Aleksy Tołstoj. Droga przez mękę. Tom 2. Tłumaczył Władysław Broniewski. Wydawnictwo Współpraca TPPR. Wydano za zgodą Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" i Wydawnictwa "Książka i Wiedza". Skanował Andrzej Grzelak. Korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału Chożdienije po mukam. Okładkę i strony tytułowe projektował Krzysztof Jerominek. ISBN 83-7018-002-7. Rok osiemnasty. W trzech wodach topili, w trzech krwiach kąpali, w trzech ługach warzyli. Czystsi jesteśmy od najczystszych. Rozdział 1. Wszystko było skończone. Po opustoszałych ulicach przycichłego Petersburga mroźny wiatr pędził papierowe śmieci - strzępki rozkazów wojskowych, afiszów teatralnych, wezwań do "sumienia i patriotyzmu" narodu rosyjskiego. Pstre kawałki papieru z przyschniętym do nich klajstrem złowieszczo szeleszcząc pełzły wraz ze śnieżnymi wężami zamieci. Było to wszystko, co pozostało po niedawno jeszcze hałaśliwym i pijanym zgiełku stolicy. Próżniacze tłumy opuściły place i ulice. Opustoszał Pałac Zimowy, przebity przez dach pociskiem z "Aurory". Uciekli w nieznane członkowie Rządu Tymczasowego, wybitni bankierzy, słynni generałowie... Z obdartych i błotnistych ulic znikły świetne pojazdy, eleganckie kobiety, oficerowie, urzędnicy, działacze społeczni z niespokojnymi myślami. Coraz częściej stukał po nocach młotek zabijając deskami drzwi sklepów. Tu i ówdzie widać było jeszcze na wystawach: tam kawałek sera, ówdzie zeschnięty pierożek. Ale to tylko zwiększało żal po życiu, które znikło. Wystraszony przechodzień kulił się przy murze zerkając na patrole -grupki twardo stąpających ludzi z czerwoną gwiazdą na czapce i z karabinem przewieszonym przez ramię. Wiatr północny dyszał śmiertelnym zimnem w ciemne okna domów, zawiewał w opustoszałe bramy wydmuchując widma minionego zbytku. Straszny był Petersburg pod koniec roku siedemnastego. Straszne, nierozumiałe, niepojęte. Wszystko się skończyło. Wszystko zmienione. Ulicą wymiecioną przez wiatr przebiegał człowiek w podartym kapeluszu, z wiaderkiem i pędzlem. Nalepiał coraz to nowe kartki dekretów, które kładły się białymi łatami na odwiecznych blokach kamienic. Rangi, odznaczenia, pensje, oficerskie epolety, litera "jat", Bóg, własność i samo prawo do życia według własnego widzimisię - zniesione. Zniesione! Naklejacz afiszów okrutnie spoglądał spod kapelusza tam, gdzie za lustrzanymi szybami jeszcze snuli się po zimnych pokojach ich mieszkańcy -w walonkach, w futrach - i załamując ręce powtarzali: - Cóż to? Co to będzie? Zagłada Rosji, koniec wszystkiego... Śmierć... Podchodząc do okien widzieli: na ukos, przed willą, gdzie mieszkał jego ekscelencja i gdzie nieraz stójkowy prężył się patrząc na szarą fasadę, stoi długa fura i jacyś uzbrojeni ludzie wynoszą przez otwarte na oścież drzwi meble, dywany, obrazy. Nad podjazdem czerwona chorągiewka i widać, jak drepce sam ekscelencja, z bokobrodami jak u Skobielewa, w lekkim paletku, a jego siwa głowa się trzęsie. Eksmitują! Dokąd w taki mróz? A dokąd chcesz... I to - jego ekscelencję, nietykalną cząsteczkę mechanizmu państwowego! Zapada noc. Czarno - ani latarni, ani światła w oknie. Węgla nie ma, a powiadają, że Smolny zalany światłem i w dzielnicach fabrycznych -światło. Nad wymęczonym, ostrzelanym miastem wyje zamieć, poświstuje w dziurawych dachach: Giniemy". I rozlegają się w ciemności wystrzały. Kto strzela, dlaczego, do kogo? Czy nie tam, gdzie widnieje łuna czerwieniąc śnieżne obłoki? To składy wina się palą... W piwnicach winem z rozbitych beczek zachłysnęli się ludzie... Niech ich diabli, niech się spalą żywcem! O Rosjanie, Rosjanie! Rosjanie, transport za transportem, walili milionowymi tłumami z frontu do domu, na wieś, w stepy, w błota, w lasy... Do ziemi, do bab. W wagonach z wybitymi szybami stali jeden obok drugiego, ciasno, nie poruszając się, tak że nawet nieboszczyka nie można byłoby wyciągnąć ze ścisku i wyrzucić przez okno. Jechali na buforach, na dachach. Marzli, spadali pod koła, belkowania mostów urywały im głowy. W kufereczkach, w węzełkach wieźli dobytek, jaki im się nawinął - wszystko się przyda w gospodarstwie: i karabin maszynowy, i zamek od działa, i łachy zdjęte z trupa, i granaty ręczne, karabiny, gramofon i skóra zerwana z oparcia wagonu. Nie wieźli tylko pieniędzy - te śmieci nie przydawały się nawet do kręcenia machorkowych papierosów. , Transporty wolno pełzły po rosyjskich równinach. Zatrzymywały się znużone na stacjach z wybitymi oknami, wyrwanymi drzwiami. Rykiem przekleństw witały transporty każdy dworzec. Z dachów zeskakiwały szare płaszcze, szczękając zamkami karabinów rzucały się na poszukiwanie naczelnika stacji, żeby na miejscu zatłuc zausznika światowej burżuazji. "Dawaj parowóz!... Żyć ci się naprzykrzyło, taki i owaki synu? Wysyłaj transport!"... Biegły do bezsilnego parowozu, z którego i maszynista, i palacz uciekli w step... Węgla, drzewa! Łamać płoty, rąbać drzwi, okna! Trzy lata temu nie pytali wiele - z kim wojować i o co. Jakby się niebo rozdarło, ziemia zatrzęsła: mobilizacja, wojna! Lud zrozumiał: nadszedł czas rzeczy strasznych. Skończyło się dawne życie. W rękach - karabin. Będzie, co będzie, a do starego nie wrócimy. Krzywdy nagromadziły się w ciągu stuleci. W ciągu trzech lat dowiedzieli się, co to wojna. Z przodu karabin maszynowy i za plecami karabin maszynowy - leż w gównie, wszach, pókiś żywy. Potem - wstrząsnęli się, zakręciło się w głowach - rewolucja... Opamiętali się - a my to co? Znowu nas oszukują? Posłuchali agitatorów: znaczy, że przedtem byliśmy głupi, a teraz czas zmądrzeć... Nawojowaliśmy się - teraz wracaj do domu na rozprawę. Teraz wiemy, w czyje brzucho - bagnet. Teraz - ani cara, ani Boga! Tylko my. Do domu, dzielić ziemię! Transporty z frontu przeorały rosyjskie równiny jak pługi, pozostawiając za sobą zburzone dworce, rozbite wagony, splądrowane miasta. Po wsiach i chutorach zaskrzypiało, zazgrzytało - to pilnikami odpiłowywano lufy karabinów. , Rosjanie na dobre osiadali na ziemi. A po chałupach jak w pradawnych czasach świeciło się łuczywo i baby naciągały osnowę na warsztaty tkackie po prababkach. Czas, zdawało się, potoczył się wstecz, w minione wieki. Było to zimą, kiedy zaczynała się druga rewolucja Październikowa... Głodny, rozdrapywany przez wsie, na wskroś przeniknięty wiatrem polarnym Piotrogród, otoczony frontem nieprzyjacielskim, wstrząsany spiskami, miasto bez węgla i chleba, z wygasłymi kominami fabryk, miasto jak obnażony mózg ludzki - uczył się w tym czasie z fal stacji radiowej w Carskim Siole wściekłych wybuchów idei. - Towarzysze - przeziębiając gardło krzyczał z granitowego cokołu chudy młodzieniec w fińskiej czapeczce obróconej tyłem do przodu -towarzysze dezerterzy, odwróciliście się tyłem do gadów-imperialistów... My, robotnicy Pitra, mówimy wam: słusznieście postąpili, towarzysze... My nie chcemy być najemnikami krwawej burżuazji... Precz z wojną imperialistyczną! - Precz... ecz... ecz... - leniwie przetoczyło się po grupie brodatych żołnierzy. Nie zdejmując z ramion karabinów i węzełków z dobytkiem, znużeni, ciężko stali przed pomnikiem cesarza Aleksandra III. Śnieg zasypywał czarną bryłę cara i - pod pyskiem jego kusego konia - mówcę w rozpiętym paletku. - Towarzysze... Ale my nie powinniśmy składać broni... Rewolucja w niebezpieczeństwie... Z czterech stron świata idzie na nas wróg. W jego drapieżnych rękach - góry złota i straszna, niszcząca broń... Już trzęsie się on z radości widząc nas zachłyśniętych krwią. Ale my nie drgniemy... Nasza broń - to płomienna wiara w światową rewolucję społeczną... Ona nadejdzie, już jest blisko... Koniec zdania zagłuszył wiatr. Obok, koło pomnika, zatrzymał się za małą potrzebą człowiek o szerokich ramionach, z podniesionym kołnierzem. Zdawało się, że nie dostrzegał ani pomnika, ani mówcy, ani żołnierzy z węzełkami. Ale nagle jakieś zdanie zwróciło jego uwagę, nawet nie zdanie, ale fanatyczna wiara, z jaką było wykrzyknięte spod pyska brązowego konia: - ...Zrozumcież... za pół roku zniesiemy na zawsze najgorsze zło -pieniądze... Nie będzie ani głodu, ani nędzy, ani poniżenia... Bierz, co ci trzeba, ze społecznego skarbca... Towarzysze, a ze złota wybudujemy wychodki publiczne. Ale w tym miejscu śnieżny wiatr zaleciał głęboko w gardło mówcy. Nachylając się z irytacją, zaniósł się kaszlem - i nie mógł go powstrzymać: rozrywało mu płuca. Żołnierze postali, zakołysali wysokimi czapkami i poszli - jedni na dworce, inni przez miasto za rzekę. Mówca zszedł z cokołu drapiąc paznokciami po obmarzniętym granicie. Człowiek z podniesionym kołnierzem zawołał do niego półgłosem: - Rublow, jak się macie. Wasilij Rublow wciąż jeszcze kaszląc zapinał paletko. Nie podając ręki patrzył nieżyczliwie na Iwana Iliicza Tielegina. - No? O co chodzi? - Cieszę się, że cię spotkałem... - To diabelskie chłopy - powiedział Rublow patrząc na niewyraźne, przesłonięte padającym śniegiem zarysy dworca, gdzie stali grupkami przy zwalonym na kupę bagażu wciąż ci sami, zżarci przez wszy, brodaci frontowcy - czy można do nich trafić słowem?... Uciekają z frontu jak karaluchy. Bałwany... Tutaj trzeba - terroru. Jego zmarznięta, czarna ręka schwyciła śnieżny wiatr... I pięść wbiła coś w ten wiatr. Ręka opadła, Rublow zatrząsł się z zimna... - Rublow, mój kochany, wy mnie dobrze znacie. (Tielegin opuścił kołnierz i nachylił się ku ziemistej twarzy Rublowa). Wytłumaczcie mi, na Boga... Przecież my sami zakładamy sobie na szyję stryczek... Niemcy, jeżeli zechcą, za tydzień będą w Piotrogrodzie... Rozumiecie - ja nigdy nie interesowałem się polityką... - Jakże to tak - nie interesowałeś się? - Rublow nasrożył się cały i odwrócił do niego bokiem. - A czymżeś się interesował? Teraz, kto się nie interesuje, ten, wiesz, kim jest? - Ze wściekłością zajrzał w oczy Iwana Iliicza. - Neutralny... to wróg ludu... - Otóż właśnie dlatego chcę z tobą pogadać... A ty gadaj po ludzku... Iwan Iliicz też się rozzłościł. Rublow głęboko wciągnął powietrze nozdrzami. - Dziwak z ciebie, towarzyszu Tielegin... Toż ja nie mam czasu z tobą rozmawiać - możesz to zrozumieć? - Słuchaj, Rublow, ja teraz jestem w takim oto stanie... Słyszałeś? , Korniłow robi powstanie nad Donem. - Słyszeliśmy. - Albo pójdą nad Don... Albo z wami... - Jakże to tak: albo-albo... - Ano tak, zależnie od tego, w co uwierzę... Tobie chodzi o rewolucję, mnie o Rosję... Zresztą, diabli wiedzą... Może i ja uwierzę w rewolucję... Jak ci wiadomo, jestem liniowym oficerem... Gniew zgasł w ciemnych oczach Rublowa, pozostało w nich tylko bezdenne zmęczenie. - Dobra - powiedział - przychodź jutro do Smolnego, zapytasz o mnie... Rosja... - pokiwał głową z uśmiechem. - Bywa, że tak się człowiek rozwścieczy na tę twoją Rosję... Krew oczy zaleje. A tymczasem wszyscy dla niej pomrzemy... Idź teraz na Dworzec Bałtycki... Tam ze trzy tysiące dezerterów trzeci tydzień poniewiera się na podłodze... Pomitynguj z nimi, poagituj za władzą radziecką... Powiedz: Piotrogród potrzebuje chleba, potrzebni nam są żołnierze... (Oczy jego znów stały się surowe). Powiedz im: jeżeli będziecie na piecu po brzuchu się drapać - zginiecie jak psie syny... Wypiszą wam wtedy rewolucję na tyłku... Prześwidruj im łeb tym słowem!... I nikt teraz nie uratuje Rosji, nie uratuje rewolucji - tylko władza radziecka... Rozumiesz? Teraz nie ma na świecie nic wyższego od naszej rewolucji... Po obmarzniętych schodach, w ciemności, Tielegin wszedł do siebie na czwarte piętro. Namacał drzwi. Zapukał trzy razy i jeszcze raz. Do drzwi podszedł ktoś od wewnątrz. Po chwili milczenia usłyszał cichy głos żony: - Kto tam? - To ja, Daszo. Za drzwiami dało się słyszeć westchnienie. Zabrzęczał łańcuch. Długo nie poddawał się hak u drzwi. Słychać było, jak Dasza szepnęła: "Ach, mój Boże, mój Boże". Wreszcie otworzyła i natychmiast w ciemność odeszła korytarzem i gdzieś usiadła. Tielegin starannie zamknął drzwi na wszystkie zamki i zasuwki. Zdjął kalosze. Pomacał - tam do diabła, nie ma zapałek. Nie rozbierając się, w czapce, z wyciągniętymi przed siebie rękami poszedł tam, dokąd odeszła Dasza. - Co za nieporządki - powiedział - znowu nie ma światła. Dasza, gdzie jesteś? Po chwili milczenia odpowiedziała półgłosem z gabinetu: - Paliło się i zgasło. Wszedł do gabinetu; był to najcieplejszy pokój w całym mieszkaniu, ale dzisiaj i tu było chłodno. Wpatrzył się - nic nie można rozróżnić, nie słychać nawet oddechu Daszy. Bardzo musie chciało jeść, zwłaszcza miał ochotę na herbatę. Ale przeczuwał, że Dasza nic nie przygotowała. Opuściwszy kołnierz palta Iwan Iliicz usiadł na fotelu przy kanapie, twarzą do okna. Tam, w śnieżnej ciemności, przesunęło się jakieś słabe światło. Z Kronsztadu czy też skądś bliżej obmacywano niebo reflektorem. "Dobrze by było napalić w piecyku - pomyślał Iwan Iliicz. - Jak by tu delikatnie zapytać, gdzie Dasza położyła zapałki"? Ale nie mógł się zdecydować. Żeby choć wiedział na pewno - płacze czy drzemie? Jakoś zanadto było cicho. W całym wielopiętrowym domu - cisza jak na pustyni. Tylko gdzieś słabo, z rzadka pukały karabiny. Nagle sześć lampek w żyrandolu z lekka zaczerwieniło się, czerwonawe światło słabo oświetliło pokój. Okazało się, że Dasza była przy biurku; narzuciwszy futerko na coś jeszcze, siedziała z wyciągniętą nogą w filcowym bucie. Głowa jej spoczywała na biurku, policzkiem na bibule. Twarz chuda, wymęczona, oczy otwarte - nawet oczu nie zamknęła, siedziała niewygodnie, nienaturalnie... - Daszeńko, jednakże tak nie można - głuchym głosem powiedział Tielegin. Żal mu się jej zrobiło nieznośnie. Podszedł do biurka. Ale czerwone druciki w żarówkach zadrżały i zgasły. Światło było tylko przez kilka sekund. Zatrzymał się za plecami Daszy, nachylił się powstrzymując oddech. Cóż prostszego, jak choćby pogłaskać ją w milczeniu. Ale ona jak trup niczym nie reagowała na jego zbliżenie. - Dasza, no, nie męcz się tak... Miesiąc temu Dasza urodziła. Dziecko, chłopczyk, umarło na trzeci dzień. Poród był przedwczesny - nastąpił po strasznym wstrząsie. O zmierzchu na Polu Marsowym napadło na Daszę dwóch mężczyzn w rozwianych całunach, nienaturalnie wysokich. Byli to zapewne owi "skoczkowie", którzy przyczepiając do nóg specjalne sprężyny straszyli w tych fantastycznych czasach cały Piotrogród. Zazgrzytali, zaświstali nad Daszą. Ta upadła. Zdarli z niej palto i w susach uciekli przez most Lebiażyj. Dasza leżała jakiś czas na ziemi. Siekł gwałtowny deszcz, dziko szumiały nagie lipy w Ogrodzie Letnim. Za Fontanką ktoś krzyczał przeciągle: "Na pomoc"! Dziecko uderzało nóżką w brzuch Daszy, chciało wyjść na ten świat. Dziecko żądało i Dasza podniosła się, poszła przez most Troicki. Wiatr przyciskał ją do żelaznej balustrady, mokra suknia oblepiała nogi. Ani światła, ani przechodnia. W dole - wzburzona, czarna Newa. Po przejściu mostu Dasza poczuła pierwsze bóle. Uświadomiła sobie, że nie dojdzie, chciała tylko dobrnąć do drzewa, osłonić się od wiatru. Tu, na ulicy Czerwonych Zórz, zatrzymał ją patrol. Żołnierz przytrzymując karabin pochylił się nad jej zmartwiałą twarzą: - Rozebrali. Ach, ścierwa! I popatrz, ciężarna. Odprowadził Daszę do domu, wciągnął na czwarte piętro. Walnąwszy kolbą w drzwi krzyknął na Tielegina: - Czy to tak się robi - puszczać paniusię samą po nocy. omalże na ulicy nie urodziła... Głupie burżuje, psiakrew... Poród zaczął się tej samej nocy. W mieszkaniu zjawiła się gadatliwa akuszerka. Męki skończyły się po upływie doby. Chłopczyk nie oddychał -leżał jak martwy. Klepano go, rozcierano, dmuchano w usta. Skrzywił się, zaczął płakać. Akuszerka nie traciła nadziei, chociaż dziecko zaczęło kaszleć. Wciąż płakało żałośnie jak kocię, nie brało piersi. Potem przestało płakać i tylko jęczało. A na trzeci dzień Dasza nachyliła się nad kołyską i cofnęła rękę - natrafiła na chłodne ciałko. Schwyciła dziecko, rozwinęła -na wydłużonej główce sterczały zjeżone jasne włoski. Dasza dziko krzyknęła. Rzuciła się z łóżka do okna: rozbić je, rzucić się, umrzeć... "Zdradziłam, zdradziłam... Nie mogę, nie mogę"! -powtarzała. Tielegin ledwie zdołał ją powstrzymać, położyć. Wyniósł trupka. Dasza powiedziała mężowi: - Podczas gdy ja spałam, do niego przyszła śmierć; zrozum - włoski mu stanęły dęba... Sam się męczył... A ja spałam... Żadnymi perswazjami nie można było odpędzić od niej wizji samotnej walki chłopczyka ze śmiercią. - Dobrze, Iwan, już nie będę - odpowiedziała Tieleginowi, byleby nie słyszeć przekonującego głosu męża, byleby nie widzieć jego zdrowej, rumianej, mimo wszelkie braki pełnej "radości życia" twarzy. Zdrowia Tieleginowi starczyło aż nadto, żeby od świtu do późnej nocy uganiać się w podartych kaloszach po mieście w poszukiwaniu dorywczej pracy, żywności, opału itp. Kilka razy na dzień na krótko wpadał do domu. był nadzwyczajnie troskliwy. Ale właśnie tej czułej troskliwości Dasza najmniej teraz potrzebowała. Im więcej aktywności życiowej przejawiał Iwan Iliicz, tym beznadziejniej oddalała się od niego Dasza. Cały dzień siedziała sama w zimnym pokoju. Dobrze, jeżeli zapadała w drzemkę - drzemie, przesunie ręką po oczach i niby wszystko w porządku. Pójdzie do kuchni przypominając sobie, że Iwan Iliicz prosił ją, żeby coś zrobiła. Ale najłatwiejsza robota wypadała jej z rąk. A listopadowy deszczyk bił w okna. Szumiał wiatr nad Piotrogrodem. W tym zimnie na cmentarzu nad morzem leżało martwe ciałko syna, który nie umiał się nawet poskarżyć... Iwan Iliicz zdawał sobie sprawę, że Dasza jest chora psychicznie. Wystarczyło, że zgasło światło w mieszkaniu, a utknęła gdzieś w kącie, na fotelu, zakryła głowę szalem i przycichła w śmiertelnym przygnębieniu. A trzeba było żyć, trzeba żyć... Pisał o Daszy do Moskwy, do jej siostry, Jekatieriny Dmitrijewny, ale listy nie dochodziły. Katia nie odpowiadała, a może z nią także stało się coś złego. Ciężkie były czasy. Drepcząc za plecami Daszy Iwan Iliicz przypadkowo nadepnął na pudełko zapałek. Zaraz się wszystkiego domyślił: kiedy zgasła elektryczność, Dasza walczyła z ciemnością, z przygnębieniem, zapalając od czasu do czasu zapałki. "Mój Boże! - pomyślał - przecież ona cały dzień sama". Ostrożnie podniósł pudełko - pozostało w nim jeszcze kilka zapałek. Wtedy przyniósł z kuchni przygotowane jeszcze z rana drewka - były to starannie rozpiłowane części starej szafy. Przykucnął w gabinecie i zaczął rozpalać w małym piecyku, obłożonym cegłami, z rurą żelazną, ciągnącą się przez cały pokój. Miło zapachniało dymkiem palących się szczapek. W szczelinach drzwiczek świstał wietrzyk. Na suficie pojawił się chwiejny krąg światła. Te piecyki własnej roboty otrzymały później szeroko rozpowszechnioną nazwę "burżujek" albo "pszczółek". Bardzo się przysłużyły ludziom w czasie trwania komunizmu wojennego. Proste, żelazne, na czterech nóżkach, z jedną fajerką albo wymyślne, z małym piekarnikiem, w którym można było upiec placki z fusów od kawy, a nawet pieróg z suszoną rybą; albo też i luksusowe, obłożone kaflami wyjętymi z kominka - i grzały, i gotowały, i piekły, i śpiewały odwieczną pieśń ognia przy akompaniamencie wyjącej zamieci. Przy ich gorących węgielkach zbierano się jak w dawnych czasach przy ognisku, grzano zziębnięte ręce, czekając, aż zatańczy pokrywka czajnika. Prowadzono rozmowy, niestety, przez nikogo nie zapisane. Przysunąwszy blisko podarty fotel, zarośnięci profesorowie w walonkach i pledach pisali zadziwiające książki. Przezroczyści z głodu poeci pisali wiersze o miłości i rewolucji. Siedzący w krąg spiskowcy zbliżywszy głowy podawali szeptem wieści, jedną dziwniejszą i fantastyczniejszą od drugiej. I wiele wspaniałych starych mebli wyleciało w te lata z dymem przez żelazne rury. Iwan Iliicz bardzo szanował swój piecyk, smarował jego szpary gliną, pod rurami wieszał blachy, żeby dziegieć nie kapał na podłogę. Kiedy czajnik zakipiał, wyjął z kieszeni torebkę i nasypał do szklanki cukru, sporo. Z drugiej kieszeni wyjął cytrynę, która cudem wpadła mu dzisiaj w ręce (wymienił ją za rękawice u inwalidy na Newskim), przyrządził słodką herbatę z cytryną i postawił przed Daszą: - Daszeńko, herbata z cytrynką... A za chwilę zmajstruję "mrugałkę". Tak się nazywał przyrząd z puszki blaszanej, w której pływał knocik w oleju słonecznikowym. Iwan Iliicz przyniósł mrugałkę i w pokoju jako tako się rozjaśniło. Dasza już po ludzku siedziała w fotelu i piła herbatę. Tielegin, bardzo zadowolony, usiadł w pobliżu. - A wiesz, kogo spotkałem? Wasilija Rublowa. Pamiętasz, w moim warsztacie pracowali ojciec i syn Rublowowie. Wielcy moi przyjaciele. Ojciec - ze strasznie chytrymi oczkami - jedną nogą na wsi, drugą w zakładach. Niezwykle ciekawy typ! A Wasilij już wtedy był bolszewikiem - mądrala, zły jak diabeł. W lutym pierwszy wyprowadził nasze zakłady na ulice. Łaził po strychach, szukał stójkowych, jak powiadają, sam zatłukł ich z pół tuzina... A po przewrocie październikowym stał się wielką szyszką. No więc, pogadałem z nim... Słuchasz mnie, Dasza? - Słucham - odpowiedziała. Odstawiła pustą szklankę, podparła się chudą piąstką, patrzyła na pływający płomyczek mrugałki. Szare jej oczy były obojętne na wszystko w świecie. Twarz wychudła, delikatna skóra wydawała się przezroczysta, nosek, taki dawniej niezależny, nawet lekkomyślny, zaostrzył się. - Iwan - powiedziała (pewnie dlatego, żeby okazać wdzięczność za herbatę z cytryną) - szukałam zapałek i znalazłam za książkami pudełko papierosów. Jeżeli ci potrzeba... - Papierosy! Przecież to jeszcze stare, Daszeńko, moje ulubione! - Iwan Iliicz przesadnie się ucieszył, chociaż pudełko papierosów sam schował za książkami na czarną godzinę. Zapalił spoglądając z ukosa na martwy profil Daszy. "Trzeba ją wywieźć daleko stąd, na słońce". - No więc, pogadałem z Waśką Rublowem i Waśka bardzo mi pomógł. Dasza... Ja nie wierzę, żeby ci bolszewicy tak nagle mieli zniknąć. Tu sedno tkwi w Waśce Rublowie, rozumiesz?... Rzeczywiście nikt ich nie powoływał. I władza ich wisi na włosku - jedynie w Pitrze, w Moskwie, w niektórych miastach gubernialnych... Ale cały sekret tkwi w tym, jaka jest władza... Ta władza jest związana węzłami krwi z takimi jak Waśka Rublow... Niewielu ich jest na nasz kraj... Ale wierzą. Gdyby puścić na niego lwy, tygrysy albo żywcem go piec, on i tak w najwyższym zapale zaśpiewa "Międzynarodówkę". Dasza w dalszym ciągu milczała. Pogrzebał w piecu. Siedząc w kucki przed drzwiczkami, powiedział: - Rozumiesz, dlaczego ja o tym mówię... Trzeba się na coś zdecydować. Siedzieć i czekać, aż się wszystko ułoży, to jakoś, wiesz, głupio... Siedzieć przy drodze, prosić o jałmużnę... wstyd. Jestem człowiekiem zdrowym... Nie jesfem sabotażystą... Uczciwie mówiąc, ręce mnie swędzą... Dasza westchnęła. Powieki jej zacisnęły się, spod rzęs spłynęła łza. Iwan Ilicz zasapał: - Oczywiście, przede wszystkim trzeba rozstrzygnąć zagadnienie, co począć z tobą, Dasza... Powinnaś odnaleźć siły, otrząsnąć się... Takie życie, jak twoje, to gaśnięcie. Nie mógł się powstrzymać - z rozdrażnieniem podkreślił słowo: gaśnięcie. Wtedy Dasza powiedziała żałosnym, dziecinnym głosem: - Czym ja winna, że wtedy nie umarłam! A teraz przeszkadzam panu żyć... Pan mi przynosi cytrynę... Przecież ja nie proszę... "No i gadaj tu"! Iwan Iliicz przeszedł się po pokoju, postukał paznokciami w spotniałą szybę. Wirował śnieg, śpiewała zamieć, pędził zły wiatr z taką siłą, jakby wyprzedzał nawet czas, leciał w przyszłość obwieszczać o niezwykłych zdarzeniach. "Wysłać ją za granicę? - myślał Iwan Iliicz. - Do Samary, do ojca? Jakie to wszystko skomplikowane... Ale dłużej tak żyć nie można"... Siostra Daszy, Jekatierina Dmitrijewna, wywiozła męża, Wadima Pietrowicza Roszczyna, do Samary, do ojca, gdzie można było spokojnie przeczekać do wiosny nie drżąc o każdy kawałek chleba. Na wiosnę, oczywiście, bolszewicy skręcą kark. Doktor Dmitrij Stiepanowicz Buławin wyznaczał nawet ścisłe daty, a mianowicie: pomiędzy końcem mrozów a początkiem roztopów wiosennych Niemcy rozwiną ofensywę na całym froncie, gdzie mityngowały resztki armii rosyjskiej i gdzie komitety żołnierskie pośród chaosu, zdrady i dezercji na próżno usiłowały znaleźć nowe formy dyscypliny rewolucyjnej. Dmitrij Stiepanowicz postarzał się w ciągu tych lat, żył marnie i jeszcze więcej rozmawiał o polityce. Bardzo się ucieszył z przyjazdu córki i zaraz począł obrabiać politycznie Roszczyna. Całymi godzinami siedzieli w stołowym pokoju przy samowarze (dwuwiadrowa, pognieciona maszyna, która przepuściła przez siebie całe jezioro wrzątku i ze starości nauczyła się-gdy tylko wrzuciło się w nią węgielek - długo śpiewać prowincjonalne pieśni samowarowe). Dmitrij Stiepanowicz, ubrany w najwyższym stopniu niedbale, obrzękły i spasiony, z siwymi, nie czesanymi włosami, palił śmierdzące papierosy, kaszlał purpurowiejąc i gadał, gadał: - Kraik nasz diabli wzięli... Wojnę przegraliśmy... Nie chcę pana tym rozgniewać, panie pułkowniku... Trzeba było w piętnastym roku zawrzeć pokój... i iść do Niemców na służbę i na naukę. I wtedy oni by nas jeszcze tego i owego nauczyli, wtedy jeszcze moglibyśmy wyrosnąć na ludzi. A teraz koniec... Medycyna, jak się to mówi, w danym wypadku jest bezsilna... No, dajże pan spokój... Czym będziemy bronić - widłami? Tego lata Niemcy zajmą całą południową i centralną Rosję, Japończycy Syberię, nasze chłopstwo ze słynnymi widłami zapędzą w tundry poza krąg polarny i zacznie się porządek i kultura, i poszanowanie jednostki. I będziemy mieli Russland... Z czego ja jestem w zupełności zadowolony... Dmitrij Stiepanowicz był starym liberałem i teraz z gorzką ironią szydził z dawnych "świętości". Nawet w całym jego mieszkaniu znać było piętno tego samooplwania. Pokojów z zakurzonymi oknami nie sprzątano, portret Mendelejewa w gabinecie gęsto pokryła pajęczyna, rośliny w doniczkach poschły, książki, dywany, obrazy tak samo leżały w skrzyniach pod kanapami jak latem czternastego roku, kiedy tu ostatni raz była Dasza. Kiedy w Samarze objęła rządy Rada Delegatów i większość lekarzy odmówiła współpracy z "psimi i rączymi delegatami" - Dmitrijowi Stiepanowiczowi zaproponowano stanowisko ordynatora wszystkich szpitali miejskich. Ponieważ z jego obliczeń wynikało, że i tak na wiosnę w Samarze będą Niemcy, przyjął stanowisko. Z medykamentami było kiepsko i Dmitrij Stiepanowicz stosował wyłącznie lewatywę. "Wszystko zależy od kiszki stolcowej - mówił do asystentów patrząc na nich z ironiczną wyższością przez pęknięte binokle. - Podczas wojny ludność nie przeczyszczała żołądka. Poszukajcie, panowie, praprzyczyn naszej błogosławionej anarchii, a natkniecie się na zanieczyszczoną kiszkę stolcową. A więc tak, panowie... Bezwzględna i powszechna lewatywa"... Na Roszczyna rozmowy przy herbacie wywierały przykre wrażenie. Jeszcze nie wyzdrowiał po kontuzji, odniesionej pierwszego listopada w Moskwie w walce ulicznej. Dowodził wtedy kompanią junkrów broniąc dostępu do bramy Nikickiej. Od strony placu Strastnego nacierał z bolszewikami Sablin. Roszczyn znał go z Moskwy jeszcze jako sztubaka z błękitnymi oczami i wstydliwym rumieńcem. Dziwaczne było zestawienie tego młodzieńca z inteligenckiej, staromoskiewskiej rodziny z tym rozjuszonym bolszewikiem czy też lewym eserem - diabeł się tam na nich wyzna - w długim płaszczu, z karabinem, gdy przebiegał za lipami tego samego, opiewanego przez Puszkina, bulwaru Twerskiego, gdzie jeszcze wcale nie tak dawno grzeczny uczniaczek spacerował z gramatyką pod pachą. "Zdradzić Rosję, armię, otworzyć drogę Niemcom, wypuścić na wolność dzikie zwierzę - o to więc bije się pan, panie Sablin!... Szeregowym, temu głupiemu bydłu, jeszcze można wybaczyć, ale panu"... Roszczyn sam położył się za karabinem maszynowym (w szańczyku, na rogu Małej Nikickiej, koło sklepu mleczarskiego Czyczkina) i kiedy znów wyskoczyła zza drzewa szczupła figura w długim płaszczu, polał ją ołowiem. Sablin upuścił karabin i siadł chwytając się za udo koło pachwiny. Prawie w tej samej chwili Roszczynowi odłamek zerwał czapkę. Opuścił szeregi. W siódmą noc bitwy na Moskwę spadła gęsta, żółta mgła. Ściichło bulgotanie wystrzałów. Jeszcze biły się tu i ówdzie pojedyncze, nie powiązane ze sobą grupki junkrów, studentów, urzędników. Ale Komitet Bezpieczeństwa Publicznego z lekarzem powiatowym, doktorem Rudniewem na czele, przestał istnieć. Moskwa była zajęta przez wojska Komitetu Rewolucyjnego. A na drugi dzień można było widzieć na ulicach młodych ludzi ubranych po cywilnemu, w ręku - zawiniątko, w oczach - złe błyski. Przedostali się na dworce Kurski, Briański... I chociaż na nogach mieli wojskowe owijacze albo buty kawaleryjskie - nikt ich nie zatrzymywał. Gdyby nie kontuzja, wyjechałby i Roszczyn. Ale przyplątało mu się lekkie porażenie i ślepota (przejściowa), potem jakaś głupia historia z sercem. Wciąż wyczekiwał, że lada chwila nadejdą wojska z kwatery głównej i z Worobiowych Gór zaczną walić z sześciocalówek w Kreml. Ale rewolucja dopiero zaczynała znajdować grunt w masach ludowych. Katia namówiła męża, żeby wyjechał, zapomniał na jakiś czas o bolszewikach, o Niemcach. A potem się zobaczy. Wadim Pietrowicz uległ namowom. Siedział w Samarze nie wychodząc z mieszkania doktora. Jadł, spał. Ale - zapomnieć! Otwierając co dzień z rana "Wiestnik Samarskogo Sowieta" (drukowany na papierze pakowym) zaciskał zęby. Każdy wiersz smagał jak batem. "...Wszechrosyjski Zjazd Rad Delegatów Chłopskich wzywa chłopów, robotników i żołnierzy Niemiec i Austro-Węgier, ażeby stawili bezwzględny opór imperialistycznym żądaniom swoich rządów... Wzywa żołnierzy, chłopów i robotników Francji, Anglii i Włoch, ażeby zmusili swe krwawe rządy do niezwłocznego zawarcia uczciwego, demokratycznego pokoju wszystkich narodów... Precz z wojną imperialistyczną! Niech żyje braterstwo ludu pracującego wszystkich krajów"! - Zapomnieć! Katiu, Katiu! Tu trzeba zapomnieć o samym sobie. Zapomnieć o, tysiącletniej przeszłości. Była wielkość... Jeszcze wiek nie minął od czasu, jak Rosja dyktowała swoją wolę Europie... Cóż -i wszystko to spokojnie złożyć u stóp Niemców? Dyktatura proletariatu! Cóż to za słowa! Głupota! Ach, głupota rosyjska... A chłopek? Ach, chłopek! Zapłaci on gorzko za swoje sprawki... - Nie, Dmitriju Stiepanowiczu - odpowiedział Roszczyn na długie wywody doktora przy herbacie. - W Rosji jeszcze się znajdą siły... Jeszcześmy nie wyzionęli ducha... Nie jesteśmy nawozem dla pańskich Niemców... Powalczymy... Obronimy Rosję! I ukarzemy... Ukarzemy okrutnie... Niech pan poczeka... Katia, trzecia wśród rozmawiających przy samowarze, ze wszystkich tych sporów rozumiała tylko jedno: że ukochany człowiek, Roszczyn, jest nieszczęśliwy i cierpi jak na powolnych torturach. Jego krótko ostrzyżona, okrągła głowa zaczęła się srebrzyć. Chuda twarz z zapadniętymi, ciemnymi oczami była jak gdyby zwęglona. Kiedy, zaciskając ciężkie ręce na podartej ceracie stołu, mówił: "My się zemścimy! My ukarzemy"! - Kati wydawało się tylko, że oto przyszedł do domu, skrzywdzony, bezsilny, wymęczony, i wygraża komuś przez okno: "Poczekaj no ty tam, już my się z tobą rozprawimy"... Na kim, w istocie, miał wywrzeć zemstę Roszczyn - taki delikatny, łagodny, śmiertelnie zmęczony? Czy na tych obdartych żołnierzach rosyjskich, którzy na zimnych ulicach prosili o chleb i papierosy?... Katia nieśmiało siadała obok męża i głaskała jego rękę. Przepełniała ją czułość i litość dla niego. Nie mogła odczuwać złości: gdyby ją odczuła w stosunku do kogoś, przede wszystkim potępiłaby samą siebie. Nic nie rozumiała z tego, co się działo! Rewolucja była dla niej burzliwą nocą, która zapadła nad Rosją. Bała się niektórych słów: na przykład "sowdep" wydawał się jej okrutnym słowem, "rewkom" - strasznym jak ryk byka, który przesunął kosmaty pysk przez płot do ogrodu, gdzie stała maleńka Katia (zdarzyło się to kiedyś w dzieciństwie). Gdy otwierała brązowy arkusz gazety i czytała: "Imperializm francuski z jego mrocznymi planami zaborczymi i drapieżnymi przymierzami" - wyobrażała sobie cichy, w błękitnawej letniej mgle Paryż, zapach wanilii i smutku, szemrzące strumyczki wzdłuż chodników. Wspominała nieznajomego starego człowieka, który chodził za nią wszędzie i w przeddzień śmierci odezwał się do niej na ławce w ogrodzie: "Pani nie powinna się mnie bać, jestem chory na serce, jestem stary. Spotkało mnie wielkie nieszczęście - pokochałem panią. O, jaka miła, jaka miła jest twarz pani"... "No, co z nich za imperialiści" - myślała Katia. Zima kończyła się. Po mieście krążyły pogłoski, jedna bardziej zadziwiająca od drugiej. Mówiono, że Anglicy i Francuzi potajemnie zawierają pokój z Niemcami po to, żeby wspólnymi siłami ruszyć na Rosję. Opowiadano o legendarnych zwycięstwach generała Korniłowa, który z garstką oficerów rozbijał wielotysięczne oddziały Czerwonej Gwardii, zdobywał stanice, oddawał je, bo mu nie były potrzebne, i widocznie przygotowywał na wiosnę generalną ofensywę na Moskwę. - Ach, Katiu - mówił Roszczyn - ja tu siedzę w cieple, a tam się biją... Nie można tak, nie można... Czwartego lutego przed oknami mieszkania doktora przeszły tłumy ludzi z chorągwiami i transparentami. Padał gęsty śnieg, zrywała się zamieć, miedziane trąby ryczały "Międzynarodówkę". Z hałasem wpadł do stołowego doktor w czapce i w futrze, obsypany śniegiem. - Moi państwo, pokój z Niemcami! Roszczyn spojrzał w milczeniu na wulgarną, szeroką, mokrą, uśmiechającą się z zadowoleniem twarz doktora, podszedł do okna... Poza zwartym całunem zamieci szły niezliczone tłumy - obejmując się, grupkami, krzycząc i śmiejąc się; żołnierskie płaszcze, żołnierskie płaszcze, kożuszki, baby, dzieciaki: waliła szara, rdzenna Ruś. Skąd się ich wzięło tyle? Srebrna głowa Roszczyna uniosła się w zdumieniu i skryła w ramionach. Katia dotknęła policzkiem jego ramienia. Za wysokim oknem przechodziło niezrozumiałe dla niej życie. - Patrz, Wadim - powiedziała - jakie rozradowane twarze... Czyżby to już naprawdę koniec wojny? Nie chce się wierzyć - takie szczęście... Roszczyn odsunął ją, zacisnął ręce za plecami, usta jego nabrały okrutnego wyrazu: - Za wcześnie się cieszą... W małym, sklepionym pokoju siedziało przy stole pięciu ludzi - w pogniecionych marynarkach, w żołnierskich sukiennych bluzach. Twarze ich pociemniały z bezsenności. Na przepalonym suknie stołu, pośród papierów, niedopałków i kawałków chleba stały szklanki po herbacie i aparaty telefoniczne. Czasami otwierały się drzwi na długi, huczący ludźmi korytarz, wchodził barczysty, przepasany rzemieniami wojskowy, przynosił papiery do podpisu. Przewodniczący, piąty przy stole, człowiek niskiego wzrostu, w szarej, krótkiej marynarce, siedział w fotelu, za wysokim na jego wzrost, i, jak się zdawało, drzemał. Lewa jego ręka spoczywała na czole zakrywając oczy i nos; widać było tylko proste usta ze sztywnymi wąsikami i nie ogolony policzek z drgającym mięśniem. Tylko ten, kto go znał bliżej, mógł zauważyć, że przez szparę między palcami, które w zmęczeniu zakrywały mu twarz, jego ostre, chytre oko patrzy na referenta i obserwuje grę twarzy dyskutujących. Prawie bez ustanku dzwoniły telefony. Ten sam barczysty, z rzemieniami, podnosił słuchawki, mówił półgłosem, krótko: "Rada Komisarzy Ludowych. Posiedzenie. Nie można"... Od czasu do czasu ktoś z korytarza napierał na drzwi, kręciła się miedziana klamka. Za oknami hulał wiatr z wybrzeża, waląc w szyby gradem i deszczem. Referent skończył. Wśród siedzących ten opuścił głowę, ów objął ją rękami. Przewodniczący przesunął dłoń wyżej, na nagą czaszkę, i napisał kartkę podkreślając jedno słowo trzy razy, tak że stalówka rozdarła papier. Rzucił kartkę trzeciemu z lewej strony, szczupłemu o czarnych wąsach, ze sterczącymi włosami. Trzeci z lewej strony przeczytał, uśmiechnął się, na tej samej kartce napisał odpowiedź... Przewodniczący nie śpiesząc się, patrząc na czarne okno, za którym hulała zamieć, podarł kartkę na drobne kawałki. - Armii nie ma, aprowizacji nie ma, referent ma słuszność, miotamy się w próżni - powiedział nieco głuchym głosem. - Niemcy nacierają i będą nacierali. Referent ma słuszność... - Więc to koniec? Jakie wyjście? Kapitulować? Przejść do konspiracji? - przerwało kilka głosów... - Jakie wyjście? - Zmrużył oczy. - Bić się. Bić się ostro. Rozbić Niemców. A jeśli teraz nie rozbijemy, cofniemy się do Moskwy. Niemcy zdobędą Moskwę - cofniemy się na Ural. Stworzymy republikę Uralsko-Kuźniecką. Tam jest węgiel, żelazo i bojowy proletariat. Ewakuujemy tam robotników z Pitra. Bardzo miła robota. A jeżeli zajdzie konieczność - będziemy się cofali nawet do Kamczatki. O jednym, o jednym należy pamiętać: żeby zachować kwiat klasy robotniczej, nie dać go wyrżnąć. I znowu zajmiemy i Moskwę, i Piter... Na Zachodzie dwadzieścia razy się odmieni... Spuszczać nosy na kwintę, łapać się za głowę - to nie po bolszewicku... Z nieoczekiwanym ożywieniem zerwał się z wysokiego fotela, pobiegł - z rękami w kieszeniach - do dębowych drzwi, otworzył je. Z korytarza, z gęstych oparów i mętnego światła przybliżyły się do niego wąsate, chude, pomarszczone twarze, płonące oczy piterskich robotników. Podniósł dużą rękę, zabrudzoną atramentem: - Towarzysze, ojczyzna socjalistyczna w niebezpieczeństwie!... Rozdział II. W połowie zimy na węzłowych stacjach kolei południowo-rosyjskich zderzyły się dwa potoki ludzkie. Z północy do obfitych w zboże ziem dońskich, kubańskich, twerskich uciekali w apokaliptycznym przerażeniu działacze społeczni, przebrani wojskowi, handlowcy, właściciele ziemscy z płonących majątków, aferzyści, aktorzy, pisarze, urzędnicy, wyrostki, czujący, że nadeszły czasy Fenimorea Coopera, słowem - niedawno jeszcze hałaśliwa i pstra ludność obu stolic. Na spotkanie z południa posuwała się zwartą masą milionowa armia kaukaska z bronią, armatami, pociskami, wagonami soli, cukru, tekstyliów. Na skrzyżowaniach powstawał ścisk, w którym pracowali szpiedzy białogwardyjscy. Kozacy staniczni wyjeżdżali do pociągów skupować broń, bogaci chłopi wymieniali zboże i słoninę na tekstylia. Uwijali się bandyci i drobne złodziejaszki. Złapanych zabijano na miejscu. Umocnienia Czerwonej Gwardii były mało skuteczne, przerywano je jak pajęczynę. Tu były stepy, swoboda. Od zamierzchłych czasów każdy tu chodził, jak chciał. Wszystko było nietrwałe, płynne, niejasne. Dzisiaj dochodzili do głosu inogorodni i małorolni, wybierali radę delegatów, a nazajutrz staniczni Kozacy szablami rozpędzali komunistów i wysyłali gońca - z listem w czapce - do Nowoczerkaska. do atamana Kaledina. Kichano tu na piterską władzę. Ale z końcem listopada władza piterska zaczęła działać poważnie. Powstały pierwsze oddziały rewolucyjne - były to przesuwające się w poniszczonych wagonach transporty marynarzy, robotników, bezdomnych frontowców. Ci słabo podporządkowywali się dowództwu, awanturowali się, walczyli okrutnie, ale przy najmniejszym niepowodzeniu szli w rozsypkę i na olbrzymich mityngach po bitwie grozili rozszarpaniem dowódców w kawałki. Według wtedy już obmyślonego planu Don i Kubań otoczono z trzech zasadniczych kierunków: z północo-zachodu na Charków posuwał się Sablin odcinając Don od Ukrainy, półkolem do Rostowa i Nowoczerkaska podchodził Siwers, z Noworosyjska naciskały oddziały marynarzy czarnomorskich. Wewnątrz szykowało się powstanie w rejonach fabrycznych i węglowych. W styczniu oddziały czerwone zbliżyły się do Taganrogu, Rostowa i Nowoczerkaska. W dońskich stanicach niezgoda między Kozakami a inogorodnym i nie osiągnęła jeszcze tego naprężenia, kiedy trzeba chwytać za broń. Don trwał jeszcze nieporuszony. Nieliczne wojska atamana Kaledina pod naciskiem czerwonych - bez walki opuszczały front. Czerwoni nadciągali jak śmiertelna groźba. W Taganrogu powstali robotnicy i wyparli z miasta ochotniczy pułk Kutiepowa. Czerwony oddział komisarza Podtiołkowa rozbił i zniszczył ostatni atamański punkt oporu pod Nowoczerkaskiem. Wtedy ataman Kaledin zwrócił się do Donu z ostatnim, rozpaczliwym wezwaniem: ażeby Kozacy-ochotnicy wstępowali do jedynej trwałej organizacji wojskowej - do ochotniczej armii tworzonej w Rostowie przez generałów Korniłowa, Aleksiejewa i Denikina... Ale na wezwanie atamana nikt nie odpowiedział. 29 stycznia Kaledin zwołał w pałacu nowoczerkaskim posiedzenie rządu. W białej sali przy okrągłym stole zasiadło czternastu starszych oficerów Wojska Dońskiego, słynni generałowie i przedstawiciele "moskiewskiego centrum do walki z anarchią i bolszewizmem". Wysoki, posępny, z obwisłymi wąsami ataman powiedział z ponurym spokojem: - Panowie, muszę wam oświadczyć, że nasza sytuacjajest beznadziejna. Siły bolszewików z każdym dniem wzrastają. Korniłow wycofuje wszystkie swoje oddziały z naszego frontu. Jego decyzja jest niezłomna. Na moje wezwanie do obrony okręgu dońskiego znalazło się zaledwie sto czterdzieści siedem bagnetów. Ludność Donu i Kubania nie tylko nie popiera nas, ale jest wyraźnie wrogo usposobiona. Dlaczego? Jak nazwać tę straszliwą hańbę? Zgubił nas egoizm. Nie ma już poczucia obowiązku, nie ma honoru. Proponuję panom złożyć pełnomocnictwa i oddać władzę w inne ręce. -Usiadł, po czym dodał nie patrząc na nikogo: - Panowie, proszę mówić krótko, czas nagli... Pomocnik atamana "słowik doński", Mitrofan Bogajewski, krzyknął do niego ze złością: - Innymi słowy, proponuje pan oddanie władzy bolszewikom?... Na to ataman odpowiedział, żeby dowództwo wojskowe postąpiło tak, jak uzna za stosowne, i natychmiast opuścił posiedzenie - ciężko stąpając odszedł przez boczne drzwi do siebie. Spojrzał przez okno na kołyszące się nagie drzewa parku, na beznadziejne śnieżne chmury, zawołał żonę - nie odpowiedziała. Wtedy poszedł dalej, do sypialni, gdzie na kominku płonął ogień. Zdjął mundur i krzyż z szyi, po raz ostatni, jakby jeszcze niezupełnie pewny, nachylił się nad mapą frontu, wiszącą nad łóżkiem. Czerwone chorągiewki gęsto obsiadły Don i stepy kubańskie. Szpilka z trójkolorową chorągiewką tkwiła w czarnym punkcie Rostowa, To wszystko. Ataman wyjął z tylnej kieszeni granatowych spodni z lampasami płaski, ciepły brauning i strzelił sobie w serce. Dziewiątego lutego naczelny dowódca, generał Korniłow, wyprowadził swoją maleńką Armię Ochotniczą - składającą się wyłącznie z oficerów, junkrów i kadetów - tabory generałów i szczególnie ważnych uchodźców z Rostowa za Don, w stepy. Mały, o kałmuckiej twarzy, gniewny generał szedł na czele straży przedniej tak jak inni, z plecakiem. Na jednym z wozów, w taborze, jechał okryty tygrysim kocem, nieszczęsny, chory na bronchit generał Denikin. Za wagonem płynęły bure stepy, obnażone ze śniegu. Przez rozbite okno dął chłodny wiatr, pachnący roztajałą ziemią. Katia patrzyła przez okno. Jej głowę i piersi okrywała orenburska chustka, związana w węzeł na plecach. Roszczyn, w żołnierskim płaszczu i podartej czapce, drzemał wyciągnąwszy nogi. Pociąg jechał powoli. Oto zaczęły się ciągnąć nagie, z przygiętymi gałęziami, wysokie drzewa, gęsto poobsiadane przez gniazda. Chmury wron krążyły nad nimi, kołysały się na gałęziach. Katia przysunęła się bliżej okna. Wrony krakały trwożnie, dziko - po wiosennemu, tak samo, jak krakały w dalekim dzieciństwie - o wiosennych wodach, o mgłach, o pierwszych burzach. Katia i Roszczyn jechali na południe - dokąd? Do Rostowa, do Nowoczerkaska, do stanic donieckich? Tam, gdzie zaplątywał się węzeł wojny domowej. Roszczyn spał opuściwszy głowę, jego nie ogolona twarz była mizerna, ostre zmarszczki zarysowały się koło pogardliwie skrzywionych ust. I nagle Kati zrobiło się straszno: to nie była jego twarz - obca, ostronosa... Przez okno wiatr przynosił krakanie wron. Trzęsąc się na zwrotnicach wagon jechał powoli. Brudnym szlakiem, wiodącym ukośnie w step, ciągnęły tabory - kosmate koniki, wozy oblepione błotem, brodaci, obcy, straszni ludzie. Roszczyn zaczął przez sen, nie wiadomo - chrapać czy jęczeć, ochryple, męcząco. Wtedy Katia drżącymi rękami dotknęła jego twarzy: - Wadim, Wadim... Ostro urwał straszną nutę. Rozlepił bezmyślne oczy. - Tfu, do diabła, śniła mi się jakaś obrzydliwość... Wagon zatrzymał się; teraz oprócz krakania wron słychać było głosy ludzkie. Przybiegły w chłopskich butach, w grubych spódnicach baby z workami i przeciskając się, pokazując białe łydki wlazły do wagonu towarowego. Przez okno przedziału, wprost na Katię, wsunęła się kosmata głowa w zatłuszczonej czapce, aż po niedźwiedzie oczy zarośnięta brodą: - Nie sprzedacie przypadkiem karabinka maszynowego? Na górnej półce ktoś chrząknął, odwrócił się gwałtownie i odpowiedział wesoło: - Armatki mamy, a maszynki wszystkieśmy posprzedawali. - Armaty nam na nic - powiedział chłop otwierając duże usta tak, że broda rozsunęła się na boki jak miotła. Z łokciami wsunął się w okno, chytrze oglądając wnętrze przedziału - czy jest o co się potargować. Z górnej półki zeskoczył rosły żołnierz - szeroka twarz, błękitne, zuchwałe oczy, kształtna, wygolona czaszka. Mocnym ruchem zaciągnął pas na płaszczu: - Tobie, ojciec, nie wojować, ale na piec pora, szmerTnele puszczać. - To prawda - powiedział chłop - że na piec. Nie, żołnierzu, teraz na piecu człek nie pośpi. Teraz nie dadzą spać. Inaczej trzeba się żywić. - Rozbojem? - No, co ty powiadasz... - A na co ci maszynka? - Jak by ci to powiedzieć? - Chłop pokręcił nosem, stwardniałą dłonią rozgrzebał szczecinę na twarzy, wszystko po to, żeby ukryć blask oczu -tak mu się obłudnie zaśmiały. - Synaczek mi z wojny wrócił. Jedź, tato, powiada, jedź na stację i potarguj się o kulomiot Wziąłbym za jakie cztery pudy pszenicy. Hę. - Kułactwo - powiedział żołnierz i roześmiał się - diabły gładkie! A ile masz koni, tatulu? - Osiem Pan Bóg dał. A z rzeczy albo z broni - nic nie ma na sprzedanie? - Jeszcze raz obejrzał siedzących w przedziale i - nagle i uśmiech znikł, i oczy zagasły - odwrócił się, jakby to nie byli ludzie w przedziale, ale łajno, i poszedł po błocie peronem, wymachując batem. - Widziała go pani? - powiedział żołnierz jasnym wzrokiem spojrzawszy na Katię. - Osiem koni! A synów ma ze dwunastu! Posadzi ich na konie i dalejże hulać po stepie, szukać zdobyczy. A sam - na piec, tyłkiem w ziarno, gromadzić łup. Żołnierz skierował oczy na Roszczyna i nagle brwi podniosły mu się do góry, twarz zajaśniała: - Wadimie Pietrowiczu, to pan? Roszczyn szybko obejrzał się na Katię, ale cóż robić: - Witaj - wyciągnął rękę, żołnierz mocno ją uścisnął, usiadł obok. Katia widziała, że Roszczyn czuł się nieswojo. - A tośmy się spotkali - powiedział kwaśnym tonem. - Rad jestem, że cię"widzę w dobrym zdrowiu, Aleksieju Iwanowiczu... A ja, jak widzisz -maskarada... Wtedy Katia domyśliła się, że ten żołnierz to Aleksiej Krasilnikow, były ordynans Roszczyna. Wadim Pietrowicz nieraz o nim opowiadał uważając go za prawdziwego bohatera, wspaniały typ rozumnego chłopa rosyjskiego. Dziwne było, że teraz Roszczyn tak chłodno go potraktował. Ale Krasilnikow widocznie zrozumiał dlaczego. Uśmiechając się zapalił. Zapytał półgłosem, rzeczowo: - Pańska małżonka? - Tak, ożeniłem się. Poznajcie się, Katiu, to właśnie ten mój anioł stróż, pamiętasz - opowiadałem... Powojowaliśmy, Aleksieju Iwanowiczu... No cóż - winszuję haniebnego pokoju... Orły rosyjskie, che-che-che... Teraz oto przedostaję się z żoną na południe... Bliżej do słoneczka... (To "słoneczko" źle zabrzmiało, Roszczyn, gwałtownie zmarszczył się, Krasilnikow ani okiem nie mrugnął). Nic innego nie pozostaje... Wdzięczna ojczyzna nagrodziła nas - bagnetem w brzuch... (Skręcił się, jakby po całym ciele zaczęły go gryźć wszy). Wyjęci spod prawa - wrogowie ludu... Tak, tak... - Pańskie położenie jest kłopotliwe! - Krasilnikow pokiwał głową patrząc zmrużonymi oczami za okno. Tam, za połamanym płotem, gromadził się tłum w ogródku przed stacją. - Położenie - jak w obcym kraju! Ja pana rozumiem, Wadimie Pietrowiczu, a inni nie zrozumieją. Pan nie zna naszego ludu. - Jak to nie znam? - A tak... I nigdy pan nie znał. I od urodzenia oszukiwali pana. - Kto mnie oszukiwał? - Myśmy oszukiwali - żołnierze, chłopi... Pan się odwraca, a my się śmiejemy. Ech, Wadimie Pietrowiczu! Nieustraszoną odwagę, miłość do cara, ojczyzny - to panowie wymyślili, a myśmy uczyli się tego z żołnierskiego obowiązku... Toć ja jestem chłop. Teraz jadę do Rostowa po mojego braciszka - leży tam ranny, pierś ma przebitą oficerską kulą - zabiorę go i - z powrotem na wieś... Może będzie się gospodarować, a może i wojować. Zobaczy się... A jeżeli będziemy wojowali z własnej woli, to bez bicia w bębny, z wielką zawziętością... Nie, niech pan nie jedzie na południe, Wadimie Pietrowiczu. Nic dobrego z tego nie będzie... Roszczyn, patrząc na niego błyszczącymi oczami, oblizał suche wargi. Krasilnikow coraz uważniej przypatrywał się temu, co się działo za płotem. A tam narastał zły rozgwar głosów. Kilku ludzi wlazło na drzewa, żeby się przyjrzeć. - Ja mówię - z ludem i tak nie dacie sobie rady. Jesteście tak samo jak cudzoziemcy, burżuje. To słowo teraz niebezpieczne tak samo, jakby kto powiedział - koniokrady. Dobry żołnierz z generała Korniłowa - osobiście mi przypinał krzyż Świętego Jerzego. A cóż - chciał poruszyć stanice dla Konstytuanty i okazuje się - na nic: innych już potrzeba słów, a on przecież niby to zna lud... I powiadają, że ugania się teraz po stepach kubańskich niczym pies wśród stada wilków... A chłopi opowiadają: "Burżuje wściekają się, że w Moskwie nie mogą robić, co chcą"... A już karabinki, niech pan będzie pewny, na wszelki wypadek wyczyścili i nasmarowali. Nie, Wadimie Pietrowiczu, niech pan wraca z żoną do stolicy... Będzie pan tam bezpieczniejszy niż z chłopstwem... Niech pan popatrzy, co się tam dzieje... (Nagle podniósł głos, zasępił się). Zaraz go zabiją... Za płotem sprawa widocznie dobiegała końca. Dwóch barczystych żołnierzy o zwierzęcych twarzach mocno trzymało wątłego człowieka w rozdartej na piersiach kurtce z barchanowej kołdry. Nie ogolona jego twarz z opuchniętym nosem była śmiertelnie blada, strumyczek krwi spływał z kącika drżących ust. Błyszczącymi, zbielałymi oczami obserwował młodą, rozwścieczoną babę. Ta to zrywała z głowy ciepłą chustkę, to przysiadała szarpiąc spódnicę, to rzucała się do bladego człowieka, chwytała go za sterczące włosy i krzyczała jakby w jakimś upojeniu: - Ukradł, wyciągnął mi spod spódnicy, złodziej, parszywa jego morda... Oddaj pieniądze! - schwyciła go za policzki i tak znieruchomiała. Blady człowiek niespodzianie wyrwał się z jej palców, ale barczyści przycisnęli go. Baba zapiszczała. Wtedy, rozpychając tłum, przyszedł na miejsce wypadku ten sam chłop o niedźwiedziej twarzy, ramieniem odsunął babę i krótko, umiejętnie uderzył bladego człowieka w zęby: "I - ech"! Ten od razu zwalił się na ziemię. Na stojącym opodal drzewie ktoś z długimi rękami przechyliwszy się krzyknął: "Biją"! Tłum natychmiast zgęstniał. Pośrodku nad ciałem nachylano się i podnoszono wymachując pięściami. Okno wagonu popłynęło obok tłumu. Nareszcie! Kati utkwił w gardle zdławiony krzyk. Roszczyn krzywił się z obrzydzeniem. Krasilnikow kiwał głową: - Aj, aj, aj, i przecież na pewno niepotrzebnie go zabili. Te baby zaszczują, kogo chcą. Chłop nie jest taki okrutny jak one. Co się z nich zrobiło przez te cztery lata - nie da pan wiary! Wróciliśmy z wojny, patrzymy - baby stały się całkiem inne. Teraz jej nie zbijesz lejcami - sam się pilnuj, żebyś nie oberwał. Ach, jakie zadzierzyste te baby... Na pierwszy rzut oka wydaje się niezrozumiałe, dlaczego "organizatorzy ocalenia Rosji" - generałowie Aleksiejew i Ławr Korniłow - poprowadzili garstkę oficerów i junkrów - pięć tysięcy ludzi - z nędzną artylerią, prawie bez amunicji, na południe do Jekatierinodaru, w samo piekło bolszewizmu, ogarniającego półkolem stolicę Kozaków kubańskich. Ściśle strategicznego planu nie można się tu dopatrzyć. Armia Ochotnicza była wypchnięta z Rostowa, którego nie mogła bronić. W stepy kubańskie pędziła ją burza rewolucji. Ale istniał plan polityczny, który znalazł swe uzasadnienie w dwa miesiące później. Bogate kozactwo niechybnie powinno było powstać przeciwko inogorodnym, czyli całej ludności napływowej, żyjącej z arendy ziemi kozackiej i nie mającej żadnych praw ani przywilejów. Na Kubaniu na milion czterysta tysięcy kozactwa przypadało milion sześćset pięćdziesiąt tysięcy inogorodnych. Inogorodni musieli niechybnie dążyć do opanowania ziemi i rządów. Kozactwo niechybnie musiało powstać zbrojnie w obronie praw i ziemi. Inogorodnymi kierowali bolszewicy. Kozactwo z początku nie chciało mieć nad sobą nikogo: cóż lepszego niż siedzieć sobie po stanicach jako właściciele ziemscy! Ale w lutym awanturnik, z pochodzenia Kozak, Gołubow, z dwudziestu siedmiu Kozakami wdarł się gwałtem w Nowoczerkasku na posiedzenie sztabu atamana Nazarowa i potrząsając naganem, przy akompaniamencie szczękania zamkami karabinów, krzyknął: "Wstać, łajdaki, radziecki ataman Gołubow przyszedł objąć władzę! I rzeczywiście następnego dnia w lasku za miastem rozstrzelał atamana Nazarowa razem ze sztabem - po to, żeby samemu ująć buławę hetmańską, rozstrzelał jeszcze około dwóch tysięcy oficerów kozackich, rzucił się w stepy, schwycił tam Mitrofana Bogajewskiego, zaczął go obwozić po mityngach, agitując za wolnością Donu i własnym atamaństwem, i wreszcie zabito go na mityngu w stanicy Zasławskiej; słowem, w lutym kozactwo zostało bez głowy. A tu jeszcze z północy napierała niecierpliwa, głodna, najeżona Wielkorosja. Stanąć na czele kozactwa, zająwszy Jekatierinodar, zmobilizować regularne wojska kozackie, odciąć bolszewickiej Rosji Kaukaz, groźnieńską i bakińską naftę, potwierdzić swoją wierność sojusznikom - oto jaki był na początek plan naczelnego dowództwa Armii Ochotniczej, wyruszającej na tak zwaną później "wyprawę lodową". Marynarz Siemion Krasilnikow (brat Aleksieja) położył się wraz z innymi w polu na brzegu jaru, niedaleko od nasypu kolejowego. Obok niego piechur spiesznie, jak kret, wyrzucał ziemię łopatką. Okopawszy się, wysunął przed siebie karabin i odwrócił się do Siemiona: - Głębiej właź pod ziemię, bracie. Siemion z trudem wykopywał spod siebie lepką ziemię. Kule gwizdały nad głową. Łopatka zadzwoniła o cegłę. Zaklął, padł na kolana i zaraz poczuł gorące uderzenie w pierś. Zachłysnął się i upadł twarzą w wykopany dołek. Była to jedna z licznych krótkich bitew, zagradzających drogę Armii Ochotniczej. Jak zawsze prawie, siły czerwonych były przeważające. Ale oni mogli i bić się, i cofać bez większej szkody dla siebie: w bitwie, w tym pierwszym okresie wojny, zwycięstwo nie było dla nich obowiązujące. Czy to pozycja niewygodna, czy też "kadeci" zanadto się odgryzali - dobrze, mówiono, innym razem przetrzepiemy im skórę, i przepuszczano Korniłowa. Każda bitwa była dla Armii Ochotniczej stawką o śmierć lub życie. Armia musiała zwyciężyć i wraz z taborami i rannymi posunąć się jeszcze o dzień marszu. Cofać się nie było dokąd. Dlatego korniłowcy w każdą bitwę wkładali całą siłę rozpaczy - i zwyciężali. Tak było i teraz. O pół wiorsty od leżących pod ogniem karabinów maszynowych tyralier, na stogu zeszłorocznego siana, rozstawiwszy nogi stał Korniłow. Podniósłszy łokcie patrzył przez lornetkę. Na plecach jego trząsł się płócienny plecak. Czarny kożuszek z szarymi brzegami miał rozpięty. Korniłowowi było gorąco. Spod lornetki sterczała uparta broda, pokryta siwym zarostem. W dole, oparty o stóg, stał podporucznik Doliński, adiutant dowódcy armii - młodzieniec o dużych oczach, ciemnych brwiach, w oficerskim płaszczu, w zawadiacko pogniecionej czapce. Przezwyciężając niepokój podchodzący mu do gardła, patrzył z dołu w górę na siwą brodę dowódcy armii, jakby w tej szczecinie - strasznie ludzkiej, bliskiej - było teraz całe ocalenie. - Ekscelencjo, niech pan zejdzie, błagam pana, postrzelą - powtarzał Doliński. Widział, jak rozlepiły się fioletowe wargi Korniłowa, zęby wyszczerzyły się w drgawkach. To znaczy, że kiepsko na linii. Doliński nie patrzył już tam, gdzie czarnymi, drobniutkimi figurkami podnosiły się nad burozielonym stepem, przebiegały gęste tyraliery bolszewików. Leciały tam - ssssyk, sssssyk - szrapnele. Ale on przecież wiedział - pocisków mało, diabelnie mało... Bumm - poważnie hukała za zerwanym mostem czerwona sześciocalówka... Tak-tak-tak - spiesznie stukał karabin maszynowy. I jak pszczółki śpiewały kule, blisko, nad głową dowódcy. - Ekscelencjo, postrzelą... Korniłow opuścił lornetkę. Brązowa, kałmucka jego twarz, z czarnymi jak u skowronka oczami, zmarszczyła się. Depcząc po sianie odwrócił się, nachylił do stojących za stogiem spieszonych tekińczyków - swego konwoju osobistego. Byli to chudzi, krzywonodzy ludzie w ogromnych, okrągłych czapkach baranich i w pasiastych czerkieskach koloru łososiowego. Bez ruchu, malowniczo, trzymali chude konie za uzdy. Ostrym, szczekającym głosem Korniłow wydał rozkaz wskazując ręką w kierunku jaru. Tekińczycy jak koty wskoczyli na konie - jeden krzyknął coś gardłowo, po swojemu - dobyli krzywych szabel i kłusem, potem galopem popędzili w step. w stronę jaru, gdzie czerniała zorana ziemia, a za nią widać było pasmo toru kolejowego. Siemion Krasilnikow leżał teraz na boku - tak było mu wygodniej. Jeszcze godzinę temu silny i zły, teraz słabo pojękiwał, z wysiłkiem spluwając krwią. Z prawej i z lewej jego strony bezładnie strzelali towarzysze. Patrzyli tam, gdzie i on - na bure, pochyłe wzgórze po drugiej stronie jaru. Pędziło po nim z góry około pięćdziesięciu jeźdźców, ławą. Była to szarża konnego odwodu. Z tyłu podbiegł ktoś, padł na kolana obok Krasilnikowa i krzyczał w pasji, wymachując mauzerem. Miał na sobie czarną kurtkę skórzaną. Konni posypali się do jaru. Człowiek w kurtce krzyczał nie po wojskowemu, ale wściekle, natarczywie: - Nie cofać się, nie cofać się! I oto po tej stronie jaru ukazały się ogromne czapki - rozległo się wycie przeciągłe jak wiatr. Wyskoczyli tekińczycy. Leżąc w pasiastych beszmetach nad grzywami koni, galopowali po grząskiej roli, gdzie po bruzdach leżał jeszcze brudny śnieg. Grudy błota leciały spod kopyt w powietrze, "ijaaa-ijaaa" - wrzeszczały spod papach wyszczerzone, smagłe, wąsate twarze. Oto już widać nad nimi oślepiający blask krzywych szabel, och, nasi nie wytrzymają szarży! Szare płaszcze podnoszą się z roli. Strzelają, cofają się. Komisarz w skórzanej kurtce zakręcił się, doskoczył do jednego, uderzył go w plecy: - Naprzód, na bagnety! Krasilnikow widzi - jeden pasiasty beszmet jakby naumyślnie stoczył się z konia i dobry koń, oglądając się z przestrachem, pobiegł w bok. Po tyralierze rozległ się szczęk żelaza, kłębami dymu, żółtym ogniem wybuchła salwa szrapneli. I piechur Waśka, kawalarz, w za długim płaszczu -stchórzył. Rzucił karabin. Biały z przerażenia, otworzył usta, patrzy na zbliżającą się śmierć. Ci coraz bliżej rosną razem z końmi. Jeden na przedzie, koń kładzie się jak pies, opuściwszy pysk. Tekińczyk podniósł się w siodle, stoi w strzemionach, rozwiewają się poły czerkieski. - Dranie! - Krasilnikow sięga po karabin. - Ech, zginął komisarz! -Tekińczyk skierował konia na skórzaną kurtkę. - Strzelajże, u diabła! -Krasilnikow widział tylko, jak przeleciała krzywa szabla przez skórzaną kurtkę... I natychmiast cała lawina konnicy runęła na linię. Wionęło gorącym końskim potem. Tekińczycy przegalopowali, skręcili na skrzydło. A na orne pole już wybiegły z jaru potykając się jasnoszare i czarne płaszcze, świecąc epoletami. - Hura! Bitwa przesunęła się w stronę toru kolejowego. Krasilnikow przez długi czas słyszał tylko, jak jęczał komisarz porąbany szablą. Coraz rzadziej rozlegały się wystrzały. Zamilkły armaty. Krasilnikow zamknął oczy -huczało w głowie, łamało w piersiach. Żal mu było siebie, nie chciało mu się umierać. Ociężałe ciało ciągnęło do ziemi. Z żalem wspomniał żonę. Matrionę. Zginie teraz. A tak czekała na niego, pisała do Taganrogu - przyjeżdżaj. Gdyby go teraz Matriona zobaczyła, opatrzyłaby ranę, przyniosłaby pić. Dobrze by było napić się wody ze zsiadłym mlekiem. Usłyszawszy przekleństwa i głosy obce, pańskie, Krasilnikow otworzył oczy. Szło czterech: jeden w szarej czerkiesce, dwóch w oficerskich płaszczach, czwarty w studenckim płaszczu z podoficerskimi epoletami. Karabiny - po myśliwsku - pod pachami. - Patrzaj: marynarz, ścierwo, pchnij go - powiedział jeden. - Nie warto, zdechł... A ten -żywy. -Zatrzymali się patrząc należącego Waśkę-kawalarza. Ten, który był w czerkiesce, nagle charknął z wściekłością: - Wstać! - I kopnął go. Krasilnikow widział, jak Waśka wstał, połowę twarzy miał zalaną krwią. - Stać, baczność! - krzyknął ten w czerkiesce i krótko uderzył go w zęby. I natychmiast wszyscy czterej wzięli karabiny na gotuj broń. Waśka płaczliwie zawołał: - Zlitujcie się! Ten w czerkiesce odskoczył od niego i gwałtownie wydychając powietrze pchnął go bagnetem w brzuch. Odwrócił się i odszedł. Pozostali nachylili się nad Waśką ściągając mu buty. Kiedy Armia Ochotnicza, rozstrzelawszy jeńców i podpaliwszy - żeby pamiętali na przyszłość - dom zarządu stanicy, odeszła dalej na południe, Kozacy podnieśli z pola Siemiona Krasilnikowa. Z żonami, dziećmi i bydłem powrócili do stanicy, gdy tylko tabory "kadetów" zniknęły za płaskim horyzontem ledwie zieleniejącego stepu. Siemion bał się umrzeć wśród obcych. Pieniądze miał przy sobie i uprosił jednego człowieka, żeby go odwiózł na wozie do Rostowa. Stamtąd napisał do brata, że jest ciężko ranny w pierś i boi się umrzeć wśród obcych, napisał również, że chciałby zobaczyć Matrionę. List wysłał przez ziomka. Do osiemnastego roku Siemion odbywał służbę jako marynarz we flocie czarnomorskiej, na torpedowcu "Kiercz". Flotą dowodził admirał Kołczak. Mimo rozumu, wykształcenia i, jak mu się zdawało, bezinteresownego ukochania Rosji - Kołczak nic nie rozumiał ani z tego, co się działo, ani z tego, co nieuchronnie miało nastąpić. Znał skład i uzbrojenie wszystkich flot świata, mógł przez lornetkę bez błędu określić profil każdego okrętu wojennego, był najlepszym znawcą minierstwa i jednym z inicjatorów podniesienia sprawności "bojowej floty rosyjskiej po Cuszimie, ale gdyby ktoś (przed siedemnastym rokiem) zaczął z nim mówić o polityce, odpowiedziałby, że polityką się nie interesuje, nic z niej nie rozumie i uważa, że polityką zajmują się studenci, niechlujne studentki i Żydzi. Rosję wyobrażał sobie jako dymiącą w kolumnie torowej linię pancerników (istniejących i projektowanych) z banderą Świętego Andrzeja, dumnie - na postrach Niemcom - powiewającą na admiralskim okręcie. Lubił surowy i przyzwoity (w stylu wielkiego cesarstwa) westybul ministerstwa wojny ze znajomym szwajcarem (zdejmując z niego palto mawiał po ojcowsku: "Kiepska pogoda raczy być, Aleksandrze Wasilijewiczu"), wykształconych, wykwintnych kolegów, zamknięty ich krąg, koleżeński duch kasyna oficerskiego. Cesarz stał na czele tego systemu, tych tradycji. Kołczak niewątpliwie kochał i inną Rosję, tą, która ustawiała się na pokładzie okrętu - w czapkach marynarskich z wstążkami, z szeroką twarzą, ogorzałą, muskularną. Pięknymi głosami śpiewała modlitwę wieczorną, kiedy o zachodzie spuszczano flagę. "Bezimiennie" umierała, kiedy jej kazano umierać. Można się było nią szczycić. W siedemnastym roku Kołczak bez wahania zaprzysiągł wierność Rządowi Tymczasowemu i pozostał przy dowództwie floty czarnomorskiej. Z gryzącą goryczą, jako coś nieuniknionego, zniósł upadek głowy cesarstwa, zacisnąwszy zęby przyjął do wiadomości istnienie komitetów marynarzy i porządek rewolucyjny, wszystko jedynie w tym celu, żeby flota i Rosja pozostawały w stanie wojny z Niemcami. Gdyby mu pozostała jedna łódź podwodna, zdaje się, że i wtedy nie przestałby walczyć. Chodził w Sewastopolu na mityngi marynarzy i odpowiadając na drastyczne wywody mówców, przyjezdnych i miejscowych - spośród robotników - mówił, że jemu osobiście nie są potrzebne cieśniny Dardanele i Bosfor, ponieważ on nie ma ani ziemi, ani fabryk i nie ma czego wywozić z Rosji, ale on żąda wojny, wojny, wojny nie jako najemnik burżuazji (grymas obrzydzenia wykrzywił jego wygoloną twarz z energiczną brodą, małymi Ustami i głęboko zapadniętymi oczami) - "ale mówię to jako patriota rosyjski". Marynarze śmiali się. To okropne! Wierni, jeszcze wczoraj gotowi pójść w ogień i wodę za ojczyznę i banderę Świętego Andrzeja, krzyczeli swojemu admirałowi: "Precz z najemnikami imperializmu"! Słowa "patriota rosyjski" wymawiał z mocą, szerokim gestem, sam gotów w tej samej chwili bezimiennie umrzeć, a marynarze - diabeł im w głowach zmącił - słuchali admirała jak wroga, który chce ich podstępnie oszukać. Na mityngach Siemion Krasilnikow słyszał, że wojnę chcą kontynuować nie "patrioci", ale fabrykanci i obszarnicy, zbijający na niej wielkie kapitały, a ludowi ta wojna nie jest potrzebna. Mówiono, że Niemcy to tacy sami chłopi i robotnicy jak i nasi, a biją się dlatego, że zostali oszukani przez ich własną krwawą burżuazję i mieńszewików. "Bractwo" na mityngach wściekało się z nienawiści... "Tysiąc lat oszukiwali naród rosyjski! Tysiąc lat krew naszą pili! Obszarnicy, burżuje - ach, gady"! Otwierały się oczy: oto dlaczego żyli gorzej niż bydło... Tu jest wróg! I Siemion, choć bardzo tęsknił za porzuconym gospodarstwem, za młodą żoną Matrioną - zaciskał pięści słuchając mówców, upijał się, jak i wszyscy, winem rewolucji i zapominał w tym odurzeniu o tęsknocie za domem, za żoną, ładną Matrioną. Pewnego razu przyjechał z Pitra wybitny agitator, Wasilij Rublow. Postawił zagadnienie tak: "Długo jeszcze, braciszkowie, będziecie jak głupi strzępić języki na mityngach? Kiereński dawno już sprzedał was kapitalistom. Pozwolą wam jeszcze trochę poujadać, a potem kontrrewolucjoniści wszystkim głowy ukręcą jak przepiórkom. Póki nie za późno, przepędzajcie Kołczaka, bierzcie flotę w swoje robotniczo-chłopskie ręce"... Następnego dnia z okrętu liniowego nadano radiogram: rozbroić cały korpus oficerski. Kilku oficerów zastrzeliło się, reszta oddała broń. Kołczak na okręcie flagowym "Gieorgij Pobiedonosiec" kazał zwołać całą załogę na górny pokład. Marynarze pokpiwając weszli na górę. Admirał Kołczak stał na mostku w galowym mundurze. - Marynarze! - zawołał załamującym się wysokim głosem - stało się nieszczęście nie do naprawienia: wrogowie narodu, tajni agenci Niemców, rozbroili oficerów. Jakiś najostateczniejszy dureń może mówić poważnie o kontrrewolucyjnym spisku oficerskim! I w ogóle, muszę wam oświadczyć, że w rzeczywistości nie istnieje żadna kontrrewolucja. Tu admirał zaczął biegać po mostku pobrzękując szablą i dając folgę wzburzeniu. Niektórzy marynarze zasapali, zaczęli patrzeć spode łba. - Wszystko, co zaszło, rozpatruję przede wszystkim jako osobistą obrazę, wyrządzoną mnie, najstarszemu z oficerów - zawołał admirał - I oczywiście nadal dowodzić flotą nie mogę i nie chcę, i natychmiast zatelegrafuję do rządu, że opuszczam flotę, odchodzę. Dosyć!... Siemion widział, jak admirał chwycił złotą szablę, ścisnął ją obiema rękami, zaczął odpinać, zaplątała się, szarpnął - aż mu usta posiniały. - Każdy uczciwy oficer powinien tak postąpić na moim miejscu. Podniósł szablę i wrzucił ją do morza. Ale i ten historyczny gest nie wywarł na marynarzach wrażenia. Odtąd wypadki we flocie zaczęły się rozwijać błyskawicznie - barometr spadał na burzę. Marynarze, związani ciasnym życiem na morzu, zdrowi, śmiali i zręczni, oglądający oceany i obce ziemie, bardziej rozwinięci niż zwyczajni żołnierze i bardziej odczuwający nieprzebytą granicę pomiędzy oficerską mesą i marynarskim kubrykiem -stanowili łatwopalną siłę. Siłą tą przede wszystkim posłużyła się rewolucja. "Bractwo" z całą niewyżytą pasją poszło w samo piekło walki i samo rozpaliło siły przeciwnika, który wahając się jeszcze, jeszcze się nie decydując, przygotowywał się, wyczekiwał, gromadził siły. Siemion nie miał teraz czasu myśleć o domu, o żonie. W październiku skończyły się piękne słówka, przemówił karabin. Wróg był na każdym kroku. W każdym spojrzeniu, wystraszonym, nienawistnym, skrytym, taiła się śmierć. Rosja od Morza Bałtyckiego do Oceanu Spokojnego, od Morza Białego do Czarnego burzyła się mętnie i złowieszczo. Siemion przerzucił przez ramię karabin i poszedł bić się z "hydrą kontrrewolucji". Roszczyn i Katia z węzełkiem i czajnikiem przeciskali się przez tłum na dworcu, wraz z potokiem ludzkim przeszli przez grożący bagnetami kordon i powlekli się pod górę główną ulicą Rostowa. Jeszcze półtora miesiąca temu tłoczyła się tu po sklepach śmietanka towarzystwa petersburskiego. Chodniki pstrzyły się czapkami gwardyjskimi, brzęczały ostrogi, słychać było francuszczyznę, wytworne damy chowały przed wilgocią noski w drogie futra. Z niepojętą lekkomyślnością zamierzano tu tylko przezimować, żeby z nadejściem białych nocy wrócić do Petersburga, do swoich mieszkań i will z czcigodnymi szwajcarami, salami kolumnowymi, dywanami, płonącymi kominkami. Ach, Petersburg! Koniec końców, powinno się wszystko jakoś ułożyć. Wytworne damy absolutnie nic nie były winne. I oto wielki reżyser klasnął w dłonie: wszystko znikło jak na scenie obrotowej. Dekoracje się zmieniły. Ulice Rostowa - puste. Sklepy zabite deskami, lustrzane szyby podziurawione kulami. Damy pochowały futra, włożyły na głowy chusteczki. Mniejsza część oficerów uciekła z Korniłowem, reszta z teatralną szybkością zamieniła się w spokojnych mieszczan, w aktorów kuplecistów, nauczycieli tańca i tym podobnych. I wiatr lutowy popędził po trotuarach kupy śmieci. - Tak, spóźniliśmy się - powiedział Roszczyn. Szedł, ze spuszczoną głową. Wydawało mu się, że ciało Rosji rozpada się na tysiące kawałków. Jednolite sklepienie, pokrywające imperium, zostało rozbite w drobny mak. Naród staje się stadem. Historia, wielka przeszłość, znika jak mgliste dekoracje. Obnaża się goła, wypalona pustynia - mogiły, mogiły... Koniec Rosji... Czuł, że wewnątrz niego rozdrabnia się i męczy kłującymi odłamkami coś, co uważał w sobie za niewzruszone, za rdzeń swego życia... Potykając się szedł o krok za Katią. "Rostów padł, armia Korniłowa, ten ostatni wędrowny strzępek Rosji, nie dziś, to jutro zostanie zniesiona, a wtenczas - kula w łeb". Szli na chybił trafił. Roszczyn pamiętał adresy niektórych kolegów z dywizji. Ale może ci koledzy uciekli albo zostali rozstrzelani? Wówczas -śmierć na ulicy. Popatrzył na Katię. Szła spokojnie i skromnie w króciutkim sukiennym kaftaniku, w chustce orenburskiej. Jej miła twarz z dużymi szarymi oczami naiwnie odwracała się w kierunku zerwanych szyldów, wybitych witryn. Kąciki ust omalże się nie uśmiechały. "Cóż to -czyżona nie zdaje sobie sprawy z całej tej okropności? Co to za jakieś wszechprzebaczenie"? Na rogu stała grupka żołnierzy bez broni. Jeden, dziobaty, z podbitym okiem, trzymając szary chleb pod pachą bez pośpiechu odrywał kawałek po kawałku i wolno żuł. - Tutaj nie dowiesz się, jaka władza - radziecka czy jaka inna - powiedział do niego drugi, trzymający drewniany kuferek, do którego były przywiązane znoszone walonki. Ten, który jadł, odpowiedział: - Władza -to towarzysz Brojnicki. Dostań się do niego, da transport, to odjedziemy. A jak nie, to długo będziemy gnić w Rostowie. - Co on za jeden? Jaką ma rangę? - Komisarz wojskowy chyba... Podszedłszy do żołnierzy Roszczyn zapytał, jak iść pod taki a taki adres. Jeden nieżyczliwie odpowiedział: - My nietutejsi. Drugi powiedział: - Nie w porę, oficerze, przyjechałeś nad Don. Katia zaraz pociągnęła męża za rękaw i przeszli na drugą stronę ulicy. Tam, na połamanej ławce pod bezlistnym drzewem, siedział starzec w poprzecieranym futrze i słomianym kapeluszu. Wsparłszy szczeciniasty podbródek na kiju, trząsł się. Z jego zamkniętych oczu płynęły łzy po zapadniętych policzkach. Twarz Kati drgnęła. Wtedy Roszczyn pociągnął ją za rękaw: - Chodźmy, chodźmy, nie starczy litości dla wszystkich... Długo jeszcze chodzili po brudnym i splądrowanym mieście, zanim znaleźli potrzebny numer domu. Wszedłszy w bramę zobaczyli niziutkiego człowieka o grubych nogach, z czaszką nagą jak jajko. Miał na sobie watowany żołnierski kaftan bez rękawów, zaplamiony do najwyższego stopnia. Niósł kocioł odwracając twarz od smrodu. Był to kolega Roszczyna z pułku, podpułkownik piechoty Tietkin. Postawił kocioł na ziemi i pocałował się z Wadimem Pietrowiczem. stuknąwszy obcasami uścisnął rękę Kati. - Widzę, widzę. Nie ma co mówić, pomogę. Ale trzeba będzie zamieszkać w jednym pokoiku. Za to - tremo i fikus. Żona moja, proszę państwa, jest tutejsza... Z początku mieszkaliśmy tu (wskazał na murowany, piętrowy dom), a teraz po proletariacku przeprowadziliśmy się tutaj (wskazał na drewnianą, przekrzywioną oficynę). I jak państwo widzicie, warzę czernidło do butów. Zapisałem się na giełdzie pracy - jako bezrobotny... Jeżeli sąsiadki nie zadenuncjują, jakoś się przeżyje. Rosjanie jesteśmy, nam to nie pierwszyzna. Otworzywszy duże usta ze wspaniałymi zębami zaśmiał się, potem powiedział w zamyśleniu: "Takie oto sprawy" - i potarł dłonią czaszkę plamiąc ją czernidłem. Małżonka jego, tak samo niska i przysadzista, śpiewnym głosem witała gości, ale z jej piwnych oczu było widać, że nie bardzo jest zadowolona. Katię i Roszczyna umieścili w niziutkim pokoiku z obdartymi tapetami. Rzeczywiście, stało tam w kącie, lustrem do ściany, liche tremo, fikus i żelazne łóżko. - Lustro dlapewności odwróciliśmy do ściany, rozumiecie państwo -wartościowy przedmiot - mówił Tietkin. - No, przyjdą z rewizją i zaraz - lustro na drobne kawałki. Nie mogą znieść widoku własnych twarzy. -Znowu się roześmiał, potarł czaszkę. - A zresztą, ja to po części rozumiem: takie się odbywa burzenie, a tu - lustro; oczywiście, trzeba stłuc... Jego małżonka czyściutko nakryła do stołu, ale widelce były zardzewiałe, talerze szczerbate, widocznie pochowali to, co lepsze. Roszczyn i Katia z cierpką rozkoszą jedli suszoną rybę, biały chleb, jajecznicę ze słoniną. Tietkin krzątał się, wciąż dokładał. Małżonka jego, założywszy pulchne ręce pod piersiami, uskarżała się na życie: - Taki dokoła chaos, ucisk, po prostu plagi egipskie. Ja, wiecie państwo, drugi miesiąc nie wychodzę z podwórza... Żeby to już prędzej przepędzili tych bolszewików... Co u was w stolicy o tym mówią? Prędko z nimi skończą...? - No, ale jak ty już coś palniesz - powiedział Tietkin, zmieszany. -Takich słów, wiesz, teraz ci nie darują. Sofio Iwanowno. - A nie będę milczała, niech mnie rozstrzelają! - Oczy Sofii Iwanowny stały się okrągłe, mocno zacisnęła ręce pod piersiami. - Będziemy mieli cara, będziemy mieli... (Do męża, zakołysawszy piersiami): Ty jeden tylko nic nie widzisz... Tietkin zmarszczył się z miną winowajcy. Kiedy tylko zirytowana małżonka wyszła, powiedział szeptem: - Proszę nie zwracać uwagi, to porywcza kobieta, świetna gospodyni, wiecie państwo, ale pod wpływem wypadków stała się jakby nienormalna... (Popatrzył na poczerwieniałą od herbaty twarz Kati, na Roszczyna skręcającego papierosa). Ach, Wadimie Pietrowiczu, to wszystko nie takie proste. Nie można wszystkiego tak za jednym zamachem... Mam okazję stykać się z ludźmi, dużo rzeczy widzę... Bywam w Batajsku - po tamtej stronie Donu - tam przeważnie mieszkają biedacy, robotnicy... Co z nich za rozbójnicy, Wadimie Pietrowiczu? Nie, to skrzywdzeni i poniżeni ludzie... Jak oni wyczekiwali władzy radzieckiej!... Niech pan tylko, na Boga, nie pomyśli, że ze mnie jakiś tam bolszewik... (Błagalnie przyłożył do piersi króciutkie, włochate ręce, jakby