3066
Szczegóły |
Tytuł |
3066 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3066 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3066 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3066 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY KOSI�SKI
WYSTARCZY BY�
Katherine v. F.,
kt�ra nauczy�a mnie,
�e mi�o�� to co� wi�cej
ni� pragnienie bycia razem.
l
By�a niedziela. Los kr��y� wolno po ogrodzie, ci�gn�c za sob� zielony w�� i
uwa�nie obserwuj�c lej�cy si� z niego strumie� wody. Bardzo delikatnie kierowa�
go na ka�d� ro�lin�, ka�dy kwiat, ka�d� ga���. Ro�liny s� jak ludzie; potrzebuj�
mi�o�ci, aby �y�, pokonywa� choroby i umiera� w spokoju.
A jednak r�ni� si� od ludzi. Nie umiej� rozmy�la� o sobie ani zg��bia� swej
istoty; nie istnieje lustro, w kt�rym mog�yby si� przejrze�; wszystko, co robi�,
robi� nie�wiadomie: rosn� mimo woli, a poniewa� nie potrafi� rozumowa� ani
marzy�, ich rozw�j pozbawiony jest znaczenia.
W ogrodzie, kt�ry dzieli� od ulicy wysoki, poro�ni�ty bluszczem mur z czerwonej
ceg�y, by�o przyjemnie i bezpiecznie, i nawet odg�osy przeje�d�aj�cych obok aut
nie zak��ca�y panuj�cego w nim spokoju. Los nie zwraca� najmniejszej uwagi na
ha�asy z ulicy. Chocia� nigdy nie wychodzi� poza teren domu i przyleg�ego do�
ogrodu, nie interesowa� go �wiat na zewn�trz.
Przedni� cz�� domu, w kt�rej mieszka� Stary Cz�owiek, Los traktowa� tak samo
jak mur czy ulic�. Nie wiedzia�, czy kto� tam �yje, czy nie. W tylnej cz�ci, na
parterze, w izbie z oknem na ogr�d, mieszka�a pokoj�wka. Los zajmowa�
pomieszczenie po przeciwnej stronie holu, z w�asn� �azienk� i oddzielnym
korytarzem prowadz�cym do ogrodu.
Je�li chodzi o ogr�d, najbardziej podoba�o si� Losowi to, �e zawsze,
gdziekolwiek si� znajdowa�, na jednej z w�skich �cie�ynek czy po�r�d drzew i
krzew�w, m�g� po nim kr��y�, nie zastanawiaj�c si�, w kt�rym idzie kierunku, nie
wiedz�c, czy posuwa si� naprz�d, czy cofa po swoich dawnych �ladach. Liczy�o si�
tylko to, �e tak jak ro�liny �yje w�asnym rytmem.
Co pewien czas wy��cza� strumie� wody, siada� na trawie i pogr��a� si� w
zadumie. Wiatr wiej�cy z r�nych stron ko�ysa� li��mi krzew�w i drzew. Miejski
kurz osiada� wsz�dzie, przyciemniaj�c barwy kwiat�w, kt�re cierpliwie czeka�y,
a� deszcz je obmyje, a s�o�ce osuszy. Jednak�e, nawet w szczytowym momencie
swojego rozkwitu, t�tni�cy �yciem ogr�d by� jednocze�nie cmentarzem. Pod ka�dym
drzewem i ka�dym krzakiem tkwi�y zgni�e pnie oraz spr�chnia�e, rozk�adaj�ce si�
korzenie. W�a�ciwie trudno by�o okre�li�, co jest wa�niejsze: powierzchnia
ogrodu czyjego trzewia, cmentarzysko, z kt�rego wszystko bierze pocz�tek i w
kt�re na nowo si� zapada. Wzd�u� muru, na przyk�ad, r�s� w pogardzie dla innych
ro�lin �ywop�ot; rozrasta� si� szybko, przyt�aczaj�c sob� s�siaduj�ce kwiaty i
wdzieraj�c si� na terytorium s�abszych krzew�w.
Los wr�ci� do pokoju i w��czy� telewizor. Ekran tworzy� w�asne �wiat�o, w�asne
kolory, w�asny czas. Nie podlega� prawu ci��enia, kt�re sprawia, �e ro�liny
chyl� si� ku ziemi. W telewizorze wszystko by�o spl�tane, przemieszane, a
zarazem u�adzone: noc i dzie�, rzeczy du�e i ma�e, solidne i kruche, mi�kkie i
szorstkie, ciep�e i zimne, dalekie i bliskie. W kolorowym �wiecie telewizji
ogrodnictwo by�o dla Losa jak laska dla �lepca.
Zmieniaj�c kana�y, Los zmienia� i siebie. Przechodzi� przez r�ne fazy, podobnie
jak ro�liny w ogrodzie, ale przechodzi� przez nie tak szybko, jak chcia�, tak
szybko, jak wciska� przycisk. Zdarza�o si�, �e zmieniaj�c programy wype�nia�
sob� ca�y ekran, tak jak wype�nia�y go osoby pokazuj�ce si� w telewizorze.
Manipuluj�c przyciskiem dokonywa� tego, �e ludzie jawili si� przed jego oczami.
Tote� nic dziwnego, �e uwierzy�, i� swoje istnienie r�wnie� zawdzi�cza tylko
sobie; sobie i nikomu wi�cej.
Posta�, kt�r� zobaczy� na ekranie, wygl�da�a jak jego w�asne odbicie w lustrze.
Chocia� nie potrafi� czyta� ani pisa�, bardziej przypomina� m�czyzn� w
telewizorze, ni� si� od niego r�ni�. Nawet g�osy mieli podobne.
Wtopi� si� w ekran. Niczym promie� s�o�ca, podmuch �wie�ego powietrza czy lekki
deszczyk, �wiat spoza ogrodu przenikn�� Losa i Los, niby obraz telewizyjny,
wyp�yn�� w �wiat, niesiony si��, kt�rej nie zna� i nie widzia�.
Nagle us�ysza� skrzypienie otwieranego na g�rze okna i krzyk grubej pokoj�wki.
Wsta� z oci�ganiem, ostro�nie zgasi� telewizor i wyszed� do ogrodu. Gruba
pokoj�wka wychyli�a si� z okna na pi�trze i wymachiwa�a r�kami. Nie lubi� jej.
Zamieszka�a w domu Starego Cz�owieka wkr�tce po tym, gdy czarnosk�ra Louise
zachorowa�a i wr�ci�a na Jamajk�. By�a gruba, by�a cudzoziemk� i m�wi�a z
dziwnym akcentem. Nie kry�a tego, �e nie rozumie s��w p�yn�cych z telewizora,
kt�ry ogl�da�a we w�asnym pokoju. Los s�ucha� jej trajkotu tylko w�wczas, gdy
przynosi�a mu posi�ki i opowiada�a, co zjad� Stary Cz�owiek oraz co - jej
zdaniem - m�wi�. Teraz wo�a�a, �eby przybieg� czym pr�dzej.
Ruszy� po schodach na g�r�. Nie mia� zaufania do windy, odk�d czarnosk�ra Louise
przesiedzia�a uwi�ziona w niej kilka godzin. Na trzecim pi�trze skr�ci� w d�ugi
hol prowadz�cy do frontowej cz�ci domu.
Ostatnim razem, kiedy tu przebywa�, niekt�re z drzew w ogrodzie, teraz ju�
wysokie i okaza�e, by�y niskie i mizerne. W domu nie by�o w�wczas telewizora. Na
widok swojego odbicia w du�ym lustrze zawieszonym na �cianie w holu Losowi
stan�� w pami�ci obraz siebie jako ma�ego ch�opca, a potem Starego Cz�owieka
siedz�cego w ogromnym fotelu. Stary Cz�owiek mia� siwe w�osy, r�ce suche i
pomarszczone. Sapa� ci�ko i cz�sto robi� przerwy mi�dzy s�owami na z�apanie
tchu.
