15252

Szczegóły
Tytuł 15252
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15252 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15252 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15252 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksy Tołstoj. Droga przez mękę. Tom 2. Tłumaczył Władysław Broniewski. Wydawnictwo Współpraca TPPR. Wydano za zgodą Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" i Wydawnictwa "Książka i Wiedza". Skanował Andrzej Grzelak. Korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału Chożdienije po mukam. Okładkę i strony tytułowe projektował Krzysztof Jerominek. ISBN 83-7018-002-7. Rok osiemnasty. W trzech wodach topili, w trzech krwiach kąpali, w trzech ługach warzyli. Czystsi jesteśmy od najczystszych. Rozdział 1. Wszystko było skończone. Po opustoszałych ulicach przycichłego Petersburga mroźny wiatr pędził papierowe śmieci - strzępki rozkazów wojskowych, afiszów teatralnych, wezwań do "sumienia i patriotyzmu" narodu rosyjskiego. Pstre kawałki papieru z przyschniętym do nich klajstrem złowieszczo szeleszcząc pełzły wraz ze śnieżnymi wężami zamieci. Było to wszystko, co pozostało po niedawno jeszcze hałaśliwym i pijanym zgiełku stolicy. Próżniacze tłumy opuściły place i ulice. Opustoszał Pałac Zimowy, przebity przez dach pociskiem z "Aurory". Uciekli w nieznane członkowie Rządu Tymczasowego, wybitni bankierzy, słynni generałowie... Z obdartych i błotnistych ulic znikły świetne pojazdy, eleganckie kobiety, oficerowie, urzędnicy, działacze społeczni z niespokojnymi myślami. Coraz częściej stukał po nocach młotek zabijając deskami drzwi sklepów. Tu i ówdzie widać było jeszcze na wystawach: tam kawałek sera, ówdzie zeschnięty pierożek. Ale to tylko zwiększało żal po życiu, które znikło. Wystraszony przechodzień kulił się przy murze zerkając na patrole -grupki twardo stąpających ludzi z czerwoną gwiazdą na czapce i z karabinem przewieszonym przez ramię. Wiatr północny dyszał śmiertelnym zimnem w ciemne okna domów, zawiewał w opustoszałe bramy wydmuchując widma minionego zbytku. Straszny był Petersburg pod koniec roku siedemnastego. Straszne, nierozumiałe, niepojęte. Wszystko się skończyło. Wszystko zmienione. Ulicą wymiecioną przez wiatr przebiegał człowiek w podartym kapeluszu, z wiaderkiem i pędzlem. Nalepiał coraz to nowe kartki dekretów, które kładły się białymi łatami na odwiecznych blokach kamienic. Rangi, odznaczenia, pensje, oficerskie epolety, litera "jat", Bóg, własność i samo prawo do życia według własnego widzimisię - zniesione. Zniesione! Naklejacz afiszów okrutnie spoglądał spod kapelusza tam, gdzie za lustrzanymi szybami jeszcze snuli się po zimnych pokojach ich mieszkańcy -w walonkach, w futrach - i załamując ręce powtarzali: - Cóż to? Co to będzie? Zagłada Rosji, koniec wszystkiego... Śmierć... Podchodząc do okien widzieli: na ukos, przed willą, gdzie mieszkał jego ekscelencja i gdzie nieraz stójkowy prężył się patrząc na szarą fasadę, stoi długa fura i jacyś uzbrojeni ludzie wynoszą przez otwarte na oścież drzwi meble, dywany, obrazy. Nad podjazdem czerwona chorągiewka i widać, jak drepce sam ekscelencja, z bokobrodami jak u Skobielewa, w lekkim paletku, a jego siwa głowa się trzęsie. Eksmitują! Dokąd w taki mróz? A dokąd chcesz... I to - jego ekscelencję, nietykalną cząsteczkę mechanizmu państwowego! Zapada noc. Czarno - ani latarni, ani światła w oknie. Węgla nie ma, a powiadają, że Smolny zalany światłem i w dzielnicach fabrycznych -światło. Nad wymęczonym, ostrzelanym miastem wyje zamieć, poświstuje w dziurawych dachach: Giniemy". I rozlegają się w ciemności wystrzały. Kto strzela, dlaczego, do kogo? Czy nie tam, gdzie widnieje łuna czerwieniąc śnieżne obłoki? To składy wina się palą... W piwnicach winem z rozbitych beczek zachłysnęli się ludzie... Niech ich diabli, niech się spalą żywcem! O Rosjanie, Rosjanie! Rosjanie, transport za transportem, walili milionowymi tłumami z frontu do domu, na wieś, w stepy, w błota, w lasy... Do ziemi, do bab. W wagonach z wybitymi szybami stali jeden obok drugiego, ciasno, nie poruszając się, tak że nawet nieboszczyka nie można byłoby wyciągnąć ze ścisku i wyrzucić przez okno. Jechali na buforach, na dachach. Marzli, spadali pod koła, belkowania mostów urywały im głowy. W kufereczkach, w węzełkach wieźli dobytek, jaki im się nawinął - wszystko się przyda w gospodarstwie: i karabin maszynowy, i zamek od działa, i łachy zdjęte z trupa, i granaty ręczne, karabiny, gramofon i skóra zerwana z oparcia wagonu. Nie wieźli tylko pieniędzy - te śmieci nie przydawały się nawet do kręcenia machorkowych papierosów. , Transporty wolno pełzły po rosyjskich równinach. Zatrzymywały się znużone na stacjach z wybitymi oknami, wyrwanymi drzwiami. Rykiem przekleństw witały transporty każdy dworzec. Z dachów zeskakiwały szare płaszcze, szczękając zamkami karabinów rzucały się na poszukiwanie naczelnika stacji, żeby na miejscu zatłuc zausznika światowej burżuazji. "Dawaj parowóz!... Żyć ci się naprzykrzyło, taki i owaki synu? Wysyłaj transport!"