żarliwie się tłumacząc). Zadufani w sobie i niemądrzy przywódcy oddali Rostów władzy radzieckiej... Gdyby pan wiedział, co się u nas działo za atamana Kaledina... Po Sadowej, wie pan, błyszczącymi szeregami przechadzali się gwardziści, rozpuszczeni, zarozumiali... "My tę hołotę zapędzimy z powrotem do suteren"... Tak mówili. A ta hołota to cały naród rosyjski... I on sprzeciwia się, nie chce iść do sutereny. W grudniu byłem w Nowoczerkasku. Pamięta pan - tam na głównym prospekcie stoi wartownia - bodaj że jeszcze ataman Płatów wybudował ją za Aleksandra Błogosławionego - mały budyneczek w stylu empire. Zamykam oczy, Wadimie Pietrowiczu, i jak w tej chwili widzę stopnie tego portyku zalane krwią... Przechodziłem wtedy obok, słyszę straszny krzyk, taki, wie pan, krzyk słyszy się, kiedy męczą człowieka... W biały dzień, w centrum stolicy Donu... Podchodzę. Koło wartowni - tłum, spieszeni kozacy. Milczą, przyglądają się - pod kolumnami odbywa się egzekucja, na postrach ludności. Z wartowni wyprowadzają, po dwóch, robotników, aresztowanych za sympatyzowanie z bolszewizmem. Rozumie pan - za sympatyzowanie. Zaraz przywiązują im ręce do kolumn i czterech tęgich kozaczków bije ich nahajkami po plecach i po tyłkach. Słychać tylko świst, koszule, spodnie lecą w strzępy, mięso - w strzępach i krew jak z bydła leje się na stopnie... Trudno mnie zadziwić, a wtedy oniemiałem -strasznie krzyczeli... Z samego bólu fizycznego tak się nie krzyczy... Roszczyn słuchał spuściwszy oczy; palce jego, trzymające papierosa, z lekka drżały. Tietkin zdrapywał palcem plamę od musztardy na serwecie: - Otóż - ataman już nie żyje, kwiat starszyzny kozackiej zakopany w parowie za miastem - krew na stopniach domagała się zemsty... Władza biednych... Dla mnie osobiście jest obojętne - przyrządzać czernidło czy robić coś innego... Wyszedłem żywy z wojny światowej i cenię jedno - wiew życia, przepraszam za to porównanie: w okopach przeczytałem dużo książek i porównania moje są literackie... Otóż... (Obejrzał się na drzwi i zniżył głos). Pogodzę się z każdym ustrojem, jeżeli zobaczę ludzi szczęśliwymi... Nie jestem bolszewikiem, niech pan zrozumie. Wadimie Pietrowiczu... (Znowu przyłożył ręce do piersi). Mnie samemu wiele nie potrzeba: kawałek chleba, szczypta tytoniu i naprawdę duchowy kontakt z ludźmi. (Roześmiał się z zażenowaniem). Ale w tym rzecz, że u nas robotnicy narzekają, nie mówiąc już o mieszczanach... Słyszał pan o komisarzu wojskowym, towarzyszu Brojnickim? Moja rada: kiedy zobaczy pan, że jedzie jego samochód, niech pan się chowa. Pojawił się natychmiast po zdobyciu Rostowa. Byle co - zaraz krzyczy: "Mnie wysoko ceni towarzysz Lenin, ja osobiście zatelegrafuję do towarzysza Lenina"... Otoczył się elementem kryminalnym, rekwizycje, rozstrzeliwania. Po nocach na ulicy rozbierają, kogo się da. Postępuje jak bandyta... Cóż to takiego? Dokąd idą zarekwirowane rzeczy?... I wie pan, rewkom nie może sobie z nim poradzić. Boją się... Nie wierzę, żeby to był człowiek ideowy. Idei proletariackiej on więcej szkody przyczynił niż... (Ale tu Tietkin widząc, że za daleko się zagalopował, odwrócił się, zasapał i znowu, już bez słów, zaczął przykładać ręce do piersi). - Nie rozumiem pana, panie pułkowniku - powiedział Roszczyn chłodno. - Różni tam Brojniccy i ich kompania to właśnie jest władza radziecka dziewięćdziesiątej szóstej próby... Nie należy ich usprawiedliwiać, ale walczyć z nimi nie szczędząc życia... - W imię czego? - spiesznie zapytał Tietkin. - W imię Wielkiej Rosji, panie pułkowniku. - A co to takiego? Przepraszam, że zapytam po głupiemu: Wielka Rosja - w czyim mianowicie rozumieniu? Chciałbym ściślej... W wyobrażeniu piotrogrodzkiego wielkiego świata? To jedno... Czy też w wyobrażeniu pułku piechoty, w którym razem służyliśmy i który bohatersko zginął na drutach? Czy też w wyobrażeniu moskiewskiej rady handlowej - pamięta pan w Teatrze Wielkim Riabuszyński łkał nad Wielką Rosją? To już trzecie pojęcie. Czy też w wyobrażeniu robotnika, który poznawał Wielką Rosję tylko w święta w brudnym szynku? Czy też - stu milionów chłopów, którzy... - A niech pana diabli wezmą... (Katia szybko ścisnęła pod stołem rękę Roszczyna). Niech pan wybaczy, pułkowniku... Dotąd było mi wiadomo, że Rosją nazywało się terytorium o obszarze szóstej części świata, zaludnione przez naród, który przeżył na nim wielką historię... Może po bolszewicku to nie tak... Proszę o wybaczenie... (Uśmiechnął się gorzko, z trudem hamując rozdrażnienie). - Nie, właśnie tak... Jestem dumny... I osobiście jestem całkowicie zadowolony czytając historię państwa rosyjskiego. Ale sto milionów chłopów tych książek nie czytało. I nie są dumni. Oni pragną posiadać własną historię, idącą nie w przeszłość, ale w przyszłość... Sytą historię... Na to nic nie można poradzić. A przy tym posiadają wodzów - proletariat. Ci idą jeszcze dalej -ważą się na to, żeby tworzyć, że tak powiem, historię świata... Na to też nic nie można poradzić... Pan mi zarzuca bolszewizm, Wadimie Pietrowiczu... Ja zarzucam sobie to, że jestem tylko obserwatorem - to ciężki grzech. Ale usprawiedliwia mnie wielkie zmęczenie po życiu w okopach. Spodziewam się, że z czasem stanę się bardziej aktywny, a wtedy, być może, nie będę oponował przeciwko pańskim zarzutom... Słowem, Tietkin rozindyczył się, jego zaczerwieniona czaszka pokryła się kroplami potu. Roszczyn spiesznie, mie trafiając guzikami w dziurki, zapinał płaszcz. Katia zmarszczywszy czoło patrzyła to na męża, to na Tietkina. Po chwili przykrego milczenia Roszczyn powiedział: - Żałuję, że straciłem kolegę. Pokornie dziękuję za gościnę. Nie podawszy ręki wyszedł z pokoju. Wtedy Katia, zawsze milcząca, "owieczka", prawie krzyknęła zacisnąwszy pięści: - Wadim. proszę cię, poczekaj... (Odwrócił się podniósłszy brwi). Wadim, ty teraz nie masz racji... (Policzki jej zapłonęły). W takim nastroju, z takimi myślami nie można żyć... - Więc to tak! - powiedział Roszczyn tonem groźby. - Winszuję... - Wadim, tyś mnie nigdy nie pytał o zdanie, a ja nie żądałam, nie mieszałam się do twoich spraw... Wierzyłam ci. Ale zrozum, Wadim, kochany, że to, co ty myślisz - jest niesłuszne. Od dawna, od dawna chciałam ci to powiedzieć... Trzeba robić coś zupełnie innego... Nie to, po coś ty tu przyjechał... Zpoczątku trzeba zrozumieć... I dopiero wtedy, jeżeli jesteś pewny (opuściwszy ręce, w strasznym wzburzeniu wciąż załamywała je pod stołem)... Jeżeli jesteś tak pewny, że możesz to wziąć na swoje sumienie - w takim razie idź, zabijaj... - Katia! -ze złością, jak po uderzeniu, krzyknął Roszczyn. -Proszę cię, milcz! - Nie!... Ja mówię tak dlatego, że cię do szaleństwa kocham... Nie powinieneś być zabójcą, nie powinieneś, nie powinieneś... Tietkin, nie śmiał zbliżyć się ani do niej, ani do niego, powtarzał szeptem: - Moi drodzy, moi drodzy, pomówmy, dogadajmy się... Ale dogadać się już nie było można. Wszystko, co nagromadziło się w Roszczynie w ciągu ostatnich miesięcy, wybuchło wściekłą nienawiścią. Stał w drzwiach z wyciągniętą szyją, z wyszczerzonymi zębami. - Nienawidzę... - zasyczał Roszczyn. - Do diabła z pani miłością... Niech pani sobie poszuka Żyda... Bolszewiczka... Do diabła!... Wydał gardłowy, męczący dźwięk, jak wtedy w wagonie. Zdawało się, że lada chwila wybuchnie, że będzie nieszczęście... (Tietkin nawet posunął się, żeby zasłonić Katię). Ale Roszczyn tylko z wolna zmrużył oczy i wyszedł. Siemion Krasilnikow, siedząc na szpitalnym łóżku, z ponurą miną słuchał , brata Aleksieja. Podarki przysłane przez Matrionę - słonina, drób, pierogi - leżały w nogach łóżka. Siemion nie patrzył na nie. Był wychudły, twarz miał niezdrową, nie ogoloną, włosy wskutek długiego leżenia splątały się, chude były nogi w żółtych bawełnianych kalesonach. Przetaczał z ręki do ręki czerwone jajeczko. Brat Aleksiej, ogorzały, z pozłocistą bródką, siedział na stołeczku rozstawiwszy nogi w porządnych butach, mówił mile, łagodnie, a każde jego słowo mroziło serce Siemiona. - Chłopskie interesy, bratku, a robotnicze - to całkiem co innego - mówił Aleksiej. - U nas w kopalni "Głębokiej" robotnicy chcieli zejść do szybu - a szyb zatopiony, maszyny nie pracują, wszyscy inżynierowie się rozbiegli. A żreć trzeba, tak czy nie? Robotnicy wszyscy co do jednego poszli do Czerwonej Gwardii. Ich interes, znaczy się, pogłębiać rewolucję. Tak czy nie? A nasza, chłopska rewolucja - to wszystkiego sześć cali czarnoziemu. Nasze pogłębianie - to orać, siać, żąć. Prawdę mówię? Wszyscy pójdziemy wojować, a kto będzie pracował? Baby? Daj Boże, żeby choć z bydłem dały sobie radę. A ziemia lubi, żeby ją uprawiać, pielęgnować. Tak to, bratku. Pojedziemy do domu, na własnym wikcie prędzej wyzdrowiejesz. My teraz mamy ziemię. A rąk brak. Bronować, siać, uprzątać - czy to ja sam z Matrioną dam sobie radę? Wieprzy mamy teraz osiemnaście sztuk, drugą krowinę wyhodowałem. Do wszystkiego rąk potrzeba. Aleksiej wyciągnął z kieszeni żołnierskiego płaszcza kapciuch z machorką. Siemion ruchem głowy zaznaczył, że nie chce palić: "Piersi jeszcze bolą". Aleksiej w dalszym ciągu zapraszając brata na wieś wykładał podarki, wziął pulchny pieróg, pomacał go: - Zjedzże, Matriona wsadziła tu z funt masła. - Wiesz co, Aleksieju Iwanowiczu - powiedział Siemion - sam nie wiem, co odpowiedzieć. Pojechać do domu - pojadę, nawet chętnie, póki rana się nie zagoi. Ale na gospodarstwie teraz nie zostanę, tego się nie spodziewajcie. - Tak. A można zapytać - dlaczego? - Nie mogę, Alosza... (Usta wykrzywiły mu się kurczowo, ale się przemógł). No, zrozum - nie mogę. O swojej ranie nie mogę zapomnieć... Nie mogę zapomnieć, jak oni znęcali się nad towarzyszami... (Odwrócił się do okna z tym samym skurczem na twarzy i patrzył zokrutniałymi oczami). Toć powinieneś wejść w moje położenie... Jedno mi tylko w głowie - żeby te gady... (Szeptał coś, potem podniósł głos, zaciskając w pięści czerwone jajeczko). Nie uspokoję się... póki gady krew naszą piją... nie uspokoję się!... Aleksiej Iwanowicz pokiwał głową. Popluwszy na niedopałek, zgasił go w palcach, obejrzał się, gdzie by odrzucić - rzucił pod łóżko. - No cóż, Siemion, twoja sprawa - to rzecz święta... Pojedziemy do domu wracać do zdrowia. Gwałtem zatrzymywać cię nie będę. Aleksiej Krasilnikow zaraz po wyjściu ze szpitala spotkał ziomka Ignata, frontowca. Zatrzymali się, przywitali. Zapytali jeden drugiego - jak się żyje. Ignat powiedział, że pracuje jako szofer w komitecie wykonawczym. - Chodźmy do "Soleil" - powiedział Ignat - a stamtąd do mnie na nocleg. Dzisiaj tam bitwa. O komisarzu Brojnickim słyszałeś? No, nie wiem. jak on się dzisiaj wykręci. Jego ludzie tak dokazują, że całe miasto aż piszczy. Wczoraj w dzień, tu, na rogu, zarąbali dwóch chłopców, i za nic-uczniowie, obskoczyło ich czterech z szablami. Ja stałem tu przy słupie i aż mnie zemdliło... Rozmawiając doszli do kinematografu "Soleil". Ludzi było dużo. Przecisnęli się, stanęli przy orkiestrze. Na małej scenie przed stołem, przy którym siedziało prezydium (kobieta o okrągłej twarzy, w żołnierskim płaszczu, dziobaty żołnierz z brudnym bandażem na głowie, zasuszony staruszek-robotnik w okularach i dwóch młodych w zielonych bluzach), chodził drobno stąpając, tam i z powrotem, jak w klatce, bardzo blady, przygarbiony człowiek z szopą czarnych włosów. Mówiąc jednostajnie, wymachiwał słabą piąstką, druga jego ręka zaciskała paczkę wycinków z gazet. Ignat szepnął do Krasilnikowa: "Nauczyciel, jest u nas w radzie delegatów"... - ...Nie możemy milczeć. Nie powinniśmy milczeć... Czyż u nas w mieście jest władza radziecka, o którą walczyliśmy, towarzysze?... U nas panuje gwałt... Despotyzm gorszy od carskiego... Wdzierają się do domów spokojnych obywateli... O zmroku nie można wyjść na ulicę, rozbierają... Rabują... Na ulicach zabijają dzieci... Mówiłem o tym w komitecie wykonawczym, mówiłem w komitecie rewolucyjnym... One są bezsilne... Komisarz wojskowy swoją nieograniczoną władzą pokrywa wszystkie te zbrodnie... Towarzysze... (Kurczowo uderzył się w piersi paczką wycinków). Dlaczego oni zabijają dzieci? Rozstrzeliwujcie nas... Po co zabijacie dzieci?... Ostatnie słowa zagłuszył wzburzony gwar na całej sali. Wszyscy spoglądali po sobie w strachu i w podnieceniu. Mówca usiadł przy stole prezydium, zakrył pomarszczoną twarz wycinkami z gazet. Przewodniczący, żołnierz z obandażowaną głową, obejrzał się za kulisy: - Głos ma dowódca Czerwonej Gwardii, towarzysz Trifonow... Cała sala zaczęła bić brawa. Klaskano podnosząc ręce. Kilka kobiecych głosów z głębi zawołało: "Prosimy, towarzyszu Trifonow". Czyjś bas huknął: "Dawać Trifonowa"! Wtedy Aleksiej Krasilnikow zauważył stojącego przy samej orkiestrze tyłem do sali, a teraz, wyciągniętego jak sprężyna, obróconego twarzą do tych, którzy krzyczeli - wysokiego i smukłego człowieka w eleganckiej, skórzanej kurtce z oficerskimi, skrzyżowanymi rzemieniami. Jego jasnostalowe wypukłe oczy drwiąco, chłodno prześlizgiwały się po twarzach - i natychmiast ręce opadały, głowy wciągały się w ramiona, ludzie przestawali klaskać. Ktoś, nachylając się, szybko poszedł ku wyjściu. Człowiek ze stalowymi oczami uśmiechnął się pogardliwie. Szybkim ruchem poprawił futerał. Miał aktorską, pociągłą, starannie wygoloną twarz. Znów odwrócił się do sceny, oparł oba łokcie o barierę przy orkiestrze. Ignat trącił w bok Krasilnikowa: - Widziałeś? To Brojnicki. Widzisz, bracie - jak spojrzy, strach człowieka zbiera. Zza kulis, stukając ciężkimi butami, wyszedł dowódca Czerwonej Gwardii, Trifonow. Rękaw jego bojowej kurtki był przewiązany kawałkiem czerwonego płótna. W rękach trzymał czapkę z otokiem, również pokrytym czerwienią. Był krępy, spokojny. Bez pośpiechu podszedł do brzegu sceny. Szara skóra na wygolonej czaszce poruszyła się. Cienie od brwi zasłoniły oczy. Podniósł rękę (zapanowała cisza) i na wpół zgiętą dłonią wskazał na stojącego w dole Brojnickiego: - Towarzysze, znajduje się tutaj towarzysz Brojnicki, komisarz wojskowy. Bardzo dobrze. Niech on nam odpowie na pytanie. A jeżeli nie zechce odpowiadać - zmusimy go... - Oho! - tonem groźby powiedział z dołu Brojnicki. - Tak. zmusimy. Jesteśmy władzą robotniczo-chłopską, której on obowiązany jest podporządkować się. Takie są czasy, towarzysze, że trudno od razu we wszystkim się zorientować... Czasy są mętne... A jak wiadomo, łajno zawsze pływa po wierzchu... Stąd wniosek, że do rewolucji przyczepiają się różne łobuzy... - To znaczy... Nazwisko, wymień nazwisko - krzyknął Brojnicki. - Dojdziemy i do nazwiska, nie śpiesz się... Krwawymi wysiłkami robotników i chłopów oczyściliśmy, towarzysze, miasto Rostów z band białogwardyjskich... Władza radziecka mocno stoi nad Donem. Dlaczego więc zewsząd rozlegają się protesty? Robotnicy burzą się, czerwonogwardziści są niezadowoleni... Transporty się buntują - dlaczego, powiadają, gnoicie nas na torach... Dopiero co słyszeliśmy tu głos przedstawiciela inteligencji (dłonią wskazał na przedmówcę). O cóż chodzi? Wszyscy są rzekomo niezadowoleni z rządów radzieckich? Powiadają - dlaczego rabujecie, dlaczego urządzacie pijatyki, dlaczego zabijacie dzieci? Przedmówca nawet sam proponował, żeby go rozstrzelano... (Śmiech w dwóch, trzech miejscach, kilka oklasków). Towarzysze! Władza radziecka nie rabuje i nie zabija dzieci. A różne ścierwo, które się przyczepiło do władzy radzieckiej, rabuje i zabija... I tym samym podrywa wiarę we władzę radziecką, i tym samym daje naszym wrogom w ręce bezlitosną broń... (Pauza, cisza, nie słychać nawet oddechu setek ludzi). A więc ja chcę zadać towarzyszowi Brojnickiemu pytanie... Czy wiadomo mu o wczorajszym zabójstwie dwóch chłopców? Lodowaty głos z dołu: - Tak. wiadomo. - Bardzo dobrze. A czy mu wiadomo o nocnych rabunkach, o hulankach w hotelu "Palace"? Czy wiadomo mu, w czyje ręce dostają się zarekwirowane towary? Milczycie, towarzyszu Brojnicki? Nie macie co odpowiedzieć. Zarekwirowane towary przepija szajka bandytów. (Hałas na sali. Trifonow podniósł rękę). I oto, co jeszcze doszło do naszej wiadomości... Nikt wam władzy w Rostowie nie powierzał: i wasz mandat jest fałszywy, i wasze powoływanie się na Moskwę, a tym bardziej na towarzysza Lenina - to bezczelne kłamstwo... Brojnicki stał teraz wyprostowany. Po ładnej, pobladłej twarzy przebiegał skurcz. Nagle rzucił się w bok, gdzie z otwartymi ustami stał jasnowłosy, młody żołnierz, schwycił go za szynel i wskazując na Trifonowa krzyknął strasznym głosem: - Zastrzel tego łajdaka! Twarz chłopaka zwierzęco się wykrzywiła - zdjął z ramienia karabin. Trifonow stał nieruchomo, rozstawiwszy nogi, tylko głowę nachylił jak byk. Wyskoczywszy zza kulis zjawił się przy nim robotnik, spiesznie szczękając zamkiem karabinu, natychmiast - drugi, trzeci i cała scena zaczerniała od kurtek, bekiesz, żołnierskich płaszczów, zabrzęczały zderzające się bagnety. Wówczas przewodniczący wszedł na krzesło i poprawiając zsuwający mu się na oczy bandaż, zawołał ochrypłym głosem: - Towarzysze, proszę nie wywoływać paniki, nie stało się nic nieprzewidzianego. Tam w tyle zamknijcie drzwi! Towarzysz Trifonow znajduje się w zupełnym bezpieczeństwie. Głos ma towarzysz Brojnicki. Ale Brojnicki znikł. Tylko jasnowłosy żołnierz z karabinem nadal stał przy orkiestrze z otwartymi ze zdumienia ustami. Rozdział III. Pod stanicą Korieniowską Armia Ochotnicza natknęła się na bardzo poważny opór. Jednakże stanica z wielkimi stratami została zdobyta i tu potwierdzało się to, co ukrywano przed armią i czego się najbardziej na świecie obawiano: przed kilkoma dniami stolica Kubania, Jekatierinodar - cel wyprawy, nadzieja na odpoczynek i baza dalszej walki - bez bitwy poddała się bolszewikom. Ochotnicy kubańscy pod dowództwem Pokrowskiego, ataman kubański i Rada uciekli w niewiadomym kierunku. W ten sposób nieoczekiwanie, o trzy dni marszu od celu wyprawy, armia znalazła się w potrzasku. Zawiodła również nadzieja na sympatię Kubania. Kozacy widocznie postanowili sami, bez pomocy "kadetów", zorientować się w tym, co się działo. Chutory na drodze armii były opuszczone, w każdej stanicy oczekiwała zasadzka, za każdym wzgórzem stał karabin maszynowy. Na co teraz mogła Armia Ochotnicza liczyć? Czy na to, że Kozacy kubańscy - wychodźcy z Ukrainy - albo Czerkiesi, przypomniawszy zadawnioną nienawiść do Rosjan, albo też ugrzęzłe na bogatym Kubaniu transporty armii kaukaskiej - z oficerstwem ze złotymi epoletami i z bezwąsymi junkrami zaśpiewają nagle razem: "Więc za Korniłowa, za ojczyznę, za wiarę wykrzyknijmy zgodnie hura"! Ale tylko to, tylko tę formułę, niestrawną i wytartą jak carska czterdziestówka, mogła Armia Ochotnicza zaproponować zarówno bogatym stanicom kozackim, zastanawiającym się: "A czy nie czas już ogłosić własną, kozacką, niepodległą republikę"? , jak i inogorodnym, którzy przeszli pod czerwone sztandary, aby walczyć o równe prawa do dońskich i kubańskich ziem i połowów ryb, o rady stanic... Wprawdzie w taborze za armią jechał słynny agitator, marynarz Fiodor Batkin, krzywonogi, czarniawy mężczyzna w bluzie marynarskiej i w czapce bez daszka ze wstążkami krzyża Świętego Jerzego. Oficerowie nieraz chcieli go zastrzelić w taborze jako Żyda i czerwone ścierwo. Ale opiekował się nim sam Korniłow uważając, że słynny marynarz Batkin w zupełności wypełnia wszelkie braki ideologiczne w armii. Kiedy naczelnemu dowódcy zdarzało się przemawiać do tłumu (w stanicach), wypuszczał przed sobą Batkina, a ten chytrze dowodził włościanom, że Korniłow broni rewolucji, a bolszewicy - przeciwnie - są kontrrewolucjonistami przekupionymi przez Niemców. Poddać się armia nie mogła - do niewoli w tym czasie nie brano. Rozsypać się - wybiją pojedynczo. Był nawet plan przedarcia się przez stepy astrachańskie nad Wołgę i odejścia na Syberię. Ale Korniłow nalegał, żeby kontynuować marsz na Jekatierinodar i wziąć go szturmem. Od Korieniowskiej armia skręciła na południe i pośród ciężkich walk przeprawiła się koło stanicy Ust-Łabińskiej przez rzekę Kubań, wezbraną i burzliwą o tej porze roku. Armia maszerowała bez zatrzymywania się, ciągnąc za sobą tabory z wielką ilością rannych. Jednakże była tak straszna i tak boleśnie się odgryzała, że za każdym razem pierścień wojsk czerwonych pękał przepuszczając ją. Armia posuwała się w kierunku Majkopu wprowadzając w błąd przeciwnika, ale doszedłszy do stanicy Filipowskiej przeszła przez rzekę Białą i ostro skręciła na zachód, na tyły Jekatierinodaru. Tu, za Białą, w wąskim przesmyku, otoczyły ją wielkie siły Czerwonej Gwardii. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Lekko rannym w taborze wydano karabiny. Bitwa trwała cały dzień. Czerwoni z wyniosłości bili z armat i strzelali z karabinów maszynowych w przeprawy, w tabory, nie pozwalali podnieść się tyralierom. Ale o zmierzchu, kiedy przetrzebione oddziały ochotników ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem ruszyły do przeciwnatarcia, czerwoni cofnęli się ze wzgórz i przepuścili wojsko Korniłowa na zachód. Stało się to, co i przedtem: zwyciężyło doświadczenie bojowe i świadomość, że od wyniku bitwy zależy życie. Przez całą noc dokoła płonęły stanice. Pogoda się psuła, dął wiatr północny. Niebo zasnuło się nieprzejrzanymi zwałami chmur. Zaczął padać deszcz i lał jak z cebra przez całą noc. Piętnastego marca armia, posuwająca się na Nowo-Dmitrowską, ujrzała przed sobą przestwory wody i mokrego błota. Rzadkie pagórki z koleinami dróg ginęły we mgle ścielącej się nad ziemią. Ludzie szli po kolana w wodzie, wozy i armaty grzęzły po osie. Spadł mokry śnieg, zaczęła się niesłychana zawierucha. Roszczyn wysiadł z wagonu towarowego, poprawił karabin i worek na rzeczy. Rozejrzał się. Na torach hałasowały grupki żołnierzy z pułku Warnawskiego. Były tam i żołnierskie płaszcze, i kożuszki, i cywilne palta przepasane postronkami. U wielu - taśmy do karabinu maszynowego, granaty, rewolwery. Jeden miał na głowie czapkę, drugi papachę, trzeci - odebrany spekulantowi melonik. Grząskie błoto miesiły podarte buty, walonki, stopy owinięte gałganami. Potrącając się bagnetami, krzyczeli: "Idziem, chłopcy, na mityng! Sami się dowiemy wszystkiego! Dosyć nas pędzili na rzeź"! Powodem podniecenia były, jak zawsze, wyolbrzymione pogłoski o klęsce czerwonych oddziałów pod Filipowską. Krzyczano: "Korniłow ma pięćdziesiąt tysięcy kadetów, a wysyłają przeciw niemu po jednym pułku, na rzeź... Zdrada, chłopcy! Dawać tu dowódcę"! Na plac dworcowy, zaraz za stacją przechodzący w step zasnuty deszczową mgłą. zbiegali się żołnierze. W wagonach towarowych z hukiem otwierały się drzwi, wyskakiwali zdziczali ludzie z karabinami, spiesznie biegli tam, gdzie ponad tłumem świstał wiatr w jeszcze nagich, wysokich topolach i kracząc krążyły wrony. Mówcy włazili na pokryty darnią dach piwnicy i wyciągając pięść krzyczeli: "Towarzysze, dlaczego bandy Korniłowa nas biją?... Dlaczego kadetów puścili pod Jekatierinodar?... Jaki w tym jest plan? Niech dowódca odpowie". Tysięczny tłum ryknął: "Niech odpowie"! - tak głośno, że wrony wzbiły się aż pod same chmury. Roszczyn stojąc przy wejściu na dworzec widział, jak przez gęstwę poruszających się głów popłynęła ku darniowej piwnicy pognieciona czapka dowódcy: jego koścista, wygolona twarz z utkwionym nieruchomo spojrzeniem była blada i zdecydowana. Roszczyn poznał starego znajomego, Siergieja Siergiejewicza Sapożkowa. Kiedyś, jeszcze przed wojną, Sapożkow występował w imieniu grupy "ludzi przyszłości", walił w gruzy starą moralność. Zjawiał się w towarzystwie burżuazyjnym z prowokującymi rysunkami na policzkach i w marynarce z jaskrawozielonego barchanu. Podczas wojny wstąpił na ochotnika do kawalerii, był głośny jako zapamiętały zwiadowca i zabijaka. Awansował na podporucznika. Potem nieoczekiwanie, na początku siedemnastego roku, został aresztowany, wywieziony do Piotrogrodu i skazany na rozstrzelanie za przynależność do tajnej organizacji. Uwolniony przez rewolucję lutową, występował przez jakiś czas jako przedstawiciel anarchistów w Radzie Delegatów Żołnierskich. Następnie gdzieś znikł - i znowu pojawił się w październiku, biorąc udział w zdobywaniu Pałacu Zimowego. Wstąpił do Czerwonej Gwardii jako jeden z pierwszych oficerów kadrowych. Teraz ślizgając się i potykając, wlazł na darniowy dach i zmarszczywszy fałdy podbródka założył kciuki za pas, patrzył na tysiące wzniesionych ku niemu głów. - Chcecie wiedzieć, diabły wrzaskliwe, dlaczego ścierwa ze złotymi epoletami was biją? Otóż właśnie z powodu tego krzyku i bałaganu - przemówił drwiąco i niezbyt głośno, ale tak, żeby było słychać wszędzie. -Nie dość na tym, że nie słuchacie rozkazów naczelnego dowództwa, nie dość na tym, że z byle powodu zaczynacie pyskować... Okazuje się, że tu jeszcze i panikarze się znaleźli... Kto wam powiedział, że pod Filipowską nas rozbito? Kto powiedział, że Korniłowa zdradziecko puszczono pod Jekatierinodar? Może ty? (Szybko wyciągnął rękę z naganem, którym wskazywał na kogoś ze stojących na dole). No, wyleź do mnie, pogadamy... Aha, tonie ty powiedziałeś... (Od niechcenia wsunął nagan do kieszeni). Myślicie, żem taki głupiec i maminsynek, że nie domyślam się, dlaczego pyskujecie... A jeżeli chcecie, to powiem dlaczego. O... Fiedka Iwołgin - to raz, Pawlenkow - to dwa, Kondrat Duła i brat jego, Tierentij, otrzymali telegraficznie wiadomość, że na stacji Afipskiej stoją cztery cysterny ze spirytusem... (Śmiech, Roszczyn krzywo się uśmiechnął: "Wykręcił się, łajdak, błazen"). No, jasna rzecz - ci chłopcy rwą się do boju. Jasna rzecz - dowódca armii jest zdrajcą, a nuż cztery cysterny spirytusu wpadną w ręce korniłowowskich oficerów... To ci zmartwienie dla republiki... (Wybuch śmiechu i znów - wrony pod niebo). Incydent uważam za zlikwidowany... Teraz, towarzysze, odczytam ostatni komunikat operacyjny. Sapożkow wyciągnął kartki i zaczął głośno czytać. Roszczyn odwrócił się, wyszedł przez dworzec na peron i przysiadłszy na połamanej ławce, zaczął skręcać papierosa. Przed tygodniem zapisał się (na podstawie fałszywych dokumentów) do odchodzącego na front transportu czerwonogwardzistów. Z Katią jako tako było załatwione. Po przykrej rozmowie przy herbacie u Tietkina Roszczyn włóczył się resztę dnia po mieście, w nocy wrócił do Kati i nie patrząc jej w twarz, żeby nie drgnąć, powiedział surowo: - Zostaniesz tu przez miesiąc albo dwa - nie wiem... Sądzę, że w zupełności zgodzisz się z nim w przekonaniach... Przy pierwszej możliwości zapłacę mu za pobyt. Ale nalegam - bądź łaskawa zaraz mu zakomunikować, że nie za darmo, bez długów wdzięczności... No, a ja na jakiś czas zniknę. Słabym ruchem warg Katia zapytała: - Na front? - No, wiesz, to dotyczy wyłącznie mnie... Źle, źle było załatwione z Katią... Zeszłego lata, w czerwcowy dzień, na wybrzeżu, gdzie w lustrzanej Newie odbijały się zarysy mostów i kolumnada Wasilijewskiej Wyspy - w ten dawno miniony słoneczny dzień - Roszczyn powiedział Kati siedzącej nad wodą na granitowej płycie: "Skończą się wojny, miną rewolucje, upadną cesarstwa, a niezniszczalne pozostanie tylko serce pani"... I oto rozstali się jak wrogowie, na brudnym podwórzu... Katia nie zasłużyła na takie zakończenie... "A, niech to diabli, kiedy koniec z całą Rosją"... Plan Roszczyna był prosty: dostać się razem z oddziałem Czerwonej Gwardii w rejon walk z Armią Ochotniczą i przy pierwszej okazji uciec na drugą stronę. W armii znali go osobiście generał Markow i pułkownik Nieżencew. Mógł zakomunikować im cenne wiadomości o dyslokacji i stanie wojsk czerwonych. Ale najważniejsze - poczuć się wśród swoich, zrzucić przeklętą maskę, odetchnąć wreszcie pełną piersią, plunąć wraz z ładunkiem kul w twarz "oszukanym durniom, wyuzdanym dzikusom" krwawą śliną nienawiści... - Dowódca dobrze gadał o spirytusie. Za dużo hałasujemy. Narobiliśmy strasznego krzyku, a jak się w tym rozeznać, bracie, warto się namyślić - powiedział niepozorny człowiek w kożuszku z wyłażącą pod pachami i na plecach sierścią. Przysiadł na ławce koło Roszczyna i poprosił o tytoń. - Ja, widzisz, jak starzy, fajeczkę kurzę. (Odwrócił chytrą, spaloną wiatrem twarz z bezbarwną bródką i przymrużonymi oczami). W Niżnym służyłem u kupców przy spichrzach, no i przywykłem do fajeczki. Od czternastego roku wojuję i wciąż nie mogę przestać, wojak ze mnie, bracie, jak Boga kocham. - Ano, czas by już na odpoczynek - niechętnie powiedział Roszczyn. - Na odpoczynek! Gdzie ten twój odpoczynek? Tyś, chłopcze, jak widzę, z bogatszych. Nie, ja nie przestanę wojować. Nacierpiałem ja się od burżujów! Od szesnastu lat po ludziach, i wciąż stróżuję. Awansowałem na stangreta u kupców Wasienkowów - możeś o nich słyszał - alem ochwacił parę siwków, dobre były konie, ochwaciłem, przyznaję się; ma się rozumieć, przepędzili mnie. Syn zabity, żona niedawno umarła. Powiedz mi teraz -za kogo mam wojować: za rady czy za burżujów? Jestem syty, buty ot, w zeszłym tygodniu zdjąłem z nieboszczyka. Wilgoci nie przepuszczają, popatrz, co za towar. Robota: postrzelałeś, poszedłeś na. hura i siadasz przy kotle. I pracujesz dla swojej sprawy, chłopcze. Biedacy, pokrzywdzeni, golizna, jak się to mówi, bez portek, u których bieda z nędzą siedzą w chacie na ławie - to nasza armia. A Konstytuanta - widziałem w Niżnym, jak ją wybierali - same inteligenty i niemiłosierne dziady. - Cwano nauczyłeś się gadać - powiedział Roszczyn zerknąwszy ukradkiem na rozmówcę. Nazywał się Kwaszyn. Już tydzień jechał z nim w jednym wagonie, spał obok niego na górnych narach. Kwaszyna nazywano w wagonie "dziadem". Wszędzie, gdzie było można, wynajdywał gazetę - nakładał na suchutki nos złote binokle i czytał półgłosem. "Te binokle -opowiadał - wyfasowałem w Samarze. Te binokle zamawiał Baszkirow, milioner. A ja oto z nich korzystam". - To prawda, żem się cwano wyuczył - odpowiedział Roszczynowi - nie opuszczam ani jednego mityngu. Kiedy przyjdę na dworzec, wszystkie dekrety, wszystkie obwieszczenia przeczytam. Nasza siła proletariacka - to rozmowa. Cóżeśmy warci milczący, bez świadomości? Ciemniactwo! Wyjął gazetę, starannie rozwinął ją, statecznie nałożył binokle i zaczął artykuł wstępny wymawiając słowa tak, jakby były pisane nie po rosyjsku: "...Pamiętajcie, że walczycie o szczęście wszystkich pracujących i wyzyskiwanych, walczycie o prawo budowania lepszego, sprawiedliwego życia"... Roszczyn odwrócił się i nie zauważył, że Kwaszyn, wymawiając te słowa, bacznie spogląda na niego sponad binokli. - Teraz, chłopcze, widać, żeś ty z bogatych - już innym głosem powiedział Kwaszyn. - Nie podoba ci się to, co czytam. A możeś ty szpieg? Od stacji Afipskiej transporty pułku Warnawskiego ruszyły pieszo w kierunku stanicy Nowo-Dmitrowskiej. W północnym mroku świstał wiatr w bagnetach, szarpał ubranie, siekł twarze lodowatą krupą. Nogi przebijały warstewkę śniegu grzęznąc w lepkim błocie. Poprzez szum wiatru słychać było krzyki: "Stój! Stój! Wolniej! Gdzie się pchasz, diable"? Wiatr przewiewał przez lichy żołnierski płaszcz, mroził do kości. Roszczyn myślał: "Byleby nie upaść - wtedy koniec, zadepczą"... Najbardziej męczące były te zatrzymywania się i krzyki na przedzie. Oczywiście, że błądzili i szli gdzieś nad brzegiem wąwozu czy też rzeczki. "Bracia, ja już nie mogę" - żegnał się ktoś załamującym głosem. "Czy to nie Kwaszyn krzyknął? Cały czas szedł obok. Domyśla się, nie wierzy ani jednemu słowu". (Roszczyn gwałtem odczepił się wczoraj od niego). Oto znowu postój na przedzie. Roszczyn wpadł na czyjeś zmarznięte na kość plecy. Stojąc z wsuniętymi w rękawy, skostniałymi rękami, ze spuszczoną głową, pomyślał: "Tak oto cztery lata przezwyciężam zmęczenie, schodziłem tysiące wiorst, żeby zabijać. To bardzo ważne i wiele znaczy. Skrzywdziłem i porzuciłem Katię - to mniej znaczy. Jutro, pojutrze ucieknę i w taką samą zamieć będę zabijał tych Rosjan. Dziwne, Katia mówi, że jestem szlachetnym i dobrym człowiekiem. Dziwne, bardzo dziwne". Z ciekawością zaobserwował te myśli. Ale myśli się urwały. "E - pomyślał - kiepsko. Zamarzam. Przychodzą ostatnie, najważniejsze myśli. To znaczy, że zaraz położę się w śnieg". Ale zmarznięte plecy na przedzie zakołysały się i poszły. Zakołysał się i poszedł za nimi Roszczyn. Oto nogi już zaczęły grzęznąć po kolana. Pudowy but z trudem wychodził z gliny. Wiatr doniósł urywek krzyku: "Rzeka, chłopcy"... Posypały się przekleństwa. A wiatr wciąż świstał w bagnetach nasuwając dziwne myśli. Niewyraźne, pochylone postacie przesuwały się obok Roszczyna. Zebrał siły, z jękiem wyciągnął nogę i znów powlókł się naprzód. Ciemną krechą na śniegu zarysował się burzliwy strumień, dalej wszystko przesłonił lotny śnieg. Nogi ślizgały się po zboczu. Wściekle pędziła ciemna woda. Krzyki: - Most zalało... - Zawrócić czy co? - Kto to powiedział - zawrócić? Ty? Tyś powiedział - zawrócić? - Puść... Towarzyszu, puść. - Daj mu kolbą... - Oj... oj... oj... W dole nad brzegiem zapłonął stożek światła latarki elektrycznej. Oświetlił garbik mostu zalanego szarą, szybko pędzącą wodą, spłaszczony kawałek poręczy. Latarka machnęła wysoko, zygzakiem - i zgasła. Ochrypły, straszny głos: - Oddział... Przechodzić... Karabin, amunicję nad głową... Nie pchać się - po dwóch... Jazda! Podniósłszy karabin Roszczyn wszedł po pas w wodę, która mimo wszystko nie była tak zimna jak wiatr. Mocno napierała na prawy bok, spychała, starała się unieść w ten szarobiały mrok, w głębię. Nogi ślizgały się, ledwie mogąc namacać deski rozbitego mostu. Pułk Warnawski został przerzucony na Nowo-Dmitrowską celem wzmocnienia miejscowych sił. Cała ludność stanicy kopała okopy - umacniali budynek zarządu stanicy i poszczególne domy, ustawiali karabiny maszynowe. Ciężka artyleria znajdowała się bardziej na południe, w stanicy Grigoriewskiej. W tym samym rejonie stał Drugi Północnokaukaski pułk pod dowództwem Dmitrija Szelesta, który ścigał Armię Ochotniczą od samego Rostowa. Bardziej na zachód, w rejonie Afipskiej - garnizon, artyleria i pociągi pancerne. Siły czerwonych okazały się rozrzucone, co było niedopuszczalne przy takich roztopach i bezdrożach. Pod wieczór przez plac podjechał galopem do zarządu stanicy Kozak oblepiony mokrym śniegiem i błotem. Osadził konia przed gankiem. Ze wzdymających się końskich boków waliła para. - Gdzie towarzysz dowódca? Na ganek, spiesznie zapinając płaszcze, wyskoczyło kilku ludzi. Rozpychając ich ukazał się Sapożkow w kawaleryjskim kożuszku. - Ja jestem dowódcą. Nabierając tchu i nachylając się do łęku siodła Kozak powiedział: - Nasza placówka cała wybita. Ja jeden ocalałem. - Co jeszcze? - A to jeszcze, że na noc czekajcie tu Korniłowa - idzie z całą siłą... Na ganku spojrzano po sobie. Pośród stojących byli komuniści, organizatorzy obrony stanicy. Sapożkow zasapał, podbródek mu się sfałdował: "Ja jestem gotów, a wy jak, towarzysze"? Kozak zsiadłszy z konia zaczął opowiadać, jak Czerkiesi z brygady generała Erdelyiego wyrąbali całą placówkę. Gęsty tłum żołnierzy, Kozaczek, chłopaków zgromadził się przed gankiem. Słuchano w milczeniu. Podszedł i Roszczyn w baszłyku na głowie. W nocy udało mu się wyspać i osuszyć w gorącej i śmierdzącej chacie, gdzie pokotem pośród onuc i mokrego ubrania leżało około pięćdziesięciu czerwonogwardzistów. Gospodyni o świcie upiekła chleb, sama pokroiła i rozdała chłopcom po kawałku: - Tylko postarajcie się, żołnierze, nie dopuśćcie oficerów do naszej staniicy. Żołnierze odpowiedzieli młodej gospodyni: - Niczego się nie bój... Bój się tylko... I tu wstawili takie mocne słówko, że Kozaczka aż zamierzyła się kromką: - A niech was, świnie - przed śmiercią, a wciąż o jednym i tym samym... Po wczorajszym nocnym marszu Roszczyn czuł łamanie i tępy ból w całym ciele. Ale postanowienie jego było niezłomne. Od rana kopał zmarzniętą ziemię w ogrodach. Potem nosił skrzynki z amunicją z podwód do zarządu stanicy. Podczas obiadu wydano po kubku spirytusu, od ognistego napoju Roszczynowi przeszło łamanie, odmiękły kości i postanowił, nie odkładając, dzisiaj skończyć. Teraz kręcił się koło ganku szukając okazji pójścia na czołową placówkę. Obmyślone było wszystko, aż do epoletów kapitańskich zaszytych na piersi w bluzie. Jak się spodziewał, tak się stało. ( Stojący z Sapożkowem krępy marynarz zszedł z ganku i zaczął wywoływać ochotników na niebezpieczną wyprawę: - Braciszkowie - powiedział żelaznym głosem - ano, komu życie niemiłe... Po godzinie z jednym oddziałem w ilości pięćdziesięciu ludzi Roszczyn wychodził ze stanicy na równinę zasnutą nieprzejrzaną mgłą. Zapadł zgniły zmierzch. Śnieg teraz przestał padać, gwałtowny wiatr smagał grubymi kroplami deszczu. Szli bezdrożem, po wodzie, jak po jeziorze, w kierunku wzgórz, gdzie trzeba było kopać okopy. W wilgotnej porannej mgle błysnęło. Huknęło. Zawyło lecąc... I zaraz po wzgórzach i po brzegach rzeki rozległy się chaotyczne wystrzały. Znowu -błyskawica, wystrzał armatni i tam na przodzie, we mgle, głośno zaterkotał karabin maszynowy. To zbliżał się Korniłow. Jego czołowe oddziały były już na tamtym brzegu rzeczki. Roszczynowi wydało się, że rozpoznał dwie, trzy postacie przebiegające, nachylone nisko, tuż nad wodą, w krzaki. Serce mu biło. Wysunął się z okopu, wykopanego nad urwistym brzegiem rzeczki. Mętrfa żółtocynowego koloru rzeka pędziła w wirach między wysokimi brzegami. Na lewo, pośrodku rzeki, widać było do połowy zatopiony most. Z wody wyszło na niego ze dwadzieścia tych niewyraźnych postaci; schyliwszy się przebiegły. Coraz chaotyczniej, coraz szybciej strzelano ze wzgórz na rzekę, na most. Zupełnie blisko na tamtym brzegu zabłysnął wystrzał armatni. Nad okopkiem, w którym siedział Roszczyn, wybuchł szrapnel. Zza grzbietu wzgórza, w dół ku przeprawie, posypały się szare i czarne postacie - zbiegały, zsuwały się na tyłkach, staczały się, padały. U wszystkich widać było na ramionach epolety. Znowu wystrzał armatni i urywany huk nad okopkiem. "Oj, oj, bracia"! - zawołał ktoś przeciągle. Poprzez trzask strzelaniny ktoś krzyknął: ,- Obchodzą!... Chłopcy, cofać się!... Roszczyn czuł, że zaraz nadejdzie oczekiwana chwila. Szybko padł i nie poruszał się. Przyszło mu na myśl: "Chustki nie ma, kawałek koszuli na bagnet i krzyczeć - koniecznie po francusku"... Ktoś ciężko upadł mu na plecy, zwalił się całym ciężarem, objął za szyję, dysząc sięgał palcami do gardła. Roszczyn poderwał się - zobaczył za swoim ramieniem twarz zalaną krwią, z wypukłym piwnym okiem, z rozdziawionymi, bezzębnymi ustami. Był to znowu Kwaszyn. Powtarzał jak nieprzytomny: - Żegnasz się... swoich zobaczyłeś... Roszczyn odrywając go od pleców powstał i zachwiał się. Kwaszyn, jak kleszcz, wczepił się w ramiona. Zmagając się Roszczyn przewrócił się na przedpiersie okopu, z wściekłością wpił się zębami w cuchnący półkożuszek. Czuł, że łokcie i kolana zaczynają ześlizgiwać się po rozmokłej glinie, urwisko było o półtora kroku. - Puść! - ryknął w końcu Roszczyn. Ziemia osunęła się pod nim i razem z Kwaszynem potoczył się w dół urwiska ku rzece. Od strzelaniny armatniej wszystko huczało dokoła, ziemia drżała od wybuchów. Przez rzekę przeprawiły się główne siły armii. W przeprawy biła artyleria ze stanicy Grigorijewskiej. Granaty biły wszędzie po śnieżnym polu. padały w rzekę - wzlatywała słupami woda. Piechota białych przeprawiała się - po dwóch - na koniach. Konie cofały się wchodząc w bystrą rzekę, więc kłuto je bagnetami. Ze stromego i rozjeżdżonego brzegu galopem zjeżdżał zaprzęg armatni. Przechylając się z boku na bok działo znikło pod wodą. Jeźdźcy walili prętami, chude konie jakoś wywlekały działo na garb na pół zatopionego mostu. Po bokach padały i pękały pociski, woda kipiała. Konie stawały dęba. plątały się w uprzęży. Popędziły w dół dwukółki karabinów maszynowych, obok mostu -w rzekę. Popłynęły, zakręciły się. Jedną przewróciło, poniosło razem z końmi i z ludźmi czepiającymi się kół. Z nieba ześliznął się w tę kaszę granat, wysoko wzbiły się w słupie wody kawałki drzewa i strzępki rozerwanych ciał. Na brzegu kręcił się na zabłoconym koniku niewysoki człowiek z bródką, w brązowej barchanowej kurtce i białej, głęboko nasuniętej papasze. Grożąc nahajką krzyczał wysokim, sztucznym głosem. Był to generał Markow, dowodzący przeprawą. O jego męstwie opowiadano fantastyczne historie. Markow należał do tych ludzi, walczących w wojnie światowej, którzy na zawsze zatruli się jej trupim zaduchem; z lornetką, na koniu, czy z szablą w nacierającej tyralierze, dowodząc straszną grą bitwy, doznawał widocznie nie dającej się z niczym porównać rozkoszy. Mógł walczyć, z kim się dało i o co się dało. W jego mózgu mieściło się kilka gotowych formułek o Bogu, carze i ojczyźnie. Były to dla niego prawdy absolutne, nic więcej nie potrzebował. Jak gracz szachowy, rozgrywający partię - z całego obszaru świata widział tylko ruchy figur na kwadracikach. Był ambitny, zarozumiały i surowy dla podwładnych. W armii bano się go i wielu chowało urazy do tego człowieka, który widział w ludziach tylko figury szachowe. Ale był odważny i dobrze znał te krytyczne chwile bitwy, kiedy dowódca, aby dokonać jakiegoś zdecydowanego posunięcia, musi poigrać ze śmiercią, wychodząc przed tyralierę ze szpicrutą pod skośny deszcz ołowiu. Przeprawa trwała godzinę i drugą, i trzecią. Rzekę i brzegi znowu przesłoniła zamieć śnieżna. Wiatr wzmógł się skręcając na północ. Szybko się oziębiło. Roszczyn, leżący ze zwichniętym ramieniem nad wodą pod urwiskiem, dawno już stracił nadzieję, że go ktoś zauważy. Mimo bólu w ramieniu wyciągnął zza pazuchy epolety, jako tako przyczepił je szpilkami do bluzy, zerwał pięcioramienną gwiazdę z czapki. Trupa Kwaszyna dawno uniosła rzeka. Ranni leżeli wszędzie, nie było czasu zajmować się nimi. Przechodząca armia, nie zatrzymując się, tocząc walki szła w kierunku Nowo-Dmitrowskiej. Na ludziach zamarzało ubranie pokrywając się lodowatą skorupą. Ziemia zamarzła i dzwoniła pod kopytami i kołami, grudy i koleiny rozrywały obuwie kalecząc nogi. Niektórzy spośród rannych wstali i poszli nad urwisty brzeg kulejąc i padając. Roszczyn czuł, że nogi przymarzają mu do ziemi. Zacisnąwszy zęby (bolało ramię, krzyż, rozbite kolano) także podniósł się i powlókł za sznurem rannych. Nie zwracano na niego uwagi. Wiele wysiłku kosztowało wydostanie się nad urwisko. Tam, na górze, ogarnęła go zamieć, w której szumie gwizdały kule. Kulejący przed nim, przygarbiony człowiek w zamarzniętym oficerskim płaszczu i stożkowato sterczącym baszłyku nieoczekiwanie rzucił się w bok, upadł. Roszczyn tylko nachylił się niżej, przezwyciężając wiatr. Koń z zadartą tylną nogą leżał na ziemi, przysypany śniegiem. Przy porzuconym dziale stały, nisko opuściwszy pyski, dwie kościste klacze, boki przymarzły im do siebie i na grzbietach potworzyły się zaspy śnieżne. A na przedzie coraz groźniej, coraz uparciej stukały karabiny maszynowe. Armia Ochotnicza walczyła o to, żeby tej nocy wejść do ciepłych chat, żeby nie zdechnąć na polu pośród straszliwej zamieci. W nacierających biła artyleria z Grigorijewskiej. Ale reszta sił czerwonych i odwody z Afipskiej nie były rzucone do walki. Drugi pułk Kaukaski otrzymał rozkaz do natarcia dopiero wtedy, kiedy Warnawski był otoczony w Nowo-Dmitrowskiej i ginął w walce wręcz na ulicach. Drugi Kaukaski przeszedł dziesięć wiorst po błotach i roztopach, straciwszy całą kompanię -część utonęła, część zamarzła - i uderzył na tyły białych, dając resztkom warnawczyków możność przerwania otaczającego ich pierścienia. Taki sam chaos i bałagan panował u białych. Kubański oddział Pokrowskiego, który powinien był nacierać na stanicę od południa, uparł się i nie poszedł przez błota. A przy tym Pokrowski, który otrzymał generalskie epolety nie od cara, ale od rządu kubańskiego, został na radzie wojennej dotkliwie obrażony przez generała Aleksiejewa, który powiedział mu z wielkopańskim lekceważeniem: "E, dosyć tego, pułkowniku - przepraszam, nie wiem, jak tam pana teraz tytułować"... Za tego "pułkownika" właśnie Pokrowski nie poszedł przez błota. Konnica generała Erdelyiego, wysłana na obejście stanicy od północy, nie zdołała przejść przez zalany wodą parów i w nocy wróciła na ogólną przeprawę. Pod Nowo-Dmitrowską pierwszy stanął pułk oficerski. Na pół zamarznięci, rozwścieczeni oficerowie, zawołani wojacy, poczuli domowy zapach ogniska i pieczonego chleba, zobaczyli ciepłe światło w okienkach i nie czekając na posiłki popełzli po śnieżno-błotnym cieście, po wodzie pokrytej cienkim lodem. Zauważono ich tuż przed pozycjami i otwarto do nich ogień z karabinów maszynowych. Oficerowie rzucili się na bagnety. Każdy z nich wiedział, jak i co w każdej sekundzie powinien robić. Wszędzie ukazywała się biała papacha Markowa. Była to bitwa oficerów z nieumiejętnie kierowanym i źle zdyscyplinowanym tłumem żołnierzy. Oficerowie wdarli się do stanicy i w ulicznej walce wręcz pomieszali się z warnawczykami i partyzantami. W ciemności i zamieszaniu obsługa karabinów maszynowych została wykłuta lub rozerwana granatami ręcznymi. Biali wciąż otrzymywali posiłki. Czerwoni byli otoczeni i zaczęli cofać się na plac. gdzie w zarządzie stanicy znajdował się komitet rewolucyjny. Strzelano zza każdej osłony, walczono na każdym skrzyżowaniu ulic. W deszczu błota podjechał zaprzęg działowy, odprzodkował na skraju placu, działo ustawiło się pyskiem do frontu zarządu stanicy i plunęło granatem: buch-dzyń! Buch-dzyń! Z okien zaczęli wyskakiwać ludzie, buchnął żółty dym - od ognia działowego zaczęły tam wybuchać skrzynki z amunicją. Akurat w tym samym czasie drugi pułk Kaukaski ostrzelał nacierających od wschodu. Warnawczycy usłyszeli odgłosy bitwy na tyłach nieprzyjaciela i nabrali otuchy. Sapożkow, który zdarł głos od krzyku i przekleństw, wyrwał chorążemu okryty ceratą sztandar pułkowy i wymachując nim pobiegł przez plac ku wysokim, chwiejącym się topolom, gdzie najgęściej skupiali się biali. Warnawczycy zaczęli wyskakiwać zza bram i zza płotów. wstawać z ziemi, biegli ze wszystkich stron z nastawionymi bagnetami. Odepchnęli zaporę, przedarli się i wyszli ze stanicy na zachód. Roszczyn spędził noc w porzuconym wozie, wyciągnąwszy z niego dwa zastygłe trupy i zagrzebawszy się w sianie. Całą noc samotnie grzmiały armaty, wybuchały szrapnele nad Nowo-Dmitrowską. Z rana pociągnęły tam tabory ochotników, nocujące w stanicy Kałuskiej, Roszczyn wyszedł z wozu i poszedł za taborem. Podniecenie jego było tak wielkie, że nie czuł bólu. Wiatr, wciąż jeszcze gwałtowny, wiał teraz od wschodu, rozpędzając śnieżne i deszczowe chmury. Koło ósmej rano poprzez pędzące wysoko w górze strzępki obłoków zaniebieszczało wymyte niebo wiosenne. Prostymi jak miecze, gorącymi promieniami padało światło słoneczne. Śnieg topniał. Step szybko ciemniał, ukazywały się szmaragdowe pasemka zieleni i żółte pasemka rżysk. Błyszczała woda, koleinami drogi płynęły strumyczki. Na pagórkach obeschnięte trupy patrzyły martwymi oczami w lazur. - Popatrz no, toć to Roszczyn. jak Boga kocham! Roszczyn, jakeś się tu dostał? - krzyknął ktoś z przejeżdżającego wozu. Roszczyn odwrócił się. W zabłoconym i połamanym wozie, którym powoził ponury Kozak okryty na pół zgniłym kożuchem, siedziało trzech ludzi z obandażowanymi głowami i rękami na temblakach. Jeden z nich, długi, chudy, z wystającą z kołnierza szyją, powitał Roszczyna szybkimi kiwnięciami głowy i uśmiechem spieczonych ust. Roszczyn z trudem poznał w nim kolegę pułkowego, Waśkę Tiepłowa, niegdyś rumianego i wesołego młodzieńca, kobieciarza i pijaka. W milczeniu podszedł do wozu, objął go, ucałował: - Powiedz, Tiepłow, u kogo mam się zameldować? Kto u was jest szefem sztabu? Jak by nie było, widzisz, epolety mam przypięte szpilkami. Dopiero wczoraj uciekłem od czerwonych... - Siadaj! Stój, zatrzymaj się, ścierwo! - krzyknął Tiepłow do woźnicy. Kozak zamruczał, ale zatrzymał wóz. Roszczyn usiadł w końcu wozu, spuściwszy nogi nad kołem. To była rozkosz - jechać pod gorącym słońcem. Sucho, jak raport, opowiedział o swoich przygodach od samego wyjazdu z Moskwy. Tiepłow powiedział, często pokasłując: - Sam pójdę z tobą do generała Romanowskiego... Dojedziemy do stanicy, nażremy się i urządzę cię raz, dwa... Dziwaku! Cóż to, chciałeś zjawić się wprost w dowództwie: tak a tak - przybiegłem z czerwonej bandy, mam zaszczyt zameldować się... Nie znasz naszych. Nie doprowadziliby cię do sztabu, zakłuliby... Patrz, patrz -wskazał na długiego trupa w oficerskim płaszczu. -To Miszka leży, baron Korff... No, pamiętasz go... Ech, co to za chłopak był... Słuchaj, masz papierosy? A co za sranek, co za ranek! Rozumiesz, kochanku, pojutrze wjeżdżamy do Jekatierinodaru, wyśpimy się na łóżkach i - na bulwar! Muzyka, kobietki, piwo! Zaśmiał się głośno, łkająco. Jego wychudła aż do kości, chorowita twarz zmarszczyła się, gorączkowe plamy płonęły na kościach policzkowych: - I będzie tak w całej Rosji: muzyka, kobietki, piwo. Posiedzimy w Jekatierinodarze z miesiąc, wyczyścimy się i - na rozprawę. Cha, cha! Teraz jużeśmy niegłupi, kochanku... Krwią kupiliśmy prawo rządzenia cesarstwem rosyjskim... Zaprowadzimy im porządeczek... Ścierwa! O, patrz, leży. - Wskazał na brzeg rowu, gdzie nienaturalnie wykoślawiony leżał człowiek w baranim kożuchu. - To na pewno jakiś tani ich Danton... Wóz prześcignęła niezdarna pleciona bryczka. Siedziało w niej dwóch oblepionych błotem ludzi, w burkach, z odrzuconymi na plecy kołnierzami i w mokrych czapkach futrzanych: tłusty, ogromny człowiek o ciemnej nalanej tłuszczem twarzy i drugi - z długą cygarniczką w kącikach zapadniętych ust, z zapuszczoną szpakowatą bródką i woreczkami pod oczyma. - Zbawcy ojczyzny - wskazał na nich Tiepłow. - W braku lepszych - tolerujemy. Przydadzą się. - Ten tłusty to, zdaje się, Guczkow? - No tak, i będzie w swoim czasie rozstrzelany, możesz być spokojny... A ten z cygarniczką - to Borys Suworin, też, bracie, morda do bicia... Niby to chce monarchy i niezupełnie monarchii, kręci, ale zdolny dziennikarz... Jego nie rozstrzelamy... Wóz wjechał do stanicy. Chaty i domy poza płotami wydawały się opuszczone. Dymiły zgliszcza. Leżało kilka trupów do połowy wdeptanych w błoto. Tu i ówdzie słychać było pojedyncze wystrzały - to rozstrzeliwano inogorodnych, wyciągniętych z piwnic i stodół. Na placu w nieładzie stał tabor. Z wozów krzyczeli ranni. Między wozami chodziły skołowaciałe, wymęczone siostry w brudnych płaszczach żołnierskich. Skądś z podwórza słychać było zwierzęcy krzyk i uderzenia nahajek. Pędzili jeźdźcy. Przy płocie grupka junkrów piła mleko z blaszanego wiadra. Coraz jaśniej, coraz goręcej świeciło słońce z błękitnej, wietrznej otchłani. Między drzewem a słupem telegraficznym na przerzuconej żerdzi kołysało się na wietrze, ze skręconymi szyjami i spuszczonymi w dół bosymi nogami, siedem długich trupów - komuniści z komitetu rewolucyjnego i trybunału. Nadszedł ostatni dzień wyprawy korniłowowskiej. Konni zwiadowcy, zasłaniając oczy od słońca, zobaczyli we mgle porannej, poza mętną wodą Kubania, złote kopuły Jekatierinodaru. Zadaniem czołowego oddziału kawalerii było- odbić czerwonym jedyny w tej okolicy prom na przeprawie przez Kubań w pobliżu stanicy Jelizawietińskiej. Był to nowy podstęp Korniłowa. Mogli go się spodziewać od wschodu, od Nowo-Dmitrowskiej, od południo-zachodu - wzdłuż linii kolejowej Noworosyjsk-Jekatierinodar. Ale przypuścić, że do szturmu na miasto Korniłow wybierze najniebezpieczniejsze obejście" na zachód od miasta, i przeprawę całej armii przez bystre wody Kubania bez mostów, tylko na promie, odcinając sobie w ten sposób wszelką możliwość odwrotu - takiej dywersji sztab dowodzącego siłami czerwonych, Awtonomowa, nie mógł przewidzieć. Ale właśnie tę najmniej strzeżoną drogę, dającą dwa do trzech dni odpoczynku bez bitew i wprowadzającą armię wprost na sady i ogrody Jekatierinodaru, wybrał chytry jak stary lis Korniłow. Brak amunicji został uzupełniony po zajęciu stacji Afipskiej, gdzie ochotnicy wysadzili tor kolejowy, ażeby zabezpieczyć się przed ogniem pociągów pancernych. Jednakże karabiny maszynowe jednego z czerwonych pociągów sięgały do skrzydła nacierających, którzy szli po wodzie roztopów. Kiedy pasmo kul wzbijając małe fontanny wody dobiegało do nich - padali w wodę, kryli się z głową jak kaczki. Wysunąwszy się przebiegali. Garnizon Afipskiej bronił się rozpaczliwie. Jednakże czerwoni byli skazani na zagładę, dlatego że tylko się bronili, a przeciwnik następował. Powoli, punkcikami, wężykami tyralier oddziały Armii Ochotniczej otaczały i obchodziły Afipską. Słońce zalewało "niebieską równinę ze sterczącymi z wody drzewami, stogami, dachami chutorów, z przelatującymi przez jeziora roztopów cieniami wiosennych obłoków. Korniłow, w krótkim kożuszku z szerokimi epoletami generalskimi, z lornetką i mapą, jechał konno na czele swojego sztabu przez te zwierciadlane płaszczyzny wody. Wydawał rozkazy oficerom służbowym, którzy w zamieci bryzgów pędzili na konikach. W pewnej chwili dostał się pod ostrzał i znajdujący się obok niego generał Romanowski został lekko ranny. Kiedy stacja została otoczona od zachodu i zaczął się ogólny szturm, Korniłow popędził konia szpicrutą i kłusem pojechał wprost do Afipskiej. Nie wątpił w zwycięstwo. Tam na torach, między sznurami wagonów, budynkami kolejowymi, składami i koszarami, oddziały nacierających wybijały czerwonych. Było to ostatnie i najkrwawsze zwycięstwo Armii Ochotniczej. Pułkownik Nieżencew, z czerwonymi policzkami, młodo wyglądający, podniecony, skacząc przez trupy podbiegł do Korniłowa - błysnąwszy szkłami binokli meldował: - Ekscelencjo, stacja Afipska zajęta. Korniłow natychmiast przerwał z niecierpliwością: - Pociski zdobyte? - Tak jest, siedemset pocisków i cztery wagony amunicji karabinowej. - Chwała Bogu! - Korniłow szeroko przeżegnał się drapiąc paznokciem małego palca po sztywnym kożuszku. - Chwała Bogu... Wtedy Nieżencew wskazał mu oczami na stojących tłumnie koło dworca szturmowców - specjalny pułk, złożony ze zdecydowanych na wszystko straceńców, noszących na rękawie trójkolorowy kąt. Jak ludzie, którzy weszli na stromą górę, stali wspierając się na karabinach. Twarze ich zastygły w znużonych grymasach wściekłości, ręce i twarze wielu z nich były ubroczone we krwi, oczy błędne. - Dwa razy ratowali sytuację i wdarli się pierwsi, ekscelencjo. - Aha! - Korniłow smagnął konia i galopem, chociaż odległość była niewielka, popędził do szturmowców (pośród nich natychmiast nastąpiło poruszenie, zaczęli stawać w szeregi, z całej siły, jak to zazwyczaj przedstawiają na pomnikach, osadził konia, zadarł głowę, krzyknął krótko: - Dziękuję wam, moje orły! Dziękuję za świetną akcję i jeszcze raz za to, żeście zdobyli pociski... Kłaniam się wam nisko... Otrzymawszy zapas amunicji artyleryjskiej armia zaczęła przeprawiać się przez Kubań na drewnianym promie, zdobytym przez przedni oddział konnicy. Siły armii w tym czasie wynosiły dziewięć tysięcy bagnetów i szabel i cztery tysiące koni. Przeprawa trwała trzy dni. Ogromnym obozem rozciągnęły się obok przeprawy oddziały wojsk, tabory, parki artyleryjskie. Wiosenny wiatr rozwiewał strzępki wypranej bielizny, rozwieszonej na hołoblach. Dymiły ogniska. Pasły się na łąkach spętane konie. Rozweseleni oficerowie włazili na wozy i przez lornetki starali się dojrzeć w niebieskiej dali sady i kopuły wytęsknionego miasta. Mówili: - Słowo honoru... Krzyżowcy tak samo podchodzili do Jerozolimy... - Tam, panowie, były Żydóweczki, a tu - proletariuszki... - Ogłosimy socjalizację kobiet... Ho-ho... - Do łaźni, na bulwar i - piwa! Od strony Jekatierinodaru nie podejmowano prób przeszkodzenia przeprawie. Czasami tylko strzelały patrole. Czerwoni postanowili się bronić. Spiesznie, przy pomocy całej ludności - z kobietami i dziećmi - kopali okopy, robili zasieki z drutu kolczastego, ustawiali działa. Z Noworosyjska nadjeżdżały transporty marynarzy czarnomorskich, wiozły armaty i pociski. Komisarze mówili w oddziałach o klasowym obliczu korniłowowskich ochotników, o tym, że za ich plecami szczerzy zęby "bezlitosna burżuazja światowa, której my, towarzysze, wypowiadamy zdecydowaną walkę". Przysięgli, że raczej umrą, niż oddadzą Jekatierinodar. Na czwarty dzień Armia Ochotnicza przypuściła szturm do stolicy Kubania. Huraganowym ogniem bateryj od strony Dworca Czarnomorskiego i przystani na Kubaniu przywitano wściekle nacierające kolumny ochotników. Ale nierówny teren, ogrody, rowy i koryta strumieni dały możność podejścia do miasta bez wielkich strat. Tu zaczęła się bitwa. W pobliżu tak zwanej "fermy", koło białego domku, stojącego na brzegu topolowego, jeszcze bezlistnego lasku na wysokim brzegu Kubania - czerwoni stawili zaciekły opór, zostali wyparci, ale znów gęstymi tłumami rzucili się na karabiny maszynowe, opanowali fermę i po godzinie powtórnie zostali wyparci przez kubańczyków pułkownika Ułagaja. , Na fermie, w parterowym domku, natychmiast ulokował się Korniłow ze sztabem. Stąd jak na dłoni widać było proste ulice Jekatierinodaru, białe, wysokie domy, ogródki, cmentarz, Dworzec Czarnomorski i na przedzie całej panoramy - długie rzędy okopów. Był jasny, wietrzny dzień wiosenny. Zewsząd wzlatywały dymki wystrzałów i błyszcząca przestrzeń ciężko, wstrząsająco huczała od nieustannego ryku armat. Ani czerwoni, ani biali nie szczędzili życia w tym dniu. W białym domku dla dowódcy armii, Korniłowa, przeznaczono pokój narożny, ustawiono telefony polowe, stół i fotel. Natychmiast wszedł tam, usiadł przy stole, rozłożył mapę i pogrążył się w rozmyślaniach nad posunięciami rozpoczętej gry. Dwaj jego adiutanci - podporucznik Doliński i chan Hadżijew - stali, jeden przy drzwiach, drugi przy telefonach. Kałmucka, sucha i pomarszczona twarz dowódcy armii, ze szpakowatymi włosami na jeża, była ponura jak nigdy. Sucha, mała ręka ze złotym pierścieniem martwo spoczywała na mapie. On sam wbrew radom Aleksiejewa, Denikina i innych generałów zdecydował się na ten szturm i teraz, pod koniec pierwszego dnia, pewność jego zachwiała się. Ale nie przyznałby się do tego nawet samemu sobie. Zostały popełnione dwa błędy: pierwszy - że trzecia część wojsk, z generałem Markowem, była pozostawiona przy przeprawie dla osłony taboru: dlatego pierwsze natarcie na Jekatierinodar okazało się nie dość skoncentrowane i nie dało takiego rezultatu, jakiego oczekiwano: czerwoni wytrzymali, uczepili się okopów i osiedli w nich, jak się zdaje, mocno. Drugi błąd polegał na tym, że do Jekatierinodaru zastosowano taktykę ekspedycji karnej, tę samą co i wcześniej, po drodze do stanic: miasto otaczano ze wszystkich stron (na prawym skrzydle - ruchem piechoty wzdłuż rzeki ku garbarniom, na lewym - głębokim obejściem kawalerii Erdelyiego) po to, żeby zamknąć wszystkie wejścia i wyjścia oraz rozprawić się z obrońcami miasta i ludnością jak z "bandytami" i "zbuntowanymi chamami" -rozstrzeliwaniem, szubienicą i chłostą. Taka taktyka sprawiała, że stawiający opór decydowali: lepiej umrzeć w bitwie niż na szubienicach. "Korniłow chce wszystkich powybijać"! - krzyczano po mieście. Kobiety, dziewczęta, dzieci, starzy i mali biegli pod kulami do okopów z dzbankami mleka, z pierogami: "Jedzcie, marynarze, jedzcie, żołnierzyki, kochani towarzysze, obrońcie nas"... I w dalszym ciągu nosili obrońcom żywność i skrzynki z nabojami, chociaż wszędzie, zwłaszcza wieczorem, jeździli konni krzycząc: "Opuścić ulice! Do domów! Gasić światła!"... A więc w pierwszym dniu przewaga była po stronie czerwonych. Biali stracili tego dnia trzech najlepszych dowódców, około tysiąca oficerów i szeregowych i wystrzelali, bez wyraźnego celu, przeszło trzecią część amunicji. A z Noworosyjska przedzierając się przez zapory ogniowe przybywały i przybywały pogruchotane pociągi z marynarzami, pociskami i armatami. Żołnierze z wagonów biegli prosto do okopów. Gęstość ugrupowania i brak dowództwa sprawiły, że straty były ogromne. Korniłow, nie wychodząc z narożnego pokoju na fermie, siedział nad mapą. Rozumiał już, że innego wyjścia nie ma: zdobyć miasto albo zginąć razem ze wszystkimi. Były to już myśli samobójcze... Armia, którą on sam jeden dowodził, topniała jak wrzucone w piec ołowiane żołnierzyki. Ale ten nieustraszony i nierozumny człowiek był uparty jak bawół. Na przysionku cerkwi, w stanicy Jelizawietińskiej, siedziało w skwarze słonecznym koło dwudziestu rannych oficerów. Od wschodu to głośniej, to ciszej słychać było huk armat. A tu, na niebie bez chmur, nad przedziurawioną pociskiem dzwonnicą raz po raz wzlatywały gołębie. Plac przed cerkwią był pusty. Chaty z powybijanymi oknami,- opustoszałe. Koło płotu, gdzie rozwijały się pąki bzu, leżał twarzą do ziemi na pół rozebrany trup, pokryty muchami. Na przysionku mówiono półgłosem: - Miałem narzeczoną, ładną, cudowną dziewczynę, pamiętam ją w różowej sukience z falbankami. Gdzie ona teraz jest - nie wiem. - Tak, miłość... To jakoś nawet dziko... A ciągnie, ciągnie do dawnego życia... Czyste kobiety, jesteś świetnie ubrany, spokojnie siedzisz w restauracji... Ach, dobrze by to było, panowie. - A śmierdzi ten bolszewik... Może by go zasypać... - Muchy zeżrą. - Cicho... Poczekajcie, panowie... Znów ogień huraganowy... - Wierzcie mi, to koniec... Nasi już są w mieście. Milczenie. Wszyscy odwrócili się patrząc na wschód, gdzie szarożółtą chmurą wisi dym i kurz nad Jekatierinodarem. Kulejąc podchodzi ryży, chudy jak szkielet oficer, siada, mówi: - Dopiero co umarł Waśka... Jak on krzyczał: "Mamo, mamo, czy ty mnie słyszysz?"... Z góry, z przysionka, ktoś powiedział ostro: - Miłość! Panienka z falbankami... Bujda. Taborowe rozmowy. Mam żonę ładniejszą od twojej narzeczonej z falbankami... i wysłałem ją do... (Ze złością prychnął nosem). A przy tym wszystkim łżesz, nie miałeś żadnej narzeczonej... Nagan w kieszeni i szabla - ot-i masz całą rodzinę z przyległościami... Roszczyn, chodzący z karabinem jako wartownik przy cerkwi, zatrzymał się i uważnie spojrzał na mówiącego - miał prawie chłopięcą, z zadartym nosem, jasną twarz, dwie ostre zmarszczki koło ust i stare, ciężkie, mętnobłękitnego koloru oczy niewyspanego zabójcy. Roszczyn oparł się na karabinie (wciąż jeszcze bolała go noga) i owładnęły nim nie wzywane myśli. Wspomnienie porzuconej Kati przejęło go litością. Przycisnął czoło do zimnego żelaza bagnetu. "Dosyć, dosyć, to słabość, to wszystko niepotrzebne Otrząsnął się i ruszył naprzód po świeżej trawce. "Nie czas na litość, nie czas na miłość". Pod rozwalonym przez pocisk ceglanym murem stał patrząc przez lornetkę krępy, nachmurzony człowiek. Elegancka skórzana kurtka, skórzane spodnie i miękkie kozackie buty były opryskane zaschłym błotem... Obok niego w ceglany mur od czasu do czasu uderzały kule. Niżej, o sto kroków od niego, stała bateria i zielone skrzynie amunicyjne. Konie, dopiero co odprowadzone pod płot, stały ponuro, nawaliwszy dymiącego nawozu. Obsługa siedząc na lawetach dział śmiała się, paliła -patrzono w kierunku dowódcy z lornetką. Prawie wszyscy byli marynarzami, oprócz trzech oberwanych brodaczy-artylerzystów. Dym i kurz zasłaniały horyzont - linie okopów, fałdy ziemi, sady. To, czemu dowódca się przyglądał, niewyraźnie pojawiało się i znikało z pola widzenia. Zza domu, gdzie stał, wysunął się miedzianoczerwony marynarz w samej koszuli, prześliznął się jak kot wzdłuż ściany i usiadł u stóp krępego człowieka, objął kolana tatuowanymi, mocnymi rękami i trochę przymrużył żółte jak u jastrzębia oczy. - Nad samym brzegiem dwa drzewa, widzisz? - powiedział półgłosem. - No? - Za nim - domek, ścianka bieleje, widzisz? - No? -To ferma. - Wiem. - Bardziej na prawo - patrz -lasek. A tam droga. - Widzę. - O czwartej przyjechali tam konni, ludzie zaczęli się ruszać. Wieczorem przyjechały dwa powozy. Tam siedzi ten diabeł, nie gdzie indziej. - Złaź na dół - rozkazującym tonem powiedział krępy i wezwał dowódcę baterii. Na wzgórek wlazł brodaty człowiek w baranim kożuchu. Krępy podał mu swoją lornetkę i dowódca baterii długo wpatrywał się, sapał. - Chutor Slusariewa, ferma - powiedział zachrypniętym głosem -odległość cztery wiorsty i ćwierć. Można i w Slusariewa rąbnąć. Oddał lornetkę, niezgrabnie zszedł na dół i natężywszy gardło ryknął: - Bateria, do dział!... celownik... Pierwsza seria... Ognia!... Działa huknęły piorunowymi gardłami, odskoczyły w tył na kompresorach, buchnął płomień i ciężkie granaty odleciały mrucząc o śmierci, ku wysokiemu brzegowi Kubania, ku dwom nagim topolom, gdzie w białym domku siedział nad mapą ponury Korniłow. W drugi dzień szturmu wezwano z taboru generała Markowa z pułkiem oficerskim. W tej kolumnie szedł Roszczyn jako szeregowiec. Siedem wiorst do Jekatjerinodaru, jeszcze gęściej niż wczoraj pokrytego dymem kanonady, przebiegli w ciągu godziny. Na przedzie szedł Markow w zsuniętej na tył głowy papasze i w rozpiętej watowanej kurtce. Zwracając się do ledwie nadążającego za nim pułkownika ze sztabu wymyślał i przeklinał pod adresem wyższego dowództwa: - Rozdrapali mi brygadę na drobne oddziały, w taborze mi, trach-tara-rach, kazali siedzieć... Gdyby mnie puścili z całą brygadą - już bym -trach-tararach - dawno był w Jekatierinodarze... Przeskoczył przez rów, podniósł nahajkę i odwracając się do wyciągniętej po zielonym polu kolumny wydał komendę - od krzyku żyły nabrzmiały mu na szyi... Zdyszani oficerowie ze spoconymi, poważnymi twarzami zaczęli biec, kolumna obracała się jak na osi i podchodząc do miasta rozwinęła się po polu w cztery chwiejne wstęgi. Roszczyn znalazł się niedaleko od Markowa. Kilka minut stali. Sprawdzali zamki karabinów. Poprawiali i oglądali ładownice. Markow znów skomenderował przeciągając samogłoski - wówczas oddzieliło się ubezpieczenie i biegiem ruszyło daleko naprzód. Za nim ruszyły tyraliery. Z lewej strony, naprzeciw, po rozjeżdżonej drodze wlokły się posępne wozy - wiozły rannych. Niektórzy z nich szli ze zwieszonymi głowami. Wielu rannych siedziało nad brzegami rowów, na przewróconych wozach. I zdawało się, że niepodobna porachować wozów i rannych - cała armia. Prześcigając pułk, na karym koniu przejechał rosły i tłusty człowiek z wąsami, w czapce z czerwonym otokiem i doskonale uszytym frenczu z naramiennikami kawalerzysty. Wesoło krzyknął coś do generała Markowa, ale ten odwrócił się obojętnie, nie odpowiedział. Był to Rodzianko, który wyprosił sobie pozwolenie na wyjazd z taboru, żeby zerknąć na szturm. Pułk znowu się zatrzymał. Z daleka rozległa się komenda, wielu zapaliło. Wszyscy milczeli patrząc tam, gdzie pośród rowów i pagórków kryła się straż przednia. Generał Markow, machając nahajką, odszedł w kierunku wysokiego lasku topolowego. Tam, z głębi ledwie dotkniętych zieloną mgiełką drzew, w niedługich odstępach czasu wzbijały się postrzępione słupy dymu, wysoko wzlatywały gałęzie i grudy ziemi. Stali długo. Była już piąta. Zza lasku pokazał się jeździec - pędził leżąc na końskiej szyi. Roszczyn patrzył, jak jego spieniony konik zakręcił się nad rowem, bojąc się przeskoczyć, potem machnąwszy ogonem skoczył, przy czym jeździec zgubił czapkę. Podjeżdżając do pułku jeździec krzyknął: - Nacierać... koszary artyleryjskie... generał na przedzie... tam... Wskazał ręką tam, gdzie na wzgórzu widniało kilka postaci, na jednej z nich bielała papacha. Rozległa się komenda: - Tyraliera, naprzód! Roszczyna ścisnęło w gardle, oczy mu wyschły - była sekunda strachu i zachwytu, ciało stało się bezcielesne, było pragnienie - biec, krzyczeć, strzelać, kłuć i żeby serce w chwili zachwytu zalało się krwią: serce - na ofiarę... Oddzieliła się pierwsza linia i w niej na lewym skrzydle szedł Roszczyn. A oto wzgórze, gdzie rozkraczony, twarzą do nacierającego pułku, stał Markow. - Przyjaciele, przyjaciele, naprzód! - powtarzał i jego zawsze przymrużone oczy wydawały się teraz rozszerzone, straszne. Potem Roszczyn zobaczył sterczące, suche łodygi - trawy. Wszędzie pomiędzy nimi - na wznak i na boku - leżeli jak worki nieruchomi ludzie w żołnierskich bluzach, w marynarskich kurtkach, w oficerskich płaszczach. Zobaczył przed sobą niewysokie ogrodzenie z kamieni i kłujące krzewy bez liści. Plecami do ogrodzenia siedział człowiek o pociągłej twarzy, w watowanej żołnierskiej bluzie, otwierał i zamykał usta. Roszczyn przeskoczył przez ogrodzenie i zobaczył szeroką drogę. Szybko zbliżały się po niej małe fontanny kurzu. To bolszewicy bili z karabinów maszynowych do nacierających. Zatrzymał się, cofnął, dech mu zaparło, obejrzał się. Ci z nacierających, którzy przeskoczyli przez ogrodzenie -padli. Roszczyn padł. przylgnąwszy policzkiem do kłującej ziemi. Z wysiłkiem zmusił się do podniesienia głowy. Tyraliera leżała. Na przedzie, w polu, w odległości pięćdziesięciu kroków ciągnął się nasyp kanału. Roszczyn zerwał się i nachylając się nisko, przebiegł te pięćdziesiąt kroków. Serce mu biło jak szalone. Padł w rów, w lepkie błoto. Za nim pojedynczo przebiegła cała tyraliera. Ten i ów, nie dobiegłszy, padł. Leżąc w rowie ciężko dyszeli. Nad głowami po nasypie świstały kule. Ale oto na przedzie coś się zmieniło, skądś zagwizdały pociski w kierunku koszar. Ogień karabinów maszynowych osłabł. Tyraliera z trudem podniosła się i ruszyła naprzód. Roszczyn widział swój długi, czerwono-czarny cień, prześlizgujący się po nierównym polu. Cień wykrzywiał się. to skracał, to uciekał Bóg wie dokąd. Roszczyn pomyślał: "Jakie to dziwne - wciąż jeszcze żyję i nawet cień pada ode mnie". Znowu wzmógł się ogień od strony koszar, ale przerzedzona tyraliera padła już o sto kroków od nich w głębokiej rozpadlinie rozmytego wodą gruntu. Tam, po szarym gliniastym dnie przechadzał się Markow ze strasznym wyrazem oczu. - Panowie, panowie - powtarzał - mały wypoczynek... Zapalcie, niech to diabli. I ostatnie uderzenie... Głupstwo, tylko sto kroków... Obok Roszczyna niziutki, łysy oficer patrząc na dymiący od kul brzeg rozpadliny powtarzał cicho jedno i to samo plugawe przekleństwo. Kilku ludzi leżało zakrywszy twarze dłońmi. Jeden przykucnął i trzymając się za czoło wymiotował krwią. Wielu, jak hieny w klatkach, chodziło w tył i naprzód po dnie rozpadliny. Rozległa się komenda: "Naprzód, naprzód"! Jak gdyby nikt jej nie słyszał. Roszczyn kurczowo zacisnął rzemienny pas, uczepił się krzaka, wylazł na górę. Obsunął się, zazgrzytał zębami, wylazł po raz drugi. I nad rozpadliną zobaczył przykucniętego Markowa, który krzyczał: - Do ataku! Naprzód! Roszczyn zobaczył w odległości kilku kroków przebiegające dziurawe podeszwy Markowa. Kilku ludzi prześcignęło je. Ceglany mur koszar zalany był zachodzącym słońcem. Płonęły w oknach kawałki szyb. Jakieś postacie uciekały z koszar po polu w kierunku dalekich domków z ogródkami... Grupka cywilnych i żołnierzy stała przy połamanych przyrządach gimnastycznych na piaszczystym podwórzu koszar artyleryjskich. Twarze mieli blade, zapadnięte, oczy spuszczone, ręce martwo zwisały. Przed nimi stała mniejsza grupka - oficerów - wsparta na karabinach. Z ciężką nienawiścią spoglądali na jeńców. Jedni i drudzy milczeli oczekując. Ale oto na podwórzu pokazał się szybko, skokami biegnący rotmistrz von Mekkę, ten sam - Roszczyn poznał go - z oczami niewyspanego zabójcy. - Wszystkich - krzyknął wesoło - jest rozkaz, wszystkich... Panowie, proszę, niech dziesięciu wystąpi... Zanim dziesięciu oficerów szczękając zamkami wystąpiło naprzód -pośród jeńców nastąpiło poruszenie. Jeden, barczysty i wysoki, ściągnął przez głowę sukienną bluzę. Drugi - cywilny, suchotniczy i bezzębny, z równymi, czarnymi wąsami, krzyknął spazmatycznie: - Pijcie, pasożyty, krew robotniczą! Dwóch mocno się objęło. Ktoś fałszywie zaintonował ochrypłym głosem: "Wyklęty, powstań"... Dziesięciu oficerów przyłożyło kolby karabinów do ramion. W tej chwili Roszczyn poczuł na sobie czyjeś uporczywe spojrzenie. Podniósł głowę. (Siedział na skrzynce, zdejmował buty). Patrzyły na niego oczy (twarzy nie Widział) z przedśmiertnym wyrzutem, z najwyższą powagą. "Znajome, kochane, szare oczy, mój Boże"! - Pal! Nierówno, spiesznie huknęły wystrzały. Rozległy się jęki, krzyki. Roszczyn nisko się nachylił, owijając brudną onucą nogę draśniętą kulą. Drugi dzień, tak samo jak pierwszy, nie przyniósł ochotnikom zwycięstwa. Wprawdzie na prawym skrzydle zostały zajęte koszary artyleryjskie, ale w centrum nie posunięto się ani na krok i walczący tam pułk korniłowowski stracił dowódcę, podpułkownika Nieżencewa, ulubieńca Korniłowa. Na lewym skrzydle kawaleria Erdelyiego cofała się. Czerwoni stawili niebywały dotąd opór, chociaż w Jekatierinodarze prawie w każdym domu leżeli ranni. Wiele kobiet i dzieci padło od kul w pobliżu okopów i na ulicach. Gdyby na miejscu Awtonomowa było dowództwo z głową, kierując ogólnym natarciem czerwonych wojsk - Armia Ochotnicza, przerzedzona i z pomieszanymi oddziałami, niechybnie byłaby odparta i rozbita. Na trzeci dzień byle jak i byle kim uzupełnione pułki ochotników znowu zostały rzucone do natarcia i znowu odepchnięto je do punktów wypadowych. Wielu rzuciwszy karabiny odeszło na tyły, do taboru. Generałowie upadli na duchu. Na pozycje przyjechał Aleksiejew, pokiwał siwą głową, odjechał. Ale nikt nie śmiał pójść powiedzieć dowódcy armii, że gra już przegrana i jeżeli nawet jakimś cudem wedrą się do Jekatierinodaru - to i tak teraz nie utrzymają miasta. Korniłow, pocałowawszy w martwe czoło swego ulubieńca Nieżencewa, przywiezionego wozem na fermę pod jego okno - już nie otwierał ust i z nikim nie mówił. Tylko raz, kiedy tuż koło domu wybuchł granat, a jeden z odłamków wpadł przez okno i utkwił w suficie, posępnie wskazał na ten odłamek suchym palcem i nie wiadomo czemu powiedział do adiutanta Hadżijewa. - Niech pan to schowa, chanie. W nocy z trzeciego na czwarty dzień wszystkie telefony polowe powtarzały rozkaz naczelnego dowódcy: "Kontynuować szturm". Ale na czwarty dzień stało się zupełnie oczywiste, że tempo natarcia znacznie osłabło. Generał Kutiepow, który zastąpił zabitego Nieżencewa, nie mógł poderwać do natarcia korniłowowskiego (najlepszego w armii) pułku, leżącego w ogrodach. Oddziały walczyły opieszale. Kawaleria Erdelyiego w dalszym ciągu cofała się. Markow, zdarłszy gardło krzykiem, stojąc zasypiał, a jego oficerowie nosa nie mogli wytknąć poza koszary. W połowie dnia w pokoju Korniłowa zebrała się rada wojenna złożona z generałów: Aleksiejewa, Romanowskiego, Markowa, Bogajewskiego, Filimonowa i Denikina. Korniłow wciągnąwszy małą, srebrną głowę w ramiona słuchał raportu Romanowskiego: "Pocisków nie ma, amunicji karabinowej nie ma. Ochotnicy-Kozacy rozchodzą się po stanicach. Wszystkie pułki przetrzebione. Ogólne przygnębienie. Wielu nawet nie rannych odchodzi z linii do taboru", itd. Generałowie słuchali ze spuszczonymi oczami. Markow, wsparłszy się na czyimś ramieniu, spał. W półmroku (bo okno było zasłonięte) twarz Korniłowa o wystających kościach policzkowych przypominała wyschniętą mumię. Powiedział głuchym głosem: - A więc, panowie, sytuacja rzeczywiście jest ciężka. Nie widzę innego wyjścia poza zdobyciem Jekatierinodaru. Postanowiłem jutro o świcie atakować miasto na całym froncie. W rezerwie pozostaje pułk Kazanowicza. Ja sam go poprowadzę do natarcia. Niespodzianie zasapał. Generałowie siedzieli z opuszczonymi głowami. Tęgi, z siwą bródką, przypominający dobrego urzędnika-służbistę generał Denikin. chory na bronchit. zawołał mimo woli: "O Boże. Boże"! , i zaniósłszy się kaszlem poszedł ku drzwiom. Korniłow błysnął za nim czarnymi oczami. Wysłuchał