15259
Szczegóły |
Tytuł |
15259 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15259 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15259 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15259 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
DAVID ROBBINS
5. SZARŻA NA DAKOTĘ 6.
Rozdział 1
i
i
$
Czy
był to
krzyk,
czy
może
jego
własne
uszy
spłatały
mu
figla?
Mężc
zyzna
zatrzym
ał się.
Czarne
włosy
falował
y na
wietrze,
zakryw
ając od
czasu
do
czasu
brązow
e ciepłe
oczy,
które
bacznie
obserw
owały
okolicę.
Do
szczytu
stromeg
o
pagórka
pozo-
stało już
tylko
dwadzi
eścia
jardów.
Któż
mógłby
krzycze
ć tutaj,
na
drodze
prowad
zącej
doni-
kąd?
Mężc
zyzna
ostrożni
e ruszył
w górę.
Ciemno
zielone
spodnie
i
wojsko
wa
bluza
znakom
icie
masko
wały go
na tle
wysoki
ej trawy.
Krępe
ciało
delikatn
ie
drżało,
kiedy
zawiąza
ne na
nogach
mokasy
ny
dotykał
y
miękkie
go
podłoża
.
„Zno
wu to
samo
!" -
pomy
ślał.
Rozl
egający
się w
powietr
zu
krzyk
był
bardzo
słaby i
nie-
równom
ierny.
Co
chwilę
cichł,
zagłusz
any
przez
powiew
y wiatru.
Był
jednak
na tyle
silny, że
mężczy
zna
mógł
bez
trudnoś
ci
wskaza
ć
kierune
k, z
którego
dochod
ził.
Rozle
gł się
po
przeci
wnej
stroni
e
wzgó
rza.
Mężc
zyzna
przyspi
eszył.
Armini
us 357
magnu
m,
zawiesz
ony na
barku,
obijał
się o
prawe
ramię
podczas
biegu.
Na
pasie
okalając
ym
biodra
mężczy
zny
wisiał
indiańsk
i
tomaha
wk, a na
plecach
spoczy
wał
marlin
45-70.
Ładown
ice,
wypełni
one na-
bojami,
krzyżo
wały się
na
piersi ze
skórzan
ym
pasem
od kara-
binu.
W
powie
trzu
rozleg
ł się
pojed
ynczy
wystr
zał.
Na
szczyci
e
wzgórz
a
mężczy
zna
przysta
nął i
zdjął z
pleców
broń.
W dole widniała wąska dolinka. Ograniczona z trzech stron
wzgórzami, wiła się niczym wąż. Pół mili dalej nikła w gęstym
lesie.
Źródło krzyku znajdowało się znacznie bliżej, kilkaset jar-
dów od miejsca, w którym stał mężczyzna.
Wąską ścieżką biegła przerażona kobieta.
Mężczyzna rozejrzał się dookoła i po chwili odkrył przyczynę
jej panicznego lęku.
Podążało za nią ośmiu jeźdźców. Galopowali na koniach.
Niektórzy z nich krzyczeli, wymachując rękoma. Najwyraźniej
bawiła ich pogoń za bezbronną kobietą. W pewnej chwili jeden z
nich podniósł strzelbę i wystrzelił, celując w beczkę, która
znajdowała się na jego drodze. Strzał wzmógł prawdopodobnie
przerażenie kobiety, gdyż natychmiast przyspieszyła.
Mężczyzna ubrany w zielony maskujący strój rozważał, jak
powinien się zachować. Normalnie pospieszyłby na pomoc bez
wahania, ale doświadczenia zdobyte ostatnio w górach
Monta-ny zmieniły jego sposób myślenia. Został oszukany
przez kobietę, której wierzył bezgranicznie, do czasu gdy omal
stracił przez nią życie. Teraz, stojąc na szczycie wzgórza,
zastanawiał się, czy może tym wytłumaczyć swą obojętność.
Kobieta w dole prawdopodobnie nie zasługiwała na to, co
przygotowali dla niej prześladowcy.
Była zmęczona, a jej bieg stawał się coraz bardziej chaotyczny.
Co chwilę potykała się, lecz natychmiast powstawała i biegła
dalej.
Jeźdźcy wiwatowali głośno, wydawali dzikie okrzyki. Jeden
z nich wysunął się nieco do przodu, trzymał w ręku lasso.
Kobieta obejrzała się i krzyknęła z przerażenia.
Stojący na wzgórzu mężczyzna pochylił się i zaczął biec
w kierunku uciekającej postaci. Krył się za kępami wysokiej
trawy. Jego nogi rytmicznie uderzały o podłoże. Nie mógł już
dłużej stać spokojnie i obserwować, jak jeźdźcy napastują ko-
bietę (a przynajmniej mają zamiar coś takiego zrobić).
„Gdyby udało mi się zbliżyć, tak by mnie nie zauważyli, mó-
głbym zorientować się, o co dokładnie chodzi" - pomyślał
mężczyzna.
Wątłe ciało kobiety ogarniało wielkie zmęczenie. Zwolniła.
Nie miała już sił do dalszej ucieczki.
Podążający przodem jeździec trzymał ciągle w ręku lasso i
kiedy zbliżył się do kobiety, zarzucił je na jej ramiona. Zaczął
ściągać pętlę. Sznur powoli zaciskał się na szyi ofiary. Gdy koń
jeźdźca znalazł się w odległości około dziesięciu jardów od ko-
biety, mężczyzna popuścił linę i z satysfakcją obserwował, jak
pętla opada na ramiona dziewczyny, krępując jej ruchy. W
chwilę później szarpnął gwałtownie liną i przyciągnął kobietę
do konia.
- Ya-hoo! - wykrzyknął, pieczętując tym samym swoje ko
lejne zwycięstwo.
- Nie! -jęknęła kobieta.
Było już za późno. Została brutalnie pociągnięta w kierunku
konia. Przewróciła się i upadła twarzą w piasek. Nie miała już
siły, żeby się odwrócić.
Jeździec ruszył. Co chwilę uderzał swojego rumaka ostrogami,
zmuszając go do szybszego biegu. Od czasu do czasu spoglądał
za siebie i wybuchał śmiechem, widząc, jak ciągnięta przez
konia kobieta zwija się z bólu.
Pozostali jeźdźcy obserwowali z upodobaniem pokaz siły i
brutalności. Śmiali się złośliwie. Jeden z nich - brodaty męż-
czyzna w skórzanych spodniach - był pierwszym, który spo-
strzegł przybysza.
Główny aktor spektaklu nie zdawał sobie sprawy, że jego
przedstawienie przestało być interesujące. Spoglądał na kole-
gów, którzy gestykulowali i coś do niego krzyczeli. Wydawało
mu się, iż wyrażają tym podziw dla jego aktorskich zdolności.
Jednak w chwilę później zorientował się, że nie na niego spo-
glądali towarzysze. Odwrócił się, dostrzegając ze zdziwieniem,
że około stu jardów za nim, w wysokiej trawie, stoi ubrany na
zielono obcy mężczyzna z przyłożoną do oka strzelbą.
„Zbyt długo interesowałem się tylko sobą. Nikt przecież nie
zasługuje na tak okrutne traktowanie. Muszę pomóc tej kobie-
cie"- pomyślał.
Wycelował więc i strzelił. Kolba marlina uderzyła go
w bark.
Jeździec spadł z konia tak gwałtownie, że wydawać by się
mogło, iż został uderzony przez jakiegoś olbrzyma. Jego głowa
przemieniła się w mieszaninę krwi, kości i rozpływającego się
mózgu. Galopujący koń zwolnił, zdziwiony utratą swego pana.