... Biegły do bezsilnego parowozu, z którego i maszynista, i palacz uciekli w step... Węgla, drzewa! Łamać płoty, rąbać drzwi, okna! Trzy lata temu nie pytali wiele - z kim wojować i o co. Jakby się niebo rozdarło, ziemia zatrzęsła: mobilizacja, wojna! Lud zrozumiał: nadszedł czas rzeczy strasznych. Skończyło się dawne życie. W rękach - karabin. Będzie, co będzie, a do starego nie wrócimy. Krzywdy nagromadziły się w ciągu stuleci. W ciągu trzech lat dowiedzieli się, co to wojna. Z przodu karabin maszynowy i za plecami karabin maszynowy - leż w gównie, wszach, pókiś żywy. Potem - wstrząsnęli się, zakręciło się w głowach - rewolucja... Opamiętali się - a my to co? Znowu nas oszukują? Posłuchali agitatorów: znaczy, że przedtem byliśmy głupi, a teraz czas zmądrzeć... Nawojowaliśmy się - teraz wracaj do domu na rozprawę. Teraz wiemy, w czyje brzucho - bagnet. Teraz - ani cara, ani Boga! Tylko my. Do domu, dzielić ziemię! Transporty z frontu przeorały rosyjskie równiny jak pługi, pozostawiając za sobą zburzone dworce, rozbite wagony, splądrowane miasta. Po wsiach i chutorach zaskrzypiało, zazgrzytało - to pilnikami odpiłowywano lufy karabinów. , Rosjanie na dobre osiadali na ziemi. A po chałupach jak w pradawnych czasach świeciło się łuczywo i baby naciągały osnowę na warsztaty tkackie po prababkach. Czas, zdawało się, potoczył się wstecz, w minione wieki. Było to zimą, kiedy zaczynała się druga rewolucja Październikowa... Głodny, rozdrapywany przez wsie, na wskroś przeniknięty wiatrem polarnym Piotrogród, otoczony frontem nieprzyjacielskim, wstrząsany spiskami, miasto bez węgla i chleba, z wygasłymi kominami fabryk, miasto jak obnażony mózg ludzki - uczył się w tym czasie z fal stacji radiowej w Carskim Siole wściekłych wybuchów idei. - Towarzysze - przeziębiając gardło krzyczał z granitowego cokołu chudy młodzieniec w fińskiej czapeczce obróconej tyłem do przodu -towarzysze dezerterzy, odwróciliście się tyłem do gadów-imperialistów... My, robotnicy Pitra, mówimy wam: słusznieście postąpili, towarzysze... My nie chcemy być najemnikami krwawej burżuazji... Precz z wojną imperialistyczną! - Precz... ecz... ecz... - leniwie przetoczyło się po grupie brodatych żołnierzy. Nie zdejmując z ramion karabinów i węzełków z dobytkiem, znużeni, ciężko stali przed pomnikiem cesarza Aleksandra III. Śnieg zasypywał czarną bryłę cara i - pod pyskiem jego kusego konia - mówcę w rozpiętym paletku. - Towarzysze... Ale my nie powinniśmy składać broni... Rewolucja w niebezpieczeństwie... Z czterech stron świata idzie na nas wróg. W jego drapieżnych rękach - góry złota i straszna, niszcząca broń... Już trzęsie się on z radości widząc nas zachłyśniętych krwią. Ale my nie drgniemy... Nasza broń - to płomienna wiara w światową rewolucję społeczną... Ona nadejdzie, już jest blisko... Koniec zdania zagłuszył wiatr. Obok, koło pomnika, zatrzymał się za małą potrzebą człowiek o szerokich ramionach, z podniesionym kołnierzem. Zdawało się, że nie dostrzegał ani pomnika, ani mówcy, ani żołnierzy z węzełkami. Ale nagle jakieś zdanie zwróciło jego uwagę, nawet nie zdanie, ale fanatyczna wiara, z jaką było wykrzyknięte spod pyska brązowego konia: - ...Zrozumcież... za pół roku zniesiemy na zawsze najgorsze zło -pieniądze... Nie będzie ani głodu, ani nędzy, ani poniżenia... Bierz, co ci trzeba, ze społecznego skarbca... Towarzysze, a ze złota wybudujemy wychodki publiczne. Ale w tym miejscu śnieżny wiatr zaleciał głęboko w gardło mówcy. Nachylając się z irytacją, zaniósł się kaszlem - i nie mógł go powstrzymać: rozrywało mu płuca. Żołnierze postali, zakołysali wysokimi czapkami i poszli - jedni na dworce, inni przez miasto za rzekę. Mówca zszedł z cokołu drapiąc paznokciami po obmarzniętym granicie. Człowiek z podniesionym kołnierzem zawołał do niego półgłosem: - Rublow, jak się macie. Wasilij Rublow wciąż jeszcze kaszląc zapinał paletko. Nie podając ręki patrzył nieżyczliwie na Iwana Iliicza Tielegina. - No? O co chodzi? - Cieszę się, że cię spotkałem... - To diabelskie chłopy - powiedział Rublow patrząc na niewyraźne, przesłonięte padającym śniegiem zarysy dworca, gdzie stali grupkami przy zwalonym na kupę bagażu wciąż ci sami, zżarci przez wszy, brodaci frontowcy - czy można do nich trafić słowem?... Uciekają z frontu jak karaluchy. Bałwany... Tutaj trzeba - terroru. Jego zmarznięta, czarna ręka schwyciła śnieżny wiatr... I pięść wbiła coś w ten wiatr. Ręka opadła, Rublow zatrząsł się z zimna... - Rublow, mój kochany, wy mnie dobrze znacie. (Tielegin opuścił kołnierz i nachylił się ku ziemistej twarzy Rublowa). Wytłumaczcie mi, na Boga... Przecież my sami zakładamy sobie na szyję stryczek... Niemcy, jeżeli zechcą, za tydzień będą w Piotrogrodzie... Rozumiecie - ja nigdy nie interesowałem się polityką... - Jakże to tak - nie interesowałeś się? - Rublow nasrożył się cały i odwrócił do niego bokiem. - A czymżeś się interesował? Teraz, kto się nie interesuje, ten, wiesz, kim jest? - Ze wściekłością zajrzał w oczy Iwana Iliicza. - Neutralny... to wróg ludu... - Otóż właśnie dlatego chcę z tobą pogadać... A ty gadaj po ludzku... Iwan Iliicz też się rozzłościł. Rublow głęboko wciągnął powietrze nozdrzami. - Dziwak z ciebie, towarzyszu Tielegin... Toż ja nie mam czasu z tobą rozmawiać - możesz to zrozumieć? - Słuchaj, Rublow, ja teraz jestem w takim oto stanie... Słyszałeś? , Korniłow robi powstanie nad Donem. - Słyszeliśmy. - Albo pójdą nad Don... Albo z wami... - Jakże to tak: albo-albo... - Ano tak, zależnie od tego, w co uwierzę... Tobie chodzi o rewolucję, mnie o Rosję... Zresztą, diabli wiedzą... Może i ja uwierzę w rewolucję... Jak ci wiadomo, jestem liniowym oficerem... Gniew zgasł w ciemnych oczach Rublowa, pozostało w nich tylko bezdenne zmęczenie. - Dobra - powiedział - przychodź jutro do Smolnego, zapytasz o mnie... Rosja... - pokiwał głową z uśmiechem. - Bywa, że tak się człowiek rozwścieczy na tę twoją Rosję... Krew oczy zaleje. A tymczasem wszyscy dla niej pomrzemy... Idź teraz na Dworzec Bałtycki... Tam ze trzy tysiące dezerterów trzeci tydzień poniewiera się na podłodze... Pomitynguj z nimi, poagituj za władzą radziecką... Powiedz: Piotrogród potrzebuje chleba, potrzebni nam są żołnierze... (Oczy jego znów stały się surowe). Powiedz im: jeżeli będziecie na piecu po brzuchu się drapać - zginiecie jak psie syny... Wypiszą wam wtedy rewolucję na tyłku... Prześwidruj im łeb tym słowem!... I nikt teraz nie uratuje Rosji, nie uratuje rewolucji - tylko władza radziecka... Rozumiesz? Teraz nie ma na świecie nic wyższego od naszej rewolucji... Po obmarzniętych schodach, w ciemności, Tielegin wszedł do siebie na czwarte piętro. Namacał drzwi. Zapukał trzy razy i jeszcze raz. Do drzwi podszedł ktoś od wewnątrz. Po chwili milczenia usłyszał cichy głos żony: - Kto tam? - To ja, Daszo. Za drzwiami dało się słyszeć westchnienie. Zabrzęczał łańcuch. Długo nie poddawał się hak u drzwi. Słychać było, jak Dasza szepnęła: "Ach, mój Boże, mój Boże". Wreszcie otworzyła i natychmiast w ciemność odeszła korytarzem i gdzieś usiadła. Tielegin starannie zamknął drzwi na wszystkie zamki i zasuwki. Zdjął kalosze. Pomacał - tam do diabła, nie ma zapałek. Nie rozbierając się, w czapce, z wyciągniętymi przed siebie rękami poszedł tam, dokąd odeszła Dasza. - Co za nieporządki - powiedział - znowu nie ma światła. Dasza, gdzie jesteś? Po chwili milczenia odpowiedziała półgłosem z gabinetu: - Paliło się i zgasło. Wszedł do gabinetu; był to najcieplejszy pokój w całym mieszkaniu, ale dzisiaj i tu było chłodno. Wpatrzył się - nic nie można rozróżnić, nie słychać nawet oddechu Daszy. Bardzo musie chciało jeść, zwłaszcza miał ochotę na herbatę. Ale przeczuwał, że Dasza nic nie przygotowała. Opuściwszy kołnierz palta Iwan Iliicz usiadł na fotelu przy kanapie, twarzą do okna. Tam, w śnieżnej ciemności, przesunęło się jakieś słabe światło. Z Kronsztadu czy też skądś bliżej obmacywano niebo reflektorem. "Dobrze by było napalić w piecyku - pomyślał Iwan Iliicz. - Jak by tu delikatnie zapytać, gdzie Dasza położyła zapałki"? Ale nie mógł się zdecydować. Żeby choć wiedział na pewno - płacze czy drzemie? Jakoś zanadto było cicho. W całym wielopiętrowym domu - cisza jak na pustyni. Tylko gdzieś słabo, z rzadka pukały karabiny. Nagle sześć lampek w żyrandolu z lekka zaczerwieniło się, czerwonawe światło słabo oświetliło pokój. Okazało się, że Dasza była przy biurku; narzuciwszy futerko na coś jeszcze, siedziała z wyciągniętą nogą w filcowym bucie. Głowa jej spoczywała na biurku, policzkiem na bibule. Twarz chuda, wymęczona, oczy otwarte - nawet oczu nie zamknęła, siedziała niewygodnie, nienaturalnie... - Daszeńko, jednakże tak nie można - głuchym głosem powiedział Tielegin. Żal mu się jej zrobiło nieznośnie. Podszedł do biurka. Ale czerwone druciki w żarówkach zadrżały i zgasły. Światło było tylko przez kilka sekund. Zatrzymał się za plecami Daszy, nachylił się powstrzymując oddech. Cóż prostszego, jak choćby pogłaskać ją w milczeniu. Ale ona jak trup niczym nie reagowała na jego zbliżenie. - Dasza, no, nie męcz się tak... Miesiąc temu Dasza urodziła. Dziecko, chłopczyk, umarło na trzeci dzień. Poród był przedwczesny - nastąpił po strasznym wstrząsie. O zmierzchu na Polu Marsowym napadło na Daszę dwóch mężczyzn w rozwianych całunach, nienaturalnie wysokich. Byli to zapewne owi "skoczkowie", którzy przyczepiając do nóg specjalne sprężyny straszyli w tych fantastycznych czasach cały Piotrogród. Zazgrzytali, zaświstali nad Daszą. Ta upadła. Zdarli z niej palto i w susach uciekli przez most Lebiażyj. Dasza leżała jakiś czas na ziemi. Siekł gwałtowny deszcz, dziko szumiały nagie lipy w Ogrodzie Letnim. Za Fontanką ktoś krzyczał przeciągle: "Na pomoc"! Dziecko uderzało nóżką w brzuch Daszy, chciało wyjść na ten świat. Dziecko żądało i Dasza podniosła się, poszła przez most Troicki. Wiatr przyciskał ją do żelaznej balustrady, mokra suknia oblepiała nogi. Ani światła, ani przechodnia. W dole - wzburzona, czarna Newa. Po przejściu mostu Dasza poczuła pierwsze bóle. Uświadomiła sobie, że nie dojdzie, chciała tylko dobrnąć do drzewa, osłonić się od wiatru. Tu, na ulicy Czerwonych Zórz, zatrzymał ją patrol. Żołnierz przytrzymując karabin pochylił się nad jej zmartwiałą twarzą: - Rozebrali. Ach, ścierwa! I popatrz, ciężarna. Odprowadził Daszę do domu, wciągnął na czwarte piętro. Walnąwszy kolbą w drzwi krzyknął na Tielegina: - Czy to tak się robi - puszczać paniusię samą po nocy. omalże na ulicy nie urodziła... Głupie burżuje, psiakrew... Poród zaczął się tej samej nocy. W mieszkaniu zjawiła się gadatliwa akuszerka. Męki skończyły się po upływie doby. Chłopczyk nie oddychał -leżał jak martwy. Klepano go, rozcierano, dmuchano w usta. Skrzywił się, zaczął płakać. Akuszerka nie traciła nadziei, chociaż dziecko zaczęło kaszleć. Wciąż płakało żałośnie jak kocię, nie brało piersi. Potem przestało płakać i tylko jęczało. A na trzeci dzień Dasza nachyliła się nad kołyską i cofnęła rękę - natrafiła na chłodne ciałko. Schwyciła dziecko, rozwinęła -na wydłużonej główce sterczały zjeżone jasne włoski. Dasza dziko krzyknęła. Rzuciła się z łóżka do okna: rozbić je, rzucić się, umrzeć... "Zdradziłam, zdradziłam... Nie mogę, nie mogę"! -powtarzała. Tielegin ledwie zdołał ją powstrzymać, położyć. Wyniósł trupka. Dasza powiedziała mężowi: - Podczas gdy ja spałam, do niego przyszła śmierć; zrozum - włoski mu stanęły dęba... Sam się męczył... A ja spałam... Żadnymi perswazjami nie można było odpędzić od niej wizji samotnej walki chłopczyka ze śmiercią. - Dobrze, Iwan, już nie będę - odpowiedziała Tieleginowi, byleby nie słyszeć przekonującego głosu męża, byleby nie widzieć jego zdrowej, rumianej, mimo wszelkie braki pełnej "radości życia" twarzy. Zdrowia Tieleginowi starczyło aż nadto, żeby od świtu do późnej nocy uganiać się w podartych kaloszach po mieście w poszukiwaniu dorywczej pracy, żywności, opału itp. Kilka razy na dzień na krótko wpadał do domu. był nadzwyczajnie troskliwy. Ale właśnie tej czułej troskliwości Dasza najmniej teraz potrzebowała. Im więcej aktywności życiowej przejawiał Iwan Iliicz, tym beznadziejniej oddalała się od niego Dasza. Cały dzień siedziała sama w zimnym pokoju. Dobrze, jeżeli zapadała w drzemkę - drzemie, przesunie