głosów oponentów, wstał i rozwiązał radę. Decydujący szturm był wyznaczony na pierwszego kwietnia. Po upływie pół godziny wrócił Denikin, wciąż jeszcze grało mu w piersiach. Usiadł i powiedział z miękką serdecznością: - Ekscelencjo, niech mi pan pozwoli zadać jedno pytanie, jak człowiek człowiekowi. - Słucham pana. Antoni Iwanowiczu. - Ławrze Gieorgijewiczu, dlaczego pan jest taki nieugięty? Korniłow odpowiedział natychmiast, jakby dawno już przygotował tę odpowiedź: - Innego wyjścia nie ma. Jeżeli nie zdobędziemy Jekatierinodaru, wpakuję sobie kulę w łeb. (Palcem, z odgryzionym aż do opuszka paznokciem, wskazał na skroń). - Pan tego nie zrobi! - Denikin podniósł pulchne, bardzo białe ręce, przycisnął je do piersi. - Wobec Boga, wobec ojczyzny. Kto poprowadzi armię, Ławrze Gieorgijewiczu?... - Pan, ekscelencjo... I niecierpliwym gestem Korniłow zaznaczył, że kończy tę rozmowę. Gorący poranek 31 marca był bez chmur. Z pozieleniałej ziemi wznosiły się fale oparów. Leniwie płynęły między stromymi brzegami mętne wody Kubania, poruszane tylko pluskiem ryb. Było cicho. Z rzadka tylko rozlegał się wystrzał, ryczała w oddali armata, gwiżdżąc przelatywał granat. Ludzie odpoczywali, żeby jutro zacząć nowy krwawy bój. Podporucznik Doliński palił na ganku domu. Myślał: "Warto by wyprać koszulę, kalesony, skarpetki... Dobrze by było wykąpać się". Nawet jakiś przelotny ptak wesoło pogwizdywał w lasku. Doliński podniósł głowę. Fiuit - przeleciał granat prosto w zielony lasek. Pękł ze zgrzytem żelaza. Ptaszek przestał śpiewać. Doliński rzucił niedopałkiem w głupią kurę, której nie wiadomo jakim cudem nie zarżnięto na rosół, westchnął, wrócił do domu, usiadł przy drzwiach, ale natychmiast zerwał się i wszedł do na pół ciemnego pokoju. Korniłow stał przy stole, podciągając spodnie. - Herbata jeszcze nie gotowa? - zapytał cicho. - Za minutę będzie gotowa, ekscelencjo, wydałem zarządzenie. Korniłow usiadł przy stole, oparł na nim łokcie, podniósł suchą dłoń do czoła, potarł zmarszczki: - Coś chciałem panu powiedzieć, poruczniku... Nie mogę sobie przypomnieć, a to nieszczęście. Doliński oczekując, co tamten powie, nachylił się nad stołem. Wszystko to tak nie pasowało do naczelnego dowódcy - cichy głos, roztargnienie -że aż strach go ogarnął. Korniłow powtórzył: - A to nieszczęście... Przypomnę sobie, oczywiście, niech pan nie odchodzi... Przed chwilą patrzyłem przez okno - wspaniały ranek... Aha, otóż... Zamilkł i podniósł głowę nasłuchując. Teraz i Doliński rozróżniał zbliżające się, przejmujące wycie granatu, jak się zdawało - wprost w kierunku zasłoniętego okna. Doliński cofnął się. Strasznie trzasnęło nad głową. Szarpnęło powietrzem. Błysnął płomień. Po pokoju rzuciło z dołu do góry rozcapierzonym ciałem naczelnego dowódcy. Dolińskiego wyrzuciło przez okno. Siedział na trawie cały biały od wapna, z trzęsącymi się ustami. Podbiegli do niego... Przy ciele Korniłowa, leżącym na noszach i do połowy nakrytym burką, przykucnąwszy krzątał się doktor. W pobliżu stała grupka sztabowców, a najbliżej noszy - Denikin w niezgrabnie nałożonej, szerokiej czapce. Korniłow przed chwilą jeszcze oddychał. Na jego ciele nie było widać żadnych obrażeń, jedynie małe zadrapanie na skroni. Doktor był człowiekiem niepozornym, ale w tej chwili zdawał sobie sprawę, że spojrzenia wszystkich są zwrócone na niego i - chociaż było dla niego oczywiste, że wszystko skończone - w dalszym ciągu ze znaczącą miną oglądał ciało. Nie śpiesząc się wstał, poprawił okulary i pokiwał głową, jakby mówiąc: "Niestety, medycyna jest tu bezsilna". Podszedł do niego Denikin i powiedział zdławionym głosem: - Niechże pan powie coś pocieszającego. - Stan beznadziejny! - Doktor rozłożył ręce. - Koniec. Denikin nerwowo wyjął chustkę, przycisnął ją do oczu i zatrząsł się. Tęgie jego ciało całe osiadło. Grupka sztabowców zbliżyła się patrząc już nie na trupa, ale na niego. Uklęknąwszy przeżegnał woskowożółtą twarz Korniłowa i pocałował go w czoło. Dwóch oficerów podniosło go. Trzeci powiedział w podnieceniu: - Panowie, a kto obejmie dowództwo? - Ależ ja, oczywiście, że ja obejmę -wysokim, łkającym głosem zawołał Denikin. - Co do tego był zawczasu wydany przez Ławra Gieorgijewicza rozkaz, jeszcze wczoraj mówił mi o tym... Tej samej nocy wszystkie oddziały Armii Ochotniczej niepostrzeżenie opuściły pozycje i piechota, kawaleria, tabory, lazarety i podwody z działaczami politycznymi odmaszerowały na północ, w kierunku chutorów Gnaczbau, zabierając ze sobą dwa trupy - Korniłowa i Nieżencewa... Wyprawa korniłowowska nie udała się. Główni wodzowie i połowa uczestników zginęła. Zdawało się, że przyszły historyk nie zużyje na wspomnienie o niej więcej niż kilka słów. W istocie korniłowowska "wyprawa lodowa" miała niezwykłe znaczenie. Biali po raz pierwszy odnaleźli w niej swój język, swoją legendę, uzyskali terminologię bojową - wszystko aż do nowo ustanowionego białego orderu, wyobrażającego na wstędze Świętego Jerzego miecz i wieniec cierniowy. Później przy poborach i mobilizacjach, podczas przykrych zajść z cudzoziemcami i nieporozumień z ludnością miejscową - jako pierwszy i najwyższy argument wysuwali wieniec męczeński. Trudno było oponować: no, cóż z tego, na przykład, że taki a taki generał wychłostał cały powiat? Chłostali męczennicy, następcy męczenników, a tym wszystko wolno. Wyprawa korniłowowska była tym początkiem, kiedy po prologu unosi się kurtyna tragedii, a sceny, jedna straszniejsza i zgubniejsza od drugiej, w męczącym natłoku przesuwają się przed oczami. Rozdział IV. Aleksiej Krasilnikow zeskoczył ze stopnia wagonu, wziął brata jak dziecko na ręce, postawił na peronie. Matriona stała przy drzwiach dworca, koło dzwonu. Siemion nie od razu ją poznał: miała na sobie miejskie palto, czarne, błyszczące jej włosy pokrywała zawiązana jak czepek, według nowej radzieckiej mody, biała, schludna chustka. Młoda, okrągła, ładna jej twarz była wystraszona, usta mocno zaciśnięte. Kiedy Siemion podtrzymywany przez brata podszedł ledwie suwając nogami, piwne oczy Matriony zaczęły mrugać, twarz jej drgnęła... - Ojczulku mój - powiedziała cicho - jakiś ty wymizerowany. Siemion westchnął z bólem, położył rękę na ramieniu żony, dotknął ustami jej czystego, chłodnego policzka. Aleksiej wziął od niej bat. Postali chwilę w milczeniu. Aleksiej powiedział: - No i masz męża. Chcieli go zabić, ale nie zabili. To nic, razem będziemy kosić. No, jedźmy, kochana rodzino. Matriona czule i mocno objęła Siemiona przez plecy, doprowadziła do wozu, gdzie na samodziałowym kilimku leżały wyszywane poduszki. Posadziła go, usiadła obok, wyciągnąwszy nogi w nowych, miejskiego fasonu trzewikach. Aleksiej poprawiając szleje powiedział wesoło: - W lutym jakiś kawaler odłączył się od transportu. Dwa dni lałem w niego samogonkę. No i pięćset rubli dałem, do tego kierenkami, więc mam konia. - Łagodnie poklepał po zadzie silnego, gniadego wałacha. Wskoczył na przodek wozu, poprawił barankową czapkę, ruszył lejcami. Wyjechali na drogę polną w ledwie zieleniejące pola, nad którymi w świetle słonecznym, trzepocząc skrzydłami, gorąco śpiewał skowronek. Na nie ogolonej, ziemistej twarzy Siemiona ukazał się uśmiech. Matriona przyciskając go do siebie zapytała spojrzeniem, a on odpowiedział: - Tak, używacie tu sobie... Miło było Siemionowi wejść do obszernej, czysto wybielonej chaty. I zielone okiennice na małych okienkach, i nowo podmurowany ganek, i oto - przeszedł przez znajome, niskie drzwi - ciepły, czysto wybielony kredą piec, mocny stół, nakryty wyszywanym obrusem, na półce jakieś całkiem nie wiejskie nakrycia stołowe z niklu i porcelany, na lewo - sypialnia Matriony z metalowym szerokim łóżkiem, pokrytym koronkową kapą, ze stertą wysokich poduszek, na prawo pokój Aleksieja (zajmowany dawniej przez nieboszczyka ojca), na ścianie - uzdeczki, siodło, szabla, karabin, fotografia i po wszystkich trzech pokojach - troskliwie porozstawiane kwiaty w doniczkach, fikusy i kaktusy; cały ten dostatek i czystość zdziwiły Siemiona. Półtora roku nie był w domu i - popatrzeć - fikusy i łóżko jak u księżniczki, i miejskie ubranie na Matrionie. - Żyjecie jak dziedzice - powiedział siadając na ławce i z trudem rozwiązując szalik. Matriona włożyła miejskie palto do skrzyni, przypasała fartuch, odwróciła obrus na lewą stronę i szybko nakryła do stołu, wsunęła w piec uchwyt i przysiadłszy pod ciężarem, tak że aż jej poróżowiały obnażone do łokci ręce, wystawiła sagan z barszczem. Na stole stała już i słonina, i półgęski, i suszone ryby. Matriona mrugnęła na Aleksieja, ten mrugnął na nią i przyniosła gliniany dzbaneczek z samogonką. Wówczas bracia usiedli do stołu. Aleksiej najpierw bratu podał szklaneczkę. Matriona skłoniła się. I kiedy Siemion wypił ognisty trunek, ledwie odsapnął, oboje - i Matriona i Aleksiej - otarli oczy. Widać bardzo byli radzi, że Siemion żyje i siedzi z nimi przy stole. - Żyjemy sobie, braciszku, nie żeby nadzwyczajnie, ale niezgorzej, po gospodarsku - powiedział Aleksiej. kiedy skończyli jeść barszcz. Matriona uprzątnęła talerze z kośćmi i usiadła blisko męża. - Pamiętasz, na książęcym letniku klin koło lasku, ziemia jak złoto? Dużom musiał się nakrzyczeć w gromadzie, sześć wiader samogonki postawiłem chłopom - wydzielili. Też zaoraliśmy go z Matrioną. Latoś niezły był urodzaj na polu koło rzeczki. Wszystko, co widzisz: łóżko, lustro, imbryki, łyżki, szmatki, różne różności - wszystko to przybyło nam tej zimy. Twoja Matriona to gospodyni jakich mało. Ani jednego dnia targowego nie przepuszcza. Ja jeszcze po staremu - sprzedaję za pieniążki, a ona nie: zarżnie świniaka, kurcząt, mąki, kartofli weźmie na wóz, spódnicę podkasze i -do miasta... I nawet na rynek nie zajeżdża, tylko idzie prosto do mieszkania, do różnych dawniejszych państwa i szuka oczami: "a to, powiada, łóżko - dwa pudy mąki i sześc funtów słoniny... A za tę, powiada, kapę - kartofli"... Po prostu śmiech zbiera, kiedy wracamy z targu - niczym Cyganię. tyle kramu na wozie. Matriona ściskając rękę męża mówiła: - Pamiętasz moją cioteczną siostrę, Awdotię? O rok starsza ode mnie -swatamy ją za Aleksieja. Aleksiej śmiał się grzebiąc w kieszeni: - Te baby postanowiły prędzej ode mnie... I racja - braciszku, naprzykrzyło mi się być wdowcem. Podpije człowiek i - dostręczycielki, taki brud. że potem pluje z obrzydzenia. Wyjął kapciuch i opaloną fajeczkę z miedzianymi wisiorkami, nabił tytoniu własnego siewu i kłęby dymu popłynęły po izbie. Siemionowi od gadania i samogonki całkiem w głowie się zakręciło. Siedział, słuchał, dziwił się. O zmierzchu Matriona zaprowadziła go do łaźni, troskliwie wymyła. wyparzyła, wychłostała miotełką, otuliła w kożuszek i znów siedzieli przy stole, jedli wieczerzę, wysączyli gliniany dzbanuszek do ostatniej kropelki. Siemion, choć jeszcze był słaby, ale położył się spać z żoną i zasnął, objęty za szyję jej gorącą ręką. A z rana, kiedy się obudził, w izbie było uprzątnięte, ciepło. Matriona, błyskając oczami i białymi zębami w uśmiechu, wyrabiała ciasto. Aleksiej miał niedługo przyjechać z pola na śniadanie. Wiosenne światło lało się przez czyste okienka. Błyszczały liście fikusów. Siemion usiadł na łóżku, wyprostował się: jakby mu drugie tyle zdrowia przybyło w ciągu wczorajszego dnia, w ciągu tej nocy przespanej z Matrioną. Ubrał się. umył, zapytał, gdzie brat ma brzytwę, w jego pokoju przed kawałkiem lustra ogolił się. Wyszedł na ulicę, stanął przy bramie i ukłonił się siedzącemu w ogródku sąsiadów zgrzybiałemu staruszkowi, pamiętającemu czterech carów. Staruszek zdjął czapkę, poważnie skłonił głowę - i znów siedział, równo postawiwszy martwe nogi w walonkach, równo złożywszy żylaste ręce na kijku. Znajoma ulica o tej porze była pusta. Między chatami widać było ciągnące się daleko pasma zieleni. Na kurhanach, na horyzoncie, stały tu i ówdzie wyprzężone wozy. Siemion popatrzył na lewo - nad kredowym urwiskiem leniwie poruszały skrzydłami dwa wiatraki. Poniżej, na stoku, pośród ogrodów i słomianych strzech, bielała dzwonnica. Za przejrzystym jeszcze gajem płonęły od słońca okna książęcego niegdyś dworu. I gaj, i piękna fasada dworu odbijały się w jeziorze roztopów. Nad wodą leżały krowy, biegały dzieci. Siemion stał i patrzył spode łba, włożywszy ręce do obszernych kieszeni świtki brata. Patrzył i smutek chwytał go za serce, i stopniowo poprzez przejrzyste fale gorąca, płynące nad siołem, nad fioletowymi sadami i zoraną ziemią, widział już coś innego niż ten spokój i ciszę. Podjechał wozem Aleksiej, już z daleka wesoło zawołał do niego. Otwierając wrota, badawczo, szybko spojrzał na Siemiona. Wyprzągł wałacha i zaczął myć ręce na podwórzu pod wiszącą umywalnią. - To nic. bracie, wyliżesz się - powiedział łagodnie. - Ja też, kiedym wrócił z niemieckiego frontu, na nic nie chciałem patrzeć: wciąż, krew w oczach, zgryzota... Ach, niech będzie przeklęta ta wojna... Chodźmy na śniadanie. Siemion nic nie odpowiedział. Ale i Matriona zauważyła, że mąż niewesoły. Po śniadaniu Aleksiej znowu pojechał w pole. Matriona boso, podkasana, poszła wozić nawóz drugim koniem. Siemion położył się na łóżku brata. Przewracał się. nie mógł zasnąć. Smutek ściskał mu serce. Zacisnąwszy zęby myślał: "Nie zrozumieją, nie warto nawet mówić z nimi". Ale wieczorem, kiedy wszyscy troje wyszli przed bramę posiedzieć na belce, Siemion nie wytrzymał i powiedział: - Aleksiej. powinien byś jednak wyczyścić karabin. - A niech go licho... Teraz, braciszku, ze sto lat nie będziemy wojowali. - Za wcześnie się cieszycie. Za wcześnie pokupowaliście fikusy. - A ty się nie złość przed czasem - Aleksiej zapalił fajeczkę, splunął pomiędzy nogi. - Pogadajmy po chłopsku, toć nie jesteśmy na mityngu. Ja przecież znam to wszystko, co na mityngach mówią - sam krzyczałem. Tylko ty, Siemion, umiej słuchać tego, co ci potrzebne, a to, co ci niepotrzebne - puszczać mimo uszu. Powiedzmy: ziemia dla pracujących. To zupełna racja. A teraz - komitety biedoty. W naszym siole, powiedzmy, tych komitetowców ujęliśmy w karby. A w Sosnówce komitet biedoty co chce, to robi, takie rekwizycje, takie nieporządki, że - uciekać. Majątek hrabiego Bobrińskiego cały poszedł na sowchoz, chłopom nie wydzielili ani cala. A kto jest w komitecie? Dwóch miejscowych komorników, co koni nie mają. a reszta - licho ich wie, co za jedni, przybłędy jakieś, katorżnicy... Rozumiesz to czy nie?... - Ech, a toż ja nie o tym... - Siemion odwrócił się. - Otóż to, ty nie o tym, a ja właśnie o tym. W siedemnastym roku na froncie i ja krzyczałem o burżuazji. A kiedym dostał -niech mu Pan Bóg da zdrowie, temu, co mnie wtedy trafił - kiedym dostał kulą w nogę, od razum się ewakuował do domu. Widzę: choćbym nie wiem ile zjadł, na drugi dzień znowu chce się jeść. Pracuj... Siemion zastukał paznokciami po belce: - Ziemia pod wami się pali, a wyście spać się położyli. - Możliwe, że u was we flocie - powiedział Aleksiej twardo - albo po miastach rewolucja się nie skończyła. A u nas skończyła się, jak tylko ziemię podzielili. Teraz tak będzie: jak skończym siewy, zabierzemy się do komitetowców. Na świętego Piotra nie zostawimy ani jednego komitetu biedoty. Żywcem w ziemię zakopiemy. Komunistów się nie boimy. Samego diabła się nie boimy, zapamiętaj to sobie. - Daj spokój, Aleksieju Iwanowiczu, popatrz - on cały się trzęsie -powiedziała Matriona cicho. - Czy można tyle wymagać od chorego? - Nie jestem chory... Obcy tu jestem! - krzyknął Siemion, wstał i odszedł do płotu. Na tym rozmowa się skończyła. Na tle zagasłej już zorzy latały dwa nietoperze, dwa diabełki. Tu i ówdzie paliło się światło w oknach - kończono wieczerzę. Z daleka słychać było śpiew - dziewczęce głosy. I oto śpiew urwał się i po szerokiej, pogrążonej w mroku ulicy rozległ się drobny tupot kopyt. Jadący zatrzymał się, coś krzyknął, znowu popędził konia. Aleksiej wyjął fajkę z ust nasłuchując. Wstał z belki. - Nieszczęście czy co? - powiedziała Matriona załamanym głosem. Wreszcie ukazał się jeździec - chłopak bez czapki, cwałował machając bosymi nogami... - Niemcy idą! - krzyknął nie zatrzymując się. - W Sosnówce już czterech ludzi zabili!... Po zawarciu pokoju, w połowie marca według nowego stylu, wojska niemieckie na całej linii od Rygi do Morza Czarnego rozpoczęły ofensywę na Ukrainę i Zagłębie Donieckie. Na mocy traktatu pokojowego, który Niemcy zawarli z Radą Centralną, mieli oni dostać: 75 milionów pudów zboża, 11 milionów pudów żywego bydła, 2 miliony gęsi i kur, 2,5 miliona pudów cukru, 20 milionów litrów spirytusu, 2,5 tysiąca wagonów jaj, 4 tysiące pudów słoniny, prócz tego -masło, skórę, wełnę, drewno itp. Niemcy szli na Ukrainę według wszelkich reguł taktyki - szarozielonymi kolumnami, w stalowych hełmach. Słabe pozycje wojsk czerwonych były zmiatane z oblicza ziemi przez ciężką artylerię niemiecką. Szły wojska, tabory samochodowe, ogromne parki artyleryjskie z działami wymalowanymi łamanymi liniami w pstre kolory, grzmiały czołgi i samochody pancerne, wieziono pontony, całe mosty do przepraw. W górze huczały sznury samolotów. Było to najście techniki na prawie bezbronny naród. Oddziały czerwone - z żołnierzy frontowych, chłopów, górników i robotników miastowych - przerzedzone i dużo mniejsze ilościowo od Niemców, cofały siew bitwach na północ i wschód. A w Kijowie siedział już zamiast Rady Centralnej, która sprzedała Niemcom Ukrainę, generał świty cesarskiej, Skoropadski, ubrany w ulubioną przez ukraińskich nacjonalistów niebieską świtkę, ująwszy się pod boki, z buławą w ręku. Chaj żywe szczyra Ukraina! Odtąd i na wieki pokój, porządek i pomyślność. Robotnicy do warsztatów, rolnicy do pługa! Akysz, a kysz! - zgiń, przepadnij, czerwone omamienie!"... W tydzień po tym, gdy ulicą sioła Wladimirskiego przegalopował straszny zwiastun, wczesnym rankiem na kredowym urwisku koło wiatraków ukazał się patrol konny - dwudziestu jeźdźców na czarnych, rosłych koniach, wysocy, o nierosyjskim typie, w krótkich zielonoszarych mundurach i czapkach ułańskich ze sznurami. Popatrzyli w dół na sioło, zsiedli z koni. W siole byli jeszcze ludzie - wielu dzisiaj nie wyjechało w pole. I oto pobiegli chłopcy od bramy do bramy," baby skrzyknęły się przez płoty i wkrótce na placu przed cerkwią zebrał się tłum. Patrzono w górę, tam gdzie koło wiatraków - wyraźnie było widać - ułani ustawili dwa karabiny maszynowe. A wkrótce potem z drugiej strony zaturkotały po siole podkute koła, trzasnął bicz i na plac tęgim kłusem wjechała spieniona para karogniadych, zaprzężonych do wojskowego powozika. Powoził jasnooki, z długą dolną szczęką, niezgrabny żołnierz w czapce bez daszka i w ciasnym mundurze. Za nim - podparty pod boki - siedział oficer niemiecki, dziwaczny pan o srogiej minie, ze szkiełkiem w oku i nowiutkiej czapce, podobnej do zabawki. Koło niego z lewej strony kulił się stary znajomy, administrator książęcy, który zeszłej jesieni w kalesonach uciekł z majątku. Teraz siedział napuszony, w porządnym palcie, w ciepłej czapce - z okrągłą twarzą, wygolony, w złotych okularach - Grigorij Karłowicz Mili. Oj, podrapali się chłopi w głowę, kiedy ujrzeli Grigorija Karłowicza. - Czapki zdjąć! - niespodzianie krzyknął po rosyjsku dziwaczny oficer. Niektórzy, stojący bliżej, niechętnie zdjęli czapki. Na placu uciszyło się. Oficer, wciąż tak samo usadowiony i wsparty pod boki, błyskając szkiełkiem zaczął mówić rąbiąc słowa, wymawiając niektóre z trudem, ale prawidłowo: - Rolnicy sioła Władimirskiego, widzieliście tam, na górce, dwa niemieckie karabiny maszynowe, które doskonale funkcjonują... Jesteście, oczywiście, rozsądnymi rolnikami. Nie chciałbym wam zaszkodzić. Muszę wam powiedzieć, że niemieckie wojska cesarza Wilhelma przyszły po to, żeby na nowo zaprowadzić pośród was życie porządnych ludzi. My, Niemcy, nie lubimy, kiedy kto kradnie cudzą własność, za to karzemy bezlitośnie. Bolszewicy uczyli was czego innego, nieprawdaż? Za to my wypędziliśmy bolszewików i oni nigdy już tutaj nie wrócą. Radzę wam dobrze pomyśleć o waszych złych postępkach, a także o tym, żeby niezwłocznie zwrócić właścicielowi tego majątku to, coście mu ukradli... W tłumie ktoś aż chrząknął na te słowa. Grigorij Karłowicz cały czas siedział z daszkiem nasuniętym na oczy, bacznie wpatrując się w chłopów. Raz po jego pełnej twarzy przemknął uśmiech tryumfu - widocznie poznał kogoś. Oficer skończył przemówienie. Chłopi milczeli. - Ja spełniłem swój obowiązek. Teraz niech pan przemówi, panie Mili - zwrócił się do niego oficer. Grigorij Karłowicz wymówił się uprzejmie. - Panie lejtnancie, ja nie mam z nimi o czym mówić. Oni i tak wszystko zrozumieli. - Dobrze - powiedział oficer, którego to nic nie obchodziło. - August, jazda. Żołnierz w czapce bez daszka trzasnął z bata i wojskowy powozik pojechał przez rozstępujący się tłum w kierunku książęcego dworu, gdzie jeszcze trzy dni temu znajdował się gminny komitet wykonawczy. Chłopi patrzyli za nimi. - Wsparł się pod boki Niemiec - odezwał się ktoś w tłumie. - A Grigorij Karłowicz jakoś milczy. - Poczekaj, jeszcze będzie gadał. - A to nieszczęście, mój Boże - i za co? - A teraz tylko patrzeć komisarza powiatowego. - W Sosnówce już był. Zwołał gromadę i dalejże wymyślać chłopom: wy, powiada, tacy i owacy, rabusie, bandyci, zapomnieliście o dziewięćset piątym roku? Trzy godziny wymyślał i cały czas od takich synów. Całą politykę wytłumaczył. - A cóż teraz będzie? - A chłostać będą. - Czekaj, a zorane pola? Czyje one teraz? - Po połowie. Uprzątnąć pozwolą, połowa dla księcia. - Ech, do diabła, ucieknę... - Dokąd uciekniesz, głupia?... Chłopi pogadali i rozeszli się. A pod wieczór zanieśli do książęcego dworu kanapy, fotele, łóżka, portiery, złocone ramy z lustrami i obrazami. Krasilnikowowie jedli kolację nie zapalając światła. Aleksiej wciąż odkładał łyżkę, oglądał się na okno, wzdychał, Matriona cicho jak mysz chodziła od pieca do stołu. Siemion siedział przygarbiony, kędzierzawy, ciemne włosy spadały mu na czoło. Uprzątając resztki jadła albo stawiając miskę z nową potrawą Matriona niby to niechcący dotykała go to ręką, to piersią. Ale on nie podnosił głowy i uparcie milczał. Nagle Aleksiej skoczył do okna, uderzył w szybę paznokciami, wyjrzał. Teraz w wieczornej ciszy wyraźnie było słychać z daleka dziki, przeciągły krzyk. Matriona natychmiast usiadła na ławce, ścisnęła ręce między kolanami. - Chłoszczą Waśkę Diemientijewa - cicho powiedział Aleksiej - niedawno zaprowadzili go na książęce podwórze. - To już trzeciego - szepnęła Matriona. Zamilkli, słuchali. Krzyk człowieka wciąż tą samą rozpaczą i przerażeniem wisiał nad wieczornym siołem. Siemion gwałtownie powstał. Krótkim ruchem podciągnął pasek od spodni i poszedł do pokoju brata. Matriona także w milczeniu rzuciła się za nim. Zdejmował ze ściany karabin. Matriona objęła go za szyję, zawisła przechyliwszy w tył głowę, zacisnąwszy białe zęby - zastygła. Siemion chciał ją odepchnąć i nie mógł. Karabin upadł na glinianą podłogę. Wtedy padł na łóżko twarzą do poduszki. Matriona przysiadła obok niego, spiesznie głaskała męża po twardych włosach. Nie mając zaufania do sił strażników i nowego hetmańskiego wojska -hajdamaków, administrator Grigorij Karłowicz starał się o przysłanie garnizonu do sioła Władimirskiego. Niemcy chętnie szli na rękę w takich wypadkach i do Władimirskiego przyszły dwa plutony z karabinami maszynowymi. Żołnierzy zakwaterowano po chatach. Mówiono, jakoby Grigorij Karłowicz sam wyznaczał chaty pod kwaterunek. W każdym bądź razie wszyscy ci chłopi, którzy brali udział w zeszłorocznej grabieży książęcego majątku, i bezpartyjni członkowie gminnego komitetu wykonawczego (dziesięciu młodych uciekło z sioła jeszcze przed zjawieniem się Niemców) musieli przyjąć na wyżywienie po jednym żołnierzu z koniem. Więc i do bramy Aleksieja Krasilnikowa zapukał chwacki żołnierz niemiecki w pełnym rynsztunku, z karabinem i w hełmie. Niezrozumiale coś mówiąc pokazał Aleksiejowi nakaz i poklepał go po ramieniu: - Topsze, przyjacielu... Żołnierzowi oddano pokój Aleksieja, zabrano tylko uprząż i broń. Żołnierz zaraz się zadomowił - rozesłał porządny koc, na ścianie powiesił fotografię Wilhelma, kazał porządnie zamieść; podczas gdy Matriona zamiatała, zebrał brudną bieliznę i poprosił o wypranie: "Seluirzig, pfuj -mówił - birre wyprać". Potem, bardzo zadowolony, zwalił się w butach na łóżko i zapalił cygaro. Żołnierz był gruby, z płaskimi, zadartymi do góry wąsami. Mundur miał porządny, zgrabny. I do jedzenia był chwacki. Żarł wszystko, co mu Matriona przynosiła do pokoju; szczególnie mu smakowała solona słonina. Matrionie śmiertelnie żal było karmić tą słoniną Niemca, ale Aleksiej powiedział: "Daj spokój, niech się obeżre i śpi. byleby nosa nigdzie nie wtykał". Kiedy nie było co robić, żołnierz śpiewał sobie grubym głosem marsze wojskowe albo pisał do domu na pocztówkach z widokami Kijowa. Nie awanturował się, tylko chodził bardzo głośno - tupał butami jak gospodarz. U Krasilnikowów teraz jakby nieboszczyk był w domu: w milczeniu siadali do stołu, wstawali w milczeniu, Aleksiej niewesoły, na czole zmarszczki. Matriona zmizerniała, wzdychała, ukradkiem ocierała łzy fartuchem. Najbardziej bała się o Siemiona, żeby przez popędliwość nie wybuchnął. Ale on przez te dni przycichł, przyczaił się. W chacie gminnej i na wrotach codziennie teraz rozklejano uniwersały hetmana o zwróceniu ziemi i bydła dziedzicom, o rekwizycjach i poborach, o przymusowej sprzedaży zboża, o bezlitosnych karach za próby buntu, za ukrywanie komunistów itd. Chłopi czytali uniwersały i milczeli. Potem zaczęły dochodzić złowieszcze pogłoski o tym, że w takim a takim siole dostawcy pod ochroną kawalerii niemieckiej wywieźli nawet nie młócone zboże, zapłacili jakimiś nierosyjskimi papierkami, których nawet baby nie chcą brać, w takim siole zabrali połowę bydła, a w takim, rzekomo, nie zostawili nawet wróblom na dziobanie. Po nocach w odosobnionych miejscach chłopi zaczęli zbierać się małymi grupkami, wysłuchiwali opowiadań, stękali. Cóż było począć? Jak pomóc? Taka siła się zwaliła, że choć zdychaj i ani piśnij. Siemion zaczął przychodzić na te zebrania - za opłotki, nad strumień, pod wierzbę. W narzuconej kurtce siedział na ziemi, palił, słuchał. Czasami miał ochotę powstać, zrzucić kurtkę, wyprostować ramiona. "Towarzysze"!... Nie warto - tylko się ich nastraszy, zatrzęsą chłopi głowa"mi, rozbiegną się. Raz o zmierzchu spotkał na wygonie jakiegoś człowieka -stał, wyszczerzał zęby. Siemion przeszedł obok niego, człowiek zawołał cicho. - Braciszku! i Siemion drgnął: czyżby swój? Patrząc z ukosa spytał: - Czego ci trzeba? - Tyś brat Aleksieja? - No, powiedzmy. - Nie poznajesz swoich... Pamiętasz załogę na "Kierczu"? - Kożyn! To ty? - Siemion mocno uścisnął mu rękę. Stali, patrzyli jeden na drugiego. Kożyn obejrzawszy się spiesznie powiedział. - Karabiny obcinacie? - Nie, na razie u nas jeszcze spokojnie. - A czy są odważne chłopaki? - Kto ich tam wie, dotąd nie widać. Czekamy, co będzie dalej. - A cóż wy, chłopcy, robicie? - powiedział Kożyn i oczy wciąż mu latały wpatrując się w zarysy zmierzchu. - Na cóż czekacie? Tak to was oskubią jak gęsi, a wyście nawet główki nadstawili. A czy wiecie, że u nas już sioło Uspienówkę całe spalili ogniem artyleryjskim? Baby, dzieci rozbiegły się, gdzie się dało, chłopi do lasu... Z Nowospaskiego ludzie uciekają, z Fiedorówki, z Hulaj-Pola - wszyscy do nas... - Do kogóż to - do was? - Znasz las Dobriwski? Tam się zbierają... No, dobrze... Ty wiesz co, szepnij chłopakom, żeby wasza Władimirówka dostarczyła czterdzieści obciętych karabinów i z dziesięć długich z amunicją, granatów ręcznych -ile zbierzecie, i chowajcie to w stogu, w polu... Rozumiesz? W Sosnówce już chowają pod stogi, chłopaki tylko na mnie czekają... W Gundiajewce trzydziestu chłopów z końmi czeka. Trzeba iść... - Ale dokąd? Do kogo? - No, do atamana... Zowią go - Szczuś. Teraz po całej Jekatierinosławskiej zbieramy oddziały... W zeszłym tygodniu rozbiliśmy hajdamaków, spaliliśmy folwark... To ci, braciszku, była uciecha: spirytus, cukier darmo chłopom rozdawaliśmy... Więc pamiętaj - przyjdę za tydzień... Mrugnął do Siemiona, przeskoczył przez chruściany płot i pobiegł, nachylony, w trzciny, gdzie donośnie kumkały żaby. Pogłoski o atamanach, o napadach dochodziły do Władimirówki, ale nie dawano im wiary. I oto zjawił się żywy świadek. Siemion tego samego wieczoru opowiedział o nim bratu. Aleksiej wysłuchał poważnie. - A jak ataman się nazywa? - Szczuś, jak powiadają. - Nie słyszałem. O Nestorze Iwanowiczu Machno krążą pogłoski, że ma bandę złożoną z dwudziestu pięciu ludzi gotowych na wszystko i napada z nią na folwarki. A o Szczusiu nie słyszałem... Wszystko możliwe: teraz chłop do wszystkiego zdolny. Cóż - jak Szczuś, to Szczuś, święta sprawa... Tylko wiesz co, Siemion, na razie nie mów o nim chłopom. Kiedy będzie trzebam, sam powiem. Siemion uśmiechnął się, wzruszył ramionami: - No, czekajcie, aż was całkiem oskubią. Tego wieczoru Kożyn widocznie nie tylko z Siemionem się widział. Po siole zaczęto szeptać o obciętych karabinach, o granatach, o oddziałach atamańskich. Tu i ówdzie po zagrodach nocą - kiedy się kto przysłuchał -zaczęły zgrzytać pilniki. Ale na razie było cicho. Niemcy nawet zaprowadzili porządek: wydali rozporządzenie, żeby z soboty na niedzielę zamiatać ulicę. No i nic - ulicę zamieciono. Potem zdarzyło się nieszczęście. O wczesnej godzinie, kiedy jeszcze nie wypędzano bydła do wodopoju, po zamiecionej ulicy przeszli strażnicy i dziesiętnicy z blachami, zastukali do okien: - Wychodzić! Chłopi zaczęli wyskakiwać za wrota, boso, zapinając się, i od razu otrzymali papier urzędowy: z takiego a takiego gospodarstwa - tyle a tyle zboża, wełny, słoniny i jajek dostawić intendenturze po takiej a takiej cenie w markach. Na placu przed cerkwią już stał tabor wojskowy. Po podwórzach, w bramach uśmiechali się kwaterujący tu Niemcy stojąc w hełmach, z karabinami u nogi. Chłopi zaczęli się drapać w głowy. Ten rzucił czapkę o ziemię, ów zaczął się zaklinać: - A toć nie mamy zboża, Boże mój! Choćby zarżnęli - nie ma nic! I wtedy ulicą przejechał powozikiem administrator. Chłopi nie tyle się przestraszyli żołnierzy czy strażników, ile jego złotych okularów, bo Grigorij Karłowicz zawsze wszystko wiedział i wszystko widział. Zatrzymał ogiera. Do powoziku podszedł komisarz ziemski. Pogadali. Komisarz mrugnął na strażników, ci weszli do pierwszej zagrody i od razu znaleźli ziarno pod nawozem. Grigorij Karłowicz tylko błysnął okularami usłyszawszy, jak nagle krzyknął gospodarz. Aleksiej w tym czasie chodził u siebie po podwórzu - tak mu zrzedła mina, że aż litość brała patrzeć. Matriona, spuściwszy chustkę na oczy. płakała na ganku. - Na co mi pieniądze, te marki, na co mi? - pytał Aleksiej, podnosił pniak albo złamane koło, rzucał w pokrzywy pod płot. Zobaczył koguta, przepędził go: - Ścierwo! - Schwycił za klamkę do spichlerzyka: - A co będziemy żreć? Te marki czy co? Widać, chcą nas puścić z torbami? Do reszty zrujnować? Znowu wepchnąć w ostateczną nędzę? Siemion, siedząc przy Matrionie, powiedział: - Będzie jeszcze gorzej... Odbiorą ci twojego wałacha. - No, co to. to już nie! Tu ja, bracie - siekierą! - Za późnoś się spostrzegł. - Aj, moi kochani - zajęczała Matriona - toć ja im gardło zębami poprzegryzam... We wrota uderzono kolbą. Wszedł kwaterujący żołnierz, gruby Niemiec - spokojnie, wesoło, jak do własnego domu. Za nim sześciu strażników i cywilny z hetmańskim, w kształcie trójzęba, bączkiem na urzędowej czapce, z księgą w rękach. - Tu jest dużo - powiedział mu Niemiec wskazując na spichlerzyk - słonina, chleb. Aleksiej spojrzał na niego ze wściekłością i z całej siły rzucił duży zardzewiały klucz pod nogi urzędnika hetmańskiego. - No, no, szelmo! - krzyknął urzędnik. - Chcesz rózeg, sukinsynu! Siemion łokciem odtrącił Matrionę, rzucił się z ganku, ale jego piersi dotknęło natychmiast szerokie ostrze bagnetu: - Halt - krzyknął Niemiec ostro i rozkazująco. - Russ, na miejsce! Cały dzień załadowywano wojskowe wózki, a późną nocą tabor odjechał. Sioło było ograbione, spustoszone. Nigdzie nie zapalano światła, nie siadano do wieczerzy. Po ciemnych chałupach wyły baby zaciskając w pięściach papierowe marki... No, pojedzie chłop z babą do miasta z tymi markami, pochodzi po sklepach - pusto: nigdzie ani gwoździka, ani łokcia materiału, ani kawałka skóry. Fabryki nie pracują. Chleb, cukier, mydło, surowiec - pociągami odjeżdża do Niemiec. Toć chłop z babą ani fortepianu, ani starego obrazu holenderskiego, ani czajnika chińskiego nie chcą zawieźć do domu. Pogapią się na hajdamaków z czubami, ze zwisającymi wąsami: w niebieskich świtkach, w barankowych czapkach z czerwonym denkiem, tłoczą się po głównej ulicy między wygolonymi, w melonikach, handlarzami powietrzem i walutą. Westchną gorzko i pojadą do domu z niczym. A po drodze - ze dwadzieścia wiorst odjechali - stop, zapaliły się osie wagonów - smarów nie ma: Niemcy wywieźli. Piaskiem posypią, jadą dalej i znowu palą się osie. Otóż z powodu tego wszystkiego baby ryczały zacisnąwszy w pięści pogniecione marki niemieckie," a chłopi chowali bydło w jarach leśnych, z dala od niebezpieczeństwa, bo kto wie, jaki uniwersał hetmański rozkleją jutro. W siole nie paliło się ani jedno światełko, wszystkie chaty ciemne. Tylko za gajem, nad jeziorem, jasno świeciły okna książęcego dworu. Tam administrator wydawał kolację dla oficerów niemieckich. Grała muzyka wojskowa, dziwnie straszno rozlegały się dźwięki walców niemieckich nad ciemnym siołem. Oto ognistym sznurem, diabli wiedzą jak wysoko, wzbijała się rakieta na uciechę żołnierzy niemieckich, stojących na dworskim podwórzu, gdzie wytoczono beczkę piwa. Pękła. Słomiane strzechy, sady, wierzby, biała dzwonnica, płoty zostały oświetlone powoli spadającymi gwiazdami. Wiele niewesołych twarzy podniosło się ku tym światłom. Światło było tak jaskrawe, że widać było każdą ponurą zmarszczkę na twarzy. Szkoda, że nie można było ich sfotografować w tej minucie za pomocą jakiego niewidzialnego aparatu. W każdym bądź razie takie zdjęcia dałyby dużo do myślenia sztabowi niemieckiemu. Nawet w polu, o wiorstę od sioła, zrobiło się jasno jak w dzień. Kilku ludzi, skradających się do odosobnionego stogu, szybko padło na ziemię. Tylko jeden, stojący przy stogu, nie padł. Zadarłszy głowę do spadających z nieba ogników uśmiechnął się: - Widzisz, kurza ich mać! Ogniki zgasły nie dolatując do ziemi, zrobiło się czarno. Przy stogu zebrali się ludzie. Zabrzęczała broń rzucana na ziemię. - Ile wszystkiego? - Dziesięć obciętych, towarzyszu Kożyn. cztery długie. - Mało. - Nie zdążyliśmy... Jutro w nocy przyniesiemy więcej. - A naboje? - Ano masz, zabieraj - mamy po kieszeniach... Nabojów jest dużo. - No, chowajcie, chłopcy, pod stóg... Granaty, granaty znoście, chłopaki... Obcięty karabin to dziadowska broń siedzieć za krzakiem w rowie. Wystrzelił, w portki nawalił - ot i cała bitwa... A młodemu żołnierzowi potrzebny jest długi karabin i - przede wszystkim - granat. Rozumiecie? No, a jeżeli kto może, to i szabla. To broń nad wszystkie inne. - Towarzyszu Kożyn, warto by dzisiaj w nocy to zrobić. - Jak Boga kocham, całe sioło się ruszy... Taka złość... Do żywego dojedli... Z widłami, z kosami, można powiedzieć, z całym gospodarskim sprzętem pójdziemy... A ich we śnie można powyrzynać z łatwości;. ;... - Cóż to, tyś dowódca? - krzyknął Kożyn grzmiącym głosem. Milczał chwilę, potem zaczął mówić z początku miękko, potem stopniowo podnosząc głos. - Kto tu jest dowódcą? Ciekawe... Czy ja z durniami mówię? Czy mam w tej chwili odejść i niech was Niemcy i hajdamacy biją i obrabowują... (Szeptem przekleństwo). Dyscypliny nie znacie! A małom to ja głów szablą ściął za to? Kiedy jedziesz do oddziału - musisz złożyć przysięgę, że całkowicie, bezwzględnie będziesz posłuszny atamanowi... Inaczej - nie przychodź. U nas - swoboda, możesz pić, hulać, a kiedy batko krzyknie: "Na koń"! - już nie należysz do siebie. Zrozumieliście? (Milczał chwilę. Pojednawczo, ale surowo). Ani dziś, ani jutro Niemców nie można ruszać. Tu potrzebna jest duża siła. - Towarzyszu Kożyn, żeby choć do Grigorija Karłowicza można się było dobrać - on nam i tak nie da żyć. - Co się tyczy administratora, to można, ale nie wcześniej niż w przyszłym tygodniu, wcześniej nie zdążę moich spraw pozałatwiać. W tych dniach w Osipówce Niemiec zgwałcił babę. Dobrze. Ta mu wsypała igieł do pierogów. Zjadł, zerwał się od stołu - na dwór. Przewalił się i - trup. Niemcy na miejscu zatłukli tę babę. Chłopi - za siekiery... Ech, nawet nie chce się wspominać, co Niemcy narobili... Teraz nie znajdziesz nawet tego miejsca, gdzie była Osipówka... Widzicie, co to znaczy samym się porywać byle jak! Zrozumieliście? Matriona wzdychała przewracając się na łóżku. Zaczynało świtać, piały koguty. Rosa opadała na framugą otwartego okna. Brzęczał komar. Na kominie zbudziła się kotka, miękko zeskoczyła i poszła wąchać śmieci w kącie. Bracia rozmawiali półgłosem przy nie nakrytym stole: Siemion - z głową podpartą rękami, Aleksiej - cały nachylony do niego, wciąż zaglądając mu w twarz. - Nie mogę, Siemion, zrozum, mój kochany. Matriona sama nie da sobie rady z gospodarstwem. Toć tu latami się zbierało - jakże porzucić? Zniszczą do ostatka. Wróci człowiek na puste miejsce. - Jakże porzucić? - powiedział Siemion. - A jak twoje gospodarstwo przepadnie - wielka rzecz. Kiedy zwyciężymy, murowany dom sobie zbudujesz. (Uśmiechnął się). Partyzancka wojna jest potrzebna, a ty myślisz o swoim gospodarstwie. - Jeszcze raz powiadam - kto was będzie żywił? - Ty i tak nas nie żywisz, żywisz Niemców i hetmana, i wszelakie ścierwo... Niewolnik. - Czekaj. Czym w siedemnastym roku nie bił się za rewolucję? Czy nie wybrali mnie do komitetu żołnierskiego? Czym nie rozbijał frontu imperia -listycznego? Nie? Otóż to... Poczekaj z rzucaniem na mnie hańby, Siemion... I teraz - no, niechby podeszła Armia Czerwona - ja pierwszy chwycę za karabin. Ale dokąd ja pójdę do lasu, do jakich atamanów? - Teraz i atamani się przydadzą. - Ano tak. - Ta przeklęta rana mnie związała. - Siemion wyciągnął ręce na stole. - To moja męka... A naszych czarnomorskich chłopaków sporo poszło do tych oddziałów... Podpalimy Ukrainę z czterech końców poczekaj... - Kożyna widziałeś jeszcze? - Widziałem. - Co mówi? - Mówiliśmy z nim, że niedługo zrobimy w waszym siole iluminację. Aleksiej spojrzał na brata, pobladł, spuścił głowę: - Tak, oczywiście, że należałoby... Sterczy ten przeklęty dwór jak bielmo w oku... Grigorij Karłowicz, póki żyje, nie da nam odetchnąć... Matriona zeskoczyła z łóżka. W samej koszuli - narzuciwszy tylko chustkę w róże - podeszła i kilka razy stuknęła kostkami pięści po stole: - Dobytek mi zabierają, nie zniosę tego! My, baby, prędzej niż wy rozprawimy się z tymi diabłami. Siemion niespodzianie wesoło spojrzał na nią: - No, jakże wy, baby, będziecie wojowały? Ciekawe. - Będziemy wojowały po babsku. Siądzie żreć - arszeniku... Te proszki dostaniemy. Zwabię go do stodoły albo do łaźni - czy to ja nie mam szydełka? Wbiję mu w to miejsce, ani piśnie. My zaczniemy, a wy żebyście nie stchórzyli... A kiedy będzie trzeba, pójdziemy z karabinami nie gorzej niż wy... Siemion tupnął nogą, roześmiał się na całe gardło: - To ci baba, uch, do diabła! - Puść! - Machnąwszy chustką Matriona wsunęła na progu bose nogi w trzewiki, postukała nimi i poszła, widocznie, zajrzeć do bydła. Siemion i Aleksiej długo kiwali głowami, uśmiechając się: "Ataman-baba, to ci baba"! Przez otwarte okno powiał wietrzyk przedświtu, zaszeleścił liśćmi fikusów i dało się słyszeć mruczenie i urywki jakiejś nierosyjskiej pieśni. To wracał ze dworu kwaterant-Niemiec potykając się i wzbijając kurz butami. Aleksiej ze złością zatrzasnął okno. - Poszedłbyś, Siemion, do siebie, położyłbyś się. - Boisz się? - Może się przyczepić ten pijany diabeł... On pamięta, jakeś ty się na niego rzucał. - I jeszcze raz się rzucę. - Siemion wstał, żeby odejść do siebie. - Ech, Alosza. rewolucja przez to ginie, że trudno was rozruszać... Nie dość wam Korniłowa? Nie dość wam hajdamaków, Niemców? Na co jeszcze czekacie? - Nagle urwał. - Czekaj no... Na podwórzu dało się słyszeć mamrotanie, ciężko, niepewnie zatupotały buty. Rozległ się pełen złości krzyk kobiety. "Puść!"... Potem szamotanie się. sapanie i znów jeszcze głośniej, jak z bólu, krzyknęła Matriona: "Siemion, Siemion!"... Siemion z wściekłością wyskoczył na krzywych nogach z chaty. Aleksiej tylko chwycił się ławki i pozostał na miejscu - i tak wiedział, co bywa, kiedy się ludzie w ten sposób rzucają. Pomyślał. "Niedawno zostawiłem siekierę w sieni - ta siekiera"... Dzikim głosem krzyknął Siemion na dworze. Dało się słyszeć głuche uderzenie. Na podwórzu coś zasyczało. zabulgotało, zwaliło się ciężko. Weszła Matriona, blada jak płótno - wlokła za sobą chustkę. Wsparła się o piec dysząc wysoką piersią. Nagle zaczęła machać rękami na Aleksieja... W drzwiach ukazał się Siemion, spokojny, blady: - Bracie, pomóż - trzeba go dokądś odnieść, zakopać... Rozdział 5. Wojska niemieckie doszły do rubieży Donu i Morza Azowskiego i zatrzymały się. Niemcy opanowali najbogatszą prowincję, większą niż cały ich kraj. Tutaj, nad Donem, tak samo jak i na Ukrainie, sztab niemiecki niezwłocznie wmieszał się do polityki i poparł wielką własność ziemską - staniczników. bogate kozactwo, które zaledwie cztery lata temu przechwalało się, że jednym zamachem zdobędzie Berlin. Sami Kozacy - krzepcy, z czerwonymi lampasami, o szerokich twarzach, jakby odlani ze stali - wyglądali teraz jak oswojone owce. Jeszcze Niemcy nie podchodzili do Rostowa, kiedy już dziesięciotysięczna armia kozacka, pod dowództwem atamana polnego Popowa, rzuciła się na stolicę dońską, Nowoczerkask. W krwawym boju na wysokim płaskowzgórzu, nad Donem, czerwoni z garnizonu nowoczerkaskiego i przybyli z Rostowa bolszewicy zaczęli odpierać dońców. Ale rozstrzygnął sprawę fantastyczny przypadek. Z Rumunii maszerował oddział ochotniczy pułkownika Drozdowskiego. 22 kwietnia niespodzianie wdarł się do Rostowa, zajmował miasto do wieczora i został wyparty. Drozdowcy poszli w stepy - szukać armii Korniłowa. Ale po drodze, 25 kwietnia, usłyszeli odgłosy bitwy pod Nowoczerkaskiem. Nie pytając, kto, dlaczego i po co walczy, skręcili ku miastu, werżnęli się samochodem pancernym w rezerwy czerwonych i spowodowali straszną panikę. Ujrzawszy pomoc, która spadła jak z nieba, dońcy przeszli do przeciwnatarcia, odparli i zaczęli ścigać czerwonych. Nowoczerkask został zajęty. Władza od komitetu rewolucyjnego przeszła do "Koła Ocalenia Donu". A potem przyszli Niemcy. Pod ich protektoratem Koło Kozackie w Nowoczerkasku, gdzie Niemcy rozsądnie nie osadzili garnizonu, wręczyło piernacz atamański generałowi Krasnowowi - jak się sam wyrażał - "osobistemu przyjacielowi cesarza Wilhelma". Zadzwoniły dzwony w soborze. Na ogromnym, brukowanym placu przed soborem stanicznicy krzyknęli: "Hura"! , i starzy Kozacy powiedzieli: "No, w dobrą godzinę". Dalej niż do Rostowa, w głąb Donu i Kubania, Niemcy nie poszli. Spróbowali spacyfikować Batajsk - stanicę położoną na lewym brzegu naprzeciwko Rostowa i zaludnioną przez robotników z rostowskich warsztatów i fabryk oraz biedotę podmiejską. Ale mimo huraganowego ognia i krwawych ataków nie zdołali go zdobyć. Batajsk, prawie cały zalany przez powódź, bronił się rozpaczliwie i pozostał niepodległy. Niemcy zatrzymali się na tej linii. Poprzestali na umocnieniu władzy atamańskiej i dowozie broni, zabranej z rosyjskich arsenałów na Ukrainie. Równie taktownie zostało rozstrzygnięte drażliwe zagadnienie stosunku do dwóch grup ochotniczych: armii Denikina i oddziału Drozdowskiego. Ochotnicy wyznawali dwa przykazania: rozbicie bolszewików i wznowienie wojny z Niemcami, czyli wierność sprzymierzeńcom aż do grobu. Pierwsze wydawało się Niemcom rozsądne i dobre, drugie uważali za niezbyt niebezpieczne głupstwo. Dlatego udali, że nie wiedzą o istnieniu ochotników. Drozdowcy i denikinowcy też udawali, że nie dostrzegają Niemców na rosyjskiej ziemi. Tak na przykład podczas wyprawy z Kiszyniowa na Rostów oddział drozdowców musiał przeprawić się przez rzekę. Po jednej stronie rzeki, w Borysławiu, stali Niemcy, po drugiej, pod Kachówką, bolszewicy. Niemcy nie mogli sforsować mostu. Wtedy drozdowcy sami sforsowali most, wytłukli oddział czerwony w Kachówce i nie czekając na wdzięczność Niemców, odmaszerowali. Wobec takiej samej sprzeczności, tylko w większych rozmiarach, stanął i Denikin. W końcu kwietnia rozbite pod Jekatierinodarem resztki Armii Ochotniczej jako tako dotarły do rejonu stanic Jegorłyckiej i mieczetyńskiej, o pięćdziesiąt wiorst od Nowoczerkaska. I tu niespodzianie nadeszło ocalenie: wieść, że Rostów został zajęty przez Niemców, a Nowoczerkask-przez dońców atamańskich. Czerwoni zostawili w spokoju ochotników i skierowali front na nowego wroga - Niemców. Armia Ochotnicza mogła wreszcie odetchnąć, podleczyć rannych, nabrać nowych sił. Uzupełnienia wymagało przede wszystkim zaopatrzenie materiałowe armii. Wszystkie stanice od Tichorieckiej do Batajska były zapchane ogromnymi zapasami materiałów wojskowych do przygotowywanej ofensywy czerwonych na Rostów. Generałowie: Markow, Bogajewski i Erdelyi rzucili się trzema kolumnami na najbliższe tyły czerwonych, na stacjach: Kryłowska, Sosyka i Nowo-Leuszkowska - rozbili transporty, wysadzali w powietrze pociągi pancerne i z ogromnym łupem odmaszerowali z powrotem w step. Natarcie Armii Czerwonej na Niemców było uniemożliwione. Zwichnięte ramię, lekkie zadraśnięcia, otrzymane w bitwach, zagoiły się. Roszczyn okrzepł, ogorzał i w ciągu ostatnich dni w cichej stanicy odkarmił się: Zadanie, które od samej Moskwy męczyło go jak choroba psychiczna -żeby pomścić się na bolszewikach za hańbę - było wykonane. Mścił się. W każdym bądź razie pamiętał jedną chwilę: podbiegł do nasypu kolejowego... Było zwycięstwo... Trzęsły się kolana, huczało w skroniach. Zdjął miękką czapkę i otarł nią bagnet. Zrobił to mimo woli, jak stary żołnierz, dbający o czystość broni. Teraz nie było w nim dawnej obłąkanej nienawiści - ołowianej obręczy na czaszce, krwi rzucającej się do oczu. Po prostu dosięgną} śmiertelnego wroga - wepchnął ostrze i otarł je, to znaczy, że miał słuszność. Miał słuszność? Rozjaśniony umysł stara się zrozumieć - ma słuszność? Tak? Ma słuszność. Więc dlaczego pyta siebie samego o to? Była niedziela. Odprawiano mszę w stanicznej cerkwi. Roszczyn spóźnił się, tłoczył się chwilę w kruchcie pośród świeżo ogolonych głów i poszedł za cerkiew, na stary cmentarz. Pochodził po trawie, gdzie kwitły dmuchawce. zerwał trawkę i gryząc ją usiadł na mogile. Wadim Pietrowicz był uczciwym i - jak mówiła Katia - dobrym człowiekiem. Z półotwartego, zasnutego pajęczyną okna dochodził śpiew dziecięcych głosów igrube intonacje diakona wydawały się tak gniewne i bezlitosne, że zdawało się, iż lada chwila głosy dziecięce przestraszą się, pierzchną, odlecą, Myśli Wadima Pietrowicza mimo woli zaczęły błądzić w przeszłości, jakby szukając czegoś jasnego, najbardziej bezgrzesznego... Budzi się z radości. Za czystym, wysokim oknem - wiosenne niebo, ciemnoniebieskie, takiego nieba nie widział już nigdy potem. Słychać, jak szumią drzewa w ogrodzie. Na krześle koło dziecinnego łóżeczka leży nowa satynowa koszula, błękitna w groszki. Pachnie od niej niedzielą. Wadim myśli o tym, co będzie robił przez cały długi dzień i z kim się spotka - to takie kuszące i radosne, że chce się jeszcze poleżeć... Patrzy na tapety, na których powtarzają się: chiński domek z zagiętym daszkiem, stromy mostek i dwaj Chińczycy pod parasolem, a trzeci Chińczyk, w kapeluszu podobnym do abażuru, łowi z mostku ryby. Dobrzy, śmieszni Chińczycy, jak im się dobrze żyje w domku nad ruczajem... Z korytarza słychać głos matki: "Wadim, długo jeszcze? Ja już jestem gotowa"... I ten miły. spokojny głos rozlega się w całym jego życiu pomyślnością i szczęściem... W koszuli w groszki stoi przy matce. Matka ma na sobie wykwintną jedwabną suknię. Całuje go wyjmuje ze swoich włosów grzebień i czesze go: "No. teraz dobrze. Jedziemy"..". Schodząc po szerokich schodkach matka otwiera parasolkę, Na zamiecionym placyku ze śladami miotły na ziemi ledwie może ustać trójka kasztanków: lewy przyprzężny dokazuje, poważny środkowy wygrzebał dołek kopytem. Stangret, syty i zadowolony, z malinowymi rękawami koszuli, w aksamitnym kaftanie bez rękawów, odwracając pugaczowow -ską brodę życzy wesołego święta. Mamusia wygodnie sadowi się w powozie nagrzanym słońcem. Wadim przytula się do matki ze szczęścia i w przeczuciu, że zaraz wiatr zaświszcze w uszach i drzewa zaczną biec na spotkanie. Trojka pędzi okrążając dwór. Oto szeroka ulica sioła - statecznie kłaniający się chłopi, rozgdakane kury wybiegają spod kół. Biały mur otaczający cerkiew, zielona łąka, ledwo zazielenione brzózki, pod nimi przekrzywione krzyże, mogiłki... Kruchta z żebrakami... Znajomy zapach kadzidła... Ta cerkiew i brzozy stoją tam po dziś dzień. Wadim Pietrowicz. zda się, widzi ich zieloną koronkę na tle błękitu... Pod jedną-piątą od rogu cerkwi - od dawna już leży mama, grób jej jest ogrodzony. Ze trzy lata temu stary diaczek pisał do Wadima Pietrowicza, że ogrodzenie połamane, drewniany krzyż zgnił... I dopiero teraz z wielką skruchą przypomniał sobie, że nawet nie odpisał na list. Miła twarz, dobre ręce, głos budzący go rano i wypełniający szczęściem cały dzień... Ukochanie każdego włoska, każdego zadrapania na jego ciele... Mój Boże, jakiekolwiek miałby zmartwienie, wiedział, że zawsze utonie ono w jej miłości... Wszystko to legło z niemą twarzą w mogiłce w cieniu brzóz, rozpadło się w ziemi... Wadim Pietrowicz oparł łokcie na kolanach, zakrył twarz dłońmi. Minęły długie lata. Zawsze mu się zdawało, że jeszcze jakieś jedno przezwyciężenie - i przebudzi się ze szczęścia w taki sam, jak niegdyś, niebieski ranek. Dwaj Chińczycy z parasolami poprowadzą go przez garbaty mostek do domu z wygiętym daszkiem... Czeka tam na niego niewypowiedzianie kochana, niewypowiedzianie bliska... "Moja ojczyzna - pomyślał Wadim Pietrowicz i znów przypomniała mu się trojka pędząca przez sioło. - To - Rosja... To, co było Rosją... Tego już nie ma i to już nie wróci... Chłopczyk w satynowej koszuli został zabójcą". Szybko wstał i zaczął chodzić po trawie założywszy ręce w tył i chrzęszcząc palcami. Myśli same poniosły go tam, dokąd, jak mu się zdawało, mocno zatrzasnął drzwi. Przecież on wierzył, że idzie na śmierć... I oto nie umarł... Jakie by to było proste: leżałby teraz, obsypany muchami, w jakimś stepowym dole... "No, cóż - myślał - umrzeć łatwo, żyć trudno... Na tym właśnie polega zasługa każdego z nas - oddać ginącej ojczyźnie nie tylko żywy worek mięsa i kości, ale całe swoje trzydzieści pięć przeżytych lat, przywiązania, nadzieje i chiński domek, i całą swoją czystość"... Aż jęknął i obejrzał się - czy kto nie słyszy? Ale dziecięce głosy wciąż tak samo śpiewały. Gruchały gołębie na zardzewiałym okapie... Pośpiesznie, jakby popełniając kradzież, przypomniał sobie jeszcze jedną chwilę nieznośnej litości. (Nigdy o niej nie wspominał Kati). Było to rok temu, w Moskwie. Roszczyn jeszcze na dworcu dowiedział się, że tego dnia był pogrzeb męża Jekatieriny Dmitrijewny, która jest teraz całkowicie osamotniona. Przyszedł do niej o zmierzchu, służąca po"wiedziała, że pani śpi, postanowił czekać i usiadł w salonie. Służąca szeptem opowiadała, że Jekatierina Dmitrijewna bez przerwy płacze: "Obróci się na łóżku do ściany i zawodzi jak dziecko - my już zamykamy drzwi do kuchni"... Postanowił czekać chociażby całą noc, siedział na kanapie i słuchał, jak tyka wahadło zegara uprowadzając gdzieś czas, odbierając sekundy życia, kładąc zmarszczki na ukochanej twarzy, srebrząc włosy, bezlitośnie, nieubłaganie... Roszczynowi zdawało się, że jeżeli Katia nie śpi, to na pewno właśnie o tym myśli słuchając tykania zegara. Potem usłyszał jej kroki, słabe i niepewne, jakby się jej obcas wykręcał. Chodziła po sypialni i jakby coś szeptała Zatrzymała się, długo się nie poruszała. Roszczyn zaczął niepokoić się, jakby przez ścianę wyczuwał myśli Kati. Zaskrzypiały drzwi, Katia przeszła do stołowego, zadzwoniła kryształami w kredensie. Roszczyn wyprężył się, gotów natychmiast się rzucić. Uchyliła drzwi: "To wy, Lizo"? Miała na sobie szlafroczek z wielbłądziej wełny, w jednej ręce zaciskała kieliszek, w drugiej - jakiś żałosny flakonik... Tymi środkami chciała się uratować od przygnębienia, od samotności, od nieubłaganego czasu, od wszystkiego... Jej mizerna twarz z szarymi oczami przypominała twarz porzuconego przez wszystkich dziecka... Należałoby ją - do chińskiego domku. Wadim Pietrowicz powiedział jej wtedy: "Niech pani mną rozporządza, całym moim życiem"... I ona uwierzyła, że może swoją samotność, wszystkie pozostałe lata życia zatopić w jego litości, w jego miłości... Kiego diabła, w samej rzeczy, kiego diabła! Oczywiście, zawsze wiedział, że Katia ani na chwilę od niego nie odstępowała - ani wtedy, kiedy nienawiść ściskała go ołowianymi obręczami, ani w ciągu tego strasznego miesiąca walk. Jak niewidzialny cień, rozkładając ręce, błagając bezdźwięcznie, zagradzała mu drogę, a on, ochrypły od wściekłego krzyku, wbijał bagnet w czerwonoarmijski płaszcz, wbijał poprzez ten nieodstępny cień i zdjąwszy czapkę ocierał ostrze... Nabożeństwo się skończyło. Z cerkwi zaczął wychodzić tłum ogorzałych junkrów i oficerów. Bez pośpiechu szli słynni generałowie o zawsze surowych oczach, w czystych bluzach, z orderami i krzyżami: wysoki, wyjątkowo zgrabny i przystojny, z rozdwojoną bródką i w czapce na bakier -Erdelyi; kanciasty, w brudnej papasze, kłując oczami -Kutiepow; Kozak Bogajewski z podkręconymi, sztywnymi wąsami. Potem wyszli rozmawiając Denikin i chłodny, "zagadkowy", jak go nazywano w wojsku, o ładnej, mądrej twarzy - Romanowski. Na widok dowódcy armii wszyscy wyprężyli się, palący pod brzozami rzucili papierosy. Denikin nie był już teraz tym nieszczęsnym, w wykoślawionych butach i w cywilnym ubraniu, chorym na bronchit "staruszkiem", który bez bagaży wlókł się w taborze za armią. Wyprostował się, był nawet wytwornie ubrany, jego srebrna bródka wzbudzała w każdym synowski szacunek, oczy zaokrągliły się, surowe i wilgotne jak u orła. Rozumie się, daleko mu było do Korniłowa, jednakże posiadał najwięcej doświadczenia i był najroztro- pniejszy ze wszystkich generałów. Przykładając dwa palce do czapki, poważnie wyszedł bramą cerkiewną i wsiadł do powozu wraz z Romanowskim. Do Roszczyna podszedł wysoki i chudy Tiepłow; lewą rękę miał na temblaku, na ramiona narzucił pognieciony płaszcz kawaleryjski. Ogolił się na święto i był w doskonałym humorze: - Słyszałeś nowiny, Roszczyn? Niemcy i Finowie nie dziś, to jutro zdobędą Petersburg. Dowodzi Mannerheim - pamiętasz go? Generał świty, zuch, doskonały rębacz... W Finlandii wyrżnął socjalistów co do nogi. I bolszewicy, rozumiesz, już wieją z Moskwy z walizami przez Archangielsk. Fakt, słowo honoru... Przyjechał porucznik Siedielnikow zNowo-czerkaska, opowiada... No, a w Nowoczerkasku - niech to licho! - ile szykownych kobiet, dziewczynek; Siedielnikow opowiada, że dziesięć na jednego... (Rozsunął chude, po kawaleryjsku wykrzywione w kolanach nogi i zaśmiał się tak, że aż grdyka wysunęła mu się z kołnierza bluzy). Roszczyn nie podtrzymywał rozmowy o dziewczynkach i Tiepłow powrócił do nowin politycznych, którymi na stepowym -odludziu żyła armia. - Okazuje się, że cała Moskwa zaminowana - Kreml, świątynie, teatry, wszystkie lepsze budynki, całe dzielnice - i przewody elektryczne są przeprowadzone do Sokolników. jest tam jakaś tajemnicza willa, której dzień i noc pilnują czekiści... My podchodzimy - wyobrażasz sobie - a tu buch! Moskwa wylatuje w powietrze... (Nachylił się, zniżył głos) Fakt, słowo honoru. Dowódca armii przedsięwziął odpowiednie środki: do Moskwy zostali wysłani specjalni wywiadowcy, mający za zadanie odnaleźć te przewody, kiedy będziemy podchodzili do Moskwy - nie dopuścić do wybuchu... No, ale za to będziemy wieszali! Na placu Czerwonym! Niech to licho! Publicznie, przy biciu w bębny. Roszczyn zmarszczył się, wstał: - Lepiej byś o dziewczynkach opowiadał, Tiepłow. - A co - nie podoba ci się? - Tak, nie podoba mi się. - Roszczyn twardo popatrzył w żółtawe, głupie oczy Tiepłowa. Szerokie usta Tiepłowa wykrzywiły się. - Otóż to, widać, nie możesz zapomnieć służby u czerwonych... - Co? - Roszczyn zmarszczył brwi, przysunął się. - Coś ty powiedział? - Powiedziałem to, co u nas wszyscy w pułku mówią... Czas już, Roszczyn, żebyś się wytłumaczył z roboty w Armii Czerwonej... - Łajdak! Jedynie ta okoliczność, że Tiepłow miał rękę na temblaku i był uważany jeszcze za rannego, uratowała go od spoliczkowania. Roszczyn nie uderzył go. Założywszy rękę w tył, zawrócił na miejscu i cały jakby drewniany, z uniesionymi ramionami odszedł pomiędzy mogiły. Tiepłow poprawił zsunięty płaszcz i uśmiechając się, z obrażoną miną, patrzył na jego wyprostowane plecy. Podszedł kornet von Mekkę i nieodłączny piegowaty młodzieniec o dużych, jasnych, marzycielskich oczach - syn fabrykanta tytoniu z Symferopola, Walerian Onoli, ubrany w znoszony, z burymi plamami płaszcz studencki - z podoficerskimi naszywkami. - Co się stało, pokłóciliście się? - zapytał von Mekkę ostrym tonem, jakim mówią przygłusi. Tiepłow, wciąż jeszcze nie ochłonąwszy, szarpiąc zwisające wąsy, powtórzył całą rozmowę z podpułkownikiem Roszczynem. - To dziwne, że pan wciąż jeszcze się dziwi, panie sztabs-kapitanie -znudzonym tonem powiedział Onoli z marzycielskimi oczami. - Dla mnie od pierwszego dnia było oczywiste, że podpułkownik Roszczyn jest szpiegiem. - Daj spokój, Waśka - von Mekkę wykrzywił całą lewą stronę kontuzjowanej twarzy. - W tym sęk, że generał Markow zna go osobiście. Tu nie można walić na odlew... Ale gotów jestem się założyć, że Roszczyn - to bolszewik, drań i ścierwo. Do końca maja na północnym Kaukazie było stosunkowo dość spokojnie. Obie strony szykowały się do decydującej walki. Ochotnicy - do tego, żeby opanować główne węzły kolejowe, odciąć Kaukaz i przy pomocy białego kozactwa oczyścić prowincję z czerwonych; Centralny Komitet Wykonawczy Republiki Kubańsko-Czarnomorskiej - do walki na trzy fronty: z Niemcami, z białym kozactwem i z aktywnymi znów "bandami Denikina". Czerwona armia kaukaska, składająca się w przytłaczającej większości z frontowców byłej cesarskiej armii zakaukaskiej, z inogorodnych i małorolnej młodzieży kozackiej, liczyła do stu tysięcy żołnierzy. Naczelny jej dowódca, Awtonomow, był podejrzany przez członków Centralnego Komitetu Wykonawczego Kubańsko-Czarnomorskiego o zakusy dyktatorskie i bez ustanku kłócił się z rządem. Na ogromnym mityngu w Tichorieckiej nazwał CKW niemieckimi szpiegami i prowokatorami. W odpowiedzi na to CKW "napiętnował" Awtonomowa i Sorokina, który się do niego przyłączył, jako bandytów i wrogów ludu, rzucił na nich przekleństwo i wieczną hańbę. Cała ta "granda" paraliżowała armię. Zamiast zacząć koncentryczne natarcie trzema grupami na ochotników, znajdujących się w centrum dyslokacji tych grup, Armia Czerwona burzyła się, mityngowała, usuwała dowódców i co najwyżej zdolna była do tragicznych ofiar. W końcu dekrety moskiewskie przezwyciężyły opór władz lokalnych. Awtonomow został mianowany inspektorem frontu, a dowództwo północnej grupy armii objął ponury Łotysz, podpułkownik Kałnin. Sorokin pozostał dowódcą grupy zachodniej. Właśnie w tym okresie do Armii Ochotniczej przyłączył się pułkownik Drozdowski z trzytysięcznym oddziałem doborowych i okrutnych oficerów, z których każdy wart był w bitwie tyle co dziesięciu szeregowych ;kozactwo siadało na koń; z Piotrogrodu, z Moskwy, z całej Rosji przesączali się pojedynczo i grupami oficerowie, którzy słyszeli o cudach "lodowej wyprawy"; ataman Krasnow, chociaż niechętnie i skąpo, ale zaopatrywał w broń i pieniądze. Armia Ochotnicza z każdym dniem krzepła, a nastrój jej był rozżarzony do białości dzięki umiejętnej propagandzie generałów i działaczy społecznych, wskutek nieumiejętnych rządów radzieckich w kraju i opowiadań przybyłych z północy naocznych świadków. W końcu maja siły miejscowe czerwonych nie mogły jej już zdławić. Sama przeszła do natarcia i zadała północnej grupie Czerwonej Armii Kałnina straszny cios na stacji Torgowa. - Czemuście, chłopcy, przestali śpiewać? - Ochrypliśmy. - Ano, sięgnę sobie po węgielek. - Iwan Iliicz Tielegin przysiadł przy ognisku, w którym jasno paliły się rzucone z góry deski, i zapaliwszy fajkę pozostał, żeby posłuchać. Godzina była późna. Zagasły prawie wszystkie ogniska wzdłuż toru kolejowego. Chłodna noc rozpostarła się wspaniałymi gwiazdami. Ogień oświetlał na górze, na nasypie, pociągi towarowe - ceglastoczerwone wagoniki, obdarte i porozbijane. Niektóre przyjechały znad brzegów Oceanu Spokojnego, inne z błot polarnych, z piasków Turkiestanu, znad Wołgi, z Polesia. Na każdym widniał napis: "Zwrot terminowy". Ale wszystkie terminy dawno minęły. Zbudowane do spokojnej pracy, cierpliwe wagoniki z nie smarowanymi osiami i połamanymi ścianami szykowały się teraz - odpoczywając pod gwiazdami - do zupełnie już fantastycznej działalności. Będą je rzucać całymi pociągami z całą zawartością pod nasypy; naładowawszy w nie, jak śledzi w beczkę, wziętych do niewoli czerwonoarmistów i na głucho zabiwszy drzwi i okienka, popędzą je tysiące wiorst z napisem kredą: "Ładunek nie ulegający zepsuciu, szybkość średnia". Zamienią się w cmentarze zmarłych na tyfus plamisty, w lodownie do przewozu zamrożonych trupów. Będą w ognistych wybuchach wzlatywać aż pod niebo... W syberyjskich puszczach ich drzwi i ściany będą rozbierane na płoty i chlewy... I - ocalałe, osmalone, rozbite - jeszcze nieprędko, nieprędko zastosują się do żądania terminowego zwrotu i na zardzewiałych szynach staną do remontu. - Towarzyszu Tielegin, jak tam piszą w Moskwie - prędko się skończy wojna domowa? - Jak zwyciężymy. - Widzicie... Znaczy się - liczą na nas... Kilku brodatych, czarnych, ogorzałych ludzi leniwie leżało przy ognisku. Spać się nie chciało, rozmawiać, jak należy, też się nie chciało. Jeden poprosił Tielegina o machorkę. - Towarzyszu Tielegin, a kto to taki - Czechosłowacy? Skąd oni się u nas wzięli? Dawniej, zdaje się, nie było takich ludzi... Iwan Iliicz wyjaśnił, że Czechosłowacy to austriaccy jeńcy wojenni, z których jeszcze carski rząd zaczął formować korpus, żeby przerzucić go do Francuzów, ale nie zdążył... - A teraz rząd radziecki nie może ich wypuścić, ponieważ idą na front imperialistyczny... Zażądano, żeby się rozbroili. A oni się zbuntowali... - Cóż, towarzyszu Tielegin, czy i z nimi będziemy wojowali? - Nikt teraz nic nie wie... Wiadomości jak najbardziej nieokreślone... Wątpię... Ich jest tylko czterdzieści tysięcy... - No, to ich pobijemy... Przy ognisku znów zapanowało milczenie. Ten, który poprosił Tielegina o tytoń, zerknąwszy na niego powiedział widać tylko tak sobie, przez uszanowanie: - Popędzili nas za cara pod Sarakamysz... Nikt nic nie wyjaśnił: za co mamy bić Turków, za co mamy umierać. A góry tam straszne. Popatrzysz - ech, myślisz sobie, w złą godzinę matka cię urodziła... A teraz co innego: ta wojna jest inna, jest nasza, zawzięta... I wszystko zrozumiałe. I kto i co... -No, a ja, powiedzmy, mam nazwisko Czertogonow - grubym basem powiedział inny żołnierz uniósłszy się na łokciu i usiadł tak blisko przy ogniu, że dziwne się wydawało, iż broda mu się nie zapali. Wyglądał strasznie, czarne włosy spadały mu na czoło, w dziobatej twarzy płonęły okrągłe oczy. - Dwa razy byłem na Dalekim Wschodzie, w ciilpiem siedział bez liku za włóczęgostwo... Dobrze. Jednak powołali mnie do wojska - koszary, książeczka wojskowa - i na wojnę... Sześć razy ranny... O, popatrz - włożył palec do ust, odchylił wargi i pokazał korzenie wybitych zębów. -Udało mi się dostać do Moskwy, do szpitala, a tu - bolszewicy... Koniec moich męczarni. Pytają: "Przynależność społeczna"? Ja im na to: "Nie szukajcie więcej, jestem dziedziczny honorowy najemnik, rodu swego ani pochodzenia nie znam". Jak się zaczną śmiać! Dają mi karabin, dają mi dokumenty. I zaczęliśmy w tym czasie obchodzić miasto, wyszukiwać burżujów... Przyjdzie człek do porządnego mieszkania, gospodarze, oczywiście, boją się... Patrzysz, gdzie co pochowali: mąkę, cukier... Ścierwa, toć boją się, drżą ze strachu, a rozmowa w żaden sposób się nie klei!... Czasem zezłościsz się - czy to ja nie człowiek, gładka twoja morda - rozmawiaj, wymyślaj, proś mnie... Zwymyślasz go od ostatnich, a rozmowa się nie klei... Co w tym jest, myślę sobie... I takem poczuł swoją krzywdę - całe życie milczałem, pracowałem na tych gładkich diabłów, krew za nich przelewałem... I nie uważają mnie za człowieka... Tacy to, myślę sobie, ci burżuje! I zaczęła mnie palić nienawiść klasowa. Dobrze... Trzeba było zarekwirować willę kupca Riabinkina. Poszliśmy tam we czterech, z karabinem maszynowym dla postrachu. Pukamy od frontu. Po jakimś czasie otwiera nam elegancka pokojówka, cała pobladła, biedactwo, i zatrzęsła się ze strachu: ach, ach - na paluszkach... Odsunęliśmy ją na bok, wchodzimy do salonu - ogromny pokój ze słupami i pośrodku stoi stół, a przy stole Riabinkin z gośćmi zajada bliny. Działo się to w zapusty, wszyscy, oczywiście, pijani... I to wtedy, kiedy proletariat ginie z głodu!... Jakem stuknął karabinem o podłogę, jakem zaczął na nich krzyczeć za to! Patrzę - siedzą, uśmiechają się... I podbiega do nas Riabinkin, cały czerwony, wesoły, oczy wytrzeszczone: "Drodzy towarzysze - powiada - toć ja wiem od dawna, że zarekwirujecie moją willę z całym majątkiem! Pozwólcie dojeść bliny, a tymczasem siadajcie z nami... To nie wstyd, bo to wszystko własność ludu" - i wskazuje na stół... Podreptaliśmy na miejscu, ale siedliśmy do stołu, trzymamy karabiny, marszczymy brwi... A Riabinkin nam -wódki, blinów, zakąsek... I gada i śmieje się... O czym on nie opowiadał, i to jak, z jakimi minami... Goście ryczą ze śmiechu i my też zaczęliśmy się śmiać. Posypały się różne żarty o losie burżujów, zaczęły się spory, ale niech tylko który z nas nasroży się, gospodarz zaraz ucisza go wódką - w szklance do herbaty, w innych naczyniach się nie piło... Kiedy zaczęli odkorkowywać szampana, postawiliśmy karabiny w kącie... "Czertogonow - myślę sobie - czy to ty chodzisz po sali, czepiasz się słupów"? Zaczęliśmy śpiewać chórem. A pod wieczór postawiliśmy przy wejściu karabin maszynowy, żeby nikt obcy się nie wdarł. Półtorej doby piliśmy. Odegrałem się za całe moje milczące życie. Jednakże Riabinkin oszukał nas - ach, drań, kupiec!... Podczas kiedyśmy hulali, zdążył - pokojówka mu pomagała - wszystkie brylanty, złoto, walutę, różne wartościowe przedmioty odesłać w bezpieczne miejsce... Zarekwirowaliśmy tylko ściany i umeblowanie... Riabinkin, kiedy się z nami żegnał, oczywiście pijany, powiedział: "Drodzy towarzysze, bierzcie, bierzcie wszystko, niczego mi nie żal, z ludu wyszedłem i do ludu powrócę"... I tego samego dnia uciekł za granicę. A mnie -do Czeki. Mówię im: "Zawiniłem, rozstrzelajcie mnie". Nie rozstrzelali mnie tylko dlatego, żem był słabo uświadomiony... A ja i teraz cieszę się, żem sobie użył... Jest co wspominać... - Dużo drani jest między burżujami, ale i pośród nas niemało - powiedział ktoś siedzący za dymem. Spojrzano w jego stronę. Ten, który prosił Tielegina o machorkę, powiedział: - Skoro już przeszli w czternastym roku przez krew, niczym teraz ludzi nie powstrzymasz... - Ja nie to miałem na myśli - powtórzył głos zza dymu. - Wróg - wrogiem, krew - krwią. A ja o draniach... - A kimże ty sam jesteś? - Ja niby? Ja właśnie jestem drań - cicho odpowiedział głos. Wtedy wszyscy zamilkli, patrzyli na węgle w dogasającym ognisku. Dreszcz przebiegł Tieleginowi po plecach. Noc była chłodna. Przy ognisku ktoś się poruszył i położył podłożywszy czapkę pod policzek. Tielegin wstał, przeciągnął się wyprostowując kłykcie. Teraz, kiedy dym opadł, można było widzieć po tamtej stronie ogniska siedzącego z podwiniętymi nogami "drania". Gryzł łodygę piołunu. Węgle oświetlały jego chudą, pokrytą jasnym i rzadkim puszkiem, prawie kobieco miękką, podłużną twarz. Na tyle głowy znoszona czapka, na wąskich ramionach - płaszcz żołnierski. Był nagi do pasa. Koszula, w której zapewne iskał wszy, leżała obok niego. Zauważywszy, że patrzą na niego, z wolna podniósł głowę i uśmiechnął się powoli, po dziecinnemu. Tielegin poznał go - był to żołnierz z jego kompanii, Miszka Sołomin, pochodzący spod Jelca, z chłopów podmiejskich, poszedł na ochotnika jeszcze do Czerwonej Gwardii i dostał się na północny Kaukaz z armii Siwersa. Tylko na sekundę spotkało się jego spojrzenie ze spojrzeniem Tielegina i natychmiast spuścił oczy, jakby wstydząc się, i dopiero wtedy Iwan Ilicz przypomniał sobie, że Miszka Sołomin słynął w kompanii jako umiejący układać wiersze i straszny pijak, chociaż rzadko go widywano pijanego. Leniwym ruchem ramienia zrzucił płaszcz i zaczął wkładać koszulę. Iwan Iliicz poszedł po nasypie do wagonu pasażerskiego, gdzie w jednym oknie, u dowódcy pułku, Siergieja Siergiejewicza Sapożkowa, bezsennie paliła się lampa naftowa. Stąd, z nasypu, wyraźnie było widać gwiazdy i w dole, na ziemi, czerwonawe punkty dogasających ognisk. - Gotowana woda jest, chodź, Tielegin - powiedział Sapożkow wysuwając się z okna z krzywą fajką w zębach. Naftowa lampa przymocowana do bocznej ściany słabo oświetlała obdarty przedział drugiej klasy, wisząca na gwoździach broń, porozrzucane wszędzie książki, mapy wojskowe. Siergiej Siergiejewicz Sapożkow, w brudnej, bawełnianej koszuli, w szelkach, odwrócił się do wchodzącego Tielegina. - Chcesz spirytusu? Iwan Iliicz usiadł na koi. Przez otwarte okno wraz z nocnym chłodem dolatywało nawoływanie przepiórki. Zadudniły potykające się kroki czerwonoarmisty, który na pół śpiąc wyszedł z wagonu za swoją potrzebą. Cicho brzęczała bałałajka. Gdzieś całkiem blisko zapiał kogut - była już prawie pierwsza w nocy. - Jak to - kogut? - zapytał Sapożkow kończąc krzątanie się przy czajniku. Oczy miał czerwone, różowe plamy występowały na jego chudej twarzy. Pomacał za sobą na koi, znalazł binokle i włożywszy je zaczął patrzeć na Tielegina: - W jaki sposób w miejscu postoju pułku mógł się znaleźć żywy kogut? - Znów przybyli wysiedleńcy, już zameldowałem komisarzowi. Dwadzieścia podwód z babami, z dziećmi... Diabli wiedzą, co to takiego -powiedział Tielegin mieszając herbatę w kubku. - Skąd? - Ze stanicy Priwolnej. Jechali dużym taborem, ale po drodze Kozacy ich rozbili. Wszystko kozacka biedota. W ich stanicy dwaj oficerowie kozaccy zebrali oddział, napadli w nocy, rozpędzili radę, iluś tam powiesili. - Słowem, zwykła historia - powiedział Sapożkow wyraźnie wymawiając każdą głoskę. Jak się zdaje, był mocno pijany i sprowadził Tielegina, żeby sobie ulżyć na duszy... Iwana Iliicza w całym ciele łamało ze zmęczenia, ale siedzieć na miękkim siedzeniu i popijać z kubka było tak przyjemnie, że nie odchodził, chociaż wątpliwe, czy mogło wyniknąć coś sensownego z rozmowy z Siergiejem Siergiejewiczem. - Gdzie twoja żona, Tielegin? - W Pitrze. - Dziwny z ciebie człowiek. W warunkach pokojowych byłbyś najsolidniejszym mieszczaninem. Cnotliwa żona, dwoje cnotliwych dzieci i gramofon... Po kiego diabła poszedłeś do Armii Czerwonej? Toć ciebie zabiją... - Jużem ci tłumaczył... - Może się starasz dostać do partii? - Jeżeli to będzie potrzebne dla sprawy, to i do partii wstąpię. - A ze mnie - Sapożkow przymrużył oczy za mętnymi szkłami binokli -choćbyś w trzech kotłach gotował, nie zrobisz komunisty... - Już jeżeli ktoś jest dziwnym człowiekiem, to ty, Siergieju Siergiejewiczu... - Nic podobnego. Ja mam niedialektyczny mózg... Dziki gatunek - jednym okiem zawsze patrzę w las. Hm! Więc ty powiadasz, że jestem dziwny człowiek... - Uśmiechnął się, jak się zdawało, z satysfakcją. - Od października walczę o władzę radziecką. Hm! A czytałeś Kropotkina? - Nie, nie czytałem. - To od razu widać... Nuda, braciszku... Świat burżuazyjny jest podły i nudny aż do piekielnej zgagi... A jeżeli my zwyciężymy - świat komunistyczny będzie także nudny i szary, cnotliwy i nudny... A Kropotkin to byczy staruszek: poezja, marzenie, społeczeństwo bezklasowe. Bardzo mądry staruszek: "Dajcie ludziom anarchiczną wolność, zburzcie węzły światowego zła, to jest wielkie miasta, a bezklasowa ludzkość stworzy sielski raj na ziemi, bo podstawową dźwignią w człowieku jest miłość bliźniego"... Chi-chi... Sapożkow, jakby chcąc kogoś obrazić, zaśmiał się głośno, binokle zaczęły skakać na jego kościstym nosie. Śmiejąc się wlazł pod koję, wyciągnął blaszaną puszkę ze spirytusem, nalał szklaneczkę, wypił i z chrzęstem rozgryzł kawałek cukru: - Nasza tragedia, kochany przyjacielu, polega na tym, że my, inteligencja rosyjska, wyrośliśmy w beztroskim łonie prawa pańszczyźnianego i rewolucji przestraszyliśmy się - nie dość powiedzieć: śmiertelnie, ale po prostu do utraty zmysłów... Przecież nie można tak straszyć delikatnych ludzi! Co? Siadywaliśmy w ciszy wiejskiej altanki, myśleliśmy przy śpiewie ptaszków: "Naprawdę, dobrze by było tak urządzić, żeby wszyscy ludzie byli szczęśliwi"... Oto nasza przeszłość... Na Zachodzie inteligencja to są głowy, kwiat burżuazji, spełniają żelazne zadanie: posuwać naprzód naukę, handel, przemysł, rozrzucać po szerokim świecie pocieszające miraże idealizmu... Tam inteligencja wie, po co żyje... A u nas - oj, braciszkowie... Komu służymy? Jakie są nasze zadania? Z jednej strony, jesteśmy z krwi i kości słowianofile. ich duchowi spadkobiercy. A słowianofilstwo to wiesz, co takiego? - rosyjski obszarniczy idealizm. Z drugiej strony, pieniądze płaci nam rodzima burżuazja, żyjemy na jej koszt... A przy tym wszystkim służymy wyłącznie ludowi... Atodziwacy: ludowi!... Tragikomedia! Tak płakaliśmy nad niedolą ludu, że łez zabrakło. I kiedy nam te łzy odebrano - straciliśmy cel życia... Marzyliśmy, że tylko patrzeć, jak nasi chłopkowie dojdą do Carogrodu, wlezą na kopułę, zatkną prawosławny krzyż nad Świętą Zofią... Marzyliśmy o tym, żeby kulę ziemską podarować chłopom. A nas, entuzjastów, marzycieli szlochających wzniośle - dźgnięto widłami... Niesłychany skandal! Straszliwe przerażenie... I zaczyna się, kochany przyjacielu, sabotaż... Inteligencja cofa się, wyciąga głowę z chomąta: "Nie chcę, spróbujcie no beze mnie się obejść"... I to wtedy, kiedy Rosja znajduje się na skraju diabelnej przepaści... Ogromny błąd, nie do naprawienia. A wszystkiemu winno pańskie wychowanie, ogromnieśmy delikatni: nie jesteśmy w stanie pojąć rewolucji bez książeczki. A w książeczkach tak zajmująco piszą o rewolucji... A tu - lud ucieka z niemieckiego frontu, topi oficerów, rozszarpuje na kawałki naczelnego wodza, pali dwory, łapie kupcowe na liniach kolejowych, wydłubuje im ze wstydliwych miejsc brylantowe kolczyki... No, nie, my z takim ludem się nie bawimy, w naszych książkach o takim ludzie nic nie napisano... Co tu robić? Ocean łez wylać u siebie w mieszkaniu, ale myśmy się nawet płakać oduczyli -to ci zmartwienie! Marzenia rozbite na drobne kawałki, nie ma czym żyć... I - ze strachu i ze wstrętu - chowamy głowę pod poduszkę, inni spośród nas - myk za granicę, a kto miał w sobie więcej złości, chwycił za broń... Skandal w porządnej rodzinie... A lud, w siedemdziesięciu procentach niepiśmienny, nie wie, co ma robić ze swoją nienawiścią, miota się we krwi, w zgrozie... "Sprzedali nas - powiada - przepili! Tłucz lustra, łam wszystko, co wpadnie pod rękę!"