Obcy załadował strzelbę ponownie i przyłożył do oka. Jego
twarz wyrażała nienawiść i desperację. Stał jednak spokojnie,
obserwując, jak pozostali jeźdźcy kłusują w jego stronę. Nawet
gdy celował, nie poddawał się emocjom, zimno oceniał sytu-
ację. Mężczyźni jechali na oklep w szaleńczym tempie. Czte-
rech miało na sobie spodnie ze skóry, ale pozostali nosili zwykłe
dżinsy w różnych kolorach. Trzech było uzbrojonych w
strzelby, jeden miał łuk i kołczan ze strzałami, a pozostali
trzymali w rękach rewolwery. Najgroźniejsi byli ci ze strzelba-
mi.
„Jeszcze kilka jardów" - westchnął mężczyzna.
Chciał być pewny, chciał wiedzieć, że nie zmarnuje nawet
pojedynczego strzału. Marlin miał tylko cztery naboje, z któ-
rych jeden zabił już człowieka z lassem.
Rozległ się strzał.
Brodaty jeździec w skórzanych spodniach spadł z siodła na
trawę. Pocisk przeszył go na wylot.
Przybysz ponownie załadował broń i wycelował w nastę-
pnego jeźdźca. W dolinie rozległ się kolejny grzmot wystrzału, a
na ziemię spadło jeszcze jedno ciało.
„Jeszcze tylko jeden facet ze strzelbą" - ucieszył się.
Ostatni groźny przeciwnik niespodziewanie skręcił w lewo i
popuścił wodze. Wyszarpnął z kabury strzelbę i przyłożył ją do
oka.
Dwóch mężczyzn wypaliło w tym samym momencie, ale tylko
jeden pocisk osiągnął swój cel. Jeździec wyprostował się na
koniu, puścił lejce i spadł na ziemię.
Czterech martwych i czterech na koniach.
Pozostali jeźdźcy, widząc, co się dzieje, zmienili zamiary.
Rozpędzone rumaki nagle stanęły. Mężczyźni przez minutę
rozmawiali, po czym odjechali w kierunku drzew.
„Niezła seria!" - pomyślał zwycięzca.
Potem...
Potem załadował marlina i ruszył w kierunku skrzywdzonej
dziewczyny.
„Jeśli jeszcze żyje, trzeba będzie ją zabrać, zanim powrócą
jej prześladowcy z posiłkami" - postanowił.
Kiedy znalazł się przy niej, z wielkim trudem podniosła się i
klęknęła. Jej długie włosy były rozczochrane i przybrudzone
piaskiem. Wyblakła niebieska sukienka przedstawiała opłakany
widok. Spod poszarpanych strzępów materiału widać było ciało
pokryte krwią i brudem.
- Umówiłaś się z kimś? - zapytał ironicznie mężczyzna.
Kobieta nie zdawała sobie sprawy, że ktoś nad nią stoi. Ner
wowo podniosła głowę i obrzuciła wzrokiem przybysza.
- Niejesteśjednymznich?
Pytanie brzmiało raczej jak stwierdzenie faktu.
- Teraz już nie. Po tym, co zrobiłem, nie sądzę, żeby pozwo
lili mi się do nich przyłączyć. Właśnie straciłem szansę na złoto
z Fortu Knox.
- Co powiedziałeś?
Mężczyzna obserwował bacznie kobietę. Był zadowolony,
że nie płacze i nie zwija się z bólu, powodowanego przez rany
na jej ciele. Była twarda. Lubił twardych ludzi, a szczególnie
kobiety.
- Nieważne. Fort Knox to miejsce, o którym czytałem
w Bibliotece.
- Co?
- Wyjaśnię to później. Jak się nazywasz?
Kobiecie udało się wstać. Widać było, jak drżą jej nogi.
- Nazywają mnie Cyntia Poranna Gołębica.
- Cyntia Poranna Gołębica? - powtórzył mężczyzna z nie
dowierzaniem. - Czy jesteś Indianką?
- Tylko częściowo - zauważyła z dumą. - Mój ojciec jest
biały, a moja matka pochodzi ze szczepu Oglala.
Mężczyzna roześmiał się.
- Śmieszy cię to? - zapytała agresywnie Cyntia.
- Nie jest tak, jak myślisz - odrzekł. - Kiedyś myślałem,
wierzyłem, że jestem jedynym Indianinem na tej planecie. Te
raz spotykam Indian w każdym miejscu. Jesteśmy chyba gorsi
od królików.
- Jesteś Indianinem?
- Niezupełnie. W połowie Czarną Stopą.
- Jak cię nazywają? - spytała kobieta z zaciekawieniem.
- Nazywam się Geronimo.
- Podoba mi się twoje imię - odpowiedziała Cyntia. - Jest
proste, czyste i silne w brzmieniu.
- Tak jak Cyntia Poranna Gołębica.
Zapadła cisza.
- Skąd pochodzisz? - zapytała po chwili Cyntia. - Jak się
tutaj znalazłeś?
- Przyniosły mnie moje wierne stopy. - Geronimo błysnął
zębami w uśmiechu. - Cieszę się, że to zrobiły.
Przez krótką chwilę ich oczy spotkały się. Wyrażały szacu-
nek i wzajemne zainteresowanie.
- Lepiej będzie, jeśli się stąd wyniesiemy - zasugerował Ge-
ronimo, patrząc na wierzchołki drzew. - Twoi przyjaciele mogą
wrócić. Cyntia spojrzała za siebie.
- Oni na pewno powrócą - stwierdziła - i przyprowadzą
z sobą innych.
- Możesz jechać? - zapytał mężczyzna.
W pobliżu stały dwa konie. Jeden z nich należał w niedale-
kiej przeszłości do jeźdźca z lassem, który tak okrutnie zaba-
wiał się z Cyntia, a drugi był własnością mężczyzny zastrzelo-
nego na końcu. Oba rumaki nie znajdowały się dalej niż w od-
ległości kilkudziesięciu jardów i stały spokojnie, czekając na
rozkazy nieżyjących już właścicieli.
- Dam sobie radę - zapewniła Cyntia.
- Zaczekaj tutaj - rozkazał mężczyzna.
Z łatwością przyprowadził dwa konie, które nie wykazywały
żadnych skłonności do szaleństw. Z pewnością były dobrze
wyszkolone.
- Wezmę tego jasnego - oznajmiła Cyntia, kiedy Geronimo
powrócił z rumakami.
- To znaczy, że mnie pozostał ten czarny olbrzym - skomen
tował mężczyzna, trzymając w ręku lejce.
Szybko wskoczył na siodło i spojrzał na kobietę. Cyntia
z pewnymi trudnościami dosiadła konia, potem bez słowa skie-
rowała się na wschód. Geronimo podjechał do niej.
- Wyznaczyłaś sobie jakiś specjalny cel swojej podróży? -
zapytał.
- Wschód. Im dalej zajedziemy, tym lepiej - odparła Cyntia.
- Jeśli przejedziemy jakieś dziesięć, może dwadzieścia mil, ma
my dużą szansę, że naszym prześladowcom nie będzie się
chciało nas szukać.
- Kim oni są?
- To Legion.
Gdy dojechali do wierzchołka wzniesienia, Geronimo spo-
jrzał za siebie, przyglądając się uważnie drzewom, które rosły
w oddali. Nadal żadnego śladu pościgu.