Los w�drowa� przez pokoje, kt�re wydawa�y mu si� dziwnie puste; grube kotary w
oknach ledwo przepuszcza�y �wiat�o. Stopniowo zacz�� dostrzega� wielkie meble
przykryte starymi pokrowcami oraz zas�oni�te lustra. S�owa, kt�rymi Stary
Cz�owiek przem�wi� do niego po raz pierwszy, wry�y mu si� w pami�� niczym
korzenie w ziemi�. Los by� sierot�, i to w�a�nie Stary Cz�owiek zaopiekowa� si�
nim przed wielu laty, udzielaj�c mu schronienia w swoim domu. Matka ch�opca
zmar�a przy porodzie. Nikt, nawet Stary Cz�owiek, nie chcia� mu powiedzie�, kim
by� jego ojciec. Niekt�re dzieci ucz� si� pisa� i czyta�, ale on, Los, nigdy nie
posi�dzie tej umiej�tno�ci. Nigdy nie zdo�a poj�� wszystkiego, o czym inni
rozmawiaj� lub co do niego m�wi�. B�dzie pracowa� w ogrodzie, dbaj�c o kwiaty,
trawy i drzewa, kt�re rosn� tam w spokoju. B�dzie taki jak one: cichy, pogodny w
s�o�cu, oci�a�y w deszczu. Na imi� otrzyma Los, gdy� los sprawi�, �e przyszed�
na �wiat. Nie ma �adnej rodziny. Jego matka, chocia� by�a bardzo �adn� kobiet�,
umys� mia�a - podobnie jak i on - niesprawny; mi�kka gleba ch�opi�cego m�zgu, z
kt�rej wyrastaj� wszystkie my�li, uleg�a trwa�emu zniszczeniu. Dlatego te� on,
Los, nie powinien szuka� sobie miejsca w �wiecie ludzi, kt�rzy �yj� poza domem i
poza bram� ogrodu. Musi ograniczy� sw�j �wiat do pokoju, kt�ry jest mu
przydzielony, i do ogrodu; nie wolno mu wchodzi� do innych pomieszcze� ani
wychodzi� na ulic�. Posi�ki b�dzie mu zawsze przynosi� Louise, jedyna osoba,
kt�r� b�dzie widywa� i z kt�r� mo�e rozmawia�. Nikt inny nie ma prawa zagl�da�
do jego pokoju. Poza ch�opcem tylko Stary Cz�owiek mo�e spacerowa� po ogrodzie i
w nim przesiadywa�. Los musi dok�adnie wype�nia� wszelkie polecenia, w
przeciwnym razie, jak oznajmi� Stary Cz�owiek, zostanie wys�any do zak�adu dla
ob��kanych, a tam zamkni�ty w celi i zapomniany.
Los wi�c robi� to, co mu kazano. Czarnosk�ra Louise r�wnie�.
Naciskaj�c klamk� masywnych, ci�kich drzwi, us�ysza� skrzekliwy g�os pokoj�wki.
Kiedy wszed� do �rodka, ujrza� pok�j dwukrotnie wy�szy od pozosta�ych
pomieszcze�. �ciany obudowane by�y p�kami pe�nymi ksi��ek. P�askie, sk�rzane
teczki le�a�y na stole.
Pokoj�wka krzycza�a co� do telefonu. Na widok Losa wskaza�a r�k� ��ko. Zbli�y�
si� do pos�ania. Stary Cz�owiek siedzia� wsparty o sztywne poduszki i wygl�da�
tak, jakby z uwag� nas�uchiwa� cichego szemrania w rynnie. Ramiona opada�y mu
bezw�adnie, g�owa za� - niczym ci�ki owoc na ga��zi - zwisa�a w bok. Los
popatrzy� na twarz Starego Cz�owieka: mia�a barw� kredy, g�rna szcz�ka
zachodzi�a na doln� warg� i tylko jedno oko by�o otwarte, tak jak u martwych
ptak�w, kt�re czasem znajdowa� w ogrodzie. Pokoj�wka od�o�y�a s�uchawk�
wyja�niaj�c, �e zadzwoni�a do lekarza, kt�ry wkr�tce tu przyb�dzie.
Los ponownie zerkn�� na Starego Cz�owieka, mrukn�� pod nosem "do widzenia" i
wyszed�. Wr�ci� do swojego pokoju i w��czy� telewizor.
2
Nieco p�niej, kiedy wci�� jeszcze ogl�da� telewizj�, z g�rnych pi�ter domu
dolecia�y go odg�osy jakich� zmaga�. Wyszed� z pokoju i ukrywszy si� za du��
rze�b� stoj�c� w holu we frontowej cz�ci domu, obserwowa�, jak kilku m�czyzn
wynosi cia�o Starego Cz�owieka. Poniewa� Stary Cz�owiek umar�, Los s�dzi�, �e
nied�ugo zjawi si� kto�, kto zadecyduje o tym, co ma si� sta� z domem, z now�
pokoj�wk� oraz z nim samym. W telewizji �mier� zawsze poci�ga�a za sob�
przer�ne zmiany, zmiany wprowadzane przez krewnych zmar�ego, przedstawicieli
banku, prawnik�w, biznesmen�w.
Ale dzie� min�� i nikt si� nie pojawi�. Los zjad� skromn� kolacj�, obejrza�
program rozrywkowy i po�o�y� si� spa�.
Jak zwykle wsta� wcze�nie rano, wni�s� do pokoju tac�, kt�r� pokoj�wka zostawi�a
przy drzwiach, zjad� �niadanie i uda� si� do ogrodu.
Sprawdzi�, czy ziemia na grz�dkach jest do�� wilgotna, przyjrza� si� uwa�nie
kwiatom, usun�� par� zesch�ych li�ci, przyci�� kilka ga��zek. Wszystko by�o jak
nale�y. W nocy pada� deszcz i ro�liny wypu�ci�y sporo �wie�ych p�d�w. Usiad� i
zdrzemn�� si� w s�o�cu.
Dop�ki nie patrzy si� na ludzi, ludzie nie istniej�. Ukazuj� si�, tak jak
postacie na ekranie telewizora, dopiero wtedy, gdy cz�owiek skieruje na nich
wzrok. I �yj� w jego my�lach, a� nie zast�pi ich nowy obraz. Tak samo dzia�o si�
z nim, Losem. Patrz�c na niego inni sprawiali, �e stawa� si� wyra�ny, otwiera�
si�, wy�ania�; nie b�d�c widziany, zamazywa� si� i rozp�ywa�. Mo�e wiele traci�
ogl�daj�c ludzi na ekranie telewizora i nie b�d�c samemu ogl�danym. Cieszy� si�,
�e teraz, gdy Stary Cz�owiek nie �yje, zobacz� go osoby, kt�re nigdy dot�d go
nie widzia�y.
Na d�wi�k telefonu p�dem wr�ci� do pokoju. M�ski g�os poprosi� go, �eby
przyszed� do biblioteki.
Los pospiesznie zrzuci� z siebie str�j roboczy, ubra� si� w jeden z najlepszych
garnitur�w, jakie mia�, starannie przyczesa� w�osy, w�o�y� du�e okulary
s�oneczne, kt�re nosi� do pracy w ogrodzie, i ruszy� na g�r�. W w�skim, mrocznym
pokoju o zastawionych ksi��kami �cianach ujrza� kobiet� i m�czyzn�. Siedzieli
za du�ym biurkiem, na kt�rym le�a�y porozk�adane r�ne papiery. Los zatrzyma�
si� na �rodku pokoju, niepewien, co ma uczyni�. M�czyzna wsta� od biurka,
post�pi� naprz�d kilka krok�w i wyci�gn�� r�k�.
- Thomas Franklin z firmy prawniczej Hancock, Adams i Colby, kt�ra prowadzi
sprawy spadkowe zmar�ego. A to - rzek� odwracaj�c si� w stron� kobiety - moja
asystentka, panna Hayes.
Los potrz�sn�� wyci�gni�t� d�oni� i spojrza� na kobiet�. U�miechn�a si�.
- Pokoj�wka powiedzia�a mi, �e mieszka tu m�czyzna zatrudniony w charakterze
ogrodnika. - M�wi�c to Franklin skin�� g�ow� w kierunku Losa. - Jednocze�nie w
�adnych dokumentach z ostatnich czterdziestu lat nie ma najmniejszej wzmianki o
jakimkolwiek m�czy�nie zatrudnionym przez zmar�ego czy te� mieszkaj�cym w jego
domu. Czy wolno mi spyta�, od ilu dni pan tutaj przebywa?
Zdumia�o Losa, �e w tak wielu papierach roz�o�onych na biurku nigdzie nie
figuruje jego imi�; przysz�o mu do g�owy, �e mo�e ogr�d te� nigdzie nie jest
wspomniany. Po chwili wahania odpar�:
- Mieszkam w tym domu, odk�d tylko pomi�tam, odk�d by�em ma�ym dzieckiem.
Zamieszka�em tu na d�ugo przedtem, zanim jeszcze Stary Cz�owiek z�ama� nog� w
biodrze i zacz�� wi�kszo�� czasu sp�dza� w ��ku, zanim w ogrodzie wyros�y du�e
krzewy, zanim na trawnikach pojawi�y si� automatyczne spryskiwacze do ro�lin, a
w pokojach telewizory.
- Co takiego? Twierdzi pan, �e mieszka w tym domu od dzieci�stwa? Czy wolno mi
spyta� o pa�skie nazwisko?
Los poczu� si� zak�opotany. Wiedzia�, �e mi�dzy nazwiskiem cz�owieka a jego
�yciem istnieje wa�ny zwi�zek. Dlatego ludzie w telewizji zawsze mieli dwa
nazwiska, jedno w�asne, u�ywane poza ekranem, oraz drugie, kt�re przybierali za
ka�dym razem, gdy wcielali si� w jak�� posta�.
- Nazywam si� Los - powiedzia�.
- Pan Los, tak? - upewni� si� prawnik. Los skin�� g�ow�.