... I pośród inteligencji znalazła się tylko jedna grupka - komuniści. Kiedy okręt tonie, co się robi? Wszystko, co niepotrzebne, wyrzuca się za burtę... Komuniści przede wszystkim wyrzucili za burtę stare beczki z rosyjskim idealizmem... Wszystko to "stary" robił - Rosjanin, bracie!... lud zwierzęcym węchem poczuł od razu: to swoi, to nie panowie, ci nie będą szlochać, ci się nie patyczkują... Oto dlaczego, kochany przyjacielu, jestem z nimi, chociaż wyrosłem w kropotkinowskiej oranżerii, pod szkłem, w marzeniach... I niemało nas takich, oho! Ty sobie nie kpij z tego, Tielegin, ty w ogóle jesteś embrion, prymityw obdarzony radością życia... A są, widzisz, tacy, którzy muszą świadomie przenicować siebie, mięsem na wierzch, i czując każde dotknięcie umocnić w sobie tę jedną siłę - nienawiść... Bez tego nie można się bić... Zrobimy wszystko, co leży w ludzkiej mocy - wytkniemy cel, ku któremu pójdzie lud... Ale przecież nas jest garstka... A wrogowie -wszędzie... Słyszałeś o Czechosłowakach? Przyjdzie komisarz, to ci opowie... Wiesz, czego się boję? Boję się, że to, co robimy, to samobójstwo. Nie wierzę - miesiąc, dwa. pół roku - dłużej się nie utrzymamy... Jesteśmy skazani, bracie... Wszystko się skończy generalną klapą! mówię ci, wszystkiemu winni słowianofile... Kiedy zaczęło się uwłaszczanie chłopów, trzeba było krzyczeć: "Nieszczęście, giniemy, potrzebna nam intensywna gospodarka rolna, wściekły rozwój przemysłu, powszechna oświata... Niech przyjdzie nowy Pugaczow. Stieńka Razin, wszystko jedno kto, i niech pogruchocze szkielet systemu pańszczyźnianego"... Oto jaką moralność należało wtedy rzucić w masy, oto w jakim duchu należało wychowywać inteligencję... A myśmy wylali potoki łez szczęścia: "Mój Boże, jaka ta Rosja wielka i samowystarczalna! I chłopek jest teraz wolny jak powietrze, i pańskie dwory z turgieniewowskimi panienkami ocalały, i tajemnicza dusza ludu, u nas to nie to, co nikczemny Zachód". I oto ja teraz depcę nogami wszelkie marzenie! Sapożkow nie mógł więcej mówić. Twarz mu płonęła. Ale widocznie nie powiedział tego, co najważniejsze. Tielegin, ogłuszony kaskadą jego słów, siedział z otwartymi ustami, z wystygłym kubkiem na kolanach. Na korytarzu wagonu dały się słyszeć kroki, jakby szedł ktoś nieprawdopodobnie ciężki. Drzwi przedziału uchyliły się i wszedł barczysty człowiek średniego wzrostu z przylepionymi do dużego czoła ciemnymi włosami. W milczeniu usiadł pod lampą, kładąc na kolanach wielkie ręce. Rzadkie zmarszczki na jego ogorzałej od wiatru twarzy o grubych rysach, przypominały szramy, oczu nie było widać w cieniu oczodołów i nawisłych brwi. Był to dowódca pododdziału specjalnego pułku, towarzysz Gymza. - Znowuś się wystarał o spirytus? - zapytał cicho i poważnie. - Uważaj, towarzyszu... - Jaki spirytus? Niech cię cholera. Widzisz, że pijemy herbatę -powiedział Sapożkow. Gymza nie poruszając się zahuczał: - Jeszcze gorzej, że łżesz. Spirytusem aż z okna zalatuje, w wagonach zaczął się ruch, żołnierze zwęszyli... Mało tu u nas grandy? Po drugie, znowu wyjeżdżasz ze swoją bzdurną filozofią, z czego wnoszę, że jesteś pijany. - No, jestem pijany, no, rozstrzelaj mnie. - Rozstrzelać cię mógłbym w każdej chwili, ty dobrze wiesz o tym, a jeżeli cię toleruję, to jedynie ze względu na twoją wartość bojową... - Daj no tytoniu - powiedział Sapożkow. Gymza poważnie wyjął z kieszeni szmaciany kapciuch. Potem, zwracając się do Tielegina, ciągnął dalej głosem powolnym, jakby żarna obracał: - Za każdym razem jeden i ten sam niedopuszczalny widok: w zeszłym tygodniu rozstrzelaliśmy trzech gałganów, sam ich badałem - zgnilizna, do wszystkiego się przyznali... A on zaraz dobiera się do spirytusu... Dzisiaj rozstrzelaliśmy niewątpliwe ścierwo, denikinowskiego wywiadowcę, on sam przecież złapał go w sitowiu... Gotów: urżnął się i filozofuje. Taka z tego robi się kapusta, no, choćby teraz, słuchałem stojąc pod oknem, cuchnie jak padlina... Za tę filozofię inny na moim miejscu dawno by go wysłał do pododdziału specjalnego, bo on się przecież rozkłada... On potem dwa dni choruje, nie może dowodzić pułkiem... - A jeżeliś ty rozstrzelał mojego kolegę uniwersyteckiego? - Sapożkow przymrużył oczy, nozdrza mu zadrgały. Gymza nic nie odpowiedział, jakby nawet nie słyszał tych słów. Tielegin spuścił głowę... Sapożkow mówił, przysuwając spocony nos do Gymzy: - Denikinowski wywiadowca, no tak. A ja razem z nim biegałem na "Wieczory filozoficzne". Diabli go wiedzą, po co wstąpił do białej armii. Może z rozpaczy... Sam go do ciebie przyprowadziłem... Wystarczy ci, że spełniłem swój obowiązek? Czy chciałbyś, żebym tańczył kamaryńskiego, kiedy go prowadzili do parowu?... Szedłem z tyłu, widziałem - Sapożkow patrzył Gymzie badawczo w ciemne oczodoły. - Czy mogę mieć ludzkie uczucia, czy też wszystko już powinienem w sobie spalić? Gymza odpowiedział bez pośpiechu: - Nie, nie możesz mieć... Może kto inny, tego to ja już nie wiem... A ty wszystko powinieneś w sobie spalić... Od takiego właśnie gniazda, jakie jest w tobie, zaczyna się kontrrewolucja... Długo milczeli. Powietrze było ciężkie. Za ciemnym oknem zamilkły wszystkie odgłosy. Gymza nalał sobie herbaty, odłamał duży kawałek szarego chleba i zaczął wolno jeść, jak człowiek bardzo głodny. Potem głuchym głosem zaczął opowiadać o Czechosłowakach. Nowiny były niepokojące. Czechosłowacy zbuntowali się we wszystkich transportach, rozciągniętych od Penzy do Władywostoku. Władze radzieckie ani się obejrzały, kiedy na linie kolejowe i miasta uderzyli Czesi. Zachodnie transporty oczyściły Penzę, dociągnęły pod Syzrań, zdobyły go, i stamtąd maszerują na Samarę. Są świetnie zdyscyplinowane, dobrze uzbrojone, biją się umiejętnie i z determinacją. Na razie trudno jeszcze powiedzieć, co to jest -zwykły bunt wojskowy czy też kierują tym jakieś siły z zewnątrz? Prawdopodobnie i jedno, i drugie. W każdym bądź razie, od Oceanu Spokojnego do Wołgi zapłonął na kształt lontu nowy front grożący nieprawdopodobnymi klęskami. Do okna podszedł ktoś od zewnątrz. Gymza zamilkł, zasępił się, odwrócił głowę do okna. Głos zawezwał go: - Towarzyszu Gymza, wyjdź no... - Czego chcesz? Mów... - Tajne. Opuściwszy brwi na oczodoły Gymza oparł się rękami o koję, siedział tak sekundę, z wysiłkiem wstał i wyszedł zaczepiając ramionami o obie framugi drzwi. Na platformie usiadł na schodku, nachylił się. Z ciemności wysunęła się do niego wysoka postać w kawaleryjskim płaszczu, brzęknęły ostrogi. Człowiek ten zaczął spiesznie szeptać mu coś prosto do ucha... Gdy Gymza wyszedł, Sapożkow zaczął szybko zapalać fajkę, z wściekłości splunął kilka razy przez okno. Zdjął binokle, cisnął je i nagle roześmiał się: - Oto, na czym polega cały sekret: żeby po prostu odpowiedzieć na zadane pytania... Jest Bóg? - nie ma. Można zabić człowieka? - można. Jaki jest najbliższy cel? - rewolucja światowa... Tutaj, braciszku, bez inteligenckich emocji... Urwał nagle, wyprostował się nasłuchując. Cały wagon drgnął - to Gymza uderzył pięścią w ścianę. Okrutny i ochrypły głos jego ryknął: - No, jeżeliś ty nie zełgał, sukinsynu... Siergiej Siergiejewicz schwycił Tielegina za rękę: - Słyszysz? A wiesz, o co chodzi? Nieprzyjemne pogłoski krążą o naszym dowódcy armii, Sorokinie. To towarzysz z oddziału wywiadowczego wrócił stamtąd. Rozumiesz, dlaczego Gymza ponury jak diabeł... Gwiazdy już bladły przed świtem. Między wozami znów piał kogut. Na uśpiony obóz opadała rosa... Tielegin poszedł do swego przedziału, ściągnął buty i z westchnieniem położył się na pryczy - zaskrzypiały sprężyny. Tieleginowi czasami wydawało się, że krótkie szczęście w jego życiu przyśniło mu się tylko gdzieś na zielonym stepie przy turkocie kół... Było życie, pomyślne i spokojne: czasy studenckie, ogromny, bezdenny Piter, posada, beztroska kompania dziwaków mieszkających u niego w mieszkaniu na Wasilijewskiej Wyspie. Wtedy wydawało się, że przyszłość jest jasna jak na dłoni. Nawet się nie zastanawiał nad przyszłością: bieg czasu nad dachem jego domu nie był zbyt szybki ani nużący. Iwan Iliicz wiedział, że uczciwie spełnia obowiązki, jakie mu przypadły w udziale, i - kiedy głowa mu posiwieje - obejrzy się za siebie i zobaczy, że przeszedł długą, długą drogę, nie skręcając w niebezpieczne zaułki, jak tysiące takich samych Iwanowiczów. W jego codzienne życie władczo weszła Dasza i groźnym szczęściem zabłysły jej szare oczy. Co prawda, miewał zawsze głęboko ukrytą, ale zjawiającą się od czasu do czasu krótkotrwałą wątpliwość: szczęście nie dla niego! Ale odpędzał tę wątpliwość, miał zamiar - niech tylko miną dni wojny - zbudować szczęśliwy domek dla Daszy. I nawet gdy runęły mury imperium i wszystko się pogmatwało, stupięćdziesięciomilionowy naród ryczał z gniewu i bólu - Iwan Iliicz wciąż myślał, że burza przeminie i polanka przed domkiem Daszy spokojnie zalśni po deszczu. I oto znowu leży na koi w wojskowym transporcie... Wczoraj - bitwa, jutro - bitwa. Do przeszłości nie było powrotu. Wstyd mu było nawet wspominać o tym, jak rok temu krzątał się nad urządzeniem mieszkania na Kamiennoostrowskim. Kupił mahoniowe łóżko, na którym Dasza urodziła nieżywe dziecko. Dasza pierwsza została wciągnięta na dno wiru. "Skoczkowie", którzy napadli na nią koło Ogrodu Letniego, stojące dęba włoski zmarłego dziecka, głód, ciemność, dekrety, w których każde słowo tchnęło gniewem i nienawiścią - oto w jakiej postaci ukazała się jej rewolucja. Po nocach rewolucja świstała nad dachami, rzucała śniegiem w zamarznięte okna -obca! - krzyczała ona do Daszy głosami wichury. Kiedy szara petersburska wiosna dmuchnęła wilgotnym wiatrem, kiedy zaczęło kapać z dachów i w dziurawych rynnach z hałasem spadały sople lodu, Dasza powiedziała Iwanowi Iliiczowi (przyszedł do domu ożywiony, w rozpiętym palcie i jakoś dziwnie błyszczącymi oczami popatrzył na Daszę - skuliła się cała, owinęła się chustką aż po brodę): - Jak ja bym chciała, Iwan, rozbić sobie głowę, zapomnieć o wszystkim na zawsze. Wtedy jeszcze mogłabym być twoją przyjaciółką... A tak-kłaść się do strasznego łóżka, żeby znów zaczynać przeklęty dzień - no, zrozum: nie mogę, nie mogę żyć... Nie myśl, że mi czego potrzeba - nie, nie... Tylko żyć chcę - pełną piersią... A okruszyny mi niepotrzebne... Przestałam kochać... Wybacz... Powiedziała to i odwróciła się. Dasza zawsze była surowa w uczuciach. Teraz stała się okrutna. Iwan Iliicz zapytał ją: - Może lepiej by było, gdybyśmy się na jakiś czas rozstali, Dasza? I wówczas po raz pierwszy w ciągu całej zimy zobaczył, jak radośnie podniosły się jej brwi, oczy zabłysły dziwną nadzieją, żałośnie zadrżała jej chuda twarzyczka... - Wydaje mi się, że lepiej będzie, jeżeli się rozstaniemy, Iwan. Wówczas zaczął energicznie starać się przez Rublowa o przyjęcie go do Armii Czerwonej i w końcu marca wyjechał z transportem na południe. Dasza żegnała go na peronie Dworca Październikowego i - kiedy okno wagonu odpłynęło - zaczęła gorzko płakać opuściwszy włóczkową chustę na oczy. Wiele setek wiorst przewędrował od tego czasu Iwan Iliicz, ale ani bitwy, ani zmęczenie, ani braki życiowe nie zmusiły go do zapomnienia o kochanej, zapłakanej twarzy w tłumie kobiet pod zakopconą ścianą dworca. Dasza żegnała się z nim tak, jak się żegna na zawsze. Starał się zrozumieć - czymże ją dotknął? W ostatecznym rezultacie, oczywiście, tylko w nim tkwiła przyczyna jej chłodu; przecież nie tylko ona urodziła martwe dziecko. Nie rewolucja przecież wyrwała jej serce... Ile par małżeńskich -liczył w myśli - mocniej przylgnęło do siebie w tych groźnych, niepewnych czasach... Na czym polegała jego wina? Czasami ogarniało go oburzenie: dobrze, moja kochana, poszukaj, znajdź sobie drugiego takiego, który by się z tobą tak cackał... Świat trzeszczy w szwach, a dla niej droższe ponad wszystko są osobiste przeżycia... Po prostu - przewrócone w głowie, przyzwyczajenie do odżywiania się bułeczkami. A nie łaska - razowca z zakalcem? Wszystko to słuszne, wszystko prawda, ale stąd należało wysnuć dalszy wniosek, że Iwan Iliicz jest nadzwyczajnie dobry i że nie kochać go - to zbrodnia. Iwan Iliicz za każdym razem potykał się na tym... "Rzeczywiście, i cóż we mnie jest takiego szczególnego? Jestem fizycznie zdrów - to raz. Niezwykle mądry i ciekawy? - nie, normalny jak dziesiąty numer kaloszy... Bohater, wielki człowiek? Ponętny samiec czy co? Nie, nie... Szary, uczciwy obywatel, jakich miliony... Przypadkowo wygrałem los na loterii: pokochała mnie czarująca dziewczyna, tysiąc razy namiętniejsza, mądrzejsza, wyższa ode mnie pod każdym względem i z tak samo niepojętych powodów przestała mnie kochać... Obserwując samego siebie myślał: czy nie w tym tkwi przyczyna, że jest za mały jak na te czasy - że nawet walczy jakoś po mieszczańsku, jakby pracował w biurze? Nieraz zdarzało mu się obecnie spotykać ludzi, strasznych w złym i w dobrym, kroczących ogromnym cieniem po krwawych pobojowiskach... "A ty, Iwanie Iliiczu, żebyś choć z całej siły znienawidził wroga, żebyś choć, jak należy, przestraszył się śmierci"... Wszystko to bardzo rozgoryczało Iwana Iliicza. Sam tego nie dostrzegając stawał się jednym z najgodniejszych zaufania, najrozsądniejszych i najmądrzejszych ludzi w pułku. Powierzano mu niebezpieczne operacje i wykonywał je świetnie. Rozmowa z Siergiejem Siergiejewiczem zmusiła go do poważnego zastanowienia się. Wesoły, jak się zdawało, dowódca pułku też wił się w męczarniach... I jakich jeszcze... A Miszka Sołomin? A Czertogonow? A tysiące innych, obok których przechodzi się bezmyślnie? Wszyscy są na miarę tych czasów, kosmaci, ogromni, zeszpeceni męką, niektórym nawet brak słów, jedynie karabin mają w garści, inni - dziko swawolą, a potem się kajają... Oto Rosja, oto - rewolucja!... - Towarzyszu dowódco kompanii... Obudź się... Tielegin usiadł na koi. Przez okno wagonu zaglądała złocista kula słońca, wisząc nad skrajem kurczęco żółtego stepu. Żołnierz o szerokiej twarzy, rudobrody, czerwony jak słońce poranne, jeszcze raz potrząsnął Iwana Iliicza. - Pilna sprawa, dowódca wzywa... W przedziale Sapożkowa wciąż jeszcze paliła się śmierdząca lampa. Siedzieli: Gymza, komisarz pułku Sokołowski, gruźliczy brunet o bezsennie płonących, czarnych oczach, dwóch dowódców batalionów i przedstawiciel komitetu żołnierskiego, z miną wyrażającą niezależność, a nawet jakby urazę... Wszyscy palili. Siergiej Siergiejewicz, już we frenczu i z rewolwerem, trzymał w drżącej ręce taśmę telegraficzną. - "...w ten sposób niespodziane zajęcie stacji przez przeciwnika odcięło nasze oddziały i wystawiło je na podwójne uderzenie - ochryple czytał Sapożkow, kiedy Iwan Iliicz stanął koło drzwi wagonu. - W imię rewolucji, w imię nieszczęśliwej ludności, którą czeka niechybna śmierć, egzekucje i tortury, jeżeli ją porzucimy na pastwę białych band - nie zwlekając ani chwili wyślijcie pomoc"... - Cóż my zrobimy bez rozkazu dowódcy armii? -krzyknął Sokołowski. -Jeszcze raz pójdę spróbować połączyć się z nim Hughesem... - Idź, spróbuj - złowieszczo powiedział Gymza. (Wszyscy spojrzeli na niego). -A ja właśnie powiem: idź, weź czterech ludzi, o, Tielegina zabierz, i walcie drezyną do sztabu... I bez rozkazu nie wracaj... Sapożkow, pisz do dowódcy Sorokina... Na trawiastym kurhanie stał jeździec i przyłożywszy rękę do daszka bacznie wpatrywał się w pasmo toru kolejowego - szybko zbliżał się stamtąd obłok kurzu... Kiedy obłok znikł za nasypem, jeździec trącił konia lewą ostrogą, chudy gniady ogier zadarł zły pysk, zawrócił i zszedł z kurhanu, na którego obu stokach leżeli przed dopiero co wykopanymi kupami ziemi ochotnicy -pluton oficerów. - Drezyna - powiedział von Mekkę zeskakując z siodła i zaczął lekko uderzać ogiera szpicrutą po przednich kolanach. - Połóż się! - Narowisty koń przebierał nogami, strzygł uszami, jednakże, przymuszony, z głębokim westchnieniem ukląkł dotykając pyskiem ziemi i położył się. Kościsty bok wzdął mu się, po czym koń się uspokoił. Von Mekkę przykucnął na wierzchołku kurhanu obok Roszczyna. Drezyna w tym czasie wyskoczyła spoza nasypu, można było teraz dostrzec sześciu ludzi w żołnierskich płaszczach. - Tak, czerwoni! - von Mekkę odwrócił głowę w lewo: - Oddział! - Odwrócił w prawo: - Gotowi! Do ruchomego celu ogniem szybkim... Pal! Powietrze nad kurhanem rozdarło się jak nakrochmalony perkal. Poprzez obłok kurzu widać było, że z drezyny spadł człowiek, przekoziołkował kilka razy i zleciał z nasypu rwąc rękami trawę. Na uciekającej drezynie strzelali - trzech z karabinów, dwóch z rewolwerów. Po chwili mieli zniknąć za drugim nasypem przy budce dróżnika. Von Mekkę, świstając w powietrzu szpicrutą, wściekał się: - Uciekną, uciekną! Do wron powinniście strzelać! Wstyd! Roszczyn był uważany za dobrego strzelca. Spokojnie naprowadzając muszkę o cal przed drezyną, celował do szerokiego w ramionach, wygolonego człowieka - zapewne dowódcy... "Jaki podobny do Tielegina! - przyszło mu na myśl. - Tak, to by było straszne"... Roszczyn wystrzelił. Tamtemu spadła czapka i w tej samej chwili drezyna dała nurka za drugi nasyp. Von Mekkę rzucił szpicrutę. - Gówno! Cały oddział gówno! Nie jesteście strzelcy, panowie oficerowie, ale gówno! I z wytrzeszczonymi oczami niewyspanego zabójcy wymyślał, póki oficerowie nie wstali z ziemi i otrzepując kolana nie zaczęli mruczeć: - Trzymaj no pan, rotmistrzu, trochę język za zębami, bo tu są i starsi od pana rangą. Załadowując nową paczkę nabojów Roszczyn czuł, że wciąż jeszcze drżą mu ręce. Dlaczego? Czyżby na samą myśl, że ten człowiek był tak podobny do Iwana Tielegina? Nonsens - przecież on jest w Piotrogrodzie... Komisarz Sokołowski i Tielegin z obandażowaną głową weszli na ganek jednopiętrowego murowanego domu - zarządu stanicy, stojącego wedle zwyczaju naprzeciwko soboru, na nie brukowanym placu, gdzie dawniej odbywały się jarmarki. Teraz sklepy były zabite deskami, okna wybite, płoty rozebrane. W soborze mieścił się szpital polowy, na podwórzu cerkiewnym wisiały na sznurach żołnierskie łachy. W zarządzie stanicy, gdzie kwaterował sztab dowódcy armii, Sorokina, w przedpokoju zaśmieconym niedopałkami i papierkami, obok schodów prowadzących na góre, na wiedeńskim krześle siedział czerwonoarmista trzymając między nogami karabin. Przymknąwszy oczy mruczał coś stepowego. Był to chłopak o szerokich kościach policzkowych, z nie uczesaną grzywą - znakiem żołnierskiej zuchwałości - sterczącą mu spod zsuniętej na tył głowy czapki z czerwonym otokiem. Sokołowski spiesznie zapytał: - Chcemy widzieć towarzysza Sorokina... Którędy iść? Żołnierz otworzył oczy zmętniałe z sennej nudy. Nos miał miękki, niepoważny. Popatrzał na Sokołowskiego - na twarz, na ubranie, na buty. potem tak samo na Tielegina. Komisarz niecierpliwie przysunął się do niego: - Pytam was, towarzyszu... W nadzwyczajnie ważnej sprawie musimy widzieć dowódcę armii. - A z wartownikiem nie wolno rozmawiać - powiedział żołnierz z grzywą. - Tfu, do diabła! W sztabach zawsze takie ścierwo - formalności! -krzyknął Sokołowski. - Żądam, żebyście odpowiedzieli, towarzyszu: czy Sorokin jest w domu, czy nie? - Nie nie wiadomo. - A szef sztabu? W kancelarii? - No, w kancelarii. Sokołowski szarpnął Iwana Iliicza za rękaw i rzucił się na schody. Wtedy wartownik zrobił ruch, jakby miał upaść, ale pozostał na krześle, tylko wyciągnął spod nóg karabin: - Dokąd idziecie? - Jak to - dokąd? Do szefa sztabu. - A jest przepustka? Komisarzowi aż piana wystąpiła na usta, kiedy zaczął tłumaczyć wartownikowi, w jakiej sprawie przyjechali drezyną. Ten słuchał patrząc na karabin maszynowy stojący przed wejściem, na dekrety, rozkazy, obwieszczenia, którymi były obwieszone ściany przedpokoju. Pokręcił głową: - Trzeba zrozumieć, towarzyszu, a wyście uświadomieni - powiedział smutnym tonem. - Jest przepustka - idź, nie ma przepustki - bez litości będę strzelał. Trzeba było się podporządkować, chociaż przepustki wydawano gdzieś na drugim końcu placu i kancelaria na pewno była zamknięta, komendant wyszedł - powiedzą - wróci jutro... Sokołowski od razu jakoś stracił werwę... W tejże chwili z placu wpadła w drzwi, tupiąc butami, jakaś niska figura w rozdartej aż po pępek koszuli i krzyknęła: - Mifka, mydło wydają! Wartownika jakby wiatr zdmuchnął z krzesełka. Wyskoczył na ganek. Sokołowski i Tielegin bez przeszkód weszli na pierwsze piętro i po dłuższej chwili, kiedy przystojne paniusie z podpuchniętymi oczami, w jedwabnych bluzkach, posyłały ich to na prawo, to na lewo - znaleźli wreszcie pokój szefa sztabu. Elegancko ubrany wojskowy leżał tam z nogami na podartej kanapie, oglądając paznokcie. Z najwyższą uprzejmością o wytwornie proletariackim odcieniu, co drugie słowo mówiąc "towarzyszu" (przy czym "towarzyszu" brzmiało u niego zupełnie jak "hrabio Sokołowski", "książę Tielegin"), rozpytał o istotę sprawy, przeprosił i wyszedł skrzypiąc żółtymi, sznurowanymi do kolan butami. Za ścianą zaczęto szeptać. Trzasnęły gdzieś daleko drzwi i wszystko ucichło. Sokołowski rozpalonymi oczami patrzył na Tielegina. - Czy ty cośkolwiek rozumiesz? Dokąd myśmy przyjechali? Cóż to takiego - sztab białych? Podniósł chude ramiona i pozostał tak z wyrazem najwyższego zdumienia. Za ścianą znowu ktoś zaczął szeptać. Drzwi szeroko się otwarły i wszedł szef sztabu, człowiek w średnim wieku, tęgi, o dużym, łysym czole, nachmurzony, w sukiennej bluzie żołnierskiej z kaukaskim paskiem na grubym brzuchu. Bacznie, szybko spojrzał na Tielegina, skinął głową Sokołowskiemu i usiadł przy stole, odruchowo położywszy przed sobą włochate ręce. Czoło miał wilgotne jak człowiek, który dopiero co dobrze zjadł i wypił. Czując, że jest obserwowany, jeszcze bardziej nachmurzył pucołowatą, ładną twarz. - Dyżurny powiedział mi, że wy, towarzysze, przyjechaliście w sprawie naglącej - powiedział poważnie i chłodno. - Zdziwiło mnie, dlaczego dowódca pułku albo wy, towarzyszu komisarzu, nie posłużyliście się Hughesem... - Trzy razy starałem się połączyć! - Sokołowski zerwał się i wyciągnął z kieszeni taśmę telegraficzną podając ją szefowi sztabu. - Jakże możemy spokojnie czekać, kiedy towarzysze giną!... Ze sztabu armii nie ma rozkazów... Błagają nas o pomoc... Pułk "Wolności Proletariackiej" ginie, znajduje się przy nim obóz złożony z dwóch tysięcy uchodźców. Szef sztabu zerknął na taśmę i rzucił ją - zaplątała się o masywny kałamarz: - O tym, że w rejonie pułku "Wolności Proletariackiej" toczą się walki, nam, towarzysze, wiadomo... Pochwalam waszą gorliwość, wasz zapał rewolucyjny... (Jak gdyby dobierał słów). Ale na przyszłość proszę o niewywoływanie paniki... Zwłaszcza że operacje przeciwnika mają charakter przypadkowy... Słowem, wszystkie środki są już zastosowane, możecie teraz zupełnie spokojnie wrócić do waszych obowiązków. Podniósł głowę. Spojrzenie jego było surowe i jasne. Tielegin zrozumiawszy, że rozmowa jest skończona, wstał. Sokołowski siedział jak przykuty do krzesła. - Ja nie mogę wrócić do pułku z taką odpowiedzią - powiedział. -Żołnierze natychmiast zbiegną się na mityng, pułk jeszcze dzisiaj samowolnie pójdzie na pomoc "proletariatczykom"... Uprzedzam was, towarzyszu, że na mityngu będę przemawiał za wystąpieniem... Szef sztabu zaczął purpurowieć; obnażone, ogromne jego czoło zabłysło. Z hałasem odsunął fotel, stanął w na pół opadających żołnierskich spodniach, wsunął ręce za pas: - I odpowiecie przed wojskowo-rewolucyjnym trybunałem armii, towarzyszu! Nie zapominajcie, że to nie rok siedemnasty! - Nie nastraszycie mnie, towarzyszu! - Milczeć! W tej samej chwili drzwi szybko się otworzyły i wszedł wysoki, niezwykle zgrabny człowiek, w granatowej czerkiesce z cienkiego sukna. Posępna, ładna twarz jego, z ciemnymi włosami opadającymi na czoło, ze zwisającymi wąsami, była koloru bladoróżowego, jaki widuje się u ludzi dużo pijących i okrutnych. Usta miał wilgotne i czerwone, czarne oczy były rozszerzone. Wymachując lewym rękawem czerkieski podszedł całkiem blisko do Sokołowskiego i Tielegina, dziko zajrzał im w oczy. Odwrócił się do szefa sztabu. Nozdrza gniewnie mu zadrgały... - Znowu metody starego reżymu! Co to znaczy "milczeć"? Jeżeli są winni, zostaną rozstrzelani... Ale - bez generalskich szykan... Szef sztabu wysłuchał wymówki w milczeniu, ze spuszczoną głową. Nie mógł protestować - był to sam dowódca armii, Sorokin. - Siadajcie, towarzysze, słucham was - powiedział spokojnie i usiadł na oknie. Sokołowski znowu zaczął tłumaczyć cel przyjazdu: że chodzi o uzyskanie pozwolenia, aby pułk Warnawski mógł natychmiast ruszyć na pomoc sąsiadującym z nim "proletariatczykom"; niezależnie od obowiązku rewolucyjnego jest to podyktowane również prostym wyrachowaniem: jeśli "proletariatczycy" zostaną rozbici - pułk Warnawski będzie odcięty od bazy. Sorokin tylko sekundę siedział na oknie. Zaczął biegać od drzwi do drzwi zadając krótkie pytania. Zgrabna czapka jego włosów rozlatywała się, kiedy szybko zawracał. Żołnierze lubili go za popędliwość i męstwo. Umiał przemawiać na mityngach. Jedno i drugie w tych czasach często zastępowało wiedzę wojskową. Był oficerem kozackim i w randze podesauła walczył w armii Judenicza na Zakaukaziu. Po przewrocie październikowym wrócił na Kubań i u siebie, w stanicy Pietropawłowskiej, zorganizował oddział partyzancki, z którym pomyślnie walczył podczas oblężenia Jekatierinodaru. Gwiazda jego szybko wschodziła. Sława przewracała mu w głowie. Siły jego przelewały się przez brzegi - starczyło mu czasu i na wojowanie, i na hulanki. Przy tym szef sztabu ze szczególną troskliwością otaczał go ładnymi kobietkami i stwarzał atmosferę, w której tamten mógł się wyżywać. - Co wam odpowiedziano w moim sztabie? - zapytał, kiedy Sokołowski skończył i kurczowo ocierał czoło brudnym kłębkiem chustki. Szef sztabu powiedział spiesznie: - Odpowiedziałem, że zostały zastosowane wszelkie środki celem uratowania pułku "Wolności Proletariackiej". Odpowiedziałem, że sztab pułku Warnawskiego wtrąca się do rozkazów sztabu armii, co jest absolutnie niedopuszczalne, a prócz tego wytwarza się panika, do której nie ma powodu... - E, wy, towarzyszu, niewłaściwie podchodzicie do tej sprawy - niespodzianie pojednawczo powiedział Sorokin. - Dyscyplina - oczywiście... Ale są rzeczy tysiąc razy ważniejsze od waszej dyscypliny... Wola mas! Poryw rewolucyjny należy popierać, choćby się to nie zgadzało z waszą nauką... Choćby operacja pułku Warnawskiego była niepotrzebna, choćby była szkodliwa, pal diabli!... U nas jest rewolucja... Zabrońcie im teraz, zbiegną się na mityng - znam ja tych krzykaczy, znowu będą krzyczeć, że przepijam armię... Podbiegł do pieca i już ze wściekłością spojrzał na Sokołowskiego: - Dajcie raport. Tielegin natychmiast wyjął papier i położył na stole. Dowódca armii schwycił go, przebiegł latającymi oczami i pryskając stalówką zaczął pisać: "Rozkazuję pułkowi Warnawskiemu natychmiast wymaszerować i spełnić swój obowiązek rewolucyjny". Szef sztabu patrzał na niego z uśmiechem, a kiedy dowódca armii podał mu papier, cofnął się zakładając ręce za plecy: - Choćbym miał zostać oddany pod sąd, ja tego rozkazu nie potwierdzę... W tej samej chwili Iwan Iliicz rzucił się i schwycił Sorokina za rękę w przegubie, nie dając mu wyjąć rewolweru. Sokołowski osłonił sobą szefa sztabu. Wszyscy czterej ciężko dyszeli. Sorokin wyrwał się, schował rewolwer do kieszeni i wyszedł trzasnąwszy drzwiami tak, że posypał się tynk... Trzasnęły drzwi, ucichły wściekłe kroki dowódcy armii. Szef sztabu pojednawczo powiedział basem: - Mogę was zapewnić, towarzysze: gdybym podpisał rozkaz, nieszczęście mogłoby przybrać wielkie rozmiary. - Jakie nieszczęście? - odkaszlnąwszy, ochryple zapytał Sokołowski. Szef sztabu dziwnie spojrzał na niego. - Nie domyślacie się, o czym mówię? - Nie! - Sokołowskiemu zadrgały kąciki oczu. - Mówię o swojej armii... - Co takiego? - Nie mam prawa powierzać tajemnic wojskowych komisarzowi pułku. Nieprawdaż, towarzyszu? Za to wy pierwsi powinni byście mnie rozstrzelać... Ale za dalekośmy zaszli... Dobrze... Bierzcie wszystko na własną odpowiedzialność... Podszedł do mapy z powtykanymi chorągiewkami. Sokołowski i Tielegin przysunąwszy się stanęli za jego plecami. Widocznie bliskość gorącego oddechu dwojga ust była dość nieprzyjemna dla szefa sztabu - łopatki jego poruszyły się pod bluzą. Ale spokojnie wyciągnął brudną wykałaczkę i pogryziony jej koniuszek prześliznął się po mapie od trójkolorowych chorągiewek w kierunku południowym, gdzie gęsto widniały czerwone. - Tu oto są biali - powiedział szef sztabu. - Gdzie, gdzie? - Sokołowski przysunął się bezpośrednio do mapy wodząc po niej oślepłymi oczyma. - Ależ to Torgowa... - Tak, to Torgowa. Z jej upadkiem droga dla białych jest w połowie oczyszczona. - Nie rozumiem... Sądziliśmy, że biali są bardziej na północ, przynajmniej o... - To myśmy tak sądzili, towarzyszu komisarzu, a nie biali... Torgowa w obecnej chwili jest pod koncentrycznym natarciem. Biali mają samoloty i czołgi. To nie jest dawna korniłowowska banda... Posuwają się wzdłuż osi natarcia, zadając ciosy, gdzie chcą. Inicjatywa znajduje się w Ich rękach... - Na północ od Torgowej jest żelazna dywizja Dmitrija Szelesta - powiedział Tielegin. - Rozbita... - A brygada kawaleryjska? - Rozbita... Sokołowski szarpnął szyją, przysunął się do mapy: - Jesteście człowiekiem bardzo opanowanym, towarzyszu - powiedział. - Wygląda na to, żeście się już pogodzili z upadkiem Torgowej... Ten rozbity i ten rozbity. - Odwrócił się do szefa sztabu. - A nasza armia? - Czekamy na rozkaz dowódcy frontu. Towarzysz Kałnin ma własne obliczenia... Przecież sztab armii nie może bijąc pięścią w stół domagać się od kwatery głównej ofensywy - jak sądzicie? Wojna to nie mityng. Szef sztabu uśmiechnął się dyskretnie. Sokołowski z zapartym tchem patrzył w jego tłustą, spokojną twarz. Szef sztabu wytrzymał spojrzenie: - Takie to sprawy, towarzysze - powiedział wracając do stołu. - Oto dlaczego nie mam prawa wycofać z frontu ani jednego oddziału, choćby to się wydawało zupełnie rozsądne i konieczne... Nasza sytuacja jest dość ciężka. A więc wracajcie natychmiast do swego oddziału. Tego, co wam powiedziałem, na razie nie należy rozgłaszać. Należy zachować w armii zupełny spokój. Co się zaś tyczy pułku "Wolności Proletariackiej" - możecie być spokojni o jego losy, otrzymałem uspokajające wiadomości... Brwi szefa sztabu zsunęły się nad zakrzywionym nosem. Skinieniem głowy zwolnił rozmówców. Sokołowski i Tielegin wyszli z gabinetu. W sąsiednim pokoju dyżurny czyścił paznokcie stojąc przy oknie. Uprzejmie ukłonił się wychodzącym. - Ścierwo - szepnął Sokołowski. Kiedy wyszli na ulicę, schwycił Tielegina za rękaw: - No? Co powiesz? - Formalnie ma słuszność. Ale w gruncie rzeczy sabotażysta, oczywiście... - Sabotaż... Nie... To straszniejsza gra... Wrócę, zastrzelę go... - Daj spokój, Sokołowski, nie rób głupstw... - Zdrada, powiadam ci, tutaj jest zdrada - mruczał Sokołowski. - Gymzie co dzień meldują: w sztabie pijaństwo. Sorokin rozpędził komisarzy. A spróbuj się przyczepić. Sorokin - to car i Bóg w armii, diabli go wiedzą, jest lubiany za męstwo, swój chłop. A szef sztabu, wiesz, kto to taki? Bielakow, carski pułkownik... Rozumiesz, jaki węzeł? No, jedźmy... Przedostaniemy się, jak ci się zdaje? Szef sztabu zadzwonił; w drzwiach natychmiast pojawił się dyżurny. - Dowiedzcie się, w jakim stanie jest dowódca armii - powiedział Bielakow surowo patrząc w papiery. - Towarzysz Sorokin jest w stołowym. Stan - lekko pod gazem. Dyżurny czekał, aż szef sztabu uśmiechnie się od niechcenia, po czym i on znacząco się uśmiechnął: - Jest z nim Zinka. - Dobrze. Możecie odejść. Bielakow przeszedł do oddziału służby łączności. Przejrzał telefonogramy. Podpisał wyraźnym i drobnym pismem kilka papierów i w korytarzu przed ostatnimi drzwiami zatrzymał się sekundę. Za drzwiami słychać było cichy dźwięk gitary. Szef sztabu wyjął chustkę, otarł tęgą, czerwoną szyję, zapukał i nie czekając na odpowiedź wszedł. Pośrodku pokoju, przy stole nakrytym gazetami i zastawionym brudnymi naczyniami i kieliszkami, siedział Sorokin odrzuciwszy szerokie rękawy czerkieski. Ładna jego twarz była wciąż tak samo ponura. Pasmo ciemnych włosów opadało na mokre czoło. Rozszerzonymi źrenicami spojrzał na Bielakowa. Obok niego na taborecie siedziała Zinka założywszy nogę na nogę, tak że widać było koronki i podwiązki, i trącała struny gitary. Była to jeszcze całkiem młodziutka dziewczyna z mocno podmalowanymi niebieskimi oczami i wilgotnymi ustami, z delikatnym i energicznym noskiem, ze splątanymi, wysoko upiętymi jasnokasztanowatymi włosami i tylko bolesne zmarszczki koło ust, co prawda ledwie dostrzegalne, nadawały jej delikatnej twarzy wyraz zwierzątka, które umie kąsać. Według dokumentów pochodziła skądś z Omska, była córką robotnika kolejowego, w co, oczywiście, nikt nie wierzył, jak również w to, że ma osiemnaście lat, ani w jej nazwisko: Kanawina, ani w imię Zinaida. Ale doskonale pisała na maszynie, piła wódkę, grała na gitarze i śpiewała porywające romanse. Sorokin obiecał własnoręcznie ją zastrzelić przy pierwszej próbie szerzenia w sztabie białogwardyjskiej pleśni i zgnilizny. Na tym się skończyło. - Aleś się spisał, nie ma co mówić - powiedział Bielakow kiwając głową i na wszelki wypadek trzymając się blisko drzwi. - W jakiej ty mnie stawiasz sytuacji? Zjawiają się dwaj niewątpliwi komitetowcy*, grożą mityngami, a ty niezwłocznie przerzucasz się na ich stronę... * Chodzi tu o przedstawicieli Centralnego Komitetu Wykonawczego. Cóż prostszego, podejdź do aparatu, zatelefonuj do Jekatierinodaru, a natychmiast przyślą ci Żydka, który ci zorganizuje sztab, będzie spać z tobą w jednym łóżku, chodzić z tobą do wychodka, myśli twoje weźmie pod nadzór. Co za okropność... Dowódca armii Sorokin przejawił odchylenie w kierunku dyktatury! No i idź pod kontrolę... A mnie zwolnij... Rozstrzelać mnie możesz, ale w obecności podwładnych nie pozwolę sobie grozić rewolwerem... Jakaż może po tym być dyscyplina!... Niech cię diabli, doprawdy. Patrząc w dalszym ciągu na szefa sztabu Sorokin wyciągnął mocną, dużą rękę i nie złapawszy butelki zacisnął powietrze zamiast szyjki. Krótki skurcz wykrzywił mu usta, wąsy się najeżyły. Wziął wreszcie butelkę i nalał dwie szklaneczki: - Siadaj, pij. Bielakow zerknął na koronki majtek Zinki, podszedł do stołu. Sorokin powiedział: - Gdybyś nie był mądry - już by cię nie było... Dyscyplina!... Moja dyscyplina - to walka. Ano, niech który z was spróbuje postawić na nogi masy... A ja je poprowadzę i tylko poczekaj - nikt tego nie zdoła zrobić, może ja jeden - a zdławię białogwardyjskie ścierwo... Świat się zatrzęsie!... Nozdrza jego nabrały powietrza, purpurowe żyły zapulsowały na skroniach: - Bez komitetowców i Kubań oczyszczę, i Don, i Terek... Łatwo komitetowcom śpiewać w Jekatierinodarze... Dranie, tchórze... No, więc cóż - na koniu, w bitwie - ja jestem dyktatorem... Ja prowadzę armię! Wyciągnął rękę po szklankę ze spirytusem, ale Bielakow szybko przewrócił jego szklankę: - Przestań pić... - Aha... Rozkazujesz? - Proszę, jak przyjaciela... Sorokin rozparł się na krześle, kilka razy westchnął krótko, zaczął rozglądać się, póki źrenice jego nie zatrzymały się na Zince. Pociągnęła paznokietkiem po strunach. - "Dyszała noc"... - zaśpiewała, leniwie podniósłszy brwi. Sorokin słuchał i żyły silniej pulsowały mu na skroniach. Wstał, przechylił głowę Zinki i zaczął namiętnie całować jej usta. Przebierała palcami po strunach; potem gitara ześliznęła się jej z kolan. - To, to co innego - dobrodusznie powiedział Bielakow. - Ech, Sorokin. lubię cię, sam nie wiem, za co lubię. Zinka wreszcie uwolniła się z uścisku i, cała czerwona, schyliła się nisko, podnosząc gitarę. Jasne jej oczy błysnęły spod potarganych włosów. Koniuszkiem języka oblizała podpuchnięte wargi: - Fu, zabolało... - A wiecie co, przyjaciele? Mam schowaną na zapas nadzwyczajną butelkę... Bielakow urwał udławiwszy się słowem. Ręka z rozcapierzonymi palcami zawisła w powietrzu. Za oknem rozległ się wystrzał, zahuczały głosy. Zinka z gitarą wyleciała z pokoju, jakby ją kto zdmuchnął. Sorokin zasępił się, podszedł do okna... - Nie chodź, najpierw dowiem się co się stało - krzyknął szef sztabu. Skandale i strzelaniny w pobliżu kwatery sztabu dowódcy armii były zjawiskiem normalnym. W skład armii Sorokina wchodziły dwie zasadnicze grupy: kubańska - kozacka, której jądro sformował Sorokin jeszcze w zeszłym roku, i druga - ukraińska, zebrana z resztek wypartej przez Niemców Ukraińskiej Armii Czerwonej. Kubańczycy pozostawali z Ukraińcami w zadawnionej waśni. Ukraińcy kiepsko trzymali front na obcej ziemi i mało się krępowali, jeśli chodziło o furaż i żywność, kiedy zdarzało się przechodzić przez stanice. Bójki i skandale zdarzały się co dzień. Ale to, co się zaczęło dzisiaj, okazało się poważniejsze. Z krzykiem pędzili konni Kozacy. Zza płotów i ogrodów wybiegały przestraszone grupki żołnierzy. Od strony dworca słychać było zawziętą strzelaninę. Na placu przed oknami sztabu dziko ryczał ranny Kozak pełgając w kurzu i wijąc się. W sztabie zaczął się popłoch. Już od rana linia telefoniczna dzisiaj nie odpowiadała, a teraz posypała się stamtąd kupa wariackich komunikatów. Można się było tylko zorientować, że biali, posuwając się szybko w kierunku Sosyki - Umańska, pędzą przed sobą ratujące się w panice transporty czerwonych. Czołowe z tych transportów, dojechawszy do kwatery głównej, zaczęły grabież na stacji i w stanicy. Kubańczycy otworzyli ogień. Wywiązała się bitwa. Sorokin wyskoczył za bramę na gniadej, rosłej, złej kobyle. Za nim -pół setki konwoju w czerkieskach, z rozwiewającymi się na plecach baszłykami, z krzywymi szablami. Sorokin siedział w siodle jak ulany. Czapki nie nałożył, żeby go od razu poznano. Piękna głowa odrzucona w tył, wiatr targał włosy, rękawy i poły czerkieski. Wciąż jeszcze był pijany, zdeterminowany, blady. Oczy spoglądały przenikliwie, spojrzenie ich było straszne. Chmura kurzu wzbijała się za pędzącymi końmi. W pobliżu dworca spoza żywej przeszkody rozległy się wystrzały. Kilku konwojentów głośno krzyknęło, jeden spadł z konia, ale Sorokin nawet się nie odwrócił. Patrzył tam, gdzie między pociągami towarowymi krzyczała, roiła się i przebiegała szara masa żołnierzy. Poznano go z daleka. Wielu wdrapało się na dachy wagonów. W tłumie wymachiwano karabinami, krzyczano. Sorokin nie zwalniając pędu przeskoczył przez płot dworcowego ogródka i wyjechał na tory, w samą gęstwę żołnierzy. Jego konia schwytano za uzdę. Podniósł ręce nad głową i krzyknął: - Towarzysze, koledzy, żołnierze! Co się stało? Co to za strzelanina? Skąd ta panika? Kto wam mąci w głowach? Co za szelma? - Zdrada! - zawył ktoś panicznie. - Dowódcy nas zdradzili! Zlikwidowali front! - rozległy się głosy. I cały wielotysięczny tłum na torach, na polu, w wagonach zaryczał: - Zdradzono nas... Cała armia rozbita... Precz z dowódcą! Bićdowódcę! Rozległ się świst, wycie, jakby nadleciał diabelski wicher. Stając dęba zarżały konie konwojentów. Do Sorokina już przeciskały się wykrzywione twarze, czarne ręce. I Sorokin krzyknął tak, że aż wzdęła mu się jego tęga szyja: ,- Milczcie! Nie jesteście armią rewolucyjną... Jesteście stadem bandytów i drani... Żądam wydania sobków ipanikarzy... Wydajcie mi białogwardyjskich prowokatorów! Nagle spiął ostrogą kobyłę, która stanęła na tylne nogi i werżnęła się głębiej w tłum. Sorokin wychyliwszy się z siodła wskazał palcem: - To ten! Tłum mimo woli odwrócił się w kierunku tego, na którego dowódca wskazał. Był to wysoki, chudy człowiek z dużym nosem. Pobladł, rozsunął łokcie cofając się. Czy Sorokin znał go rzeczywiście, czy też ratując sytuację poświęcił na ofiarę pierwszego, kto mu się nawinął - nie wiadomo... Tłum łaknął krwi. Sorokin dobył krzywej szabli i świsnąwszy nią na odlew, ciął wąsatego człowieka po szyi. Krew silnym strumieniem trysnęła koniowi na pysk. - Tak armia rewolucyjna rozprawia się z wrogami ludu! Sorokin znowu spiął ostrogami kobyłę i wymachując zakrwawioną szablą, straszny i blady, uwijał się wśród tłumu przeklinając, grożąc, uspokajając: - Nie ma żadnej klęski... Szpiedzy i biali agenci umyślnie szerzą panikę... To oni prowokują was do rabunku, podrywają dyscyplinę... Kto powiedział, że nas rozbito? Kto widział, jak nas bili? Możeś ty, łajdaku, widział? Towarzysze, prowadziłem was do boju, znacie mnie... Byłem dwadzieścia sześć razy ranny!... Żądam, żebyście natychmiast przerwali grabież! Wszyscy do wagonów! Dzisiaj poprowadzę was do natarcia... A tchórzy czeka gniew ludu... Tłum słuchał. Dziwili się, włazili jedni drugim na plecy, żeby spojrzeć na swojego dowódcę. Ryczały jeszcze głosy, ale już serca się rozpalały. To tu, to tam słychać było: "Ano cóż, prawdę mówi... I niech prowadzi... I pójdziemy"... Pojawili się pochowani dowódcy kompanii i oddziały powoli zaczęły odchodzić do swoich transportów. Czerkieska na piersi Sorokina była rozdarta. Sorokin rozdzierał ją jeszcze bardziej, pokazując stare rany... Twarz miał bladą z uniesienia... Panika minęła, na spotkanie nadjeżdżających transportów wystawiono karabiny maszynowe. Po całej linii leciały depesze o jak najbardziej zdecydowanej treści. Jednakże nie można było uniknąć odwrotu armii. Dopiero w kilka dni później w rejonie stacji Timaszewskiej udało się doprowadzić wojska do porządku i zacząć przeciwnatarcie. Czerwoni pomaszerowali ,dwiema kolumnami na Wysiołki i Korieniewkę. Gdziekolwiek losy bitwy się wahały, tam wszędzie czerwonoarmiści widzieli Sorokina pędzącego na gniadym koniu. Zdawało się, że wyłącznie swoją namiętną wolą odwracał losy wojny ratując wybrzeże czarnomorskie. Centralnemu Komitetowi Wykonawczemu Republiki Północno-Kaukaskiej pozostawało tylko oficjalnie uznać jego zwierzchnictwo w operacjach wojennych. Rozdział VI. W tych samych dniach, w końcu maja, kiedy armia denikinowska wyruszyła na "drugą wyprawę kubańską" - nad rosyjską republiką radziecką zerwała się nowa burza. Trzy czeskie dywizje, przerzucając się z ukraińskiego frontu na wschód, zbuntowały się prawie równocześnie we wszystkich transportach - od Penzy do Omska. Bunt ten był pierwszym, zawczasu przygotowanym ciosem interwencji, zadanym Związkowi Radzieckiemu. Dywizje czeskie, które zaczęły się formować jeszcze w czternastym roku spośród zamieszkałych w Rosji Czechów, a potem z jeńców wojennych - okazały się po Rewolucji Październikowej obcym ciałem wewnątrz kraju i wtrąciły się zbrojnie w jego wewnętrzne sprawy. Skłonić Czechów do zbrojnego wystąpienia przeciw rewolucji rosyjskiej nie było łatwo. Wciąż jeszcze liczyli oni na Rosję jako na przyszłą oswobodzicielkę narodu czeskiego od austriackiej władzy cesarskiej. Chłopi czescy, tucząc gęsi na Boże Narodzenie, mówili według starego obyczaju: "Jednego husa dla Rusa". Czeskie dywizje, ustępując w walkach przed nacierającymi na Ukrainę Niemcami, przygotowywały się do przejścia do Francji, aby na froncie zademonstrować wobec całego świata wolę oswobodzenia Czech i uczestnictwo w zwycięstwie nad austro-niemieckimi siłami. Na spotkanie czeskim transportom, kierującym się do Władywostoku, posuwali się jeńcy niemieccy i szczególnie znienawidzeni Węgrzy. Na postojach, gdzie zderzały się dwa płynące naprzeciw siebie potoki, kipiały namiętności. Agenci białogwardzistów szeptali Czechom o przewrotnych zamierzeniach bolszewików, o ich rzekomych planach rozbrojenia i wydania Niemcom czeskich transportów. 14 maja na stacji Czelabińsk doszło do poważnego starcia między Czechami a Węgrami. Czelabińska Rada Delegatów aresztowała kilku szczególnie zadzierzystych Czechów. Cały transport chwycił za broń. Rada Delegatów podobnie jak na całej linii miała nielicznych, źle uzbrojonych czerwonoarmistów - trzeba było ustąpić. Wieść o incydencie czelabińskim obiegła wszystkie transporty. Wybuch nastąpił w chwili, gdy w odpowiedzi na te wypadki przewodniczący Najwyższej Rady Wojennej Republiki wydał zdradzieckie i prowokacyjne zarządzenie: "Wszystkie Rady Delegatów winny pod odpowiedzialnością rozbroić Czechów. Każdy Czech, spotkany z bronią w ręku na linii kolejowej, winien być rozstrzelany na miejscu, każdy transport, w którym będzie chociaż jeden uzbrojony żołnierz, musi być wyładowany z wagonów i zamknięty w obozie jeńców". Ponieważ Czesi tworzyli jednostkę doskonale zdyscyplinowaną i zwartą, mieli doświadczenie bojowe, obfitość karabinów maszynowych i dział, a Rady Delegatów - słabo uzbrojone oddziały Czerwonej Gwardii bez doświadczonego dowództwa, więc w rezultacie nie Rady Delegatów rozbroiły Czechów, ale Czesi - Rady Delegatów; stali się oni panami całej linii od Penzy do Omska. Bunt rozpoczął się w Penzie, gdzie Rada Delegatów wysłała przeciw czternastu tysiącom Czechów pięciuset czerwonogwardzistów, którzy rozpoczęli atak na stację kolejową i prawie wszyscy zostali wybici. Czesi wywieźli z Penzy maszynę ekipy drukującej pieniądze, w wielkiej bitwie pod Bezenczukiem i Lipiagami rozbili czerwonych i zajęli Samarę. Tak powstał nowy front wojny domowej, szybko rozszerzając się na olbrzymie połacie krajów nadwołżańskich, Uralu i Syberii. Doktor Dmitrij Stiepanowicz Buławin leżał brzuchem na parapecie otwartego okna i słuchał głuchych odgłosów strzelaniny artyleryjskiej. Na ulicy było pusto. Białe słońce nieznośnie paliło ściany niskich domów, zakurzone okna pustych sklepów, niepotrzebne szyldy i wyasfaltowaną ulicę, pokrytą wapiennym kurzem. Na prawo, tam gdzie patrzył doktor, sterczał na placu drewniany obelisk z wyblakłymi strzępkami materiału, zasłaniający pomnik Aleksandra II; obok niego stała armata; grupka obywateli miasta wyrywała bruk, kopała coś oczywiście bezsensownego. Był tam i protojerej Słowochotow, i duma i ozdoba inteligencji samarskiej - rejent Miszyn, i właściciel sklepu gastronomicznego Romanów, i były członek zarządu ziemskiego Strambow, i niegdyś wielki pan, siwy, przystojny mężczyzna, właściciel ziemski Kurojedow. Wszystko - pacjenci Dmitrija Stiepanowicza, partnerzy do winta... Czerwonoarmista, trzymając karabin między nogami, siedział na balustradzie i palił. Armaty za rzeką Samarką huczały. Cicho brzęczały szyby okien. Na te dźwięki doktor złośliwie wykrzywiał usta dotykając nozdrzami siwych wąsów. Puls miał - sto pięć. To znaczy, że miał w sobie jeszcze starą żyłkę społeczną. Ale przejawiać swoje uczucie czymś więcej było na razie niebezpiecznie. Akurat naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, na deskach zakrywających rozbitą lustrzaną szybę okna sklepu jubilerskiego Ledera, jak bielmo tkwił okólnik komitetu rewolucyjnego, grożący rozstrzelaniem elementom kontrrewolucyjnym. Na pustej ulicy pokazała się dziwna postać wystraszonego człowieka w kapeluszu typu "witam - do widzenia", z trawy kokosowej, i w czesuczowym tużurku przedwojennego kroju. Człowiek ten skradał się wzdłuż ściany i oglądając się co chwila, podskakiwał, jakby mu strzelano nad uchem. Włosy koloru łyka spadały mu do ramion, rudawa broda wydawała się przylepiona do bardzo bladej, długiej twarzy. Był to Gowiadin, statystyk powiatowy, który niegdyś bez powodzenia starał się zbudzić wDaszy "piękne zwierzę". Szedł do Dmitrija Stiepanowicza i sprawa była widocznie tak ważna, że przezwyciężał strach pustej ulicy i huk wybuchów pocisków. Zobaczywszy doktora w oknie Gowiadin zrobił rozpaczliwy gest, oznajmiający: "Na Boga, niech pan nie patrzy, śledzą mnie". Oglądając się przytulił się do ściany pod okólnikiem komitetu rewolucyjnego, potem przebiegł pędem przez ulicę i zniknął w bramie. Po chwili zapukał do mieszkania doktora od kuchni. - Na Boga, niech pan zamknie okno, śledzą nas - szepnął głośno Gowiadin wchodząc do stołowego. - Niech pan spuści rolety... Nie, lepiej niech pan nie spuszcza... Dmitriju Stiepanowiczu, przysłano mnie do pana... - Czym mogę służyć? - drwiąco zapytał doktor siadając za stołem nakrytym przepaloną i brudną ceratą. - Niech pan siada i opowiada... Gowiadin schwycił krzesło, rzucił się na nie podwijając pod siebie nogę i pryskając śliną, głośno szepnął wprost do ucha doktorowi: - Dmitriju Stiepanowiczu... Przed chwilą na zakonspirowanym posiedzeniu Komitetu Konstytuanty uchwalono, ażeby zaproponować panu tekę wiceministra zdrowia. - Ministra? - zapytał doktor opuszczając kącik ust tak, że cały podbródek mu się zmarszczył. - Tak, tak. A jakiej republiki? - Nie republiki, ale rządu... Podejmujemy inicjatywę walki... stwarzamy front... Otrzymujemy maszynę do drukowania pieniędzy... Z czechosłowackim korpusem na czele maszerujemy na Moskwę... Zwołujemy Konstytuantę... I ot -my, rozumie pan -my... Dzisiaj była straszna walka... Eserzy i mienszewicy żądali wszystkich tek. Ale my, agrariusze, ujęliśmy się za panem, zdobyliśmy tekę dla pana... Jestem z tego dumny. Czy pan się zgadza? W tej chwili akurat tak strasznie huknęło za rzeką Samarką - na stole zadzwoniły szklanki - że Gowiadin zerwał się chwytając się za serce: - To Czesi... Huknęło znów i, jak się zdawało, całkiem blisko zaterkotał karabin maszynowy. Gowiadin, całkiem biały, znów usiadł podwijając nogę: - A to czerwone ścierwa. Mają karabiny maszynowe na elewatorze... Ale wątpić nie można - Czesi zdobywają miasto... I zdobędą miasto... - Przypuśćmy, że się zgadzam - powiedział Dmitrij Stiepanowicz basem. - Chce pan herbaty? Tylko że zimna. Podziękowawszy za herbatę Gowiadin szeptał w zapamiętaniu: - Na czele rządu stoją patrioci, najuczciwsi ludzie, najszlachetniejsze jednostki... Wolski, pan go zna - sędzia przysięgły z Tweru, wspaniały człowiek... - Sztabskapitan Fortunatów... Klimuszkin - to nasz rodak, z Samary, też szlachetny człowiek... Wszystko eserzy, nieubłagani szermierze... Oczekują nawet samego Czernowa - ale to wielka tajemnica... Czernow walczy z bolszewikami na północy... Koła oficerskie są jak najściślej zblokowane z nami... Wojskowo wysuwają pułkownika Gałkina... Mówią, że to nowy Danton... Słowem, wszystko gotowe. Czekamy tylko na szturm... Wedle wszelkich danych Czesi wyznaczyli szturm na dzisiejszą noc... Ja organizuję milicję... To bardzo niebezpieczne i wymagające wielu starań... Ale przecież trzeba walczyć, trzeba się poświęcić... Za oknem rozległy się głośne niezharmonizowane dźwięki trąb wojskowych - "Międzynarodówka". Gowiadin schylił się, położył głowę na brzuchu Dmitrija Stiepanowicza; słomiane jego włosy wydawały się nieżywe jak u lalki. Słońce skryło się za chmurę nadciągającej burzy. Noc nie przyniosła ochłodzenia. Gwiazdy przesłoniła mgła. Wystrzały armatnie za rzeką stały się częstsze i głośniejsze. Domy trzęsły się od wybuchów. Sześciocalówka bolszewicka, stojąca za elewatorem, odpowiadała w ciemność. Terkotały karabiny maszynowe na dachach. Za Samarką, na przedmieściu, do którego wiódł drewniany most, słabo rozlegały się wystrzały czerwonych placówek. Chmura nadciągała warcząc grzmotami. Zapadły nieprzejrzane ciemności. Ani jednego światła nie było widać na mieście ani nad rzeką. Błyskały tylko płomieniem działa. W mieście nikt nie spał. Gdzieś w tajemniczym podziemiu bez ustanku obradował Komitet Konstytuanty. Ochotnicy z organizacji oficerskich denerwowali się po mieszkaniach, ubrani i uzbrojeni. Obywatele miasta stali przy oknach wpatrując się w straszność nocy. Po ulicach nawoływały się patrole. W chwilach ciszy słychać było posępne, dzikie świsty parowozów, uwożących pociągi na wschód. Patrzący z okna widzieli krzywą błyskawicę, która przebiegła z jednego krańca nieba na drugi. Ponuro oświetliła mętne wody Wołgi. Wynurzyły się kontury barek i parowców w przystaniach. Wysoko nad rzeką, nad blachą dachów, ukazała się bryła elewatora, ostry szczyt kościoła ewangelickiego, biała dzwonnica klasztoru żeńskiego, według legendy zbudowana za pieniądze wędrownej mniszki Susanny. Błyskawica zgasła. Ciemność... Niebo pękło. Nadleciał wiatr. Strasznie zawyło w kominach, Czesi szli do szturmu. Czesi nacierali rzadkimi tyralierami od strony stacji Kriaż - na most kolejowy i obok fabryki konserw tłuszczowych - na przedmieście za rzeką. Pozagradzany teren, grobla, zarośla łoziny opóźniały posuwanie się. Kluczem do miasta były oba mosty - drewniany i kolejowy. Artyleria bolszewicka, stojąca na placu za elewatorem, ostrzeliwała przedpole. Jej ciężkie ciosy i wybuchy podtrzymywały męstwo w oddziałach czerwonych, nie mających wielkiego zaufania do doświadczenia swego dowództwa. Pod koniec nocy Czesi użyli podstępu. W pobliżu elewatora w barakach mieszkały resztki uchodźców polskich z żonami i dziećmi. Czesi wiedzieli o tym. Kiedy ich pociski zaczęły wybuchać nad elewatorem, Polacy wysypali się z baraków i zaczęli miotać się w poszukiwaniu schronienia. Artylerzyści odpędzali uchodźców od dział przekleństwami i wyciorami. Kiedy sześciocalówki strzelały - ogłuszeni i oślepieni uchodźcy rozpraszali się. Ale oto od szop nadbiegł nowy tłum kobiet. Krzyczały: - Nie strzelajcie, panowie, nie strzelajcie, błagamy, nie gubcie nas nieszczęśliwych. Ze wszystkich stron otoczyły działa. Dziwne Polki już chwytały za wyciory, za koła armatnie, mocno chwytały za ręce, ciężko wieszały się na ogłupiałych od huku artylerzystach, wczepiały im się w brody, przewracały na bruk. Baby pod kaftanami miały mundury, pod spódnicami - spodnie wojskowe... - Chłopcy, to Czesi! - krzyknął ktoś i głowę roztrzaskała mu kula rewolwerowa. Jedni walczyli, drudzy rzucali się do ucieczki... A Czesi już wyjmowali zamki z dział i cofali się ostrzeliwując. A potem, jakby się w ziemię zapadli, zniknęli między szopami. Bateria była unieszkodliwiona. Karabiny maszynowe rozbite. Czesi nacierali w dalszym ciągu, oskrzydlając zasamarskie przedmieście aż po Wołgę. Nad ranem chmury się rozproszyły. Suche słońce uderzyło w nie myte okna mieszkania Dmitrija Stiepanowicza. Doktor siedział przy stole starannie ubrany. Oczy miał zapadnięte -nie kładł się spać. Miseczka do płukania szklanek, taca i spodeczki pełne były niedopałków. Od czasu do czasu wyjmował połamany grzebyk i zaczesywał na czoło siwe włosy. W każdej chwili mógł oczekiwać, że go wezwą do pełnienia czynności ministerialnych. Okazało się, że był diabelnie ambitny. Pod jego oknami ciągnęli ulicą Dworiańską ranni. Szli jak przez wymarłe miasto. Niektórzy siadali na chodniku pod ścianami - byle jak obandażowani zakrwawionymi szmatami. Patrzyli w puste okna, ale nie było kogo prosić o wodę i chleb. Słońce rozpaliło ulicę nie odświeżoną przez nocną burzę. Za rzeką waliło, hukało, stukało. Przejechał samochód napełniając Dworiańską chmurami wapiennego kurzu - przemknęła wykrzywiona twarz komisarza wojskowego z czarnymi ustami. Samochód pomknął w dół przez drewniany most i, jak opowiadano później, został wraz z pasażerami rozerwany artyleryjskim pociskiem. Czas się zatrzymał - bitwa zdawała się nie mieć końca. Miasto zamarło. Panie z towarzystwa, już w białych sukniach, leżały zakrywając głowy poduszkami. Komitet Konstytuanty jadł śniadanie podawane przez właścicielkę młyna. Twarze ministrów w piwnicy wydawały się trupie. A za rzeką hukało, stukało, jęczało... W południe Dmitrij Stiepanowicz podszedł do okna i sapiąc otworzył jenie mógł dłużej wytrzymać w błękitnym dymie tytoniowym. Na ulicy nie było już ani jednego rannego. Wiele okien pootwierano, tam spoza rolety zerkało oko, gdzie indziej wyglądała podniecona twarz. Z bramy wychylały się jakieś głowy i znikały. Wyglądało na to, że już nie ma bolszewików... Ale gęsta strzelanina za rzeczką... Ach, jakie to było męczące!... Nagle - cud - zza rogu pokazał się, postał chwilę i ruszył środkiem ulicy długonogi oficer o długiej talii, w białym jak śnieg kitlu. Szabla uderzała go po cholewie. Na ramionach płonęły w południowym słońcu dawnym szczęściem złote epolety. Coś zapomnianego zadrgało w sercu Dmitrija Stiepanowicza, jakby sobie coś przypomniał, jakby na coś się oburzył. Z niepojętym ożywieniem wychylił się z okna i krzyknął do oficera: - Niech żyje Konstytuanta! Kornet natychmiast mrugnął porozumiewawczo w kierunku tłustej twarzy doktora i odpowiedział zagadkowo: - Później się zobaczy... A z wszystkich okien wychylano się, wołano, pytano: - Panie oficerze... No co? Zdobyto nas? Bolszewicy odeszli? Dmitrij Stiepanowicz włożył białą czapkę, wziął laskę i przejrzawszy się w lustrze wyszedł. Na ulicę walił tłum jak z cerkwi. I rzeczywiście -dźwięcznie zadzwoniły gdzieś dzwony. Radośnie hałaśliwy tłum gromadził się na skrzyżowaniu ulic. Dmitrija Stiepanowicza schwyciła za rękę pacjentka, dama z potrójnym podbródkiem; od sztucznych kwiatów na jej wielkim kapeluszu cuchnęło naftaliną. - Doktorze, niech pan spojrzy - Czesi! Na skrzyżowaniu ulic, otoczeni przez kobiety, stali z karabinami na gotuj broń dwaj Czesi; jeden wygolony, drugi z czarnymi wąsikami. Uśmiechając się nerwowo, oglądali szybko dachy, okna, twarze. Ich eleganckie czapki, frencze ze skórzanymi guzikami i naszytymi na lewym rękawie tarczami, porządne plecaki i ładownice, ich energiczne twarze - wszystko to wzbudzało zachwyt, pełen szacunku podziw. Ci dwaj jak gdyby z innego świata spadli na ulicę Dworiańską. - Hura! - zawołało w tłumie kilku urzędników. - Niech żyją Czesi! Do góry ich! Podnośmy! Dmitrij Stiepanowicz przeciskając się i sapiąc chciał wygłosić odpowiednie przemówienie, ale ze zdenerwowania zaschło mu w gardle - i poszedł do lokalu konspiracyjnego, gdzie czekały go poważne obowiązki W piwnicy, u właścicielki młyna, było pusto - tylko dym tytoniowy, najeżone niedopałkami popielniczki, a w końcu stołu spał jakiś blondyn, z nosem wetkniętym między kartki z wyrysowanymi na nich nosatymi gębami. Dmitrij Stiepanowicz pociągnął go za ramię. Blondyn, westchnąwszy głęboko, podniósł brodatą twarz z błędnymi od snu, jasnoniebieskimi oczami. - O co chodzi? - Gdzie jest rząd? - surowo zapytał Dmitrij Stiepanowicz. - Mówi z panem wiceminister zdrowia. - A, doktor Buławin - powiedział blondyn. -Tfu, do diabła, a ja tego... No, jak tam na mieście? - Nie wszystko jeszcze zlikwidowane. Ale to koniec. Na Dworiańskiej - patrole czeskie. Blondyn otworzył pełne zębów usta i zaśmiał się: - Byczo! Ach, do diabła, świetnie! A więc, rząd zbierze się tutaj, punktualnie o trzeciej. Jeżeli wszystko będzie pomyślnie, wieczorem przeniesiemy się do lepszego lokalu... - Przepraszam... - Dmitrij Stiepanowicz wpadł na niepokojący domysł. - Czy mówię z członkiem KC partii? Czy pan jest Awksientiew? Blondyn odpowiedział nieokreślonym gestem, oznaczającym coś jakby: "Cóż na to poradzić"... Zadzwonił telefon. Schwycił ze stołu słuchawkę. - Niech pan idzie, doktorze, pańskie miejsce jest teraz na ulicy... Niech pan pamięta, że nie powinniśmy dopuścić do ekscesów... Pan, jako przedstawiciel inteligencji burżuazyjnej, niech pan pohamuje ich uniesienie. Bo inaczej, wie pan - mrugnął porozumiewawczo - niewygodnie będzie na przyszłość... Doktor wyszedł. Całe miasto teraz wyległo na ulice. Witano się jak na Wielkanoc. Winszowano sobie. Powtarzano nowiny. - Bolszewicy tysiącami rzucają się do Samarki... Wpław przedostają się na drugi brzeg... , - Ale ich tłuką... - A ilu utonęło... Bez liku... - Prawda - poniżej miasta cała Wołga usiana trupami... - I powiem, chwała za to Stwórcy... Za grzech tego nie uważam... - Słusznie, psom - psia śmierć... - Słyszeliście, panowie? Dzwonnika zrzucili z dzwonnicy! - Kto? Bolszewicy? - Żeby nie dzwonił... Można powiedzieć, trzasnęli za sobą drzwiami... Rozumiem - kogoś innego, ale za co dzwonnika? - Papo, dokąd idziesz? - Na dół. Chcę obejrzeć spichlerz. Czy coś ocalało... - Czyś oszalał! Na przystaniach są jeszcze bolszewicy. - Dmitrij Stiepanowicz, doczekaliśmy się miłego dnia!... Dokąd pan idzie taki zaaferowany? - Ano, zostałem wiceministrem... - Winszuję, ekscelencjo... - No, na razie jeszcze nie ma czego... Póki nie zdobędziemy Moskwy... - E, doktorze, dobre i to, że możemy odetchnąć świeżym powietrzem... W tłumie wojowniczo przepływały złote epolety. Był to symbol wszystkiego, co stare, przytulne, otoczone opieką... Energicznym krokiem przeszedł oddział oficerów, otoczony przez rozbawionych malców. Eleganckie kobiety śmiały się. Tłum skręcał z Sadowej na Dworiańską obok niedorzecznie luksusowej, wyłożonej zielonymi kaflami willi Kurliny. Jakiś chłopak rzucił się w tłum... - Co takiego? Co się stało? - Panie oficerze, w tym podwórzu są bolszewicy, dwóch, za drwami... - Ach tak... Panowie, panowie, proszę przechodzić... - Dokąd to oficerowie pobiegli. - Proszę państwa, tylko bez paniki... - Znaleźli czekistów! - Dmitriju Stiepanowiczu, odejdziemy jednak, bo a nuż... Rozległy się wystrzały. Tłum drgnął. Zaczęto uciekać gubiąc czapki. Dmitrij Stiepanowicz, zasapany, znów znalazł się na Dworiańskiej. Czuł odpowiedzialność za wszystko, co się działo. Doszedłszy do placu, zmrużonymi oczyma popatrzył na obelisk zasłaniający pomnik Aleksandra II. Wyciągnąwszy rękę powiedział gniewnie i donośnie: - Bolszewicy gotowi są zniweczyć wszystko, co rosyjskie. Chodzi im o to, żeby naród rosyjski zapomniał o swojej historii. Tutaj stoi nie szkodzący nikomu pomnik cara-oswobodziciela. Zdejmijcie z niego te głupie deski i te nędzne szmaty. Taka była jego pierwsza mowa do ludu. Żwawi chłopcy w czapkach -subiekci z wyglądu - zaraz zawołali: - Łamać!... Rozległ się trzask zrywanych z pomnika desek. Dmitrij Stiepanowicz poszedł dalej. Tłum rzednął. Tu głośniej się rozlegały wystrzały zza rzeki. Na spotkanie doktora od strony Samarki biegł prawie nagi człowiek, jedynie w mokrych kalesonach. Ciemne włosy spadały mu na oczy. Szeroka pierś była tatuowana. Kilka kobiet z piskiem rzuciło się na jego widok do bram. Nagle skręcił i rzucił się w dół po pochyłości, ku Wołdze. Za nim biegło jeszcze trzech, potem jeszcze i jeszcze - mokrzy, półnadzy, zadyszani... Na ulicy zaczęto krzyczeć: - To bolszewicy! Bić ich! Wszyscy oni, jak bekasy, po wystrzale skręcali na dół, ku przystaniom. Dmitrij Stiepanowicz przejął się. także pobiegł, złapał jakiegoś wątłego człowieka bez rzęs, z krzywym nosem: - Jestem ministrem nowego rządu... Tutaj natychmiast jest potrzebny karabin maszynowy... Niech pan biegnie, rozkazuję panu... - Nie rozumiem po rosyjsku - niechętnie poruszając językiem odpowiedział wątły człowiek. Doktor odtrącił go. Trzeba było śpieszyć się, działać... Sam poszedł szukać Czechów z karabinem maszynowym. I oto koło żelaznej bramy, na której wisiała na pół strącona czerwona gwiazda, zobaczył jeszcze jednego bolszewika - na czarno opalonego człowieka z wygoloną głową i tatarską bródką. Jego wojskowa bluza była podarta, z plamy na ramieniu ciekła krew. Pokazując rzadkie zęby, jak pies kręcił głową, odgryzał się, widać, strach było umierać... Tłum napierał na niego. Zwłaszcza kobiety wykrzykiwały zapalczywie. Wiele osób wymachiwało parasolami, laskami, zaciśniętymi pięściami... Obok, na schodkach ganku, emerytowany generał starał się wszystkich przekrzyczeć machając na bolszewika fioletowymi rękami. Ogromna czapka ślizgała się po jego łysinie, pod wyschniętą szyją kołysał się order: - Energiczniej, panowie... To komisarz... Bez litości... Ja sam mam syna bolszewika... Takie zmartwienie... Proszę państwa, znajdźcie, przyprowadźcie do mnie mojego syna... Tu, przy wszystkich, zabiję, zabiję mojego syna... I dla tego też nie powinno być żadnej litości... "W danym wypadku interwencja byłaby bezskuteczna" - pomyślał Dmitrij Stiepanowicz w podnieceniu. Odszedłszy obejrzał się... Krzyki ucichły... Tam, gdzie przed chwilą stał ranny komisarz, wymachiwały laski i parasole... Uciszyło się zupełnie, słychać było tylko uderzenia; emerytowany generał patrzył z ganku w dół, słabo, jak dyrygent, wymachując ręką nad zsuniętą na nos czapką. Dmitrija Stiepanowicza dogonił rejent Miszyn. Był w brudnym kitlu zapiętym pod szyję, twarz miał opuchniętą, w binoklach brakowało szkiełka: - Zabili... Zatłukli parasolami... To straszne - te samosądy... Ach, doktorze, co opowiadają o tym, co się teraz dzieje nad brzegiem Samarki, okropność... - W takim razie chodźmy tam. Wie pan - jestem członkiem rządu... - Wiem, cieszę się... Dmitrij Stiepanowicz zatrzymał w imieniu rządu oddział złożony z sześciu oficerów i zażądał, żeby mu towarzyszyli nad brzeg, gdzie działy się niepożądane ekscesy. Teraz już wszędzie na skrzyżowaniach ulic stały patrole czeskie. Elegancko ubrane kobiety przypinały im kwiaty, niezwłocznie uczyły mówić po rosyjsku, śmiały się dźwięcznie, starając się, żeby cudzoziemcom podobały się i kobiety, i miasto, i w ogóle Rosja, która w ciągu lat niewoli obrzydła Czechom do niemożliwości. Nad błotnistym brzegiem Samarki ochotnicy wykańczali resztki czerwonych uciekających z otoczonego przedmieścia. Dmitrij Stiepanowicz przyszedł tam za późno. Czerwoni, którzy zdążyli przebiec przez most drewniany lub przepłynąć na ukos Samarkę, wsiadali na barki i parowce i odpływali w górę Wołgi. Na brzegu w leniwej fali leżało kilka trupów. Wiele setek trupów już popłynęło do Wołgi. Na przewróconej zbutwiałej łódce siedział Gowiadin, rękaw miał przewiązany trójkolorową wstążką. Jego podobne do łyka włosy były mokre od potu. Oczy, zupełnie białe, kropkami źrenic patrzyły na słoneczną rzekę. Dmitrij Stiepanowicz podszedł do niego zwracając się surowym tonem: - Panie pomocniku naczelnika milicji, zakomunikowano mi, że doszło tu do niepożądanych ekscesów... Życzeniem rządu jest, żeby... Doktor nie dokończył zdania zobaczywszy w rękach Gowiadina dębową pałkę, okrwawioną, z przylepionymi włosami. Gowiadin zasyczał wełnianym głosem, bezdźwięcznie: - O, płynie jeszcze jeden!... Ociężale wstał z łódki, podszedł tuż nad brzeg patrząc na ostrzyżoną głowę płynącą ukośnie do prądu. Pięciu chłopaków z drągami podeszło do Gowiadina. Wówczas Dmitrij Stiepanowicz wrócił do swoich oficerów, pijących bawarski kwas u roztropnego przekupnia w schludnym fartuchu. Niepojęte, że przekupień już zdążył przyjechać z wózkiem nad brzeg. Doktor wygłosił do oficerów przemówienie o pohamowaniu nadmiernego okrucieństwa. Wskazał na Gowiadina i płynącą głowę. Ten sam długonogi rotmistrz w śnieżnym kitlu, poruszywszy białymi od piany kwasu wąsami, podniósł karabin i wystrzelił. Głowa znikła pod wodą. Wówczas Dmitrij Stiepanowicz świadom, że jednak zrobił, co do niego należało, wrócił do miasta. Należało nie spóźnić się na pierwsze posiedzenie rządu. Doktor sapał wchodząc pod górę, wzbijał kurz butami. Puls miał nie mniej niż sto dwadzieścia. Oczom jego ukazywały się zawrotne perspektywy: wyprawa na Moskwę, uroczysty dźwięk dzwonów cerkwi moskiewskich, diabli wiedzą - może nawet fotel prezydenta... Przecież rewolucja to taka sztuczka: jak się potoczy wstecz, nie zdąży się człowiek obejrzeć - już wszelacy eserzy, esdecy leżą pod jej kołami z wyplutymi kiszkami... Nie, nie, dosyć już lewych eksperymentów! Rozdział VII. Jekatierina Dmitrijewna siedziała w niskim saloniku za fikusem i zaciskając w dłoni mokrą od łez chusteczkę pisała list do siostry Daszy. W okienko, z pełną pęcherzyków szybą, bił deszcz: na podwórzu kołysały się akacje. Od wiatru pędzącego chmury z Morza Azowskiego kołysały się na ścianie odstające tapety. Katia pisała: "Dasza, Dasza, moja rozpacz nie ma granic... Wadim zabity. Zakomunikował mi to wczoraj gospodarz domu, w którym mieszkam, podpułkownik Tietkin. Nie uwierzyłam, zapytałam, od kogo się dowiedział. Dał mi adres Waleriana Onoli, korniłowowca, który przybył z armii. W nocy pobiegłam do niego do hotelu. Widocznie był pijany, bo wciągnął mnie do numeru, zaczął częstować winem... To było okropne... Nie wyobrażasz sobie, co to za ludzie... Zapytałam: "Czy mój mąż zabity?... " Rozumiesz - Onoli jest jego kolegą z pułku, był razem z nim w bitwach... Widywał go codziennie... Odpowiedział mi szyderczym tonem: "Tak, zabity, uspokój się, dziecinko, sam widziałem, jak go muchy żarły... " Potem powiedział: "Mieliśmy na Roszczyna podejrzenie, to szczęście dla niego, że zginął w bitwie... " Nie powiedział mi, ani kiedy to się stało, ani w jakim miejscu Wadim został zabity... Błagałam go, płakałam... Krzyknął: "Nie pamiętam, gdzie kto zabity". I zaproponował mi w zamian siebie... Ach, Dasza!... Co za ludzie!... Jak nieprzytomna wybiegłam z hotelu... Nie mogę uwierzyć, że Wadim nie żyje... Ale nie wierzyć nie można - po cóż by ten człowiek miał kłamać? I podpułkownik mówi, że widocznie tak jest naprawdę... Od Wadima z frontu w ciągu tego czasu dostałam tylko -jeden list -króciutki i niepodobny do niego... Było to na drugi dzień po Wielkanocy... List bez nagłówka... Powtarzam go dosłownie: "Posyłam ci pieniądze... Widzieć cię nie mogę... Pamiętam twoje słowa przy rozstaniu... Nie wiem, czy człowiek może przestać być zabójcą... nie rozumiem, jak się to stało, że zostałem zabójcą... Staram się nie myśleć, ale zdaje się, że trzeba będzie i pomyśleć, i coś zrobić... Kiedy to minie - jeżeli to w ogóle minie - wówczas się zobaczymy... I to wszystko. Dasza, ilem ja wylała łez! On odszedł ode mnie, żeby umrzeć... Czym miałam go zatrzymać, zawrócić z drogi, uratować? Cóż ja mogę zrobić? Przycisnąć go do serca z całej siły... Przecież tylko tyle... Ale on mnie nawet nie dostrzegał w ostatnich czasach. Uparcie patrzyła w jego twarz rewolucja. Ach, ja nic nie rozumiem... Czy warto nam wszystkim żyć? Wszystko zburzone... Jak ptaki porwane przez huragan miotamy się po Rosji... Po co?... Jeżeli za wszystką przelaną krew, za wszystkie cierpienia i męki otrzymamy z powrotem dom, czystą jadalnię, znajomych grających w preferansa... I wtedy znowu będziemy szczęśliwi? Przeszłość stracona, stracona na zawsze, Dasza... Życie skończone, niech nadchodzą inni. Silni... Lepsi"... Katia odłożyła pióro i pomiętą chusteczką otarła oczy. Potem patrzyła na deszcz spływający po czterech szybach okna. Na podwórzu gięła się i miotała akacja, jakby gniewny wiatr targał ją za włosy. Katia znowu zaczęła pisać: "Wadim wyjechał na front. Przyszła wiosna. Całe moje życie to było czekanie na niego. Jak smutno, że to nikomu nie było potrzebne... Pamiętam, przed wieczorem patrzyłam przez okno. Rozwijała się akacja, pękały duże pąki. Uganiało się stado wróbli... Poczułam się taka pokrzywdzona, taka samotna... Obca, obca na tej ziemi... Minęła wojna, minie rewolucja. Rosja będzie już inna... Walczymy, giniemy, męczymy się. A drzewo rozwija się tak samo jak i zeszłej wiosny, jak wiele wiosen temu... i to drzewo, i wróble - cała natura - odeszły ode mnie w straszną dal i żyją tam swoim, już niezrozumiałym dla mnie życiem... Dasza, po co wszystkie nasze męki? Niemożliwe, żeby one były daremne... My, kobiety, ty, ja - znamy swój maleńki światek... Ale to, co się dzieje dokoła - cała Rosja - jakież to płonące ognisko! Przecież powinno się tam zrodzić nowe szczęście... Gdyby ludzie w to nie wierzyli, czyżby się tak nienawidzili, tak zabijali wzajemnie... Straciłam wszystko... Nie jestem sobie potrzebna... Ale - ja żyję, dlatego że wstyd, nie strach, ale wstyd położyć głowę pod parowóz... przywiązać sznur do haka. Jutro wyjeżdżam z Rostowa, żeby mi już nic nie przypominało... Pojadę do Jekatierinosławia... Mam tam znajomych... Radzą mi pracować w cukierni... Może i ty, Dasza, przyjedziesz na południe?... Opowiadają, że u was w Pitrze bardzo źle... Otóż różnica: kobieta nigdy by nie porzuciła kochanego człowieka, choćby był koniec świata... A Wadim odszedł. Kochał mnie, póki był pewny siebie... Pamiętasz, w czerwcu w Petersburgu - jakie słońce przyświecało naszemu szczęściu... Nie zapomnę do śmierci bladego słońca na północy... Nie pozostała mi po Wadimie ani jedna fotografia, ani jeden przedmiot... Jakby to wszystko było snem... Nie mogę, Dasza, zrozumieć, że on jest zabity... Na pewno zwariuję... Jak smutno i niepotrzebnie przeżyte życie". Dalej Katia nie mogła pisać... Chusteczka była cała mokra... Jednakże trzeba było zakomunikować siostrze wszystko to codzienne i zwyczajne, co się w listach najbardziej ceni. Przy szeleście deszczu napisała te słowa, nie wkładając w nie ani myśli, ani uczucia. O cenach produktów, o drożyźnie... "Nie ma żadnych materiałów, nici... Igła kosztuje półtora tysiąca rubli albo dwoje żywych prosiąt... Sąsiadka z podwórza, dziewczyna siedemnastoletnia, wróciła w nocy naga i pobita - rozebrali ją na ulicy. Najbardziej polują na buty"... Napisała o Niemcach, że w ogrodzie miejskim gra muzyka wojskowa, że każą zamiatać ulice, a zboże, masło, jaja pociągami wywożą do Niemiec. Pospólstwo i robotnicy nienawidzą ich, ale milczą, bo nie ma skąd spodziewać się pomocy. Wszystko to opowiadał jej podpułkownik Tietkin. "Jest dla mnie bardzo miły, ale widać, że ciąży mu jedna gęba więcej. A żona jego nawet otwarcie mówi o tym". Katia napisała także: "Przedwczoraj skończyłam dwadzieścia siedem lat, ale wyglądam... A niech tam... Teraz to nieważne... Nie ma dla kogo"... I znowu sięgnęła po chusteczkę. List ten Katia oddała Tietkinowi, który obiecał przy pierwszej nadarzającej się okazji wysłać go do Pitra. Ale jeszcze długo po odjeździe Kati nosił go w kieszeni. Komunikowanie się z północą było bardzo utrudnione. Poczta nie funkcjonowała. Listy doręczali specjalni gońcy, zdecydowani straceńcy, i brali za to grube pieniądze. Przed odjazdem Katia sprzedała te wszystkie nieliczne rzeczy, które wywiozła z Samary; zostawiła tylko jeden drobiazg - pierścionek ze szmaragdem. Katia dostała go na urodziny. Było to dawno temu, przed wojną, w wiosenny petersburski poranek. Oddaliło się to tak bardzo, że nic już nie łączyło Kati z tym mglistym miastem, w którym upłynęła jej młodość... Dasza, nieboszczyk Mikołaj Iwanowicz i Katia poszli na Newski. Wybrali pierścionek ze szmaragdem. Włożyła na palec zielony ognik i tylko ten ognik wyniosła z tamtego życia... Z rostowskiego dworca odchodziło od razu kilka pociągów. Katię ściśnięto w tłoku, wepchnięto ją do jakiegoś wagonu trzeciej klasy. Usiadła przy oknie; węzełek z wycerowaną bielizną położyła na kolanach. Popłynęły zalane łąki, rozlewiste brzegi Donu, dymy na horyzoncie, mgliste zarysy nie oddanego Niemcom Batajska. Pod urwistym brzegiem - na pół zatopione wioski rybackie, lepianki, sady, wywrócone barki, chłopcy idący z siecią. Potem mglistym całunem rozpostarło się Morze Azowskie, w dali - kilka ukośnych żagli. Potem - nie dymiące kominy fabryk Taganrogu. Stepy. Kurhany. Opuszczone kopalnie. Ogromne sioła na stokach kredowych wzgórz. Jastrzębie na niebieskim niebie. Smutny jak te przestrzenie gwizd parowozu. Ponurzy chłopi na stacjach. Stalowe hełmy Niemców... Katia patrzyła w okno zgarbiwszy się jak staruszka. Widocznie twarz jej była tak smutna i piękna, że jakiś żołnierz niemiecki, siedzący naprzeciwko, długo patrzył na tę obcą Rosjankę. Chudą i zmęczoną jego twarz z niklowymi okularami na nosie jak gdyby także przejął smutek. - Winni odpowiedzą za wszystko, madame, nadejdą te czasy - powiedział półgłosem po niemiecku. - Tak będzie i u nas w Niemczech, tak będzie na całym świecie: wielki sąd... Sędzia będzie się nazywał - Sozialismus... Katia początkowo nie zdała sobie sprawy, że zwrócono się właśnie do niej - podniosła oczy na duże, czyste, niklowe okulary. Niemiec przyjaźnie kiwnął jej głową: - Madame mówi po niemiecku? - Tak. - Kiedy