- Nigdy o nich nie słyszałeś? - zapytała Cyntia zdziwionym
głosem.
- Nie.
- A o Kawalerii?
- Kawaleria? Chodzi ci o oddziały wojskowe?
- Ależ nie. Nic w tym stylu - powiedziała Cyntia, potrząsa
jąc przecząco głową.
- Opowiedz mi o tym - nalegał Geronimo. - Cofnij się
w przeszłość, jak daleko możesz, nawet do Wielkiego Wybu
chu.
- Masz na myśli trzecią wojnę światową? - zapytała Cyntia.
- Jak ci się wydaje, ile mogę mieć lat?
- Z pewnością nie sto - przyznał Geronimo. - Postaraj się
jednak przypomnieć sobie jak najwięcej, jeśli możesz. Im wię
cej się od ciebie dowiem, tym lepiej.
W kilka sekund później wjechali na wierzchołek następnego
wzniesienia. Geronimo rozejrzał się ponownie. W zasięgu jego
wzroku nie było śladu żadnego jeźdźca. Pomyślał, że nie mogą
przemęczać koni, ale z drugiej strony - im szybciej będą jechali,
tym większą mają szansę na ucieczkę.
- Nie znam wielu szczegółów - wyjaśniła Cyntia po chwili.
- Pamiętam tylko to, co powiedział mi mój dziadek.
- Pozwól mi więc posłuchać o tym.
Mężczyzna przewiesił sobie przez ramię marlina, chwytając
prawą ręką cugle.
„Dzięki ci, Wielki Duchu, że Starsi uczyli nas, jak się jeździ
na koniu - pomyślał Geronimo. - Szkoda jednak, że Rodzina
miała tylko dziewięć koni. Mógłbym nauczyć się jeździć jesz-
cze lepiej".
- Niech sobie przypomnę - zaczęła Cyntia. - Po wojnie i po
tym, jak rząd ewakuował wielu ludzi do specjalnej Strefy
Cywilizowanej oraz ustanowił nową stolicę w Denver, tu, na
tych terenach, pozostali ludzie, którzy odmówili przymusowe-
go opuszczenia swoich domów. Jeden z nich był właścicielem
ogromnego rancza w Południowej Dakocie. Nie pamiętam
w tej chwili jego imienia, ale to właśnie on połączył swoich
sąsiadów w ochotniczy oddział zwany Kawalerią. Mieli bronić
swoich posiadłości przed włóczęgami, bandytami i oddziałami
rządowymi. Farmer, który to wszystko zorganizował, posiadał
ogromne stada koni i bydła, setki sztuk. Jego farma leżała nie-
daleko Redfield...
- Redfield? - przerwał Geronimo.
- Tak. To małe miasteczko, leżące około sześćdziesięciu mil
stąd na południowy zachód - wyjaśniła Cyntia.
- To, co mi powiedziałaś, wyjaśnia pochodzenie Kawalerii
- zauważył Indianin - ale nadal nie wiem nic o Legionie.
Kobieta spojrzała na niego ze znużeniem.
- Farmer zmarł wiele lat temu. Jego następcą został mężczy
zna nazywany Tannerem. Wkrótce i on został zabity. Władzę po
nim objął inny farmer - Brent. On także został zabity, ale do
wództwo przekazał wcześniej swoim dwóm synom. Rolf i Ro-
ry dowodzili oddziałem przez wiele lat...
- I co się stało później?
- Dziesięć lat temu pokłócili się o kobietę.
- A dalej? - zapytał Geronimo, uśmiechając się niezbyt mą
drze.
- Rolf zabrał z sobą około trzystu ludzi i osiedlili się w Pier-
re. Kiedyś to miasto było stolicą Południowej Dakoty. Leży ja
kieś sto pięćdziesiąt mil na zachód stąd. Przepraszam, na połu
dniowy zachód. Niedaleko rzeki Missouri.
- Pozwól, że zgadnę, co było później - przerwał Geronimo.
- Ten cały Rolf z jakiegoś powodu, na pewno niezbyt chwaleb
nego, zdecydował, że nazwie swój oddział Legionem. Mam ra
cję?
Cyntia spojrzała na niego, lekko się uśmiechając.
- Całkiem nieźle; bystry chłopak! Od tego czasu Kawaleria
i Legion walczą z sobą. Najczęściej są to małe wypady i drobne
utarczki. W tej chwili Legion ma około trzystu jeźdźców, a Ka
waleria prawie czterystu. Siły są więc wyrównane, a wojna, je
śli między nimi wybuchnie, będzie samobójstwem i wielką głu
potą.
- Dlaczego?
- Ponieważ pozostawi wszystkich farmerów bezbronnych
wobec oddziałów rządowych.
- Ach, tak - kiwnął głową Geronimo. - Niedawno miałem
wątpliwą przyjemność spotkać się z tymi ludźmi.
- I jesteś nadal żywy?! - zawołała ze zdziwieniem Cyntia. -
I wolny?!
- Przypomnij mi, żebym kiedyś ci o tym opowiedział - po
prosił Indianin. - Powiedz mi jednak, w jaki sposób ty się w to
wszystko wpakowałaś.
- Sprawa jest bardzo prosta. Kawaleria i Legion bronią swo
ich terytoriów, chroniąc tym samym mieszkających tam ludzi
przed włóczęgami, bandytami, mutantami. Moi rodzice są wła
ścicielami farmy, leżącej około dwudziestu mil stąd. Nie jest
ona ani duża, ani mała, taka w sam raz. W zamian za ochronę
mamy zaopatrywać Kawalerię w żywność. Niestety, żołnierze
nie mogą wszędzie być. Wczoraj rano zaatakował nas patrol
Legionistów. Spalili nasz dom i wyrżnęli zwierzęta. Zostałam
przez nich porwana. Całe szczęście, że nie zamordowali moich
rodziców i młodszego brata.
- Dlaczego tego nie zrobili?
- Trudno mi powiedzieć - wzruszyła ramionami Cyntia. -
Chyba kapitan patrolu ich powstrzymał. Myślę, że chciał mnie
i stwierdził, iż będę uległa, jeśli zostawi moich bliskich w spo
koju.
- Potem oddział rozbił obóz w tej kępie drzew - myślał
głośno Geronimo - a ty skorzystałaś z pierwszej nadarzającej
się okazji i uciekłaś. Cyntia promieniała.
- Zadziwiłeś mnie. Jesteś cholernie rozgarnięty! Twoja mat
ka musi być z ciebie dumna.
Twarz Indianina wykrzywiła się w grymasie.
- Moi rodzice odeszli, kiedy byłem mały - powiedział Ge
ronimo i szybko zmienił temat. - Jak wielu jeźdźców jest
w tym patrolu?
- Tylu - odparła Cyntia, pokazując palcem za siebie. - Mi
nus czterech.
Zaskoczony mężczyzna odwrócił się i ujrzał grupkę ludzi na
zboczu wzgórza.
- Było trzydziestu dwóch - powiedziała Cyntia, kiedy
mężczyźni ruszyli galopem. - Teraz już dwudziestu ośmiu.
- Czy to wszystko? - zapytał ironicznie Geronimo, popę
dzając swojego konia.
Tymczasem jeźdźcy przygotowywali się do ataku. W dolinie
rozległ się okrzyk:
- Yaa-hoo!
Geronimo pomyślał, że wszystko, czego mógłby teraz
chcieć, to spokojny zakątek, gdzie miałby okazję zastanowić się
nad sytuacją.
Jego oczekiwania i ambicje były jednak zbyt wygórowane.