ręką po oczach i niby wszystko w porządku. Pójdzie do kuchni przypominając sobie, że Iwan Iliicz prosił ją, żeby coś zrobiła. Ale najłatwiejsza robota wypadała jej z rąk. A listopadowy deszczyk bił w okna. Szumiał wiatr nad Piotrogrodem. W tym zimnie na cmentarzu nad morzem leżało martwe ciałko syna, który nie umiał się nawet poskarżyć... Iwan Iliicz zdawał sobie sprawę, że Dasza jest chora psychicznie. Wystarczyło, że zgasło światło w mieszkaniu, a utknęła gdzieś w kącie, na fotelu, zakryła głowę szalem i przycichła w śmiertelnym przygnębieniu. A trzeba było żyć, trzeba żyć... Pisał o Daszy do Moskwy, do jej siostry, Jekatieriny Dmitrijewny, ale listy nie dochodziły. Katia nie odpowiadała, a może z nią także stało się coś złego. Ciężkie były czasy. Drepcząc za plecami Daszy Iwan Iliicz przypadkowo nadepnął na pudełko zapałek. Zaraz się wszystkiego domyślił: kiedy zgasła elektryczność, Dasza walczyła z ciemnością, z przygnębieniem, zapalając od czasu do czasu zapałki. "Mój Boże! - pomyślał - przecież ona cały dzień sama". Ostrożnie podniósł pudełko - pozostało w nim jeszcze kilka zapałek. Wtedy przyniósł z kuchni przygotowane jeszcze z rana drewka - były to starannie rozpiłowane części starej szafy. Przykucnął w gabinecie i zaczął rozpalać w małym piecyku, obłożonym cegłami, z rurą żelazną, ciągnącą się przez cały pokój. Miło zapachniało dymkiem palących się szczapek. W szczelinach drzwiczek świstał wietrzyk. Na suficie pojawił się chwiejny krąg światła. Te piecyki własnej roboty otrzymały później szeroko rozpowszechnioną nazwę "burżujek" albo "pszczółek". Bardzo się przysłużyły ludziom w czasie trwania komunizmu wojennego. Proste, żelazne, na czterech nóżkach, z jedną fajerką albo wymyślne, z małym piekarnikiem, w którym można było upiec placki z fusów od kawy, a nawet pieróg z suszoną rybą; albo też i luksusowe, obłożone kaflami wyjętymi z kominka - i grzały, i gotowały, i piekły, i śpiewały odwieczną pieśń ognia przy akompaniamencie wyjącej zamieci. Przy ich gorących węgielkach zbierano się jak w dawnych czasach przy ognisku, grzano zziębnięte ręce, czekając, aż zatańczy pokrywka czajnika. Prowadzono rozmowy, niestety, przez nikogo nie zapisane. Przysunąwszy blisko podarty fotel, zarośnięci profesorowie w walonkach i pledach pisali zadziwiające książki. Przezroczyści z głodu poeci pisali wiersze o miłości i rewolucji. Siedzący w krąg spiskowcy zbliżywszy głowy podawali szeptem wieści, jedną dziwniejszą i fantastyczniejszą od drugiej. I wiele wspaniałych starych mebli wyleciało w te lata z dymem przez żelazne rury. Iwan Iliicz bardzo szanował swój piecyk, smarował jego szpary gliną, pod rurami wieszał blachy, żeby dziegieć nie kapał na podłogę. Kiedy czajnik zakipiał, wyjął z kieszeni torebkę i nasypał do szklanki cukru, sporo. Z drugiej kieszeni wyjął cytrynę, która cudem wpadła mu dzisiaj w ręce (wymienił ją za rękawice u inwalidy na Newskim), przyrządził słodką herbatę z cytryną i postawił przed Daszą: - Daszeńko, herbata z cytrynką... A za chwilę zmajstruję "mrugałkę". Tak się nazywał przyrząd z puszki blaszanej, w której pływał knocik w oleju słonecznikowym. Iwan Iliicz przyniósł mrugałkę i w pokoju jako tako się rozjaśniło. Dasza już po ludzku siedziała w fotelu i piła herbatę. Tielegin, bardzo zadowolony, usiadł w pobliżu. - A wiesz, kogo spotkałem? Wasilija Rublowa. Pamiętasz, w moim warsztacie pracowali ojciec i syn Rublowowie. Wielcy moi przyjaciele. Ojciec - ze strasznie chytrymi oczkami - jedną nogą na wsi, drugą w zakładach. Niezwykle ciekawy typ! A Wasilij już wtedy był bolszewikiem - mądrala, zły jak diabeł. W lutym pierwszy wyprowadził nasze zakłady na ulice. Łaził po strychach, szukał stójkowych, jak powiadają, sam zatłukł ich z pół tuzina... A po przewrocie październikowym stał się wielką szyszką. No więc, pogadałem z nim... Słuchasz mnie, Dasza? - Słucham - odpowiedziała. Odstawiła pustą szklankę, podparła się chudą piąstką, patrzyła na pływający płomyczek mrugałki. Szare jej oczy były obojętne na wszystko w świecie. Twarz wychudła, delikatna skóra wydawała się przezroczysta, nosek, taki dawniej niezależny, nawet lekkomyślny, zaostrzył się. - Iwan - powiedziała (pewnie dlatego, żeby okazać wdzięczność za herbatę z cytryną) - szukałam zapałek i znalazłam za książkami pudełko papierosów. Jeżeli ci potrzeba... - Papierosy! Przecież to jeszcze stare, Daszeńko, moje ulubione! - Iwan Iliicz przesadnie się ucieszył, chociaż pudełko papierosów sam schował za książkami na czarną godzinę. Zapalił spoglądając z ukosa na martwy profil Daszy. "Trzeba ją wywieźć daleko stąd, na słońce". - No więc, pogadałem z Waśką Rublowem i Waśka bardzo mi pomógł. Dasza... Ja nie wierzę, żeby ci bolszewicy tak nagle mieli zniknąć. Tu sedno tkwi w Waśce Rublowie, rozumiesz?... Rzeczywiście nikt ich nie powoływał. I władza ich wisi na włosku - jedynie w Pitrze, w Moskwie, w niektórych miastach gubernialnych... Ale cały sekret tkwi w tym, jaka jest władza... Ta władza jest związana węzłami krwi z takimi jak Waśka Rublow... Niewielu ich jest na nasz kraj... Ale wierzą. Gdyby puścić na niego lwy, tygrysy albo żywcem go piec, on i tak w najwyższym zapale zaśpiewa "Międzynarodówkę". Dasza w dalszym ciągu milczała. Pogrzebał w piecu. Siedząc w kucki przed drzwiczkami, powiedział: - Rozumiesz, dlaczego ja o tym mówię... Trzeba się na coś zdecydować. Siedzieć i czekać, aż się wszystko ułoży, to jakoś, wiesz, głupio... Siedzieć przy drodze, prosić o jałmużnę... wstyd. Jestem człowiekiem zdrowym... Nie jesfem sabotażystą... Uczciwie mówiąc, ręce mnie swędzą... Dasza westchnęła. Powieki jej zacisnęły się, spod rzęs spłynęła łza. Iwan Ilicz zasapał: - Oczywiście, przede wszystkim trzeba rozstrzygnąć zagadnienie, co począć z