człowiek wiele cierpi, jego pociechą jest celowość tego, za co cierpi - powiedział Niemiec wsuwając nogi pod ławkę i opuszczając czoło tak, że oczy jego patrzyły teraz na Katię sponad okularów. - Długo studiowałem historię ludzkości. Po długim okresie spokoju znowu wkraczamy w epokę katastrof. Oto moje założenie. Obserwujemy początek końca wielkiej cywilizacji. Świat aryjski już przeżył raz coś podobnego. Było to w czwartym wieku, kiedy barbarzyńcy burzyli Rzym. Niejeden gotów by przeprowadzić paralelę z naszym wiekiem. Ale to nieścisłe. Rzym uległ rozkładowi pod działaniem idei chrześcijaństwa. Barbarzyńcy rozdarli już tylko trupa Rzymu. Cywilizacja współczesna zostanie przeorganizowana przez socjalizm. Tam było burzenie, tu będzie tworzenie. Najbardziej niszczącymi ideami chrześcijaństwa były: równość, internacjonalizm i moralna wyższość ubóstwa nad bogactwem. Były to idee barbarzyńców, żywiących potwornego pasożyta - Rzym, tonący w zbytku. Oto dlaczego Rzymianie tak się obawiali i tak prześladowali chrześcijan. Ale w chrześcijaństwie nie było idei twórczej, ono nie organizowało pracy. Na ziemi poprzestawało na burzeniu, a resztę obiecywało w niebie. Chrześcijaństwo - to był tylko miecz burzący i karzący. I nawet w niebie, w życiu idealnym, nie mogło obiecać nic prócz hierarchicznego, klasowego i urzędniczego ustroju Imperium Rzymskiego, tylko odwróconego. Takie były jego podstawowe błędy. Rzym, przeciwstawiając mu się, wysuwał ideę ładu. Ale wtedy sam nieporządek - powszechny chaos - był właśnie tajonym marzeniem barbarzyńców oczekujących godziny, w której ruszą do szturmu na mury Rzymu. Godzina ta nadeszła. Na miejscach miast zadymiły gruzy. Widziało się trupy leżące na drogach, ukrzyżowane na polach, zgniecione wozami barbarzyńców. Ratunku nie było, bo Europa, Azja Mniejsza, Afryka płonęły od krańca po kraniec. Rzymianie jak ptaki miotali się pośród światowego pożaru. Zabijali ich barbarzyńcy, w lasach pożerały ich dzikie zwierzęta, ginęli na pustyniach z głodu, wskutek upału i zimna. Czytałem opowiadanie współczesne o tym, jak Próba, żona prefekta rzymskiego, uciekła w nocy łódką z dwiema córkami z Rzymu, dokąd wdarli się Germanowie Alaryka. Płynąc po Tybrze Rzymianki widziały ogień pożerający wieczne miasto. Był to koniec świata... Niemiec rozwiązał plecak, z jego dna wyjął gruby notes w wytartej skórze i jakiś czas przeglądał go z powściągliwym uśmiechem: - Żeby pani lepiej wyobraziła sobie, jacy byli Rzymianie przed zagładą - powiedział przesiadając się na ławkę Kati - niech pani posłucha pewnego fragmentu z Ammiana Marcellina. On tak opisuje tych władców świata:. "Długie szaty z purpury i jedwabiu rozwiewają się na wietrze i pozwalają dostrzec pod nimi bogatą tunikę ozdobioną haftami wyobrażającymi różne zwierzęta. Otoczone orszakiem złożonym z pięćdziesięciu osób służby, zamknięte ich kolasy wstrząsają bruk i domy pędząc po ulicy z niezwykłą szybkością. Jeżeli ktoś należący do tej znakomitej klasy wchodzi do łaźni, połączonych zazwyczaj ze sklepami, jadłodajniami i miejscami rozrywkowymi - rozkazującym tonem żąda, żeby przedmioty służące wszystkim zostały oddane na jego wyłączny użytek. Przy wyjściu z łaźni nakłada pierścienie i sprzączki z drogimi kamieniami i kładzie na siebie drogą chlamidę, której płótna wystarczyłoby dla dwunastu ludzi. Potem kładzie zwierzchnie szaty, schlebiające jego miłości własnej; nie zapomina przy tym przybrać tak majestatycznej postawy, że nie można by jej wybaczyć nawet wielkiemu Marcellusowi, zdobywcy Syrakuz. Zresztą, czasami i on wyrusza na śmiałe wyprawy z ogromnym orszakiem służby, kucharzy, klientów i wstrętnie zeszpeconych eunuchów do swoich posiadłości italskich, gdzie zabawia się polowaniem na ptactwo i króliki. Jeżeli przypadkiem, zwłaszcza w gorące południe, ma odwagę przepłynąć na złoconej barce jezioro Lucrino udając się do swej nadmorskiej willi, porównywa później tę podróż z wyprawą Cezara i Aleksandra. Jeżeli mucha przedostanie się za jedwabną firankę pokładu albo jeżeli przez fałdy padnie promień słońca, opłakuje swoje nieszczęście biadając, że nie urodził się w krajach cymbryjskich, gdzie panuje wieczny mrok. Za najlepszych gości u możnych są uważani pochlebcy i pasożyty, umiejący oklaskiwać każde słowo gospodarza. Z zachwytem patrzą na marmurowe kolumny komnat i mozaikowe posadzki. Przy stole ptaki i ryby niezwykłej wielkości wzbudzają powszechny podziw. Przynoszą wagę, żeby się upewnić, ile ważyły te potrawy i podczas gdy rozsądni goście odwracają się na taki widok, pasożyty żądają notariusza, żeby sporządzić protokół autentyczności podobnych cudów"... - Tak, sic transit... - powiedział Niemiec zamykając notes. - I ludzie ci poszli na tułaczkę w poszukiwaniu jedzenia po drogach i zburzonych miastach. A fale barbarzyńców w dalszym ciągu toczyły się od wschodu, pustosząc i rabując. W ciągu jakichś pięćdziesięciu lat nie zostało ani śladu po Imperium Rzymskim. Wielki Rzym porastał trawą, pośród opuszczonych pałaców pasły się kozy. Prawie na siedem stuleci zapadła noc nad Europą. Stało się to dlatego, że chrześcijaństwo mogło burzyć, ale nie znało idei organizacji pracy. W przykazaniach nie ma mowy o pracy. Ich prawa moralne stosują się do człowieka, który nie sieje i nie żnie, ale za którego sieją i żną niewolnicy. Chrześcijaństwo stało się religią cesarzy i zdobywców. Praca pozostała nie zorganizowana i poza moralnością. Religię pracy przyniosą światu drudzy barbarzyńcy, którzy zburzą drugi Rzym. Czytała pani Spenglera? To Rzymianin od stóp do głów. Ma słuszność jedynie w tym, że dla jego Europy słońce zachodzi. Ale dla nas ono wschodzi. Jemu nie uda się pociągnąć za sobą do grobu światowego proletariatu. Łabędzie śpiewają przed śmiercią. Otóż burżuazja kazała Spenglerowi śpiewać jak łabędź... To jej ostatni atut idealistyczny. Chrześcijaństwu spróchniały zęby. Nasze są z żelaza. Przeciwstawiamy mu socjalistyczną organizację pracy. Zmuszają nas do walki z bolszewikami. Czy pani sądzi, że my nie rozumiemy, kto popycha naszą rękę i przeciw komu? O, my o wiele więcej rozumiemy, niż się zdaje... Dawniej gardziliśmy Rosjanami. Teraz zaczynamy podziwiać Rosjan, a nawet szanować ich... Gwiżdżąc przeciągle pociąg przejeżdżał obok dużego sioła: przesuwały się przed oczyma mocne chaty kryte blachą, długie stogi słomy, ogrody za sztachetami, szyldy sklepów. Równolegle do pociągu jechał chłop w wojskowej bluzie bez pasa i w barankowej czapce. Rozstawiwszy nogi stał na małym wozie o żelaznych osiach i wymachiwał końcami lejców. Spasiony, rosły koń galopował starając się prześcignąć pociąg. Chłop obejrzał się na okna wagonu i krzyknął coś, pokazując wszystkie zęby. - To Hulaj-Pole - powiedział Niemiec - to bardzo bogate sioło. Po drodze trzeba było kilka razy przesiadać się. (Katia przez omyłkę wsiadła nie do bezpośredniego pociągu). Zamieszanie, wyczekiwania na dworcach, nowe twarze, nigdy przedtem nie widziane przestrzenie stepów, z wolna płynące za oknem wagonu, odrywały ją od beznadziejnych myśli. Niemiec dawno już wysiadł - na pożegnanie mocno potrząsnął ręką Kati. Człowiek ten miał niezłomną pewność co do prawidłowości tego, co się działo, i jak się zdawało, ściśle określał swój udział. Jego spokojny optymizm zdumiał i zaniepokoił Katię. To, co wszyscy uważali za zagładę, okropność, chaos, dla niego było długo wyczekiwanym początkiem wielkiej epoki. W ciągu tego roku Katia słyszała jedynie bezsilne zgrzytanie zębami i westchnienia ostatecznej rozpaczy, widziała jedynie - jak w ten marcowy poranek w domu ojca - wykrzywione twarze, zaciśnięte pięści. Wprawdzie nie wzdychał i nie zgrzytał zębami podpułkownik Tietkin, ale był to przecież, jak sam o sobie mówił, "poczciwina" i rewolucję witał jako człowiek "poczciwie" wierzący w sprawiedliwość. Całe otoczenie Kati widziało w rewolucji ostateczną zagładę Rosji i kultury rosyjskiej, ruinę całego życia, światową pugaczowszczyznę, spełniającą się Apokalipsę. Było imperium, jego mechanizm pracował zrozumiale i dokładnie. Chłop orał, górnik dobywał węgiel, fabryki produkowały tanie i dobre towary, kupcy sprytnie handlowali, urzędnicy pracowali jak kółka zegarka. Ktoś z góry miał z tego życiowe rozkosze. Mówiono, że taki ustrój jest niesprawiedliwy. Ale cóż zrobić, Bóg tak chciał... I nagle wszystko się rozleciało w gruzy i - zamiast cesarstwa pozostało poruszone mrowisko... I poszedł przed siebie mieszczuch zataczając się szaleńczo, z oczami białymi z przerażenia... Pociąg długo stał w ciszy na przystanku. Katia wyjrzała oknem. W ciemności cicho szeleściły liście wysokiego drzewa. Nad nim były gwiazdy. Bezbrzeżne wydawało się rozgwieżdżone niebo nad tą niepojętą ziemią. Katia wsparła się łokciami o ramę opuszczonego okna. Szelest liści, gwiazdy, ciepły zapach ziemi przypominały jej pewną noc. Było to pod Paryżem, w parku... Kilka osób, wszystko dobrzy znajomi, petersburżanie, przyjechało tam dwoma samochodami... W altance nad stawem, gdzie jedli kolację, było bardzo miło. Jak srebrzyste obłoki stały nad wodą wierzby płaczące. Pośród obecnych przy kolacji zjawił się ktoś, kogo Katia nie znała: Niemiec znający Rosję. Dobrze mówił po francusku. Był w czarnym ubraniu, bez kapelusza. Chudy, o podłużnej, nerwowej twarzy, z dużym łysiejącym czołem i ciężkimi powiekami poważnych oczu. Siedział spokojnie, położywszy długie palce na podstawce kieliszka od wina. Gdy Kati ktoś się podobał, robiło jej się ciepło i miło. Noc lipcowa nad stawem jakby dotykała jej półobnażonych pleców. Poprzez liście winogradu pełznącego po wierzchu altanki widać było gwiazdy. Świece ciepło oświetlały twarze przyjaciół, ćmy nocne na obrusie, zamyśloną twarz nieznajomego. Katia czuła, że zamyślił się patrząc na nią. Widocznie bardzo ładnie wyglądała tego wieczoru. Kiedy wstali od stołu i poszli ciemną jak wysokie sklepienia aleją na koniec parku, na taras, żeby stamtąd patrzeć na światła Paryża - Niemiec zbliżył się do Kati. - Czy nie znajduje pani, że piękno jest niedozwolone, niedopuszczalne? - powiedział surowym głosem, podkreślając, że nie chciałby nadać słowom dwuznaczności. Katia szła powoli. Jak dobrze, że ten człowiek odezwał się do niej i że głos jego nie zagłuszał szelestu ciemnego sklepienia drzew. Idąc z lewej strony obok Kati Niemiec patrzył przed siebie w głąb-alei, gdzie rozlewała się fioletowa łuna miasta. - Jestem inżynierem. Mój ojciec jest bardzo bogaty. Pracuję w wielkich przedsiębiorstwach. Mam do czynienia z setkami tysięcy ludzi. Widzę i znam wiele z tego, co pani nie jest wiadome. Przepraszam, czy panią nudzi ta rozmowa? Katia odwróciła do niego głowę, uśmiechnęła się w milczeniu. W półmroku dalekiej łuny dojrzał jej oczy i uśmiech, ciągnął więc dalej: - Żyjemy, na nieszczęście, na przełomie dwóch wieków. Jeden umiera, wspaniały i świetny. Drugi rodzi się pośród zgrzytu maszyn i surowej jednostajności ulic fabrycznych. Imię tego wieku - masa, masa ludzka, w której zniesione są wszelkie różnice. Człowiek - to tylko mądre ręce kierujące maszynami. Tu panują inne prawa, inny rachunek czasu, inna prawda. Pani jest ostatnią ze starego wieku. Oto dlaczego tak mi smutno, kiedy patrzę na pani twarz. Ona nie jest potrzebna nowemu wiekowi, tak samo jak wszystko, co bezużyteczne, niepowtarzalne, zdolne wzbudzać uczucia zamierające - miłość, zaparcie się siebie, poezję, łzy szczęścia. Piękno!... Po co? To niepokojące... To niedopuszczalne. Zapewniam panią - w przyszłości będą wydawane prawa przeciwko pięknu... Czy słyszała pani o pracy przy taśmie? To ostatnia nowość amerykańska. Filozofię pracy przy posuwającej się taśmie należy wpajać w masy... Kradzież, morderstwo powinny wydawać się mniej zbrodnicze niż sekunda roztargnienia przy taśmie... Teraz niech pani sobie wyobrazi: do żelaznych hal warsztatów wchodzi piękno, to, co niepokoi... I cóż się dzieje? Chaotyczność ruchów, drżenie mięśni, ręce dopuszczają sekundy opóźnień, niedokładności... Z sekundowych błędów tworzą się godziny, z godzin - katastrofa... Moja fabryka zaczyna wypuszczać produkt jakościowo niższy niż fabryka sąsiednia... Przedsiębiorstwo upada... Gdzieś tam bank ogłasza upadłość... Gdzieś tam giełda zareagowała zniżką... Ktoś pakuje sobie kulę w serce... I wszystko dlatego, że przez oddział fabryczny przeszła, szeleszcząc suknią, zbrodniczo piękna kobieta. Katia roześmiała się. Nie miała pojęcia o taśmie. Nigdy nie była w fabryce, widziała jedynie zakopcone kominy psujące krajobraz... Masę ludzką - tłum - bardzo lubiła na wielkich bulwarach i nic złowieszczego nie przychodziło jej na myśl. Dwaj jej znajomi spośród tych, którzy jedli kolację nad jeziorem, byli socjaldemokratami. A więc od strony sumienia także wszystko było w porządku. To, co mówił towarzyszący jej mężczyzna, powoli, z podniesioną głową idący w ciepłym mroku alei, było ciekawe I nowe, jak na przykład obrazki kubistyczne wiszące niegdyś w salonie Kati... Ale tego wieczoru nie miała głowy do filozofii... - Widocznie dostało się panu od ładnych kobiet, skoro pan tak ich nienawidzi - powiedziała i znowu cicho się roześmiała myśląc o czym innym... To coś innego było nieokreślone, jak ta noc z zapachem kwiatów i liści, z promieniami gwiazd w odstępach między wierzchołkami - słodkie zamroczenie głowy zbliżającą się miłością. Nie do tego wysokiego człowieka - a może i do niego... Wzbudził w niej pragnienie. To, co jeszcze niedawno wydawało się takie trudne i beznadziejne, lekko zbliżyło się, lekko ogarnęło... Nie wiadomo, co by się z nią stało w te dni w Paryżu... Ale nagle wszystko od razu się urwało. Zaryczały armaty wojny światowej. Niemca Katia już nie spotkała więcej. Czy wiedział o zbliżaniu się wojny, czy tylko się domyślał? W dalszej rozmowie przy kamiennej balustradzie, skąd podziwiali rozrzucone po ciemnym horyzoncie, skrzące się jak diamenty światła Paryża, Niemiec kilka razy z jakąś surową beznadziejnością zaczynał mówić o nieuniknionej katastrofie. Jakby nie mógł się pozbyć natrętnej myśli o tym, że wszystko jest daremne: i piękno nocy, i czar Kati. Nie pamiętała, co mówiła do niego, zapewne straszne głupstwa. Ale to nie było ważne. Stał wsparty łokciami o balustradę, prawie dotykając policzkiem ramienia Kati. Katia wiedziała, że nocne powietrze mieszało się z zapachem jej perfum, jej ramion, jej włosów... Prawdopodobnie - a może tylko teraz jej się tak zdawało - gdyby wtedy położył swą rękę na jej plecach, nie odsunęłaby się... Nie, nic takiego się nie stało... Wiatr uderzał w policzek, targał włosy. Leciały iskry z parowozu. Pociąg jechał przez step. Katia oderwała się od okna wciąż jeszcze nic nie widząc. Wcisnęła się w kąt pryczy. Zacisnęła zimne palce. Robiła sobie teraz wyrzuty. Cóż to takiego było? Nie minął tydzień od czasu, jak dowiedziała się o śmierci Wadima, i gorzej niż gdyby go zdradziła, sprzeniewierzyła mu się... Rozmarzyła się o kochanku, którego nie było... Ten Niemiec na pewno został zabity... Był oficerem rezerwy. Zabity, zabity... Wszyscy umarli, wszystko stracone, zniszczone, rozwiane, jak ta noc w parku na tarasie nad rzeką - znikło bezpowrotnie. Katia zacisnęła usta, żeby nie jęknąć. Zamknęła oczy. Przejmujący smutek szarpał jej pierś... W brudnym wagonie, gdzie słabo świeciła świeczka, było niewielu ludzi. Kołysały się czarne, bezsenne cienie podniesionej ręki, potarganej brody, bosych nóg spuszczonych z górnej półki. Nikt nie spał, chociaż godzina była późna. Rozmawiano półgłosem. - To najgorszy rejon, powiadam wam... - A co? Czy i tu niebezpiecznie? - Przepraszam, o czym mowa? Więc tutaj też rabują? To zadziwiające, że Niemcy na to pozwalają! Przecież oni powinni pilnować podróżującej publiczności... Okupujecie kraj, to zaprowadźcie porządek... - Niemcy, proszę państwa... darujcie, gwiżdżą sobie na nas... Sami sobie radźcie, kiedyście nawarzyli kaszy... Tak... Bandytyzm - to tkwi w naszej naturze... Drański naród... Na to ktoś odpowiedział tonem pewności: - Całą rosyjską literaturę, proszę państwa, należy przekreślić i spalić... Popisaliśmy się! W całej Rosji nie znajdzie się pewnie ani jeden uczciwy człowiek... Pamiętam, byłem w Finlandii i zostawiłem w hotelu kalosze... Konnego wysłali z kaloszami, żeby mnie dogonił, chociaż kalosze były podarte... Oto uczciwy naród. I jak oni się rozprawiali z komunistami! W ogóle z Rosjanami. W mieście Abo po stłumieniu powstania Finowie przypalili ogniem i torturowali naczelnika tamtejszej Czerwonej Gwardii. Za rzeką było słychać, jak ten bolszewik krzyczał. - Och, Boże, kiedyż u nas będzie wreszcie coś w rodzaju porządku... - Przepraszam, ja byłem w Kijowie... Eleganckie sklepy, muzyka w kawiarniach... Panie jawnie chodzą w brylantach, życie w całej pełni... Bardzo dobrze prosperują kantory skupujące złoto i inne rzeczy... Życie uliczne kwitnie, i w ogóle... Cudowne miasto... - A kupon na spodnie kosztuje półroczną pensję. Zadusili nas spekulanci... I wiecie państwo - wszyscy tacy są łysawi, wszyscy w granatowych garniturach... Siedzą po kawiarniach, handlują kosztownościami... Wstałem z rana - nie ma w mieście zapałek. A po tygodniu pudełko - rubla. Albo te igły. Ja żonie na imieniny podarowałem dwie igły i szpulkę nici. A dawniej dawałem jej kolczyki z brylantami... Ginie inteligencja, wymiera... - Należałoby spekulantów bez litości rozstrzeliwać... - No, panie towarzyszu, tutaj jednak nie bolszewia... - A co słychać w Kijowie, hetman mocno się trzyma? - Póki są Niemcy... Powiadają, że pojawił się jeszcze jeden pretendent do Ukrainy - Wasilij Wyszywany. To habsburski książę, ale nosi strój małorosyjski. - Obywatele, czas spać, zgasilibyście świeczkę. - Jak to świeczkę? Przecież to wagon... - Ano, tak jakoś bezpieczniej... Z pola widać wszystkie okna - błyskają. W wagonie od razu uciszyło się. Szczególnie wyraźnie stukotały koła. Iskry z parowozu leciały w ciemność stepu. Potem ktoś w najwyższym oburzeniu powiedział chrapliwym głosem: - Kto to powiedział, żeby zgasić świeczkę? (Zapanowało milczenie. Zaczął ogarniać strach). Aha, świeczkę... A sam zabiera się do cudzych walizek. Żeby tak znaleźć tego, kto to powiedział - z platformy i pod nasyp. Ktoś ze zdenerwowania zaczął sykać. Paniczny głos powiedział: - Kiedy jechałem tydzień temu, jednej kobiecie dwa węzełki wyciągnęli haczykiem... - To na pewno machnowcy. - Opłaciłoby się machnowcom paskudzić dla dwóch węzełków. Pociąg obrabować - to na nich patrzy. - Panowie, przed nocą lepiej by o nich nie mówić... I zaczęły się rozmowy, jedna straszniejsza od drugiej. Wspominano takie historie, że dosłownie dreszcz przebiegał po skórze. I zaraz się wyjaśniło, że okolice, przez które nie śpiesząc się zbytnio przejeżdżał pociąg - to najgorsze gniazdo zbójeckie, do którego nawet Niemcy niechętnie jeżdżą, i że na poprzednim przystanku nawet konwój wysiadł... Tutaj po siołach chłopi paradują w bobrowych futrach, dziewuchy w jedwabiach i aksamitach. Dzień nie mija - tra-ta-ta - albo ostrzelają pociąg z karabinu maszynowego, albo odczepią i zabiorą tylne wagony, a czasem w pełnym biegu nagle otwierają się drzwi i wchodzą brodaci, z siekierami, z obciętymi karabinami: ręce do góry! Rosjan zostawiają tak, jak ich Pan Bóg stworzył, a jeżeli trafi się Żyd... - Co Żyd? Co do tego ma Żyd? - dziko krzyknął wygolony człowiek w granatowym garniturze szewiotowym, ten sam, który zachwycał się Kijowem... - Dlaczego Żyd wszystkiemu ma być winien?... Po tym okrzyku zrobiło się całkiem straszno. Głosy przycichły. Katia zamknęła oczy. Nie miała nic takiego, co by warto było zrabować - chyba pierścionek ze szmaragdem. Ale i ją ogarnął męczący strach. Żeby powstrzymać przykre zamieranie serca, próbowała znów wspomnieć czar tamtej niespełnionej nocy. Ale tylko koła stukały w czarnej pustce: Ka-tień-ko, Ka-tień-ko, Ka-tień-ko, skoń-czo-ne, skoń-czo-ne, skoń-czo-ne... ...Ostro, jak gdyby wpadł na ślepy tor, wagon zatrzymał się, hamulce zgrzytały z żelaznym jękiem, zabrzęczały łańcuchy, zadzwoniły szyby, kilka walizek ciężko upadło na podłogę. Najbardziej zadziwiające było to, że nikt nawet nie krzyknął. Pozrywali się z miejsc, oglądali się, nasłuchiwali. Bez słów było oczywiste, że wpadli w awanturę... W ciemności huknęły wystrzały karabinowe. Wygolony człowiek w szewiocie zerwał się. zakręcił się po wagonie, dał gdzieś nura i zniknął. Za oknami, tuż pod nasypem, przebiegali ludzie. Bach, bach-błysnęło w oczy, uderzyło w uszy... Straszny głos krzyknął: "Nie wychylać się"! Z hukiem wybuchnął granat. Wagon się zakołysał. Pasażerowie cichutko dzwonili zębami. Ktoś wszedł na platformę. Uderzono kolbami w drzwi. Tłocząc się wpadło z dziesięciu ludzi w baranich czapkach, grożąc granatami ręcznymi, zderzając się w ciemności bronią. Ciężko dyszały piersi. - Zabierać rzeczy, wychodzić na pole! - Ruszać się prędko, bo inaczej... - Miszka, rzucaj granatem w burżujów... Pasażerowie cofnęli się w przerażeniu. Jasnowłosy chłopak o złej, wybladłej twarzy, podniósłszy granat przechylił się całym tułowiem naprzód i tak na sekundę znieruchomiał z podniesioną ręką... - Wychodzimy, wychodzimy, wychodzimy - słabo odezwały się głosy. I już nie protestując, nie mówiąc ani słowa pasażerowie zaczęli wychodzić z wagonu - niektórzy z walizkami, niektórzy tylko z poduszką albo czajnikiem... Jeden, w binoklach, z przekrzywioną bródką, nawet uśmiechał się przeciskając się między rozbójnikami. Noc była chłodna. Wspaniałą mozaiką rozpostarły się gwiazdy nad stepem. Katia z węzełkiem usiadła na stosie zgniłych podkładów kolejowych. Skoro nie zabili od razu - to teraz już nie zabiją. Czuła się tak słaba jak po zemdleniu. "Czy to nie wszystko jedno - myślała - siedzieć tu na podkładach czy włóczyć się po Jekatierinosławiu bez kawałka chleba"... Marzły plecy. Ziewnęła. W wagonie tędzy chłopi ściągali z półek walizki i wyrzucali je przez okno. Człowiek w binoklach chciał zbliżyć się do wagonu. , - Panowie, panowie, ja tam mam przyrządy fizyczne, na Boga, ostrożnie, to kruche... Syknięto na niego chwytając z tyłu za nieprzemakalny płaszcz i wepchnięto w tłum pasażerów. W tej samej chwili z ciemności z brzękiem i tętentem nadjechał oddział konny. O dwie długości konia przed nim galopował unosząc się w siodle ktoś nieprawdopodobnie barczysty, w wysokiej czapce. Pasażerowie cofnęli się. Oddział z podniesionymi karabinami i szablami zatrzymał się koło wagonu. Wysoki w czapce krzyknął donośnie: - Strat nie było żadnych, chłopcy? - Nie. nie... Wyładowujemy... Dawać tu taczanki - odpowiedziały głosy. Barczysty w czapce zawrócił konia i wjechał w tłum pasażerów. - Pokazać dokumenty - rozkazał spiąwszy konia tak, że piana z końskiego pyska leciała w wytrzeszczone ze strachu oczy pasażerów. - Nie bać się. Znajdujecie się pod ochroną armii ludowej batki Machny. Rozstrzeliwać będziemy tylko oficerów, strażników - tu groźnie podniósł głos - i spekulujących dobrem publicznym. Człowiek w nieprzemakalnym płaszczu znów wysunął się naprzód, poprawiając binokle: - Przepraszam, mogę dać słowo honoru, że pośród nas nie ma wymienionych przez pana kategorii. Tutaj są tylko spokojni obywatele... Moje nazwisko Obruczew. nauczyciel fizyki... - Nauczyciel, nauczyciel - z wyrzutem powiedział barczysty w czapce - a łączy się z wszelakim draństwem. Odejdź na bok. Chłopcy, tego nie ruszać, to nauczyciel... Z wagonu przynieśli świecę. Zaczęło się sprawdzanie dokumentów. Rzeczywiście, ani oficerów, ani strażników nie było. Wygolony człowiek w szewiocie kręcił się tu, bliżej świecy niż inni... ale nie miał już na sobie szewiotu, tylko zniszczoną świtkę chłopską i czapkę żołnierską. Niepojęte było, skąd to wszystko wydostał - widocznie woził ze sobą w walizce. Przyjaźnie poklepywał po ramionach surowych rozbójników: - Jestem śpiewakiem, bardzo się cieszę, że was poznałem, przyjaciele... Artysta powinien studiować życie, jestem artystą... Odkaszliwał przeczyszczając gardło, póki czyjś głos nie powiedział mu zagadkowo: - Później się okaże, co z ciebie za artysta, nie ciesz się przedwcześnie... Podjechały taczanki - małe wózki na podkutych żelazem kołach, machnowcy powrzucali na nie walizy, koszyki, węzełki, wskoczyli na wierzch rzeczy, woźnice gwizdnęli po stepowemu, spasione trojki ruszyły cwałem - i tabor ze świstem i tętentem zniknął w stepie. Oddział konny też odjechał. Kilku machnowców jeszcze chodziło koło wagonów. Wówczas pasażerowie przez podniesienie rąk wybrali delegację, żeby prosić rozbójników o pozwolenie na kontynuowanie podróży. Podszedł jasnowłosy chłopak obwieszony granatami ręcznymi. Jedwabista grzywa wymykająca się spod czapki zakrywała mu jedno oko. Drugie, niebieskie oko patrzyło otwarcie i bezczelnie. - Co takiego? - zapytał mierząc każdego delegata od stóp do głów. -Dokąd chcecie jechać? Czym? Ach, głupcy... Maszynista zwiał z parowozu w step i teraz pewno już jest o dziesięć wiorst... Nie mogę was tu zostawić nocą, mało to niezorganizowanych włóczy się po stepie?... Obywatele, słuchać komendy... (Zszedł z nasypu, poprawił ciężki pas. Zeszli do niego pozostali machnowcy przerzucając karabiny przez plecy). Obywatele, ustawić się czwórkami w kolumnę... Z rzeczami w step... Przechodząc obok Kati nachylił się, trącił ją w ramię: - No, dziewczyno... Nie martw się, nie skrzywdzimy... Bierz węzełek i idź obok mnie poza kolumną... Z węzełkiem w ręku, opuściwszy chusteczkę na oczy Katia szła po równym stepie. Jasnowłosy chłopak szedł z lewej strony obok niej spoglądając przez ramię na milczącą grupkę posępnie idących jeńców. Cicho pogwizdywał przez zęby. - Coście za jedna, skąd? - zapytał Katię. Nie odpowiedziała, odwróciła się. Teraz nie czuła strachu ani zdenerwowania, tylko obojętność -wszystko widziała jak w półśnie. Jasnowłosy chłopak znów zadał to samo pytanie: - To znaczy, że nie chcecie się poniżać rozmową z bandytą... Wielka szkoda, paniusiu... Ale z jaśniepańskimi fochami warto by skończyć -nie te czasy. Obejrzawszy się zerwał nagle karabin z ramienia, ze złością krzyknął do jakiejś niewyraźnej postaci, kulejącej z dala od jeńców: - Hej, ty ścierwo, odłączasz się... Będę strzelał! Postać spiesznie rzuciła się w tłum. Miszka uśmiechnął się z satysfakcją: - A dokąd by on uciekł, dureń?... Widać, chciał za swoją potrzebą. Takie to sprawy, paniusiu. Nie chcecie mówić, a milczeć przecież straszniej... Nie bójcie się, nie jestem pijany. Kiedym pijany - milczę... Niedobry jestem... Poznajmy się - podniósł dwa palce do daszka - Miszka Sołomin. Dezerter z Armii Czerwonej. Żeby najlepiej powiedzieć - bandyta z natury, tak to należy rozumieć. Drań. Co do tego, toście się nie omylili... - Dokąd idziemy? - zapytała Katia. - Do sioła, do sztabu pułku. Sprawdzą dokumenty, wybadają, niektórych - nosem w ziemię, resztę puszczą. Wy jako młoda kobieta nie macie się czego obawiać... A poza tym, ja jestem przy was... - Jak widzę, to właśnie was należy się więcej niż innych obawiać -powiedziała Katia przelotnie zerknąwszy na towarzyszącego jej człowieka. Nie spodziewała się, że te słowa tak go dotkną. Wyprostował się, porywczo wciągnął powietrze nozdrzami, pociągła jego twarz zmarszczyła się, blada od światła gwiazd. "Suka" - zasyczał. Szli w milczeniu. Miszka nie zatrzymując się skręcił papierosa, zapalił. - Chociaż będziecie się zapierać, wiem, kim jesteście. Z oficerskiej rodziny. - Tak - powiedziała Katia. - Mąż, oczywiście, w białych bandach. - Tak... Mój mąż zabity... - Nie ręczę, czy nie moja kula go drasnęła... Pokazał zęby. Katia spojrzała na niego szybko, potknęła się. Miszka podtrzymał ją pod łokieć. Uwolniła rękę, potrząsnęła głową. - Toć ja tu przybyłem z kaukaskiego frontu... Tutaj jestem dopiero cztery tygodnie, a cały czas wojowałem z białymi bandytami. Z tego karabinu niejedną kulę wystrzeliłem w pańskie kosteczki... Katia znowu potrząsnęła głową. Miszka jakiś czas szedł w milczeniu, potem roześmiał się: - No, aleśmy dostali łupnia pod stanicą Umańską. Nasz Warnawski pułk w puch rozbili. Komisarza Sokołowskiego zabili, dowódca pułku, Sapożkow, uratował się dosłownie z garstką żołnierzy, wszyscy ranni... A ja przez niemiecki front zwiałem do batki. Tu weselej. Nikt człowiekowi nad głową nie stoi - armia ludowa Partyzanci jesteśmy, paniusiu, a nie bandyci. Sami wybieramy dowódców... I sami ich usuwamy, wystarczy wziąć nagan i strzelić... Jeden tylko zwierzchnik jest nad nami - batko... Myślicie, że skorośmy pociąg ograbili, to wszystko przepijemy w szynkach? Nic podobnego. Wszystko idzie do sztabu. Tam - podział. Jedno dla chłopów, drugie dla armii. Pociągi to nasza intendentura. A my, armia ludowa, to znaczy sam lud - jesteśmy na stopie wojennej z Niemcami. Tak zagadnienie jest postawione. Obszarników, znaczy się, wyrzynamy. Strażnicy, oficerowie hetmańscy - lepiej niech nie wpadają w ręce, likwidujemy białą bronią. Drobne oddziały Austriaków i Niemców wypieramy do Jekatierinosławia. Tacy to z nas bandyci... Gwiazdy i step, jak się zdawało, nie miały końca. Z jednej strony, tam, dokąd szli, niebo zaczynało trochę zielenieć. Katia coraz częściej się potykała, wzdychała powściągliwie. Ale Miszka jakby nigdy nic - szedłby i szedł z karabinem na ramieniu tysiące wiorst. Kati najbardziej chodziło teraz o to, żeby nie dać poznać, iż osłabła, żeby ten gwiżdżący samochwał nie zaczął się nad nią litować... - Wszyscyście dobrzy! - zatrzymała się, poprawiła chustkę, żeby odetchnąć, i znów ruszyła dalej po piołunach, po norach susłów. - Rodzić wam synów, żebyście ich zabijali. Nie wolno zabijać, ot i wszystko. - Znamy tę piosenkę. To babska piosenka, stara - powiedział Miszka nie namyślając się ani chwili. - Nasz komisarz, bywało, tak na to odpowiadał: "Spojrzyjcie na fakt z punktu widzenia klasowego"... To znaczy celujesz z karabinu, a przed tobą nie człowiek, ale klasowy fakt. Zrozumiałe? Litość nie ma tu nic do gadania, a nawet jest kontrrewolucją. Jest inne zagadnienie, moja miła... Dziwnie mu się nagle głos zmienił - stał się nieco głuchy,-jakby Miszka słuchał własnych słów: - Wiecznie nie będę uganiał się z karabinem po frontach. Powiadają, że Miszka to przepita dusza, alkoholik, niech idzie do diabła - do parowu. Słusznie, ale niezupełnie... Nieprędko mam zamiar umrzeć, a nawet bardzo tego nie chcę... Ta kula, która mnie zabije, jeszcze nie została odlana. W podnieceniu odsunął grzywę z czoła: - Cóż teraz znaczy człowiek - płaszcz i karabin? Nie, to nie tak... Ja bym diabli wiedzą czego chciał! Ot, sam nie wiem czego... Zacznę myśleć: no-wóz pieniędzy?... Nie. Cierpi we mnie człowiek... Tym bardziej, że takie czasy - rewolucja, wojna domowa. Nogi zdzieram, cierpię od zimna, od ran, dla swojej klasy przecież, świadomie... W marcu musiałem na czujce pół dnia leżeć w przerębli pod ogniem karabinów maszynowych... A więc w oczach towarzyszy jestem bohaterem? A przed samym sobą-w zaufaniu - któż ja jestem? Wlałem w siebie alkoholu i w bezmyślnym gniewie na siebie wyciągam nóż zza cholewy... Miszka znowu wyprostował się, wdychając chłód nocy. Pociągła jego twarz sprawiała wrażenie smutnej, prawie kobiecej. Ręce głęboko wcisnął w kieszenie płaszcza i mówił już nie do Kati, ale jak gdyby do lecącego przed nim cienia: - Wiem, słyszałem - oświata... Mój rozum jest dziki... Moje dzieci będą oświecone... A ja natomiast taki, jaki jestem, drań... To mnie zabija. O inteligentnych piszą powieści. Ach, ile ciekawych słów. A dlaczego o mnie nie napiszą powieści? A myślicie, że tylko panowie dostają obłędu? Słyszę krzyk we śnie... Budzę się - i po raz drugi zabiłbym... Z ciemności nadjechali jeźdźcy krzycząc jeszcze z daleka: "Stój, stój!"... Miszka schwycił karabin. "Stój, taka twoja mać! Swoich nie poznajesz!"... Pozostawiając Katię podszedł do jeźdźców i długo z nimi nad czymś radził. Jeńcy stali, trwożnie szepcząc do siebie. Katia usiadła na ziemi, opuściła twarz na kolana. Od wschodu, gdzie jaśniej, zieleniał świt, ciągnęło wilgocią, dymkiem ogniska, domowym zapachem wsi. Gwiazdy tej nie kończącej się nocy zaczęły blednąć, znikać. Znowu trzeba było wstać i iść. Wkrótce zaczęły szczekać psy, pokazały się stogi, żurawie studzien, dachy sioła. Jak płaty śniegu pokazały się na łące uśpione gęsi. - Koralowa zorza odbiła się w płaskim stawie. Miszka podszedł nachmurzony: - Nie odchodźcie z innymi, umieszczę was osobno. , - Dobrze - odpowiedziała Katia słysząc jak gdyby z oddali. Było jej wszystko jedno, dokąd iść, byleby położyć się, zasnąć... Poprzez klejące się powieki zobaczyła duże słoneczniki, a za nimi zielone okiennice, wymalowane w kwiaty i ptaki. Miszka zastukał paznokciem w szybę pęcherza. W białej ścianie chaty z wolna otwarły się drzwi, wysunęła się rozczochrana głowa chłopa. Wąsy mu popełzły w górę, zębate usta ziewnęły. "No dobra - powiedział - chodźmy"... Chwiejąc się Katia weszła do chaty, gdzie zabrzęczały zaniepokojone muchy. Chłop wyniósł zza przepierzenia kożuch i poduszkę: "Śpijcie" - i odszedł. Katia znalazła się za przepierzeniem na łóżku. Zdaje się, że Miszka nachylał się nad nią poprawiając pod głową poduszkę. Rozkosznie było zapaść się w niebyt... ...Niepokoił turkot kół. Jechały, turkotały. Jechało mnóstwo pojazdów. I słońce świeciło spoza nich, odbite w szybach bardzo wysokich domów. Półokrągłe, jakby wyrysowane dachy. Paryż. Obok pędzą pojazdy z wystrojonymi kobietami. Wszyscy coś krzyczą, odwracając się, pokazują... Kobiety wymachują koronkowymi parasolkami... Pędzi coraz więcej pojazdów. Boże, to pościg... W Paryżu, na bulwarach! Oto oni! Ogromne cienie na kosmatych koniach, otulone zielonkawym świtem... Nie można ani się poruszyć, ani uciec. Co za tętent! Co za krzyk! Aż dech zapiera!... ...Katia usiadła na łóżku. Turkotały koła, rżały konie za oknem. Przez nie zasłonięte drzwi przepierzenia zobaczyła wchodzących i wychodzących ludzi obwieszonych bronią. Słychać było gwar głosów, tupanie buciskami. Wielu tłoczyło się przy stole coś na nim oglądając. Rzucali sprośne słówka. Był już biały dzień i kilka zadymionych promieni uderzało poprzez maleńkie szybki w siny, machorkowy dym izby. Na Katię nikt nie zwracał uwagi. Poprawiła suknię i włosy, ale nie ruszyła się z łóżka. Widocznie do sioła przybyły nowe wojska. Z niepokojącego gwaru tłoczących się w izbie ludzi można było wywnioskować, że zanosi się na coś poważnego. Ostry, jąkający się głos o babskim odcieniu krzyknął rozkazująco: - Żeby go diabli wzięli! Zawołać tu tego łajdaka! I głosy, krzyki poleciały z chaty na podwórze, na ulicę, tam, gdzie stały wózki zaprzężone trójkami koni, osiodłane konie, grupki żołnierzy, marynarzy, uzbrojonych chłopów. - Petryczenko... Gdzie Petryczenko? Biegnij po niego! - Sam biegnij, wieprzu... A gdzie on jest, diabli go wiedzą... - Tu, nawozie, śpi pijany... Oblać go, diabła, wodą z wiadra... Słuchaj no ty tam, pobiegnij z wiadrem do studni, bo nie dobudzimy się pułkownika... - Hej, bracia, wodą się go nie dobudzi, posmarujcie mu gębę dziegciem... - Obudził się, obudził... Powiedz mu, że batko się gniewa... Idzie... idzie... Do chaty wszedł ten sam, co i w nocy, wielki mężczyzna w wysokiej czapce, widać mocno spał, bo na jego wąsatej, purpurowej twarzy z trudem można było rozróżnić zapuchnięte oczy... Mrucząc coś przecisnął się do stołu i usiadł. - Cóż to, podlecu, armię sprzedajesz! Kupili cię - zapiszczał jąkając się wysoki, skrzeczący głos. - A co? - zasnąłem, i tyle - zahuczał pułkownik takim grubym basem, jakby mówił to siedząc pod beczką. - A to! A to, powiadam ci... A to - mówiący zakrztusił się - a to, żeś przespał Niemców... - Jakże to Niemców przespałem? Ja niczego nie przespałem... - Gdzie twoje placówki? Maszerowaliśmy całą noc - ani jednej placówki... Dlaczego armia jest w potrzasku? - Czego krzyczysz? Kto ich wie, skąd Niemcy się wzięli... Step szeroki... - Tyś winien, gałganie! - No, no... - Tyś winien! - Nie czepiaj się. W chacie od razu się uciszyło. Stojący przy stole cofnęli się. Ktoś, dysząc ciężko, zmagał się. Podniosła się ręka z rewolwerem. Wczepiło się w nią kilka rąk. Rozległ się wystrzał. Katia zatkała uszy, szybko przylgnęła do poduszki. Z sufitu posypał się tynk. I znów, już wesoło, zabrzmiały głosy. Pułkownik Petryczenko wstał sięgając barankową czapką prawie do sufitu i z tłumem zuchów godnie wyszedł na ulicę. Za oknem zaczął się ruch. Powstańcy dosiadali koni, wskakiwali na taczanki. Oto trzasnęły bicze, zaskrzypiały osie, rozległy się nieprawdopodobne przekleństwa. Chata opustoszała i Katia dopiero wtedy zrozumiała, dlaczego dotąd nie mogła zobaczyć tego, który tak rozkazująco krzyczał babskim głosem. Był to człowiek niskiego wzrostu. Siedział przy stole plecami do Kati, wsparty łokciami o mapę. Proste, kasztanowe, długie włosy opadały mu na wąskie jak u wyrostka ramiona. Czarna, sukienna kurtka była przepasana na krzyż taśmami naboi, u skórzanego pasa - dwa rewolwery i szabla, nogi w eleganckich butach i z ostrogami trzymał skrzyżowane pod stołem. Kiwając głową, wskutek czego jego tłuste włosy rozpełzały mu się po ramionach, spiesznie pisał, pióro pryskało i darło papier. , Z podwórza ostrożnie wszedł ten sam chłop, który odstąpił Kati łóżko. Twarz miał różową, przymilną. We włosach - siano. Głupkowato mrugając usiadł na ławce naprzeciwko piszącego, wsunął obie ręce pod siebie i bosą nogą podrapał się w drugą nogę. - Wciąż zajęty, wciąż zajęty. Nestorze Iwanowiczu; a ja miałem nadzieję, że zostaniesz na obiad. Wczoraj zarżnęliśmy cielaka, jakbym wiedział, że wstąpisz... - Nie mam czasu... Nie przeszkadzaj... - Aha... - Chłop pomilczał, przestał mrugać oczami. Oczy jego stały się mądre, ciężkie. Jakiś czas obserwował rękę piszącego. - Więc jakże, Nestorze Iwanowiczu, nie macie zamiaru przyjmować bitwy w naszym siole? - Jak się zdarzy... - No tak, to samo przez się zrozumiałe, sprawa wojenna... Ale ja względem tego, że gdybyście mieli ją przyjąć - trzeba by pomyśleć o bydle... Na cnutory je spędzić czy co? Długowłosy człowiek rzucił pióro i włożył małą rękę we włosy czytając to, co napisał. Chłopa zaswędziało w brodzie, pod pachami. Podrapał się. I jakby dopiero teraz sobie przypomniał: - Nestorze Iwanowiczu, a jakże będzie z manufakturą? Suknoś nam ofiarował, dobre sukno. Z intendentury, w oczy się rzuca... Toć sześć wozów... - Mało wam? Jeszczeście nie syci? Mało? - Co też ty mówisz, jakie tam mało... I za to nie wiemy, jak dziękować... Wiesz sam - czterdziestu chłopa wysłaliśmy ci z sioła... Mój synek poszedł. "Ja, tato, powiada, muszę krew przelać za chłopską sprawę"... Jeśli będzie mało - to i my pójdziemy, starzy zabiorą się do wojaczki... Ty tylko wojuj, już my cię poprzemy... A z manufakturą w razie czego - no, nie daj Boże -wpadną Niemcy, strażnicy... Sam wiesz, jak oni się rozprawiają... Więc jakże, wątpić czy nie wątpić, kto weźmie górę w bitwie? i Plecy długowłosego wyprostowały się. Wyrwał rękę z włosów, schwycił za brzeg stołu. Słychać było, jak dyszy. Głowa jego zaczęła się odchylać w tył. Chłop zaczął ostrożnie odsuwać się od niego na ławce, wyciągnął spod siebie ręce i boczkiem wyszedł z chaty. Krzesło zakołysało się, długowłosy odtrącił je nogą. Katia z drżeniem ujrzała wreszcie twarz tego małego człowieka w czarnym, półwojskowym ubraniu. Sprawiał wrażenie przebranego mniszka. Spod energicznych brwi, z oczodołów, spoglądały na Katię piwne, wściekłe, przenikliwe oczy. Twarz była nieco dziobata, żółtawa, gładko wygolona - babska, i coś w niej wydawało się niedojrzałe i okrutne, jak u wyrostka. Wszystko oprócz oczu, które były stare i mądre... Katia zadrżałaby jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, że stoi przed nią sam batko Machno. Przyglądał się siedzącej na łóżku młodej kobiecie w zakurzonych bucikach, w pogniecionej, jeszcze eleganckiej, jedwabnej sukni, w ciemnej chusteczce zawiązanej po chłopsku, i widocznie nie mógł odgadnąć, co to za ptaszek wleciał do izby. Jego długą górną wargę wykrzywił uśmiech, ukazały się rzadkie zęby. Zapytał krótko, ostro: - Czyja jesteś? Katia nie zrozumiała, potrząsnęła głową. Uśmiech zniknął z jego twarzy, która przybrała taki wyraz, że Kati usta się zatrzęsły. - Ktoś ty? Prostytutka? Jeżeli syfilis - rozstrzelam. No, umiesz mówić po rosyjsku? Chora jesteś? Zdrowa? - Jestem wzięta do niewoli - ledwie dosłyszalnie powiedziała Katia. - Co umiesz? Manicure znasz? Damy narzędzia... - Dobrze - odpowiedziała jeszcze ciszej. - Ale rozpusty nie wprowadzać w armii... Zrozumiałaś? Zostań. Kiedy wrócę wieczorem po bitwie - oczyścisz mi paznokcie... Wiele legend o bafce Machnie krążyło wśród ludu. Opowiadano, że kiedy był na katordze w więzieniu akatujskim, wiele razy próbował uciec i uciekł, ale został znaleziony w drewnianej szopie i siekierą bił się z żołnierzami. Połamali mu kolbami wszystkie kości, zakuli w łańcuchy i trzy lata siedział na łańcuchu, milczał jak łasica i tylko dzień i noc ściągał i nie mógł ściągnąć z siebie żelaznych okowów. Tam, na katordze, zaprzyjaźnił się z anarchistą Arszynowem-Marinem i stał się jego uczniem. Rodem Nestor Machno był z Jekatierinosławszczyzny, z sioła Hulaj-Pole, syn stolarza. Bić go zaczęto od dziecka, kiedy pracował w sklepiku, i wtedy właśnie przezwano go łasicą z powodu złości i piwnych oczu. Kiedy po biciu oblał wrzątkiem starszego subiekta - wypędzono go. Dobrał sobie szajkę - podkradali arbuzy na polach arbuzowych, włazili do sadów, robili awantury, żyli sobie swobodnie, póki ojciec nie oddał go do drukarni. Tam rzekomo zobaczył go anarchista Wolin, który osiemnaście lat później został szefem sztabu i uczoną głową całego ruchu machnowskiego. Chłopak rzekomo miał się tak spodobać Wolinowi, że ten zaczął go uczyć czytać i zapoznawać z anarchizmem, oddał go do szkoły i Machno został nauczycielem. Ale to nieprawda. Machno nigdy nie był nauczycielem i słuszniej będzie przypuszczać, że i Wolina poznał dopiero później, a z anarchizmem zaznajomił się przez Arszynowa na katordze. Od 1903 roku Machno znowu zaczyna hulać w Hulaj-Polu, ale już nie po polach arbuzowych i ogrodach, tylko po pańskich majątkach i składach sklepikarzy: to uprowadzi konie, to okradnie piwnicę, to napisze do sklepikarza kartkę, żeby położył pieniądze pod kamieniem. Z policją w tym czasie utrzymywał dziwne, pijackie stosunki przyjacielskie. Machny zaczęto się poważnie obawiać, ale chłopi nie wydawali go, bo im bliżej było do rewolucji 1905 roku, tym bardziej Machno dokuczał obszarnikom. I kiedy wreszcie zapłonęły dwory, kiedy chłopstwo wyjechało orać pańską ziemię - Machno przerzucił się do miast, na wielką robotę. Na początku 1906 roku napadł z towarzyszami na izbę skarbową w Bierdiańsku, zastrzelił trzech urzędników, zabrał kasę, ale został wydany przez towarzysza i dostał się na katorgę do Akatuja... Po dwunastu latach, uwolniony przez rewolucję lutową, znowu pojawił się w Hulaj-Polu, gdzie chłopi nie słuchając dwuznacznych rozporządzeń Rządu Tymczasowego wypędzili obszarników i podzielili ziemię. Machno przypomniał sobie dawne zasługi i został obrany wiceprezesem zarządu powiatowego. Od razu zdecydowanie wziął stronę "wolnego ustroju chłopskiego", na posiedzeniu zarządu lokalnego napiętnował członków zarządu powiatowego jako burżujów i kadetów; nie mogąc się pohamować w kłótni, zastrzelił na posiedzeniu członka zarządu i sam mianował siebie przewodniczącym i komisarzem rejonowym. Rząd Tymczasowy nie mógł sobie z nim poradzić. W rok później przyszli Niemcy. Machno musiał uciekać. Jakiś czas krążył po Rosji, wreszcie latem 1918 roku przyjechał do Moskwy, w której w tym czasie roiło się od anarchistów. Był tu i stary Arszynow, melancholijnie obserwujący zjawiska rewolucji, którymi dzięki niepojętej dla niego igraszce losu kierowali bolszewicy, i nigdy w życiu nie czeszący brody ani włosów potężny teoretyk i filar anarchii - "matki ładu" - Wolin, i niecierpliwy a chciwy sławy Baron, i Arten, i Teper, i Jakow Ałyj, i Krasnokutski i Glagson, i Cyncyper, i Czerniak, i wielu innych wielkich ludzi, którzy w żaden sposób nie mogli przylgnąć do rewolucji, siedzieli w Moskwie bez pieniędzy, jedynie z wezwaniem na codzienne posiedzenia: "Ukonstytuowanie organizacji i sprawy finansowe"... Jedni z nich stali się później wodzami machnowskiej anarchii, drudzy - uczestnikami wysadzenia w powietrze moskiewskiego komitetu bolszewików w zaułku Leontijewskim. Przyjazd Machny niewątpliwie wywarł mocne wrażenie na nudzących się po moskiewskich kawiarniach anarchistach. Machno był człowiekiem czynu i przy tym diabelnie zdecydowany. Postanowiono, żeby Nestor Iwanowicz pojechał do Kijowa i zlikwidował hetmana Skoropadskiego i jego generałów. Machno z pomagającym mu anarchistą przeszedł w Biełonichinie przez granicę ukraińską, uśpiwszy czujność pilnującego tam dróg, groźnego komisarza Sajenki. Przebrał się za oficera, ale rozmyślił się i do Kijowa nie pojechał: poczuł wolny wiatr stepowy i nie przypadła mu do smaku robota konspiracyjna. Pojechał prosto do Hulaj-Pola. W rodzinnym siole dobrał sobie pięciu pewnych chłopaków. Z siekierami, nożami i obciętymi karabinami zaczaił się w parowie w pobliżu folwarku obywatela ziemskiego Rieznikowa, w nocy zakradł się do dworu i bez wielkiego hałasu zarżnął obszarnika i trzech jego braci, służących w straży państwowej. Dwór podpalił. Przy tej robocie zdobył siedem karabinów, rewolwer, konie, siodła i kilka mundurów policyjnych. Nie tracąc teraz czasu, dobrze uzbrojony i na koniach, wdziera się ze swoją piątką na chutory i podpala je z czterech rogów. Uzupełnia oddział. Ze wściekłą pasją rzuca się z jednego krańca powiatu na drugi i oczyszcza go z obszarników. Wreszcie decyduje się na akcję, która zyskała mu szeroką sławę. Było to w Zielone Świątki. Magnat stepowy, dziedzic Mirgorodski, wydawał córkę za hetmańskiego pułkownika. Na wesele przybyło kilku sąsiadów, którzy się nie zlękli w takich niepewnych czasach przejechać stepowym szlakiem. Przyjechali goście z guberni i z Kijowa. Majątek Mirgorodskich był dobrze strzeżony przez strażników. Na dachu ustawiono karabin maszynowy, a i sam narzeczony przybył z kolegami z pułku, rosłymi zuchami w szerokich, granatowych szarawarach, które wedle starodawnego obyczaju powinny były tak być wypuszczone, żeby dotykały ziemi, w świtkach ze szkarłatnego sukna, w barankowych czapkach ze złotym fontaziem omal nie do pasa. Wszyscy mieli przy boku krzywe szable, uderzające po kozłowych butach z zagiętymi czubkami. Narzeczona niedawno przyjechała z Anglii, gdzie ukończyła studia w zamkniętym pensjonacie, nieźle już mówiła po ukraińsku, nosiła wyszywane rękawy, paciorki, wstążki i czerwone buciki. Panu-ojcu przysłano z Kijowa specjalnie zamówiony, aksamitny żupan, lamowany futrem, kubek w kubek jak na znanym portrecie hetmana Mazepy. Wesele chciano wyprawić po staroświecku i chociaż o stuletnie miody trudno było na płonącej Ukrainie, jednakże wszystkiego przygotowano pod dostatkiem do tej wielkiej uczty. Po nabożeństwie narzeczoną poprowadzono do nowej murowanej cerkwi. Druhny, które szły z narzeczoną i śpiewały pieśni, były prześliczne, a sama narzeczona - zupełnie jak z kozackiej dumki. "Ehe - powiedzieli drużbowie narzeczonego, czekający przy ogrodzeniu - ehe, widać wróciły na Ukrainę dobre czasy"... Po ślubie młodych obsypano w przysionku owsem. Pan ojciec w mazepowskim żupanie błogosławił ich starym obrazem z Mieżygoria. Wypili szampana, krzyknęli: "Chaj żywe! rozbili kielichy, państwo młodzi odjechali samochodem na pociąg, a goście zostali, aby ucztować. Noc zapadła nad obszernym podwórzem dworskim, na którym służba i strażnicy wypisywali skomplikowane obarzanki niepewnymi nogami. Wszystkie okna dworu wesoło się świeciły. Sprowadzona z Aleksandrowska żydowska kapela piłowała i dudliła co sił. Pan-ojciec już odtańczył wściekłego hopaka i pił wodę sodową. Już panny i panie szukały ochłody w otwartych oknach, a drużbowie narzeczonego - wszystko towarzysze z kurzenia, chorążowie i podpułkownicy - wrócili do stołów z przekąskami i, dzwoniąc szablami, odgrażali się, że pójdą aż do Moskwy, żeby bić przeklętych Moskali... W tym czasie pośród ucztujących pojawił się oficer niskiego wzrostu w mundurze straży hetmańskiej. Nic w tym nie było dziwnego, że do dworu w taki dzień zawitała policja. Wszedł skromnie, skłonił się w milczeniu, w milczeniu zerknął na muzykantów. Ten i ów wprawdzie zauważył, że mundur był na niego jakby za duży. I jedna z pań ze strachu powiedziała nagle do drugiej: "Kto to jest? Jaki straszny!"... Chociaż nieznajomy oficer starał się mieć oczy spuszczone, jednakże mimo woli płonęły mu one jak diabłu... Ale mało to głupstw może się przywidzieć po pijanemu?... Muzykanci po mazurach i walcach zagrali tango. Dwa czy trzy czerwone żupany, jeszcze mocno trzymające się na nogach, poprosiły damy do tańca. Ktoś kazał zgasić górne światło. W półmroku, przy osłabionych dźwiękach dolatujących, zda się, z głębi na zawsze minionych lat, pary zaczęły się przeginać, opadać bezsilnie, odtwarzając lubieżność śmierci. Iwówczas rozległy się wystrzały. Tłum gości osłupiał. Muzyka urwała się. Machno w mundurze oficera straży stał w na pół otwartych drzwiach, za stołem z przekąskami, i strzelał z dwóch rewolwerów do czerwonych żupanów. Tęgi, purpurowy podpułkownik, przyjaciel pana młodego, rozpostarłszy ręce, ciężko zwalił się na stół i przewrócił go. Kobiety zaczęły rozdzierająco krzyczeć. Drugi dobywał szabli i nie dobywszy jej padł twarzą na dywan... Jeszcze trzech rzuciło się z szablami na Machnę - dwóch natychmiast upadło, trzeci wyskoczył przez okno i tam krzyknął jak zając. W przeciwległych drzwiach pojawili się dwaj, również w mundurach straży, o twarzach okrutnych, z opadającymi grzywami, i otworzyli ogień do gości. Kobiety miotały się. Padały. Pan-ojciec nie mógł wstać z fotela i Machno podszedłszy wpakował mu kulę w usta. Strzelaninę słychać było i na podwórzu, i w parku, dokąd uciekali wyskakujący przez okna goście. Niewielu udało się schować w krzakach, w turzycy nad stawem. Wybito i czeladź dworską, i strażników. Machnowskie zuchy zaprzęgły wozy i do świtu ładowały je dobytkiem i bronią. Słońce wzeszło nad płonącym dworem. Na Hulaj-Polu ten śmiały napad wywarł duże wrażenie. W tym czasie chłopi czuli się już zupełnie zgnębieni pod Niemcami, pod osadzonymi znów w majątkach dziedzicami, pod skorą do bicia strażą państwową. Nie dowierzając chłopom obszarnicy nie chcieli wydzierżawić ziemi i żądali nie tylko plonów tegorocznych, ale i zwrotu ziarna strat przeszłorocznych. Pozostawało chłopom tylko wyć jak wilki. Zjawił się Machno i ogłosił terror. Po wsiach i siołach rozeszły się słuchy, że znalazł się batko. Chłopi połapali się, co robić. Zapłonęły dwory. Zapłonęły w stepach sterty pszenicy. Oddziały partyzanckie napadały zuchwale na statki i barki ze zbożem wywożonym do Niemiec. Rozruchy przerzucały się na prawy brzeg Dniepru. Wojska austriackie i niemieckie otrzymały rozkaz zaprowadzenia porządku. Setki oddziałów karnych rozsypało się po kraju. I wówczas Machno pierwszy, z małym, dobrze uzbrojonym oddziałem, zaczął napadać na wojska austriackie. W tym czasie armia batki Machny była jeszcze niewielka. Stałe, nie rozbiegające się jądro jej składało się z dwóch do trzech setek straceńców. Byli tam i marynarze czarnomorscy, i frontowcy, którzy z różnych powodów nie mogli pokazać się w rodzinnej wsi, i drobni batkowie ze swoimi oddziałami przyłączonymi do Machny. i ludzie niewiadomego rodu i pochodzenia, wojujący w nadziei na awanturę i wesołe życie. Wtedy również zaczęli się przedostawać do armii pojedynczy anarchiści. tak zwani "bojowcy", którzy usłyszeli o nowej hajdamaczyźnie, swobodnie hulającej na koniach. Przychodząc pieszo do obozu Machny, obdarci i głodni, z granatem wsadzonym do jednej kieszeni i z tomem Kropotkina w drugiej, mówili do batki: - Słyszeliśmy, że jesteś genialną osobistością. Hm! Zobaczymy. - Zobaczycie - odpowiadał batko. - Cóż - mówili - jeżeli rzeczywiście jesteś taki, to przecież dostaniesz się na karty historii świata. Diabli cię wiedzą, a może sądzone ci być drugim Kropotkinem? - Być może - odpowiadał batko. Anarchiści zaczęli jeździć za batką w taborze, pić z bafką spirytus, mówić mu zadziwiające słowa, na które bardzo był łasy -o historii i o sławie. I powoli niektórzy z nich zaczęli obejmować stanowiska odpowiedzialne i dowództwa. I już za każdym zaczęła jeździć taczanka z łupem zdobytym w bitwach: skrzynka z koniakiem, beczułka złota, worek z ubraniem. Takimi byli: Czałdon, Skoropionow, Jugołobow, Czeredniak, Engariec, Francuz i wielu innych. Na dłuższych postojach sprowadzali wesołe panny -całe domy publiczne - urządzali noce ateńskie zapewniając batkę, że takie podejście do zagadnienia płci wyzwala obyczajność, co się zaś tyczy syfilisu - to drobiazg i głupstwo wobec poczucia absolutnej wolności. Machno nazywał swoich anarchistów pełzającymi gadami, nieraz groził, że ich powystrzela, ale wciąż ich tolerował jako ludzi oczytanych i rozumiejących dobrze, co to jest sława światowa. Armia nie miała stałego miejsca postoju. W razie potrzeby przerzucała się konno i na taczankach z jednego krańca guberni na drugi. Kiedy zamierzano zrobić napad albo zbliżała się bitwa. Machno rozsyłał gońców po wsiach i sam w ludnym miejscu wygłaszał wzbudzające zapał przemówienia, po czym jego ludzie rzucali z taczanek w tłum sztuki sukna i perkalu. W ciągu jednego dnia jądro jego armii obrastało chłopami-partyzantami. Po skończonej bitwie ochotnicy tak samo szybko rozchodzili się po wsiach, chowali broń - i jakby to nie oni, ale kto inny - stojąc przy wrotach drapali się leniwie, kiedy obok turkotała artyleria niemiecka w poszukiwaniu nieprzyjaciela. Oddziały austriackie i niemieckie, ścigając Machnę, zawsze uderzały w próżnię i zawsze na ich tyłach znajdował się ten wszechobecny diabeł. Partyzanci jak starożytni koczownicy nie przyjmowali rozstrzygającej bitwy, rozsypywali się z wyciem, gwizdem i strzelaniem na koniach i taczankach i zebrawszy się znowu tam, gdzie ich nie oczekiwano, napadali znienacka. Sioło opustoszało. Tuż za armią odjechał i Machno rączą trójką, w powoziku wyścielonym dywanem. Było już południe. Gruba, zapłakana dziewucha w wysoko zakasanej spódnicy zamiatała chatę miotełką z piołunu. Gospodarz siedział przy otwartym okienku i spoglądając na pagórki, dokąd odeszli piesi i konni i gdzie teraz spokojnie obracały się dwa wiatraki, ciężko wzdychał: widać, nie uspokoiła go niedawna rozmowa z Machną. Katia poszła do studni, umyła się, doprowadziła się do porządku. Gospodarz zawołał ją na śniadanie - zjadła parę klusek, napiła się mleka. I teraz zupełnie już nie wiedząc, co robić, na co czekać - siedziała przy drugim oknie. Było gorąco. Na ulicy dużo kur grzebało w świeżym nawozie. W ogródkach pochylały się złote kapelusiki słoneczników, dojrzewały wiśnie. Nad siołem krążyły jastrzębie. Gospodarz stękał, wzdychał. - Jeszcze na głowę spódnicę zadrzyj, bezwstydnico - powiedział do zapłakanej dziewczyny. - Wielka mi rzecz - zgwałcili... Nie ciebie pierwszą... Dziewczyna zaszlochała, rzuciła miotełkę i opuściła spódnicę na tłuste, białe łydki. Odwróciła się, odeszła do pieca. Gospodarz jakiś czas uważnie patrzył na miotełkę. - Kto to zrobił? Powiedz, nie bój się, Aleksandro... - A toć ja nie wiem, jak ten przeklęty się nazywa... Nie z naszych... W okularach... - Widzisz - szybko powiedział gospodarz, jakby się ucieszył. - W okularach... To któryś z nich, anarchista. - Odwrócił się do Kati. - To moja siostrzenica, Aleksandra... Posłałem ją na gumno po słomę... A gumno wiecie gdzie? Wróciła rano, obdarta, zapłakana. Tfu! - Pijany był. Groził rewolwerem. Cóżem ja mogła zrobić? - Aleksandra zaczęła cicho płakać. Gospodarz tupnął na nią bosą nogą: - Wynoś się stąd! Tu człowiek sam nie wie, czy ujdzie z życiem. - Dziewczyna wybiegła. Znowu zaczął stękać spoglądając na pagórki. - I co tu poradzić? Czyśmy to radzi żywić tych rozbójników? Albo, powiedzmy -dawać im koni do taczanek. Toć oni pędzą, diabły, po osiemdziesiąt wiorst. Koń to przecież nie maszyna, trzeba o niego dbać... Wszystko bydło mamy teraz okaleczone. Ech, wojna... Zabrzęczało szkło w lampie wiszącej nad stołem, cicho zadzwoniły szyby w oknach. Gorące powietrze jakby westchnęło. Po ziemi przetoczył się oddalony huk. Gospodarz żwawo wysunął się przez okno do połowy tułowia i długo patrzył na pagórki, gdzie koło wiatraków stał samotnie jeździec. Potem starannie przykładając palce przeżegnał się przed wiszącym w kącie obrazem. - Artyleria niemiecka, w naszych biją - powiedział i znów go coś zaswędziało pod wypłowiałą koszulą. - Ech, to ci czasy! - Podniósł miotełkę, rzucił ją w kąt i wyszedł na podwórze podginając palce bosych nóg. Znowu nad siołem przetoczył się oddalony huk. Katia nie mogła dłużej wysiedzieć w izbie i wyszła na gorący, pachnący nawozem skwar słoneczny. Ulicą szli w tym czasie zaniepokojoną grupką wczorajsi pasażerowie. Na przedzie kroczył patrząc sponad binokli nauczyciel fizyki, Obruczew. Był w gumowanym płaszczu i w kaloszach, robił wrażenie przywódcy - wierzono w niego. - Niech pani się do nas przyłączy! - zawołał do Kati. Podeszła. Pasażerowie źle wyglądali, twarze mieli wychudłe, na twarzach dwóch starszych kobiet widniały ślady łez. Przebranego spekulanta nie było widać. - Jeden z naszej grupy zniknął bez śladu, widocznie rozstrzelany - powiedział Obruczew śmiałym głosem. - Nas wszystkich czeka jego los, panowie, jeżeli nie zdobędziemy się na dostateczną energię... Musimy natychmiast rozstrzygnąć zagadnienie: czy czekać na rezultat bitwy, czy też skorzystać z tego, że nas, jak się zdaje, nikt nie pilnuje, i postarać się pieszo dojść do kolei... Mówców ograniczam do jednej minuty. Wtedy wszyscy razem zaczęli mówić. Jedni wskazywali na to, że jeżeli rozbójnicy dogonią ich na otwartym stepie, to wtedy na pewno wszystkich pozabijają. Inni - że w ucieczce jest jednak pewna szansa ocalenia. Trzeci, pewni zwycięstwa Niemców, nalegali, żeby czekać na koniec bitwy. Kiedy znów huknęło za wzgórzami - wszyscy zamilkli i męcząco marszcząc się, patrzyli tam, gdzie nic nie było widać, tylko leniwie obracały się śmigi wiatraków. Obruczew wygłosił dobitne przemówienie, w którym streścił wszystkie punkty widzenia. Obie damy patrzyły mu na usta, jak kaznodziei. Nic nie postanowiwszy pasażerowie stali nadal pośrodku kur i wróbli na pustej ulicy, gdyż żywa dusza nie zlituje się nad swoim przecież, Rosjaninem... Gdzie tam!... Oto potargana baba wyjrzała przez okienko, ziewnęła, odwróciła się. Wyszedł zza węgła chaty nie przepasany chłop z gniewną miną, popatrzył w bok. podniósł kawałek gliny i z całej siły rzucił w cudzego wieprzka. I z taką samą obojętnością krążące nad siołem jastrzębie spoglądały na obrabowanych, nikomu tu niepotrzebnych mieszczan. , Poza wzgórzem wzbił się obłok kurzu. Od wiatraków popędził konny i zniknął. Ten i ów spośród pasażerów zaproponował powrót do zarządu gminnego, gdzie wszyscy spędzili tę noc. Obie damy odeszły pierwsze. Kiedy spoza wzgórza pokazały się pędzące cwałem trojki - odeszła i reszta. Na ulicy pozostała Katia i nauczyciel fizyki z mężnie skrzyżowanymi pod płaszczem rękami. Trojek było tylko cztery czy pięć. Okrążyły jezioro i wjechały do sioła. Wiozły rannych. Przednia zatrzymała się przed oknami chaty. Powożący, rosły partyzant w rozpiętym kożuchu, krzyknął: - Nadieżda, twojego przywieźliśmy. Z chaty wybiegła kobieta zrywając z siebie fartuch, zaczęła lamentować niskim głosem, przypadła do taczanki. Wysiadł z niej aż do zieloności blady chłopak, objął babę za szyję i ze spuszczoną głową, schylony, powlókł się do chaty. Trojka podjechała do innej zagrody, skąd wyskoczyły trzy pstro odziane dziewczyny. - Bierzcie gołębia swojego - lekko ranny - wesoło krzyknął do nich woźnica. Potem stępa zawrócił trojkę rozglądając się, dokąd by zawieźć ostatniego rannego. W taczance siedział z zamkniętymi oczami Miszka Sołomin, głowę miał obwiązaną zakrwawionymi strzępkami koszuli, zęby zaciśnięte. Nagle woźnica zatrzymał konie: - Tprru... O rety, toć to pani, Jekatierino Dmitrijewno?! Tego Katia wcale się tu nie spodziewała. Bez tchu, ze wzruszenia, podbiegła do taczanki. Stał w niej - z szeroko rozstawionymi nogami, jedną ręką wsparty pod bok, drugą trzymając rzemienne lejce - Aleksiej Krasilnikow. Na policzkach kędzierzawiła mu się broda, jasne oczy spoglądały wesoło. U pasa - granaty, taśma do karabinu maszynowego na kożuchu, na plecach karabinek kawaleryjski. - Jekatierino Dmitrijewno... Jakże pani się do nas dostała? W czyjej chacie pani mieszka? W tamtej? U Mitrofana? - to mój stryjeczny brat, też Krasilnikow. Niech no pani popatrzy: szkoda Miszki - pół głowy szrapnel mu rozwalił... Katia szła obok taczanki. Aleksiej wciąż jeszcze był rozgorączkowany, upojony bitwą. Błyskał oczami, zębami, uśmiechem: - Niemców dopiero co całkiem rozbiliśmy... To ci durnie... Trzy razy narywali się na nasze maszynki... Leżą, kochaneczki, na całym polu... Batko ma teraz w co odziać armię... Tpr-rru... Mitrofan! Wyłaź z barłogu... Przyjmuj rannego bohatera... A pani, Jekatierino Dmitrijewno, niech się od tego domu nie oddala. U nas tu niedobrze... Na dzwonnicy uderzył wielki dzwon. Zastukały furtki, otwarły się okiennice, na ulicę wybiegły kobiety, wyszli ostrożnie chłopi, nie wiadomo skąd zebrał się wielki tłum; ze śpiewem i hałasem wyszli na szlak - witać zwycięską armię machnowską. Aleksiej Krasilnikow przy pomocy Kati zaniósł na pół żywego Miszkę na podwórko Mitrofana, położył go w chłodzie w letniej komórce, na łóżku Aleksandry. Katia zajęła się opatrunkiem. Z trudem oderwała od włosów zakrzepłe od krwi szmaty. Miszka tylko zgrzytał zębami. Kiedy zaczęli przemywać straszną ranę z prawej strony czaszki, Aleksandra trzymając miednicę jęknęła i zachwiała się. Aleksiej schwyciwszy miednicę odepchnął - Sterczy, widzi pani, z boku ostra kosteczka - powiedział do Kati. -Saszka, przynieś szczypce od cukru... - Oj, nie ma, złamały się... Katia paznokciami schwyciła odłamek kości sterczący w ranie. Pociągnęła. Miszka zaryczał. Niewątpliwie był to odłamek. Paznokcie jej ześlizgiwały się, schwyciła głębiej. Wyciągnęła. Aleksiej westchnął głęboko, roześmiał się: - Tak to wojujemy, po chłopsku!... Czystym płótnem zabandażowali głowę Miszki. Cały mokry, wstrząsany drobnym dreszczem, położył się pod kożuchem i otworzył oczy. Aleksiej nachylił się nad nim: - No jak, będziesz żył? - Wczoraj przechwalałem się przed nią, no i przechwaliłem się - na wpół martwo uśmiechając się powiedział Miszka. Patrzył na Katię. Wycierała ręce i też podeszła nachylając się nad nim. Poruszył ustami: - Alosza, strzeż jej. - Wiem, wiem. - Źle chciałem z nią postąpić... Trzeba ją wysłać do miasta. I znowu utkwił w Kati obłędne spojrzenie. Przezwyciężał ból i gorączkę febryczną, jak głupstwo, niedorzeczność, drobną przykrość. Dotknięcie śmierci rozwiało w nim wszystkie wichry namiętności i sprzeczności. Poczuł w tej chwili, że nie jest pijanicą i draniem, ale miotającą się jak ptak wśród burzy duszą rosyjską, i że do bohaterskich czynów nadaje się nie gorzej niż inny - dorósł i do wzniosłych spraw... Aleksiej cicho powiedział: - Teraz niech śpi. Nic mu nie będzie - chłopak gorący, odleży się. Katia wyszła z Aleksiejem na podwórze. Trwała wciąż w tym dziwnym stanie snu na jawie, pod bezbrzeżnym niebem, na tym gorącym stepie, gdzie pachniało pradawnym dymem ogniska, gdzie znów po wiekowym postoju koczował człowiek na koniu, szeroko wyszczerzając zęby do swobodnego wiatru, gdzie namiętności zaspokajano jak pragnienie - pełną czarą... Nie było jej straszno. Własna troska zwinęła się w kłębek, nikomu, nawet jej samej, tutaj niepotrzebna. Gdyby teraz zażądano od niej ofiary, poświęcenia, zdobyłaby się na to z łatwością, bez zastanowienia. Gdyby jej powiedziano: trzeba umrzeć - no to cóż - tylko westchnęłaby podniósłszy do nieba jasne oczy. - Wadim Pietrowicz zabity - powiedziała. - Do Moskwy nie wrócę, nie mam tam nikogo... nic... Co się z siostrą dzieje - nie wiem... Chciałam gdzieś się zatrzymać, może w Jekatierinosławiu... Rozstawiwszy nogi Aleksiej patrzył w ziemię. Pokiwał głową: - Szkoda, że Wadim Pietrowicz zginął, dobry był z niego człowiek... - Tak, tak - powiedziała Katia i łzy napełniły jej oczy. -To był bardzo dobry człowiek. - Ale nie posłuchaliście się mnie wtedy. Ma się rozumieć, my o swoje i wy o swoje. Tu nie ma o co żywić urazy. Ale jakże można wojować przeciwko ludowi! Czyż my się poddamy?! Widziała pani dzisiaj chłopów? A sprawiedliwy był człowiek... Patrząc na zwisającą zza płotu ciężką gałąź czereśni Katia powiedziała: - Aleksieju Iwanowiczu, poradźcie mi, co mam począć. Przecież trzeba żyć... - Powiedziała i przelękła się - słowa uleciały w próżnię. Aleksiej nie odpowiedział od razu. - Co robić? No, to pytanie bardzo pańskie. Jakże to tak? Wykształcona kobieta, zna różne obce języki, piękność, i pyta pani chłopa - co począć? Twarz jego nabrała pogardliwego wyrazu. Pobrzękiwał cicho granatami wiszącymi u pasa. Katia skuliła się. Powiedział: - W mieście znajdzie się dla pani robota. Można do knajpy - śpiewać, tańczyć, można zostać kokotką, można i do biura - pisać na maszynie. Nie zginie pani. Katia spuściła głowę, czuła, że patrzy na nią, i pod tym spojrzeniem nie mogła podnieść głowy. I tak samo jak wtedy z Miszką zrozumiała nagle, dlaczego spojrzenie Aleksieja z taką złością utkwiło w niej. Nie takie teraz były czasy, żeby przebaczać, litować się. Nie swój - znaczyło - wróg. Zapytała, jak ma żyć. Zapytała żołnierza, jeszcze gorącego od pędu, od świstu kul, od upojenia zwycięstwem... Jak żyć? I Kati dzikie wydało się to pytanie. Zapytać: z jakim przyjacielem, za jaką wolność pędzić po stepie w taczance? Wtedy jego oczy błysnęłyby dobrocią... Katia zrozumiała i zdobyła się na podstęp jak małe zwierzątko. W ciągu tej doby po raz pierwszy spróbowała się bronić: - Źleście mnie zrozumieli, Aleksieju Iwanowiczu. To nie moja wina, że mnie pędzą losy, jak suchy liść po ziemi. Co mam kochać? Na czym mi ma zależeć? Nie nauczono mnie, więc nie wymagajcie. Nauczcie od początku. (Przestał postukiwać granatami, to znaczy - uważa, słucha). Wadim Pietrowicz wbrew mojej woli wstąpił do białej armii. Nie chciałam tego. I zrobił mi wyrzut, że nie ma we mnie nienawiści... Ja wszystko widzę, wszystko rozumiem, Aleksieju Iwanowiczu, ale trzymam się na uboczu. To straszne. Na tym polega cała moja męczarnia... Oto dlaczego zapytałam was, co mam robić, jak żyć... Pomilczała chwilę, po czym otwarcie, jasno spojrzała w oczy Aleksiejowi Iwanowiczowi. Mrugnął oczami. Twarz jego stała się prostacka, zmieszana, jakby mu zabito w głowę porządnego ćwieka. Ręka podniosła się do głowy, podrapała. - To dramat, co to, to ma pani rację - powiedział marszcząc nos. -A u nas - po prostu. Brat zabił Niemca na moim podwórku, chatę podpaliliśmy i - uciekać. Dokąd? Do atamana. A wy, inteligencja... Kati udał się podstęp. Aleksiej Iwanowicz widocznie miał zamiar z miejsca rozwikłać przeklęte pytanie: o jaką prawdę mają walczyć tacy jak Katia - bez ziemi i chudoby. Daremne to były wysiłki przy płocie pod czereśnią, na którą patrzyła Katia. Miała ochotę zerwać dwie wiszące jak kolczyki, czarne czereśnie, ale nadal stała cicho przed Krasilnikowem, tylko w jej dużych oczach, rozjaśnionych niebem, błyskały iskierki humoru. - Jeżeli my, chłopi, was, miastowych, karmimy, to znaczy, że powinniście trzymać z nami - powiedział Aleksiej Iwanowicz wzmacniając wrażenie energicznym gestem. - My, chłopstwo, walczymy przeciwko Niemcom, przeciwko białym, przeciwko komunistom, ale jesteśmy za wolnymi radami wiejskimi. Zrozumiałe? Kiwnęła głową. Mówił w dalszym ciągu. Wówczas stanęła na palcach i lewą ręką, bo pod pachą prawej ręki była dziura, zerwała dwie czereśnie: jedną włożyła do ust, drugą zaczęła kręcić za ogonek. - Gdybym była ze wsi, wszystko byłoby dla mnie jasne - powiedziała i wypluła pestkę. - Tyle razy słyszałam: ojczyzna, Rosja, lud, a co to takiego - ot, pierwszy raz widzę. - Zjadła drugą czereśnię przyglądając się Aleksiejowi Iwanowiczowi, jego bródce złocącej się w słońcu, rozpiętemu na piersiach kożuchowi, mocnym nogom, strasznemu uzbrojeniu. - Lud, lud - powiedział coraz bardziej tracąc rezon - ma się rozumieć, to nic nadzwyczajnego... Ale tego, co nasze, nie oddamy. - Mocno schwycił kołek sterczący z płota, spróbował, czy mocny. - Okrutnie będziemy wojowali, choćby z całym światem... Niech pani, Jekatierino Dmitrijewno, nie mnie, ale naszych anarchistów posłucha - ci potrafią gadać... Ale... -Poruszył brwiami, surowe oczy badawczo prześliznęły się po Kati. - Bieda z nimi - rozpustnicy niepohamowani, alkoholicy... Może lepiej, żeby pani nawet nie pokazywała się im na oczy... - Głupstwo - powiedziała Katia. - Jak to - głupstwo? - Ano tak, nie jestem dzieckiem, nie ma co zaczynać ze mną. - Co to, to ma pani rację... Kati drgnął podbródek, uśmiechając się, znów wyciągnęła rękę do gałęzi czereśni. Czuła, jak całe jej ciało przenika i pieści światło słoneczne. To też było snem na jawie. - Jednakże - powiedziała - co ja bym mogła u was robić, jak myślicie, Aleksieju Iwanowiczu? - W dziale oświatowym... Batko organizuje wydział polityczny... Powiadają, że chce wydawać własną gazetę. - No, a wy? - Ja?... - Znowu schwycił kołek, potrząsnął płotem. - Ja jestem prosty żołnierz, woźnica taczanki od karabinu maszynowego, moje miejsce w bitwie... Pani, Jekatierino Dmitrijewno, niech najpierw się rozejrzy i oczywiście od razu się nie decyduje. Zetknę panią z moją szwagierką, z żoną brata, Matrioną. Przyjmiemy panią do rodziny czy jak... - A batko Machno kazał mi przyjść wieczorem, żeby mu czyścić paznokcie. - Co?! - Aleksiej od razu chwycił się za pas pod kożuchem i aż nos mu się zaostrzył. - Paznokcie?... Co pani mu odpowiedziała? - Odpowiedziałam, że zostałam wzięta do niewoli - spokojnie powiedziała Katia. - Dobrze. Kiedy przyśle po panią - niech pani idzie. Ale ja tam będę... W tej samej chwili z ganku furkocząc fartuchem zbiegła gruba Aleksandra: - Jadą, jadą! - zawołała biegnąc otworzyć bramę. Z daleka słychać było okrzyki: "Hura", pojedyncze wystrzały, tętent kopyt. Wracał batko z armią. Katia i Aleksiej wyszli na ulicę. Nad szlakiem unosiła się chmura kurzu. Na pagórkach koło wiatraków pędzili jeźdźcy, trojki. Pierwsze oddziały armii wkraczały do sioła. Dokoła uwijali się chłopcy, biegły dziewczyny. Mokre, spienione konie robiły bokami. Machnowcy stali na wozach zakurzeni, spoceni, w zsuniętych na bakier czapkach. W taczance z rozwiewającymi się brzegami perskiego dywanu jechał Machno. Wsparłszy się pod boki i trzymając koło biodra barankową czapkę siedział na skrzynce od amunicji. Blada jego twarz zastygła w naprężeniu, spieczone usta były zaciśnięte. Za nim w drugim wozie jechało sześciu ludzi wyglądających z miejska - w marynarkach, w miękkich kapeluszach, w słomianych czapkach, wszyscy z długimi włosami, z bródkami, w okularach: anarchiści ze sztabu i z wydziału politycznego. Rozdział VIII. Dasza Tielegina przeżyła pięć miesięcy sama w opustoszałym mieszkaniu. Iwan Iliicz wyjeżdżając na front zostawił jej tysiąc rubli, ale tych pieniędzy nie starczyło na długo. Na szczęście mieszkanie o piętro niżej, skąd jeszcze w styczniu uciekł z rodziną wysoki dygnitarz petersburski, zajął obrotny cudzoziemiec Matte, skupiający obrazy, meble i różne różności. Dasza sprzedała mu sypialnię, kilka sztychów, porcelanowe drobiazgi. Obojętnie rozstawała się z rzeczami przechowującymi w sobie, jak stary zapach, bolesne wspomnienia. Z przeszłością wszystko, wszystko było zerwane. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży przeżyła wiosnę i lato. Miasto pustoszało. O godzinę jazdy od Piotrogrodu, za rzeką Siestrą, zaczynał się front. Rząd przeniósł się do Moskwy. Pałace przeglądały się w Newie poprzestrzelanymi, pustymi oknami. Ulic nie oświetlano. Milicjanci nie mieli ochoty strzec spokoju i tak skazanych na zagładę burżujów. Wieczorami zjawiali się na ulicach straszni ludzie, jakich dawniej nikt nie widywał. Zaglądali do okien, włóczyli się po ciemnych schodach, próbując klamek od drzwi. Nie daj Boże, jeżeli ktoś nie zamknął się przezornie na dziesięć spustów! Dawał się słyszeć podejrzany szmer i do mieszkania wchodzili nieznajomi. "Ręce do góry"! - rzucali się na mieszkańców, wiązali sznurami od elektryczności, po czym bez pośpiechu wynosili węzełki z łupem. W mieście grasowała cholera. Kiedy dojrzały jagody, zrobiło się naprawdę strasznie: ludzie padali w kurczach na ulicach i na rynkach. Wszędzie o czymś szeptano. Spodziewano się niesłychanej klęski. Mówiono, że czerwonoarmiści przyczepiają do czapki pięcioramienną gwiazdę do góry nogami i że to jest pieczęć antychrysta, i że jakoby w zamkniętej kapliczce na moście lejtenanta Schmidta zaczął się zjawiać "biały mąż", co oznacza, że należy się spodziewać klęski powodzi. Z mostów pokazywano wygasłe kominy fabryczne - na tle purpurowego zachodu sterczały jak "diabelskie palce"... Fabryki zamykano. Robotnicy szli do oddziałów aprowizacyjnych, niektórzy rozchodzili się po wsiach. Na ulicach, między kamieniami, zazieleniła się trawka. Dasza nie co dzień wychodziła z domu i tylko z rana - na rynek, gdzie bezlitosne Czuchonki zdzierały po dwie pary spodni za pud kartofli. Coraz częściej na rynkach zjawiali się czerwonogwardziści i strzelaniem w powietrze rozpędzali przeżytki ustroju burżuazyjnego - Czuchonki z kartoflami i paniusie ze spodniami i z firankami. Z każdym dniem trudniej było o żywność. Czasami przychodził z pomocą tenże Matte wymieniając pamiątkowe drobiazgi na konserwy i cukier. Dasza starała się mniej jeść, żeby uniknąć kłopotu. Wstawała wcześnie. Szyła coś, jeżeli były nici, albo brała książkę z roku 1913 albo 1914, czytała - byleby nie myśleć, ale najczęściej myślała siedząc przy oknie, a ściślej - myśli jej krążyły dokoła ciemnego punktu. Niedawny wstrząs psychiczny, rozpacz, przygnębienie, wszystko jakby się skupiło gdzieś w zakamarkach mózgu: resztki choroby. Tak schudła, że wyglądała na szesnastoletnią dziewczynę. I czuła się znowu panną, ale bez panieńskiej fantazji. Mijało lato. Kończyły się białe noce i posępniej rozlewały się zachody nad Kronsztadem. Z otwartego okna czwartego piętra Dasza miała rozległy widok: patrzyła na opustoszałe ulice, gdzie zapadł mrok nocy, na ciemne okna domów. Światła się nie zapalały. Z rzadka słychać było kroki przechodnia. Dasza myślała: co będzie dalej? Kiedy skończy się to odrętwienie? Niedługo jesień, deszcze, znowu zawyje zimny wiatr nad dachem. Nie ma drew. Futro sprzedane. Może wróci Iwan Iliicz... Ale znowu będzie to samo -smutek, czerwieniejące druciki w żarówkach, niepotrzebne życie. Znaleźć siły, otrząsnąć się z odrętwienia, wyjść z tego domu, w którym jest żywcem pogrzebana, wyjechać z tego umierającego miasta... Wówczas musi coś nowego stać się w życiu... Po raz pierwszy w tym roku Dasza pomyślała o czymś "nowym". Przyłapała siebie na tej myśli, wpadła w podniecenie, zdumiała się, jakby znów poprzez zasłonę beznadziejnego przygnębienia przywidziały jej się odblaski jasnej przestrzeni - tego, co zamarzyło się jej pewnego razu na statku wołżańskim. Potem nastąpiły dni smutku z powodu Iwana Iliicza: żałowała go w jakiś nowy sposób, po siostrzanemu, z żalem wspominała jego cierpliwe starania, jego w końcu nikomu nie szkodzącą dobroduszność. Dasza odnalazła w bibliotece trzy białe tomiki wierszy Biessonowa -całkiem wygasłe wspomnienie. Przeczytała je przed wieczorem, w ciszy, kiedy koło okna przelatywały jaskółki jak czarne strzałki. W wierszach znalazła słowa o swoim smutku, o samotności, o ciemnym wietrze, który będzie poświstywał nad jej grobem... Dasza pomarzyła, popłakała. Rano wyjęła z kufra, z naftaliny, uszytą przed ślubem suknię i zaczęła ją przerabiać. Tak samo jak wczoraj latały jaskółki, świeciło blade słońce. W ciszy daleko rozlegały się czasem uderzenia, czasem - trzask, coś ciężko padało na bruk: widocznie w zaułku rozbierali drewniany dom. Dasza nie śpiesząc się szyła. Naparstek wciąż jej się ześlizgiwał z chudego palca, raz omal nie wypadł za okno. Przypomniało jej się, jak z tym naparstkiem siedziała na kufrze w przedpokoju u siostry i jadła chleb z marmoladą. Było to w czternastym roku. Katia pokłóciła się z mężem i wyjeżdżała do Paryża. Była w małym kapelusiku z wzruszająco niezależnym piórkiem. Już w drzwiach odwróciła się, zobaczyła Daszę na kufrze, przypomniała sobie: "Daniusza, jedź ze mną"... Dasza nie pojechała. A teraz... Przenieść się do Paryża... Dasza znała Paryż z listów Kati: błękitny, jedwabny, pachnący jak pudełeczko od perfum... Szyła i wzdychała ze wzruszenia. Wyjechać!... Mówią, że nie ma pociągów, za granicę nie puszczają... Przedostać się pieszo, iść z węzełkiem przez lasy, góry, pola, niebieskie rzeki, z kraju do kraju, do cudownego, eleganckiego miasta... Łzy jej zaczęły kapać. Co za głupstwa, ach, co za głupstwa. Wszędzie wojna. Niemcy ostrzeliwują Paryż z ogromnej armaty. Rozmarzyła się! Czy to sprawiedliwe - nie pozwolić człowiekowi żyć spokojnie i radośnie... "Co ja im zrobiłam?"