- Sp�jrzmy do akt. - Ze stosu na stole podni�s� kilka arkuszy. - Mam tu pe�en
wykaz os�b, jakie zmar�y kiedykolwiek u siebie zatrudnia�. Podobno kiedy�
sporz�dzi� testament, ale, niestety, nie uda�o nam si� go odnale��. Prawd�
m�wi�c, zmar�y zostawi� po sobie bardzo niewiele dokument�w. Mamy jednak pe�n�
list� wszystkich jego pracownik�w - oznajmi� dobitnie, spogl�daj�c na dokument,
kt�ry trzyma� w d�oni.
Los czeka� bez s�owa.
- Mo�e pan usi�dzie? - zaproponowa�a panna Hayes.
Przysun�� krzes�o w stron� biurka i usiad�.
Franklin opar� brod� na r�ce.
- Bardzo to dziwne - powiedzia� nie podnosz�c wzroku znad kartki papieru, kt�r�
uwa�nie studiowa� - ale pa�skie nazwisko nigdzie nie figuruje w naszych aktach.
Wed�ug
informacji, jakie mamy, nikt o takim nazwisku nie pracowa� u zmar�ego. Panie
Los, czy jest pan pewien, ca�kowicie pewien, �e zmar�y zatrudni� pana u siebie?
- Pracuj� tu od samego pocz�tku - o�wiadczy� z g��bokim przekonaniem Los. - Ca�e
�ycie zajmuj� si� ogrodem na ty�ach domu. Odk�d tylko pami�tam. By�em ma�ym
ch�opcem, kiedy rozpocz��em prac�. Drzewa by�y wtedy niskie, �ywop�otu te�
w�a�ciwie jeszcze nie by�o. A teraz ogr�d...
- Ale w dokumentach - przerwa� mu Franklin - nie ma ani s�owa o tym, aby
jakikolwiek ogrodnik mieszka� tu i pracowa�. Firma Hancock, Adams i Colby
powierzy�a nam,
to jest mnie i pannie Hayes, uregulowanie wszystkich spraw zmar�ego. Posiadamy
szczeg�ow� dokumentacj�. I mog� pana zapewni�, panie Los, �e nigdzie nie ma
najmniejszej wzmianki o ogrodniku. Przeciwnie, z dokument�w jasno wynika, �e w
przeci�gu ostatnich czterdziestu lat zmar�y nie zatrudnia� �adnego m�czyzny.
Przepraszam... czy jest pan ogrodnikiem z zawodu?
- Jestem ogrodnikiem. Nikt nie zna tego ogrodu lepiej ode mnie. Mieszkam tu od
dziecka i przez ca�y czas ja jeden troszcz� si� o ogr�d. Dawniej zajmowa� si�
nim kto� inny,
wysoki, czarnosk�ry m�czyzna; kiedy nauczy� mnie wszystkiego, kiedy pokaza� mi,
co mam robi�, odszed� i od tej pory pracuj� zupe�nie sam. Wiele z tych drzew i
kwiat�w zasadzi
�em w�asnor�cznie - stwierdzi�, wskazuj�c w stron� okna wychodz�cego na ogr�d. -
Sprz�tam �cie�ki, podlewam grz�dki. Dawniej Stary Cz�owiek cz�sto schodzi� do
ogrodu, siada� z ksi��k�, odpoczywa�. Ale potem przesta�.
Franklin przeszed� od okna do biurka.
- Prosz� pana - rzek� - chcia�bym panu wierzy�, ale widzi pan, je�li wszystko,
co pan m�wi, jest prawd�, to z jakiego� niezrozumia�ego powodu pa�ska obecno�� w
tym
domu oraz fakt zatrudnienia w charakterze ogrodnika nie zosta�y odnotowane w
�adnym z dost�pnych nam dokument�w. Niewiele pracowa�o tu os�b - doda� cicho,
zwracaj�c si�
do asystentki. - Zmar�y odszed� z firmy w wieku siedemdziesi�ciu dw�ch lat,
ponad �wier� wieku temu, kiedy z�amane biodro przyku�o go do ��ka. Ale pomimo
zaawansowanego wieku do ko�ca czuwa� nad swoimi sprawami i ka�d� osob�, kt�r�
zatrudnia�, zg�asza� do nas; to my wyp�acali�my jej pensj�, za�atwiali
ubezpieczenie i tak dalej. Z naszych akt wynika, �e po odej�ciu panny Louise
przyj�� do pracy jedn� "zagraniczn�" pokoj�wk�, i nikogo wi�cej.
- Znam star� Louise. Ona mo�e po�wiadczy�, �e od dawna mieszkam w tym domu i
pracuj� w ogrodzie. Louise by�a tu, odk�d pami�tam, odk�d mia�em kilka lat.
Codziennie przynosi�a mi posi�ki do pokoju, a od czasu do czasu siadywa�a ze mn�
w ogrodzie.
- Louise umar�a, prosz� pana - przerwa� Franklin.
- Nie, ona pojecha�a na Jamajk�.
- Tak, ale niedawno zachorowa�a i umar�a - wyja�ni�a
panna Hayes.
- Nie wiedzia�em o tym - powiedzia� cicho Los.
- W ka�dym razie - ci�gn�� dalej Franklin - wszystkie zatrudnione tu osoby
zawsze regularnie otrzymywa�y pensje; a poniewa� zajmowa�a si� tym nasza firma,
dysponujemy pe�n� dokumentacj�.
- Nie zna�em innych os�b, kt�re tu pracowa�y. Kiedy nie piel�gnowa�em ogrodu,
przebywa�em u siebie w pokoju.
- Chcia�bym panu wierzy�, panie Los, jednak�e w naszych aktach nie ma
najmniejszej wzmianki o pana obecno�ci w tym domu. Nowa pokoj�wka nie umie
powiedzie�, od jak
dawna pan tu mieszka. Jak powiedzia�em, nasza firma jest w posiadaniu pe�nej
dokumentacji, posiadamy nawet wszystkie czeki i kwity ubezpieczeniowe z
ostatnich pi��dziesi�ciu lat. - U�miechn�� si�. - W czasie gdy zmar�y by�
wsp�lnikiem w firmie, niekt�rych z nas jeszcze nie by�o na �wiecie, a inni
dopiero raczkowali.
Panna Hayes roze�mia�a si�. Los nie rozumia�, dlaczego jej tak weso�o.
- Prosz� pana - Franklin zn�w powr�ci� do spraw dokument�w - czy przypomina pan
sobie, aby w czasie pobytu w tym domu podpisywa� pan cokolwiek?
- Nic nie podpisywa�em.
- A w jaki spos�b panu p�acono? W got�wce?
- Nigdy nie dawano mi pieni�dzy. Dostawa�em posi�ki, bardzo smaczne posi�ki;
mog�em je��, ile chcia�em. Mia�em w�asny pok�j, z �azienk� i oknem wychodz�cym
na ogr�d;
wstawiono te� nowe drzwi prowadz�ce do ogrodu. Otrzyma�em radio, a po pewnym
czasie telewizor, du�y, kolorowy, z pilotem i zegarem, kt�rego sygna� budzi mnie
rano...
- Tak, wiem, o jakim pan m�wi.
- Wolno mi chodzi� na strych i wybiera� sobie garnitury Starego Cz�owieka. Le��
na mnie idealnie, o, prosz� - rzek� wskazuj�c na ten, kt�ry mia� na sobie. -
Mog� r�wnie� nosi� jego p�aszcze i buty, chocia� te ostatnie troch� pij� mnie w
nogi, i koszule, chocia� s� troch� za ciasne pod szyj�, i krawaty, i...
- Tak, rozumiem.
- Zdumiewaj�ce! - zawo�a�a panna Hayes. - Jest pan tak modnie ubrany...
Los u�miechn�� si� do niej.
- To nie do wiary, jak bardzo dzisiejsza moda m�ska przypomina t� z lat
dwudziestych - doda�a.
- �adnie, �adnie! - powiedzia� Franklin sil�c si� na weso�o��.- Czy�by� dawa�a
mi do zrozumienia, �e moje garnitury wysz�y z mody? - I ponownie zwracaj�c si�
do Losa, spyta�: - A wi�c nie sporz�dzono �adnej umowy o prac�?
- O ile wiem, to nie.
- I zmar�y nigdy nie obiecywa� panu �adnej zap�aty, ani nic w tym rodzaju?
- Nie. Nikt mi nic nie obiecywa�. Rzadko widywa�em Starego Cz�owieka. Przesta�
schodzi� do ogrodu, zanim posadzi�em te krzewy po lewej stronie �cie�ki, kt�re
teraz si�gaj� mi ju� do ramion. Sadzi�em je w czasach, kiedy nie by�o
telewizora, tylko radio. Pami�tam, jak pracuj�c w ogrodzie s�ucha�em radia, a
Louise schodzi�a na d� i m�wi�a, �ebym je �ciszy�, bo Stary Cz�owiek �pi. Ju�
wtedy by� bardzo stary i schorowany.
Franklin nagle poderwa� si� z miejsca.
- Panie Los, wydaje mi si�, �e bardzo upro�ci�o by spraw�, gdyby pokaza�
nam pan jaki� dokument zawieraj�cy pa�ski adres. Mo�e to by� ksi��eczka
czekowa, prawo jazdy, karta ubezpieczeniowa czy co� w tym rodzaju.
- Nie mam nic takiego.