tobą, Dasza... Powinnaś odnaleźć siły, otrząsnąć się... Takie życie, jak twoje, to gaśnięcie. Nie mógł się powstrzymać - z rozdrażnieniem podkreślił słowo: gaśnięcie. Wtedy Dasza powiedziała żałosnym, dziecinnym głosem: - Czym ja winna, że wtedy nie umarłam! A teraz przeszkadzam panu żyć... Pan mi przynosi cytrynę... Przecież ja nie proszę... "No i gadaj tu"! Iwan Iliicz przeszedł się po pokoju, postukał paznokciami w spotniałą szybę. Wirował śnieg, śpiewała zamieć, pędził zły wiatr z taką siłą, jakby wyprzedzał nawet czas, leciał w przyszłość obwieszczać o niezwykłych zdarzeniach. "Wysłać ją za granicę? - myślał Iwan Iliicz. - Do Samary, do ojca? Jakie to wszystko skomplikowane... Ale dłużej tak żyć nie można"... Siostra Daszy, Jekatierina Dmitrijewna, wywiozła męża, Wadima Pietrowicza Roszczyna, do Samary, do ojca, gdzie można było spokojnie przeczekać do wiosny nie drżąc o każdy kawałek chleba. Na wiosnę, oczywiście, bolszewicy skręcą kark. Doktor Dmitrij Stiepanowicz Buławin wyznaczał nawet ścisłe daty, a mianowicie: pomiędzy końcem mrozów a początkiem roztopów wiosennych Niemcy rozwiną ofensywę na całym froncie, gdzie mityngowały resztki armii rosyjskiej i gdzie komitety żołnierskie pośród chaosu, zdrady i dezercji na próżno usiłowały znaleźć nowe formy dyscypliny rewolucyjnej. Dmitrij Stiepanowicz postarzał się w ciągu tych lat, żył marnie i jeszcze więcej rozmawiał o polityce. Bardzo się ucieszył z przyjazdu córki i zaraz począł obrabiać politycznie Roszczyna. Całymi godzinami siedzieli w stołowym pokoju przy samowarze (dwuwiadrowa, pognieciona maszyna, która przepuściła przez siebie całe jezioro wrzątku i ze starości nauczyła się-gdy tylko wrzuciło się w nią węgielek - długo śpiewać prowincjonalne pieśni samowarowe). Dmitrij Stiepanowicz, ubrany w najwyższym stopniu niedbale, obrzękły i spasiony, z siwymi, nie czesanymi włosami, palił śmierdzące papierosy, kaszlał purpurowiejąc i gadał, gadał: - Kraik nasz diabli wzięli... Wojnę przegraliśmy... Nie chcę pana tym rozgniewać, panie pułkowniku... Trzeba było w piętnastym roku zawrzeć pokój... i iść do Niemców na służbę i na naukę. I wtedy oni by nas jeszcze tego i owego nauczyli, wtedy jeszcze moglibyśmy wyrosnąć na ludzi. A teraz koniec... Medycyna, jak się to mówi, w danym wypadku jest bezsilna... No, dajże pan spokój... Czym będziemy bronić - widłami? Tego lata Niemcy zajmą całą południową i centralną Rosję, Japończycy Syberię, nasze chłopstwo ze słynnymi widłami zapędzą w tundry poza krąg polarny i zacznie się porządek i kultura, i poszanowanie jednostki. I będziemy mieli Russland... Z czego ja jestem w zupełności zadowolony... Dmitrij Stiepanowicz był starym liberałem i teraz z gorzką ironią szydził z dawnych "świętości". Nawet w całym jego mieszkaniu znać było piętno tego samooplwania. Pokojów z zakurzonymi oknami nie sprzątano, portret Mendelejewa w gabinecie gęsto pokryła pajęczyna, rośliny w doniczkach poschły, książki, dywany, obrazy tak samo leżały w skrzyniach pod kanapami jak latem czternastego roku, kiedy tu ostatni raz była Dasza. Kiedy w Samarze objęła rządy Rada Delegatów i większość lekarzy odmówiła współpracy z "psimi i rączymi delegatami" - Dmitrijowi Stiepanowiczowi zaproponowano stanowisko ordynatora wszystkich szpitali miejskich. Ponieważ z jego obliczeń wynikało, że i tak na wiosnę w Samarze będą Niemcy, przyjął stanowisko. Z medykamentami było kiepsko i Dmitrij Stiepanowicz stosował wyłącznie lewatywę. "Wszystko zależy od kiszki stolcowej - mówił do asystentów patrząc na nich z ironiczną wyższością przez pęknięte binokle. - Podczas wojny ludność nie przeczyszczała żołądka. Poszukajcie, panowie, praprzyczyn naszej błogosławionej anarchii, a natkniecie się na zanieczyszczoną kiszkę stolcową. A więc tak, panowie... Bezwzględna i powszechna lewatywa"... Na Roszczyna rozmowy przy herbacie wywierały przykre wrażenie. Jeszcze nie wyzdrowiał po kontuzji, odniesionej pierwszego listopada w Moskwie w walce ulicznej. Dowodził wtedy kompanią junkrów broniąc dostępu do bramy Nikickiej. Od strony placu Strastnego nacierał z bolszewikami Sablin. Roszczyn znał go z Moskwy jeszcze jako sztubaka z błękitnymi oczami i wstydliwym rumieńcem. Dziwaczne było zestawienie tego młodzieńca z inteligenckiej, staromoskiewskiej rodziny z tym rozjuszonym bolszewikiem czy też lewym eserem - diabeł się tam na nich wyzna - w długim płaszczu, z karabinem, gdy przebiegał za lipami tego samego, opiewanego przez Puszkina, bulwaru Twerskiego, gdzie jeszcze wcale nie tak dawno grzeczny uczniaczek spacerował z gramatyką pod pachą. "Zdradzić Rosję, armię, otworzyć drogę Niemcom, wypuścić na wolność dzikie zwierzę - o to więc bije się pan, panie Sablin!... Szeregowym, temu głupiemu bydłu, jeszcze można wybaczyć, ale panu"... Roszczyn sam położył się za karabinem maszynowym (w szańczyku, na rogu Małej Nikickiej, koło sklepu mleczarskiego Czyczkina) i kiedy znów wyskoczyła zza drzewa szczupła figura w długim płaszczu, polał ją ołowiem. Sablin upuścił karabin i siadł chwytając się za udo koło pachwiny. Prawie w tej samej chwili Roszczynowi odłamek zerwał czapkę. Opuścił szeregi. W siódmą noc bitwy na Moskwę spadła gęsta, żółta mgła. Ściichło bulgotanie wystrzałów. Jeszcze biły się tu i ówdzie pojedyncze, nie powiązane ze sobą grupki junkrów, studentów, urzędników. Ale Komitet Bezpieczeństwa Publicznego z lekarzem powiatowym, doktorem Rudniewem na czele, przestał istnieć. Moskwa była zajęta przez wojska Komitetu Rewolucyjnego. A na drugi dzień można było widzieć na ulicach młodych ludzi ubranych po cywilnemu, w ręku - zawiniątko, w oczach - złe błyski. Przedostali się na dworce Kurski, Briański... I chociaż na nogach mieli wojskowe owijacze albo buty kawaleryjskie - nikt ich nie zatrzymywał. Gdyby nie