... Naparstek wpadł pod fotel, słońce rozpłynęło się przez łzy, ze świstem latały jaskółki: co im tam - byleby były muchy i komary... "A ja wyjadę, mimo wszystko wyjadę"! - płakała Dasza. Potem w przedpokoju dało się słyszeć kilka powolnych i naglących uderzeń do drzwi. Dasza odłożyła igłę i nożyczki na parapet okna, otarła oczy pogniecioną robotą, rzuciła ją na fotel i poszła zapytać, kto puka... - Czy tu mieszka Daria Dmitrijewna Tielegina?... - Dasza zamiast odpowiedzi nachyliła się do dziurki od klucza. Po drugiej stronie drzwi także nachylono się i przez dziurkę ostrożny głos powiedział: - Mam dla niej list z Rostowa... - Dasza natychmiast otworzyła drzwi. Wszedł nieznajomy w pogniecionym płaszczu żołnierskim, w podartej czapce. Dasza przelękła się i cofnęła wyciągając ręce przed siebie. Przybyły powiedział spiesznie: - Na Boga, na Boga... Dario Dmitrijewno, pani mnie nie poznaje? - Nie, nie... - Kuliczok, Nikanor Juriewicz... aplikant adwokacki... Pamięta pani Siestrorieck? Dasza opuściła ręce wpatrując się w chudą, dawno nie goloną twarz o ostrym nosie. Zmarszczki koło oczu, uważnych i przenikliwych, mówiły o nabytej ostrożności, nieregularne usta - o zdecydowaniu i okrucieństwie. Przypominał zwierzątko wypatrujące niebezpieczeństwa. - Czyżby pani zapomniała, Dario Dmitrijewno?... Byłem wtedy aplikantem u Mikołaja Iwanowicza Smokownikowa, nieboszczyka męża siostry pani... Byłem wtedy zakochany w pani, dostałem od pani wtedy porządną nauczkę... Czy przypomina pani sobie? Nagle uśmiechnął się w sposób jakiś dawno zapomniany, "przedwojenny", prostodusznie - i Dasza wszystko sobie przypomniała: płaski, piaszczysty brzeg, słoneczną mgłę nad ciepłą i leniwą zatoką, siebie - "niedotykalską", dziewczęcą kokardę na sukni, zakochanego Kuliczoka, którym pogardzała z całą siłą swej ambitnej dziewiczości... Zapach wysokich sosen, dzień i noc poważnie szumiących na piaszczystych wydmach... - Pan się bardzo zmienił - powiedziała Dasza drżącym głosem i wyciągnęła do niego rękę, którą Kuliczok zręcznie ujął, ucałował. Pomimo marnego płaszcza od razu było widać, że te lata przesłużył w kawalerii. - Pozwoli pani, że oddam list. Niech mi pani pozwoli odejść dokądś, żeby zdjąć but... List, pani wybaczy, mam w onucy - popatrzył znacząco i przeszedł za Daszą do pustego pokoju, gdzie usiadł na podłodze i wykrzywiając się zaczął ściągać zabłocony but. List był od Kati, ten sam, który wręczyła w Rostowie podpułkownikowi Tietkinowi. Zaraz po przeczytaniu pierwszych wierszy Dasza krzyknęła, schwyciła się za gardło... Wadim zabity! Przebiegła list nie mogąc nadążyć oczami. Chciwie przeczytała po raz drugi. Osłabiona, usiadła na poręczy fotela. Kuliczok skromnie stał z daleka. - Nikanorze Juriewiczu, czy pan widział moją siostrę? - Nie. List wręczyła mi pewna osoba dziesięć dni temu; osoba ta zakomunikowała mi, że Jekatierina Dmitrijewna już przeszło miesiąc temu opuściła Rostów... - Mój Boże! Gdzież ona jest? Co się z nią dzieje? - Niestety, nie miałem możności wypytać. - Znał pan jej męża? Wadim Roszczyn... Zabity... Katia pisze - ach, jakie to straszne!... Kuliczok ze zdziwieniem podniósł brwi. List tak drżał w chudziutkiej ręce Daszy, że wziął go, przebiegł oczami te wiersze, gdzie była mowa o Walerianie Onolim, który opowiedział Kati o śmierci męża. Kącik ust Kuliczoka z wyrazem złości uniósł się do góry: - Zawsze przypuszczałem, że Onoli jest zdolny do podłości... Z tego, co on mówi, wynika, że Roszczyn zginął w maju. Prawda? Bardzo dziwne... Wydaje mi się - że widziałem go nieco później. - Kiedy? Gdzie? Ale tu Kuliczokowi wydłużył się drapieżny nosek, utkwił w Daszy kłujące spojrzenie. Zresztą trwało to zaledwie sekundę. Płonące z podniecenia oczy Daszy, drżąca twarz, czepiające się, zimne paluszki jak najwyraźniej wskazywały, że tu nie ma czego się obawiać: choć to żona czerwonego oficera, ale nie zdradzi. Kuliczok przysuwając się do oczu Daszy zapytał: - Czy jesteśmy sami w mieszkaniu? (Dasza spiesznie skinęła głową: tak, tak). Niech pani posłucha, Dario Dmitrijewno, to, co powiem, stawia moje życie w zależności od... - Pan jest denikinowskim oficerem? - Tak. Dasza splotła palce, ze smutkiem spojrzała w okno, w bezbrzeżny błękit: - U mnie nie ma się pan czego obawiać... - Tego byłem pewny... I chcę prosić panią o nocleg na kilka dni. Powiedział to twardo, prawie groźnie. Dasza schyliła głowę: - Dobrze... - Ale jeżeli pani się boi... (Odsunął się od Daszy). Nie? Nie boi się pani? (Przybliżył się znowu). Rozumiem, rozumiem... Ale nie ma pani czego się obawiać... Jestem bardzo ostrożny... Będę wychodził tylko po nocach... Żywa dusza nie wie, że jestem w Pitrze... (Wyjął spod podszewki czapki dokument żołnierski). O... Iwan Swiszczew... Czerwonoarmista. Autentyczny. Własnoręcznie wziąłem... Więc chciałaby pani wiedzieć o Wadimie Pietrowiczu?... Zdaje mi się, że tu jest jakaś plątanina... Kuliczok schwycił ręce Daszy, ścisnął je: - A więc pani trzyma z nami, Dario Dmitrijewno? No, dziękuję. Cała inteligencja, całe pokrzywdzone, zadręczone oficerstwo gromadzi się pod święte sztandary Armii Ochotniczej. To armia bohaterów... I zobaczy pani - Rosja będzie ocalona, i ocalą ją ręce białych. A te chamskie łapy - precz od Rosji! Dość sentymentów... Lud pracujący! Przejechałem teraz półtora tysiąca wiorst na dachu wagonu... Widziałem lud pracujący! Co za bydło! Twierdzę: tylko my, mała grupka bohaterów, mamy w swoim sercu prawdziwą Rosję. I my bagnetem przybijemy naszą prawdę na portalu pałacu Taurydzkiego... Daszę ogłuszył potok słów... Kuliczok czarnym paznokciem przeszywał przestrzeń, piana ciekła mu z kącików ust. Widocznie nazbyt długo musiał milczeć na dachu wagonu... - Dario Dmitrijewno, nie będę przed panią ukrywał... Jestem wysłany tutaj, na północ, celem wywiadu i werbunku... Wielu jeszcze nie ma pojęcia o naszych siłach... W waszych gazetach jesteśmy po prostu bandami białogwardyjskimi, nędzną garstką, którą oni pojutrze ostatecznie zetrą z oblicza ziemi... Nic dziwnego, że oficerstwo boi się jechać... A czy pani wie, co się naprawdę dzieje nad Donem i na Kubaniu?... Armia dońskiego atamana narasta jak kula śnieżna. Gubernia woroneska już wolna od czerwonych. Na Stawropol skierowano już natarcie. Z dnia na dzień oczekujemy, że ataman Krasnow wyjdzie nad Wołgę i zdobędzie Carycyn... Wprawdzie on się jakoś zwąchał z Niemcami, ale... to nie na długo... Teraz my, denikinowcy, idziemy, jak na paradzie, na południe Kubania. Torgowa, Tichoriecka i Wielikokniażeska zdobyte przez nas, Sorokin rozbity doszczętnie. Wszystkie stanice entuzjastycznie witają Armię Ochotniczą. Pod Białą Gliną zadaliśmy coś podobnego do klęski Mamaja, nacieraliśmy po takich górach trupów, że pokorny sługa pani po pas ubroczył się we krwi... Dasza zbladła patrząc mu w oczy. Kuliczok uśmiechnął się z dumą: - Myśli pani, że to wszystko? To dopiero początek rozprawy. Pożar przerzuca się na cały kraj. Gubernie - samarska, orenburska, ufimska, cały Ural - w ogniu. Lepsza część chłopstwa sama organizuje białe armie. Cała środkowa Wołga znajduje się w rękach Czechów. Od Samary do Władywostoku - wszędzie powstanie. Gdyby nie ci przeklęci Niemcy, cała Małorosja powstałaby jak jeden mąż. Miasta nad górną Wołgą to składy dynamitu, gdzie trzeba tylko zapalić lont... Bolszewikom przepowiadam najwyżej miesiąc życia, nie stawiam na nich nawet złamanego grosza. Kuliczok drżał z podniecenia. Teraz nie przypominał już zwierzątka. Dasza patrzyła w jego ostronosą twarz, spaloną wiatrem stepowym, zahartowaną w ogniu bitew. Było to gorące życie, które wdarło się w jej bladą samotność. Daszy mocno pulsowało w skroniach, serce gwałtownie biło. Kiedy Kuliczok pokazując drobne zęby zaczął skręcać machorkę, Dasza zapytała: - Zwyciężycie. Ale przecież wojna nie będzie wiecznie trwała... Co będzie potem? - Co potem? - Zaciągając się zmrużył oczy. - Potem - wojna z Niemcami aż do ostatecznego zwycięstwa, kongres pokojowy, w którym bierzemy udział jako najwięksi bohaterowie, a potem, wspólnymi siłami aliantów, całej Europy, restytucja Rosji - porządku, praworządności, parlamentaryzmu, wolności... To na przyszłość... Ale na najbliższe dni... Nagle schwycił się za prawą stronę piersi. Namacał coś pod płaszczem. Ostrożnie wyjął przełamaną na pół tekturkę - wierzch od pudełka papierosów - pokręcił ją w palcach. Znowu ukłuł Daszę spojrzeniem. - Nie mogę ryzykować... Widzi pani, o co chodzi... Tu u was zdarzają się rewizje na ulicy... Oddam pani coś. - Ostrożnie rozłożył tekturkę i wyjął mały trójkącik, wycięty z biletu wizytowego. Na trójkąciku były wypisane ręcznie dwie litery: O i K... - Niech pani to schowa, Dario Dmitrijewno, i strzeże jak świętości... Nauczę panią, jak się tym posługiwać... Przepraszam... Czy pani się boi? - Nie... - Zuch z pani. zuch. Sama o tym nie wiedząc, po prostu pociągnięta przez cudzą zdecydowaną wolę, Dasza dostała się w sam gąszcz spisku, do organizacji zwanej "Związkiem Obrony Ojczyzny i Wolności", obejmującej stolicę i szereg miast Wielkorosji. Postępowanie Kuliczoka -emisariusza denikinowskiej kwatery głównej - było lekkomyślne, prawie nieprawdopodobne: po pierwszych słowach poważnie zaufać mało znajomej kobiecie, żonie czerwonego oficera. Ale był kiedyś zakochany w Daszy i teraz patrząc w jej szare oczy nie mógł nie wierzyć, jeżeli oczy mówiły: "Niech pan zaufa". W tym czasie natchnienie, a nie spokojna rozwaga, poruszało wolę ludzką. Ryczał huragan zdarzeń, szalało morze ludzkie, każdy czuł się zbawcą tonącego okrętu i wymachując rewolwerem na kołyszącym się mostku komenderował - na prawo czy na lewo ster. I wszystko wydawało się wtedy złudne. Dokoła niezmierzonej Rosji krążyły białogwardyjskie miraże. Oczy stawały się nieprzytomne z nienawiści. To, czego się pragnęło - ukazywało się w krótkotrwałych dekoracjach mirażu. A więc szybki upadek bolszewików wydawał się niewątpliwy; wydawało się, że wojska Ententy już płynęły z czterech stron świata na pomoc armiom białym; sto milionów chłopów rosyjskich gotowe było modlić się do Konstytuanty, miasta jedynego i niepodzielnego cesarstwa tylko czekały na znak, żeby rozpędziwszy rady delegatów, na drugi dzień wprowadzić znów porządek i parlamentarną praworządność. Oszukiwali siebie, roili miraże wszyscy poczynając od petersburskiej damy, która z jedną zmianą bielizny uciekła na południe, aż do wszechwiedzącego profesora Milukowa, który z dumnym uśmiechem oczekiwał końca wypadków, ustalonych przez niego w perspektywie historii. Jednym z wierzących w pocieszające miraże był tak zwany "Związek Obrony Ojczyzny i Wolności". Zorganizował go na początku wiosny osiemnastego roku Borys Sawinkow po samobójstwie atamana Kaledina i po wymarszu z Rostowa armii Korniłowa. Związek był jakby nielegalną organizacją Armii Ochotniczej. Na czele "Związku Obrony Ojczyzny i Wolności" stał nieuchwytny i zakonspirowany Sawinkow. Chodził z farbowanymi wąsami po Moskwie, nosił angielski frencz, żółte getry i płaszcz koloru khaki. Związek zorganizowany był na sposób wojskowy: sztab, dywizje, brygady, pułki, wywiad i różne służby. W instytucjach sztabowych siedział pułkownik Pierchurow. Werbunek na członków związku odbywał się w ścisłej konspiracji. Jeden członek mógł znać tylko czterech. W razie wsypy mogła być aresztowana tylko piątka, dalej ślad się urywał. Miejsce, w którym się znajdował sztab, i nazwiska wodzów pozostały dla wszystkich tajemnicą. Do mieszkania tego, kto pragnął wstąpić do związku, przychodził szef pułku lub oddziału, badał go, dawał mu zaliczkę pieniężną i zaszyfrowywał na kartce adres. Te kartki z kółkami oznaczającymi ilość członków i z adresami co tydzień przesyłano do sztabu. Przegląd sił urządzano na bulwarach, koło pomników, przyczym członkowie byli obowiązani mieć w szczególny sposób rozpięte płaszcze albo wstążeczkę w oznaczonym miejscu na płaszczu. Służbie łączności wydawano trójkąt wycięty z biletu wizytowego, z dwiema literami oznaczającymi: pierwsza - hasło, druga - miasto. Trójkąt po okazaniu przykładano do biletu wizytowego, z którego był wycięty. Związek rozporządzał znacznymi siłami wywiadu. W kwietniu na zakonspirowanej konferencji postanowiono przerwać sabotaż i zacząć pracować w instytucjach radzieckich. W ten sposób członkowie związku przeniknęli do centrum aparatu państwowego. Część ich wstąpiła do milicji moskiewskiej. Na Kremlu został osadzony informator. Przeniknęli do kontroli wojskowej, a nawet do Najwyższej Rady Wojennej. Kreml, jak się zdawało, był mocno,oplątany ich siecią. W tym czasie wyobrażano sobie, że nieuniknione jest zdobycie Moskwy przez wojska niemieckiego feldmarszałka Eichohrna. I chociaż pośród członków związku silny był kierunek germanofilski - wiara w jedyne na świecie bagnety niemieckie - jednakże na ogół orientowano się na Ententę. W sztabie związku oznaczono nawet dzień wkroczenia Niemców do Moskwy - piętnastego czerwca. Dlatego postanowiono, rezygnując z opanowania Kremla i Moskwy, wyprowadzić wojskowe oddziały związku do Kazania, wysadzić w powietrze wszystkie podmoskiewskie mosty i zbiorniki wody, w Kazaniu, Niżnym, Kostromie, Rybińsku i Muromie wywołać powstanie, połączyć się z Czechami i stworzyć wschodni front bazując na Uralu i bogatych prowincjach zawołżańskich. Dasza uwierzyła co do słowa we wszystko, o czym mówił Kuliczok: patrioci rosyjscy albo - jak ich nazwał, rycerze ducha walczyli o to, żeby na zawsze znikły bezczelne Czuchonki z kartoflami, żeby ulice Petersburga były jasno oświetlone i żeby wyległ na nie wesoły, strojny tłum, żeby można było w chwili depresji włożyć kapelusik z piórkiem, wyjechać do Paryża... Żeby na polu koło Letniego Ogrodu nie skakali "skoczkowie". Żeby wiatr jesienny nie poświstywał na mogile syna Daszy. Wszystko to obiecał jej Kuliczok w rozmowie przy herbacie. Był głodny jak pies, unicestwił połowę zapasu konserw, jadł nawet mąkę z solą. O zmierzchu niepostrzeżenie zniknął zabrawszy klucz od drzwi. Dasza poszła spać. Zasłoniła okno, położyła się i - jak to bywa w męczących godzinach bezsenności - myśli, obrazy, wspomnienia, nagłe domysły, gorące wyrzuty popędziły spychając, prześcigając się wzajemnie... Dasza przewracała się, chowała ręce pod poduszkę, kładła się na plecach, na brzuchu... Kołdra paliła, sprężyny kanapy wpijały się w bok, prześcieradła ześlizgiwały się na podłogę... Noc była fatalna. Długa jak życie. Ciemny punkcik w mózgu Daszy ożył, zapuścił jadowite korzonki we wszystkie tajemne zwoje. Ale po co były wszystkie te wyrzuty sumienia, straszne poczucie winy, braku słuszności? Gdybyż to zrozumieć! I oto później, kiedy roleta w oknie zaczęła szarzeć, Dasza zmęczyła się wirowaniem w fantastycznym korowodzie myśli, osłabła i uspokoiwszy się, po prostu i uczciwie potępiła siebie od początku do końca - przekreśliła całą siebie. Usiadła na łóżku, zebrała włosy w węzeł, spięła je, opuściła chude, nagie ręce na kolana i zamyśliła się. "Samotnico, marzycielko, zimna, nikogo nie kochająca kobieto - żegnaj, niech cię diabli, nie żal ciebie... I dobrze, że cię nastraszyli "skoczkowie" koło Letniego Ogrodu: mało, trzeba było lepiej nastraszyć... Teraz - zniknąć... Teraz, porwana wiatrem, leć, leć, duszko moja, dokąd każą, rób, co każą... Nie ma twojej woli... Jesteś jedną z miliona milionów... Jaki spokój, jakie wyzwolenie!"... Kuliczoka nie było dwie doby. Pod jego nieobecność przychodziło kilku ludzi, wszyscy wysocy, w wytartych marynarkach, nieco zmieszani, ale bardzo dobrze wychowani. Nachylając się do dziurki od klucza mówili hasło. Dasza wpuszczała ich. Dowiedziawszy się, że "Iwana Swiszczewa" nie ma w domu, nie od razu odchodzili: jeden nagle zaczynał opowiadać o swoich zmartwieniach rodzinnych, drugi zapytawszy, czy może zapalić, ostrożnie, jak coś cennego, wyciągnął z papierośnicy z monogramami śmierdzącego, grubego papierosa i wymawiając literę "r" jak "ł" przeklinał ordynarnie "rączych i psich delegatów". Trzeci zdobywał się na szczerość: i kuter motorowy przygotowany na Kriestowskim koło pałacu Biełosielskich-Biełozierskich, i kosztowności udało się wydostać z safesu, ale cóż, kiedy dzieci chorują na koklusz... Diabelnie się nie wiedzie!... Widocznie wszystkim przyjemnie było pogawędzić z chudziutką, milutką młodą kobietą o dużych oczach. Wychodząc całowali ją w rękę. Daszę dziwiło tylko, że jakoś bardzo naiwni byli ci spiskowcy, zupełnie jak z jakiejś głupiej komedii... Prawie wszyscy z ostrożna informowali się - czy "Iwan Swiszczew" przywiózł sumy dyspozycyjne? Byli w końcu więcej niż pewni, że "ta głupia historia z bolszewikami" bardzo niedługo się skończy. "Niemcy, doprawdy, nie muszą się wysilać, żeby zająć Piotrogród". Wreszcie zjawił się Kuliczok - znowu głodny, zabłocony i bardzo zatroskany. Poinformował się, kto przychodził pod jego nieobecność. Dasza opowiedziała szczegółowo. Wykrzywił się z irytacją: - Gałgany! Przychodzili po zaliczki... Gwardia! Nie chce im się szlacheckiego tyłka podnieść z fotela, chcą, żeby Niemcy przyszli ich wyzwolić: wasze ekscelencje, dopiero co powywieszaliśmy bolszewików, wszystko w porządku... Oburzające, oburzające... Z dwustutysięcznego korpusu oficerskiego znalazło się prawdziwych bohaterów ducha trzy tysiące u Drozdowskiego, koło ośmiu tysięcy u Denikina i u nas w "Związku Obrony Ojczyzny" - pięć tysięcy... i to wszystko... A gdzie reszta? Sprzedali duszę i sumienie Czerwonej Armii. Inni warzą gutalinę do butów, handlują papierosami... Prawie cały sztab generalny u bolszewików... Hańba! Najadł się mąki z solą, wypił wrzątku i poszedł spać. Wczesnym rankiem zbudził Daszę. Kiedy ubrawszy się naprędce przyszła do jadalni, Kuliczok wykrzywiając się chodził dokoła stołu: - No, a pani? - niecierpliwie krzyknął do Daszy. - Czy pani mogłaby zaryzykować, wiele złożyć na ofiarę, narazić się na tysiące trudności?... - Tak - powiedziała Dasza. - Tutaj nikomu nie dowierzam... Nadeszły niepokojące wieści... Trzeba pojechać do Moskwy. Pojedzie pani? Dasza tylko mrugnęła kilka razy oczami, podniosła brwi... Kuliczok doskoczył, posadził ją przy stole, usiadł blisko, dotykając jej kolanami, i zaczął tłumaczyć - kogo należy w Moskwie zobaczyć i co powiedzieć o organizacji piotrogrodzkiej. Mówiąc to wszystko z hamowaną wściekłością, wbijał Daszy słowa w pamięć. Kazał jej powtórzyć. Powtórzyła posłusznie. - Wspaniale! Mądra z pani kobieta. Takie właśnie są nam potrzebne. -Zerwał się szybko, zacierając ręce. - A teraz, jak będzie z mieszkaniem pani? Powie pani w komitecie domowym, że na tydzień wyjeżdża do Ługi. Ja zostanę tu jeszcze kilka dni, a potem klucz oddam prezesowi... Dobrze? Od całego tego pędu zdarzeń Daszy kręciło się w głowie. Ze zdumieniem czuła, że bez sprzeciwu pojedzie wszędzie i zrobi, co jej każą... Kiedy Kuliczok wspomniał o mieszkaniu, Dasza obejrzała się na kredens: "Wstrętny, ponury kredens, jak trumna"... Przypomniały jej się jaskółki nęcące do lotu w siną dal. Wydało jej się, że szczęście - to wylecieć z tej zakurzonej klatki w dzikie, szerokie życie... - Cóż mieszkanie - powiedziała. - Może nie wrócę... Niech pan robi, jak pan chce... Jeden z tych, którzy przychodzili pod nieobecność Kuliczoka, wysoki, o pociągłej twarzy i obwisłych wąsach, uprzejmy człowiek, umieścił Daszę w twardym wagonie, gdzie wszystkie szyby były wybite. Nachyliwszy się powiedział basem do ucha: "Przysługa pani nie będzie zapomniana" - I zniknął w tłumie. Przed odjazdem przebiegli obok pociągu jacyś ludzie. Z zawiniątkami w zębach zaczęli włazić przez okna. W wagonie zrobiło się całkiem ciasno. Włazili na półki, wpełzali pod ławki i tam pocierali zapałki, z całkowitą satysfakcją dymili machorką. Pociąg wolno wlókł się obok mglistych błot z wygasłymi kominami fabryk, obok zapleśniałych stawów. Przepłynęło poza światłem słonecznym Wzgórze Pułkowskie, gdzie zapomniani przez wszystkich, mądrzy astronomowie z siedemdziesięcioletnim Glasenappem nadal obliczali ilość gwiazd w kosmosie. Pobiegły zagajniki sosnowe, sosny, letniska. Na przystankach nikogo więcej nie wpuszczono do wagonu - wystawiono uzbrojony posterunek. Było teraz spokojnie, choć hałaśliwie. Dasza, mocno ściśnięta, siedziała między dwoma frontowcami. Z góry, z półki, zwieszała się głowa jakiegoś wesołka. Co chwila nawiązywał rozmowę: - No i cóż? - pytano z półki pękając ze śmiechu. - Jakże wam tam? Naprzeciwko Daszy, między zatroskanymi i milczącymi kobietami, siedział jednooki, chudy, z obwisłymi wąsami i zarośniętym podbródkiem chłop w słomianym kapeluszu. Koszula jego, uszyta z worka, była związana na szyi tasiemką. U pasa wisiał mu grzebyk i kawałek ołówka kopiowego, za pazuchą miał jakieś papiery. Dasza z początku nie słuchała rozmowy. Ale to, co opowiadał jednooki, było widocznie bardzo ciekawe. Powoli ze wszystkich ławek odwróciły się ku niemu głowy, w wagonie się uciszyło. Frontowiec z karabinem powiedział pewnym tonem: - No tak, zrozumiałem was. jesteście machnowcy, słowem - partyzanci. Jednooki milczał przez chwilę, uśmiechając się chytrze pod wąsem. - Słyszeliście, braciszkowie, że dzwonią, ale nie wiecie, w której cerkwi. - Przesunąwszy brzegiem spracowanej dłoni po wąsach, spędził uśmiech i powiedział nawet nieco uroczyście: - Machno - to organizacja kułacka... Operuje w Jekatierinosławszczyźnie. Tam co chałupa - to z pół setki dziesięcin. A my to co innego. Myśmy czerwoni partyzanci... - No i cóż wy? - zapytał wesołek. - Rejon naszych działań to Czernihowszczyzna, po rosyjsku - czernihowska gubernia, i północne powiaty Nieżyńszczyzny. Zrozumiałe? I jesteśmy komuniści. Dla nas czy Niemiec, czy pan-obszarnik, czy hajdamacy hetmańscy, czy swój kułak wiejski - wszystko jeden diabeł... A nas mieszać z machnowcami nie należy. Zrozumiałe? - No, tak, zrozumieliśmy, przecieżeśmy nie durnie, opowiadaj dalej. - A dalej będziemy tak opowiadać... Po tej bitwie z Niemcami upadliśmy na duchu. Cofnęliśmy się do koszelewskich lasów, zaszyliśmy się w takie gąszcze, gdzie tylko wilki chodziły. Wypoczęliśmy trochę. Zaczęli zbiegać się do nas ludzie z okolicznych wsi. Żyć nie można, powiadają. Niemcy poważnie zabrali się do oczyszczania okręgu z partyzantów. A do pomocy Niemcom - hajdamacy: co dzień przyjeżdżają do sioła i kogo im wskażą kułacy, tego biją. Po tych opowiadaniach naszych chłopaków taka złość brała, że aż dech zapierało. A w tym czasie przyłączył się do nas jeszcze jeden oddział. Cała armia zebrała się w lesie, trzystu pięćdziesięciu ludzi. Na dowódcę wybraliśmy partyzanta werkijowskiego, chorążego Gołtę. Zaczęliśmy myśleć, w jakim kierunku rozwinąć dalsze operacje, i postanowiliśmy wziąć pod obserwację Desnę, a Desną przewożono sprzęt wojskowy dla Niemców. Poszliśmy. Wybraliśmy miejsca, w których statki płynęły tuż koło brzegu. Zaczailiśmy się... - A niech was, no i jakże? - zapytał wesołek z półki. - Ano tak. Podjeżdża statek. "Stój"! - rozlega się z przedniej tyraliery. Kapitan nie spełnia rozkazu. Salwa. Statek, ma się rozumieć - do brzegu. My zaraz na pokład, wystawiliśmy posterunki i - sprawdzanie dokumentów. - Jak się należy - powiedział frontowiec. - Na statku ładunek - siodła i uprząż. Wiozą je dwaj pułkownicy, jeden zupełnie stary, drugi dzielny, młody. Oprócz tego - ładunek medykamentów. A to nam właśnie potrzebne. Stoję na pokładzie, sprawdzam dokumenty, patrzę, podchodzą komuniści, Piotr i Iwan Pietrowscy z Borodiańszczyzny. Od razu się domyśliłem i udałem, że ich nie znam. Potraktowałem ich oficjalnie, surowo: "Wasze dokumenty". Pietrowski podaje mi paszport, a razem z nim parę słów na bibułce od papierosa: "Towarzyszu Pijawko, wyjeżdżam z bratem z Czernihowa, jadę do Rosji i proszę was, nie okazujcie nam żadnych względów, żeby nie zwrócić uwagi otoczenia, bo dokoła szpicle"... Dobrze. Po sprawdzeniu dokumentów wyładowaliśmy uprząż, siodła, aptekę, a także piętnaście skrzynek wina dla pokrzepienia naszych rannych. Należy oddać sprawiedliwość lekarzowi ze statku, że zachowywał się po bohatersku: "Nie mogę - krzyczy - oddać apteki, to przeczy wszelkim prawom, a między innymi traktatowi międzynarodowemu". Odpowiedź nasza była krótka: "Sami mamy rannych, to znaczy, że nie międzynarodowe, ale ludzkie prawa żądają: dawaj aptekę"... Aresztowaliśmy dziesięciu oficerów, wysadziliśmy ich na brzeg, a statek puściliśmy. Stary pułkownik zaraz na brzegu zaczął płakać, prosić, żeby go nie zabijać, wspomniał o swoich zasługach wojennych. No i pomyśleliśmy: "Po co go ruszać, on i tak sam niedługo umrze". Puściliśmy go w porywie wspaniałomyślności. A ten w nogi do lasu... Wesołek wybuchnął radosnym śmiechem. Jednooki poczekał, aż się przestaną śmiać: - Drugi, urzędnik wojskowy, wywarł na nas dodatnie wrażenie, śmiało odpowiadał na wszystkie pytania, zachowywał się swobodnie, tego też puściliśmy. Resztę zaprowadziliśmy do lasu... Tam rozstrzelaliśmy ich za to, że żaden z nich nic nie chciał mówić... Dasza wstrzymując oddech patrzyła na jednookiego. Twarz miał spokojną, gorzko pomarszczoną. Jedyne jego oko, które wiele widziało, niebieskawe, z drobną źrenicą, w zamyśleniu patrzyło na przebiegające sosny. W jakiś czas później jednooki podjął opowiadanie: - Niedługośmy siedzieli nad Desną - Niemcy nas okrążyli i cofnęliśmy się w kierunku drózdowskich lasów. Zdobycz rozdaliśmy chłopom: wina, co prawda, łyknęliśmy po czarce, ale resztę oddaliśmy do szpitala. Na lewo od nas operował w tym czasie Krapiwiański z dużym oddziałem, na prawo - Marunia. Naszym wspólnym zadaniem było podejść pod Czernihów i zdobyć go wypadem. Gdybyśmy mieli dobrą łączność między oddziałami... Prawdziwej łączności nie było - i spóźniliśmy się. Niemcy co dzień wysyłają wojsko - artylerię, kawalerię. Bardzo im dokuczyło nasze istnienie. Ledwie wyjdą, powiedzmy, z sioła - w siole komitet rewolucyjny, paru kułaków -na osinę... Wtedy wysłano mnie do oddziału Maruni po pieniądze, strasznie były potrzebne. Za produkty płaciliśmy ludności gotówką, maruderstwo było u nas wzbronione pod karą śmierci. Wsiadłem na wózek, pojechałem do koszelewskich lasów. Tu pogadaliśmy z Marunią o swoich sprawach, dostałem od niego tysiąc rubli kierenkami, jadę z powrotem... Koło wsi Żukówka - ledwiem zjechał do wąwozu - podjeżdża do mnie dwóch konnych, straż żukowskiego komitetu rewolucyjnego. "Ty dokąd? - tam Niemcy"... "Gdzie"? "A podchodzą już do Żukówki". Zawracam... Konia w krzaki, wysiadłem z wózka, zaczęliśmy radzić, co robić. O stawieniu oporu Niemcom nie mogło być nawet mowy. Szli całą kolumną, z artylerią... - We trzech przeciwko kolumnie, ciężko - powiedział frontowiec. - Otóż to, że ciężko. I postanowiliśmy tylko nastraszyć Niemców. Popełzliśmy pod osłoną żyta. Widzimy: tutaj - Żukówka, a tam z lasku wychodzi kolumna, koło dwustu ludzi, dwie armaty i tabor, a bliżej od nas patrol konny. Widać, szeroko rozbrzmiała sława partyzantów, kiedy aż artylerię przeciwko nam wysłali. Położyliśmy się w ogrodach. Nastrój doskonały, śmiejemy się już z góry. Oto patrol tylko o pięćdziesiąt kroków. Komenderuję: "Batalion - pal"! Jedna salwa, druga... Jeden koń pada, Niemiec pełznie w pokrzywy. A my - pal! Szczękamy zamkami, hałas, huk... Wesołkowi na półce aż oczy zapłonęły, zacisnął usta ręką, żeby nie ryknąć ze śmiechu, żeby nie opuścić ani słowa. Frontowiec uśmiechnął się z zadowoleniem. - Podjazd pogalopował do kolumny. Niemcy natychmiast rozsypali się w tyralierę, ruszyli do natarcia wedle wszelkich prawideł taktyki. Działa odprzodkowali i jak hukną z trzycalówek w ogrody, a tam baby okopywały kartofle... Wybuch, ziemia w górę... A nasze baby... (Jednooki paznokciem zsunął kapelusz na ucho, nie wytrzymał - uśmiechnął się. Wesołek parsknął śmiechem). A nasze baby z ogrodów, jak kury, uciekają, aż się kurzy... A Niemcy biegiem zbliżają się do sioła... Wtedy ja mówię: "Chłopcy, pożartowaliśmy, a teraz w nogi"... Znowu popełzliśmy przez żyto do wąwozu, wsiadłem na wózek i bez przygód dojechałem do drozdowskiego lasu. Chłopi z Żukówki opowiadali potem: Przyszli, powiadają, Niemcy do ogrodów, do samych płotów chruścianych i jak krzykną: "Hura"! A za płotami nie ma nikogo... Kto to widział, ten, powiadają, pokładał się ze śmiechu... Niemcy zajęli Żukówkę, ani komitetowców, ani partyzantów tam nie znaleźli, ogłosili w siole stan wojenny. Po dwóch dniach otrzymaliśmy w drozdowskich lasach wiadomość, że do Żukówki wjechał duży tabor niemiecki z amunicją. A dla nas naboje cenniejsze niż wszystko... Zaczęliśmy namyślać się, radzić, chłopcy nabrali apetytu, postanowiliśmy natrzeć na Żukówkę i odebrać amunicję. Zebrało się nas ze stu. Z tego trzydziestu wysłaliśmy na szlak, żeby w razie powodzenia odciąć Niemcom odwrót na Czernihów. Reszta - kolumną -pomaszerowała na Żukówkę. O zmierzchu podpełzliśmy, położyliśmy się w zbożu koło sioła i wysłaliśmy siedmiu ludzi na zwiady z tym, żeby zorientowali się w położeniu, zameldowali nam, a w nocy napadniemy niespodzianie. Leżeliśmy zupełnie cicho, palić nie było wolno. Deszcz mży, spać się chce, wilgotno... Czekamy, czekamy, zaczęło świtać. Nic się nie rusza. Co się stało? Patrzymy, już baby zaczęły wypędzać bydło w pole. I dopiero wtedy te gagatki, ci zwiadowcy pełzną - siedmiu... Okazuje się, że ci przeklęci doszedłszy do młyna położyli się, żeby odpocząć, i tak przespali całą noc, póki baby nie naszły ich z bydłem. Natarcie, oczywiście, uniemożliwione... Taka złość nas wzięła, żeśmy po prostu miejsca sobie nie mogli znaleźć. Trzeba było zrobić sąd i ukarać zwiadowców. Jednogłośnie postanowiono ich rozstrzelać. Ale wtedy ci zaczęli płakać, prosić o przebaczenie i całkowicie przyznali się do winy. Chłopcy byli młodzi, zawinili po raz pierwszy... I postanowiliśmy im przebaczyć. Ale żądaliśmy, żeby okupili swoją winę w pierwszej bitwie. - A toć czasem i przebaczyć trzeba - powiedział frontowiec. - Tak... Zaczęliśmy się naradzać. Cóż, nie zdobyliśmy Żukówki w nocy - zdobędziemy ją w dzień. Operacja poważna, chłopcy rozumieli, na co idą. Rozsypaliśmy się rzadziutko, czekamy - już, już powinny zaterkotać maszynki, leziemy po prostu na czworakach... - Chy-chy! - z góry, z półki. - A na nasze spotkanie zamiast Niemców - baby z kobiałkami: szły na jagody, dzień był świąteczny. I wyśmiały się z nas: spóźniliście się, powiadają, tabor niemiecki przed dwiema godzinami odjechał kulikowskim szlakiem. Wtedy jednogłośnie postanowiliśmy dogonić Niemców, choćby wszyscy mieli paść w bitwie. Zabraliśmy ze sobą łopaty do okopywania się, baby naznosiły nam blinów, pierogów. Ruszyliśmy. I przyczepiła się do nas cała kupa ludzi, po większej części, ma się rozumieć, z ciekawości - cała armia... Ot, cośmy zrobili: rozdaliśmy chłopom, babom pale i uszykowaliśmy się w dwie linie, postawiliśmy człowieka od człowieka o dwadzieścia kroków, z takim obliczeniem, żeby jeden był uzbrojony, drugi z pałką, z palem - dla postrachu. Rozciągnęliśmy się na pięć wiorst. Wybrałem piętnastu partyzantów, między nimi tych naszych, żal się Boże, zwiadowców, i zabrałem dwóch zmobilizowanych przez nas oficerów, jawnych kontrrewolucjonistów, ale ich uprzedziłem, żeby zasłużyli sobie na nasze zaufanie i w ten sposób ocalili swoje życie. Pobiegliśmy tą grupą na szlak przed tabor niemiecki... I wywiązała się, braciszkowie moi, bitwa nie na jeden dzień i nie na dwa... - Machnął ręką z niechęcią. - Jakże to? - zapytał frontowiec. - Ano tak. Ja ze swoją grupą przepuściłem kolumnę i natarłem na ogon, na tabor. Odbiliśmy ze dwadzieścia wozów z amunicją. Szybko uzupełniliśmy amunicję, rozdaliśmy chłopom - komu się zdążyło - karabiny i nacieramy na kolumnę. Myślimy sobie, żeśmy ją otoczyli, a okazało się, że Niemcy nas otoczyli: trzema szlakami maszerowały w tym kierunku wszystkie rodzaje broni... Rozbiliśmy się na drobne grupki, pokładliśmy się do rowów. Nasze szczęście, że Niemcy rozwijali operację wedle wszelkich prawideł wielkiej bitwy, bo inaczej nikt by się nie uratował... Z partyzantów ja i może jeszcze z dziesięciu zostało przy życiu. Biliśmy się, dopóki były naboje. A potem doszliśmy do przekonania, że nam tu nie dadzą żyć i trzeba przedostać się za Desnę, w strefę neutralną, do Rosji. Schowałem karabin i przebrany za jeńca wojennego skierowałem się do Nowogrodu Siewierskiego... - A dokąd teraz jedziesz? - Do Moskwy, po dyrektywy... Pijawka dużo jeszcze opowiadał o partyzantach i o życiu wsi. "Z jednej biedy w drugą - tak to się żyje. Doprowadzili chłopa do tego, że jak wilkowi nic mu już nie pozostaje, tylko gryźć za gardło"... Sam pochodził spod Nieżyna, pracował po cukrowniach. Oko stracił za Kiereńskiego, podczas nieszczęsnej ofensywy czerwcowej. Mówił też z tego powodu: "To Kiereński wybił mi oko". Wtedy to w okopach poznał się z komunistami. Był członkiem nieżyńskiej rady delegatów i komitetu rewolucyjnego, pracował konspiracyjnie przy organizowaniu ruchu powstańczego. Jego opowiadanie wstrząsnęło Daszą. W jego opowiadaniu była prawda. Rozumieli to wszyscy pasażerowie, patrzący opowiadającemu na usta. Reszta dnia i noc były męczące. Dasza siedziała skurczywszy nogi, zamknąwszy oczy i myślała aż do bólu głowy, aż do rozpaczy. Istniały dwie prawdy: jedna - jednookiego, tych frontowców, tych pochrapujących kobiet o prostackich zmęczonych twarzach; druga - ta, o której krzyczał Kuliczok. Ale dwóch prawd być nie może. Jedna z nich jest błędem, strasznym, fatalnym... Do Moskwy przyjechali koło południa. Staruszek-dorożkarz niemrawym truchtem powiózł Daszę błotnistą, odrapaną Miasnicką, gdzie okna pustych sklepów były opryskane błotem. Daszę uderzył opustoszały wygląd miasta. Pamiętała je z tych dni, kiedy tysiączne tłumy ze sztandarami i ze śpiewem snuły się po zlodowaciałych ulicach składając sobie życzenia z powodu bezkrwawej rewolucji. Na placu Łubiańskim wiatr podnosił kurz. Wlokło się dwóch żołnierzy w nie przepasanych bluzach z podniesionymi kołnierzami. Jakiś szczupły człowiek o pociągłej twarzy, w aksamitnej kurtce, obejrzał się za Daszą, krzyknął coś do niej, nawet pobiegł za dorożką, ale kurz zaprószył mu oczy, pozostał w tyle. Hotel "Metropol" był podziurawiony pociskami artyleryjskimi, na placu wiatr kręcił kurz, a na zaśmieconym skwerze dziwne wrażenie sprawiał klomb jaskrawych kwiatów, nie wiadomo przez kogo i po co zasadzonych. Na Twerskiej był większy ruch. Tu i ówdzie sklepiki handlowały jeszcze resztkami. Naprzeciwko rady delegatów, na miejscu pomnika Skobielewa, stał ogromny drewniany obelisk, obity czerwienią. Daszy wydał się straszny. Staruszek-dorożkarz wskazał na niego batem: - Ściągnęli bohatera. Tyle lat jeżdżę po Moskwie i zawsze tu stał. A teraz, patrzcie no, nie spodobał się władzy. Jak tu żyć? Po prostu kładź się i umieraj. Siano dwieście rubli pud. Panowie rozbiegli się, zostali sami towarzysze, a ci przeważnie chodzą piechotą... Ech, państwo... - Poruszył lejcami. - Żebyśmy choć jakiego króla dostali. Nie dojeżdżając do Strąstnego na lewo, pod szyldem "Cafe Bom", za dwiema lustrzanymi szybami siedzieli na kanapkach próżnujący młodzieńcy i zwiędłe panny, palili, pili jakiś płyn. W otwartych na ulicę drzwiach stał wsparty ramieniem długowłosy, nie uczesany, wygolony człowiek z fajką. Jak gdyby zdumiał się patrząc na Daszę, wyjął fajkę z ust, ale Dasza przejechała. Oto różowa wieża Strąstnego, oto i Puszkin. Spod łokcia wciąż sterczała mu na kiju wyblakła szmatka, zawieszona w okresie burzliwych mityngów. Chude dzieci biegały po granitowym piedestale, na ławce siedziała dama w binoklach i czapeczce zupełnie takiej samej jak szmatka za plecami Puszkina. Nad Twerskim bulwarem płynęły rzadkie obłoki. Zaturkotało auto ciężarowe pełne żołnierzy. Dorożkarz mrugnąwszy na nie powiedział: - Pojechali rabować. Zna pani Wasilija Wasilijewicza Owsiannikowa? Największy milioner w Moskwie. Wczoraj przyjechali do niego, tak samo jak ci, na samochodach ciężarowych, i całą willę oczyścili. Wasilij Wasilijewicz tylko pokręcił głową i poszedł, dokąd oczy poniosą. O Bogu zapomnieli, tak o tym starzy ludzie u nas mówią... Na końcu bulwaru ukazały się ruiny domu gagarinowskiego. Jakiś samotny człowiek w kamizelce, stojąc na górze, wybijał z muru oskardem cegły i rzucał je na dół. Na lewo spalony gmach patrzył pustymi oknami w bladawe niebo. Dokoła wszystkie domy były podziurawione kulami, jak sito. Półtora roku temu po tym chodniku Dasza i Katia biegły w narzuconych na głowę chusteczkach. Pod nogami trzaskał lód, w zamarzłych kałużach odbijały się gwiazdy. Siostry biegły do Klubu Prawników na nadzwyczajny odczyt z powodu pogłosek o rzekomo zaczętej w Petersburgu rewolucji. Wiosenne, mroźne powietrze było upajające jak szczęście... Dasza potrząsnęła głową: "Nie chcę... Pogrzebane"... Dorożka wjechała na Arbat i skręciła na lewo w zaułek. Daszy tak zaczęło bić serce, że aż jej w oczach pociemniało... Oto jednopiętrowy biały domek z facjatką. Tu od piętnastego roku Dasza mieszkała z Katią i z nieboszczykiem Mikołajem Iwanowiczem. Tu przybiegł Tielegin z niewoli niemieckiej. Tu Katia poznała Roszczyna. Z tych obłupanych drzwi wyszła Dasza w dzień ślubu. Tielegin pomógł jej wsiąść do dorożki zaprzężonej w siwego kłusaka i - popędzili o wiosennym zmierzchu, pośród bladych jeszcze świateł, na spotkanie szczęścia... Szyby na pierwszym piętrze były wybite. Dasza poznała tapety w swoim dawnym pokoju -zwisały strzępkami. Z okna wyleciała kawka. Dorożkarz pytał: - Na prawo, na lewo - jak mam jechać? Dasza sprawdziła na kartce. Zatrzymali się przed wielopiętrowym domem. Drzwi frontowe były od wewnątrz zabite deskami. Ponieważ nie wolno jej było o nic pytać, Dasza długo szukała na kuchennych schodach mieszkania 112-a. Tu i ówdzie na odgłos kroków Daszy otwierano drzwi nie spuszczając łańcucha. Zdawało się, że za każdymi drzwiami stał człowiek uprzedzający mieszkańców o niebezpieczeństwie. Na czwartym piętrze Dasza zapukała - trzy razy i jeszcze raz, jak ją nauczono. Dały się słyszeć ostrożne kroki, ktoś dysząc w dziurkę od klucza przyglądał się Daszy. Drzwi otworzyła starsza, wysoka dama z jaskrawo niebieskimi, strasznymi, wypukłymi oczami. Dasza w milczeniu podała jej trójkąt z kartonu. Dama powiedziała: - Ach, z Petersburga!... Proszę, niech pani wejdzie. Przez kuchnię, gdzie widocznie od dawna już nie gotowano, Dasza przeszła do dużych pokojów z zasłoniętymi oknami. W półmroku widać było zarysy pięknych mebli, błyszczały brązy, ale i tu wyczuwało się, jakby pokoje były nie zamieszkane. Dama poprosiła Daszę, żeby usiadła na kanapie, sama usiadła obok niej przyglądając się gościowi strasznymi, rozszerzonymi oczami. Niech pani opowiada - powiedziała surowo, rozkazującym tonem. Dasza skupiła się, skrupulatnie zaczęła powtarzać te niepocieszające wiadomości, o których Kuliczok kazał jej opowiadać. Dama splotła ładne, upierścienione ręce na ściśniętych kolanach, wyłamując palce. - A więc wy w Piotrogrodzie jeszcze nic nie wiecie? - przerwała. Niski głos drżał w jej gardle. - Nie wiecie, że wczoraj w nocy była rewizja u pułkownika Sidorowa... Znaleziono plan ewakuacji i niektóre listy mobilizacyjne... Nie wiecie, że dziś o świcie aresztowano Wilenkina... Wyprostowawszy się nerwowo, wstała z kanapy, odsunęła portierę zasłaniającą drzwi, odwróciła się do Daszy: - Niech pani tu wejdzie. Ktoś będzie z panią mówił. - Hasło! - rozkazującym tonem powiedział człowiek stojący plecami do okna. Dasza podała mu kartonowy trójkąt. - Kto pani to dał? (Dasza zaczęła wyjaśniać). Krócej! Lewą ręką trzymał przy ustach jedwabną chustkę do nosa, zakrywającą jego smagłą, a może ucharakteryzowaną twarz. Nieokreślone oczy z żółtymi obwódkami niecierpliwie wpatrywały się w Daszę. Znowu jej przerwał: - Czy wiadomo pani, że wstępując do organizacji naraża pani życie? - Jestem samotna i wolna - powiedziała Dasza. - O organizacji prawie nic nie wiem. Nikanor Juriewicz dał mi polecenie... Nie mogę dłużej siedzieć z założonymi rękami. Zapewniam pana, że nie boję się roboty... ani... - Pani jest zupełne dziecko. - Powiedział to tak samo krótko i zwięźle. Dasza z niepokojem podniosła brwi: - Mam dwadzieścia cztery lata. - Czy pani jest mężatką? (Nie odpowiedziała). W danym wypadku to jest ważne. (Skinęła głową twierdząco). O sobie może pani nie opowiadać, widzę panią na wylot. Ufam pani. Czy panią to dziwi? Dasza tylko mrugnęła oczami. Urywane, pełne pewności zdania, rozkazujący ton, zimne oczy - szybko opanowały jej nieokrzepłą wolę. Poczuła ulgę, podobnie jak wtedy, gdy przy łóżku siada doktor błyszcząc mądrymi okularami: "No, mój aniele, od dzisiaj będziemy postępować tak"... Teraz uważnie przyjrzała się temu człowiekowi z chustką przy twarzy. Był niewysokiego wzrostu, w miękkim kapeluszu, w dobrze uszytym palcie koloru khaki, w skórzanych sztylpach. Zarówno ubraniem, jak pewnymi ruchami przypominał cudzoziemca, mówił z akcentem petersburskim, bezbarwnym i nieco głuchym głosem: - Gdzie pani się zatrzymała? - Nigdzie, ja tu wprost z dworca. - Bardzo dobrze. Teraz pojedzie pani na Twerską, do kawiarni "Bom". Tam pani coś zje. Podejdzie do pani pewien człowiek, pozna go pani po szpilce od krawata - w kształcie czaszki. Powie hasło: "Z Bogiem, szczęśliwej podróży". Wówczas pani pokaże mu to... (Przedarł kartonowy trójkąt i jedną połowę oddał Daszy). Niech pani pokaże tak, żeby nikt nie widział. Człowiek ten da pani dalsze instrukcje. Podporządkowanie się mu - bezwzględne. Czy ma pani pieniądze? Wyjął z portfelu dwa dońskie banknoty po tysiąc rubli: - Za panią będą płacić. Te pieniądze niech pani stara się zachować na wypadek nieoczekiwanej wsypy, na przekupienie, ucieczkę. Musi pani być na wszystko przygotowana. Niech pani idzie... Chwileczkę... Czy pani mnie dobrze zrozumiała? - Tak - odpowiedziała Dasza z zająknięciem, składając banknoty w coraz drobniejsze kwadraciki. - Ani słowa o spotkaniu ze mną. Ani słowa nikomu o tym, że pani tu była. Niech pani idzie. Dasza poszła na Twerską. Była głodna i zmęczona. Drzewa bulwaru Twerskiego, ponurzy i nieliczni przechodnie - płynęli jak przez mgłę. Jednakże było jej spokojnie na duszy, gdyż skończył się męczący bezruch i niezrozumiałe dla niej zdarzenia pochwyciły ją diabelskim kołem i poniosły w dzikie życie. Jak cienie kinowe wyminęły ją idące naprzeciwko dwie kobiety w łapciach. Obejrzawszy się za Daszą powiedziały cicho: - Bezwstydnica, ledwie się na nogach trzyma. Potem przepłynęła wysoka dama z na pół siwymi, upiętymi w kok włosami, z tragicznie żałosnymi zmarszczkami koło lekko spuchniętych ust. Na twarzy, niegdyś zapewne pięknej, zastygł wyraz najwyższego zdumienia. Długa czarna spódnica była połatana, jakby naumyślnie, innym materiałem. Pod szalem, którego koniec wlókł się po ziemi, trzymała książki i półgłosem zwróciła się do Daszy: - Jest Rozanow, zabronione, pełne wydanie Władimira Sołowiowa... Dalej stało kilku staruszków; nachyleni nad ławką ogrodową, coś robili. Przechodząc Dasza zobaczyła na ławce dwóch, ramię przy ramieniu, mocno śpiących czerwonogwardzistów, z otwartymi ustami, trzymających karabiny między kolanami. Staruszkowie szeptem ordynarnie wymyślali śpiącym. Za drzewami suchy wiatr pędził kurz. Zadzwonił rzadko pojawiający się tramwaj hukając po bruku ułamanym stopniem. Szare grona żołnierzy wisiały na poręczach i z tyłu na hamulcu. Po głowie brązowego Puszkina skakały obojętne na rewolucję wróble. Dasza skręciła w Twerską; od tyłu nadleciał na nią obłok kurzu, obsypał papierkami, doniósł do kawiarni "Bom" - ostatniej ostoi starego beztroskiego życia. Zbierali się tu poeci wszystkich szkół, eks-dziennikarze, spekulanci literaccy, sprytni młodzieńcy, łatwo i zręcznie przystosowujący się do niepewnych czasów, panny zatrute nudą i kokainą, drobni anarchiści -w poszukiwaniu ostrych wrażeń, mieszczuchy, znęceni ciastkami. Zaledwie Dasza zajęła w głębi kawiarni miejsce pod portretem znakomitego pisarza, ktoś wymachując rękami rzucił się przez tytoniowe mglistości i siadł obok Daszy, chichocząc wilgotnym śmiechem i szczerząc popsute zęby. Był to stary znajomy, poeta Aleksander Żyrow: - Goniłem panią na Łubiance... Byłem pewny, że to pani, Dario Dmitrijewno, jakie losy panią tu sprowadziły, skąd? Pani sama? Z mężem? Czy pani mnie pamięta? Byłem kiedyś zakochany w pani - pani wiedziała o tym, prawda? Oczy mu błyszczały. Nie oczekiwał, widać, odpowiedzi na żadne pytanie. Był wciąż ten sam, z gorączką podniecenia, tylko zwiędła mu niezdrowa skóra; na chudej, pociągłej twarzy uwydatniał się nieco krzywy, szeroki u dołu nos: - A ja tyle przeżyłem przez te lata... Fantastyka!... Niedawno w Moskwie... Jestem w grupie imaginistów: Sieriożka Jesienin, Burluk, Kruczonych. Burzymy... Przechodziła pani obok Strastnego? Widziała pani na ścianie łokciowe litery? To zuchwalstwo w skali światowej... Nawet bolszewikom zaimponowało... Całą noc pracowaliśmy z Jesieninem... Matkę Boską i Jezusa Chrystusa takeśmy ubrali... Taka, wie pani, kosmiczna sprośność, że kiedy o świcie dwie staruszki przeczytały, obie od razu szlag trafił... Dario Dmitrijewno, poza tym należę do anarchistycznej grupy "Czarny Sęp"... Wciągniemy panią... Nie, nie, nawet nie ma mowy... Wie pani, kto jest naszym szefem? Słynny Mamont Dalski... Geniusz... Kean... Wielki zuchwalec... Jeszcze jakieś dwa tygodnie - i cała Moskwa będzie w naszych rękach... To mi dopiero epoka się zacznie! Moskwa pod czarnym sztandarem. Zwycięstwo postanowiliśmy uczcić - wie pani jak? Ogłosimy powszechny karnawał... Składy wina - na ulicę, na placach -orkiestry wojskowe... Półtora miliona masek. Nie ma wątpliwości, że połowa przyjdzie nago... I zamiast fajerwerku, na wyspie Łosinej wysadzimy składy artyleryjskie. W historii świata nic podobnego jeszcze nie było. W ciągu tych dni był to już trzeci system" polityczny, z jakim zapoznała się Dasza. Teraz po prostu przestraszyła się. Nawet zapomniała o głodzie. Zadowolony z wywartego wrażenia, Żyrow zaczął omawiać szczegóły: - Czy pani nie zbiera się na wymioty na widok płaskości współczesnego miasta? Mój przyjaciel, Walet, genialny malarz - ależ pamięta go pani -opracował plan całkowitej zmiany oblicza miasta... Zburzyć i zbudować od nowa nie zdążymy przed karnawałem... To i owo postanowiono wysadzić w powietrze, oczywiście muzeum historyczne, Kreml, wieżę Suchariewską, dom Piercowa... Wzdłuż ulicy stawiamy na całą wysokość domów tarcze drewniane i zamalowujemy je tematami architektonicznymi najnowszego, niebywałego stylu... Drzewa - naturalne listowie jest niedopuszczalne -drzewa malujemy za pomocą rozpylaczy na różne kolory... Niech pani sobie wyobrazi czarne lipy bulwaru Prieczystieńskiego, niepokojąco fioletowy bulwar Twerski... Niesamowicie! Postanowione jest także powszechne naigrawanie się z Puszkina... Dario Dmitrijewno, a pamięta pani "wspaniałe bluźnierstwa" i "walkę z obyczajowością" w mieszkaniu Tielegina? Przecież wtedy drwiono sobie z nas. Trzęsąc się ze śmiechu przypomniał dawne czasy - przysunął się bliżej do Daszy i już kilka razy, gestykulując, zaczepił o jej zaledwie zaznaczającą się pierś... - A pamięta pani Jelizawietę Kijewnę, tę z baranimi oczami? Jeszcze do nieprzytomności była zakochana w narzeczonym pani, a już zeszła się z Biessonowem... Jej mąż to jeden z najwybitniejszych anarchistów-bojowców, Żadow... On i Mamont Dalski to nasze główne atuty. Wie pani, i Antoszka Arnoldów jest tutaj! Za czasów Rządu Tymczasowego trząsł całą prasą, miał dwa własne samochody... Żył z arystokratkami... Miał jedną Węgierkę - z "Willa Rode" - takiej strasznej piękności, że nawet spał przy niej z rewolwerem. Zeszłego lata w lipcu jeździł do Paryża, omal nie został posłem... Osioł... Nie zdążył wysłać waluty za granicę, teraz głoduje jak sukinsyn. Tak, Dario Dmitrijewno, trzeba żyć w harmonii z nową epoką... Antoszka Arnoldów przepadł dlatego, że urządził sobie szykowne mieszkanie na Kirocznej, pozłacane meble, serwisy, sto par trzewików... Palić, burzyć, rwać na kawałki wszystkie przesądy... Absolutna, zwierzęca, dziewicza wolność - ot co? Drugi raz takich czasów nie będzie... I zrealizujemy wielkie doświadczenie. Wszyscy, którzy ciągną do mieszczańskiego dobrobytu, zginą... Zdepczemy ich... Człowiek - to nieograniczone niczym pożądanie... (Zniżył głos, przysunął się do ucha Daszy). Bolszewicy to łajno... tylko przez tydzień byli coś warci, w październiku... I od razu skręcili na państwowość. Rosja zawsze była krajem anarchistycznym, chłop rosyjski jest anarchistą z natury... Bolszewicy chcą zamienić Rosję w fabrykę -niedorzeczność. To się nie uda... Mamy Machnę... Wobec niego Piotr Wielki to szczeniak... Machno na południu, Mamont Dalski i Żadow w Moskwie... Zapalimy z dwóch końców... Dziś w nocy zaprowadzę panią tu i ówdzie, sama się pani przekona, co za rozmach... Zgadza się pani? Idziemy? Oto już od kilku minut przy sąsiednim stoliku siedział blady młodzieniec z ostrą bródką. Spoza binokli bacznie przypatrywał się Daszy trzymając przed sobą gazetę. Oszołomiona fantazją Żyrowa nie próbowała protestować: w obłokach dymu tytoniowego, jak jej się zdawało, powstawały jak błyskawice te niesamowite zamysły, pływały dziwne twarze z pomiętymi w ustach papierosami, z rozszerzonymi źrenicami... Cóż ona mogła odpowiedzieć? Pisnęłaby żałośnie, że jej serduszko drży przed tymi doświadczeniami - i oczywiście w hałasie diabelskiego śmiechu, rżenia, chichotu zatonąłby jej pisk. Oczy człowieka z ostrą bródką obmacywały ją coraz natarczywiej. W jego pąsowym krawacie zauważyła małą, metalową czaszkę-szpilkę, domyśliła się, że to ten, z którym ma się spotkać, wstała, ale nieznajomy krótko potrząsnął głową każąc jej siedzieć na miejscu. Dasza zmarszczyła czoło zastanawiając się, co to znaczy. Wskazał oczami na Żyrowa. Zrozumiała i poprosiła go, żeby przyniósł jej coś do jedzenia. Wówczas człowiek z bródką podszedł do stołu Daszy i powiedział prawie nie otwierając ust: - Z Bogiem, szczęśliwej podróży. Dasza otworzyła torebkę i pokazała połowę trójkąta. Przyłożył ją do drugiej połowy i podarł na drobne kawałeczki. - Skąd pani zna Żyrowa? - zapytał pośpiesznie. - Od dawna, z Petersburga. - To nam na rękę. Trzeba, żeby uważano panią za należącą do ich towarzystwa. Niech pani się godzi na wszystko, co proponuje. A jutro -niech pani zapamięta - proszę przyjść o tej porze pod pomnik Gogola na bulwar Prieczystieński. Gdzie pani nocuje? - Nie wiem. - Tę noc może pani spędzić, gdzie pani chce... Niech pani idzie z Żyrowem... - Jestem okropnie zmęczona. - Oczy Daszy napełniły się łzami, ręce jej drżały, ale spojrzawszy w jego niedobrą twarz, na szpilkę z czaszką, posłusznie schyliła głowę. - Proszę pamiętać - absolutna konspiracja. Jeżeli się pani wygada, chociażby niechcący - czasy bojowe, trzeba będzie panią sprzątnąć... Podkreślił to słowo. Dasza zacisnęła palce u nóg. Do stołu przeciskał się Żyrow z dwoma talerzami. Człowiek ze szpilką podszedł do niego wykrzywiając wąskie usta uśmiechem i Dasza usłyszała, jak powiedział: - Ładna dziewczynka. Co za jedna? - No, te daj spokój, Jurku, nie dla ciebie. - Uśmiechając się czy też grożąc Żyrow wyszczerzył za nim resztki zębów i postawił przed Daszą razowy chleb, parówki i szklankę brunatnej lury. - Więc jakże, ma pani czas dziś wieczór? - Wszystko mi jedno - odpowiedziała Dasza, z męczącą rozkoszą jedząc parówki. Żyrow zaproponował, żeby pójść do niego: do numeru hotelu "Lux", na ukos przez ulicę. - Niech pani się prześpi, umyje, a około dziewiątej przyjdę po panią. Zabiegał i krzątał się wciąż jeszcze, tak samo jak dawniej, trochę bojąc się Daszy. Łóżko w jego pokoju - z firankami ze złotogłowiu i różowym dywanem - było tak podejrzane, że nawet on sam to zrozumiał - zaproponował Daszy, żeby położyła się na kanapie. Uprzątnąwszy gazety, rękopisy, książki, zasłał prześcieradło, nakrył czarnym futrem z tchórza, wyprutym z czyjegoś drogiego palta, zachichotał i wyszedł. Dasza zdjęła obuwie. W krzyżu, w nogach, w całym ciele czuła łamanie. Położyła się i natychmiast zasnęła, ogrzana grubym futrem słabo pachnącym perfumami, zwierzęciem i naftaliną. Nie słyszała, jak wchodził Żyrow i nachylony przyglądał się jej, jak w drzwiach powiedział basem wysoki, wygolony mężczyzna, przypominający Rzymianina: "No cóż, przyprowadź ją tam, dam zlecenie"... Był już późny wieczór, kiedy westchnąwszy obudziła się. Żółtawy księżyc nad dachem domu załamywał się w nierównej szybie okna. Pod drzwiami leżało pasmo światła elektrycznego. Dasza przypomniała sobie wreszcie, gdzie się znajduje, szybko włożyła pończochy, poprawiła włosy, suknię i poszła do umywalni. Ręcznik był tak brudny, że Dasza namyśliła się rozcapierzając palce, z których kapała woda, i wytarła ręce w spód sukni. - Ogarnęło ją ostre przygnębienie pod wpływem tej całej niedoli, wstręt ścisnął ją za gardło: uciec stąd do domu. do czystego okna z jaskółkami. - Odwróciła głowę, spojrzała na księżyc - martwy, wykrzywiony, straszny sierp nad Moskwą. Nie, nie... Nie ma powrotu - umierać w samotności, w fotelu przy oknie, nad opustoszałym Kamiennoostrowskim, słuchać, jak deskami zabijają domy... Nie... Niech się dzieje, co chce... Do drzwi zapukano, na palcach wszedł Żyrow: - Dostałem zlecenie, Dario Dmitrijewno, chodźmy. Daria nie zapytała, jakie zlecenie i dokąd ma iść, włożyła czapeczkę własnej roboty, przycisnęła do boku torebkę z dwoma tysiącami. Wyszli. Jedna strona Twerskiej była w świetle księżyca. Latarnie się nie paliły. Pustą ulicą powoli przeszedł patrol - milcząco i posępnie zastukały buty. Żyrow skręcił na bulwar Strastnyj. Tu plamy księżycowe leżały na nierównej ziemi. W nieprzejrzany mrok pod lipy strach było spojrzeć. Na przedzie w ten cień jak gdyby cofnął się człowiek. Żyrow zatrzymał się, w ręku miał rewolwer. Postawszy chwilę gwizdnął z cicha. Stamtąd odpowiedziano gwizdnięciem. - Połundra - powiedział głośniej. - Przechodź, towarzyszu - leniwie odpowiedział wyraźny głos. Skręcili na Małą Dmitrówkę. Tu na ich spotkanie szybko przeszło przez ulicę dwóch ludzi w skórzanych kurtkach. Przyjrzawszy się im przepuścili w milczeniu. Przed Klubem Kupieckim, gdzie z pierwszego piętra zwisał nad wejściem czarny sztandar, zza kolumn wyszli czterej ludzie, wycelowali rewolwery. Dasza potknęła się. Żyrow powiedział gniewnym tonem. - Niech was diabli wezmą, towarzysze! Po co niepotrzebnie straszycie... Mam zlecenia od Mamonta... - Pokaż. Przy świetle księżyca czterej bojowcy, ukrywszy niezarośnięte policzki w podniesionych kołnierzach, a oczy - pod daszkami czapek, obejrzeli papier. Twarz Żyrowa, jak nieżywa, zastygła, rozciągnęła się w uśmiechu. Jeden z czterech zapytał brutalnie: - A dla kogo to? - Dla tej towarzyszki - Żyrow schwycił Daszę za rękę - to artystka, z Piotrogrodu... Koniecznie trzeba ją ubrać... Przystępuje do naszej grupy... - Dobra. Wejdź... Dasza i Żyrow weszli do słabo oświetlonego hallu z karabinem maszynowym na schodach. Zjawił się komendant, niski, pucołowaty student w kurtce mundurowej i w fezie. Długo obracał w ręku i czytał zlecenie, opryskliwie zapytał Daszę: - Co potrzeba z rzeczy? Odpowiedział Żyrow: - Mamont kazał, żeby ubrać od stóp do głów, wszystko jak najlepsze... - Jakże to - Mamont kazał... Czas by już wiedzieć, towarzyszu: tutaj się nie rozkazuje... Tu nie sklepik... (Komendanta zaswędziało udo, skrzywił się strasznie, podrapał). Dobrze, chodźmy. Wyjął klucz i poprowadził do dawnej garderoby, gdzie obecnie mieścił się skład Domu Anarchii. - Dario Dmitrijewno, niech pani wybiera nie krępując się, to wszystko należy do ludu... Żyrow szerokim gestem wskazał na wieszaki, gdzie rzędami wisiały sobolowe, gronostajowe, ze srebrnych lisów okrycia, szynszylowe, małpie, fokowe futerka. Leżały na stołach i po prostu kupami na podłodze. W otwartych walizach pełno było ubrań, bielizny, pudełek z obuwiem. Zdawało się, że zwieziono tutaj całe składy zbytku. Komendant, obojętny na te obfitości, ziewał przysiadłszy na skrzynce. - Dario Dmitrijewno, niech pani bierze wszystko, co się pani spodoba, ja zaniosę; pójdziemy na górę, tam pani się przebierze. Cokolwiek by się mówiło o skomplikowanych przeżyciach Daszy, była ona przede wszystkim kobietą. Poróżowiały jej policzki. Tydzień temu, kiedy jak konwalia więdła przy oknie, kiedy zdawało się, że życie skończone i nie ma na co czekać, nie skusiłyby jej żadne skarby. Teraz wszystko dokoła rozwarło się. To, co uważała w sobie za skończone i nieruchome, rozruszało się. Nastąpił ten dziwny stan, kiedy pragnienia, przebudzone nadzieje skierowują się w przyszłość, w niepokojącą mgłę dnia jutrzejszego, a teraźniejszość - cała leży w gruzach, jak opuszczony dom. Nie poznawała swego głosu, zdumiewały ją jej własne odpowiedzi, postępki, spokój, z jakim odnosiła się do otaczającej ją zewsząd fantastyki. Jakimś uśpionym dotychczas instynktem samoobrony wyczuła, że teraz trzeba pędzić pod rozpiętymi żaglami, wyrzuciwszy ładunek za burtę. Wyciągnęła rękę do płowego sobolowego okrycia: - Proszę to. Żyrow spojrzał na komendanta, ten kiwnął głową. Żyrow zdjął okrycie, przerzucił je przez ramię. Dasza nachyliła się nad otwartym kufrem, przez sekundę poczuła wstręt do tych cudzych rzeczy, wreszcie po łokieć wsunęła rękę pod warstwę bielizny. - Dario Dimitrijewno, a pantofelki? Niechże pani bierze już i buciki na deszcz. Toalety wieczorowe w tamtej garderobie. Towarzyszu komendancie, daj kluczyk... Dla artystki, rozumiesz, toaleta to narzędzie pracy. - Co mnie to obchodzi, bierzcie, co chcecie - powiedział komendant. Dasza, a za nią Żyrow z rzeczami weszli na pierwsze piętro do małego pokoju, gdzie stało przebite kulą lustro. Wśród pajęczyny pęknięć w mglistym szkle Dasza zobaczyła jakąś inną kobietę, powoli wciągającą jedwabne pończochy. Oto włożyła na siebie delikatną koszulę, włożyła bieliznę z koronkami. Przestępując odrzuciła pantofelkami na bok pocerowaną. Narzuciła futro na nagie, chude ramiona... "Kimże ty jesteś, moja kochana? Kokotą? Awanturnicą? Złodziejką?... Ale jaka ładna... A więc wszystko przede mną? No cóż, później jakoś się zorientujemy"... Wielka sala restauracyjna w "Metropolu", uszkodzona przez październikowe bombardowanie, już nie była czynna, ale w gabinetach jeszcze podawano jedzenie i wino, ponieważ część hotelu była zajęta przez cudzoziemców, przeważnie przez Niemców, i tych spośród zapamiętałych ludzi interesu, którzy potrafili wystarać się o zagraniczny paszport -litewski, polski albo perski. W gabinetach hulano jak we Florencji podczas dżumy. Po znajomości, od tyłu, wpuszczano rdzennych moskwian, przeważnie aktorów, przekonanych, że moskiewskie teatry nie dociągną nawet do końca sezonu: teatry wraz z aktorami czeka nieunikniona zagłada. Aktorzy pili nie dbając o życie. Duszą tych nocnych hulanek był Mamont Dalski, aktor dramatyczny, tragik, którego nazwisko w niedawnej przeszłości było nie mniej głośne niż nazwisko Rossiego. Był to człowiek o niesamowitym temperamencie, piękny mężczyzna, gracz, rozsądny szaleniec, niebezpieczny, dumny i chytry. W ostatnich latach grywał rzadko, wyłącznie na gościnnych występach. Widywano go w domach gry, na południu, na Syberii. Opowiadano o jego potwornych przegranych. Zaczynał się starzeć. Mówił, że porzuca scenę. Podczas wojny brał udział w ciemnych kombinacjach z dostawcami. Kiedy zaczęła się rewolucja, zjawił się w Moskwie. Poczuł gigantyczną, tragiczną scenę i zapragnął zagrać na niej główną rolę - w nowych "Braciach rozbójnikach". * Z całą przekonywającą siłą genialnego aktora zaczął mówić o świętej anarchii i absolutnej wolności, o względności zasad moralnych i o prawie każdego do wszystkiego. Siał w Moskwie podniecenie w umysłach. Kiedy poszczególne grupy młodzieży, zasilone przez kryminalistów, zaczęły rekwirować wille - zjednoczył te różne grupy anarchistów, gwałtem zajął Klub Kupiecki i nazwał go Domem Anarchii. Postawił rząd radziecki wobec faktu dokonanego. Jeszcze nie wypowiadał wojny władzy radzieckiej, ale niewątpliwie fantazja jego ogarniała dalsze horyzonty niż skład w Klubie Kupieckim i nocne hulanki, kiedy na podwórzu Domu stojąc w oknie przemawiał do ludu i tuż za jego antycznym gestem ręki na dół, na podwórze, w tłum, leciały spodnie, buty, kawałki materiału, butelki z koniakiem. Tego człowieka - posępną, jakby odlaną z brązu twarz, na której namiętności i hucznie przeżyte życie jak wielki rzeźbiarz wykuły fałdy i zmarszczki, energiczne linie ust, podbródka i szyi, objętej miękkim, brudnym kołnierzykiem - Dasza pierwszego zobaczyła, kiedy razem z Żyrowem weszła do gabinetu "Metropolu". Wieko fortepianu było podniesione. Szczupły, wygolony człowiek w aksamitnej kurtce, przechyliwszy w tył głowę, zagryzłszy papierosa, zasłoniwszy rzęsami maślane oczy, brał akordy pogrzebowe. Przy stole, pośród mnóstwa pustych butelek, siedziało kilka światowych sław. Jeden z nich, z zadartym nosem, podparłszy dłonią charakterystyczny podbródek, wskutek czego jego miękka twarz spłaszczyła się, śpiewał tenorkiem jak pop. Pozostali - rezoner z twarzą jak dzban, ponury komik z obwisłą wargą, bohater nie golony trzecią dobę, z zaostrzonym nosem, amant pijany aż do męczarni, wielki charakterystyczny z płomiennym czołem, głęboko porytym zmarszczkami, na pozór całkiem trzeźwy - wtórowali, kiedy było trzeba, chórem. Archidiakon od "Chrystusa Zbawiciela", siwiejący, przystojny mężczyzna w złotych okularach, ważących półtora funta i ofiarowanych mu przez kupiectwo moskiewskie, przechadzał się po dywanie wymachując rękawem sutanny i intonował. Od jego zwierzęco-aksamitnego basu drżały kryształy na stole. Gabinet był obity ciemnoczerwonym jedwabiem, z portierami ze złotogłowiu i trójramiennym parawanem przy drzwiach. Mamont Dalski stał wsparty łokciem o ten parawan. W ręku trzymał talię kart. Był ubrany na pół po wojskowemu - miał na sobie angielski frencz, kraciaste galife obszyte skórą i czarne buty. Kiedy weszła Dasza, uśmiechnął się ponuro, słuchając nabożeństwa żałobnego. - Zwariować można, jaka piękna kobieta przyszła - powiedział człowiek przy fortepianie. Dasza poczuła się onieśmielona. Zatrzymała się. Wszyscy oprócz Dalskiego spojrzeli na nią. Archidiakon powiedział: - Prawdziwie rosyjska uroda... - Dzieweczko, prosimy do nas - aksamitnie powiedział charakterystyczny. Żyrow szepnął: - Niech pani siada, niech pani, siada. Dasza usiadła przy stole. Zaczęto ją całować po rękach z uroczystym podchodzeniem i pokłonami, jak Marię Stuart, po czym znów zaczęto śpiewać. Żyrow dokładał kawiorku, zakąsek, zmusił ją do wypicia czegoś słodkiego, palącego. Było duszno, pełno dymu. Po mocnym napoju Dasza zrzuciła futro, położyła obnażone ręce na stole. Była pod wrażeniem posępnych akordów, pradawnych słów pieśni. Nie odrywając oczu patrzyła na Mamonta. Przed chwilą, po drodze, Żyrow opowiadał o nim. Dalski stał w dalszym ciągu przy parawanie i był albo wściekły, albo pijany do utraty przytomności. - Więc jakże, panowie? - powiedział basem napełniającym pokój. - Nikt nie chce? - Nikt, nikt nie chce z tobą grać, i tak nam wesoło; odczep się, uspokój się - szybko tenorkiem powiedział ten ze spłaszczoną twarzą. - No, Jaszeńka, podaj no ton, głos siódmy... Jasza przy fortepianie, całkiem przechyliwszy głowę, zmrużywszy oczy, położył palce na klawiszach. Mamont powiedział: - Nie na pieniądze... Pluję na wasze pieniądze... - Wszystko jedno, nie chcemy, nie zgrywaj się, Mamont. - Chcę grać o wystrzał... Dłuższą chwilę po tym wszyscy milczeli. Bohater z zaostrzonym nosem przesunął dłonią po czole i włosach, wstał, zaczął zapinać kamizelkę: - Ja zagram o wystrzał. Komik w milczeniu schwycił go, nawalił się ośmioma pudami wagi, posadził go na miejsce. - Założę się o moje życie - krzyknął bohater - że łajdak Mamont ma znaczone karty!... Gwiżdżę na to, niech zaczyna... Puśćcie mnie... Ale już słabł. Rezoner z rozszerzającą się u dołu twarzą powiedział miękko: - No, a wina nie ma ani kropelki. Mamont, toż to świństwo, kochanku... Wówczas Mamont Dalski rzucił na stolik od telefonu talię kart i duży pistolet automatyczny. Rzeźbiona, duża twarz pobladła mu ze wściekłości. - Nikt stąd nie wyjdzie - powiedział cedząc każdą sylabę. - Będziemy grali tak, jak ja chcę... Te karty nie są znaczone. Mocno wciągnął powietrze szerokimi nozdrzami, dolna warga wydęła mu się. Wszyscy zdali sobie sprawę, że nadeszła niebezpieczna chwila. Popatrzył na twarze siedzących przy stole. Jasza przy fortepianie zagrał jednym palcem "czyżyka". Nagle czarne brwi Mamonta podniosły się, w jego bezdennych oczach błysnęło zdumienie. Zobaczył Daszę. Pod tym spojrzeniem Dasza poczuła, że jej szybko ziębnie serce. Nie chwiejąc się podszedł do niej, ujął koniuszki jej palców i podniósł do spieczonych ust, ale nie pocałował, tylko dotknął: - Mówicie, że nie ma wina... Wino będzie... Zadzwonił, w dalszym ciągu patrząc na Daszę. Wszedł Tatar-kelner. Rozłożył ręce: ani jednej butelki, wszystko wypite, piwnica zamknięta, zarządzający wyszedł. Wtedy Mamont powiedział: - Idź. - I jak pod spojrzeniami tysięcy widzów podszedł do telefonu. Wywołał numer:-Tak... Ja... Dalski... Wysłać nakaz, "Metropol"... Jestem tutaj... Natychmiast... Tak... Czterech wystarczy... Z wolna odłożył słuchawkę, wsparł się całą postacią o ścianę i skrzyżował ręce na piersiach. Upłynęło nie więcej niż piętnaście minut. Jasza przy fortepianie cicho grał Skriabina. Daszy zakręciło się w głowie od tych znajomych dźwięków, przylatujących z przeszłości. Czas zniknął. Srebrna lama na piersi Daszy podnosiła się i opadała, krew uderzyła do uszu. Żyrow coś szeptał, ona nie słuchała. Była podniecona, czuła szczęście wyzwolenia, lekkość młodości. Zdawało jej się, że leci jak oderwany od dziecięcego wózeczka balonik - coraz wyżej, coraz zawrotniej... Charakterystyczny pogłaskał jej obnażoną rękę, aksamitnym głosem powiedział po ojcowsku: - Niech pani tak czule na niego nie patrzy, kochanie, oczęta oślepną... W Mamoncie, niewątpliwie, jest coś szatańskiego... Wówczas niespodziewanie otwarły się obie połowy drzwi wejściowych i za parawanem ukazały się cztery głowy w czapkach, cztery podniesione, skórzane rękawy, cztery pięści zaciskające ręczne granaty. Czterej anarchiści krzyknęli groźnie: - Nie ruszać się z miejsc! Ręce do góry! - Spocznij, wszystko w porządku - spokojnie powiedział basem Dalski. - Dziękuję wam, towarzysze. - Podszedł do nich i przechyliwszy się przez parawan zaczął im coś półgłosem tłumaczyć. Kiwnęli czapkami i wyszli. Po chwili dały się słyszeć odosobnione głosy, przytłumiony krzyk. Głuchy huk wybuchu z lekka wstrząsnął ścianami. Mamont powiedział: - Szczeniaki, nie mogą bez efektów. - Zadzwonił. Momentalnie wpadł do gabinetu blady kelner dzwoniąc zębami. - Zabierz wszystko, nakryć czysto do wina - rozkazał Mamont. - Jaszka, przestań mi szarpać nerwy, zagraj coś brawurowego. Istotnie, jeszcze nie zdążono nakryć do stołu, kiedy anarchiści znowu się zjawili z mnóstwem butelek. Położywszy na dywanie koniaki, whisky, likiery, szampan, tak samo w milczeniu znikli. Przy stole rozległy się okrzyki zdumienia i zachwytu. Mamont wyjaśnił: - Zarządziłem, żeby zarekwirowano w numerach tylko pięćdziesiąt procent alkoholu. Połowa pozostawiona właścicielom. Możecie mieć spokojne sumienie, wszystko w porządku. Jasza przy fortepianie zagrał tusz. Wystrzeliły korki od szampana. Mamont usiadł obok Daszy. Twarz jego, oświetlona wiszącą lampą, wydawała się jeszcze bardziej wyrazista. Zapytał: - Widziałem panią dzisiaj w "Luxie", pani spała... Kim pani jest. Śmiejąc się podwpływem zawrotu głowy, odpowiedziała: - Nikim... jestem balonik... Położył dużą, gorącą rękę na jej nagim ramieniu, zaczął patrzeć w oczy. Daszy było wszystko jedno - czuła tylko ciepło w chłodnym ramieniu pod ciężarem ręki. Podniosła za cienką nóżkę kieliszek szampana i wypiła do dna. - Niczyja? - zapytał. - Niczyja. Mamont tragicznym tonem zaczął mówić nad uchem Daszy: - Żyj, dziecię moje, żyj ze wszystkich sił duszy... Twoje szczęście, że mnie spotkałaś... Nie bój się, nie zohydzę miłością twojej młodości... Wolni nie kochają i nie żądają miłości... Otello - to głos średniowiecza, inkwizycja, diabelski grymas... Romeo i Julia... O, wiem - tajemnie wzdychasz do tego... To stare rupiecie... My burzymy wszystko od góry do dołu... Spalimy wszystkie książki, zburzymy muzea... Trzeba, żeby człowiek zapomniał o tysiącleciach... Wolność w jednym: święta anarchia... Wielki fajerwerk namiętności... Nie! Miłości, spokoju nie spodziewaj się, moja piękna... Ja cię wyzwolę... Zerwę zciebie łańcuchy niewinności... Dam ci wszystko, co ci przyjdzie na myśl między dwoma uściskami. Proś... Proś natychmiast... Możliwe, że jutro będzie za późno. Poprzez te malignę słów Dasza całą skórą czuła obok siebie ciężką, rozpalającą się namiętność. Ogarnęło ją przerażenie, jak we śnie, kiedy brak sił, żeby się poruszyć, a z mroku widzenia sennego zbliżają się rozpalone oczy potwora. Przewróci, zgniecie, zdepcze... Jeszcze straszniejsze było to, że w niej samej budziły się nieznane, palące, dławiące pożądania... Czuła się cała kobietą... Widocznie była tak podniecona i ładna w tej chwili, że charakterystyczny przysunął się do niej i trącając się kieliszkiem, powiedział z zazdrością: - Mamont, męczysz dziecko... Dalski zerwał się jak po wystrzale z bliska, uderzył w stół - kieliszki podskoczyły i poprzewracały się. - Zastrzelę, jeżeli dotkniesz tej kobiety!... Skoczył do stolika od telefonu, gdzie leżał rewolwer. Przewracając krzesła zerwali się wszyscy siedzący przy stole. Wówczas, sama nie wiedząc jak, Dasza zawisła na ręce Mamonta zaciskając rewolwer. Błagała oczyma. Objął jej wiotkie plecy niżej łopatek, podniósł ją i przywarł do ust dotykając zębami zębów. Dasza jęknęła. Wtedy zadzwonił telefon. Mamont opuścił Daszę na fotel (zakryła oczy ręką), gwałtownie ujął słuchawkę: - Tak... Czego chcecie? Jestem zajęty... Aha... Gdzie? Na Miasnickiej? Brylanty? Cenne? Będę za dziesięć minut... Włożył rewolwer do tylnej kieszeni, podszedł do Daszy, ujął w ręce jej twarz, kilka razy namiętnie pocałował i wyszedł robiąc pożegnalny gest ręką, jak Rzymianin. Resztę nocy Dasza spędziła w "Luxie". Zasnęła jak nieżywa, nie zdjąwszy sukni ze srebrnej lamy. (Żyrow ze strachu przed Mamontem spał w łazience). Potem aż do popołudnia siedziała zamyślona przy oknie. Z Żyrowem nie rozmawiała, na pytania nie odpowiadała. Koło czwartej wyszła i do piątej czekała na bulwarze Preczystieńskim, gdzie pod nosatym Gogolem cicho bawiły się chude dzieci - robiły pierożki i ciasteczka z kurzu i z piasku. Dasza znów miała na sobie starą suknię i czapeczkę domowej roboty. Słońce grzało w plecy, słońce przyświecało biednemu życiu. Dzieci miały z głodu małe, stare twarzyczki. Dokoła - cisza i pustka. Ani turkotu kół, ani głośniejszych odgłosów. Wszystkie koła odjechały na wojnę, a przechodnie milczeli. Gogol w granitowym fotelu garbił się pod ciężarem płaszcza zapaskudzonego przez wróble. Nie spostrzegłszy Daszy przeszło dwóch brodatych ludzi: jeden patrzył w ziemię, drugi na drzewa. Usłyszała urywek rozmowy: - Całkowita porażka?... Okropność... Co teraz robić? - Jednakże Samara zdobyta, Ufa zdobyta... - W nic teraz nie wierzę... Nie przeżyjemy tej zimy... - Jednakże Denikin rozprawia się nad Donem... - Nie wierzę, nic nie uratuje... Zginął Babilon, zginął Rzym i my zginiemy... - Jednakże Sawinkow nie został aresztowany. Czernow nie został aresztowany... - Wszystko to bujda... Tak, była Rosja, ale się skończyła. Przeszła ta sama co i wczoraj siwa dama, nieśmiało pokazała spod szala pełne wydanie pism Rozanowa. Dasza odwróciła się. Do jej ławki boczkiem podbiegł właśnie młodzieniec ze szpilką w kształcie czaszki. Obejrzawszy się szybko, poprawił binokle, przysiadł się do Daszy: - Noc spędziła pani w "Metropolu"? Dasza spuściła głowę, samymi wargami odpowiedziała: tak. - Doskonale. Mam pokój dla pani. Wieczorem przeprowadzi się pani. Żyrowowi - ani słowa. Teraz do rzeczy: czy widziała pani Lenina? - Nie. Wyjął kilka fotografii i wsunął je do torebki Daszy. Posiedział chwilę w milczeniu, chwytając i gryząc włosy bródki. Ujął ręce Daszy, martwo spoczywające na kolanach, potrząsnął nimi: - Chodzi o to... Bolszewizm - to Lenin, rozumie pani? Możemy rozbić Armię Czerwoną, ale dopóki na Kremlu jest Lenin - nie ma zwycięstwa... Zrozumiałe? Ten teoretyk, ta siła woli -to ogromne niebezpieczeństwo dla całego świata, nie tylko dla nas... Niech pani pomyśli i odpowie mi w sposób zdecydowany: godzi się pani czy nie? - Zabić? - zapytała Dasza patrząc na dziecko z gołym brzuszkiem, przewracające się na krzywych nóżkach. Młodzieniec wstrząsnął się nerwowo, popatrzył na prawo, zmrużonymi oczami zerknął na dzieci i znów zagryzł bródkę: - Nikt o tym nie mówi... Jeżeli pani myśli, niech pani nie krzyczy na głos... Przyjęliśmy panią do organizacji... Czy pani nie zrozumiała, o czym mówił Sawinkow? - Ja z nim nie mówiłam... (Młodzieniec uśmiechnął się). Ach. to znaczy, że ten z chusteczką - to on właśnie?... - Ciszej... Mówił z panią Borys Wiktorowicz... Została pani obdarzona ogromnym zaufaniem... Potrzebni nam teraz nowi ludzie. Były wielkie aresztowania. Oczywiście, wiadomo pani: plan mobilizacji w Kazaniu wsypany... Robota centrum przenosi się w inne miejsce... Ale tu pozostawimy organizację... Zadaniem pani jest obserwowanie wystąpień Lenina, przychodzenie na mityngi... do fabryk... Będzie pani pracowała nie sama... Będzie pani zawiadamiana o jego wyjazdach z Kremla i o przewidywanych wystąpieniach. Jeżeli nawiąże pani znajomości z komunistami, niech pani stara się dostać do partii - to byłoby najlepsze. Niech pani przegląda gazety i czyta literaturę... Dalsze instrukcje otrzyma pani jutro rano na tym samym miejscu... Potem dał jej adres, hasło i klucz od pokoju. Odszedł w kierunku bramy Arbackiej. Dasza wyjęła z torebki fotografię i długo się przyglądała. Kiedy zamiast tej twarzy zaczęła widzieć inną, wypływającą zza malinowych portier minionej