Rozdział 2
Było ich trzech. Galopowali, ustawiwszy swoje konie w linii.
Swoją uwagę skupili na trzech puszkach, które leżały dwa-
dzieścia jardów dalej, czekając na strzał.
Pierwszy jeździec był jeszcze prawie dzieckiem. Nie miał
więcej niż szesnaście lat. Czarna koszula i spodnie w tym sa-
mym kolorze sprawiały, że wyglądał nieco starzej. Gęste brwi
nadawały jego twarzy ostry wygląd, szczególnie wtedy gdy
mrużył oczy, wpatrując się w jesienne słońce. Ani razu jednak
nie oderwał wzroku od celu. Jego włosy falowały, poruszane
delikatną bryzą. W kaburze na prawym boku tkwił błyszczący
rewolwer Llama Comanche 357 Magnum.
Dwie pozostałe osoby były kobietami. Obie były młode i
ładne. Miały podobne zielone oczy i jasne włosy. Ta, która
jechała w środku, była jednak trochę wyższa i szczuplejsza.
Mimo wysokiego wzrostu miała nadzwyczaj drobne stopy. Wy-
stające kości policzkowe, wysokie czoło i cienkie usta nadawały
jej twarzy niecodzienny i trochę tajemniczy wygląd. Dziew-
czyna była ubrana w brązową bluzę i zielone obszerne spodnie.
W kaburze tkwił czarny błyszczący rewolwer Smith & Wesson
357 Combat Magnum.
Ostatnim członkiem tria była kobieta o nieco obszerniej-
szych kształtach i dłuższych włosach. Lśniące białe zęby bły-
szczały w słońcu za każdym razem, gdy dziewczyna otwierała
usta. Drobne palce znajdowały się o kilka cali od rewolweru
Ruger Super Blackhawk 44 Magnum. Luźne żółte spodnie, które
pod wpływem słońca zmieniły kolor na prawie biały, trzepotały
na wietrze.
- Wszyscy gotowi? - zapytał stojący nie opodal wysoki
mężczyzna, którego surową twarz zdobiły jasne włosy.
- W każdej chwili, Hickok - zdeklarował się ubrany na czar
no młodzieniec.
- Nie wygłupiaj się, Shane - warknął mężczyzna. Widział,
jak chłopak staje się czerwony na twarzy, i o mało nie wybuch
nął śmiechem.
- Jak doliczę do trzech. Jeden...
Cała trójka znieruchomiała. Pod skórą pulsowały napięte do
granic mięśnie.
- Dwa...
Gdzieś w oddali zaćwierkał ptak.
- Trzy! - krzyknął Hickok.
Shane jako pierwszy wyrwał z kabury swój pistolet. Strzał,
który oddał w niecałą sekundę później, trafił w puszkę. Potem
padły jeszcze dwa strzały, które tak jak poprzedni osiągnęły cel.
Kobiety wystrzeliły sekundę później. Odgłosy ich strzałów
zlały się w jeden huk.
Obie spudłowały.
- Cholera! - warknęła wyższa, wyrażając swoje niezadowo
lenie.
- Nie jest źle - powiedział Hickok, podchodząc do strzel
ców. Jego niebieskie oczy błyszczały.
- Gówno prawda! - stęknęła kobieta. - Spudłowałyśmy.
- Odpocznijcie chwilę - doradził mężczyzna. - Robicie to
w końcu po raz pierwszy. Szybkie strzelanie wymaga wielu
ćwiczeń. Nie zawsze się też trafia w to, w co się celuje.
- Ale tobie się zawsze udaje - wtrąciła druga kobieta. - Ni
gdy nie słyszałam, żebyś kiedykolwiek spudłował.
- Posłuchaj, Jenny... - zaczął Hickok.
- Jak ty to robisz, kochanie? - zapytała wysoka blondynka.
- To po prostu talent - wyjaśnił Shane. - On jest najlepszym
rewolwerowcem, to znaczy strzelcem, w historii Rodziny, a
może nawet najlepszym, jaki kiedykolwiek żył na świecie.
Wypowiedź chłopca, który był największym wielbicielem
Hickoka, zmieszała mężczyznę. Przez chwilę nie wiedział, co
powiedzieć. Stał wyprostowany, z pochyloną głową i starał się
zatrzeć mokasynem nie istniejące na piasku rysunki.
- Nie porównujcie swoich możliwości z moimi - powie
dział wreszcie przyciszonym głosem. - Każdy posiada jakieś
talenty, coś, co może wykonywać bardzo dobrze. Należy tylko
to odkryć.
- A więc co robimy źle? - zapytała Jenny.
- Wy, moje drogie panie, jesteście zbyt nerwowe - stwier
dził Hickok. - Musicie odprężyć się. Ćwiczcie każdego dnia,
aż strzelanie stanie się dla was tak naturalne jak oddychanie czy
kochanie.
Sherry zerknęła na Jenny, a następnie spojrzała przenikliwie
na Hickoka.
- Jeśli chodzi o mnie, to wolę ćwiczyć kochanie.
Najlepszy rewolwerowiec w Rodzinie zaczerwienił się jak
burak.
Sherry i Jenny wybuchnęły serdecznym śmiechem.
- Hej! - wykrzyknął Shane, zdenerwowany dłuższą rozmo
wą, która w ogóle nie dotyczyła tego, co przed chwilą robili. -
A co ze mną?
- A co ma być z tobą? - zapytał Hickok.
- Ja przecież nie spudłowałem - pochwalił się młodzieniec.
- Moje trzy strzały trafiły w cel.
- Masz rację, kolego - zgodził się Hickok. Podszedł do Sha
ne'^ odchylił głowę do tyłu i położył sobie ręce na karku. -
Trafiłeś, co?
- Pewnie, że trafiłem - przytaknął rozpromieniony chłopak.
- No właśnie.
Hickok podszedł do młodzieńca, podniósł rękę i klepnął go
w czoło. Shane cofnął się, wyraźnie zdumiony.
- O co ci chodzi? - zapytał.
- Zmarnowałeś aż trzy strzały, żeby zniszczyć jedną małą
puszkę - zauważył Hickok. - O dwa za dużo.
- Ale przecież wszystkie trzy trafiły... - zaprotestował
chłopak.
- Nie dbam o to, czy trafisz trzy czy sześć razy - powiedział
oschłej mężczyzna,przerywając Shane'owi. -Zmarnujeszalbo
dwa, albo pięć strzałów. Jak myślisz, dlaczego doradzam za
wsze, żeby celować w głowę? Dlatego, że każda kula powinna
trafić kogoś innego. Jeśli postrzelisz kogoś w głowę, to możesz
być prawie pewny, że zabiłeś. Co będzie, jeśli staniesz oko
w oko z pięcioma przeciwnikami i na jednego z nich zmarnu
jesz aż trzy strzały? Dajesz im szansę.
Shane spojrzał zamyślonym wzrokiem na puszkę.
- Czy pamiętasz naszą walkę z Kretami? - zapytał Hickok.
- Oczywiście - odpowiedział cicho chłopak.
- Byliśmy przez nich otoczeni - powiedział mężczyzna, po
trząsając głową. - Mieli liczebną przewagę. Kiedy rozpoczęła
się strzelanina, oddałeś trzy strzały do jednego faceta. Tak jak
dzisiaj.
- Chciałem być pewny - zauważył chłopak.