- Prosz� pana, chodzi mi o cokolwiek, na czym widnia�oby pa�skie nazwisko, wiek
i adres.
Los milcza�.
- Mo�e �wiadectwo urodzenia? - podsun�a �yczliwie panna Hayes.
- Nie mam �adnych dokument�w.
- Potrzebny jest nam dow�d, �e mieszka pan w tym domu - oznajmi� stanowczo
prawnik.
- Ale macie mnie, jestem tu na miejscu. Czy� to niewystarczaj�cy dow�d?
- Czy kiedykolwiek by� pan chory, to znaczy, czy le�a� pan w szpitalu albo
zasi�ga� porady lekarskiej? Prosz� zrozumie� - ci�gn�� beznami�tnie Franklin -
potrzebujemy jakiego� dowodu na pi�mie, �e mieszka� pan i pracowa� pod tym
adresem.
- Nigdy nie chorowa�em. Nigdy.
Franklin zauwa�y� podziw w oczach panny Hayes.
- No dobrze. A jak si� nazywa pa�ski dentysta?
- Nigdy nie by�em ani u lekarza, ani u dentysty. Nie opuszcza�em tego domu i
nikt mnie nigdy nie odwiedza�. Louise czasami wychodzi�a na miasto, ale ja nie.
- Panie Los, b�d� z panem szczery - powiedzia� znu�onym g�osem Franklin. - Nie
posiadamy �adnego dowodu na to, �e pan tu naprawd� mieszka�, �e otrzymywa�
pensj�, �e mia� op�acone ubezpieczenie... - Nagle urwa�. - A podatki, czy p�aci�
pan podatki?
- Nie.
- A czy s�u�y� pan w wojsku?
- Nie. Ogl�da�em wojsko w telewizji.
- Czy nie jest pan mo�e spokrewniony ze zmar�ym?
- Nie, nie jestem.
- Przyjmuj�c, �e m�wi pan prawd�, chcia�bym wiedzie�, czy zamierza pan ro�ci�
pretensje do spadku po zmar�ym?
Los nie rozumia�, o co prawnikowi chodzi.
- Nie mam �adnych pretensji - wyja�ni� ostro�nie. - Jest mi tu dobrze. Lubi� ten
ogr�d. Spryskiwacze s� jeszcze ca�kiem nowe.
- Prosz� mi powiedzie�... - wtr�ci�a si� do rozmowy panna Hayes; wyprostowa�a
si� na krze�le i odrzuci�a w ty� g�ow�. - Jakie ma pan plany na przysz�o��? Czy
znalaz� pan ju� inn� prac�?
Los poprawi� okulary s�oneczne. By� ca�kiem zdezorientowany; dlaczego mia�by
odej�� z ogrodu?
- Pragn� tu pozosta� i dalej dba� o ro�liny - odpar� cicho.
Franklin zacz�� przek�ada� papiery na biurku i po chwili wyci�gn�� kartk�
pokryt� drobnym drukiem.
- To zwyk�a formalno�� - stwierdzi� podaj�c j� Losowi. - Bardzo prosz� zapozna�
si� z tym dokumentem i je�li nie b�dzie pan mia� �adnych zastrze�e�, podpisa� u
do�u.
Los wzi�� od prawnika kartk� i trzymaj�c j� obur�cz, uwa�nie si� w ni�
wpatrywa�. Zastanawia� si�, ile potrzeba czasu, �eby przeczyta� jedn� stron�
pisma urz�dowego. W telewizji r�nie to trwa�o. Wiedzia�, i� nie powinien
zdradzi� si� z tym, �e nie potrafi czyta� i pisa�. W telewizji drwiono i
wy�miewano si� z takich ludzi. Przybra� skupiony wyraz twarzy, �ci�gn�� brwi,
zmarszczy� czo�o i uj�� brod� pomi�dzy kciuk a palec wskazuj�cy.
- Nie mog� tego podpisa� - odpar� wreszcie, zwracaj�c Franklinowi kartk�. - Po
prostu nie mog�.
- Rozumiem. A zatem nie rezygnuje pan z roszcze�?
- Nie mog� tego podpisa�, to wszystko.
- Jak pan sobie �yczy. - Prawnik zebra� z biurka dokumenty. - Uprzedzam pana,
panie Los, �e jutro w po�udnie dom b�dzie zaplombowany. Obie pary drzwi, jak
r�wnie� brania do ogrodu, zostan� zamkni�te. Je�li w istocie pan tu mieszka,
prosz� wyprowadzi� si� do po�udnia, zabieraj�c z sob� wszystkie swoje rzeczy
osobiste. - Si�gn�� do kieszeni i wyj�� niedu�y kartonik. - Prosz�, oto
wizyt�wka z moim nazwiskiem oraz adresem i numerem telefonu naszej firmy.
Los wzi�� od prawnika wizyt�wk� i wsun�� do kieszeni kamizelki. Wiedzia�, �e
powinien czym pr�dzej opu�ci� bibliotek� i wr�ci� do siebie do pokoju. Po
po�udniu nadawano w telewizji program, kt�ry ogl�da� regularnie i kt�rego nie
chcia� przegapi�. Wsta� i po�egnawszy si�, wyszed�. Na schodach wyrzuci�
wizyt�wk�.
3
We wtorek, wczesnym rankiem, Los zszed� ze strychu z ci�k�, sk�rzan� walizk� w
r�ce, po raz ostatni zerkaj�c na portrety zdobi�ce �ciany domu. Spakowa� si�,
zanikn�� za sob� drzwi pokoju i kiedy ju� by� przy bramie prowadz�cej na ulic�,
nag�e ogarn�a go ch��, by wr�ci� do ogrodu, ukry� si� w�r�d zieleni i op�ni�
nieco swoje odej�cie. Postawi� walizk� na ziemi i cofn�� si�. W ogrodzie panowa�
b�ogi spok�j.
Kwiaty na wiotkich �ody�kach pr�y�y si� ku niebu, a automatyczny spryskiwacz
wyrzuca� w g�r� bezkszta�tny ob�ok wilgoci, kt�ry osiada� na krzewach. M�czyzna
przejecha� d�oni� po k�uj�cych ig�ach sosny i bujnych ga��zkach �ywop�otu, kt�re
jakby wyci�ga�y si� do niego.
Przez jaki� czas sta� bez ruchu, rozgl�daj�c si� leniwie po ogrodzie, po czyni
wy��czy� spryskiwacz i wr�ci� do swojego pokoju. Nastawi� telewizor, usiad� na
��ku i zacza� zmienia� kana�y. Na ekranie ukazywa�y si� wiejskie posiad�o�ci,
drapacze chmur, nowo wybudowane bloki mieszkalne, ko�cio�y. Zgasi� odbiornik.
Obraz znik�, jedynie na �rodku ekranu majaczy� ma�y, niebieski punkcik, jakby
zapomniany przez �wiat, do kt�rego nale�a�, ale po chwili i on si� rozp�yn��.
Ekran pokryty r�wnomiern� szaro�ci� wygl�da� jak kamienna p�yta.
M�czyzna wsta� i ponownie skierowa� si� w stron� ogrodu, tym razem pami�taj�c,
aby wzi�� stary klucz, kt�ry od lat wisia� nie u�ywany na haczyku w korytarzu
nie opodal drzwi. Zbli�ywszy si� do bramy, wsun�� klucz w zamek, po czym
otworzy� furtk�, przest�pi� pr�g i nie wyjmuj�c klucza, zatrzasn�� j� za sob�.
Powr�t do ogrodu mia� na zawsze odci�ty.
Po raz pierwszy, odk�d zamieszka� w domu Starego Cz�owieka, znalaz� si� za
bram�. �wiat�o razi�o go w oczy. Po chodnikach sun�li przechodnie, a dachy
zaparkowanych woz�w l�ni�y w s�o�cu poranka.
Rozgl�da� si� ze zdumieniem: ulica, samochody, budynki, ludzie, przyt�umione
odg�osy - by�y to obrazy, kt�re od dawna mia� utrwalone w pami�ci. Jak dot�d,
�ycie za bram� nie r�ni�o si� od tego, kt�re ogl�da� na ekranie telewizora;
mo�e jedynie wszystko by�o wi�ksze, a zarazem bardziej powolne, mniej
eleganckie, mniej atrakcyjne. S�owem, mia� wra�enie, �e patrzy na co�, co dobrze
zna.
Ruszy� przed siebie. Zanim jednak min�� najbli�sz� przecznic�, walizka zacz�a
mu ci��y�, a upa� dokucza�. Zszed� z chodnika w w�sk� przestrze� mi�dzy dwoma
zaparkowanymi przy kraw�niku samochodami, gdy wtem spostrzeg�, �e jeden z nich
gwa�townie rusza wstecz. Poderwa� si�, usi�uj�c wr�ci� na chodnik, ale walizka
spowolni�a ruchy. Nim zd��y� uskoczy�, poczu� uderzenie: zosta� uwi�ziony mi�dzy
zderzakiem cofaj�cego si� pojazdu a reflektorami nast�pnego. Z trudem wyszarpn��
jedn� nog� - druga nawet nie chcia�a drgn��. Potworny b�l sprawi�, �e zacz��
krzycze� i wali� pi�ci� w baga�nik. Limuzyna zatrzyma�a si�. Z praw� nog�
uniesion� nad zderzak, z lew� wci�� unieruchomion�, Los by� zupe�nie bezradny.