kontuzja, wyjechałby i Roszczyn. Ale przyplątało mu się lekkie porażenie i ślepota (przejściowa), potem jakaś głupia historia z sercem. Wciąż wyczekiwał, że lada chwila nadejdą wojska z kwatery głównej i z Worobiowych Gór zaczną walić z sześciocalówek w Kreml. Ale rewolucja dopiero zaczynała znajdować grunt w masach ludowych. Katia namówiła męża, żeby wyjechał, zapomniał na jakiś czas o bolszewikach, o Niemcach. A potem się zobaczy. Wadim Pietrowicz uległ namowom. Siedział w Samarze nie wychodząc z mieszkania doktora. Jadł, spał. Ale - zapomnieć! Otwierając co dzień z rana "Wiestnik Samarskogo Sowieta" (drukowany na papierze pakowym) zaciskał zęby. Każdy wiersz smagał jak batem. "...Wszechrosyjski Zjazd Rad Delegatów Chłopskich wzywa chłopów, robotników i żołnierzy Niemiec i Austro-Węgier, ażeby stawili bezwzględny opór imperialistycznym żądaniom swoich rządów... Wzywa żołnierzy, chłopów i robotników Francji, Anglii i Włoch, ażeby zmusili swe krwawe rządy do niezwłocznego zawarcia uczciwego, demokratycznego pokoju wszystkich narodów... Precz z wojną imperialistyczną! Niech żyje braterstwo ludu pracującego wszystkich krajów"! - Zapomnieć! Katiu, Katiu! Tu trzeba zapomnieć o samym sobie. Zapomnieć o, tysiącletniej przeszłości. Była wielkość... Jeszcze wiek nie minął od czasu, jak Rosja dyktowała swoją wolę Europie... Cóż -i wszystko to spokojnie złożyć u stóp Niemców? Dyktatura proletariatu! Cóż to za słowa! Głupota! Ach, głupota rosyjska... A chłopek? Ach, chłopek! Zapłaci on gorzko za swoje sprawki... - Nie, Dmitriju Stiepanowiczu - odpowiedział Roszczyn na długie wywody doktora przy herbacie. - W Rosji jeszcze się znajdą siły... Jeszcześmy nie wyzionęli ducha... Nie jesteśmy nawozem dla pańskich Niemców... Powalczymy... Obronimy Rosję! I ukarzemy... Ukarzemy okrutnie... Niech pan poczeka... Katia, trzecia wśród rozmawiających przy samowarze, ze wszystkich tych sporów rozumiała tylko jedno: że ukochany człowiek, Roszczyn, jest nieszczęśliwy i cierpi jak na powolnych torturach. Jego krótko ostrzyżona, okrągła głowa zaczęła się srebrzyć. Chuda twarz z zapadniętymi, ciemnymi oczami była jak gdyby zwęglona. Kiedy, zaciskając ciężkie ręce na podartej ceracie stołu, mówił: "My się zemścimy! My ukarzemy"! - Kati wydawało się tylko, że oto przyszedł do domu, skrzywdzony, bezsilny, wymęczony, i wygraża komuś przez okno: "Poczekaj no ty tam, już my się z tobą rozprawimy"... Na kim, w istocie, miał wywrzeć zemstę Roszczyn - taki delikatny, łagodny, śmiertelnie zmęczony? Czy na tych obdartych żołnierzach rosyjskich, którzy na zimnych ulicach prosili o chleb i papierosy?... Katia nieśmiało siadała obok męża i głaskała jego rękę. Przepełniała ją czułość i litość dla niego. Nie mogła odczuwać złości: gdyby ją odczuła w stosunku do kogoś, przede wszystkim potępiłaby samą siebie. Nic nie rozumiała z tego, co się działo! Rewolucja była dla niej burzliwą nocą, która zapadła nad Rosją. Bała się niektórych słów: na przykład "sowdep" wydawał się jej okrutnym słowem, "rewkom" - strasznym jak ryk byka, który przesunął kosmaty pysk przez płot do ogrodu, gdzie stała maleńka Katia (zdarzyło się to kiedyś w dzieciństwie). Gdy otwierała brązowy arkusz gazety i czytała: "Imperializm francuski z jego mrocznymi planami zaborczymi i drapieżnymi przymierzami" - wyobrażała sobie cichy, w błękitnawej letniej mgle Paryż, zapach wanilii i smutku, szemrzące strumyczki wzdłuż chodników. Wspominała nieznajomego starego człowieka, który chodził za nią wszędzie i w przeddzień śmierci odezwał się do niej na ławce w ogrodzie: "Pani nie powinna się mnie bać, jestem chory na serce, jestem stary. Spotkało mnie wielkie nieszczęście - pokochałem panią. O, jaka miła, jaka miła jest twarz pani"... "No, co z nich za imperialiści" - myślała Katia. Zima kończyła się. Po mieście krążyły pogłoski, jedna bardziej zadziwiająca od drugiej. Mówiono, że Anglicy i Francuzi potajemnie zawierają pokój z Niemcami po to, żeby wspólnymi siłami ruszyć na Rosję. Opowiadano o legendarnych zwycięstwach generała Korniłowa, który z garstką oficerów rozbijał wielotysięczne oddziały Czerwonej Gwardii, zdobywał stanice, oddawał je, bo mu nie były potrzebne, i widocznie przygotowywał na wiosnę generalną ofensywę na Moskwę. - Ach, Katiu - mówił Roszczyn - ja tu siedzę w cieple, a tam się biją... Nie można tak, nie można... Czwartego lutego przed oknami mieszkania doktora przeszły tłumy ludzi z chorągwiami i transparentami. Padał gęsty śnieg, zrywała się zamieć, miedziane trąby ryczały "Międzynarodówkę". Z hałasem wpadł do stołowego doktor w czapce i w futrze, obsypany śniegiem. - Moi państwo, pokój z Niemcami! Roszczyn spojrzał w milczeniu na wulgarną, szeroką, mokrą, uśmiechającą się z zadowoleniem twarz doktora, podszedł do okna... Poza zwartym całunem zamieci szły niezliczone tłumy - obejmując się, grupkami, krzycząc i śmiejąc się; żołnierskie płaszcze, żołnierskie płaszcze, kożuszki, baby, dzieciaki: waliła szara, rdzenna Ruś. Skąd się ich wzięło tyle? Srebrna głowa Roszczyna uniosła się w zdumieniu i skryła w ramionach. Katia dotknęła policzkiem jego ramienia. Za wysokim oknem przechodziło niezrozumiałe dla niej życie. - Patrz, Wadim - powiedziała - jakie rozradowane twarze... Czyżby to już naprawdę koniec wojny? Nie chce się wierzyć - takie szczęście... Roszczyn odsunął ją, zacisnął ręce za plecami, usta jego nabrały okrutnego wyrazu: - Za wcześnie się cieszą... W małym, sklepionym pokoju siedziało przy stole pięciu ludzi - w pogniecionych marynarkach, w żołnierskich sukiennych bluzach. Twarze ich pociemniały z bezsenności. Na przepalonym suknie stołu, pośród papierów, niedopałków i kawałków chleba stały szklanki po herbacie i aparaty telefoniczne. Czasami otwierały się drzwi na długi, huczący