- Nie mogę cię o to winić - przyznał Hickok, wpatrując się
w błękitne poranne niebo. - Shane, chcesz zostać Wojowni
kiem. Prosiłeś mnie, żebym ci pomógł, a ja się zgodziłem, cho
ciaż niechętnie. Jesteś młody, ale nie jest to argument, którego
używam przeciwko tobie. Ja też byłem młody. Ty jesteś jednak
niedoświadczony i to może okazać się fatalne w skutkach. Mu
sisz wreszcie zrozumieć, co znaczy być Wojownikiem.
- Ależ ja rozumiem, co to oznacza - zauważył Shane.
- Czyżby? - powiedział Hickok, mierząc chłopaka wzro
kiem od stóp do głów. - Wydaje mi się, że dla ciebie Wojownik
to ktoś, kto uważa obronę Rodziny i Domu za podniecającą
przygodę, za odmianę monotonnego życia. Lepiej obudź się,
Shane, i zdaj sobie sprawę, że jest to coś zupełnie innego.
Hickok podszedł do chłopaka i ścisnął prawą ręką jego lewy
bark.
- Kiedy jesteś Wojownikiem, stajesz się mordercą - powie
dział po chwili Hickok. - Jasne i proste, co? Kiedy wchodzisz
na tę drogę, przestajesz być sobą, przeistaczasz się w bestię,
w pozbawiony duszy przedmiot. Zabij albo zabiją ciebie. Takie
są reguły gry. Musisz stać się najlepszym mordercą. Inaczej nie
utrzymasz się długo w tym fachu. Każdy z nas musi sobie z te
go zdać sprawę dla własnego bezpieczeństwa.
Shane w milczeniu rozważał mądre słowa doświadczonego
Wojownika. Niespodziewanie Sherry pisnęła cienko i zakla-
skała w dłonie.
- Czy słyszałaś, co on powiedział? - zapytała, spoglądając
na Jenny. - Czy słyszałaś, co powiedział mój najdroższy?
- Tak, słyszałam - potwierdziła Jenny śmiejąc się.
- Gdzieś pomiędzy tymi uszami musi być trochę rozumu -
kontynuowała Sherry. - Widzisz! Wiedziałam, że pogłoski nie
są prawdziwe.
- Jakie pogłoski? - zapytał Hickok podchwytliwie.
- Że masz kamienie zamiast mózgu - rzuciła dziewczyna
chichocząc.
- A od kogo to usłyszałaś? - zapytał ponownie.
- OdGeronima.
Hickok roześmiał się, myśląc o swoim najlepszym koledze.
Gdzie jest ten nędzny Indianin?
- A właściwie, to gdzie jest teraz Geronimo? - zapytał nagle
Shane. - Długo go nie widziałem.
- Wyj echał prawie dwa tygodnie temu - powiedział Hickok,
starając przypomnieć sobie, jak wtedy wyglądał. - Powiedział
nam, że musi wyjechać, żeby przemyśleć to, co się zdążyło w
Kalispell.
- Byłam tam, gdy prosił Platona o pozwolenie na wyjazd -
stwierdziła Jenny. - Myślałam, że Platon odmówi, ale widzę, że
jednak się zgodził.
- Żałuję, że to zrobił - powiedział po dłuższej chwili Hickok,
wpatrując się w ceglany mur, stojący w odległości około trzy
dziestu jardów.
Był wysoki na dwadzieścia stóp, okalał szczelnie
trzydzie-stoakrowy teren, który wraz z zabudową nazywano
Domem.
- Więc będziemy ćwiczyć czy nie? - zażądał wyjaśnień
Shane.
- Tak, zaczynamy ćwiczenia - odpowiedział Hickok, zado
wolony ze zmiany tematu. Chciał oddalić od siebie myśli
o przyjacielu, o którego się martwił. Odszedł na bok i podniósł
rękę. - Wszyscy gotowi?
Trzy głowy skinęły w odpowiedzi.
- Dobrze. Kiedy doliczę do trzech, strzelajcie.
Tym razem nie wydawał się tak zdenerwowany.
- Jeden...
Shane uśmiechnął się.
- Dwa...
'- To prywatne przyjęcie, czy mogę się dołączyć? - rozległ
się głos.
Jenny odwróciła się, zatrzymując spojrzenie na ciemnoskó-
rym, dobrze zbudowanym mężczyźnie, który przysłaniał ręką
oczy, obserwując strzelców. Był ubrany w czarny skórzany kaftan,
mocno sfatygowane spodnie i mokasyny. Zwisające po obu
stronach kabury z pistoletami nadawały mu jednak poważny
wygląd.
- Blade! - wykrzyknęła Jenny i pobiegła w kierunku swoje
go narzeczonego, zarzucając mu ręce na szyję.
- Mamy teraz lekcję - wymamrotał Hickok.
Zakochani nie słyszeli tego. Blade pocałował Jenny i oboje
powędrowali w kierunku rosnącego nie opodal drzewa.
- Widziałeś to? - zapytała Sherry, potrząsając ramieniem
Hickoka. - Niektórzy ludzie wcale się nie czerwienią, okazując
swoje uczucia. To naprawdę nie zabija.
- Moje życie nie powinno interesować nikogo oprócz mnie
- warknął mężczyzna. - Wiem, że chciałabyś znaleźć się pew
nej nocy w moim łóżku.
- Brzmi to całkiem nieźle! - roześmiała się Sherry. - Nie
wstydzę się niczego, co robię.
- Czy byłaś ostatnio w Bibliotece? - zapytał niespodziewa
nie Hickok.
Zdziwiona pytaniem dziewczyna pokręciła przecząco gło-
wą.
- Nie, nie byłam. A dlaczego pytasz?
- Kiedy będziemy tam następnym razem - powiedział -
przypomnij mi, żebym pokazał ci, co znaczy słowo „skro
mność". Będzie to dla ciebie zupełna nowość.
Blade i Jenny podeszli do rozmawiających.
- Co się tu dzieje? - zapytał Blade, uporczywie spoglądając
na Hickoka.
- Dlaczego na mnie patrzysz?
W głosie mężczyzny wyczuwało się pewną naiwność.
- Ponieważ masz wrodzone zdolności do wpadania w kło
poty — odparł Blade. - Jeśli coś się dzieje, to mogę przypusz
czać, że jesteś tego czegoś głównym sprawcą.
- To bardzo zły zwyczaj, Blade - wtrąciła Sherry.
- Co?
- Przypuszczanie.
- Być może, ale jak na razie nikt mi nie powiedział, co tutaj
się właściwie dzieje.
- To mój pomysł - wtrąciła Jenny.
- Twój?! - Blade wpatrywał się w dziewczynę, całkowicie
zaskoczony nieoczekiwanym wyznaniem. W Rodzinie Jenny
była Uzdrowicielką, kobietą, która umiała łagodzić ból innych.
- Po co ci lekcje strzelania? Czy to już czas na coroczny egza
min?
Każdy członek Rodziny miał obowiązek brać udział w coro-
cznych kursach strzelania i pierwszej pomocy. Naturalnie Wo-
jownicy doskonalili swoje umiejętności znacznie częściej niż
inni, ale tylko niewielu mogło to robić tak często jak Hickok,
czyli przy każdej okazji.
- To nie są przygotowania do egzaminu - odpowiedziała
Jenny, patrząc prosto w twarz Blade'owi.
Jej mężczyzna był dowódcą Wojowników Rodziny, człowie-
kiem odpowiedzialnym za obronę Domu. Dziewczyna wiedziała,
że od czasu do czasu wini siebie za udany atak Trollów, który miał
miejsce kilka miesięcy temu.