Pot la� si� z niego strumieniami.
Z pojazdu wyskoczy� czarnosk�ry, umundurowany szofer i z czapk� w r�ce zacz��
co� mamrota�. Kiedy u�wiadomi� sobie, �e m�czyzna zaklinowany mi�dzy wozami nie
mo�e drgn��, przera�ony czym pr�dzej usiad� z powrotem za kierownic� i podjecha�
nieco do przodu. Los postawi� na ziemi uwolnion� nog� i upad� na kraw�nik.
Natychmiast otworzy�y si� tylne drzwi pojazdu, z kt�rych wy�oni�a si� szczup�a
kobieta.
- Czy bardzo pana boli? - spyta�a pochylaj�c si� nad Losem.
Podni�s� oczy. W telewizji widzia� wiele podobnych do niej kobiet.
- Nie - odpar�, lecz g�os mu dr�a�. - Tylko... tylko mi troch� zgniot�o nog�.
- O m�j Bo�e! - zawo�a�a ochryple kobieta. - Czy mog�... czy m�g�by pan
podci�gn�� nogawk�?
Spe�ni� jej pro�b�. �ydka zd��y�a mu spuchn�� i przybra� czerwonosiny odcie�.
- Mam nadziej�, �e ko�� nie jest z�amana. Nawet pan nie wie, jak bardzo mi
przykro. M�j kierowca nigdy dot�d nie spowodowa� wypadku.
- Nic takiego si� nie sta�o. Czuj� si� ju� nieco lepiej.
- Od kiedy m�j m�� niedomaga, mieszka u nas lekarz oraz kilka piel�gniarek.
S�dz�, �e najrozs�dniej b�dzie, je�li pojedzie pan ze mn�, chyba �e woli pan
uda� si� do w�asnego
lekarza?
- Sam nie wiem, co robi�.
- Nie mia�by pan nic przeciwko temu, �eby zbada� pana nasz lekarz?
- Nie, bynajmniej.
- To jedziemy. Je�li nie b�dzie m�g� panu pom�c, zawioz� pana do szpitala.
Wsparty na ramieniu, kt�re kobieta mu poda�a, doszed� do limuzyny i wsun�� si�
na tylne siedzenie. Kobieta usiad�a obok. Kierowca umie�ci� walizk� w baga�niku
i po chwili samoch�d g�adko w��czy� si� w poranny ruch uliczny.
- Nazywam si� Elizabeth Eve Rand - przedstawi�a si� kobieta. - Jestem �on�
Benjamina Randa. Przyjaciele m�wi� na mnie EE... to od pierwszych liter moich
imion.
- EE - powt�rzy� z powag� Los.
- Tak, EE - powiedzia�a kobieta, rozbawiona jego skupion� min�.
Przypomnia� sobie, �e w podobnych sytuacjach m�czy�ni, kt�rych ogl�da� na
ekranie telewizora, r�wnie� si� przedstawiali.
- A ja Los - wyj�ka�, a poniewa� kobieta wci�� patrzy�a na niego wyczekuj�co,
doda�: - Los ogrodnik...
- Ross O'Grodnick? - Zauwa�y�, �e zmieni�a jego imi�, i uzna�, �e tak jak
ludzie w telewizji, powinien odt�d przedstawia� si� inaczej. - M�� i ja od
lat przyja�nimy si�
z Basilem i Perdit� O'Grodnick. Czy jest pan z nimi spokrewniony?
- Nie, nie jestem.
- A mo�e wypi�by pan szklaneczk� whisky albo odrobi n� koniaku?
Milcza� zak�opotany. Stary Cz�owiek nie pi� i nie pozwala� pi� s�u�bie, ale od
czasu do czasu czarnosk�ra Louise potajemnie zagl�da�a w kuchni do butelki i za
jej usiln� namow� Los te� kilka razy skosztowa� alkoholu.
- Ch�tnie. Mo�e koniaku - odpar�, zn�w czuj�c, jak b�l przeszywa mu nog�.
- Widz�, �e pana boli - rzek�a kobieta, po�piesznie otwieraj�c drzwiczki barku,
kt�ry znajdowa� si� na wprost nich; ze srebrzystej karafki nala�a ciemnego p�ynu
do szklanki z wyrytym monogramem. - Prosz� wypi� do dna. Dobrze to panu zrobi.
Los poci�gn�� �yk i zakrztusi� si�. Kobieta u�miechn�a si�.
- Lepiej? - spyta�a. - Wkr�tce b�dziemy w domu i zajmie si� panem lekarz.
Jeszcze chwila cierpliwo�ci.
Poci�gn�� kolejny �yk: trunek by� mocny. Tu� nad barkiem Los dojrza� przemy�lnie
ukryty ma�y odbiornik telewizyjny. Mia� wielk� ochot� go w��czy�. Popija� ze
szklanki, a tymczasem samoch�d sun�� wolno po zat�oczonych ulicach.
- Gzy telewizor dzia�a?
- Tak, naturalnie.
- Czy mo�na... czy mog�aby go pani w��czy�?
- Oczywi�cie. Mo�e pozwoli to panu zapomnie� o b�lu. - Pochyli�a si� i wcisn�a
przycisk: ekran poja�nia�, wype�niaj�c si� obrazem. - Kt�ry kana� w��czy�? Czy
chce pan obejrze� jaki� konkretny program?
- Nie, mo�e by� ten, co jest.
Malutki ekran i wydobywaj�ce si� z niego d�wi�k, oddziela�y ich od ha�asu
ulicznego. Nagle zajecha� im drog� jaki� samoch�d i szofer gwa�townie zahamowa�.
Los zapar� si� mocno, �eby nie polecie� do przodu, i w tym momencie poczu� ostry
b�l w nodze: �wiat zawirowa� mu przed oczami, a potem wszystko pociemnia�o,
niczym ekran po zgaszeniu telewizora.
Kiedy si� obudzi�, le�a� na ogromnym ��ku, w pokoju sk�panym w promieniach
s�o�ca. EE sta�a obok.
- Panie O'Grodnick - powiedzia�a wolno - straci� pan przytomno��. Ale ju�
jeste�my w domu.
Rozleg�o si� pukanie do drzwi; po chwili ukaza� si� w nich cz�owiek w bia�ym
kitlu i okularach o grubych, czarnych oprawkach; w r�ce mia� p�kat�, sk�rzan�
torb�.
- Jestem lekarzem - oznajmi� - a pan jest zapewne tym m�czyzn�, kt�rego
przygniot�a wozem i porwa�a nasza urocza gospodyni?
Los skin�� g�ow�.
- Wybra�a sobie pani bardzo przystojn� ofiar� - powiedzia� z u�miechem lekarz. -
Ale chcia�bym teraz zbada� pacjenta, wi�c gdyby mog�a nas pani na chwil�
zostawi�
samych...
Zanim EE wysz�a, doda� jeszcze, �e pan Rand �pi i lepiej go nie budzi� wcze�niej
ni� p�nym popo�udniem.
Los mia� nog� bardzo obola��; fioletowy siniec pokrywa� niemal ca�� �ydk�.
- Niestety, musz� zrobi� panu zastrzyk - powiedzia� lekarz - inaczej b�dzie pan
mdla�, ilekro� dotkn� pa�skiej nogi.
Wyj�� z torby strzykawk� i w czasie gdy j� nape�nia�, Los zacz�� sobie
przypomina� r�ne sceny z film�w, na kt�rych widzia�, jak kto� dostaje zastrzyk.
Podejrzewa�, �e musi to by� bolesne, ale nie wiedzia�, w jaki spos�b ma okaza�
strach.
Lekarz jednak spostrzeg�, �e pacjent si� boi.
- Wszystko b�dzie dobrze - pocieszy� go. - Na razie jest pan w stanie lekkiego
szoku, i chocia� wydaje mi si� to ma�o prawdopodobne, musz� sprawdzi�, czy nie
ma pan p�kni�tej ko�ci.
Zrobi� zastrzyk tak szybko, �e Los nawet nie poczu� uk�ucia. Po kilku minutach
o�wiadczy�, �e ko�� jest nie uszkodzona.
- Musi pan le�e� do wieczora. A potem, je�li b�dzie si� pan czu� na si�ach, mo�e
pan zej�� na kolacj�. Tylko prosz� nie stawa� ca�ym ci�arem na spuchni�tej
nodze. Zostawi�
piel�gniarce instrukcje co do pa�skiej kuracji; b�dzie pan otrzymywa� jeden
zastrzyk co trzy godziny oraz pastylk� przy ka�dym posi�ku. Je�li oka�e si� to
konieczne, jutro zrobimy
prze�wietlenie. A teraz �ycz� mi�ego odpoczynku.
Zanikn�� za sob� drzwi. Los le�a� zm�czony i senny. Ale kiedy EE wr�ci�a do
pokoju, natychmiast otworzy� oczy.