ludźmi korytarz, wchodził barczysty, przepasany rzemieniami wojskowy, przynosił papiery do podpisu. Przewodniczący, piąty przy stole, człowiek niskiego wzrostu, w szarej, krótkiej marynarce, siedział w fotelu, za wysokim na jego wzrost, i, jak się zdawało, drzemał. Lewa jego ręka spoczywała na czole zakrywając oczy i nos; widać było tylko proste usta ze sztywnymi wąsikami i nie ogolony policzek z drgającym mięśniem. Tylko ten, kto go znał bliżej, mógł zauważyć, że przez szparę między palcami, które w zmęczeniu zakrywały mu twarz, jego ostre, chytre oko patrzy na referenta i obserwuje grę twarzy dyskutujących. Prawie bez ustanku dzwoniły telefony. Ten sam barczysty, z rzemieniami, podnosił słuchawki, mówił półgłosem, krótko: "Rada Komisarzy Ludowych. Posiedzenie. Nie można"... Od czasu do czasu ktoś z korytarza napierał na drzwi, kręciła się miedziana klamka. Za oknami hulał wiatr z wybrzeża, waląc w szyby gradem i deszczem. Referent skończył. Wśród siedzących ten opuścił głowę, ów objął ją rękami. Przewodniczący przesunął dłoń wyżej, na nagą czaszkę, i napisał kartkę podkreślając jedno słowo trzy razy, tak że stalówka rozdarła papier. Rzucił kartkę trzeciemu z lewej strony, szczupłemu o czarnych wąsach, ze sterczącymi włosami. Trzeci z lewej strony przeczytał, uśmiechnął się, na tej samej kartce napisał odpowiedź... Przewodniczący nie śpiesząc się, patrząc na czarne okno, za którym hulała zamieć, podarł kartkę na drobne kawałki. - Armii nie ma, aprowizacji nie ma, referent ma słuszność, miotamy się w próżni - powiedział nieco głuchym głosem. - Niemcy nacierają i będą nacierali. Referent ma słuszność... - Więc to koniec? Jakie wyjście? Kapitulować? Przejść do konspiracji? - przerwało kilka głosów... - Jakie wyjście? - Zmrużył oczy. - Bić się. Bić się ostro. Rozbić Niemców. A jeśli teraz nie rozbijemy, cofniemy się do Moskwy. Niemcy zdobędą Moskwę - cofniemy się na Ural. Stworzymy republikę Uralsko-Kuźniecką. Tam jest węgiel, żelazo i bojowy proletariat. Ewakuujemy tam robotników z Pitra. Bardzo miła robota. A jeżeli zajdzie konieczność - będziemy się cofali nawet do Kamczatki. O jednym, o jednym należy pamiętać: żeby zachować kwiat klasy robotniczej, nie dać go wyrżnąć. I znowu zajmiemy i Moskwę, i Piter... Na Zachodzie dwadzieścia razy się odmieni... Spuszczać nosy na kwintę, łapać się za głowę - to nie po bolszewicku... Z nieoczekiwanym ożywieniem zerwał się z wysokiego fotela, pobiegł - z rękami w kieszeniach - do dębowych drzwi, otworzył je. Z korytarza, z gęstych oparów i mętnego światła przybliżyły się do niego wąsate, chude, pomarszczone twarze, płonące oczy piterskich robotników. Podniósł dużą rękę, zabrudzoną atramentem: - Towarzysze, ojczyzna socjalistyczna w niebezpieczeństwie!... Rozdział II. W połowie zimy na węzłowych stacjach kolei południowo-rosyjskich zderzyły się dwa potoki ludzkie. Z północy do obfitych w zboże ziem dońskich, kubańskich, twerskich uciekali w apokaliptycznym przerażeniu działacze społeczni, przebrani wojskowi, handlowcy, właściciele ziemscy z płonących majątków, aferzyści, aktorzy, pisarze, urzędnicy, wyrostki, czujący, że nadeszły czasy Fenimorea Coopera, słowem - niedawno jeszcze hałaśliwa i pstra ludność obu stolic. Na spotkanie z południa posuwała się zwartą masą milionowa armia kaukaska z bronią, armatami, pociskami, wagonami soli, cukru, tekstyliów. Na skrzyżowaniach powstawał ścisk, w którym pracowali szpiedzy białogwardyjscy. Kozacy staniczni wyjeżdżali do pociągów skupować broń, bogaci chłopi wymieniali zboże i słoninę na tekstylia. Uwijali się bandyci i drobne złodziejaszki. Złapanych zabijano na miejscu. Umocnienia Czerwonej Gwardii były mało skuteczne, przerywano je jak pajęczynę. Tu były stepy, swoboda. Od zamierzchłych czasów każdy tu chodził, jak chciał. Wszystko było nietrwałe, płynne, niejasne. Dzisiaj dochodzili do głosu inogorodni i małorolni, wybierali radę delegatów, a nazajutrz staniczni Kozacy szablami rozpędzali komunistów i wysyłali gońca - z listem w czapce - do Nowoczerkaska. do atamana Kaledina. Kichano tu na piterską władzę. Ale z końcem listopada władza piterska zaczęła działać poważnie. Powstały pierwsze oddziały rewolucyjne - były to przesuwające się w poniszczonych wagonach transporty marynarzy, robotników, bezdomnych frontowców. Ci słabo podporządkowywali się dowództwu, awanturowali się, walczyli okrutnie, ale przy najmniejszym niepowodzeniu szli w rozsypkę i na olbrzymich mityngach po bitwie grozili rozszarpaniem dowódców w kawałki. Według wtedy już obmyślonego planu Don i Kubań otoczono z trzech zasadniczych kierunków: z północo-zachodu na Charków posuwał się Sablin odcinając Don od Ukrainy, półkolem do Rostowa i Nowoczerkaska podchodził Siwers, z Noworosyjska naciskały oddziały marynarzy czarnomorskich. Wewnątrz szykowało się powstanie w rejonach fabrycznych i węglowych. W styczniu oddziały czerwone zbliżyły się do Taganrogu, Rostowa i Nowoczerkaska. W dońskich stanicach niezgoda między Kozakami a inogorodnym i nie osiągnęła jeszcze tego naprężenia, kiedy trzeba chwytać za broń. Don trwał jeszcze nieporuszony. Nieliczne wojska atamana Kaledina pod naciskiem czerwonych - bez walki opuszczały front. Czerwoni nadciągali jak śmiertelna groźba. W Taganrogu powstali robotnicy i wyparli z miasta ochotniczy pułk Kutiepowa. Czerwony oddział komisarza Podtiołkowa rozbił i zniszczył ostatni atamański punkt oporu pod Nowoczerkaskiem. Wtedy ataman Kaledin zwrócił się do Donu z ostatnim, rozpaczliwym wezwaniem: ażeby Kozacy-ochotnicy wstępowali do jedynej trwałej organizacji wojskowej - do ochotniczej armii tworzonej w Rostowie przez generałów Korniłowa, Aleksiejewa i Denikina... Ale na wezwanie atamana nikt nie odpowiedział. 