- A więc dlaczego? - zapytał łagodnie.
- Myślę, że może mi się to przydać - odparła Jenny. - Po
ataku Trollów i utracie Angeli zdałam sobie sprawę, że jestem
zupełnie niezdolna do samoobrony. Chcę być przygotowana na
każdą ewentualność.
- A co ze mną? - zapytał Blade. - Przecież wiesz, że będę
was bronił do ostatniego tchu.
- Właśnie o to chodzi - warknęła Jenny. - Nie mogę na tobie
polegać.
Blade chciał coś powiedzieć, ale dziewczyna nie dała mu
dojść do słowa.
- Wcale nie chcę cię obrazić - kontynuowała. - Wiem, że
mnie kochasz, i wiem, że zrobisz wszystko, żeby mnie obronić,
ale spójrz obiektywnie na sytuację. Ostatnio bardzo często wy
jeżdżasz z domu, załatwiając sprawy dla Platona. Co będzie,
kiedy ktoś nas zaatakuje, gdy ciebie nie będzie w pobliżu? Kto
nas obroni? Hickok? On zwykle jeździ z tobą. Geronimo?
Z nim jest podobnie. Rikki? On podczas twojej nieobecności
jest na służbie i musi myśleć o całej Rodzinie, a nie tylko o nas, o
mnie... - Jenny przerwała na chwilę, żeby zaczerpnąć tchu.
- To, co powiedziałam przed chwilą, nie jest obraźliwe. Chcia
łam ci tylko uzmysłowić, że nie możemy zawsze być razem.
Wobec tego muszę się przygotować do obrony, kiedy jesteśmy
rozdzieleni. Czy bardzo się na mnie gniewasz?
- Trochę - przyznał ze zniecierpliwieniem Blade.
- Czy dlatego że staram się przygotować na każdą sytuację?
- Nie.
- Więc dlaczego?
- Ponieważ ćwiczysz strzelanie z Hickokiem, a nie ze mną
- wyrzucił z siebie Blade.
- Zazdrośnik! Zazdrośnik! Zazdrośnik! - zaczął wykrzyki
wać Hickok.
- Poprosiłem Nathana o pomoc z dwóch przyczyn - powie
działa Jenny, używając prawdziwego imienia Hickoka. Nadali
mu je przy chrzcie rodzice, a on je później zmienił na swym
Przezwaniu.
Założyciel Rodziny wprowadził kiedyś specjalny obrzęd na-
dawania imienia członkowi, który osiągnął wiek szesnastu lat.
Każdy mógł wybrać sobie dowolne, wymarzone przezwanie,
pod którym byłby znany potem przez wszystkich. Zachęcano
wprawdzie do wybierania imion, które należały w przeszłości
do bohaterów, ale ostateczny wybór zawsze należał do samego
zainteresowanego. W ten sposób chciano zachować pamięć o
przodkach. Na swoje szesnaste urodziny Nathan wybrał sobie
imię i nazwisko człowieka, którego uważał za najlepszego re-
wolwerowca wszechczasów - James Butler Hickok. W ten sam
sposób szesnastoletni Samotny Łoś stał się Geronimem, a młody
Michael wybrał sobie imię, które najtrafniej odzwierciedlało jego
umiejętności posługiwania się białą bronią - Blade.
- Więc jakie są te dwie przyczyny? - zapytał Blade.
- Pierwsza jest chyba oczywista - powiedział Hickok, przy
chodząc dziewczynie z pomocą. - Jestem od ciebie lepszy
w strzelaniu.
- Z pewnością jesteś skromniejszy - przyciął Blade.
- On ma rację, kochanie - powiedziała Jenny. - Hickok jest
najlepszym strzelcem w Rodzinie i dlatego powinnam uczyć
się od najlepszego. - Podeszła do Blade'a i delikatnie ścisnęła
go za ramię. - Ty jesteś najlepszy w walce na noże, ale po co mi
umiejętność posługiwania się nożem? W spotkaniu z mutantem
taka broń wcale mi nie pomoże. Muszę mieć broń, której mogę
użyć na odległość, a więc pistolet, który jest lepszy od noża. To
pierwsza przyczyna. Dlatego właśnie zwróciłam się do Natha
na, nie pytając cię o zdanie.
- A jaka druga?
- Miałam nadzieję - rozpoczęła Jenny, uśmiechając się - że
uda mi się zachować to w tajemnicy, aż do twojego powrotu
z Bliźniaczych Miast. Chciałam cię zaskoczyć.
Blade uśmiechnął się, rozumiejąc, jak ważny był drugi powód.
Problemy z Trollami prawdopodobnie nauczyły czegoś
członków Rodziny, czego najlepszym dowodem była postawa
dziewczyny.
- Czy teraz mnie rozumiesz? - zapytała Jenny.
W odpowiedzi Blade skinął głową.
- Chyba nie jesteś zły na mnie? - wtrącił się Hickok.
- A niby dlaczego miałbym być? - odpowiedział pytaniem
Blade. Spojrzał na Sherry, zdecydowany zmienić temat rozmo
wy.
- Ty? Też się uczysz strzelać dla samoobrony?
- Nie zgadłeś- odparła dziewczyna. - Trenuję, żeby stać się
Wojownikiem.
- Co?!-wykrzyknęli jednocześnie mężczyźni.
Blade spojrzał na Hickoka i zauważył, jak zmienił się na twarzy
najlepszy rewolwerowiec ostatnich czasów. Sherry nie była
członkiem Rodziny. Została uratowana przez Hickoka z rąk
Trollów i, jak powiadały krążące od tamtej pory pogłoski, nie
potwierdzone przez Hickoka, stanowili oni dobraną parę. Blade
przypuszczał, że Sherry prawdopodobnie nie wiedziała nic
o ostatniej miłości swojego wybawiciela:
Wojowniku-dziew-czynie, która została bestialsko
zamordowana na oczach Hickoka. Blade wiedział, że jego
przyjaciel jeszcze całkowicie nie przyszedł do siebie po tamtej
tragedii. Jak zareaguje na decyzję Sherry?
- Czyś ty zgłupiała?! - krzyknął mężczyzna, opowiadając
tym samym na pytanie Blade'a.
- A co w tym złego? - zapytała dziewczyna, nieco zakłopo
tana zaciętym wyrazem twarzy Hickoka. - Myślałam, iż bę
dziesz dumny ze mnie, że potrafię spełnić wymagania stawiane
Wojownikowi.
- A więc myślałaś źle - warknął Hickok. '
- Przecież Starszyzna pozwala kobietom na to, żeby były
Wojownikami - upierała się Sherry.
- Ale było ich tylko kilka - odparł, marszcząc brwi.
- No więc, dlaczego nie podoba ci się mój pomysł? - obsta
wała przy swoim dziewczyna. - Czy dlatego że nie jestem
członkiem Rodziny?
- Nie, nie dlatego - odburknął Hickok.
- Więc dlaczego? - domagała się odpowiedzi Sherry. - Chy
ba nie myślisz, że nie jestem zbyt dobra?
- To nie o to chodzi - odpowiedział ostro mężczyzna.
- No więc, może wreszcie mi powiesz, dlaczego? - zapytała
ponownie Sherry, przestępując z nogi na nogę ze zdenerwowania.
- No właśnie... - wtrącił Shane. - Co jest złego w tym, że...
Wyraz twarzy Hickoka zniechęcił go do dalszego wywodu.
- Kiedy będę potrzebował twojej rady w sprawie osobistej -
powiedział strzelec niskim głosem - poproszę cię o to.