Kiedy inni zwracaj� si� do nas, kiedy na nas patrz�, nic nam nie grozi. Nasze
czyny s� przez nich interpretowane w ten sam spos�b, w jaki my interpretujemy
ich zachowanie. Ludzie nie potrafi� dowiedzie� si� o nas wi�cej, ni� my o nich.
- Och, pani Rand! Prawie zasn��em.
- Przepraszam, je�li panu przeszkadzam, ale rozmawia�am z lekarzem, kt�ry
pocieszy� mnie, �e musi pan tylko dobrze wypocz��. - Usiad�a na krze�le tu� obok
��ka. - Chcia�am
panu powiedzie�, �e dr�cz� mnie potworne wyrzuty sumienia; czuj� si�
odpowiedzialna za to, co si� sta�o. Mam nadziej�, �e ta sytuacja nie pokrzy�uje
panu zbytnio plan�w.
- Prosz� si� nie martwi�. Jestem ogromnie wdzi�czny za pomoc. Nie wiem... nie
wiem, jak...
- Na moim miejscu ka�dy post�pi�by tak samo. Ale mo�e chcia�by pan kogo�
powiadomi�? �on�? Rodzin�?
- Nie mam �ony ani rodziny.
- To mo�e kogo� z biura? Prosz� si� nie kr�powa� i do woli korzysta� z telefonu,
z teleksu, wysy�a� telegramy... A mo�e przyda�aby si� panu sekretarka? M��
choruje od tak
dawna, �e personel, kt�ry zatrudnia, ma niewiele pracy.
- Dzi�kuj� bardzo, ale nic mi nie potrzeba.
- Ale� musi by� kto�, z kim pragn��by si� pan skontaktowa�... mam nadziej�, �e
nie czuje si� pan...
- Nie ma nikogo.
- Je�li tak jest w istocie... i prosz�, niech pan nie s�dzi, panie O'Grodnick,
�e m�wi� to tylko z grzeczno�ci... je�li nie ma pan �adnych pilnych spraw do
za�atwienia w najbli�szym
czasie, chcia�abym, �eby zosta� pan z nami, dop�ki pan ca�kiem nie wydobrzeje.
Czu�abym si� okropnie, gdyby musia� si� pan troszczy� o wszystko sam, b�d�c w
takim
stanie. Miejsca jest tu pod dostatkiem i b�dzie pan pod sta�� opiek� najlepszych
lekarzy. Mam nadziej�, �e pan mi nie odm�wi?
Los przyj�� zaproszenie. EE podzi�kowa�a mu i wkr�tce us�ysza�, jak wydaje
s�u�bie polecenie, aby rozpakowano jegc walizk�.
Obudzi� si�, kiedy promyk �wiat�a wdzieraj�cy si� przez szpar� pomi�dzy grubymi
kotarami pad� mu na twarz. By�o p�ne popo�udnie. Losowi kr�ci�o si� w g�owie,
bola�a go noga i nie do ko�ca kojarzy�, gdzie si� znajduje. Po chwili
przypomnia� sobie wypadek, limuzyn�, kobiet�, i lekarza. Tu� obok ��ka,
dos�ownie w zasi�gu r�ki, sta� telewizor. Los w��czy� odbiornik i le�a�
ogl�daj�c zmieniaj�ce si� obrazy, kt�re dzia�a�y na niego koj�co. Nagle, akurat
gdy zamierza� podej�� do okna i uchyli� kotar�, zabrz�cza� telefon. Dzwoni�a EE.
Zapyta�a o nog�, a tak�e czy chce, �eby przyniesiono mu na g�r� herbat� i
kanapki, oraz czy ona sama mo�e go wkr�tce odwiedzi�. Odpowiedzia�, �e tak.
Po chwili w drzwiach ukaza�a si� pokoj�wka z tac�, kt�r� ustawi�a na ��ku. Los
jad� powoli, rozkoszuj�c si� wy�mienitym podwieczorkiem, takim jak te, kt�re
widywa� na ekranie telewizora.
Le�a� wsparty o poduszki ogl�daj�c telewizj�, kiedy EE wesz�a do pokoju. Widz�c,
�e przysuwa fotel bli�ej ��ka, z oci�ganiem wy��czy� odbiornik. Spyta�a, czy
boli go noga. Odpar�, �e tylko troch�. Zaraz zadzwoni�a do lekarza, kt�rego
zapewni�a, �e pacjent ma si� znacznie lepiej.
Wyzna�a Losowi, �e jej m��, Benjamin Rand, jest du�o od niej starszy i zbli�a
si� ju� do osiemdziesi�tki. Dop�ki nie zmog�a go choroba, by� energicznym
m�czyzn�, a nawet teraz, pomimo swego wieku i niedomaga�, wci�� �ywo interesuje
si� - i zajmuje - sprawami zawodowymi. �a�uje, powiedzia�a, �e nie maj� dzieci,
zw�aszcza odk�d Rand zerwa� wszelkie stosunki z poprzedni� �on� oraz doros�ym
synem z pierwszego ma��e�stwa. Przyzna�a, �e czuje si� odpowiedzialna za roz�am,
jaki nast�pi� mi�dzy ojcem i synem, gdy� Rand w�a�nie dla niej rozwi�d� si� z
matk� ch�opca.
�wiadom, �e powinien okaza� zainteresowanie tym, co EE m�wi, Los zacz��
powtarza� za ni� ko�c�wki jej zda�, na�laduj�c sztuczk�, kt�r� zauwa�y� w
telewizji. W ten spos�b zach�ca� kobiet�, aby kontynuowa�a, a nawet rozwija�a
opowie��. Za ka�dym razem gdy si� odzywa�, EE rozpromienia�a si� i nabiera�a
wi�kszej pewno�ci siebie. Wkr�tce poczu�a si� tak swobodnie, �e dla
zaakcentowania swoich wypowiedzi zacz�a dotyka� to jego ramienia, to jego
d�oni. Mia� wra�enie, �e jej s�owa dryfuj� mu po g�owie, i le�a� patrz�c na
kobiet�, jakby by�a postaci� ogl�dan� w telewizji. EE usiad�a wygodniej w
fotelu. Pukanie do drzwi przerwa�o jej w p� s�owa.
Okaza�o si�, �e to piel�gniarka, kt�ra przysz�a zrobi� zastrzyk. EE wsta�a, lecz
zanim opu�ci�a pok�j, poprosi�a Losa, �eby zechcia� zje�� kolacj� wsp�lnie z ni�
i jej m�em, kt�ry akurat poczu� si� nieco lepiej.
Los zastanawia� si�, czy pan Rand ka�e mu si� wyprowadzi�. Na my�l o tym nie
czu� jednak niepokoju; zdawa� sobie spraw�, �e pr�dzej czy p�niej b�dzie musia�
odej��, nie wiedzia� tylko - tak jak si� nie wie ogl�daj�c film w telewizji - co
nast�pi p�niej. Nie zd��y� jeszcze pozna� wszystkich aktor�w graj�cych w tym
odcinku. Wiedzia�, �e nie musi si� niczego obawia�, gdy� wszystko ma dalszy
ci�g, i �e jedyne, co mo�e w tej sytuacji zrobi�, to czeka� cierpliwie na sw�j
wieczorny wyst�p.
Akurat kiedy w��cza� telewizor, w pokoju zjawi� si� czarnosk�ry kamerdyner z
od�wie�onym, uprasowanym garniturem. U�miech m�czyzny, przyjazny i swobodny,
przypomina� u�miech starej Louise.
EE ponownie zadzwoni�a, zapraszaj�c Losa na drinka przed kolacj�. Kiedy zszed�
na d� po schodach, s�u��cy zaprowadzi� go do salonu, gdzie czeka�a na niego EE
wraz z s�dziwym m�czyzn�. Benjamin Rand by� bardzo stary, niemal tak stary jak
Stary Cz�owiek. R�k�, kt�r� wyci�gn�� na powitanie, mia� such� i gor�c�, u�cisk
d�oni s�aby. Popatrzy� na nog� Losa.
- Nie wolno jej panu zbytnio forsowa� - oznajmi�; m�wi� wolno i wyra�nie. -
Prosz� powiedzie�, jak si� pan czuje? EE wspomnia�a mi o wypadku. To straszne!
Po prostu
brak mi s��w!
Los zawaha� si�.
- Nic takiego si� nie sta�o, prosz� pana. Zreszt� czuj� si� ju� znacznie lepiej.
To pierwszy wypadek, jaki przydarzy� mi si� w �yciu.
S�u��cy nape�ni� kieliszki szampanem. Los ledwo zd��y� zamoczy� usta, kiedy
poproszono ich na kolacj�. M�czy�ni przeszli za EE do jadalni, gdzie sta� st�
z trzema nakryciami. Uwag� Losa zwr�ci�y l�ni�ce srebra oraz bia�e rze�by z
matowego szk�a umieszczone w rogach pokoju.