29 stycznia Kaledin zwołał w pałacu nowoczerkaskim posiedzenie rządu. W białej sali przy okrągłym stole zasiadło czternastu starszych oficerów Wojska Dońskiego, słynni generałowie i przedstawiciele "moskiewskiego centrum do walki z anarchią i bolszewizmem". Wysoki, posępny, z obwisłymi wąsami ataman powiedział z ponurym spokojem: - Panowie, muszę wam oświadczyć, że nasza sytuacjajest beznadziejna. Siły bolszewików z każdym dniem wzrastają. Korniłow wycofuje wszystkie swoje oddziały z naszego frontu. Jego decyzja jest niezłomna. Na moje wezwanie do obrony okręgu dońskiego znalazło się zaledwie sto czterdzieści siedem bagnetów. Ludność Donu i Kubania nie tylko nie popiera nas, ale jest wyraźnie wrogo usposobiona. Dlaczego? Jak nazwać tę straszliwą hańbę? Zgubił nas egoizm. Nie ma już poczucia obowiązku, nie ma honoru. Proponuję panom złożyć pełnomocnictwa i oddać władzę w inne ręce. -Usiadł, po czym dodał nie patrząc na nikogo: - Panowie, proszę mówić krótko, czas nagli... Pomocnik atamana "słowik doński", Mitrofan Bogajewski, krzyknął do niego ze złością: - Innymi słowy, proponuje pan oddanie władzy bolszewikom?... Na to ataman odpowiedział, żeby dowództwo wojskowe postąpiło tak, jak uzna za stosowne, i natychmiast opuścił posiedzenie - ciężko stąpając odszedł przez boczne drzwi do siebie. Spojrzał przez okno na kołyszące się nagie drzewa parku, na beznadziejne śnieżne chmury, zawołał żonę - nie odpowiedziała. Wtedy poszedł dalej, do sypialni, gdzie na kominku płonął ogień. Zdjął mundur i krzyż z szyi, po raz ostatni, jakby jeszcze niezupełnie pewny, nachylił się nad mapą frontu, wiszącą nad łóżkiem. Czerwone chorągiewki gęsto obsiadły Don i stepy kubańskie. Szpilka z trójkolorową chorągiewką tkwiła w czarnym punkcie Rostowa, To wszystko. Ataman wyjął z tylnej kieszeni granatowych spodni z lampasami płaski, ciepły brauning i strzelił sobie w serce. Dziewiątego lutego naczelny dowódca, generał Korniłow, wyprowadził swoją maleńką Armię Ochotniczą - składającą się wyłącznie z oficerów, junkrów i kadetów - tabory generałów i szczególnie ważnych uchodźców z Rostowa za Don, w stepy. Mały, o kałmuckiej twarzy, gniewny generał szedł na czele straży przedniej tak jak inni, z plecakiem. Na jednym z wozów, w taborze, jechał okryty tygrysim kocem, nieszczęsny, chory na bronchit generał Denikin. Za wagonem płynęły bure stepy, obnażone ze śniegu. Przez rozbite okno dął chłodny wiatr, pachnący roztajałą ziemią. Katia patrzyła przez okno. Jej głowę i piersi okrywała orenburska chustka, związana w węzeł na plecach. Roszczyn, w żołnierskim płaszczu i podartej czapce, drzemał wyciągnąwszy nogi. Pociąg jechał powoli. Oto zaczęły się ciągnąć nagie, z przygiętymi gałęziami, wysokie drzewa, gęsto poobsiadane przez gniazda. Chmury wron krążyły nad nimi, kołysały się na gałęziach. Katia przysunęła się bliżej okna. Wrony krakały trwożnie, dziko - po wiosennemu, tak samo, jak krakały w dalekim dzieciństwie - o wiosennych wodach, o mgłach, o pierwszych burzach. Katia i Roszczyn jechali na południe - dokąd? Do Rostowa, do Nowoczerkaska, do stanic donieckich? Tam, gdzie zaplątywał się węzeł wojny domowej. Roszczyn spał opuściwszy głowę, jego nie ogolona twarz była mizerna, ostre zmarszczki zarysowały się koło pogardliwie skrzywionych ust. I nagle Kati zrobiło się straszno: to nie była jego twarz - obca, ostronosa... Przez okno wiatr przynosił krakanie wron. Trzęsąc się na zwrotnicach wagon jechał powoli. Brudnym szlakiem, wiodącym ukośnie w step, ciągnęły tabory - kosmate koniki, wozy oblepione błotem, brodaci, obcy, straszni ludzie. Roszczyn zaczął przez sen, nie wiadomo - chrapać czy jęczeć, ochryple, męcząco. Wtedy Katia drżącymi rękami dotknęła jego twarzy: - Wadim, Wadim... Ostro urwał straszną nutę. Rozlepił bezmyślne oczy. - Tfu, do diabła, śniła mi się jakaś obrzydliwość... Wagon zatrzymał się; teraz oprócz krakania wron słychać było głosy ludzkie. Przybiegły w chłopskich butach, w grubych spódnicach baby z workami i przeciskając się, pokazując białe łydki wlazły do wagonu towarowego. Przez okno przedziału, wprost na Katię, wsunęła się kosmata głowa w zatłuszczonej czapce, aż po niedźwiedzie oczy zarośnięta brodą: - Nie sprzedacie przypadkiem karabinka maszynowego? Na górnej półce ktoś chrząknął, odwrócił się gwałtownie i odpowiedział wesoło: - Armatki mamy, a maszynki wszystkieśmy posprzedawali. - Armaty nam na nic - powiedział chłop otwierając duże usta tak, że broda rozsunęła się na boki jak miotła. Z łokciami wsunął się w okno, chytrze oglądając wnętrze przedziału - czy jest o co się potargować. Z górnej półki zeskoczył rosły żołnierz - szeroka twarz, błękitne, zuchwałe oczy, kształtna, wygolona czaszka. Mocnym ruchem zaciągnął pas na płaszczu: - Tobie, ojciec, nie wojować, ale na piec pora, szmerTnele puszczać. - To prawda - powiedział chłop - że na piec. Nie, żołnierzu, teraz na piecu człek nie pośpi. Teraz nie dadzą spać. Inaczej trzeba się żywić. - Rozbojem? - No, co ty powiadasz... - A na co ci maszynka? - Jak by ci to powiedzieć? - Chłop pokręcił nosem, stwardniałą dłonią rozgrzebał szczecinę na twarzy, wszystko po to, żeby ukryć blask oczu -tak mu się obłudnie zaśmiały. - Synaczek mi z wojny wrócił. Jedź, tato, powiada, jedź na stację i potarguj się o kulomiot Wziąłbym za jakie cztery pudy pszenicy. Hę. - Kułactwo - powiedział żołnierz i roześmiał się - diabły gładkie! A ile masz koni, tatulu? - Osiem Pan Bóg dał. A z rzeczy albo z broni - nic nie ma na sprzedanie? - Jeszcze raz obejrzał siedzących w przedziale i - nagle i uśmiech znikł, i oczy zagasły - odwrócił się, jakby to nie byli ludzie w przedziale, ale łajno, i poszedł po błocie peronem, wymachując batem. - Widziała go pani? - powiedział żołnierz jasnym wzrokiem spojrzawszy na Katię. - Osiem koni! A synów ma ze dwuna