Spojrzał na Sherry i przez moment coś mamrotał do siebie,
ale żadna z otaczających go osób nie mogła odgadnąć treści
słów, które wypowiedział. W chwilę później odwrócił się i od-
szedł w kierunku rosnących nie opodal drzew.
- Uuuf! - westchnął Shane, nabierając w płuca powietrza. -
Myślałem przez chwilę, że chce mnie pobić.
- Nigdy by tego nie zrobił, wiesz o tym - stwierdził Blade.
- Co się z nim stało? - zapytała Sherry. - Co ja takiego po
wiedziałam, że aż tak się zdenerwował?
- Czy naprawdę nie wiesz? - zagadnęła Jenny.
- Co miałabym wiedzieć?
- Chodź lepiej ze mną - powiedziała Jenny, kładąc dziew
czynie rękę na ramieniu. - Musimy przeprowadzić babską roz
mowę.
- Więc ty wiesz, dlaczego Hickok tak się zachował? - zapy
tała z nadzieją w głosie Sherry.
- Mam pewne przypuszczenia - odpowiedziała tajemniczo
Jenny. - Musimy znaleźć jakieś odludne miejsce.
Dziewczyna pocałowała Blade'a i poprowadziła Sherry w
kierunku miejsca, w którym stały puszki.
- A więc ten trening na dzisiaj skończony - wymamrotał
smutno Shane. - Hickok miał rację.
- Jeśli chcesz, mogę cię pouczyć walki nożem -zaofiarował
się Blade, poklepując rękojeść.
Shane spojrzał na niego z wyraźnym niesmakiem.
- Dziękuję ci, Blade, ale chyba zrezygnuję. Zobaczę lepiej,
co się dzieje z moim stadem.
To mówiąc, uśmiechnął się i odszedł, zostawiając Blade'a
samego.
- Co tu się, do diabła, dzieje? - myślał głośno Wojownik,
zastanawiając się, czy mógłby teraz postrzelać.
Strzelnica znajdowała się niedaleko południowo-wchodnie-go
krańca domu. Była od niego oddalona na tyle, by ćwiczący nie
stanowili zagrożenia dla ludzi, przebywających w pobliżu
domostwa. Natomiast cała zachodnia strona Domu przeznaczo-
na była pod uprawę.
Blade przyjrzał się okolicy. Dzięki założycielowi Rodziny,
producentowi filmów, Kurtowi Carpenterowi, który przezornie
zostawił trochę miejsca na strzelnicę, całe pokolenia mogły
wprawiać się w sztuce walki. Trzydzieści akrów ziemi otaczał
wysoki na dwadzieścia stóp ceglany mur, na którego szczycie
przyczepiono zwoje kolczastego drutu.
Nagle Blade wyczuł, że pojego lewej stronie coś się poruszyło.
Spojrzał z ukosa i zobaczył jednego z Wojowników, który
pełnił akurat służbę. Chodził po murze i obserwował okolicę.
Po zwycięstwie Trollów zwiększono liczbę patroli. Wojownicy
nie chcieli więcej ryzykować.
Wojownicy. Blade westchnął. Jako dowódca musiał podjąć
wkrótce ważną decyzję. Należało wybrać następnych. Platon i
Starszyzna ciągle czekali na jego opinię. Miał wysunąć kan-
dydatury. Trzeba było zapełnić cztery miejsca. Wszystkich Wo-
jowników Rodziny podzielono na cztery grupy, po trzech
w każdej. Nazywały się triadami - Alfa, Beta, Gamma i Omega.
Gamma potrzebowała wprawdzie tylko jednego Wojownika,
ale Starszyzna postanowiła utworzyć jeszcze jedną triadę -Zulu.
Ta triada miała głównie zajmować się ochroną Domu.
Rozważania Blade'a zostały nagle przerwane. Od strony
Bloków ktoś nadjeżdżał w wielkim pośpiechu. Wojownik poło-
żył dłonie na rękojeściach swoich noży Bowie, noszących imię
swego wynalazcy.
Na dziedziniec wpadł wysoki mężczyzna o jasnych włosach
i niebieskich błyszczących oczach. Miał na sobie skórzane
spodnie i brązową koszulę zszytą ze starych worków. Na pasie
wisiała długa szabla.
- Blade... - zaczął, ale zabrakło mu tchu.
Jego czoło pokryte było kurzem; przebył więc długą drogę,
żeby przekazać wiadomość.
- Mów, Spartakusie - zachęcał Blade.
Spartakus był członkiem Triady Gamma. Należał do
naju-czciwszych Wojowników w Rodzinie.
- Otrzymaliśmy sygnał - wyjaśnił wreszcie. - Rikki, Teucer
i Yama są już na swoich pozycjach. Jakie są twoje rozkazy?
Rikki, Teucer i Yama stanowili Triadę Beta.
- Za mną! - rozkazał Blade, ruszając biegiem przed siebie.
A więc stało się. Pułapka została zastawiona. Jedyne, co mu
siał teraz zrobić, to wydać odpowiedni rozkaz.
- Czy chcesz ich wziąć żywcem? - zapytał Spartakus.
- Ta decyzja należy do Rikkiego - odparł w biegu Blade.
- W takim razie zostanie z nich tylko krwawa miazga.
- Lepiej, że to oni, a nie my.
- Wyglądasz na zawziętego - zauważył Spartakus. - Rozluź
nij się. Co właściwie ci dranie mogą nam zrobić?
Blade spojrzał na przyjaciela, zdając sobie sprawę, że Spar-
takus nie pojmuje wcale powagi sytuacji.
- Mogą zniszczyć Dom - odpowiedział po chwili.
- Zniszczyć Dom? - zapytał z niedowierzaniem Spartakus.
- Czy są aż tak silni?
- Są aż tak silni - zapewnił Blade.
Dwóch Wojowników biegło w milczeniu. W ciągu minuty
przebyli łąkę, na której pasło się stado bydła. Po chwili dotarli do
szeregu małych domków. Mieszkali w nich żonaci członkowie
Rodziny ze swoimi krewnymi.
- Jeszcze raz powtarzam - wydusił z siebie Spartakus, omi
jając idącą w jego kierunku parę. - Rikki posieka ich na małe
kawałeczki.
- Pomódlmy się do Boga, żebyś miał rację.
To było wszystko, co powiedział Blade. Spartakus nie należał
do Triady Alfa podczas ostatniej eskapady i nie wiedział, do
czego zdolni są nieprzyjaciele. Teraz miał okazję obserwować i
zrozumieć wszystko.
Rozdział 3
- Zyskujemy nad nimi przewagę! - wykrzyknęła radośnie
Cyntia, spoglądając w tył przez ramię.
Jej czarne włosy wirowały w powietrzu, kiedy popędzała konia.
Geronimo galopował tuż za nią, przyglądając się od czasu do
czasu przeciwnikom. Cyntia miała rację. Znajdowali się daleko
od ścigających ich jeźdźców, dalej niż na samym początku. Był
jednak mały wyjątek. Cały patrol Legionu znajdował się w od-
ległości około trzech czwartych mili, ale jeden z nich był jed-
nak znacznie bliżej. Może pięćset jardów za nimi, i w przeci-
wieństwie do pozostałych, nie tracił odległości.
- Nie oddalajmy się od niego! - krzyknął Geronimo, poka
zując palcem pojedynczego jeźdźca.
- To ten, o którym ci mówiłam - odpowiedziała ze śmie
chem Cyntia. - Kapitan. Wydaje mi się, że ma na mnie ochotę.