Nie wiedz�c, jak si� zachowa�, postanowi� na�ladowa� pewn� posta� z serialu
telewizyjnego: m�odego biznesmena, kt�ry cz�sto jada� w towarzystwie swojego
szefa i jego c�rki.
- Sprawia pan wra�enie silnego, zdrowego cz�owieka, panie O'Grodnick, a zdrowie
to cenna rzecz - stwierdzi� Benjamin Rand. - Ale prosz� powiedzie�, czy ten
wypadek
nie oderwa� pana od pracy zawodowej?
- Tak jak ju� m�wi�em pa�skiej �onie - zacz�� powoli Los - m�j dom zosta�
zamkni�ty i nie mam w tym momencie �adnych pilnych obowi�zk�w. - Ukroi� sobie
kawa�ek mi�sa
i zacz�� go dok�adnie prze�uwa�. - W�a�nie czeka�em, a� co� si� przydarzy, kiedy
potr�ci� mnie samoch�d pa�skiej �ony.
Pan Rand zdj�� okulary, chuchn�� na nie, po czym przetar� szk�a chusteczk� do
nosa. Nast�pnie w�o�y� je z powrotem i popatrzy� na go�cia tak, jakby spodziewa�
si� dalszych wyja�nie�. Los zda� sobie spraw�, �e jego odpowied� jest
niewystarczaj�ca. Rozejrza� si� i napotka� wzrok EE.
- Nie�atwo jest, prosz� pana, znale�� odpowiednie miejsce, ogr�d, do kt�rego
nikt by si� nie miesza�, a kt�ry uprawia�oby si� stosownie do p�r roku. Okazje
takie trafiaj�
si� coraz rzadziej. W telewizji... - zawaha� si� i nagle co� sobie uzmys�owi�. -
W telewizji ani razu nie widzia�em ogrodu. Widzia�em lasy i d�ungle, czasem
pojedyncze drzewa, ale nigdy ogrodu, w kt�rym m�g�bym pracowa� i patrze�, jak
to, co zasadzi�em, ro�nie... - Posmutnia�.
Benjamin Rand pochyli� si� przez st�.
- �wietnie powiedziane, panie O'Grodnick! Czy� jest lepsze s�owo ni� ogrodnik na
okre�lenie prawdziwego biznesmena? Tak, Ross... pozwolisz, �e b�d� ci m�wi� po
imieniu?...
Cz�owiek interesu niczym ogrodnik prac� w�asnych r�k sprawia, �e gleba licha
staje si� urodzajna; zraszaj�c j� potem, kt�ry �cieka mu z czo�a, tworzy co�
warto�ciowego, wspania�e
miejsce, kt�re s�u�y nie tylko jego rodzinie, ale ca�emu spo�ecze�stwu. Tak,
Ross, to genialna metafora! Pracowity biznesmen jest jak robotnik we w�asnej
winnicy!
Skwapliwo��, z jak� pan Rand zareagowa� na jego s�owa, uspokoi�a Losa; wszystko
by�o w porz�dku.
- Dzi�kuj� panu - wymamrota� cicho.
- Ale� m�w mi Ben. Los skin�� g�ow�.
- Dobrze, Ben. Ogr�d, kt�ry opu�ci�em, by� w�a�nie takim wspania�ym miejscem i
wiem, �e ju� nigdy nie znajd� mu r�wnego. Wszystko, co w nim ros�o, by�o moj�
zas�ug�; to
ja wysiewa�em nasiona, ja podlewa�em ro�liny, ja patrzy�em, jak kwitn�. Ale
wszystko znik�o; jedyne, co mi pozosta�o, to pok�j na g�rze - rzek� wskazuj�c
oczami na sufit.
Rand przyjrza� mu si� z zatroskaniem.
- Dlaczego kto� tak m�ody jak ty m�wi o pokoju na g�rze? To ja si� tam wkr�tce
udam, nie ty. Jeste� tak m�ody, �e niemal m�g�by� by� moim synem. Oboje
jeste�cie jeszcze
m�odzi, i ty, i EE.
- Ben najdro�szy - przerwa�a mu kobieta.
- Tak, tak... - nie pozwoli� jej doko�czy�. - Wiem, �e nie lubisz, kiedy
wspominam o dziel�cej nas r�nicy wieku. Ale mnie czeka ju� tylko ten pok�j na
g�rze.
Los zaduma� si�, niepewien, co znacz� s�owa Randa. Chyba nie zamierza� zaj��
pokoju na pi�trze, p�ki on, Los, przebywa� w tym domu?
Jedli w milczeniu; Los wolno prze�uwa� ka�dy k�s, ani razu nie si�gaj�c po
kieliszek z winem. W telewizji ludzie pij�cy wino wpadali w dziwny stan i
tracili nad sob� kontrol�.
- A je�li wkr�tce nie trafi ci si� dobra okazja, co b�dzie z twoj� rodzin�?
- Nie mam rodziny. Twarz Randa spochmurnia�a.
- Nie rozumiem; jak to mo�liwe, �e taki m�ody, przystojny cz�owiek nie za�o�y�
rodziny?
- Nie by�o czasu.
Rand pokiwa� z uznaniem.
- By�e� tak bardzo poch�oni�ty prac�?
- Ben, prosz� ci�... - wtr�ci�a EE.
- Jestem pewien, �e Ross nie ma mi za z�e tych pyta�. Prawda, Ross?
Los potrz�sn�� g�ow�.
- A czy... czy nigdy nie chcia�e� mie� rodziny?
- Nie wiem, co to znaczy mie� rodzin�.
- Musisz by� bardzo samotny - szepn�� gospodarz. Po kilku minutach, kt�re
up�yn�y w ciszy, s�u�ba wnios�a drugie danie. Rand popatrzy� na Losa.
- Wiesz, Ross - rzek� - masz w sobie co�, co mi odpowiada. Jestem starym
cz�owiekiem, wi�c b�d� z tob� szczery. Podoba mi si� twoja bezpo�rednio��;
chwytasz
wszystko w lot i nie owijasz niczego w bawe�n�. Jak zapewne wiesz, jestem
prezesem zarz�du Pierwszej Ameryka�skiej Korporacji Finansowej. Rozpocz�li�my
w�a�nie dzia�alno��
nios�c� pomoc przedsi�biorstwom podupadaj�cym na skutek inflacji, zbyt wysokich
podatk�w, strajk�w i innych k�opot�w. Chcemy wyci�gn��, �e tak powiem,
pomocn� d�o� do wszystkich uczciwych "ogrodnik�w" ameryka�skiego �wiata
interes�w. To w�a�nie oni stanowi� nasz� najlepsz� obron� przed trucicielami
�rodowiska, kt�rzy zagra�aj� wolno�ci oraz dobrobytowi �rednich klas
spo�ecze�stwa. Musimy kiedy� o tym porozmawia�; mo�e, jak ju� zupe�nie
wydobrzejesz, spotka�by� si� z innymi cz�onkami zarz�du, kt�rzy zapoznaliby ci�
dok�adniej z naszymi planami oraz celem, jaki nam przy�wieca. - I ku
zadowoleniu Losa niemal natychmiast doda�: - Wiem, wiem, nie nale�ysz do ludzi,
kt�rzy pochopnie podejmuj� decyzje. Ale przemy�l to, co powiedzia�em, i
pami�taj: siedzi przed tob� bardzo stary cz�owiek, kt�remu zosta�o ju� niewiele
czasu... - Nie zwa�aj�c na protesty EE, ci�gn�� dalej: - Jestem chory i zm�czony
d�ugim �yciem. Czuj� si� jak drzewo, kt�rego korzenie wystaj� nad ziemi�...
Los przesta� s�ucha�. Ogarn�a go t�sknota za ogrodem; w ogrodzie Starego
Cz�owieka �adne drzewo nigdy nie usch�o, �adnemu korzenie nie wystawa�y z ziemi.
Tam wszystkie drzewa by�y m�ode, otoczone troskliw� opiek�. Kiedy po chwili zda�
sobie spraw�, �e przy stole zapad�a cisza, powiedzia� szybko:
- Zastanowi� si� nad tym, Ben. Na razie boli mnie noga i trudno mi o czymkolwiek
decydowa�.
- Dobrze, Ross, nie b�d� ci� pogania�. - Pochyli� si� i poklepa� Losa po
ramieniu, po czym ca�a tr�jka wsta�a od sto�u i uda�a si� do biblioteki.
4
W �rod� rano, kiedy Los si� ubiera�, zadzwoni� telefon. W s�uchawce rozleg� si�
g�os Randa.