nocy - gwałtownie zamknęła torebkę i także odeszła, nachmurzona i z zaciśniętymi ustami. Chłopaczek na krzywych nóżkach podreptał za nią, ale zaraz gruchnął wątłym ciałkiem w piasek i rozpłakał się gorzko... Pokój Daszy był przy ulicy Siwcew Wrażek w starej willi, od podwórza. Dom widocznie był opuszczony. Dasza z ledwością dopukała się do kuchennych schodów. Wyszła do niej niska, brudna staruszka z wywróconymi powiekami, z wyglądu - przyjęta na dożywocie niańka. Długo nic nie mogła zrozumieć. Wpuściwszy wreszcie Daszę i zaprowadziwszy do jej pokoju, zaczęła chaotycznie opowiadać: - Porozlatywali się jasne sokoły - i Jurij Juricz, i Michaił Juricz, i Wasilij Juricz, a Wasieńka na świętego Fomę zaczął dopiero szesnasty roczek... Już zaczęłam modlić się za ich dusze... Dasza podziękowała za herbatę, weszła pod watowaną kołdrę i w ciemności rozpłakała się rzewnie, zatykając usta poduszką... Z rana pod pomnikiem Gogola otrzymała instrukcje i rozkaz - żeby być jutro w zakładach przemysłowych. Miała zamiar wrócić do domu, ale rozmyśliła się - poszła do kawiarni "Bom". Tam zakręcił się koło niej Żyrow, pytał, dokąd znikła, dlaczego wyszła bez rzeczy. "Czekam na telefonogram od Mamonta, co mu powiedzieć o pani"? Dasza odwróciła się. żeby nie zobaczył rumieńców na policzkach... Sama czując, że kłamie, pomyślała: "Koniec końców - instrukcja jest taka, że należy utrzymywać z nim znajomość"... - Wstąpię po rzeczy - powiedziała gniewnie - a potem zobaczymy... Z paczką, w której było drogie okrycie futrzane, bielizna i wczorajsza suknia, wróciła do domu. Kiedy rozpakowała rzeczy, rzuciła na łóżko, spojrzała na nie - ogarnęły ją takie dreszcze, że zaczęła dzwonić zębami. ramiona znów poczuły ciężar jego ręki, a zęby - chłód jego zębów... Dasza uklękła przed łóżkiem i ukryła twarz w pachnącym futrze. "Cóż to takiego, cóż to takiego"? - powtarzała bezmyślnie. Rano włożyła, jak jej kazano, ciemną, perkalikową sukienkę, zawiązała chusteczkę po proletariacku (miała uchodzić za eks-pokojówkę z bogatego domu, zgwałconą przez pana - ubrania dostarczył jej człowiek ze szpilką) , i tramwajem pojechała do fabryki. Nie miała przepustki. Staruszek-stróż przy bramie zapytał ją: "Co, dziewuszko, na mityng? Idź do głównego budynku". Po zgniłych mostkach przeszła obok stosów zardzewiałego żelaza i szlaki, obok wyszczerbionych, ogromnych okien. Wszędzie było pusto, w jasne niebo cicho dymiły kominy. Wskazano jej brudne drzwi w ścianie. Dasza weszła do długiej, ceglanej hali. Mroczne światło przedostawało się tu przez zakopcony szklany dach. Wszystko było obnażone i widoczne. Z mostków zwieszały się łańcuchy powietrznych dźwigów. Niżej ciągnęły się koła transmisyj, nieruchomo wisiały na nich pasy transmisyjne. Nie przyzwyczajone oko zdumiewały czarne łożyska, to przyziemne, to wyciągnięte, to rozkraczone zarysy warsztatów. Za szerokim łukiem, w półmroku, zarysował się rozparty masyw tysiącpudowego młota hydraulicznego. Budowano tu maszyny i mechanizmy, które tam, poza mrocznymi ścianami zakładów, napełniały życie światłem, ciepłem, ruchem, celowością, zbytkiem. Pachniało tu opiłkami żelaza, smarami maszynowymi, ziemią i machorką. Mnóstwo ludzi stało przed trybuną z desek, wielu siedziało na obrabiarkach, na wysokich framugach okiennych. Dasza przecisnęła się bliżej do trybuny. Wysoki chłopak, obejrzawszy się za nią, w szerokim uśmiechu pokazał zęby - białe na umorusanej twarzy; wskazał na warsztat, wyciągnął rękę. Dasza stanęła na stole warsztatowym pod oknem. Dokoła - kilka tysięcy głów, twarze nachmurzone, czoła pomarszczone, usta zaciśnięte. Codziennie na ulicach, w tramwajach widziała te twarze - zwyczajne, rosyjskie, wymęczone, zamknięte w sobie, niedostępne. Pewnego razu - było to jeszcze przed wojną - podczas niedzielnego spaceru po wyspach dwaj aplikanci adwokaccy, towarzyszący Daszy, podjęli rozmowę właśnie o tych twarzach. "Niech pani porówna tłum paryski, Dario Dmitrijewno - ten tłum jest wesoły, dobroduszny, pieni się radością... A u nas - każdy wilkiem patrzy. O, tam idzie dwóch robotników. Chce pani, podejdę, powiem jakiś żart... Obrażą się, nie zrozumieją... Głupi, ciężki lud rosyjski"... Teraz ci nie lubiący żartów stoją podnieceni, mroczni, skupieni i zdecydowani. Te same twarze, ale pociemniałe z głodu, te same oczy, ale spojrzenia płonące, niecierpliwe. Dasza zapomniała, po co przyszła. Wrażenia z życia, w które się rzuciła z samotnego okna przy ulicy Czerwonych Zórz, porwały ją, jak burza porywa ptaka. Szczerze oddawała się cała tym nowym wrażeniom. Bynajmniej nie była głupią kobietką, ale - tak samo jak wielu - była pozostawiona samej sobie, swemu słabemu doświadczeniu. Miała w sobie żądzę prawdy, osobistej prawdy, kobiecej prawdy, ludzkiej prawdy. Referent mówił osytuacji na frontach. Mało było wiadomości pocieszających. Blokada zboża wzmacniała się: Czesi odcinali zboże syberyjskie, ataman Krasnow - dońskie. Niemcy bezlitośnie rozprawiali się z ukraińskimi partyzantami. Flota interwentów zagrażała Kronsztadowi i Archangielskowi. "A jednak rewolucja musi zwyciężyć"! Referent rzucił hasła, wtłoczył je pięścią w przestrzeń i zabierając teczkę zbiegł z trybuny. Rozległy się oklaski, ale słabe - sprawy przybierały taki obrót, że nie było powodu do oklasków. Głowy opadły, oczy zasłoniły się brwiami. Zębaty chłopak - Dasza spotkała się z nim oczami - znowu wesoło wyszczerzył do niej zęby: - A to ci zmartwienie, dziewuszko - chcą nas zamorzyć jak myszy... Cóż ty poczniesz?... - A tyś się przestraszył? - powiedziała Dasza. - Ja niby? Okropność, jakem się przestraszył. (Gniewnie zaczęto sykać na niego: "Ciszej, diable")! A ty, jak się nazywasz? Dasza popatrzyła na niego - rozpięta na muskularnej piersi czarna koszula, szyja jak u byka, wesoła twarz, uśmiech, spocone kędziory, lgnące do kobiet okrągłe oczy, czarniawy... - Dobre sobie! - powiedziała Dasza. - Co wyszczerzasz zęby? - Mamka mnie z ławki upuściła. Wiesz co, pojutrze jedź z nami na front. Dobra? Toć i tak zginiesz tu w Moskwie... Z harmonią pojedziemy, dziewczyno... Słowa jego zagłuszyły rzęsiste oklaski. Na trybunie stał nowy mówca -człowiek niewysokiego wzrostu, w szarej marynarce i w kamizelce zgniecionej w poprzeczne fałdy. Nachyliwszy łysą, pagórkowatą czaszkę szukał czegoś w papierach. Powiedział gardłowym głosem: "Towarzysze"! - i Dasza zobaczyła jego zatroskaną twarz i przymrużone jakby od słońca oczy... Ręce wspierały się o stół, o kartki z notatkami. Kiedy powiedział, że tematem na dzisiaj będzie potężny kryzys, walący się na wszystkie kraje Europy, a najciężej - na Rosję, że tematem będzie - głód, trzy tysiące ludzi pod zakopconym dachem zaczęło słuchać z zapartym oddechem. Zaczął od ogólnych przesłanek, mówił równomiernym głosem, utrzymując kontakt ze słuchaczami. Kilka razy odchodził od stołu i wracał. Mówił o wojnie światowej, której nie mogą i nie chcą skończyć dwie grupy drapieżników wczepionych sobie w gardła, o wściekłej spekulacji na głodzie, o tym, że wojnę może zakończyć tylko rewolucja proletariacka... Mówił o dwóch systemach walki z głodem: o wolnym handlu, wściekle wzbogacającym spekulantów, i o monopolu państwowym. Odszedł trzy kroki w bok od stołu, nachylił się nad audytorium, założył duże palce za kamizelkę. Od razu wysunęła się naprzód głowa o wydatnym czole i duże ręce - palec wskazujący był zaplamiony atramentem. - ...Idziemy i będziemy szli ręka w rękę z tą klasą, z którą wystąpiliśmy przeciwko wojnie, z którą wspólnie obaliliśmy burżuazję i z którą wspólnie przeżywamy cały ciężar obecnego kryzysu. Powinniśmy do końca domagać się monopolu zbożowego... (Zębaty chłopak aż chrząknął przy tym). Naszym palącym zadaniem jest przezwyciężenie głodu albo przynajmniej zmniejszenie ciężarów do nowego urodzaju, obrona monopolu zbożowego, obrona państwa radzieckiego, obrona prawa państwa proletariackiego. Wszystkie nadwyżki zboża powinniśmy zebrać i postarać się, żeby wszystkie zapasy zostały zwiezione tam, gdzie są potrzebne, powinniśmy należycie je podzielić... Zachowanie społeczności ludzkiej - to zadanie podstawowe a równocześnie niesłychanie ciężkie i dające się zrealizować tylko jedną drogą: przez powszechne, intensywne podniesienie pracy... W głębokiej ciszy ktoś nagle głucho jęknął, czyjaś wymęczona dusza potknęła się nagle na tej lodowatej stromiźnie, dokąd prowadził człowiek w szarej marynarce. Czoło jego zwisało nad słuchaczami, spod wypukłości patrzyły oczy - uparte, nieubłagane... - Stanęliśmy bezpośrednio wobec realizacji zadania rewolucyjno-socjalistycznego, stanęliśmy wobec niezwykłych trudności. To cała epoka okrutnej wojny domowej... Tylko bijąc na głowę kontrrewolucję, tylko kontynuując politykę socjalistyczną w stosunku do zagadnienia głodu, w walce z głodem, zwyciężymy i głód, i kontrrewolucjonistów wykorzystujących ten głód... Ręka jego wyleciała zza kamizelki, zniweczyła kogoś w powietrzu i zawisła nad salą: - ...Kiedy robotnicy, zdezorientowani hasłami spekulanckimi, mówią o wolnym handlu zbożem, o wwozie hurtowym, odpowiadamy, że to znaczy - pójść na rękę kułakom... My na tę drogę nie wejdziemy... Będziemy opierali się na elemencie pracującym, z którym odnieśliśmy zwycięstwo październikowe, będziemy osiągali swoje drogą wprowadzenia dyscypliny proletariackiej w warstwy ludu pracującego. Mamy przed sobą zadanie historyczne i wykonamy je... Najfundamentalniejsze zagadnienie życiowe - zagadnienie zboża - postawiły ostatnie dekrety. Wszystkie one posiadają trzy idee przewodnie Pierwsze *- to idea centralizacji, czyli zjednoczenia wszystkich do wspólnej pracy pod kierownictwem centrum... Tak, wskazują nam, że na każdym kroku monopol zbożowy jest obalany przez szmugiel i spekulację. Coraz częściej słyszy się od inteligencji: przecież szmuglerzy wyświadczają im przysługę, szmuglerzy wszystkich żywią... Tak... Ale szmuglerzy żywią po kułacku, działają właśnie tak, jak należy działać, żeby umocnić, ustanowić, uwiecznić władzę kułaków... Ręka jego przekreśliła to, czego już nigdy nie będzie. - ...Nasze drugie hasło - to jedność robotnicza. Robotnicy wyprowadzą Rosję z rozpaczliwej i niesłychanie ciężkiej sytuacji. Organizowanie oddziałów robotniczych, organizowanie głodnych z nierolniczych głodujących powiatów - wzywamy ich na pomoc, do nich zwraca się nasz komisariat aprowizacji, im mówimy: "Przystępujcie do wyprawy krzyżowej po zboże"... Z ciężką zajadłością posypały się oklaski. Dasza widziała, jak mówca cofnął się i włożywszy ręce do kieszeni uniósł ramiona. Na jego kościach policzkowych płonęły plamy, powieki drżały, czoło było wilgotne: - ...Budujemy dyktaturę... Organizujemy gwałt w stosunku doeksploatatorów... Słowa te utonęły w oklaskach. Machnął ręką: przestańcież... I - w ciszy: - "... Jednoczcie się, przedstawiciele biedoty - oto nasze trzecie hasło. A Mamy przed sobą zadanie historyczne: musimy dać świadomość nowej klasie historycznej... Na całym świecie ugrupowania robotników miejskich, robotników przemysłowych zjednoczyły się. Ale prawie nigdzie na świecie nie było jeszcze systematycznych, bezimiennych i ofiarnych prób zjednoczenia tych, którzy po wsiach, w drobnej produkcji rolniczej, w głuszy i mroku tępieją wskutek warunków, w jakich żyją. Tu mamy przed sobą zadanie, które łączy w jeden cel nie tylko walkę z głodem, lecz również walkę o cały głęboki i ważny ustrój socjalizmu. Tu mamy przed sobą taki bój. w którym warto oddać wszystkie siły i wszystko postawić na kartę, bo to bój o socjalizm, bo to bój o ostatni front pracujących i wyzyskiwanych. Szybko otarł czoło dłonią: - ...I niedaleko od Moskwy, i w guberniach położonych obok - w kurskiej, orłowskiej, tambowskiej - mamy według obliczeń ostrożnych specjalistów jeszcze teraz do dziesięciu milionów pudów nadwyżki zboża. Bierzmy się, towarzysze, do dzieła wspólnymi siłami. Tylko wspólne wysiłki, tylko zjednoczenie tych wszystkich, którzy najbardziej cierpią w głodujących miastach i powiatach, pomogą nam - i to właśnie ta droga, na którą wzywa was władza radziecka: zjednoczenie robotników, zjednoczenie biedoty, ich awangardy, do agitacji w miejscu zamieszkania, do wojny o zboże przeciwko kułakom... Częściej przesuwał teraz dłonią po czole, głos mu matowiał, powiedział już wszystko, co chciał. Wziął ze stołu kartkę, spojrzał na nią, po czym zebrał pozostałe kartki. - A więc, towarzysze, jeżeli to wszystko sobie uświadomimy, jeżeli to wszystko zrobimy, wówczas zwyciężymy na pewno. I nagle uśmiech dobroduszny i jasny rozświetlił jego twarz. I dla wszystkich stało się oczywiste: swój, swój! Zaczęto krzyczeć, klaskać, tupać. Zbiegł z trybuny wciągając głowę w ramiona. Zębaty chłopak obok Daszy ryczał na całe gardło: - Niech żyje Iliicz! Dasza mogła powiedzieć tylko, że widziała i słyszała "coś innego"... Wróciwszy z mityngu siedziała na łóżku, rozszerzonymi oczami patrzyła na ornament tapety... Na poduszce leżała kartka od Żyrowa: "Mamont czeka o jedenastej w "Metropolu"". Na podłodze przy drzwiach leżała druga kartka: "Niech pani będzie dziś o szóstej koło Gogola". Po pierwsze, to "coś innego" było bardzo surowo moralne, to znaczy, że było czymś wyższym... Była mowa o zbożu. Dawniej wiedziała, że zboże można kupić lub wymienić; cena wiadoma: pud mąki - dwie pary nie łatanych spodni. Ale okazało się, że ten chleb rewolucja gniewnie od siebie odtrąca. Chleb ten jest nieczysty. Lepiej umrzeć niż jeść ten chleb. Trzy tysiące ludzi głodnych wyrzekło się dzisiaj nieczystego chleba. Wyrzekli się w imię... (Ale tu w biednej głowie Daszy znów wszystko się plątało). W imię poniżonych i uciśnionych... Przecież on tak powiedział! Oddać wszystkie siły, wszystko postawić na kartę, życie - dla pracujących i wyzyskiwanych... Oto dlaczego mają w sobie tę tragiczną surowość... Kuliczok opowiadał, że ze wszystkich stron świata gotowe wyciągnąć się ręce z pomocą, ręce z chlebem... Tylko przedtem - obalić ustrój radziecki... Obalić, a wówczas -chleb... W imię czego? W imię ocalenia Rosji. Ocalenia od kogo? - od samych siebie... Ale oni nie chcą "tak" się ratować - ona sama widziała... Biedna, biedna głowo Daszy! Późno, Daszeńko, zajęłaś się polityką... "Poczekaj no - powiedziała - poczekaj"... Założyła ręce w tył i przeszła się po pokoju patrząc na czubki bucików: , "Cóż może być wyższego nad oddanie życia za poniżonych i uciśnionych? A Kuliczok mówi, że przez bolszewików ginie Rosja, i wszyscy to mówią"... I Dasza zamknęła oczy usiłując wyobrazić sobie Rosję jako coś takiego, co powinna kochać bardziej niż siebie samą. Przypomniał jej się obraz Sierowa: dwa konie na wzgórzu, pasmo chmury na zachodzie i potargana strzecha... "Nie, to u Sierowa"... I w zamknięte oczy wesoło i dziko wyszczerzył zęby niedawno widziany zębaty chłopak. Dasza znowu się przeszła... "Jakaż jest ta Rosja? Dlaczego ją rozszarpują na różne strony? No, głupia jestem, no. nic nie rozumiem... Ach. mój Boże"! Dasza zaczęła złożonymi palcami uderzać się w piersi. Ale i to nie pomogło... "Do Lenina pobiec zapytać? Ach, do diabła, przecież ja należę do innego obozu"... Wszystkie te straszliwe sprzeczności i wątpliwości duszy sprowadziły się do tego, że przed szóstą Dasza nasunęła na oczy czapeczkę i poszła pod pomnik Gogola. Człowiek ze szpilką natychmiast odszedł od drzewa. - Spóźniła się pani o trzy minuty... No? Była pani? Słuchała pani Lenina? Niech pani opowie to, co najistotniejsze... Jak przyjechał, kto mu towarzyszył, czy ochrona była na trybunie? Dasza milczała, przez chwilę zbierając myśli: - Niech mi pan powie, w imię czego chcą go zabić? - Aha! Skąd pani to przyszło do głowy. Nikt nie mazamiaru... Tak, tak. tak... a więc-podziałało na panią? No. jeszcze by też... Właśnie dlatego jest taki niebezpieczny. - Ale on mówi rzeczy słuszne. Wyciągnąwszy szyję pod same oczy Daszy z uśmieszkiem - delikatnym i wilgotnym - zapytał podstępnie: - Więc jakże, może się pani wycofa? Dasza odchyliła głowę. A jego szyja wyciągnęła się jak gumowa, w same oczy Daszy błysnęły słońcem jego binokle. Szepnęła: - Ja nic nie rozumiem... Ja nic nie rozumiem... Ja muszę być przekonana, ja muszę być przekonana... - Lenin - to agent niemieckiego sztabu generalnego - świszczącym głosem powiedział człowiek ze szpilką. Potem stracił pół godziny na to, żeby wytłumaczyć Daszy piekielny plan Niemców: wysyłają wynajętych za ogromne pieniądze bolszewików w zaplombowanym wagonie, bolszewicy dezorganizują armię, ogłupiają robotników, niszczą przemysł ojczysty i gospodarstwo wiejskie... Za jakiś miesiąc Niemcy wezmą Rosję gołymi rękami. - Teraz bolszewicy rozdmuchują wojnę domową, krzyczą o blokadzie zbożowej, a równocześnie rozstrzeliwują szmuglerów - naszych zbawców... Oni świadomie organizują głód... Widziała pani, jak dzisiaj kilka tysięcy głupców patrzyło na usta Leninowi... Chciałoby się ręce gryźć z bólu... On oszukuje masy, miliony, cały naród... W jednej płaszczyźnie, fizycznej - to potworny prowokator... W drugiej - pochylił się do ucha Daszy i szepnął jednym wydechem - to antychryst! Pamięta pani przepowiednie? Terminy się zgadzają. Północ niesie wojnę Południowi. Zjawiają się żelazni jeźdźcy śmierci - to czołgi... W źródła wód pada gwiazda Piołun - to pięcioramienna gwiazda bolszewicka... I on przemawia do ludu jak Chrystus, tylko że wszystko - na opak... Dzisiaj i panią próbował skusić, ale my nie oddamy pani. Przeniosę panią na inną robotę. Nie wyjaśnione zostało trzecie zagadnienie. (Dasza znów wróciła do domu, położyła się na łóżku zakrywając zgiętą ręką oczy). Nagle sprzykrzyło jej się myśleć... "Czy to ja doprawdy mam sto lat? Czym brzydka jak -grzech śmiertelny? Pozwolę sobie na wszystko... Chcesz iść do "Metropolu" - idź... Dla kogo chować to wszystko, co nie chce być schowane, dławić w piersi krzyk szczęścia? Dla kogo z taką męką zaciskasz kolana? Dla czyich pieszczot?... Głupia, głupia, tchórz... Odważ się, rzuć się... Wszystko jedno - do diabła z miłością, do diabła ze mną"... Wiedziała już, że pójdzie do "Metropolu". I jeżeli namyślała się, to jedynie dlatego, że był jeszcze czas; był zmierzch - najniebezpieczniejsza godzina do rozmyślań. W mieszkaniu z wolna, jak na wieży, zegar wybił dziewiątą. Dasza szybko zerwała się z łóżka... "To poniżające, tak się niepokoić, nie chcę!"... Spiesznie rozebrała się i w samej koszuli pobiegła do łazienki, gdzie były zwalone drwa, kufry, graty. Stanęła pod natryskiem. Lodowaty deszcz spadł na plecy, Daszy omal tchu nie zaparło. Wróciła do siebie mokra, ściągnęła z łóżka prześcieradło, wytarła się dzwoniąc zębami. I nawet w tej chwili nie mogła się zdecydować: patrzyła to na starą sukienczynę, zrzuconą wprost na podłogę, to na toaletę wieczorową, przerzuconą przez oparcie fotela. I znów zdała sobie sprawę, że to -tchórzliwość, zwłoka jedynie. Wówczas zaczęła się ubierać. Lustra nie było, chwała Bogu. Narzuciła sobole i jak złodziejka wymknęła się na ulicę. Był już głęboki zmierzch. Szła bulwarami. Mężczyźni ze zdumieniem odprowadzali ją oczami, leciały na nią uwagi niezbyt uspokajające. Spod drzewa wysunęli się jacyś dwaj ludzie w żołnierskich płaszczach, zawołali: "Pasożycie, poczekaj no, dokąd biegniesz"? Na placu Nikickim Dasza zatrzymała się - ledwie dyszała, w sercu ją kłuło. Rozpaczliwie dzwoniąc przejeżdżał oświetlony tramwaj z przyczepką. Na stopniach wisieli ludzie. Jeden, uchwyciwszy się prawą ręką miedzianej poręczy, a w drugiej trzymając płaską walizeczkę krokodylową, przejechał obok Daszy i odwrócił w jej stronę wygoloną, energiczną twarz. Był to Mamont. Dasza jęknęła i pobiegła za tramwajem. Zobaczył ją, walizeczka w jego ręku kurczowo wzleciała do góry. Oderwał od poręczy drugą rękę, zeskoczył w pełnym biegu, zachwiał się, daremnie chwytając powietrze, zadarłszy jedną ogromną podeszwę, i natychmiast tułów jego znikł pod wagonem przyczepnym, walizeczka upadła pod nogi Daszy. Widziała, jak kurczowo podniosły się jego kolana, rozległ się chrzęst kości, buty powlokły się po bruku. Zazgrzytały hamulce, z tramwaju wysypali się ludzie. Grafitowe światło popłynęło w oczach, jezdnia wydała się miękka jak pierzyna - straciwszy przytomność Dasza upadła rękami i policzkiem na krokodylową walizkę. Rozdział IX. Przejście Armii Ochotniczej do ofensywy, tak zwana "druga wyprawa kubańska" - zaczęła się od operacji przeciwko stacji Torgowa. Opanowanie tego węzła kolejowego było nadzwyczaj ważne, gdyż odcinało od Rosji cały północny Kaukaz. Dziesiątego czerwca armia licząca dziewięć tysięcy bagnetów i szabel pod dowództwem Denikina rzuciła się czterema kolumnami na okrążenie Torgowej. Denikin znajdował się przy kolumnie Drozdowskiego. Naprężenie było ogromne. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że wynik pierwszej bitwy decyduje o losach armii. Pod ostrzałem artyleryjskim przeciwnika, osłaniani ogniem tylko jednego własnego działa, które strzelało kartaczami, drozdowcy rzucili się wpław przez rzeczkę Jegorłyk. W czołowej tyralierze kręcił się w wodzie jak kula, krztusząc się i klnąc, dowódca pułku sztabskapitan Turkuł. Czerwoni bronili się zawzięcie, ale skutkiem braku doświadczenia pozwolili przeciwnikowi otoczyć się. Punkty oporu zostały zepchnięte - od południa przez kolumnę Borowskiego, od wschodu - przez kawalerię Erdelyiego. Przegrupowywane oddziały czerwonych i ogromne tabory opuściwszy Torgową rozpoczęły odwrót na północ. Ale tu od strony Szablijewki zagrodziła im drogę kolumna Markowa. Zwycięstwo ochotników było całkowite. Sotnie kozackie Erdelyiego uganiały się po stepie siekąc uciekających, biorąc jeńców i wozy ze zdobyczą. Był już zmierzch. Bitwa przycichła. Denikin założywszy w tył tłuste ręce, czerwony i nachmurzony, chodził po peronie dworca. Junkrzy z żartami i śmiechem - tak się żartuje po uniknięciu śmiertelnego niebezpieczeństwa - nosili worki z piaskiem, układali je na odkrytych platformach, ustawiali karabiny maszynowe na pociągu pancernym własnej roboty. Z rzadka, wstrząsając powietrze, dolatywał odgłos wystrzału armatniego: to na północy za Szablijewką strzelano z czerwonego pociągu pancernego. Ostatni pocisk stamtąd padł koło mostu na Manyczu, tam gdzie na siwym koniku siedział generał Markow. Nie spał, nic nie jadł i nie palił dwie doby, był rozdrażniony tym, że zajęcie Szablijewki odbyło się nie tak, jak on chciał. Stacja została zajęta przez silny oddział z artylerią i pociągiem pancernym. Wczoraj, jedenastego, i dzisiaj przez cały dzień jego przeznaczona do obejścia kolumna biła się zawzięcie i bez sukcesu. Zawrotne powodzenie tym razem opuściło go. Straty były ogromne. I dopiero pod wieczór, widocznie w związku z ogólną sytuacją, zajmujący Szablijcwkę bolszewicy cofnęli się. Z lekka przechylony w siodle wpatrywał się w niewyraźne zarysy kilku trupów, zastygłych w takich pozach, w jakich zastała je śmierć. Byli to jego oficerowie, każdy z nich w bitwie wart był tyle co pluton. Całkiem bezmyślnie, skutkiem jakiejś opieszałości jego umysłu, zabito i zraniono kilkuset najlepszych żołnierzy. Usłyszał jęk i chrapliwe westchnienie człowieka, który jakby budził się z koszmaru, jakieś syczenie. Z przyczółkowego okopu podniósł się oficer i natychmiast upadł brzuchem na wał. Jęknąwszy podparł się, z trudem podniósł nogę, wylazł na wierzch i zaczął patrzeć na wielką, jasną gwiazdę w gasnącej zorzy zachodu. Pokręcił wygoloną głową, zajęczał, pokuśtykał naprzód, zobaczył generała Markowa. Zasalutował, odjął rękę: - Ekscelencjo, melduję, że jestem kontuzjowany. - Widzę. - Dostałem w plecy. - To niedobrze... - Jestem kontuzjowany w tył głowy z rewolweru z bliskiej odległości... Starał się mnie zabić ochotnik z cenzusem, Walerian Onoli... - Pańskie nazwisko? - ostro zapytał Markow. - Podpułkownik Roszczyn... Akurat w tej samej chwili po raz ostatni wystrzeliła sześciocalówka z odjeżdżającego na północ czerwonego pociągu pancernego. Pocisk z wyciem przeleciał nad ciemnym stepem. Siwy konik generała, zaniepokojony, zastrzygł uszami, zaczął przysiadać na zadzie... Pocisk runął z nieba i rozerwał się o pięć kroków od Markowa. Kiedy rozwiał się kurz i dym, Wadim Pietrowicz Roszczyn, odrzucony przez wybuch, zobaczył na ziemi siwego konika kopiącego powietrze, a obok niego - rozpostarte maleńkie, nieżywe ciałko. Roszczyn podnosząc się krzyknął: - Sanitariusze. Generał Markow zabity! Zająwszy Torgową Armia Ochotnicza skręciła na północ, na Wielikokniażeską, z podwójnym zamiarem: żeby pomóc atamanowi Krasnowowi w oczyszczeniu okręgu Salskiego od bolszewików i żeby lepiej zabezpieczyć własne tyły od strony Carycyna. Wielikokniażeską zdobyto bez większych strat, ale i sukcesu nie udało się wykorzystać, ponieważ w nocnej bitwie konna dywizja Budionnego odparła i rozbiła oddziały kozackie Erdelyiego i nie pozwoliła im przeprawić się przez Manycz. Pod samą stacją omal nie został stracony pierwszy pociąg pancerny ochotników. Dostrzeżono z niego pędzący parowóz pod białą flagą i przypuszczając, że to parlamentariusze, przerwano ogień. Ale parowóz pędził nie zmniejszając szybkości i bez ustanku gwiżdżąc. Dopiero w ostatniej chwili w pociągu pancernym zdecydowano się wystrzelić do niego kilka razy z bliskiej odległości. Jednakże zderzenie nastąpiło, jedna platforma została rozbita, parowóz przewrócił się - był oblany naftą i obwieszony bombami. Na kilka minut całe pole bitwy zainteresowało się tym obrazem z filmu amerykańskiego. Pozostawiwszy rejon dowództwu dońskiemu, a rozprawienie się z miejscowymi komunistami - oddziałom staniczników,Denikin znowu skręcił na południe celem opanowania najważniejszego węzła kolejowego - stacji Tichorieckiej, łączącej Don z Kubaniem, wybrzeże czarnomorskie i kaspijskie. Narażał się teraz na wielkie niebezpieczeństwa. Po drodze leżały dwie wielkie osady fabryczne - Piesczanokopskie i Biała Glina - ogniska bolszewizmu. Umacniano je spiesznie, Armia Kałnina gorączkowo okopywała się pod Tichoriecką. Armia Sorokina opanowała w tym czasie panikę i zaczęła mocno naciskać od zachodu. Przegrupowywały się rozbite nad Manyczem oddziały czerwonych i z tyłów przechodziły do natarcia. Z wielu stanic wysyłano zbrojne oddziały. Denikin mógł liczyć tylko na jedno: na nieskoordynowanie działań przeciwnika. Ale i to mogło w każdej chwili ulec zmianie. Dlatego śpieszył się. Miejscami sam musiał podrywać tyraliery leżące w całkowitym wyczerpaniu. Piechotę wieziono na wozach. Przed armią jechał wciąż ten sam, własnej roboty pociąg pancerny. Pod siołem Piesczanokopskim razem z czerwonoarmistami biła się cała ludność. Takiej zaciekłości ochotnicy jeszcze nie widzieli. Od rana aż do nocy step trząsł się od kanonady. Pułki Borowskiego i Drozdowskiego dwa razy wypierano z sioła. I dopiero, gdy się zorientowali, że są otoczeni ze wszystkich stron,i nie znając sił ani środków przeciwnika, czerwoni co do jednego opuścili sioło. Teraz wszystkie większe i mniejsze oddziały wojskowe oraz tłumy wysiedleńców skupiały się w Białej Glinie. Tu, w centrum dziesięciotysięcznej siły zbrojnej, stała Żelazna Dywizja Dmitrija Szelesta. Wszystkie roczniki zostały powołane pod broń. Fortyfikowano podejścia, po raz pierwszy widać było organizację i znajomość taktyki. Na mityngach wołano: "Zwyciężyć albo umrzeć"!... Ale nic nie pomogło. Przeciwnik był uczony; męstwu, determinacji przeciwstawiał naukę, brał pod uwagę każdy drobiazg i posuwał się jak po szachownicy, zawsze niespodzianie zachodząc na tyły. Prawda, początek ofensywy był niefortunny. Pułkownik Żebrak, prowadzący drozdowców, natknął się w ciemności na chutor - na czołowe linie: przywitany ogniem z bliskiej odległości, rzucił się do natarcia i poległ. Drozdowcy cofnęli się i zajęli pozycję. Ale już o dziewiątej rano wdarł się do Białej Gliny od południa Kutiepow z korniłowcami, pułk kawalerii drozdowców i pancerka. Od strony zajętej stacji podchodził Borowski. Zaczęła się walka uliczna. Czerwoni poczuli, że są otoczeni, i załamali się. Pancerka wrzynała się w ich tłumy. Zapłonęły strzechy. Krowy i konie w popłochu biegały pośród ognia, strzelaniny, jęków... Żelazna Dywizja Szelesta wycofała się jedyną wolną jeszcze drogą. Tam przy budce kolejowej stał na koniu Denikin. Krzyczał gniewnie, przykładając dłonie do ust, żeby odciąć odwrót uciekającym - za resztkami Żelaznej Dywizji szli partyzanci, cała ludność. W pościg pogalopowała konnica Erdelyiego. Nie wytrzymał nawet konwój dowódcy armii - dobyli szabel, popędzili - rąbać. Oficerowie sztabu zakręcili się na siodłach i jak psy gończe za zwierzyną również tam popędzili, siekąc po głowach i plecach. Denikin pozostał sam. Zdjąwszy czapkę wachlował nią zgorączkowaną twarz. To zwycięstwo oczyszczało mu drogę na Tichoriecką i Jekatierinodar. O zmierzchu w siole po podwórzach słychać było krótkie salwy: drozdowcy mścili się za zabitego Żebraka - rozstrzeliwali wziętych do niewoli czerwonoarmistów. Denikin pił herbatę w izbie pełnej much. Mimo że noc była duszna, jego obcisły mundur z szerokimi epoletami był zapięty pod szyję. Po każdej salwie odwracał się do rozbitego okna i pogniecioną chusteczką ocierał czoło i nos. - Wasiliju Wasilijewiczu, mój kochany - powiedział do swojego adiutanta - niech pan poprosi Drozdowskiego, żeby przyszedł do mnie: jednakże tak nie można. Zadzwoniwszy ostrogami, zasalutowawszy, adiutant odjął rękę, zrobił w tył zwrot i wyszedł. Denikin zaczął dolewać wody z samowara do czajnika. Nowa salwa rozległa się całkiem blisko, tak aż zadzwoniły szyby. Potem w ciemności jakiś głos zawył: u-u, u-u. Wrzątek wraz z listkami herbaty przelał się przez brzegi. Anton Iwanowicz zakrył czajnik. "Aj, aj. aj"! -szepnął. Gwałtownie otworzyły się drzwi. Wszedł śmiertelnie blady trzydziestoletni mężczyzna, w pogniecionym frenczu z miękkimi, też pogniecionymi epoletami generalskimi. Światło naftowej lampy matowo odbiło się w szkłach jego binokli. Kwadratowa broda z dołkiem jeżyła się i wysuwała naprzód, zapadłe policzki drgały. Zatrzymał się w drzwiach. Denikin ciężko wstał z ławki, wyciągnął rękę na powitanie. - Michale Grigorijewiczu, niech pan siada. Może herbaty? , - Bardzo dziękuję, nie mam czasu. Był to Drozdowski, niedawno mianowany generałem. Wiedział, po co go wezwał dowódca armii, i jak zawsze - spodziewając się wymówki - z trudem hamował wściekłość. Schyliwszy głowę patrzył w bok. - Michale Grigorijewiczu, mój kochany, chciałem z panem pomówić o tych rozstrzeliwaniach... - Nie mam sił, żeby powstrzymać moich oficerów - jeszcze bardziej blednąc powiedział Drozdowski nieprzyjemnie wysokim, histerycznie załamującym się głosem. -Jak waszej ekscelencji wiadomo, pułkownik Żebrak został w zwierzęcy sposób zamęczony przez bolszewików... Trzydziestu pięciu oficerów... przeprowadzonych przeze mnie z Rumunii... zamęczono i oszpecono... Bolszewicy zabijają i męczą wszystkich... Tak, wszystkich... -Urwał, tchu mu zabrakło. - Nie mogę powstrzymać... Rezygnuję... Jeżeli ekscelencja jest niezadowolony, na Boga - proszę o zwolnienie z funkcji... Za szczęście będę sobie uważał - być szeregowym... - Aj, aj, aj - powiedział Denikin. - Michale Grigorijewiczu, nie można tak się denerwować... Co do tego ma zwolnienie z funkcji?... Niech pan zrozumie, Michale Grigorijewiczu, rozstrzeliwując jeńców zwiększamy opór przeciwnika... Pogłoski o rozstrzeliwaniu rozprzestrzenia się... Po co sami mamy szkodzić armii? Zgadza się pan ze mną? Nieprawdaż? (Drozdowski milczał). Niech pan zakomunikuje pańskim oficerom, ażeby podobne fakty więcej się nie powtarzały. - Rozkaz! - Drozdowski odwrócił się i trzasnął za sobą drzwiami. Denikin długo jeszcze kiwał głową rozmyślając nad szklanką herbaty. W oddali rozległa się ostatnia salwa i noc ucichła. ...Natarcie na Tichoriecką było podjęte zgodnie z planem rozwinięcia armii szerokim, sześćdziesięciowiorstowym frontem. Uprzednio trzeba było oczyścić teren operacyjny od poszczególnych oddziałów i formacji partyzanckich. Poruczono to młodemu generałowi Borowskiemu; w dwie doby przemaszerował w bitwach sto wiorst zajmując szereg stanic. W historii wojny domowej był to pierwszy, jak go nazywano, "rajd" na tyły przeciwnika. Armia Ochotnicza rozwinęła się na oczyszczonym terenie operacyjnym. Trzydziestego Denikin wydał krótki rozkaz: "Jutro, pierwszego lipca, zająć stację Tichoriecką rozbijając przeciwnika grupującego się na linii Tiernowska-Tichoriecka"... W nocy kolumny ruszyły naprzód, szerokim półkolem obejmując Tichoriecką. Bolszewicy po krótkiej wymianie strzałów zaczęli cofać się na umocnione pozycje. Tu nie było już tak zawziętego oporu jak tydzień temu. Upadek Białej Gliny wniósł zamieszanie. Ofensywa Sorokina zatrzymała się. Ofiary - tysiące poległych w krwawym boju - okazały się daremne. Przeciwnik posuwał się jak maszyna. Wyobraźnia dziesięciokrotnie wyolbrzymiała siły ochotników. Opowiadano, że z całej Rosji tłumnie schodzą się do Denikina oficerowie, że "kadeci" nikomu nie darowują życia, że skoro tylko oczyszczą kraj - zaraz za nimi przyjdą Niemcy. Kałnin - dowodzący grupą tichoriecką - jak sparaliżowany siedział w swoim pociągu na stacji Tichorieckiej. Kiedy zobaczył, że pułki denikinowców podchodzą z czterech stron, upadł na duchu i rozkazał cofać się. O dziesiątej rano bitwa przycichła, wojska czerwone cofnęły się na umocnione półkole. Kałnin zamknął się w przedziale i położył spać, przekonany, że bitwy już dzisiaj nie będzie. Ochotnicy tymczasem kontynuowali głębokie obejście posuwając się po polach w gęstej pszenicy. Koło południa ich skrzydła złączyły się i wyszły od południa na tyły. Pułk korniłowski rzucił się na stację i zajął ją bez strat. Kolejarze pochowali się. Kałnin zniknął - w przedziale leżała jego czapka i buty. W sąsiednim przedziale znaleziono jego szefa sztabu, pułkownika sztabu generalnego, Zwieriewa: leżał na podłodze z roztrzaskaną czaszką. Na ławce, twarzą na dół, z głową zakrytą szalem, jeszcze oddychała jego żona z przestrzeloną piersią. Po tym wszystkim kolumnom ochotniczym pozostawało tylko wziąć w kleszcze Armię Czerwoną, pozbawioną dowództwa, odciętą od bazy i dróg. Do wieczora biły w nią pociski z armat i karabinów maszynowych. Ludzie miotali się w półkolu, huragan ołowiu kosił z przodu i z tyłu. Oszaleli ludzie zrywali się z okopów, rzucali do ataków na bagnety i wszędzie znajdowali śmierć. Pod wieczór Kutiepow zagrodził jedyną wolną jeszcze drogę na północ; ogniem i białą bronią tępił przedzierające się do toru grupy czerwonych. O zmierzchu wszystko się zmieszało w gęstej pszenicy - i czerwoni, i biali. Dowódcy, biegając w zbożu jak przepiórki, zbierali oficerów i znowu rzucali ich w bój. W jednym miejscu wysunięto z okopów białe chustki na bagnetach. Kutiepow z oficerami przygalopował i został powitany salwą oraz wymysłami rzucanymi w śmiertelnej wściekłości. Uciekł nachyliwszy się nad końską szyją. Dowódca armii wydał rozkaz, żeby nie rozstrzeliwać jeńców, ale nikt nie wydawał rozkazu, żeby ich brać. Z rana Denikin stępa objeżdżał pole bitwy. Jak okiem sięgnąć- pszenica była zdeptana i przygnieciona do ziemi. W cudnym lazurze unosiły się drapieżne ptaki. Denikin spoglądał na wijące się po polach - poprzez starożytne kurhany i rozpadliny - linie okopów, z których sterczały ręce, nogi, martwe głowy, jak worki leżały tułowia. Był w lirycznym usposobieniu i obróciwszy się z lekka, żeby adiutant przygalopował do niego, powiedział w zamyśleniu: - Przecież to wszystko Rosjanie. Straszne. Nie można cieszyć się w całej pełni, Wasiliju Wasilijewiczu... Zwycięstwo było zupełne. Trzydziestotysięczna armia Kałnina była rozgromiona, wybita i rozproszona. Tylko siedem transportów czerwonych zdążyło umknąć do Jekatierinodaru. Armia Sorokina była odcięta. Poszczególne grupy wojsk czerwonych ostatecznie traciły ze sobą łączność: wschodnia w rejonie Armawiru i nadmorska armia tamańska. Denikinowcy weszli w posiadanie ogromnej zdobyczy: trzy pociągi pancerne, samochody pancerne, pięćdziesiąt dział, samolot, wagony karabinów ręcznych i maszynowych, pocisków, bogate zapasy intendenckie. Zwycięstwo wywarło wrażenie oszołamiające. Ataman Krasnow słuchał mszy w soborze nowoczerkaskim i wygłosił do wojska mowę nie gorszą niż mowy jego przyjaciela - cesarza Wilhelma. Mimo że w ciągu trzech tygodni denikinowcy stracili czwartą część armii, liczebność jej w pierwszych dniach lipca podwoiła się: napływał nieprzerwany potok ochotników z Ukrainy, Noworosji i Rosji centralnej; po raz pierwszy zaczęto formować wziętych do niewoli czerwonoarmistów. Po dwudniowym odpoczynku Denikin podzielił armię na trzy kolumny i rozpoczął szeroką ofensywę na trzy fronty: na zachód przeciwko Sorokinowi, na wschód przeciwko grupie armawirskiej i na południe przeciwko resztkom armii Kałnina, osłaniającym Jekatierinodar. Zadanie polegało na całkowitym oczyszczeniu tyłów przed natarciem na Jekatierinodar. Wszystko było wzięte pod uwagę i opracowane w myśl reguł wyższej taktyki wojennej. Denikin nie uwzględnił tylko jednej, bardzo ważnej okoliczności: nie miał do czynienia z armią nieprzyjacielską, której siły i środki mógłby ocenić i zważyć, ale z uzbrojonym ludem, niepojętą dla niego siłą. Nie uwzględnił tego, że równocześnie z jego zwycięstwem w tej armii ludowej wzrasta nienawiść i jedność, że minęły czasy burzliwych mityngów, kiedy usuwano dowódców, którzy się nie podobali, i większością głosów decydowano o ofensywie, że zapanowała nowa, dzika jeszcze, ale z każdym dniem krzepnąca dyscyplina wojny domowej. Jak się zdawało, wszystko wróżyło łatwe i szybkie zwycięstwo. Wywiad donosił o panicznym ruchu wojsk Sorokina, cofających się na Jekatierinodar za Kubań. Ale było to niezupełnie prawdziwe - wywiad się omylił. Za Kubań uciekali dezerterzy i drobne oddziały, odjeżdżały tabory wysiedleńców. Trzydziestotysięczna grupa Sorokina pozbyła się wszystkiego, co było zbędne w bitwie, doprowadzała się do porządku i nabierała coraz więcej zaciekłości. Front batajski przeciwko Niemcom został zwinięty. Czerwoni czekali na spotkanie w otwartym polu twarzą w twarz z Denikinem. I taksie zdarzyło, że Armia Ochotnicza, uskrzydlona zwycięstwami, prawie u celu, omal nie zginęła cała, bez reszty, we wszczętej naprędce dziesięciodniowej, krwawej bitwie z wojskami Sorokina. Sorokin z bonapartowską pychą odpowiedział na zapytanie Kubańsko-Czarnomorskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego: "Agitatorów nie potrzebuję. Agitują za mnie bandy denikinowskie. Historyczne męstwo moich wojsk obali wszelkie zapory kontrrewolucji". Opanowawszy panikę wśród wojsk w pierwszych dniach ofensywy Denikina, Sorokin jak gdyby ocknął się z pijackiego próżniactwa. Dzień i noc objeżdżał front - w wagonie, na drezynie, konno. Zarządzał przeglądy, własnoręcznie zastrzelił przed frontem dwóch dowódców za obojętność w stosunku do zagadnień chwili; stając w strzemionach, mówił takie słowa o wrogach ludu, tak klął z pianą na wykrzywionych ustach, że czerwonoarmiści przerywali mu rycząc jak bawoły w chmurze bąków. Rozszerzył zakres działalności trybunałów wojennych i oddziałów specjalnych, ogłosił karę śmierci za zły stan karabinu i wydawał rozkazy oddziałom armii, w których mówiło się: "Żołnierze! Pracujący całego świata z nadzieją patrzą na was i okażą wam swoją wspaniałomyślną wdzięczność - z otwartymi oczami i stalową piersią idziecie na spotkanie krwawego świtu historii. Pasożytów, pełzające gady, bandy Denikina i całe kontrrewolucyjne draństwo należy zmieść ogniem i ołowiem. Pokój pracującym, śmierć wyzyskiwaczom, niech żyje rewolucja światowa"! Sam w gorączkowym podnieceniu pisał te rozkazy. Czytano je na głos po kompaniach. Chłopi ukraińscy, robotnicy dońscy, frontowcy z armii kaukaskiej, miastowi i Kozacy - całe to pstre, oberwane, hałaśliwe, niczego nie uznające bractwo - słuchali jak zaczarowani owych wspaniałych słów. Szef sztabu Bielakow, mądry i doświadczony wojskowy, opracowywał plan ofensywy, a raczej przebicia się całą trzydziestotysięczną grupą przez otaczające wojska i przejścia za rzekę Kubań. Tak przynajmniej przewidywał szef sztabu - nie żywiący żadnej nadziei na pomyślne spotkanie z Denikinem. Przebicie się miało nastąpić w rejonie stacji Korieniowskiej (między Tichoriecką a Jekatierinodarem). Zająwszy Korieniowską nietrudno będzie uporać się z odciętymi na południu od głównych sił kolumnami Drozdowskiego i Kazanowicza, skręcić na Jekatierinodar, a tam -będzie, co ma być; tak rozumował szef sztabu. Jego sytuacja była drażliwa w najwyższym stopniu: z całej duszy, we śnie i na jawie nienawidził czerwonych, ale przeklęty los związał go z bolszewikami. Gdyby wpadł w ręce Denikina - o którym myślał z zachwytem pełnym lęku i zazdrości -śmierć! Jeżeli Sorokin zacznie go podejrzewać o brak zapału rewolucyjnego i nienawiści do Denikina - śmierć! Jedyną nadzieję, co prawda fantastyczną, jak i wszystkie zdarzenia tych czasów, pokładał w niesamowitej ambicji Sorokina. Na tym można było spekulować: wszystkimi siłami wysuwać Sorokina na dyktatora, a potem - będzie, co ma być. W każdym bądź razie do ofensywy szykował się poważnie: na stacji Timaszewskiej koncentrowano zapasy amunicji i furażu, wyładowywano pociski, ogromne tabory odjeżdżały w step. Armia rozwijała się w rejonie Timaszewskiej frontem na południo-wschód z tym, żeby równocześnie uderzyć na Korieniowską i na północ od niej, na Wysiołki. O świcie 15 lipca działa polowe czerwonych otworzyły huraganowy ogień na Korieniowską i po godzinie sotnie kozackie ława za ławą wdarły się do osady i na stację. Rąbano kadetów ze świstem, tratowano końmi, do niewoli brano tylko tych, którzy jeszcze z daleka rzucali karabiny. Oddziały piechoty maszerowały całą noc i w Korieniowskiej natychmiast zaczęły się okopywać - nie półkolem jak pod Białą Gliną, ale dookoła, owalem. Białe słońce wschodziło we mgle kurzu i upału. Cały step był w ruchu: pędziła konnica, maszerowały pułki, baterie turkotały kołami - przekleństwa, uderzenia, wystrzały, rżenie koni, ochrypłe okrzyki komendy. Aż po horyzont ciągnęły tabory. Było gorąco jak w piecu. Sorokin w połowie drogi opuścił sztab i wierzchem na białym od piany ogierze uwijał się pośród wojsk. Jak psy gończe pędzili od niego z rozkazami gońcy i łącznicy. Czapkę zgubił w galopie, czerkieskę zrzucił. Miał na sobie jedwabną, malinową koszulę z zakasanymi powyżej łokci rękawami, granatowe spodnie kawaleryjskie, mocno ściągnięte pasem nabijanym metalem. Wszędzie widziano jego czarną od potu i kurzu twarz, wyszczerzone zęby. Zmienił już trzeciego konia, oglądał pozycje bateryj, okopy, gdzie oddziały piechoty jak krety wkopywały się w czarnoziem, galopował w step do placówek, pędził do nadjeżdżających i wyładowywanych taborów z amunicją, machnięciem nahajki wzywał dowódców i przechylając się do nich z siodła, zgorączkowany i straszny, ze wściekłymi oczami, odbierał raporty. Jak dyrygent gigantycznej orkiestry naciągał struny muzyki zaczynającej się bitwy. Zostawił przy dworcu ciężko dyszącego konia, wbiegł na stację telegraficzną, odepchnął nogą leżącego na progu trupa w epoletach, z rozpłataną czaszką, i czytając biegnącą z aparatu taśmę czuł wściekłe, upajające podniecenie: od południa opuściwszy stację Dińską, spiesznie zbliżały się wojska Drozdowskiego i Kazanowicza - aby przyjąć bitwę. Drozdowcy zostali wysłani na wozach - cały dzień w tumanach gorącego kurzu pędziły po stepie setki podwód. Markowowcy generała Kazanowicza, załadowani razem z artylerią na pociągi, wyprzedzili ich o świcie szesnastego i prosto z wagonów rzucili się do natarcia na Korieniowską. Generał Kazanowicz stał przy studni koło budki kolejowej i spokojnie obserwował umiejętnie posuwające się tyraliery oficerskie, idące bez wystrzału. Jego delikatna piękna twarz ze szpakowatymi długimi wąsami i podstrzyżoną brodą (jaką nosił cesarz) była drwiąco-skupiona, ładne oczy" uśmiechały się chłodno z kobiecą namiętnością. Był tak pewny wyniku" bitwy, że ani chwili nie chciał czekać na dywizję Drozdowskiego. Rywalizował w pogoni za sławą z Drozdowskim, chorobliwie ambitnym, ostrożnym i często ze szkodą dla sprawy marudnym. Lubił wojnę za jej wspaniałym rozmach, za muzykę bitwy, za głośną sławę zwycięstw. Ogromna kula słoneczna wytoczyła się zza dalekich kurhanów - miała w sobie lipcową ostrość; oślepiające światło uderzyło bolszewików w oczy. Zastukały karabiny maszynowe, upalną ciszę rozdarły salwy. Widać było, jak z okopów podniosły się gęste tyraliery przeciwnika. Markowowcy biegli naprzód, ani jeden nie kłaniał się kulom. Na ich spotkanie pełzło tysiące figurek. Kazanowicz podniósł lornetkę do oczu: dziwne! - Szrapnelami trzy serie na towarzyszy! - rozkazał siedzącemu przy studni telefoniście. Dwie baterie ukryte za nasypem otworzyły ogień. Nisko nad tyralierami przeciwnika rozerwały się szrapnelowe kłębki waty. Figurki zmieszały się. wyprostowały linie i znów ruszyły do natarcia. Teraz całe pole huczało od wystrzałów. Ryknęły wreszcie baterie bolszewickie. Kazanowicz uśmiechnął się ze zdumieniem, jego wąska ręka z lornetką zadrżała: markowowcy padali okopując się spiesznie. Twarz pobladła mu pod opalenizną. Zeskoczył ze studni, przykucnął nad aparatem telegraficznym i wywołał generała Timanowskiego. - Tyraliery kładą się - krzyknął w telefon. - Za wszelką cenę zniszcz lewe skrzydło... Droga jest każda sekunda... Natychmiast zza toru kolejowego zsuwając się pod nasyp pobiegli markowowcy - odwody Timanowskiego. Tyraliera za tyralierą, zdecydowani i podnieceni, znikali w wysokiej, już osypującej się pszenicy. Timanowski, młody, rumiany, zawsze z uśmiechem na ustach, w przekrzywionej papasze, w brudnej, płóciennej bluzie z czarnymi epoletami generalskimi, dobywszy szabli - pobiegł za tyralierami. Działo się coś niepojętego: bolszewików jakby kto odmienił - wszystkie momenty, w których niechybnie powinni byli się załamać, minęły. Teraz cały step pokrywał się ich nacierającymi figurkami. Wściekle stukały karabiny maszynowe ochotników - nowe fale przeciwników zastępowały tych, co upadli. Teraz, gdzie kończyło się pole pszenicy, biegły z nastawionymi bagnetami kompanie Timanowskiego - jedna, druga... Kazanowicz przy studni wyprężył się jak struna. W wąskim polu lornetki widział wściekłe głowy markowowców. Co za naprężenie! Padają, padają! Kierował lornetkę za biegnącymi - i nagle zobaczył otwarte usta, szerokie twarze, czapeczki marynarskie, nagie, brązowe piersi... Bolszewiccy marynarze... Natychmiast wszystko się zmieszało, skłębiło - starcie na bagnety. Chorobliwy uśmiech zastygł na pięknie wykrojonych ustach Kazanowicza... Markowowcy nie wytrzymali. Resztki pierwszej kompanii uciekały w pszenicę, padały. Druga kompania cofnęła się, padła. Wówczas zeskoczył ze studni i lekko pobiegł po polu. Zauważono go. Udało mu się podnieść tyraliery okrzykiem: "Panowie, panowie, wstyd"! Rzucił je do ataku na bagnety, ale ogień był tak silny, ludzie padali tak gęsto, że tyraliery znowu padały... Czyżby to miała być przegrana bitwa? O dziesiątej rano, od zachodu, odezwały się armaty Drozdowskiego. Jak szary żółw, kołysząc się wjechał na step samochód pancerny. Drozdowcy metodycznie i bez pośpiechu rozpoczęli natarcie. Tyraliery Kazanowicza podniosły się po raz trzeci. Ochotnicy nacierali teraz szerokim frontem - półksiężycem. Tego uderzenia bolszewicy nie powinni byli wytrzymać. Przy okopach bolszewickich zjawił się jeździec - wściekle galopował wymachując błyszczącą klingą. Wjechał na kurhan, osadził konia. Jeździec miał na sobie pąsową koszulę z zakasanymi rękawami, głowę zadarł do góry, krzyczał i znowu machał szablą. I oto na nacierające tyraliery ochotników popędziły ławy kawalerii. Niskie, złe koniki słały się po ziemi. Strzały ucichły. Daleko słychać było świst szabel, ryk, tętent. Jeździec w pąsowej koszuli zjechał z kurhanu i rzuciwszy cugle pędził na przedzie. Wzbiła się czarna chmura kurzu zasłaniając pole bitwy. Drozdowcy i markowowcy nie wytrzymali szarży kawalerii i uciekli. Zatrzymali się i okopali za strumieniem Kirpieli. Iwan Iliicz Tielegin krzywiąc się i drżąc z bólu obwiązywał sobie głowę bandażem z opatrunku indywidualnego. Zadraśnięcie było błahe, kości nietknięte, ale bolało strasznie - całą czaszkę aż skręcało z bólu. Tak go osłabił wysiłek, że po opatrunku długo leżał na wznak w pszenicy. Dziwnie było słuchać spokojnego, jakby nigdy nic, ćwierkania świerszczów. Niewidzialne w rozpadlinach ziemi świerszcze i wielkie gwiazdy południowej nocy, i kilka wąsatych kłosów, nieruchomo wiszących między oczami a niebem - oto czym się skończył krwawy zamęt, jęki i żelazny huk bitwy. Przed chwilą jęczał gdzieś niedaleko ranny - i ucichł. Dobra to rzecz - cisza. Palący ból w głowie mijał, zdawało się, że ukojenie niosła ta uroczysta wspaniałość nocy. Błysnęły w pamięci jaskrawe fragmenty dnia, całego rozdartego na strzępy wystrzałami armatnimi, krzykami po zwierzęcemu rozdziawionych ust, wybuchami nienawiści" kiedy biegnie się, biegnie i widzi się tylko ostrze bagnetu i bladą twarz strzelającego człowieka. Ale wspomnienia wbiły się w mózg tak boleśnie, tak zaczęły uciskać czaszkę, że Iwan Iliicz jęknął: prędzej, prędzej -o czymś innym... A o czym innym mógł myśleć? Istniały albo te straszne strzępki długotrwałego, nie dającego się ogarnąć wyobraźnią zdarzenia - rewolucja, wojna, albo daleki, zamknięty na klucz sen o szczęściu - Dasza! Zaczął myśleć o niej (w gruncie rzeczy nigdy nie przestawał o niej myśleć), o jej opuszczeniu: sama, niedoświadczona, niezaradna, fantastka... Gniewne oczy, serce jak u ptaka, trwożne, porywcze - dziecko, dziecko... Odrzuconą w bok ręką Iwan Iliicz zacisnął grudkę ciepłej ziemi. Zamknął powieki... Rozstała się z nim - pewna, że na zawsze. Głupiutka... "I nikt się nie zlęknie twoich gniewnych oczu... I nikt wierniej niż ja nie będzie cię kochał, głupiutka... Doznasz krzywd, gorzkich, nie do zapomnienia"... Spod rzęs Iwana Iliicza popłynęły łzy - osłabł od rany. Tuż przy uchu świerszczyk zaczął ćwierkać, dzwonić. Przy świetle gwiazd krwawe, zdeptane pole wydawało się srebrzyste. Wszystko przesłoniła noc... Iwan Iliicz podniósł się, posiedział chwilę objąwszy kolana. Wszystko było jak we śnie, jak w dzieciństwie. Serce litowało się, płakało... Wstał i poszedł starając się, żeby kroki nie sprawiały mu bólu w głowie. Korieniowska znajdowała się o wiorstę. Tu i ówdzie płonęły tam ogniska. Bliżej, w małym parowie, pląsał nad ziemią bezdymny język ognia. Iwan Iliicz poczuł pragnienie i głód, skręcił w kierunku ogniska. Z całego pola schodziły się tam ciemne postacie - ten lekko ranny, ów poszukujący rozproszonego oddziału, inny prowadzący jeńca. Słychać było nawoływania, ochrypłe przekleństwa, głośny śmiech... Przy ognisku, w którym płonęły podkłady kolejowe, leżało dużo ludzi. Iwan Iliicz wciągnął zapach chleba - wszyscy ci pokryci kurzem ludzie jedli. W pobliżu ogniska stał wóz z chlebem i beczułką, z której chuda, znużona kobieta w białej chusteczce rozlewała wodę. Napił się, dostał kawałek chleba i oparł się o wóz. Jadł patrząc na gwiazdy. Ludzie przy ognisku jakby się uspokoili, wielu spało. Ale w tych, którzy przychodzili z pola, jeszcze kipiała złość. Klęli i wygrażali w mroku, chociaż nikt ich nie słuchał. Siostra rozdawała kawałki chleba i kubki z wodą. Jeden czarnobrody, nagi do pasa, przyprowadził jeńca i przewrócił go przy ognisku: - To ci suka, pasożyt!... Badajcie go, chłopaki... Pchnął leżącego butem i cofnął się podciągając spodnie. Zapadnięta pierś wzdymała mu się. Iwan Iliicz poznał Czertogonowa -i odszedł o parę kroków. Kilku ludzi przyskoczyło do leżącego, nachylili się. - Ochotnik z cenzusem... - (Zerwali mu epolety, rzucili je w ogień). - Smarkacz, a zły jak padalec. - Poszedł wojować o ojcowskie kapitały... Widać - z bogatych... - Oczami błyska, ścierwo... - Co się mamy na niego patrzeć, puść no mnie... - Poczekaj, może ma jakie papiery - trzeba go odprowadzić do sztabu... - Bierz go do sztabu... - Nie! - krzyknął Czertogonow rzucając się. - On leży ranny, ja podchodzę - widzisz, buty - i dwa razy do mnie strzelił, ja go nie oddam... - I krzyknął jeszcze bardziej dziko: - Ściągaj buty! Iwan Iliicz znowu zerknął w kierunku ogniska. Wygolona, okrągła młodzieńcza głowa ochotnika błyszczała przy ognisku. Zęby były wyszczerzone, źrenice dużych oczu biegały niespokojnie, mały nos cały się zmarszczył. Widocznie całkiem stracił głowę... Zerwał się gwałtownie. Jego lewa ręka martwo zwisała w rozdartym, okrwawionym rękawie. Spomiędzy zębów wydobywał się cichy świst - aż wyciągnął przy tym szyję... Czertogonow cofnął się - tak straszne było to żywe widziadło nienawiści... - Ehe! - powiedział ktoś w tłumie grubym głosem. - Toć ja go znam, u jego ojca pracowałem w fabryce tytoniu - to rostowski fabrykant Onoli... - Znamy, znamy - zahuczały głosy. Schyliwszy czoło Walerian Onoli potrząsnął głową i krzyknął przenikliwie, chrapliwym głosem: - Szelmy, chamy, czerwone ścierwa! W mordę was, w mordę, w mordę! Mało was bili i wieszali, psy jedne? Mało wam, mało? Wszystkich was za członki powywieszamy, chamskie ścierwa... I z niczego już nie zdając sobie sprawy chwycił Czertogonowa za kosmatą brodę, zaczął go kopać w nagi brzuch... Iwan Iliicz natychmiast odszedł od wozu. Groźnie zabrzmiały głosy, ostry krzyk przeszył ich narastający gniew. Nad tłumem wzniosło się rozpostarte, wierzgające nogami ciało Waleriana Onolego, wzleciało w górę i upadło... Wysoko wzbił się nad ogniskiem słup drobnych iskier... Nad ochłodzonym przed świtem stepem trzasnęły jak z bata leniwe jeszcze wystrzały, uroczyście przetoczył się huk armatni. To kolumny Drozdowskiego i Borowskiego znowu ruszyły do natarcia zza strumienia Kirpieli, żeby rozpaczliwym wysiłkiem odwrócić szczęście na swoją stronę. Tej samej nocy dowódca armii Sorokin otrzymał z Jekatierinodaru, od bezustannie obradującego Centralnego Komitetu Wykonawczego, rozkaz objęcia dowództwa wszystkich armii północnego Kaukazu. Zameldował mu o tym szef sztabu Bielakow: z taśmą telegraficzną rzucił się do wagonu dowódcy armii i strąciwszy jego nogę z koi, przeczytał rozkaz oświetlając taśmę benzynową zapalniczką. Sorokin nie mając sił, żeby się przebudzić, wytrzeszczał oczy, opadał na gorącą poduszkę. Bielakow zaczął trząść go za ramiona: - Obudź się, ekscelencjo, towarzyszu dowódco frontu... Pan Kaukazu -rozumiesz? Car i Bóg - rozumiesz? Wówczas Sorokin zrozumiał ogromną doniosłość wiadomości, zdał sobie sprawę, jak zdumiewające były jego losy wytłoczone kropkami i kreskami na wąskiej taśmie papieru, wijącej się w palcach szefa sztabu. Szybko poprawił spodnie, narzucił czerkieskę, przypasał futerał, szablę. - Natychmiast ogłosić rozkaz armii... Konia... O świcie Iwan Iliicz Tielegin, po opatrunku, szukając sztabu swego pułku przechodził między wozami. W tym samym czasie od strony stacji przejechała grupka konwojentów z rozwiewającymi się baszłykami. na przedzie galopował trębacz, za nim - dwóch ludzi: Sorokin szarpiący cugle grzywiastego konia i Kozak z proporczykiem dowódcy armii na pice. Jak duchy nocne pośród unoszącego się kurzu jeźdźcy galopowali w kierunku wystrzałów. Na wozach mokrych od rosy podnosiły się zaspane głowy, wysuwały brody, odzywały się chrapliwe głosy. - Zaprzęgajcie, chłopcy, bo może coś się stało... Ale już daleko na stepie brzmiała trąbka pędzącego trębacza obwieszczając, iż dowództwo armii jest blisko,tuż, wbitwie pod kulami... "Zwyciężymy wroga tra-ta-ta - śpiewała trąbka - naprzód po zwycięstwo i sławę... Dla bohatera nie ma śmierci, ale wieczna sława, tra-ta-ta"... W pobielonej chacie z wybitymi szybami Iwan Iliicz znalazł Gymzę. Nie było tu nikogo więcej ze sztabu pułku. Gymza siedział na ławce, przygarbiony, ogromny i posępny, ręka z drewnianą łyżką zawisła mu między rozsuniętymi kolanami. Na stole stał garnczek z kapuśniakiem, obok leżała ciasno napchana teczka - cały aparat szefa wywiadu. Gymza, jak się zdawało, drzemał. Nie poruszył się, tylko skierował oczy na Iwana Iliicza: - Jesteś ranny? - Głupstwo, zadraśnięcie... Przeleżałem pół nocy w pszenicy... Zgubiłem swoich - takie zamieszanie... Gdzie pułk? - Siadaj - powiedział Gymza. - Chcesz jeść? - Z wysiłkiem podniósł rękę, oddał łyżkę. Iwan Iliicz rzucił się na garnczek z na pół ostygłym kapuśniakiem, aż jęknął przy tym. Chwilę jadł nic nie mówiąc. - Nasi wspaniale się bili wczoraj, towarzyszu Gymza, tyraliery nawet nie trzeba było podrywać: na trzysta, na czterysta kroków rzucali się na bagnety... - Najadłeś się, masz dość - powiedział Gymza. Tielegin odłożył łyżkę. - Znasz rozkaz do armii? - Nie. - Sorokin mianowany dowódcą frontu. Rozumiesz? - No cóż, to dobrze... Widziałeś go wczoraj? Z puszczonymi cuglami pchał się prosto w ogień - wszędzie widać było jego pąsową koszulę. Żołnierze, gdy tylko go zobaczą- hura! Wczoraj, gdyby nie on - nie wiem... Jeszcze wczoraj rzuciło nam się to w oczy, po prostu cezar. - Otóż to, cezar - powiedział Gymza. - Szkoda, że nie mogę go rozstrzelać. Tielegin opuścił łyżkę: - Chyba... żartujesz? - Nie, nie żartuję. Ty i tak tych spraw nie zrozumiesz. - Ciężkim spojrzeniem, bez zmrużenia powiek patrzył na Iwana Iliicza. - No, a czy ty nie zdradzisz? (Tielegin spokojnie spojrzał mu w oczy). No cóż... Chcę ci powierzyć trudne zadanie, towarzyszu Tielegin... Namyślałem się -i sądzę, że chyba ty jesteś do tego najodpowiedniejszy... Pojedziesz nad Wołgę. - Rozkaz. - Wystawię ci wszystkie papiery. Dam ci list do szefa sztabu. Jeżeli nie zrobisz, co trzeba, nie doręczysz listu - w takim razie lepiej idź do białych, tutaj nie wracaj. Zrozumiałeś? - Dobrze. - Żywy nie oddawaj się w ręce. Pilnuj listu bardziej niż życia. Jeżeli cię złapie defensywa - rób wszystko, co możliwe, zjedz ten list czy jak... Zrozumiałeś? - Gymza poruszył się i opuścił na stół pięść, tak że aż garnczek podskoczył. - Żebyś wiedział, w liście będzie, co następuje: armia wierzy w Sorokina, Sorokin jest teraz bohaterem, armia pójdzie za nim wszędzie... I ja domagam się rozstrzelania Sorokina... Niezwłocznie, póki nie osiodłał rewolucji. Zapamiętałeś? Te słowa - to twoja śmierć, Tielegin... Zrozumiałe? Pomilczał chwilę. Po jego czole łaziły muchy. Tielegin powiedział: - Dobrze, będzie załatwione. - Więc jedź, przyjacielu... Nie wiem - przez Swiatoj Kriestna Astrachań - daleka droga... Lepiej wybierz się Donem na Carycyn. Przy okazji zbadasz, co słychać na tyłach u białych... Weź epolety oficerskie, użyj sobie... Jakie chcesz - kapitańskie czy podpułkownikowskie? Uśmiechnął się, położył Tieleginowi rękę na kolanie, poklepał jak dziecko: - Pośpij ze dwie godzinki, a ja napiszę list. Rozdział 10. Roszczynowi udzielono wreszcie trzytygodniowego urlopu. Wadim pietrowicz, rozbity, chory, nękany sprzecznościami, znajdował się wtedy w garnizonie Armii Ochotniczej na stacji Wielikokniażeska. Większych bitew nie było - wszystkie siły czerwonych zostały skierowane na południe do walki z głównymi siłami Denikina. tutaj zaś po stanicach, nad rzekami Manyczem i Sałą, było niespokojnie, ale kozackie ekspedycje karne atamana Krasnowa zręcznie uspokajały wzburzone umysły: w niektórych miejscach przemawiano do rozumu perswazją, w innych wyciorami, w jeszcze innych - wieszano. Wadim Pietrowicz wykręcał się od uczestniczenia w ekspedycjach karnych, powołując się na kontuzję. W miarę możności nie chodził na oficerskie pijatyki,-urządzane ku uczczeniu zwycięstw Denikina. I - rzecz dziwna, tu, w garnizonie, tak samo jak na froncie, traktowano Roszczyna nieufnie, z ukrytą wrogością. Ktoś gdzieś puścił pogłoskę o jego "czerwonych kalesonach" - i przylgnęło to do niego. W okopach pod Szablijewką ochotnik z cenzusem Onoli strzelał do niego. Roszczyn dobrze pamiętał tę sekundę: świst pocisku z pociągu pancernego, okrzyk dowódcy kompanii "Padnij"! Wybuch. I - spóźniony strzał rewolwerowy, uderzenie jak kijem w tył głowy i okrutnie błyskające radością wschodnie oczy Onolego. Tylko jeden człowiek mógł uwierzyć Roszczynowi na słowo honoru -generał Markow. Ale Markow został zabity i Wadim Pietrowicz postanowił nie wytaczać wątpliwej sprawy przeciwko smarkaczowi. Męczyło go jedno: skąd bierze się taka nienawiść do niego? Czyż nie było oczywiste, że jest uczciwy, bezinteresowny, że w swych postępkach kieruje się wyłącznie ideą wielkości Rosji? Nie dla epoletów generalskich przyszedł na te straszne stepy... Roszczyn nie umiał spoglądać na rzeczy bezwzględnie. Umysł jego przyozdabiał świat i zdarzenia w to, co uważał za najlepsze i najważniejsze. Na to, co mu nie odpowiadało - nie chciał patrzeć, na to, co się narzucało - wykrzywiał się. I świat wydawał mu się skończonym systemem. Pochodziło to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z wrodzonego wielkopaństwa, było dziedzictwem po wielu pokoleniach niefrasobliwych ziemian. Ten zanikły już gatunek cenił ponad wszystko pogodę ducha i starał się ją narzucać wszystkim i wszędzie. Chłostają chłopa w stajni - no cóż, chłop pokrzyczy, pokrzyczy, a potem okaże skruchę, przecież jemu samemu lepiej będzie, kiedy się pokaje i uspokoi. Protestują weksle, majątek idzie na licytację - cóż robić? Można wyżyć i w oficynie, pośród łopuchów i agrestu, bez hucznych przyjęć: może nawet tak serce będzie spokojniejsze na stare lata... Przeznaczeniu w żaden sposób nie udawało się zbić z tropu pogodnego ziemianina. I wyrabiał się w nim szczególny, miękki sposób patrzenia na świat: widzieć we wszystkim tylko to, co najpiękniejsze i najszlachetniejsze... Ten brak ostrego spojrzenia na twarze i postępki był również charakterystyczny dla Wadima Pietrowicza. (Co prawda, zdarzenia ostatnich lat mocno nadwerężyły jego romantyzm, ściślej - pozostały z niego tylko strzępki). Bez ustanku musiał teraz przymykać oczy. Oto dlaczego uchylał się, na przykład, od bywania w kasynie oficerskim. Ci ludzie - garstka oficerów i junkrów - powinni byli, wedle jego pojęć, nosić jak krzyżowcy białe szaty: przecież oni wznieśli miecz przeciwko zbuntowanej czerni, przeciwko czarnym wodzom, antychrystom czy też niemieckim - diabeł się tam na tym wyzna - sługom i pomocnikom. (Z tym właśnie ładunkiem idei Roszczyn przyszedł nad Don). Ale na pijatykach oficerskich przykro było słuchać hałaśliwego samochwalstwa przy brzęku szklaneczek, pochwał bratobójczej brawury. Te młode, niegdyś wytworne twarze "krzyżowców", oszpecone niecierpliwym pragnieniem zabijania, karania, mszczenia się! Oto stojąc ze szklaneczkami dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu śpiewają martwy hymn na cześć tego, który był najnędzniejszym z ludzi, został rozstrzelany, spalony, rozwiany na wietrze, jak niegdyś Dymitr Samozwaniec, i którego - gdyby można było zebrać całą krew, przelaną z jego bezsilnej woli - naród oczywiście utopiłby w tym głębokim jeziorze... Zdawało się (na to właśnie Roszczyn przymykał oczy), że ten martwy hymn był jedyną ideą jego kolegów z pułku... Oczyścić Rosję z bolszewików, dojść do Moskwy. Bicie w dzwony... Denikin wjeżdża na Kreml na białym koniu... Tak, tak, to wszystko zrozumiałe. Ale co dalej, to, co najważniejsze? O Konstytuancie, na przykład, nie wypadało nawet mówić pośród oficerów. A więc - hymn na cześć trupa? Cóż pociągnęło tych ludzi do walki i na śmierć? Roszczyn przymykał oczy... Nadstawiać pierś pod kule i pić spirytus w wagonach - to już nie heroizm, to przestarzałe. Robili tak i odważni, i tchórze. Przezwyciężenie strachu śmierci stało się czymś zwykłym, życie było najtańszą walutą. Heroizm polegał na zaparciu się siebie w imię wiary i prawdy. Ale tu znów trzeba mrużyć oczy, mrużyć bez końca... W jaką prawdę wierzyli jego koledzy z pułku? W jaką prawdę wierzył on sam? W wielką, tragiczną historię Rosji? Ale to była rzeczywistość, nie prawda. Prawda -to ruch, życie, a nie przerzucanie kart zakurzonego foliału, prawda tkwi w tym, co zmierza ku przyszłości. W imię jakiej prawdy (jeżeli nie liczyć bicia w dzwony w Moskwie, białego konia, kwiatów na bagnetach itp.). należy zabijać rosyjskich chłopów? To zagadnienie zaczynało niepokoić Wadima Pietrowicza, falować jak koła na wodzie, do której wrzucono kamień. Wtedy właśnie zaczęło się jego męczące rozszczepienie. Był obcy pośród kolegów pułkowych, "czerwone kalesony", "prawie bolszewik". Coraz częściej z płonącymi ze wstydu uszami wspominał ostatnią rozmowę z Katią. Zaciskała ręce.sabina tchu jej brakło ze wzruszenia, jakby spod nóg Wadima Pietrowicza sypały się kamyki w przepaść. "Trzeba robić coś zupełnie innego, Wadimie, Wadimie"! Trudno mu było jeszcze przyznać się, że Katia widocznie ma słuszność, że on coraz bardziej się zaplątuje, że coraz mniej rozumie - skąd się bierze, rośnie jak koszmar siła "zbuntowanej czerni"; że wyjaśnienie naprędce, jakoby lud był oszukany przez bolszewików, jest okropnie głupie, bo jeszcze nie wiadomo, kto kogo wywołał: bolszewicy rewolucję czy lud bolszewików; że nie może teraz nikogo winić - chyba siebie samego. Katia miała słuszność we wszystkim. Z dawnego życia wyniosła w te burzliwe czasy jedną broń, jeden skarb - miłość i litość. Przypomniał sobie, jak szła przez Rostów w chusteczce, z zawiniątkiem - cicha towarzyszka życia... Kochana, kochana, kochana... Położyć głowę na jej kolanach, przycisnąć do twarzy jej delikatne ręce, powiedzieć tylko: "Katiu, osłabłem"... Ale bezsensowna duma powstrzymywała Wadima Pietrowicza. Na zakurzonych ulicach stanicy, w szeregu, w kasynie oficerskim zjawiała się jego chuda postać, jakby zasznurowana żelaznym gorsetem, głowa, zupełnie już siwa, dumnie podniesiona... "Ale się puszy - mówiono o nim -myślałby kto, że lejbgwardzista, a to piechociarskie draństwo"... Wysłał do Kati dwa krótkie listy, ale nie otrzymał odpowiedzi. Wówczas zdecydował się napisać do podpułkownika Tietkina. Ale w tym czasie otrzymał urlop i natychmiast pojechał do Rostowa. W południe wziął dorożkę z dworca. Miasta nie można było poznać. Ulica Sadowa, czysto zamieciona, drzewa przycięte, wystrojone kobiety, wszystkie na biało, spacerując po zacienionej stronie przeglądają się w lustrzanych szybach sklepów. Roszczyn kręcił się w dorożce, poszukując oczami Kati. Ki diabeł? Kobiety jak z zapomnianego snu - w kapelusikach ze staromodnymi piórami, w panamach, w białych szalach... Białe nóżki przebiegają po wymytym przez ponurych stróżów asfalcie, ani jednej plamki krwi na tych białych pończoszkach. Więc po to stoi garnizon w Wielikokniażeskiej! Po to Denikin czwarty tydzień bije się z czerwonymi pułkami! Więc to jest ta prosta". jak obręcz" prawda wojny białych! Roszczyn gorzko się uśmiechnął. Na skrzyżowaniach ulic stali Niemcy w znajomych do obrzydliwości, szarozielonych mundurach, w nowych czapkach - swoi, u siebie w domu! Ach, oto jeden wyjął z oka monokl, całuje w rękę wysoką, śmiejącą się piękność w białej sukni... - Dorożkarzu, pośpiesz się! Podpułkownik Tietkin stał przed bramą swojego domu. Wadim Pietrowicz dojeżdżając wyskoczył z dorożki i spostrzegł, że Tietkin cofa się, oczy mu się zaokrąglają, wyłażą na wierzch, tłusta ręka podnosi się i zaczyna machać na Roszczyna, jakby coś odpędzając. - Witam pana, panie pułkowniku... Czyżby pan nie poznawał? To ja... Na Boga, co słychać u Kati? Czy jest w domu? Zdrowa? Dlaczego nie... - Matko moja, to pan żyje! - babskim głosem krzyknął Tietkin. -Wadimie Pietrowiczu, mój kochany! - zbliżył się, uścisnął Roszczyna mocząc mu policzek łzami... - Co się stało? Pułkowniku... niech pan mówi wszystko... - Czuło moje serce, że pan żyje... A biedna Jekatierina Dmitrijewna tak się martwiła! - I Tietkin zaczął chaotycznie opowiadać o tym, jak Katia pobiegła do Onolego i jak ten, nie wiadomo dlaczego, zapewnił ją o śmierci Roszczyna... Opowiedział o zmartwieniu Kati, o jej wyjeździe. - Tak, tak - twardo powiedział Roszczyn patrząc w dół - a dokąd wyjechała Jekatierina Dmitrijewna? Tietkin rozłożył ręce, na jego poczciwej twarzy odmalowała się męcząca chęć udzielenia pomocy: - O ile pamiętam, mówiła, że jedzie do Jekatierinosławia... Zdaje się nawet, że chciała tam pracować w jakimś zakładzie cukierniczym... Z rozpaczy - do cukierni... Spodziewałem się, że napisze, ale ani słowa - jak kamień w wodę... Roszczyn podziękował za zaproszenie na szklankę herbaty i natychmiast wrócił na dworzec. Pociąg do Jekatierinosławia odchodził wieczorem. Poszedł do poczekalni pierwszej klasy, usiadł na twardej, dębowej ławie, podparł się łokciami, zakrył dłonią oczy - i tak znieruchomiał na długie godziny... Ktoś odetchnąwszy z ulgą, usiadł obok Wadima Pietrowicza, widocznie na długo. Siadało przed nim wielu, posiedzą i pójdą, a ten zaczął trząść nogą, łydką - trzęsła się cała kanapa. Nie odchodził i nie przestawał trząść. Nie odejmując ręki od oczu Roszczyn powiedział: - Przepraszam, czy nie mógłby pan przestać trząść nogą?... Ten odpowiedział z gotowością: - Wybaczy pan - złe przyzwyczajenie. - I siedział potem nieruchomo. Głos jego uderzył Wadima Pietrowicza: strasznie znajomy, związany z czymś dalekim, z jakimś pięknym wspomnieniem. Roszczyn, nie odrywając ręki, przez rozsunięte palce zerknął na sąsiada jednym okiem. Był to Tielegin. Wyciągnąwszy nogi w zabłoconych butach, złożywszy ręce na brzuchu, jak się zdawało, drzemał wsparty głową na wysokim oparciu. Miał na sobie ciasny frencz, uciskający pod pachami, i nowe epolety z dystynkcjami podpułkownika. Na chudej, wygolonej, ogorzałej twarzy zastygł uśmiech człowieka, który odpoczywa po śmiertelnym zmęczeniu... Dla Roszczyna był to po Kati najdroższy człowiek - jak brat, jak drogi przyjaciel. Padał na niego odblask czaru sióstr - Daszy i Kati... Wadim Pietrowicz omal nie krzyknął ze zdumienia, omal nie rzucił się do Iwana Iliicza. Ale Tielegin nie otwierał oczu, nie poruszał się. Upłynęła sekunda. Domyślił się - miał przed sobą wroga. Wadim Pietrowicz jeszcze w końcu maja wiedział, że Tielegin jestw Armii Czerwonej, że poszedł tam z własnej woli, że ma doskonałą opinię. Miał na sobie oczywiście cudzy mundur, może zdarty z zabitego przezeń oficera, i epolety podpułkownika (w armii carskiej był zaledwie sztabskapitanem)... Roszczyn poczuł nagle lepkie -obrzydzenie, jakie zazwyczaj kończyło "się u niego wybuchem wściekłej nienawiści. Tielegin mógł tu być tylko jako bolszewicki wywiadowca... Należało natychmiast pójść i zameldować komendantowi. Dwa miesiące temu Roszczyn nie wahałby się ani sekundy. Ale przyrósł do kanapy - nie miał siły. I obrzydzenie jakby go opuściło... Iwan Iliicz - czerwony oficer - ot, siedzi tuż obok, wciąż, ten sam, zmęczony, dobroć maluje się w całej jego postaci... Przecież nie dla pieniędzy poszedł, nie dla kariery - co za niedorzeczność! Rozsądny, spokojny człowiek, poszedł dlatego, że uważał tę sprawę za słuszną... "Tak samo jak ja... Wydać go, żeby za godzinę mąż Daszy, mój i Kati brat, poniewierał się bez butów pod płotem na kupie śmieci"... Przerażenie ścisnęło mu gardło, Roszczyn skurczył się cały... Co robić? Wstać, odejść? Ale Tielegin może go poznać - zmiesza się, zawoła... Jak go uratować? Nieruchomo, jakby śpiąc, Roszczyn i Iwan Iliicz siedzieli blisko siebie na dębowej ławie. Dworzec opustoszał o tej godzinie. Stróż zamknął drzwi na peron. Wówczas Tielegin nie otwierając oczu powiedział: - Dziękuję ci, Wadim. Roszczynowi rozpaczliwie zadrżała ręka. Iwan Iliicz lekko wstał i nie odwracając się poszedł spokojnym krokiem w kierunku wyjścia na plac. W chwilę później Roszczyn rzucił się za nim... Obiegł dokoła cały plac dworcowy, gdzie przy straganach pod białym słońcem, od którego topniał asfalt, pod pęczkami suszonych ryb drzemali ogorzali ludzie... Spalone były listki na drzewach, spalone całe powietrze przesycone kurzem miejskim. "Uścisnąć go, tylko uścisnąć" - czerwone koła upału płynęły Roszczynowi przed oczyma. Tielegin jakby się w ziemię zapadł. O tej godzinie, kiedy zgasła zorza stepowa, kiedy Roszczyn wszedłszy na górną półkę wagonu twardo zasnął przy stuku kół - ta, której szukał, za którą jego dusza, chora od krwi i nienawiści, męcząco zatęskniła - jego żona Katia jechała przez step na taczance. Ramiona miała otulone szalem. Obok niej siedziała piękna Matriona Krasilnikowa. Dzwoniło żelazo taczanki. Parskały konie. Mnóstwo ukrytych w mroku gwiezdnej nocy podwód rozciągnęło się z tyłu i z przodu po stepie. Aleksiej Krasilnikow puściwszy lejce siedział na koźle, Siemion -bokiem na skraju taczanki, po butach biła go trawa i łopiany. Pachniało końmi, piołunem. Katia rozmyślała, na pół drzemiąc. Wietrzyk chłodził ramiona. Step nie miał końca, nie miały końca drogi. Przez wieki szły konie, skrzypiały koła i oto znowu idą jak cienie starożytnych koczowników... Szczęście, szczęście - wieczna tęsknota, kres stepów, lazurowy brzeg, łagodne fale, pokój, dostatek. Matriona wpatrzyła się w twarz Kati, uśmiechnęła się. Znowu - tylko tętent kopyt. Armia opuszczała otoczone terytorium. Batko Machno kazał posuwać się cicho. Ciężkie ramiona Aleksieja garbiły się - widać, sen go morzył. Siemion powiedział półgłosem: - Ja was nie opuszczam... Po co tyle krzyku... (Matriona krótko westchnęła, odwróciła się, patrzyła w step). Ja Aleksiejowi mówiłem jeszcze na wiosnę: nie wstążeczka marynarska jest mi droga, droga mi jest sprawa... (Aleksiej milczał, milczała również Matriona). Czyja teraz flota? Nasza, chłopska. Co będzie, jeżeli się wszyscy rozbiegniemy? Przecież walczymy o jedną sprawę, wy tutaj, my - tam. - A co ci piszą? - zapytała Matriona. - A piszą, żebym koniecznie wrócił na torpedowiec, inaczej będę uważany za dezertera wyjętego spod prawa rewolucyjnego. Matriona poruszyła ramionami. Wyczuwało się, jaka jest wzburzona. Ale - pohamowała się, nic nie odpowiedziała. W jakiś czas później Aleksiej wyprostował się na koźle, nasłuchiwał chwilę, wskazał w ciemność batem: - Jekatierinosławski pośpieszny... Katia wpatrywała się, ale nie zobaczyła pociągu unoszącego na górnej półce w przedziale śpiącego Wadima Pietrowicza - usłyszała tylko świst, przeciągły i daleki, i ten świst napełnił ją przejmującym smutkiem. W Jekatierinosławiu Wadim Pietrowicz prosto z dworca zaczął obchodzić cukiernie dowiadując się o Katię. Wstępował do dusznych kawiarni, gdzie było pełno much na nie mytych oknach i na nierli pokrywającej słodycze; czytał perkalowe szyldy. "Wersal", "Eldorado", "Sympatyczny Kącik". Z drzwi tych podejrzanych restauracyjek spoglądali na niego wyłupiastymi, jak białko jajka, oczami ogorzali wąsacze, gotowi nażądanie przyrządzić szaszłyk ze wszystkiego. Dowiadywał się i tu. Potem zaczął wchodzić po kolei do wszystkich sklepów. Słońce paliło bezlitośnie. Liczny pstry tłum hałasował i tłoczył się w podwójnych alejach, pod wspaniałymi jesionami prospektu Jekatierinosławskiego. Dzwoniły zniszczone tramwaiki. Przed wojną powstawała tu nowa stolica południowej Ukrainy. Wojna wstrzymała jej rozwój. Teraz pod władzą hetmana i pod ochroną Niemców miasto na nowo ożywiło się, ale już inaczej: zamiast biur, banków, składów handlowych otwierano domy gry, kantory wymiany, knajpy i sodowiarnie; zwykły hałas i ruch handlowy zastąpiło histeryczne uganianie się handlarzy walutą, biegających z nie ogolonymi policzkami, w czapeczkach na tyle głowy, po kawiarniach i rogach ulic. Okrzyki niepojętej ilości czyścicieli butów i sprzedawców gutaliny - jedynego produktu przemysłowego tego czasu - przyczepianie się włóczęgów, głoszących ponure wieści, wycie małych orkiestr z sympatycznych kącików, bezsensowny ścisk próżniaczego tłumu, żyjącego z kupna i sprzedaży fałszywych pieniędzy i nie istniejących towarów. Zrozpaczony bezowocnymi