Geronimo zdumiał się. Co za kobieta!? Żartuje w takiej sy-
tuacji?
Po chwili wjechali na szczyt wzgórza. Dookoła leżały
ogromne głazy, zasłaniające widok.
- Gdyby udało się nam ukryć za tymi głazami, można by
odskoczyć w prawo i zatoczyć duże koło. W ten sposób może
moglibyśmy powstrzymać na chwilę pogoń - powiedział Gero
nimo, a dziewczyna przyznała mu rację.
Pierwsza dojechała do skał Cyntia, ostrożnie wprowadzając
swojego konia pomiędzy głazy. Geronimo podążał tuż za nią,
dziwiąc się, z jaką łatwością pokonuje kolejne zakręty.
Przed nimi rozciągały się zielone pola.
Kiedy tylko Cyntia wyjechała na otwartą przestrzeń, zaczęła
nabierać szybkości. Nagle koń dziewczyny stanął dęba, a ona
sama spadła na ziemię.
Jadący z tyłu Geronimo z trudem powstrzymywał swojego
rumaka, żeby uniknąć zderzenia.
Co mogło zatrzymać konia Cyntii? Indianin zastanawiał się,
czy przypadkiem któryś z żołnierzy Legionu nie wyprzedził ich
w tym labiryncie z kamieni i nie odciął drogi.
Ciało dziewczyny uderzyło o ziemię. Po kilku sekundach
oszołomiona Cyntia spróbowała się podnieść, ale nie mogła.
Geronimo myślał teraz tylko o tym, jak pomóc dziewczynie.
Nie zwracał uwagi na to, co działo się dookoła. Podniósł wzrok
dopiero wtedy, gdy jakaś postać stanęła obok niego.
„To niemożliwe - przemknęła mu przez głowę myśl. - Nie
w takim momencie!"
A jednak stało się. Mutant. Przerażający twór postnukleamej
ery. Nikt dokładnie nie wiedział, czy przyczyną zmian zacho-
dzących w organizmach tych stworów był długi okres przeby-
wania w strefach radioaktywnych, czy też środki chemiczne,
jakich używano podczas wojny. Kiedyś Platon sądził, że mógł
to być efekt tych dwóch czynników. Członkowie Rodziny znali
przypadki, gdy ssaki z niewiadomych powodów zaczęły prze-
istaczać się w okrutne bestie. Ich skóra stawała się wyschnięta i
popękana. Często pokrywała się ropnymi wrzodami, zmieniając
kolor na brązowy. Z uszu wydobywał się zazwyczaj zielony
cuchnący płyn, zęby żółkły. Jedynym celem każdego mutanta
było zabijanie wszystkich żywych istot. Zabić i zjeść, nawet in-
nego mutanta - tego, jak powszechnie sądzono, pragnęły.
Tym razem Geronimo wiedział, że to coś, co stanęło nad jego
głową, było w przeszłości bizonem. Zwierzę straciło całą
sierść, pozostała tylko pokryta ropą skóra. Nawet wspaniałe
owłosienie karku tego zwierzęcia zniknęło. Bizon stał w odle-
głości kilkunastu jardów od Geronimo. Pochylił nisko głowę i
parskając, skierował rogi na dziewczynę.
- Cyntia! - krzyknął Geronimo, sięgając po swoją strzelbę.
Wiedział, że nie zdąży strzelić.
Niespodziewanie pomiędzy bizonem a dziewczyną pojawił
się koń. Potężne rogi mutanta z ogromną siłą zanurzyły się w
brzuchu zwierzęcia. Z wnętrza wytrysnęła krew zmieszana z
nie strawionymi resztkami pokarmu. Kiedy bizon uderzył po raz
drugi, koń upadł, przygniatając swoim ciężarem dziewczynę.
- Cyntia! - krzyknął po raz drugi Geronimo i przyłożył mar-
lina do barku.
Dziewczyna z wielkim trudem wydostała się spod dogo-
rywającego w konwulsjach rumaka. Spojrzała na mutanta. To
było wszystko, co zdążyła zauważyć.
Potężne zwierzę wycofało się. Bizon pochylił głowę i ude-
rzając kopytem w trawę, gotował się do kolejnego ataku.
„Jeszcze tylko sekunda" - pomyślał Geronimo.
W pośpiechu wycelował i pociągnął za spust. Wystrzelił tak
szybko, jak tylko mógł, nie pozwalając zbliżyć się zwierzęciu
do dziewczyny.
Z lufy 45-70 wytrysnął ogień. Kula uderzyła bizona w czoło.
Chwilę później z jego głowy wystrzelił gejzer krwi, ropy i ja-
kiejś bezbarwnej substancji o galaretowatej konsystencji. Bi-
zon, porażony straszliwym bólem, przewrócił się na ziemię,
przygniatając swoim masywnym cielskiem martwego już konia.
Jego rogi zanurzyły się w ciele wierzchowca.
Geronimo na wszelki wypadek załadował jeszcze jeden nabój.
Był przekonany, że tym razem pokona bestię. Zajęty obser-
wowaniem bizona, nie przewidział dwóch rzeczy. Najpierw je-
go koń spłoszył się, przerażony bliskością zdeformowanego
zwierzęcia, a potem stanął dęba. Cyntia poderwała się na nogi i
zaczęła uciekać. Nie przebiegła nawet kilku jardów, gdy trafiła
prawą stopą w jakąś dziurę. Ponownie upadła. Śmiertelnie
ranny mutant wyczuł, że coś się dzieje. Skierował wzrok na le-
żącą dziewczynę. Geronimo wytężał wszystkie siły, próbując
uspokoić swojego rumaka. Lewą ręką trzymał wodze, prawą
marlina. Udało mu się wreszcie przydusić konia do ziemi.
Tymczasem Cyntia próbowała wstać. Widziała, jak potężne
cielsko mutanta zbliża się do niej. Była tak przerażona, że za-
częła krzyczeć. Rozpostarła przed sobą ramiona w geście ocze-
kiwania na nieuchronną śmierć.
- Nieee! - krzyknął Geronimo.
W prawym ręku trzymał strzelbę. Błyskawicznie wycelował
w brzuch mutanta i strzelił. Trafiony pociskiem zwierz zatrzymał
się i powiódł wzrokiem dookoła. Gdy tylko dojrzał Indianina
wraz z czarnym koniem - ruszył do przodu.
Kiedy potwór zbliżał się, Geronimo puścił wodze, mając
nadzieję, że nacisk kolan wystarczy do przytrzymania konia.
Chwycił strzelbę w obie ręce i dokładnie wycelował.
Mutant zmierzał w jego kierunku. W słońcu lśniły wspaniałe,
splamione krwią rogi.
- Najedz się do syta, sukinsynu! - zawołał Geronimo.
Kolejna kula trafiła bestię pomiędzy oczy. Mężczyzna bez
wahania załadował jeszcze raz.
Mutant zwolnił, wstrząsając konwulsyjnie głową. Pomiędzy
przekrwionymi oczami widać było czarną dziurę.
- Jeszcze jeden na szczęście!
Geronimo wycelował dokładnie i strzelił. Kula trafiła dwa
cale obok poprzedniej. To był już koniec. Ciałem bizona
wstrząsnęły drgawki. Po raz ostatni w swoim życiu wierzgnął i
w chwilę później zwalił się na ziemię.
Geronimo ześlizgnął się z konia i podbiegł do dziewczyny.
- Wszystko w porządku? - zapytał