- Dzie� dobry, Ross. �ona prosi�a mnie, abym r�wnie� i w jej imieniu �yczy� ci
dobrego dnia. Nie b�dzie jej dzisiaj w domu, musia�a lecie� do Denver. Ale
dzwoni� w innej sprawie. W dniu dzisiejszym prezydent Stan�w Zjednoczonych
wyg�osi przem�wienie na dorocznym spotkaniu Instytutu Finans�w. Jest ju� w
drodze do Nowego Jorku, dzwoni� do mnie z pok�adu samolotu. Wie, �e niedomagam i
�e w zwi�zku z tym nie b�d� m�g� przewodniczy� zebraniu. Ale poniewa� czuj� si�
dzi� nieco lepiej, wspania�omy�lnie postanowi� mnie odwiedzi�, zanim si� tam
uda. To �adnie z jego strony, nie uwa�asz? W ka�dym razie wyl�duje na lotnisku
Kennedy'ego i przyleci na Manhattan helikopterem. Mo�emy go oczekiwa� mniej
wi�cej za godzin�. - Zamilk�; Los s�ysza� w s�uchawce jego ci�ki oddech. -
Chcia�bym, �eby� go pozna�, Ross. Na pewno nie po�a�ujesz. To ciekawy, naprawd�
ciekawy cz�owiek; nie w�tpi�, �e przypadniesz mu do gustu. A teraz s�uchaj:
wkr�tce zjawi� si� tu ludzie z jego ochrony, �eby przeszuka� dom. Jest to zwyk�a
rutynowa czynno��, kt�r� zawsze wykonuj�. Je�li nie masz nic przeciwko temu,
moja sekretarka zawiadomi ci�, kiedy przyb�d�.
- Dobrze, Benjaminie, dzi�kuj�.
- Aha, i jeszcze jedno. Mam nadziej�, �e nie poczujesz si� dotkni�ty... zrobi�
ci rewizj� osobist�. Nikomu, kto znajduje si� w pobli�u prezydenta, nie
wolno mie� przy sobie �adnych ostrych przedmiot�w, a ty masz j�zyk ostry jak
brzytwa, wi�c uwa�aj! No, do zobaczenia, przyjacielu! - rzek� i od�o�y�
s�uchawk�.
Nie wolno mie� przy sobie ostrych przedmiot�w. Los szybko usun�� z krawata
spink�, z kieszeni za� wyj�� grzebie� i po�o�y� na stole. Ale o co Randowi
chodzi�o z t� brzytw�?
Przyjrza� si� sobie w lustrze. Podoba�o mu si� to, co widzia�: l�ni�ce w�osy,
rumiana cera, �wie�o odprasowany ciemny garnitur, idealnie dopasowany, niczym
kora do drzewa. Zadowolony z siebie, w��czy� telewizor.
Po pewnym czasie sekretarka Randa zadzwoni�a, by powiedzie�, �e ludzie z ochrony
prezydenta chcieliby przyj�� na g�r�. W drzwiach ukaza�o si� czterech
u�miechni�tych m�czyzn, kt�rzy prowadz�c o�ywion� rozmow� zacz�li przeszukiwa�
pok�j za pomoc� r�nych skomplikowanych urz�dze�.
Los siedzia� przy biurku i ogl�da� telewizj�. Zmieniaj�c kana�y, nagle dojrza�
olbrzymi helikopter zni�aj�cy si� nad polan� w Parku Centralnym. Spiker
wyja�ni�, �e w�a�nie w tym momencie prezydent Stan�w Zjednoczonych l�duje w
sercu Manhattanu.
Agenci przerwali prac� i r�wnie� skierowali oczy na ekran.
- Szef przylecia� - stwierdzi� jeden z nich. - Po�pieszmy si�; zosta�o nam
jeszcze kilka pokoi.
Wkr�tce po ich wyj�ciu, kiedy by� sam w pokoju, sekretarka Randa zadzwoni�a z
wiadomo�ci�, �e prezydent zjawi si� lada chwila.
- W takim razie powinienem chyba zej�� na d�, jak pani s�dzi? - spyta� Los,
lekko si� j�kaj�c.
- S�dz�, �e tak, prosz� pana.
Ruszy� w d� po schodach. Ludzie z ochrony krz�tali si� cicho po korytarzach, po
holu, w pobli�u windy. Kilku sta�o przy oknach gabinetu, inni kr�cili si� po
jadalni, po salonie i przed bibliotek�. Kt�ry� przeprosi� Losa, zrewidowa� go,
po czym otworzy� mu drzwi do biblioteki.
Rand podszed� do swojego go�cia i poklepa� go po ramieniu.
- Ciesz� si�, Ross, �e b�dziesz mia� okazj� pozna� prezydenta. To porz�dny
cz�owiek, kt�ry ma du�e poczucie sprawiedliwo�ci i �wietne rozeznanie w tym, co
wyborcy
powitaj� z wrzaskiem, a co z poklaskiem. Swoj� drog�, to �adnie z jego strony,
�e postanowi� mnie odwiedzi�, nie s�dzisz?
Los przytakn��.
- Szkoda, �e EE musia�a wyjecha� - ci�gn�� dalej Rand. - Jest gor�c�
zwolenniczk� obecnego prezydenta i uwa�a go za bardzo przystojnego m�czyzn�.
Nie wiem, czy
wiesz, ale dzwoni�a z Denver.
Los odpar�, �e m�wiono mu o tym.
- Nie rozmawia�e� z ni�? No c�, na pewno zadzwoni jeszcze raz; b�dzie chcia�a
us�ysze� o twoich wra�eniach i o przebiegu wizyty... Gdybym akurat spa�, Ross,
czy m�g�by� z ni� porozmawia�, opowiedzie� jej o spotkaniu z prezydentem?
- Z przyjemno�ci�. Mam nadziej�, �e czujesz si� dobrze, Ben. Wygl�dasz znacznie
lepiej.
Rand z trudem poruszy� si� w fotelu.
- To sprawa makija�u, m�j drogi, to wszystko sprawa makija�u. Piel�gniarka
siedzia�a przy mnie ca�� noc i p� ranka; prosi�em j�, �eby mnie troch�
przypudrowa�a... nie
chc�, �eby prezydent my�la�, �e umr� w trakcie jego wizyty.
Nikt nie lubi przebywa� w towarzystwie umieraj�cego, Ross, poniewa� ma�o kto
wie, czym jest �mier�. Wszyscy si� jej panicznie boj�. Ty jeste� wyj�tkiem,
Ross, czuj� to; ty si� nie boisz. To w�a�nie t� twoj� cudown� r�wnowag�
emocjonaln� oboje z EE tak bardzo w tobie podziwiamy. Nie miotasz si� pomi�dzy
strachem a nadziej�; jeste� cz�owiekiem w pe�ni pogodzonym ze �wiatem! Nie, nie
zaprzeczaj. M�g�bym by� twoim ojcem. Wiele przeszed�em, wiele razy si� ba�em,
�y�em otoczony maluczkimi lud�mi, kt�rzy zapominali o tym, �e cz�owiek rodzi si�
nagi i nagi umiera i �e �aden ksi�gowy nie zrewiduje ksi�gi �ycia na nasz�
korzy��.
By� bardzo blady. Si�gn�� po pastylk� i po�kn�� j�, popijaj�c wod� ze szklanki.
Po chwili zadzwoni� telefon. Rand podni�s� s�uchawk� i odpar� rze�kim g�osem:
- Pan O'Grodnick i ja czekamy. Prosz� wprowadzi� pana prezydenta do biblioteki.
-Od�o�y� s�uchawk�, po czym zdj�� z biurka szklank� i postawi� za sob� na p�ce.
- Prezydent przyjecha�. Zaraz tu b�dzie.
Los przypomnia� sobie, �e widzia� niedawno prezydenta w telewizji. W s�oneczny,
bezchmurny dzie� odbywa�a si� defilada wojskowa. Prezydent znajdowa� si� na
trybunie honorowej w otoczeniu wojskowych w mundurach obwieszonych l�ni�cymi
medalami oraz cywili w ciemnych okularach. Przed trybun� maszerowa�y nie
ko�cz�ce si� kolumny �o�nierzy z oczami utkwionymi w prezydenta, kt�ry
pozdrawia� ich r�k�. Z jego spojrzenia przebija� wyraz zadumy, gdy tak sta�
patrz�c na tysi�ce przesuwaj�cych si� w szeregach �o�nierzy, kt�rzy w
pomniejszeniu na ekranie wygl�dali jak martwe, opad�e z drzew li�cie niesione
przez porywisty wiatr. Nagle kilka odrzutowc�w lec�cych w zwartym, r�wnym szyku
przeci�o niebo. Zar�wno wojskowi, jak i cywile na trybunie ledwo zd��yli
zadrze� g�owy, kiedy samoloty z szybko�ci� b�yskawicy przemkn�y nad
prezydentem; huk ich silnik�w brzmia� jak huk gromu. Twarz prezydenta ponownie
wype�ni�a szklany ekran. Spojrza� w niebo na znikaj�ce w oddali punkciki i
przelotny u�miech na moment z�agodzi� jego rysy.
- Mi�o mi pana go�ci�, panie prezydencie - rzek� Rand wstaj�c z fotela, aby
powita� �redniego wzrostu m�czyzn�, kt�ry wszed� u�miechni�ty do pokoju. -
Czuj� si� zaszczycony, �e przeby� pan taki kawa� drogi, aby odwiedzi� starego,
umieraj�cego cz�owieka.
Prezydent u�ciska� go i podprowadzi� do fotela.
- Bzdury wygadujesz, Benjaminie. Usi�d�, prosz�, i pozw�l, �e ci si� przyjrz�.
Sam zaj�� miejsce na kanapie