poszukiwaniami, ogłuszony, zmęczony, Wadim Pietrowicz usiadł na ławce pod akacją. Obok sunął tłum. Kobiety wystrojone i dziwaczne - w sukniach z portier, w ukraińskich strojach narodowych, kobiety z mokrymi od gorąca, podmalowanymi oczami, ze strumyczkami potu na uszminkowanych policzkach; podnieceni spekulanci, przedzierający się jak maniacy z wyciągniętymi rękami przez ten tłum kobiet; głupio nadęci urzędnicy hetmańscy z trójzębem na czapkach, pochłonięci ideami kombinacji pieniężnych i kradzieży mienia skarbowego; tędzy i szerocy w ramionach, z szyjami jak u wołu, siczowcy hetmańscy, wąsaci hajdamacy w ogromnych czapkach z malinowym denkiem, w niebieskich jak niebo żupańach i w potwornych szarawarach, za którymi dwa stulecia tęsknili samostijni nauczyciele gimnazjalni i romantycy galicyjscy. Płynęli w tłumie nietykalni oficerowie niemieccy, spoglądający z pogardliwym uśmiechem ponad głowami tłumów. Roszczyn patrzył - i złość mu rozpierała serce. "Warto by oblać naftą i spalić całe to draństwo"... W otwartym straganie płóciennym napił się moszczu i znowu zaczął chodzić od drzwi do drzwi. Ale teraz już zaczynał zdawać sobie sprawę z niedorzeczności tych poszukiwań. Katia bez pieniędzy, sama, niezaradna, nieśmiała, przygnębiona (z przerażeniem przypominał sobie wciąż flaszeczkę z trucizną w moskiewskim mieszkaniu) - gdzieś tutaj, w tym oszalałym tłumie... Dotykają jej lepkie ręce handlarzy walutą, stręczycieli, restauratorów, pełzają po niej obmierzłe oczy... Brak mu było tchu... Z szeroko rozstawionymi łokciami pchał się prosto w tłum nie odpowiadając na krzyki i wymyślania. Wieczorem za ogromną cenę wynajął numer w hotelu - ciemną dziurę, w której mieściło się tylko żelazne łóżko, ściągnął buty, położył się i w milczeniu ująwszy w dłonie siwą głowę płakał bez łez... Przeszedłszy pieszo dońską granicę Tielegin schował pułkownikowskie naramienniki do worka z rzeczami; pociągiem dojechał do Carycyna, tam wsiadł na ogromny statek motorowy, nabity po brzegi chłopami, frontowcami, dezerterami, wysiedleńcami. W Saratowie przedstawił w komitecie rewolucyjnym dokumenty i parowcem holowniczym pojechał w kierunku Syzrania, gdzie był front czechosłowacki. Wołga opustoszała, jak w tych na pół mitycznych czasach, kiedy to nad jej piaszczyste brzegi przyjeżdżała konnica Dżyngis-chana poić konie z wielkiej rzeki Ra. Lustrzana płaszczyzna z wolna płynęła w obramowaniu piaszczystych urwisk, podmokłych łąk, zarośniętych zieloną łoziną. Nieliczne wioski sprawiały wrażenie opuszczonych. Na wschód, w fale upału, w miraże, ciągnęły się równe stepy. Powoli płynęły odbicia obłoków. I w ciszy tylko koła parowca pracowicie klepały lazurowe wody. Iwan Iliicz leżał pod mostkiem kapitańskim na gorącym pokładzie. Był boso, w nie przepasanej perkalowej koszuli; złocista szczecina odrosła mu na policzkach. Jak kot na słońcu napawał się ciszą, wilgotnym zapachem błotnych kwiatów, ciągnącym od niskiego brzegu suchym, trawiastym zapachem stepów, niezmierzonymi potokami światła. Był to odpoczynek nad odpoczynkami. Parowiec wiózł broń i amunicję dla partyzantów ze stepowych powiatów. Czerwonoarmiści odwożący ładunek rozleniwili się na słońcu - niektórzy spali, inni wyspawszy się, śpiewali patrząc na przestwory wody. Dowódca oddziału towarzysz Chwiedin, marynarz czarnomorski, kilka razy dziennie zawstydzał żołnierzy wytykając im brak uświadomienia klasowego - zbierali się przy nim, siadali i kładli się wokoło, podpierając policzki dłońmi. - Musicie to zrozumieć, braciszkowie - mówił im chrapliwym głosem -że my nie wojujemy z Denikinem, nie wojujemy z atamanem Krasnowem, nie wojujemy z Czechosłowakami, ale wojujemy z całą krwawą burżuazją na obu półkulach... Światowego burżuja trzeba bić śmiertelnie, póki się ostatecznie nie zebrał z siłami... Nam, Rrrosjanom (słowo to wymawiał dobitnie i z naciskiem), współczują nasi rodzeni bracia - proletariusze wszystkich krajów. Czekają oni na jedno: żebyśmy wykończyli u siebie pasożytów i poszli im pomóc w walce klasowej... To się rozumie bez słów, braciszkowie. Nie było na świecie nic śmielszego od rrrosyjskiego żołnierza - śmielszy jest tylko marynarz Czerwonej Floty - znakiem tego mamy wszystkie szansę. Zrozumieliście, chłopaczki? To, co mówię, to arytmetyka. Dziś mamy walki pod Samarą, a niedługo walki będą na wszystkich kontynentach... Chłopcy słuchali patrząc mu na usta. Ten i ów spokojnie rzucał uwagę: - Tak... Zagraliśmy polkę... Na cały świat! Na lewo zaniebieszczyły się Góry Chwałyńskie. Towarzysz Chwiedin patrzył przez lornetkę. Miasteczko Chwałyńsk, leniwe i senne, coraz wyraźniej było widać za kępami drzew. Mieli tutaj brać naftę. Siwiutki kapitan stał obok sternika. Rzeka dzieliła się na trzy łożyska, opływając naniesione wiklinowe kępy, prąd był kapryśny. Chwiedin podszedł do kapitana: - W mieście nie widać żywej duszy - co to znaczy? - Nafty koniecznie musimy nabrać, jak chcecie - powiedział kapitan. - Kiedy trzeba, to jedź. Parowiec przepływając tuż koło kępy, gdzie gałęzie topól prawie dotykały kół, zahuczał, zaczął wykręcać. W tej samej chwili z kępy, z gęstych zarośli wiklinowych zaczęto krzyczeć rozpaczliwymi głosami: - Stój! Stój! Dokąd płyniecie?! Chwiedin wyrwał z pochwy rewolwer. Załoga odbiegła od burty. Zakipiała woda pod kołami parowca. - Stójcie, stójcie! - krzyczały głosy. Szeleściła wiklina, jacyś ludzie przedzierali się na brzeg, ukazały się czerwone, podniecone twarze, wymachujące ręce. Wszyscy wskazywali na miasto. W zgiełku nic nie można było dosłyszeć. Chwiedin wreszcie obrzucił wszystkich marynarskimi przekleństwami. Ale i tak wszystko stało się zrozumiałe... W mieście koło przystani ukazywały się dymki, nad rzeką rozległy się wystrzały. Chwałyńsk był zajęty przez białogwardzistów. Ludzie na kępie okazali się resztkami zbiegłego garnizonu bądź też miejscowymi partyzantami. Niektórzy z nich byli uzbrojeni, ale brakowało naboi. Czerwonoarmiści rzucili się do kajut po karabiny. Chwiedin sam stanął na miejscu kapitana i na cały przestwór wodny rzucił takie przekleństwa, że ludzie na kępie zaraz się uspokoili, na twarzach pojawiły się uśmiechy. Chwiedin w zapale chciał od razu natrzeć z parowca wprost na miasto: wysadzić desant i rozprawić się. Ale powstrzymał go Iwan Iliicz. W krótkim sporze Tielegin udowodnił, że natarcia nie można zaczynać bez przygotowania, że należy je koniecznie połączyć z manewrem otaczającym i że Chwiedin nie zna sił przeciwnika - a może tamci mają artylerię? Chwiedin zazgrzytał tylko zębami, ale zgodził się. Parowiec pod ostrzałem płynął tyłem z prądem i podpłynął do wyspy od strony zachodniej, gdzie miasto zasłaniał lasek. Tu przycumowano parowiec. Ludzie z wyspy wysypali się na piaszczysty brzeg - było ich około pięćdziesięciu, obdarci, oberwani. - Słuchajcie, u diabła, uważnie, co wam powiemy - krzyczeli. - Na pomoc nam idzie Zacharin z pugaczowskimi partyzantami. - Jeszcze przedwczoraj wysłaliśmy do niego gońca. I opowiedzieli, że przedwczoraj miejscowi burżuje nagle urządzili napad zbrojny i znienacka zajęli Radę Delegatów, telegraf i pocztę. Oficerowie przyczepili epolety, rzucili się na arsenał i zabrali karabiny maszynowe. Uzbroili się uczniowie, kupcy, urzędnicy, nawet diakon z soboru biegał po ulicy ze strzelbą myśliwską. Nikt nie spodziewał się przewrotu, nie zdążyli chwycić za karabiny. - Nasi dowódcy uciekli, zdradzili nas... - Uganiamy się jak stado baranów. - Ech, wy - tyle tylko powiedział na to Chwiedin. - Ech, wy lądowcy... Na brzegu odbyła się narada wojenna z udziałem wszystkich. Tielegina wybrano na sekretarza. Postawiono zagadnienie: odebrać Chwałyńsk burżujom czy nie odebrać? Uchwalono, żeby odebrać. Druga sprawa: czekać na pugaczowowskich partyzantów czy zdobywać miasto własnymi siłami? Tu wszczął się spór. Jedni krzyczeli, że należy czekać, bo pugaczowowcy mają armatę, drudzy krzyczeli, że nie można czekać, bo lada chwila mogą z góry rzeki, z Samary, przypłynąć parowce białych. Chwiedinowi naprzykrzyły się spory - machnął ręką: - No, dosyć już tego strzępienia języków, towarzysze. Uchwalono jednogłośnie: wieczorem Chwałyńsk ma być nasz. Zaprotokołuj, towarzyszu Tielegin. W tym czasie na lewym brzegu, na urwisku, ukazali się jeźdźcy: najpierw wyskoczyło dwóch, potem czterech. Zobaczywszy statek odjechali. Potem cały brzeg pokrył się od razu jeźdźcami, na słońcu błyszczały szerokie piki, zrobione z kos. Chwałyńszczanie zaczęli krzyczeć: - E-eee-j, coście za jedniiii? Stamtąd odpowiedziano: - Oddział Zacharkina z pugaczowowskiej armii chłopskiej... Chwiedin wziął tubę i nadymając szyję ryknął: - Braciszkowie, przywieźliśmy wam broń, walcie na wyspę... Będziemy zdobywali Chwałyńsk... Stamtąd krzyknięto: - Dobra. My mamy armatę... Podjedźcie statkiem tutaj... Jeźdźcy na brzegu należeli do jednego z oddziałów partyzanckiej armii chłopskiej, bijącej się w stepach samarskich z powiatami, które uznały samarski rząd tymczasowy. Armia powstała natychmiast po zajęciu Samary przez Czechosłowaków. Miasto Pugaczowsk - niegdyś Nikołajewsk - stało się ośrodkiem formowania armii. Zbierały się tu wszystkie gorące głowy, komu miło było pojeździć konno; wszyscy, których znany handlarz ziemią, Szechobałow, osadził na nędznym chłopskim skrawku ziemi; wszyscy, którzy procesowali się o ziemię z najbogatszymi stanicznikami uralskimi; wszyscy, którym przez brzegi przelewała się dusza zrodzona w bezbrzeżnych stepach, gdzie swobodnie szumi pszenica, gdzie chłop popędzając leniwe woły idzie za ciężkim pługiem. Przeciwnik ukazywał się wszędzie jak miraż stepowy. W siole zwoływano wiece, bogaci chłopi, podoficerowie armii carskiej, przybyli z Samary przebrani agitatorzy krzyczeli, że nie ma takiego prawa, żeby biedak, parobek, bezrolny włóczęga rządził powiatem, odbierał zamożnym chłopom ziemię i zboże, więc postanawiał wysłać gońców do sąsiednich siół, żeby się okopywały. Od razu powstawał cały powiat, wyciągano ukrytą broń, pługiem orano bruzdy na granicy, kopano okopy na dziesiątki wiorst. W niektórych okolicach ogłaszano republikę, podporządkowaną samarskiemu centrum. Ochronę terytorium powierzono konnicy, piechota mobilizowała się tylko w razie napadu czerwonych. Do uzbrojenia konnicy! nadawały się kosy - przywiązywano je na sztorc do trzonka. Takie kułackie armie były straszne. Pojawiały się nieoczekiwanie ze stepowej mgły, i napadały w chmurach kurzu na tyraliery i karabiny maszynowe czerwonych. Po rozbiciu czerwonych konnica uzbrajała się w karabiny maszynowe i ręczne, ale kos nie rzucała: Nie ma ani kronik, ani archiwów wojennych z tej wielkiej wojny chłopskiej w stepach samarskich, gdzie wspominano jeszcze wyprawy Jemieliana Pugaczowa. Chyba w wielkie święto przy wiadrze wódki posprzeczają się ojciec z synem na temat dawnych walk, wytykając sobie wzajemnie błędy strategiczne. - Pamiętasz, Jaszka - powie ojciec - jakeście pod Kołdybanią zaczęli w nas kropić z armaty? Myślę sobie: to na pewno mój Jaszka, sukinsyn... Szkoda, żem mu we właściwym czasie uszu nie oberwał... Ale zdrowośmy was nastraszyli... Dobrze, żeś mi wtedy nie wpadł w ręce... - Chwal się, chwal... A nasi górą... - To nic, jak się zdarzy okazja - znowu się rozejdziemy. - Cóż - to się rozejdziemy... Jak byłeś kułakiem, takeś pozostał przy swoim krwawym punkcie widzenia. - Napijmy się, synku! - Napijmy się, tato! Parowiec podpłynął do lewego brzegu. Spuszczono schodki i na pokład wszedł dowódca oddziału pugaczowowskiego, Zacharkin, człowiek z haczy kowatym jak u orła nosem. Był tak silny i tęgi, że schodki zatrzeszczały pod nim. Spłowiały frencz pękł mu pod pachami, o wysokie buty uderzała krzywa szabla. Jego starsi bracia, chłopi z utiewskiego powiatu, dowodzili już dywizjami. - Za nim weszło sześciu partyzantów - dowództwo - ubranych malowniczo i niezwykle: w wyblakłych, pokrytych dziegciem i kurzem bluzach z rozpiętymi kołnierzami, jeden miał walonki z ostrogami, inny łapcie; z taśmami od karabinu maszynowego przez pierś, z granatami za pasem, z płaskimi bagnetami niemieckimi i obciętymi karabinkami. Zacharkin i Chwiedin spotkali się na mostku kapitańskim, uścisnęli sobie ręce - jeden mocniej od drugiego. Poczęstowali się papierosami. Chwiedin krótko zdał sprawę z sytuacji bojowej. Zacharkin powiedział: - Wiem, kto w Chwałyńsku mąci wodę: Kukuszkin, prezes zarządu powiatowego... Chciałbym to ścierwo żywcem dostać w ręce. - A jak tam armata - spytał Chwiedin - dobrze funkcjonuje? - Strzela, ale bez celownika, celujemy przez lufę. Za to bije, przeklęta: nie zdążysz westchnąć, a już dzwonnica czy wieża ciśnień - na drobne kawałki. - Dobrze. A o desancie i okrążeniu co myślicie, towarzyszu Zacharkin? - Konnicę koniecznie trzeba przerzucić na drugi brzeg. Stateczek będzie mógł przewieźć setkę żołnierzy? - Z łatwością - dwoma kursami. - No, to nie ma o czym mówić. Kiedy się zmierzchnie, przerzucimy desant konny powyżej miasta. Armatę postawimy na statku. A o świcie zaatakujemy. Chwiedin powierzył Iwanowi Iliiczowi dowództwo nad pieszym desantem, który miał uderzyć wprost na przystanie. O zmierzchu parowiec ostrożnie, bez świateł, popłynął boczną odnogą Wołgi wzdłuż kępy. W ciszy rozlegał się tylko głos marynarza mierzącego głębokość. Tuż za parowcem odmaszerowali brzegiem także pugaczowowcy. Leżącym na piasku chwałyńszczanom rozdano broń. Tielegin chodził tuż nad wodą pilnując, żeby nie palili papierosów, nie rozpalali ognia. Rzeka ledwie dosłyszalnie pluskała o piasek. Pachniało błotnymi kwiatami. Brzęczały komary. Ludzie na piasku uciszyli się. Noc robiła się coraz czarniejsza, coraz bardziej aksamitna, usypana gwiazdami. Od stepowego brzegu ciągnęło suchością piołunu, dzwoniły przepiórki: "Pora spać". Iwan Iliicz chodził wzdłuż wody, odpędzając senność. Kiedy noc zaczęła dobiegać kresu, niebo utraciło aksamitną czarność i daleko za rzeką dało się słyszeć pianie kogutów - po wodzie, z lekka zasnutej mgłą. zaczęły uderzać koła. Podpływał parowiec. Iwan Iliicz sprawdził bębenek rewolweru, podciągnął pasek od spodni i zaczął obchodzić śpiących trącając ich kijkiem po nogach: - Towarzysze, budźcie się. Ludzie zrywali się nieprzytomnie, drżąc z zimna, nie od razu zdając sobie sprawę, czego od nich chcą... Wielu poszło pić. pochylali głowy nad wodą. Tielegin wydawał półgłosem rozkazy. Trzeba było porobić osłony - żołnierze zaczęli ściągać koszule, napychali je piaskiem i układali wzdłuż burty. Pracowali w milczeniu - nikt nie miał ochoty do żartów. Zaczynało świtać. Przygotowania były ukończone. Małą armatę - zardzewiałe działo górskie, ustawiono na dziobie. Pięćdziesięciu żołnierzy weszło na pokład i położyło się za workami. Chwiedin stanął przy kole sterowym: - Naprzód, całą parą! ,. Woda zakipiała pod kołami. Parowiec szybko opłynął kępę i głównym korytem skierował się ku miastu. Tu i ówdzie widać było żółte światełka. Z tyłu zarysowała się niewyraźnie linia gór, pokryta nocą. Teraz głośno dolatywało pianie kogutów. Iwan Iliicz stał obok działa. W żaden sposób nie mógł sobie wyobrazić, że zaraz trzeba będzie strzelać w tę odwieczną ciszę. Mieszkaniec Chwałyńska, który zgłosił się na celowniczego przy armacie, potulny, przypominający diaczka-rybołowcę, powiedział łagodnym głosem: - Drogi towarzyszu dowódco, a co - gdyby tak rąbnąć w pocztę? W sam środeczek... O. widzicie - dwa żółte światełka... - Rąbnąć w pocztę! - huknął przez tubę głos Chwiedina. - Do strzału! Działo! Ognia! Bombardier przykucnął i patrząc przez lufę armaty wycelował ją w światełka. Załadował pocisk. Odwrócił się do Tielegina: - Drogi towarzyszu, odsuńcie się troszeczkę, bo może się rozerwać... - Ognia! - ryknął Chwiedin. Armata odskoczywszy oślepiła, huknęła, grzmot potoczył się po wodzie, odezwał echem w górach. Niedaleko od miejsca, w którym świeciły żółte światełka, błysnął wybuch i długie echo rozległo się w górach. - Ognia, ognia! - krzyczał Chwiedin kręcąc kołem sterowym. - Z lewej burty szybki ogień! Salwami, salwami w drani! Tupał nogami, wściekał się, miotał nieprawdopodobne przekleństwa. Z burty wystrzelono nierówną salwę. Chwałyński brzeg szybko się zbliżał. Bombardier starannie załadował i znów wystrzelił - widać było, jak poleciały w górę deski z jakiejś szopy. Teraz wyraźnie zarysowywały się kontury drewnianych domów, ogrody, dzwonnice. W dole na przystaniach zaczęły zapalać się igiełki ognia karabinowego. I to, czego się Tielegin obawiał, dało się słyszeć: wyraźnie, spiesznie zaterkotał karabin maszynowy. Swoim zwyczajem zacisnęły się palce u nóg, jak gdyby w całym ciele zacisnęły się naczyńka krwionośne. Tielegin przysiadł około armaty, wskazując bombardierowi podłużny budynek na stoku góry. - Spróbuj no trafić w tamten róg. gdzie krzaki... - E-he-he - powiedział bombardier - to bardzo ładny domek, dobra jest. Po raz trzeci wystrzeliła armata. Karabin maszynowy przycichł na chwilę - i zaterkotał w innym miejscu, wyżej. Parowiec ostrym skrętem zbliżał się do przystani. Wysoko - po kominie, po maszcie - sypnęły kule. - Nie czekać na przybicie do brzegu, skakać! - krzyczał Chwiedin. - Hura, chłopcy! Zaskrzypiała, zatrzeszczała burta. Tielegin wyskoczył pierwszy, odwrócił się do przełażących przez burtę chwałyńczyków: - Za mną! Hura! I pobiegł po schodkach na brzeg. Za nim zaryczał tłum. Strzelali, biegli, potykali się. Na brzegu było pusto. W zarośla ogrodowe, zda się, uciekło kilka postaci. Tu i ówdzie strzelano z dachów. I już całkiem daleko na wzgórzach zaterkotał krótkimi seriami karabin maszynowy, zamilkł i jeszcze zaterkotał dwa razy. Przeciwnik nie przyjmował bitwy. Tielegin znalazł się na jakimś nierównym placu. Ledwie mogąc złapać dech oglądał się i zbierał ludzi. Podeszwy bosych nóg paliły go - widocznie pokaleczył je o kamienie. Drewniane domy stały z zamkniętymi okiennicami. Pachniało kurzem. Nie poruszały się nawet liście bzu i akacji. W narożnym piętrowym domu z prowincjonalną wieżyczką wisiały na sznurze na balkonie cztery pary kalesonów. Tielegin pomyślał: "To zwędzą". Wydawało się, że miasto mocno spało i bitwa, bieganina, krzyki - tylko się przyśniły. Tielegin zapytał, gdzie jest poczta, telegraf, wieża ciśnień, i wysłał tam oddziały po dziesięciu ludzi. Żołnierze poszli, wciąż jeszcze w poczuciu niebezpieczeństwa odskakując, podnosząc karabiny za każdym szelestem. Przeciwnika nigdzie nie było. Szpaki zaczynały już śpiewać, gołębie sfruwały z dachów. Tielegin ze swoim oddziałem zajął Radę Delegatów, murowany budynek z obłupanymi kolumnami. Drzwi były otwarte na oścież, w sieni leżała broń. Tielegin wyszedł na balkon. Rozpościerały się przed nim ogrody, dawno nie malowane dachy, zakurzone, puste uliczki. Prowincjonalna cisza. I nagle w oddali rozległ się dzwon alarmowy: niepokojący, szybki, donośny dźwięk dzwonu poleciał nad miastem. Tam, skąd dochodził miedziany krzyk o pomoc, dała się słyszeć gęsta strzelanina, wybuchy ręcznych granatów, krzyki, ciężki tętent kopyt i ryk. To desant Zacharkina zagrodził drogę cofającemu się w góry przeciwnikowi. Potem zaułkiem, dzwoniąc podkowami, przegalopowali jeźdźcy. I znowu wszystko ucichło. Iwan Iliicz nie śpiesząc się poszedł na dół, na statek, żeby zameldować o zajęciu miasta. Chwiedin wysłuchawszy raportu powiedział: - Władza radziecka została przywrócona. Nie mamy tu już nic do roboty. Jedźmy dalej. Staruszka-kapitana, ledwie żywego ze strachu, po bratersku poklepał po plecach: - Doczekałeś się, powąchałeś prochu. Tak, bracie... Zdaję dowództwo, idź na wachtę. Przy stuku maszyny i szumie wody Tielegin spał do wieczora. Nad rzeką zachód rozlał się przejrzyście mglistą zorzą. Na rufie cicho śpiewano - wtór ulatywał w dalekie przestworza. Niepotrzebne piękno zorzy wieczornej słało się na brzegi, na rzekę, wlewało się w oczy, w duszę. - Ej, braciszkowie, cóżeście tak posmutnieli? Już jak śpiewać, to coś wesołego! - krzyknął Chwiedin. On też się wyspał, wypił czarkę spirytusu i teraz przechadzał się po górnym pokładzie, podciągając spodnie. -Warto by jeszcze Syzrań zdobyć. Co, towarzyszu Tielegin? Dobry byłby kawał... Wyszczerzał białe zęby, śmiał się. Gwizdał na wszelkie niebezpieczeństwa, na smętek zawołżańskich zachodów, na śmiertelną kulę, która gdzieś go czeka - w bitwie czy zza węgła... Żądza życia, gorąca siła - aż wrzały w nim. Pokład trzeszczał pod jego bosymi piętami. - Poczekaj no jakiś czas, a zdobędziemy i Syzrań, i Samarę, nasza będzie Wołga... Zorza zawlokła się popiołem. Statek płynął bez świateł. Wieczór pokrył brzegi, rozpłynęły się. Chwiedin nie wiedząc, jak ma wyładować swoją siłę, zaproponował Iwanowi Iliiczowi grę w karty: - No, jeśli nie chcesz na pieniądze, to zagrajmy w noski... Tylko jeżeli bić - to już jak się należy. W kajucie kapitańskiej zasiedli do gry w noski. Chwiedin gorączkował się, fuszerował, przegrał ze trzysta nosków, w podnieceniu chciał już oszukiwać, ale Iwan Iliicz dobrze uważał. "Nie, bracie, z głupim nie grasz" I wygrał. Usadowiwszy się wygodnie na stołku Tielegin zaczął bić zatłuszczonymi kartami. Nos Chwiedina natychmiast zrobił się czerwony jak burak: - Gdzieś się tego nauczył? - W niewoli u Niemców - powiedział Tielegin. - Nie odwracaj mordy... - Uważaj no... Bij bez odciągania... - Nieprawda, ostatnie trzy wolno z odciąganiem. - No, to bij, gałganie... Ale Tielegin nie zdążył uderzyć. Do kajuty wszedł kapitan. Szczęka mu się trzęsła. Czapkę trzymał w ręku. Po szarej łysinie ściekały mu krople potu. - Jak sobie chcecie, panowie towarzysze - powiedział rozpaczliwie -jestem gotów na wszystko... Ale ja dalej nie pojadę. Toć płyniemy na pewną śmierć... Rzuciwszy karty Chwiedin i Tielegin wyszli na pokład. Z lewej burty na przedzie jasno jak gwiazdy płonęły światła elektryczne Syzrania. Ogromny statek motorowy, cały jasno oświetlony, powoli płynął wzdłuż brzegu; gołym okiem można było rozpoznać na rufie ogromną białą flagę Świętego Andrzeja, imponujące kontury armat, spacerujące po pokładzie sylwetki oficerów... - Nie mogę wracać, towarzysze. Żeby nie wiem co, musimy przepłynąć - szepnął Chwiedin. - Byleby przeskoczyć do Batraków, tam przybijemy do brzegu, wyładujemy się... Rozkazał całej załodze zejść pod pokład i być w pogotowiu bojowym. Na maszcie wzniesiono trójkolorową flagę. Zapalono światła rozpoznawcze. Ze statku motorowego dostrzeżono wreszcie holownik. Krótkimi gwizdkami kazano zmniejszyć szybkość. Przez tubę zawołano basem: - Czyj statek? Dokąd płynie? - Holownik "Kupiec Kałasznikow". Płynie do Samary - odpowiedział Chwiedin. - Dlaczego tak późno zapaliliście światła? - Boimy się bolszewików. - Chwiedin odjął tubę od ust i -półgłosem do Tielegina: - Ech, gdyby tak teraz torpedę... Pisałem im do Astrachania: koniecznie wyślijcie torpedy... Gapy radzieckie... Po chwili milczenia ze statku motorowego odpowiedziano: - Płyńcie dalej. Kapitan drżącą ręką nałożył czapkę. Chwiedin wyszczerzając zęby, mrużąc oczy patrzył na światła statku motorowego. Splunął, poszedł do kajuty. Tam zapalając papierosa łamał zapałki. - No chodź, bij do końca, diable! - krzyknął do Tielegina. Po godzinie Syzrań pozostał w tyle. Niedaleko Batraków Tielegin szalupą popłynął do brzegu. Na stacji Batraki wsiadł do wyruszającego o dwunastej pociągu i o piątej po południu szedł z samarskiego dworca do mieszkania doktora Buławina. Znów miał na sobie wygnieciony i podarty frencz z podpułkownikowskimi epoletami. Uderzając się kijkiem po cholewie, tym samym, którym pod Chwałyńskiem w nocy budził partyzantów, z najwyższą ciekawością, jako coś dawno nie widzianego, odczytywał po drodze afisze teatralne, różne wezwania, obwieszczenia - wszystkie były w dwóch językach - rosyjskim z literą "jat" i w czeskim... Powstawszy z kielichem limoniady w ręku Dmitrij Stiepanowicz Buławin wyciągnął zza kamizelki serwetkę, dla dodania sobie godności przez chwilę poruszał ustami, po czym głosem uroczystym i głębokim, jakim przyzwyczaił się mówić na stanowisku wiceministra, rozpoczął przemówienie: - Proszę państwa, niech i mnie będzie wolno... Bankiet wydawali przedstawiciele miasta z racji zwycięskiego marszu armii Konstytuanty na północ. Zajęto i Symbirsk, i Kazań. Bolszewicy - jak się zdawało - ostatecznie tracili środkowy brzeg Wołgi. Pod Melekesem resztki czerwonej konnicy, w sile trzech i pół tysiąca szabel, rozpaczliwie przebijały się przez otaczający je pierścień. W Kazaniu, zdobytym przez Czechów wypadem, wzięto dwadzieścia cztery tysiące pudów złota, na sumę przeszło 600 milionów rubli - przeszło połowę państwowego zapasu złota. Fakt ten był tak nieprawdopodobny, tak olbrzymiej doniosłości, że umysły jeszcze słabo zdawały sobie sprawę ze wszystkich nie dających się przewidzieć jego następstw. Złoto było w drodze do Samary. Nikt jeszcze w sposób zdecydowany nie kładł na nim ręki, ale Czesi podobno mieli stanowczy zamiar oddać je samarskiemu Komitetowi Członków Konstytuanty, czyli tak zwanemu KOMUCZowi. Kupiectwo samarskie miało co do losów złota własny punkt widzenia, na razie jednak nie wypowiedziało go. A dla zwycięzców Czechów żywiono jak najgorętsze uczucia. Bankiet był liczny i ożywiony. Damy z samarskiego towarzystwa, a między nimi takie gwiazdy, jak Arżanowa, Kurlina i Szechobałowa, właścicielki czteropiętrowych młynów, elewatorów, towarzystw żeglugi i całych powiatów czarnoziemu - damy błyszczące brylantami wielkości włoskiego orzecha, w toaletach, jeżeli niezupełnie już modnych, to w każdym bądź razie przywiezionych w swoim czasie z Paryża i z Wiednia - otaczały wdzięcznym kwietnikiem bohatera wypadków, dowodzącego armią czeską, kapitana Czeczeka. Jak wszystkich bohaterów, cechowała go boska prostota i uprzejmość. Wprawdzie jego otyłemu ciału było trochę za gorąco, ciasny kołnierz eleganckiego frencza wrzynał się w purpurową szyję, ale młoda, krwista twarz z krótkimi rudymi wąsikami, z błyszczącymi oczami, aż się prosiła o pocałunek woba policzki. Z ust mu nie schodził czarujący uśmiech, jakby kapitan odpychał od siebie wszelką sławę, jakby towarzystwo dam było mu tysiąc razy milsze niż rozgłos zwycięstw i zdobycie gubernialnych miast z pociągami naładowanymi złotem. Naprzeciwko Czecha siedział otyły wojskowy, w średnim wieku, z białymi akselbantami. Jego czaszka, przypominająca jajo, była naga i masywna jak fundament władzy. Na wygolonej, tłustej twarzy charakterystyczne były grube usta; bez ustanku jadł; marszcząc brwi bacznie spoglądał na różnorodne zakąski. Kieliszek tonął w jego dużej ręce - widocznie był przyzwyczajony raczej do szklaneczki. Pił energicznie, przechylając w tył głowę. Jego mądre, błękitne, niedźwiedzie oczki na nikim się nie zatrzymywały, jakby miał się tu na baczności. Wojskowi nachylali się do niego ze szczególnym szacunkiem. Był to niedawno przybyły gość, bohater kozactwa uralskiego, orenburski ataman Dutow. Niedaleko od niego, między dwiema ładniutkimi kobietami, blondynką i szatynką, siedział poseł francuski, monsieur Jaueau, w jasnoszarym garniturze wizytowym z olśniewającym gorsem. Mała jego twarzyczka z imponującymi wąsami i ostrym noskiem była mocno sfatygowana. Terkotał gardłowo, nachylając się to ku na pół obnażonym wdziękom szatynki (uderzała go za to kwiatkiem po ręce), to ku perłoworóżowemu ramieniu blondynki, śmiejącej się tak, jakby Francuz ją łechtał. Obie damy rozumiały po francusku tylko wtedy, kiedy się mówiło powoli. Było oczywiste, że wdzięki kobiece zawróciły w głowie biednemu Janeau. Nie przeszkadzało mu to jednak podczas krótkich pauz zwracać się do solidnego młynarza Brykina, który dopiero co przyjechał z Omska, z pytaniem o ostatnie ceny mąki syberyjskiej albo wznieść kielich na cześć świetnych operacji wojennych atamana Durowa. Zainteresowanie monsieur Janeau mąką syberyjską oraz orenbarskim mięsem i masłem wskazywało na jego gorące sympatie dla ruchu białych; w chwilach trudności aprowizacyjnych poseł francuski zawsze mógł oddać do dyspozycji rządu jakieś pół setki wagonów mąki itp... Były umysły sceptyczne, twierdzące, że nie zawadziłoby, jak to robi każdy szanujący się rząd, zaproponować monsieur Janeau złożenie listów uwierzytelniających... Ale rząd wolał obrać taktowniejszą drogę - zaufanie do aliantów. Przy stole był jeszcze jeden godny uwagi cudzoziemiec - smagły, bystrooki signor Piccolomini (twierdził, że to jego prawdziwe nazwisko). Reprezentował on w sposób nieco nieokreślony naród włoski. Jego krótki, błękitny mundur był naszywany srebrnymi sznurami, na ramionach kołysały się ogromne epolety generalskie. Formował w Samarze specjalny batalion włoski. Rząd rozkładał ręce: "Gdzie on tu znajdzie Włochów? Diabli go wiedzą" - ale pieniądze dawał; zawszeć to alianci. W kołach burżuazji nie przypisywano mu znaczenia. Rząd był nieobecny na tym bankiecie, z wyjątkiem bezpartyjnych - i doktora Buławina i zastępcy naczelnika wywiadu, Siemiona Siemionowicza Gowiadina, który wysoko wspiął się po drabinie służbowej. Czasy wzajemnych zachwytów, kiedy obalano bolszewików, minęły. Rząd KOMUCZ -wszyscy co do jednego zakamieniali eserowcy - wygłaszał takie brednie o zdobyczach rewolucji, że tylko Czesi, nie orientujący się w sprawach rosyjskich, mogli mu uwierzyć. Oczywiście, początkowo - kiedy robiono przewrót i trzeba było uspokoić robotników i chłopów -rząd eserowski był doskonały. Kupiectwo samarskie samo powtarzało hasła eserowskie. Ale oto już Wołgę opanowano od Chwałyńska po Kazań, Denikin zajął prawie cały północny Kaukaz, Krasnow zbliżał się do Carycyna, Dutow oczyścił Ural i na Syberii prawie co dzień słychać o zjawianiu się groźnych białych atamanów, a ci rozczochrani oberwańcy, zasiadający we wspaniałym pałacu marszałka szlachty - Wolski, Bruszwit, Klimuszkin z towarzyszami - wciąż jeszcze nie mogą się uspokoić: w jaki by jednak sposób doprowadzić kraj do Konstytuanty... Tfu! I bogatsze kupiectwo zaczęło zdecydowanie przerzucać się na inne hasła - prostsze, mocniejsze, zrozumialsze... Dmitrij Stiepanowicz mówił zwracając się głównie do cudzoziemców: - Żądło zostało żmii wyrwane. Ten fenomenalny, o przełomowym znaczeniu fakt nie został należycie oceniony... Mówię o sześciuset milionach rubli złotem, znajdujących się obecnie w naszych rękach... (Wąsy monsieur Janeau podniosły się do góry: "Brawo"! - krzyknął potrząsając kielichem; Piccolominiemu oczy błysnęły jak diabłu). Bolszewikom wyrwano złote żądło, proszę państwa... Mogą jeszcze kąsać, ale już nie śmiertelnie... Mogą jeszcze grozić, ale tyle się ich kto boi, co żebraka wymachującego kosturem... Nie mają już złota, nie mają nic prócz maszyny drukarskiej... Brykin, kupiec z Omska, nagle otworzył usta, zaśmiał się donośnie na te słowa i ocierając szyję serwetką, wymamrotał: "Och, takie sprawy, mój Boże". - Panowie przedstawiciele zagraniczni - ciągnął dalej doktor Buławin, a w głosie jego zagrzmiał metal, którego przedtem nie bywało - panowie alianci... Przyjaźń przyjaźnią, a pieniążki pieniążkami... Wczoraj byliśmy dla was prawie operetkową organizacją, pewną przejściową formacją, powiedzmy - czymś w rodzaju guza, który niemal zawsze wyskakuje po uderzeniu... (Czeczek nachmurzył się, monsieur Janeau i Piccolomini natychmiast wyrazili gestami oburzenie... Dmitrij Stiepanowicz chytrze się uśmiechnął). Dzisiaj wiadomo już całemu światu, że jesteśmy solidnym rządem, że rozporządzamy złotym funduszem państwowym... Teraz się dogadamy, panowie przedstawiciele zagraniczni... (Gniewnie stuknął w stół palcami). Mówię teraz jako osoba prywatna pośród osób prywatnych, w jak na jintymniejszych okolicznościach. Ale zdaję sobie sprawę z powagi rzuconych przeze mnie myśli... Widzę, jak parowce z bronią i towarami popłyną do rosyjskich portów... Jak powstaną gigantyczne armie białe. Jak miecz surowej kary spadnie na szyjkę rozbójników gospodarujących w Rosji... Sześćset milionów wystarczy na to... Panowie przedstawiciele zagraniczni! Pomocy, szerokiej i hojnej pomocy - dla prawowitych przedstawicieli narodu rosyjskiego! Umoczył usta w kielichu i usiadł marszcząc brwi i sapiąc... Siedzący przy stole zaczęli gorąco klaskać. Kupiec Brykin krzyknął: - Dziękuję ci, bracie... To racja, to, bracie, po naszemu, bez socjalizmu... Powstał Czeczek, krótkim ruchem obciągnął pas na brzuchu: - Będę się streszczał... Oddawaliśmy i oddajemy życie za szczęście braci jednej krwi - Rosjan... Niech żyje wielka, potężna Rosja, hura! Tu już cały stół dosłownie zagrzmiał od oklasków, wyciągnięte rączki dam wściekle zaklaskały wśród kwiatów. Powstał monsieur Janeau. Czoło jego było szlachetnie odchylone w tył, wspaniałe wąsy nadawały twarzy wyraz męstwa: - Mesdames et messicurs! Wszyscy wiedzieliśmy, że szlachetna armia rosyjska, marząca o sławie swoich ojców, została podstępnie oszukana przez szajkę bolszewików. Bolszewicy wpoili w nią sprzeczne z naturą idee, zabobonne instynkty, i armia przestała być armią. Mesdames et messieurs, nie będę ukrywał - był moment, kiedy Francja zachwiała się w swojej wierze w szczerość narodu rosyjskiego... Koszmar ten rozwiał się... Dzisiaj widzimy, że nie i tysiąc razy nie - naród rosyjski jest znowu z nami... Armia już widzi swe błędy... Rycerz rosyjski znowu gotów nadstawić piersi pod ołów naszego wspólnego wroga... Jestem szczęśliwy dzięki mojej nowej pewności... Kiedy ucichły oklaski, zerwał się Piccolomini potrząsając grubymi epoletami. Ale ponieważ nikt z obecnych nie rozumiał po włosku, więc po prostu uwierzono mu, że trzyma z nimi, i kupiec Brykin zaczął go - czarnego i malutkiego - całować. Potem nastąpiły przemówienia przedstawicieli kapitału. Kupiectwo wyrażało się mgliście i zawile - wskazywano przeważnie na Syberię, skąd miało nadejść ocalenie... Pod koniec uproszono atamana Dutowa, żeby coś powiedział. Wymawiał się: "Ależ nie, ja jestem żołnierzem, nie umiem mówić"... Jednakże podniósł się ciężko pośród ciszy, jaka momentalnie zapanowała, westchnął: - Cóż, moi państwo! Jeżeli nam alianci pomogą - dobrze, a jeżeli nie pomogą - to jakoś własnymi siłami poradzimy sobie z bolszewikami... Byleby tylko były pieniądze... Pod tym względem, panowie, nie podetnijcie nam skrzydeł... - Bierz, atamanie, bierz nas z bebechami, niczego nie będziemy żałowali! - ryknął pełen zachwytu Brykin. Bankiet się udał. Po części oficjalnej podano do czarnej kawy koniak i likiery. Było już późno. Dmitrij Stiepanowicz wyszedł po angielsku - bez pożegnania. Kiedy Dmitrij Stiepanowicz, zajechawszy do domu autem, otwierał drzwi frontowe, szybko podszedł do niego jakiś oficer: - Przepraszam, czy pan jest doktor Buławin? Dmitrij Stiepanowicz obrzucił wzrokiem nieznajomego. Na ulicy było ciemno i dostrzegł tylko epolety podpułkownika... Poruszywszy wargami doktor odpowiedział: - Tak... Jestem Buławin... - Przychodzę do pana w bardzo, bardzo ważnej sprawie... Rozumiem, że to nie jest godzina przyjęć... Ale już wcześniej przychodziłem, dzwoniłem trzy razy... - Jutro w ministerstwie, od jedenastej... - Błagam pana - dziś... Wyjeżdżam nocą, statkiem... Dmitrij Stiepanowicz znowu zamilkł. W postępowaniu nieznajomego była jakaś nadzwyczajna uporczywość i niepokój. Doktor wzruszył ramieniem. - Uprzedzam: jeżeli chodzi o zapomogę, to nie przez moją instancję... - O nie, nie, zapomoga nie jest mi potrzebna! - Hm... Niech pan wejdzie... Dmitrij Stiepanowicz z przedpokoju wszedł do gabinetu pierwszy i natychmiast zamknął drzwi do dalszych pokojów. Paliło się tam światło -widocznie ktoś z domowników nie spał. Potem doktor usiadł przy biurku, wskazał petentowi krzesło naprzeciwko, ponuro spojrzał na stos papierów do podpisania, skrzyżował palce: - A więc, czym mogę służyć? Oficer przycisnął czapkę do piersi i cicho, z jakąś rozdzierającą tkliwością powiedział: - Gdzie Dasza? Doktor natychmiast uderzył tyłem głowy o rzeźbę fotela. Teraz spojrzał wreszcie w twarz petenta... Przed dwoma laty Dasza przysłała fotografię amatorską - siebie z mężem. To był on... Doktor pobladł nagle, zadrgały mu woreczki pod oczami. Ochrypłym głosem powtórzył pytanie: - Dasza? - Tak... Jestem Tielegin... I on też pobladł patrząc doktorowi w oczy. Opanowawszy się Dmitrij Stiepanowicz, zamiast w sposób naturalny przywitać zięcia, którego widział po raz pierwszy, teatralnie machnął rękami, wydał nieokreślony dźwięk, przypominający chichot: - Aha... Tielegin... No, jakże pan?... Zapewne pod wrażeniem nieoczekiwanej wizyty nawet nie uścisnął ręki Iwana Iliicza. Wcisnął na nos binokle (nie te dawne - w niklowej oprawie, Pęknięte, ale solidne, złote) i z pośpiechem zaczął wysuwać pełne papierów szuflady biurka. Tielegin, nic nie rozumiejąc, ze zdumieniem obserwował jego ruchy. Przed chwilą gotów był opowiedzieć mu o sobie wszystko jak rodzonemu ojcu... Teraz pomyślał sobie: "Diabli go wiedzą -może się domyśla... Może Postawię go w okropnej sytuacji: bądź co bądź - minister"... Spuściwszy głowę powiedział już całkiem cicho: - Dmitriju Stiepanowiczu, od pół roku przeszło nie widziałem Daszy, listy nie dochodzą... Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje... - Żyje, żyje, zdrowa! - Doktor schylił się prawie pod biurko sięgając do dolnych szuflad. - Jestem w Armii Ochotniczej... Walczę z bolszewikami od marca... Teraz zostałem odkomenderowany przez sztab na północ z poufną misją... Dmitrij Stiepanowicz słuchał ze strasznie dzikim wyrazem twarzy i nagle po słowach "poufna misja" uśmiechnął się pod wąsem: - Tak, tak, a w jakim pułku pan służy, jeśli łaska? - W Żołnierskim. - Tielegin czuł, że krew uderza mu do twarzy. - Aha... To znaczy, że jest taki w Armii Ochotniczej!... A na długo pan do nas zawitał? - Jadę dzisiaj w nocy... - Wspaniale. A dokąd mianowicie? Przepraszam, to tajemnica wojskowa, nie nalegam... Innymi słowy - w sprawach wywiadu? Głos Dmitrija Stiepanowicza zabrzmiał tak dziwnie, że Tielegin mimo podniecenia i strasznej rozterki drgnął, zaniepokoił się. Ale doktor w tym czasie znalazł to, czego szukał: - Małżonka pańska pozostaje w dobrym zdrowiu... Niech pan przeczyta - otrzymałem to od niej w zeszłym tygodniu... Tu i pana dotyczy pewien ustęp... (Doktor rzucił na stół kilka arkusików papieru zapisanych dużym pismem Daszy. Te nieregularne, bezcenne litery rozpłynęły się w oczach Iwana Iliicza). A ja, pan wybaczy, oddalę się na chwilę. Niechże pan siądzie wygodnie... Doktor szybko wyszedł zamykając za sobą drzwi. Ostatnie, co Iwan Iliicz usłyszał, to były jego słowa, odpowiedź komuś z domowników: - ...Tak, pewien interesant... Ze stołowego doktor poszedł do ciemnego korytarzyka, gdzie był staroświeckiej konstrukcji telefon. Stojąc twarzą do ściany, zakręciwszy korbę, wywołał numer wywiadu i wezwał do aparatu Siemiona Siemionowicza Gowiadina. List Daszy był napisany ołówkiem kopiowym, litery - im dalej, tym stawały się większe, wreszcie coraz bardziej zakrzywiały się w dół: "Papo, nie wiem, co ze mną będzie... Wszystko takie niepewne... Jesteś jedynym człowiekiem, do którego mogę pisać... Jestem w Kazaniu... Zdaje się, że pojutrze mogę wyjechać, ale czy się dostanę do ciebie? Chcę ciebie widzieć. Ty wszystko rozumiesz... Jak mi poradzisz, tak postąpię... Cudem zostałam przy życiu... Nie wiem - być może lepiej było nie żyć po tym... Wszystko, co mi mówiono, o czym starano się mnie przekonać - to kłamstwo, podłość, ohyda... Nawet Nikanor Juriewicz Kuliczok... Zaufałam mu, za jego zachętą pojechałam do Moskwy. (O wszystkim opowiem szczegółowo, kiedy się zobaczymy). Nawet i on oświadczył mi wczoraj dosłownie: "ludzi się rozstrzeliwuje, kupami wali się w ziemię, kula karabinowa - oto wartość człowieka, świat zachłysnął się krwią, a tu trzeba się jeszcze ceremoniować z panią... Inny nawet tego by nie powiedział, ale od razu - do łóżka". Opieram się, papo, wierz mi. Nie mogę być tylko poczęstunkiem po czarce spirytusu. Jeżeli oddam i to ostatnie, co mi pozostało, to znaczy: światło zgasło i - stryczek na szyję. Starałam się być pożyteczna. W Jarosławiu trzy dni pracowałam pod ogniem jako siostra miłosierdzia... W nocy ręce we krwi, ubranie we krwi, zwaliłam się na pryczę... Budzą mnie - ktoś mi zadziera suknię. Zerwałam się, zaczęłam krzyczeć. Smarkacz, oficer, twarz taka, że niepodobna zapomnieć! Zbydlę-ciał, przewraca, w milczeniu wykręca ręce... Łajdak!... Papo, strzeliłam do niego z jego rewolweru - sama nie wiem, jak się to stało... Zdaje się, że upadł - nie widziałam, nie pamiętam... Wybiegłam na ulicę - łuna, pali się całe miasto, rwą się pociski... Jak ja nie zwariowałam tej nocy! I wówczas postanowiłam - uciekać, uciekać... Chcę, żebyś mnie zrozumiał, żebyś mi pomógł... Chcę uciec z Rosji... Mam na to środki... Ale pomóż mi odczepić się od Kuliczoka. Wszędzie snuje się za mną, to jest wszędzie ciągnie mnie za sobą i co noc jedna i ta sama rozmowa... Ale choćby miał mnie zabić- nie chcę... Iwan Iliicz zatrzymał się, odetchnął, powoli przewrócił stronicę. "Przypadkowo wpadły mi w ręce cenne klejnoty... Koło Nikickiej bramy tramwaj przejechał przy mnie pewnego człowieka. Umarł przeze mnie, wiem o tym... Kiedy się ocknęłam, w rękach moich znalazła się walizeczka z krokodylowej skóry: widocznie, kiedy mnie podnoszono, ktoś mi ją włożył w ręce... Dopiero na drugi dzień zajrzałam do niej: w walizeczce były brylanty, perły i inne kosztowności. Człowiek ten ukradł gdzieś te przedmioty... Jechał na spotkanie ze mną... Rozumiesz - ukradł je dla mnie... Papo, nie próbuję w żaden sposób się usprawiedliwiać - zatrzymałam te przedmioty... W nich widzę teraz jedyny mój ratunek... I choćbyś mnie przekonywał, że jestem złodziejką, ja je mimo to zatrzymam... Po tym. jak widziałam śmierć w takiej obfitości, chcę żyć... Ja już nie wierzę w ideał człowieka... Ci wspaniali ludzie z pięknymi słowami o ocaleniu ojczyzny - to hołota, zwierzęta... O, com ja widziała! Niech będą przeklęci! Rozumiesz, tak się właśnie stało... Niespodzianie przyszedł do mnie późno w nocy Nikanor Juriewicz, zdaje się - wprost z Piotrogrodu... Zażądał, żebym razem z nim opuściła Moskwę. Okazuje się, że ich organizacja, "Związek Obrony Ojczyzny i Wolności", została wykryta przez czerezwyczajkę i w Moskwie były masowe aresztowania. Sawinkow z całym sztabem uciekł nad Wołgę. Tam, w Rybińsku, w Jarosławiu i w Muromie mieli wywołać powstanie. Strasznie się z tym śpieszyli: poseł francuski nie dawał więcej pieniędzy i domagał się wykazania siły organizacji czynem. Spodziewali się, że całe chłopstwo przejdzie na ich stronę. Nikanor Juriewicz zapewniał, że dni bolszewików są policzone - powstanie powinno ogarnąć całą północ, całą północną Wołgę! połączyć się z Czechosłowakami. Kuliczok zapewnił mnie, że moje nazwisko zostało znalezione w spisach konspiracji, że niebezpiecznie byłoby dla mnie pozostawać w Moskwie, i wyjechaliśmy razem do Jarosławia. Tam już wszystko było przygotowane: w wojsku, w milicji, w arsenale, wszędzie stanowiska kierownicze zajmowali ich ludzie, członkowie organizacji... Przyjechaliśmy pod wieczór, a o świcie obudziły mnie wystrzały... Rzuciłam się do okna... Wychodziło na podwórze, naprzeciwko - murowana ściana garażu, kupa śmieci i kilka psów szczekających na bramę... Wystrzały się nie powtórzyły, wszystko ucichło, tylko gdzieś daleko słychać było warczenie i niepokojące sygnały motocykli... Potem zaczęto w mieście bić w dzwony, dzwoniono we wszystkich cerkwiach. Bramę naszego podwórza otwarto i weszła grupa oficerów, już z naramiennikami. Wszyscy byli okropnie podnieceni, wymachiwali bronią. Prowadzili ogromnego, wygolonego człowieka w szarej marynarce. Człowiek ten nie miał na sobie ani czapki, ani kołnierzyka, kamizelkę miał rozpiętą. Twarz jego była czerwona i gniewna. Bito go po plecach, potrząsał głową, strasznie się złościł. Dwóch pozostało z nim koło garażu, reszta odeszła i naradzała się. W tym czasie z kuchennej klatki schodowej naszego domu wyszedł pułkownik Pierchurow - zobaczyłam go wtedy po raz pierwszy - dowódca wszystkich sił zbrojnych powstania... Wszyscy mu zasalutowali. To człowiek o strasznej sile woli - zapadnięte, czarne oczy, chuda twarz, ani jednego niepotrzebnego ruchu, w rękawiczkach, w dłoni - szpicruta. Odgadłam od razu: to - śmierć tego w marynarce. Pierchurow zaczął patrzeć na niego spode łba i zobaczyłam, jak mu złowrogo błysnęły zęby. A tamten w dalszym ciągu klął, groził i stawiał żądania. Wówczas Pierchurow zadarł głowę i rzucił rozkaz, po czym natychmiast odszedł... Dwaj trzymający ogromnego człowieka odskoczyli od niego... Ten zdarł z siebie marynarkę, zwinął ją w kłębek i rzucił w stojących przed nim oficerów - prosto w twarz jednemu z nich - poczerwieniał cały wymyślając im. Potrząsnął pięściami i stał w rozpiętej kamizelce, ogromny i rozwścieczony. Wtenczas oni strzelili do niego. Drgnął cały, wyciągnął ręce przed siebie, zrobił krok naprzód i upadł. Strzelano do leżącego jeszcze przez pewien, czas. Był to komisarz bolszewicki Nachimson... papo, zobaczyłam egzekucję! Do śmierci teraz nie zapomnę, jak on chwytał powietrze... Nikanor Juriewicz zapewnił mnie, że to dobrze, że gdyby go nie rozstrzelali, to on by ich rozstrzelał... Co było potem - słabo pamiętam; wszystko, co się działo, było dalszym ciągiem tej egzekucji, wszystko było pełne drgawek ogromnego ciała ludzkiego, które nie chciało umierać. Kazano mi pójść do jakiegoś długiego, żółtego budynku z kolumnami i tam pisałam na maszynie rozkazy i wezwania. Pędziły motocykle, wzbijał się kurz... Wpadali podnieceni ludzie, złościli się, wydawali rozkazy, o wszystko podnoszono krzyk, łapano się za głowy. To panika, to wyolbrzymione nadzieje. Ale kiedy zjawiał się Pierchurow z nieubłaganymi oczami i rzucał krótkie słowa - rejwach się uciszał. Następnego dnia za miastem dał się słyszeć głośny huk wstrzałów armatnich. Zbliżali się bolszewicy. W naszej instytucji od rana do nocy tłoczyli się obywatele miasta i nagle zrobiło się pusto. Miasto jakby wymarło. Tylko samochód Pierchurowa ryczał przejeżdżając, przechodziły uzbrojone oddziały... Wyczekiwano na jakieś samoloty z Francuzami, na jakieś wojska z północy, na statki z Rybińska z pociskami... Nadzieje się nie ziściły. I oto miasto otoczył pierścień bitwy. Na ulicach wybuchały pociski... Waliły się starożytne dzwonnice, przewracały się domy, wszędzie wybuchały pożary, których nie miał kto gasić, słońce przesłonił dym. Nie uprzątano nawet trupów z ulic. Wyjaśniło się, że Sawinkow wywołał takie samo powstanie w Rybińsku, gdzie znajdowały się składy artyleryjskie, ale powstanie stłumili żołnierze, że sioła okoliczne Jarosławia ani myślą iść na pomoc, że robotnicy jarosławscy nie chcą iść do okopów, żeby walczyć przeciwko bolszewikom... Najstraszniejsza była twarz Pierchurowa - wszędzie spotykałam go w te dni. To śmierć pędziła na maszynie poprzez ruiny miasta, wszystko, co się działo, było wcieleniem jego woli. Kuliczok przez kilka dni trzymał mnie w piwnicy. Ale we wszystkim, papo, czułam własną winę... Ja bym zwariowała w tej piwnicy. Włożyłam chusteczkę z krzyżem i pracowałam aż do tej nocy, kiedy chciano mnie zgwałcić. W przeddzień upadku Jarosławia uciekłam z Nikanorem Juriewiczem łódką za Wołgę... Cały tydzień szliśmy kryjąc się przed ludźmi. Nocowaliśmy pod stogami -dobrze, że noce były ciemne. Pantofelki mi się rozlazły, nogi zdarłam do krwi, Nikanor Juriewicz wystarał się gdzieś o filcowe buty - najprawdopodobniej ukradł z płotu. Któregoś dnia, nie pamiętam kiedy, w gaju brzozowym zobaczyliśmy człowieka w podartej sukmanie, w łapciach, w kosmatej czapce. Szedł ponuro, szybko i prosto, jak maniak, wspierając się na kiju. Był to Pierchurow - on też uciekł z Jarosławia. Tak się go przestraszyłam, że upadłam na ziemię... Potem przyszliśmy do Kostromy, zatrzymaliśmy się na przedmieściu u urzędnika, znajomego Kuliczoka, i tam przebyliśmy aż do zdobycia Kazania przez Czechów... Nikanor Juriewicz cały czas opiekował się mną jak dzieckiem - jestem mu wdzięczna za to... Ale tak się zdarzyło, że w Kostromie zobaczył moje kosztowności -były zawinięte w chusteczkę w mojej torebce, którą on całą drogę niósł w kieszeni marynarki. Dopiero w Kostromie przypomniałam sobie o nich. Musiałam opowiedzieć mu całą historię - powiedziałam, że się w głębi duszy uważam za przestępczynię. Rozwinął z tego powodu cały system filozoficzny: okazało się, że nie jestem złodziejką, ale wygrałam na jakiejś życiowej loterii. Odtąd jego stosunek do mnie zmienił się, bardzo się skomplikował. Wpływ miało i to, że mieszkaliśmy czyściutko i cicho w prowincjonalnym domku, piliśmy mleko, jedliśmy agrest i maliny. Przytyłam. Pewnego razu po zachodzie zaczął w ogródku mówić o miłości w ogóle, o tym, że jestem stworzona do miłości, zaczął całować mnie po rękach. I wyczułam, że on nie wątpi, iż za chwilę oddam mu się na tej ławeczce pod akacją... Po tym wszystkim, co było, rozumiesz, papo? Żeby mu nie tłumaczyć wszystkiego, powiedziałam tylko: "Nic między nami nie będzie, kocham Iwana Iliicza... " Ja nie skłamałam, papo"... Iwan Iliicz wyciągnął chusteczkę, otarł twarz, potem oczy i czytał dalej. "Ja nie skłamałam... Nie zapomniałam o Iwanie Iliiczu. Wiesz przecież, że rozeszliśmy się w marcu, on wyjechał na Kaukaz, do Armii Czerwonej... Ma świetną opinię, prawdziwy bolszewik, chociaż niepartyjny... Zerwaliśmy ze sobą, ale przeszłość mocno nas wiąże... Nie zerwałam z przeszłością... A Kuliczok podszedł do sprawy w sposób bardzo prosty - kładź się... Ach, papo, to, co niegdyś nazywaliśmy miłością - to tylko nasz instynkt samozachowawczy... Lękamy się zapomnienia, zagłady... To dlatego tak straszno spojrzeć nocą w oczy ulicznej dziewczyny... To tylko cień kobiety... Ale ja jestem żywa, chcę, żeby mnie kochano, wspominano, chcę widzieć siebie w oczach kochanka... Kocham życie... Gdyby mi się zachciało oddać ot tak, na chwilę - oczywiście... Ale obecnie jest we mnie tylko złość i wstręt, i przerażenie... W ostatnich czasach coś się stało z moją twarzą, figurą, wyładniałam. Czuję się teraz jak naga - wszędzie głodne oczy... Przeklęta niech będzie uroda!... Papo, wysyłam do ciebie list, żeby o niczym już nie mówić, kiedy się zobaczymy... Jeszcze nie jestem złamana, zrozum"... Iwan Iliicz podniósł głowę. Za drzwiami wiodącymi do przedpokoju dały się słyszeć ostrożne kroki kilku ludzi, szept. Klamka się poruszyła. Zerwał się szybko, obejrzał na okna... Okna mieszkania doktora były prowincjonalnym zwyczajem położone niewysoko nad ziemią. Środkowe było otwarte. Tielegin skoczył do niego. Na asfalcie leżał długi jak cyrkiel cień ludzki i jeszcze dłuższy od niego cień karabinu. Wszystko to trwało jakiś ułamek sekundy. Klamka drzwi wejściowych opadła i do gabinetu weszło razem, ramię w ramię, dwóch zuchów o mieszczańskim typie, w czapkach, w wyszywanych koszulach. Za nimi trzęsła się rudobroda, wegetariańska twarz Gowiadina. Pierwszą rzeczą, którą Tielegin zobaczył, kiedy wpadli do gabinetu - były trzy wycelowane w niego lufy rewolwerów. Stało się to w następnym ułamku sekundy. Doświadczenie wojskowego podszepnęło mu, że cofać się, mając za plecami silnego i nie rozbitego przeciwnika - byłoby nierozsądnie. Przerzuciwszy browning do lewej ręki zerwał z pasa spod freneza mały granat, do którego był przymocowany list Gymzy, i czerwieniejąc cały, ryknął nadrywając struny głosowe: - Rzucić broń! Zarówno ten zupełnie zrozumiały okrzyk, jak i cały wygląd Iwana Iliicza były tak przekonywające, że zuchy zmieszały się i trochę cofnęły. Wegetariańska fizjonomia odskoczyła w bok. Jeszcze sekunda była wygrana... Tielegin z podniesionym granatem stanął nad nimi: - Rzucaj... I wówczas stało się coś, czego nikt z obecnych, a w szczególności Tielegin. w żaden sposób nie mógł oczekiwać... Natychmiast po jego drugim okrzyku - za orzechowymi jednoskrzydłowymi drzwiami, wiodącymi z gabinetu do wewnętrznych pokojów - rozległ się bolesny krzyk, kobiecy głos krzyknął coś z rozpaczliwym lękiem... Orzechowe drzwi otwarły się i Tielegin zobaczył rozszerzone oczy Daszy, jej wczepione we framugę drzwi paluszki, chudą twarzyczkę, drżącą ze wzburzenia. - Iwan!... Znalazł się przy niej doktor, schwycił ją wpół, wyciągnął, a drzwi się zatrzasnęły... Wszystko to momentalnie wpłynęło na zmianę zaczepno-obronnych planów Iwana Iliicza... Pobiegł do orzechowych drzwi,z. całej siły pchnął je ramieniem - coś w nich trzasnęło - i wpadł do stołowego... Wciąż jeszcze trzymał w rękach narzędzia zabójstwa... Dasza stała przy stole. przytrzymywała koło szyi kołnierz pasiastego szlafroczka, gardło jej się poruszało, jakby coś połknęła. (Zauważył to zbolesnym uczuciem litości). Doktor cofnął się - minę miał wystraszoną, włosy rozczochrane. - Na pomoc! Gowiadin! - zasyczał zdławionym głosem. Dasza szybko podbiegła do orzechowych drzwi i zamknęła je na klucz: - Boże, jakie to okropne! Ale Iwan Iliicz inaczej zrozumiał jej słowa: rzeczywiście, wedrzeć się do Daszy z czymś takim, to było okropne. Spiesznie schował do kieszeni granat i rewolwer. Wówczas Dasza schwyciła go za rękę. "Chodźmy". I pociągnęła go do ciemnego korytarzyka, stamtąd - do wąskiego pokoiku, gdzie na krześle paliła się świeca. Pokój był nie umeblowany, tylko na gwoździu wisiała spódniczka Daszy, a pod ścianą stało żelazne łóżko z pomiętym prześcieradłem. - Jesteś tu sama? - szeptem zapytał Tielegin. - Przeczytałem twój list. Oglądał się, rozszerzone uśmiechem usta drżały mu. Dasza nie odpowiadając ciągnęła go do otwartego okna: - Uciekaj, uciekajże, zwariowałeś? Z okna niewyraźnie widać było podwórze, cienie i dachy zbiegających ku rzece budynków, w dole - światła przystani. Od Wołgi wiał wilgotny wietrzyk, ostro pachnący deszczem... Dasza stała, całym ciałem dotykając Iwana Iliicza, podniósłszy wystraszoną twarz, rozchyliwszy usta... - Przebacz mi, przebacz, uciekaj, nie marudź, Iwan - szepnęła patrząc w jego źrenice. Jakże mógł oderwać się od niej? Zamknął się długi krąg rozłąki. Tielegin uniknął tysiąca śmierci i oto patrzy w tę jedyną twarz. Nachylił się i pocałował ją. Chłodne usta nie odpowiedziały pocałunkiem, tylko szepnęły: - Nie zdradziłam cię... Daję ci słowo honoru. Spotkamy się, kiedy będzie lepiej... Ale - uciekaj, uciekaj, błagam... Nigdy, nawet w najszczęśliwszych dniach na Krymie, nie kochał jej tak bardzo. Powstrzymał łzy patrząc w jej twarz: - Dasza, chodź ze mną... Rozumiesz. Będę na ciebie czekał za rzeką -jutro w nocy... Potrząsnęła głową, jęknęła z rozpaczą: - Nie... Nie chcę... - Nie chcesz?... - Nie mogę... - Dobrze - powiedział - w takim razie ja zostaję. - Odsunął się od ściany... Dasza jęknęła, załkała... i nagle z pasją rzuciła się, schwyciła go za ręce, znów pociągnęła do okna. Na podwórzu skrzypnęły drzwiczki, cicho zachrzęścił piasek. Dasza z rozpaczą przytuliła ciepłą głowę do rąk Iwana Iliicza... - Przeczytałem twój list - powiedział znów. - Wszystko zrozumiałem. Wtedy ona na sekundę przestała go ciągnąć, objęła za szyję, przytuliła się całą twarzą do jego twarzy: - Oni już są na podwórzu... Oni cię zabiją, zabiją... W świetle świecy złociły się jej rozsypane włosy. Wydawała się iwanowi Iliiczowi małą dziewczynką, dzieckiem - zupełnie taką jak wtedy w nocy, kiedy ranny leżał w pszenicy i zaciskając w garści grudkę ziemi myślał o jej nieposłusznym i niespokojnym, takim słabym sercu. - Dlaczego nie chcesz ze mną odejść, Dasza? Ciebie tutaj zamęczą... Widzisz, co to za ludzie... Wolę wszelkie klęski, byle być z tobą... Dziecko moje... I tak złączeni jesteśmy na śmierć i życie, jak moje serce jest we mnie, tak i ty. Powiedział to cicho i szybko z ciemnego kąta. Dasza przechyliła głowę nie puszczając jego rąk, łzy jej trysnęły z oczu. - Będę ci wierna do śmierci... Idź... zrozum, nie jestem tą, którą kochasz... Ale będę, będę... Dalej nie słuchał - wściekłą radością upoiły go jej łzy, jej słowa, jej zrozpaczony głos... Tak ścisnął Daszę, że aż jej zachrzęściły kości... - Dobrze, wszystko zrozumiałem, żegnaj - szepnął Tielegin. Rzucił się piersią na parapet okna i po upływie sekundy jak cień ześliznął się w dół -tylko lekko stuknęły jego podeszwy o drewniany dach szopy. "Dasza wychyliła się przez okno - ale nic nie było widać: mrok, żółte światełka w oddali. Obiema rękami przyciskała pierś, tam gdzie bije serce... Na podwórzu zupełna cisza... Ale oto z cienia wysunęły się dwie postacie. Nachyliwszy się pobiegły na ukos przez podwórze. Dasza krzyknęła tak przeraźliwie, tak strasznie krzyknęła, że biegnące postacie obejrzały się. stanęły. Widocznie patrzyły w jej okno. I w tej samej chwili zobaczyła, jak w głębi podwórza Tielegin przelazł przez szczyt drewnianego dachu i zniknął w ciemności. Dasza padła na łóżko. Leżała bez ruchu. Po chwili szybko zerwała się, poszukała pantofla, który jej spadł z nogi, i pobiegła do stołowego. W stołowym stali, gotowi do boju - doktor z małym niklowym rewolwerem i Gowiadin, uzbrojony w nagan. Obaj równocześnie zapytali Daszę: "No co?"... Zacisnęła piąstkę, z wściekłością spojrzała Gowiadinowi w ryże oczy. - Łajdak - powiedziała i potrząsnęła piąstką przed jego bladym nosem - pana to już na pewno kiedyś rozstrzelają, łajdaku! Pociągła jego twarz wykrzywiła się, pobladła jeszcze bardziej, wskutek czego broda zwisła jak nieżywa. Doktor dawał mu znaki porozumiewawcze, ale Gowiadin już cały trząsł się ze złości: - Niech pani da spokój tym żarcikom z piąstką. Dario Dmitrijewno... Ja bynajmniej nie zapomniałem, jak pani pewnego razu była łaskawa uderzyć mnie, zdaje się nawet, że pantofelkiem... Zmieniły się czasy, Dario Dmitrijewno, niech pani schowa swoją piąstkę... I w ogóle radziłbym pani nie gardzić Gowiadinem... - Siemionie Siemionowiczu, traci pan czas - przerwał doktor w dalszym ciągu dając znaki, ale tak, żeby Dasza nie widziała. - Niech pan będzie spokojny, Dmitriju Stiepanowiczu, Tielegin nam nie ucieknie... Dasza krzyknęła rzucając się ku niemu: - Pan się nie ośmieli! - (Gowiadin natychmiast zastawił się krzesłem). - No, później się zobaczy, czy się ośmielimy, czy nie... Uprzedzam panią, Dario Dmitrijewno, że w sztabie wywiadu bardzo się interesują osobą pani... Po dzisiejszym incydencie za nic nie ręczę... Może będziemy zmuszeni zakłócić spokój pani... - No, pan już, zdaje się, zaczyna się załgiwać, Siemionie Siemionowiczu - gniewnie powiedział doktor - tego już za wiele... - Wszystko zależy od osobistych stosunków, Dmitriju Stiepanowiczu... Zna pan moją życzliwość dla pana, moją dawną sympatię dla Darii Dmitrijewny... Dasza momentalnie pobladła. Od uśmiechu twarz Gowiadina wykrzywiła się jak w złym lustrze. Wziął czapkę i wyszedł naprężając kark, żeby od tyłu nie wydać się śmiesznym... Doktor powiedział siadając przy stole: - Straszny człowiek z tego Gowiadina... Dasza chodziła po pokoju chrzęszcząc palcami, zatrzymała się przed ojcem: - Gdzie mój list? Doktor starając się otworzyć srebrną papierośnicę syknął przez zęby, ujął wreszcie papierosa i gniótł go w grubych, wciąż jeszcze drżących palcach: - Tam... Diabli go wiedzą... W gabinecie, na dywanie... Dasza wyszła, natychmiast wróciła z listem i znów zatrzymała się przed Dmitrijem Stiepanowiczem. Doktor zapalał - płomyk tańczył koło końca papierosa: - Spełniłem swój obowiązek - powiedział rzucając zapałkę na podłogę. (Dasza milczała). - Moja kochana, to bolszewik, nie dość na tym - to szpieg... Wojna domowa, jak ci wiadomo, to nie żarty, trzeba wszystko złożyć w ofierze... Po to właśnie jesteśmy u władzy, naród nigdy nie wybacza słabości. (Dasza bez pośpiechu, jakby w zamyśleniu, zaczęła drzeć list na drobne kawałki). Zjawia się -to jasne jak boży dzień -żeby dowiedzieć się ode mnie tego, co mu jest potrzebne, a przy nadarzającej się okazji i mnie zakatrupić... Widziałaś, jak on był uzbrojony? Z bombą... W dziewięćset szóstym roku, tu, na rogu Moskatielnej, w moich oczach bomba rozerwała gubernatora Błoka... Szkoda, żeś nie widziała, co z niego zostało - tułów i kawałek brody. - Doktorowi znowu zaczęły się trząść ręce, rzucił na podłogę niedopałek, zapalił nowego papierosa. - Nigdy nie lubiłem twojego Tielegina, bardzo dobrze zrobiłaś, żeś z nim zerwała... (Dasza i na to nic nie powiedziała). I zaczął od takiego prymitywnego podstępu - niby to zainteresował się, gdzie ty jesteś... - Jeżeli Gowiadin go schwyta... - Nie ma wątpliwości, Gowiadin posiada świetną agenturę... Wiesz, Dasza, ty jednak za ostro potraktowałaś Gowiadina... Gowiadin to człowiek wybitny... I Czesi bardzo go cenią, i w sztabie... Takie czasy, że powinniśmy rezygnować ze spraw osobistych... Dla dobra kraju - przypomnij sobie przykłady klasyczne... Jesteś przecież moją córką, głowę masz wprawdzie z fantazjami - zaśmiał się i zaniósł kaszlem - ale niegłupią... - Jeżeli Gowiadin go schwyta - powiedziała ochrypłym głosem - ty, papo, zrobisz wszystko, żeby ocalić Iwana Iliicza... Doktor szybko spojrzał na córkę, zasapał. Zaciskała w piąstce strzępki listu. - Przecież ty to zrobisz, papo! - Nie! - krzyknął doktor uderzając dłonią w stół. - Nie! Brednie! Dobrze ci życzę... Nie! - Ciężko ci będzie, ale ty to zrobisz, papo... - Ty smarkulo, ty głupia! - ryknął doktor. - Tielegin to szelma i zbrodniarz, sąd wojenny skaże go na rozstrzelanie... Dasza podniosła głowę, szare jej oczy zapłonęły tak nieznośnie, że doktor sapnąwszy opuścił nisko brwi. Jak gdyby grożąc, podniosła piąstkę z zaciśniętymi w niej kawałkami papieru. - Jeżeli wszyscy bolszewicy są tacy jak Tielegin - powiedziała - to znaczy, że bolszewicy mają słuszność. - Głupia!... Głupia! - Doktor zerwał się, zaczął tupać nogami, purpurowy, trzęsący się. - Twoich bolszewików razem zTieleginem należy wieszać! Na wszystkich słupach telegraficznych... Żywcem odzierać ze skóry!... Ale Dasza miała charakter, kto wie, czy nie twardszy niż Dmitrij Stiepanowicz - zbladła tylko, podeszła blisko, nie spuszczając z niego nieznośnych oczu: - Łajdaku - powiedziała - czego się wściekasz? Nie jesteś moim ojcem - zwariowany, zgniły typie! I rzuciła mu w twarz strzępki listu... Tego samego dnia o świcie wezwano doktora do telefonu. Gruby, spokojny głos powiedział w słuchawkę: - Komunikuję, że w pobliżu przystani Samołotskiej, za spichrzem mącznym, znaleziono dwa trupy - zastępcy naczelnika wywiadu Gowiadina i jednego z jego agentów. Słuchawkę odłożono. Dmitrij Stiepanowicz otworzył usta chwytając powietrze i natychmiast upadł przy telefonie w silnym ataku serca. Rozdział XI. Armia Sorokina rozbiwszy najlepsze w Armii Ochotniczej oddziały Drozdowskiego i Kazanowicza wyrzekła się początkowego planu przejścia za Kubań i zamiast tego, skręciwszy pod Korieniowską na północ, zaczęła natarcie na stację Tichoriecką, gdzie znajdował się sztab Denikina. Już dziesięć dni trwała bezlitosna bitwa. Bolszewicy, podniesieni na duchu pierwszymi sukcesami, zmiatali wszystkie zapory przed Tichoriecką. Wydawało się, że teraz nic nie mogło powstrzymać ich gwałtownego ruchu. Denikin spiesznie ściągał rozrzucone po Kubaniu siły. Zażartość była tak wielka, że każde starcie kończyło się rzezią na bagnety. Ale armia Sorokina równie gwałtownie uległa rozkładowi. Zaostrzał się antagonizm między pułkami kubańskimi a ukraińskimi. Ukraińcy i starzy frontowcy na drodze ofensywy pustoszyli stanice kubańskie nie zważając, czy ich mieszkańcy trzymają z białymi, czy z czerwonymi. Wszystkie pojęcia ulegały pomieszaniu. Stanicznicy ze zgrozą spoglądali na zbliżające się w chmurach kurzu zza horyzontu stepowego pułki czerwonych. Denikin przynajmniej płacił za furaż, a ci tylko brali, i kwita. I oto - młody wsiadał na konia i odjeżdżał do Denikina, stary z babami, dziećmi i bydłem - uciekał w parowy. Całe stanice powstawały przeciwko armii Sorokina. Pułki kubańskie krzyczały: "Nas wysyłająna rzeź, a inogorodni rabują naszą ziemię!"... Szef sztabu armii, Bielakow, rozpaczliwie kręcił się w wirze wypadków i łapał się tylko za głowę - czy jeszcze jest na karku. I miał powody. Strategię diabli wzięli. Cała taktyka opierała się na ostrzu bagnetu i zawziętości rewolucyjnej. Dyscyplinę zastępował nieuchronny, gwałtowny ruch wszystkich mas wojska... Na dowódcę armii, Sorokina, strach było nawet spojrzeć: w ciągu tych dni żywił się spirytusem i kokainą - oczy mu płonęły, twarz poczerniała, zerwał głos i jak szalony parł z armią naprzód. Stało się to, co było nieuchronne. Armia Ochotnicza, przepojona na wskroś stalową dyscypliną, bita i cofająca się, ale jak mechanizm posłuszna woli jednolitego dowództwa - coraz to przechodziła do przeciwnatarcia, zaczepiała się o każdy dogodny skrawek terenu, na zimno i umiejętnie wybierała słabe punkty przeciwnika. I oto 25 lipca pod Wysiołkami, i 50 wiorst od Tichorieckiej, rozegrał się ostatni, dziesiąty dzień bitwy. Pozycje wojsk Drozdowskiego i Kazanowicza były nawet gorsze niż w dniach poprzednich. Tu czerwonym udało się zajść na tyły całej grupy Drozdowskiego. Ochotnicy byli prawie tak samo okrążeni jak bolszewicy pod Białą Gliną... Ale armia Sorokina nie była już ta sama co dziesięć dni temu. Napięcie słabło, opór przeciwnika budził nieufność, wątpliwości, zniechęcenie - kiedyż koniec, zwycięstwo, odpoczynek? O czwartej po południu czerwoni rzucili się do natarcia na całym froncie. Natarcie było niesamowite. Dokoła na całym horyzoncie ryczały armaty. Gęste tyraliery szły nie padając. Naprężenie, niecierpliwość, zajadłość doszły do zenitu... Tak zaczęła się klęska armii Sorokina. Pierwsza fala nacierających została wystrzelana i wykłuta w walce na bagnety. Następne fale zmieszały się pod ogniem pośród trupów, rannych, padających. I wówczas stało się to, czego nie można ani przewidzieć, ani zrozumieć, ani powstrzymać - całe naprężenie od razu się załamało. Brak już było sił, brak było woli. Zimna wola przeciwnika w dalszym ciągu zadawała obliczone ciosy, zwiększając zamieszanie. Od północy markowowcy i pułk kawalerii, od południa konnica Erdelyiego werżnęła się w pomieszane pułki. Ruszyły naprzód smagające ogniem samochody pancerne, zadymiły pociągi pancerne białych. Wówczas zaczął się odwrót, ucieczka, rzeź. O czwartej cały step w kierunku południowym i zachodnim był pokryty cofającą się, unicestwioną w swej jednolitości armią Sorokina. Szef sztabu Bielakow siłą wciągnął dowódcę armii do samochodu. Nabiegłe krwią oczy Sorokina były wytrzeszczone, na ustach - piana, czarną ręką zaciskał gorący jeszcze rewolwer. Podziurawiony kulami, pogięty samochód wściekle przemknął po trupach i zniknął za pagórkami. Główna część rozbitej armii Sorokina cofała się na Jekatierinodar. Tam też zaczęła się cofać z Półwyspu Tamańskiego zachodnia grupa wojsk czerwonych - tak zwana armia tamańska pod dowództwem Kożucha. Na jej drodze dokoła powstały stanice i tysiące ludności napływowej - z dobytkiem i z bydłem - ratując się przed zemstą staniczników uciekały pod ochronę tamańczyków. Drogę zagrodziła biała konnica generała Pokrowskiego. Tamańczycy z wściekłością rozbili ją, rozproszyli, ale i tak posuwać się dalej - na Jekatierinodar - było już niemożliwością i Kożuch skierował swoją armię z taborami uchodźców pod ostrym kątem na południe, w pustynne i trudne do przebycia góry, mając nadzieję przedrzeć się do Noworosyjska, gdzie stała Czerwona Flota Czarnomorska. Nic już teraz nie mogło powstrzymać Denikina. Łatwo oczyszczając drogę podszedł ze wszystkimi siłami pod Jekatierinodar, zajęty przez resztki nie istniejącej już armii północno-kaukaskiej, i znienacka zdobył go zaciętym szturmem. Tak zakończyła się "wyprawa lodowa", którą sześć miesięcy temu zapoczątkował Korniłow z garstką oficerów. Jekatierinodar stał się białą stolicą. Najbogatsze prowincje czarnomorskie były spiesznie oczyszczane z niespokojnych elementów. Pośród generałów, którzy jeszcze niedawno iskali wszy w koszulach, nastąpiło odrodzenie tradycji wielkomocarstwowych, stary cesarski rozmach. Dawny prymitywny sposób prowadzenia wojny drogą zdobywania od bolszewików broni i amunicji w bitwie lub w napadzie nie nadawał się, oczywiście, do nowych, szerokich planów. Potrzebne były pieniądze, dopływ broni i amunicji, przystosowanie intendentury do potrzeb wielkiej wojny, potężne bazy do ofensywy w głąb Rosji. Okres wojny domowej był zakończony - w grę wchodziły potężne czynniki z zewnątrz. Sztab niemiecki stanął wobec szczególnego i nieoczekiwanego niebezpieczeństwa natychmiast po czerwcowych zwycięstwach Denikina. Bolszewicy byli wrogiem związanym za ręce i nogi przez, pakt brzeski. Denikin okazał się wrogiem jeszcze nie wystudiowanym i niczym nie związanym. Po rozbiciu armii Sorokina Denikin dochodził do Morza Azowskiego i Noworosyjska, gdzie od początku maja znajdowała się cała wojenna flota rosyjska. Od strony Morza Czarnego Niemcy nie byli osłonięci. Dopóki flota znajdowała się w rękach bolszewików, byli spokojni - na wszelki ruch nieprzyjacielski odpowiedzieliby przekroczeniem granicy ukraińskiej. Ale piętnaście torpedowców i dwa pancerniki w rękach Denikina były już poważną groźbą zamiany Morza Czarnego we front wojny światowej. Dziesiątego czerwca rząd niemiecki postawił Radzie Komisarzy Ludowych ultimatum dotyczące przeniesienia całej floty czarnomorskiej z Noworosyjska do Sewastopola, gdzie znajdował się silny garnizon niemiecki. W razie niewykonania Niemcy grozili uderzeniem na Moskwę. Wtedy to z Odessy szef sztabu austriackich wojsk okupacyjnych pisał do Wiednia do Ministerstwa Spraw Zagranicznych: "Niemcy mają na Ukrainie określony cel gospodarczo-polityczny. Chcą na zawsze opanować dla siebie bezpieczną drogę do Mezopotamii i Arabii przez Baku i Persję. Droga na wschód wiedzie przez Kijów, Jekatierinosław i Sewastopol, skąd zaczyna się morska komunikacja na Batum i Trapezund. W tym celu Niemcy zamierzają zatrzymać dla siebie Krym jako kolonię albo w jakiejś innej formie. Już nigdy nie wypuszczą z rąk cennego Półwyspu Krymskiego. Prócz tego, aby w pełni wykorzystać tę drogę, muszą opanować magistralę kolejową, a ponieważ zaopatrzenie tej magistrali i Morza Czarnego w węgiel z Niemiec jest niemożliwe, więc muszą zawładnąć najważniejszymi kopalniami Donbasu. Wszystko to Niemcy tak czy inaczej sobie zapewnią"... Kiedy dziesiątego czerwca w Moskwie otrzymano ultimatum niemieckie, Lenin - jak zawsze bez wahania - rozstrzygnął to ciężkie i dla niektórych "nie dające się rozstrzygnąć" zagadnienie. Decyzja była taka: walczyć z Niemcami teraz jeszcze nie można, ale floty też nie można im oddać. Z Moskwy przyjechał do Noworosyjska przedstawiciel rządu radzieckiego, towarzysz Wachramiejew, i na posiedzeniu delegatów floty, w obecności wszystkich dowódców, zaproponował jedyne wyjście z sytuacji: Rada Komisarzy Ludowych wyda przez radio rozkaz flocie, ażeby płynęła do Sewastopola i poddała się Niemcom, ale rozkazu tego nie należy usłuchać i przed terminem zatopić wszystkie okręty na redzie noworosyjskiej. Flota radziecka - dwa pancerniki i piętnaście torpedowców, łodzie podwodne i okręty pomocnicze, skazane przez traktat brzeski na bezczynność - stała w Noworosyjsku na redzie. Delegaci floty przypłynęli na brzeg i posępnie wysłuchali Wachramiejewa, który proponował samobójstwo. Ale cóż było robić: nie ma dokąd ujść, flota nie miała ani węgla, ani nafty. Moskwę odcinali Niemcy, od wschodu nadciągał Denikin, na redzie - peryskopy niemieckich łodzi podwodnych, w błękicie pobłyskiwały niemieckie bombowce. Delegaci obradowali długo i gorąco... Ale wyjście było jedno: topić się... Jednakże przed tym strasznym czynem delegaci postanowili postawić los floty pod głosowanie całej załogi. W porcie noworosyjskim zaczęły się wielotysięczne mityngi. Trudno było marynarzom zrozumieć patrząc na przycumowane, z wygasłymi kominami, szarostalowe giganty - pancernik "Wola" i "Swobodnaja Rossija" - na okryte sławą wojenną szybkobieżne torpedowce, na skomplikowane olinowania wież i masztów, wysoko wznoszące się nad portem i tłumami ludzi -trudno im było wyobrazić sobie, że to groźne mienie rewolucji, pływająca ojczyzna marynarzy, opadnie na dno morza, bez wystrzału, bez sprzeciwu. Marynarze czarnomorscy nie mieli takich głów, żeby spokojnie zdecydować się na ten samobójczy krok. Wykrzyknięto wiele zapalczywych słów, bito się w piersi pięściami, na tatuowanych piersiach rozerwano wiele koszulek, zdeptano wiele czapek ze wstążkami... Od wschodu do zachodu słońca, kiedy zorza purpurowiła fioletowo mroczne wody obcego teraz, przeklętego morza - tłumy marynarzy, żołnierzy i wszystkiego nadmorskiego ludu burzliwie obradowały na całym wybrzeżu. Dowódcy okrętów i oficerowie w rozmaity sposób zapatrywali się na sprawę: większość była skłonna płynąć do Sewastopola, żeby się poddać, mniejszość, z dowódcą torpedowca "Kiercz", starszym lejtnantem Kukielem na czele, zrozumiała, iż zagłada jest nieunikniona, i zdawała sobie sprawę z jej ogromnego znaczenia dla przyszłości. Mówili: "Musimy skończyć samobójstwem, zamknąć na jakiś czas księgę historii floty czarnomorskiej, nie splamiwszy jej"... Na tych potężnych i burzliwych jak huragan mityngach postanawiano - z rana tak, wieczorem inaczej. Największe powodzenie mieli ci, którzy cisnąwszy czapką o ziemię krzyczeli: "Towarzysze, kichać nam na Moskali. Niech się sami topią. A my nie oddamy naszej floty. Będziemy się z Niemcami bili do ostatniego pocisku"... "Hurrra"! - rykiem przetaczało się po przystani. Szczególnie silne wzburzenie zaczęło się, kiedy na cztery dni przed upływem terminu ultimatum przyjechali z Jekaterinodaru przewodniczący Centralnego Komitetu Wykonawczego Republiki Czarnomorskiej, Rubin, i przedstawiciel armii, Pieriebijnos, człowiek olbrzymiego wzrostu, o strasznym wyglądzie, z czterema rewolwerami za pasem. Obaj -Rubin w obszernym przemówieniu, Pieriebijnos grzmiąc basem i potrząsając bronią -dowodzili, że nie można ani topić, ani oddawać floty, że w Moskwie sami nie wiedzą, co mówią, że Republika Czarnomorska dostarczy flocie wszystkiego, czego jej potrzeba: i nafty, i amunicji, i zapasów żywności... - Na froncie powodzi nam się tak, że lepiej nie trzeba - krzyczał Pieriebijnos - w przyszłym tygodniu psa Denikina z jego kadetami utopimy w Kubaniu... Braciszkowie, nie topcie okrętów - oto, czego nam potrzeba... Żebyśmy na froncie czuli, że na tyłach mamy potężną flotę... A jeżeli będziecie się topić, to ja w imieniu całej Armii Czerwonej oświadczam kategorycznie: my nie zniesiemy tej zdrady i z rozpaczy obrócimy nasz front na Noworosyjsk, w liczbie czterdziestu siedmiu tysięcy bagnetów, i was, braciszkowie, wszystkich co do jednego wykłujemy bagnetami... Po tym mityngu nastąpił zamęt i pomieszanie pojęć. Załogi zaczęły uciekać z okrętów, dokąd oczy poniosą. W tłumie zjawiało się coraz więcej ciemnych osobistości - w dzień głośniej niż inni krzyczeli, żeby bić się z Niemcami do ostatniego pocisku, a w nocy coraz bliżej podchodzili grupkami do opustoszałych torpedowców - gotowi rzucić się, strącić załogę do wody i rabować... W te dni na pokład torpedowca "Kiercz" wrócił Siemion Krasilnikow. Siemion czyścił miedziany słupek kompasu. Cała załoga pracowała od rana skrobiąc, myjąc, czyszcząc torpedowiec stojący o dziesięć sążni od brzegu. Gorące słońce wschodziło nad kamienistymi wzgórzami, w bezwietrznym upale zwisały flagi. Siemion starannie czyścił miedź starając się nie patrzeć w kierunku portu. Załoga sprzątała torpedowiec przed śmiercią. W porcie dymiły ogromne kominy pancernika "Wola". Błyszczały działa, z których zdjęto pokrowce. Czarny dym wzbijał się w niebo i okręt, dym i bure wzgórza, z cementowniami u ich stóp, odbijały się w lustrzanej zatoce. Siemion przysiadł na bosych piętach, tarł, tarł, tarł miedź... Tej nocy stał na wachcie i gorzko mu było rozmyślać: szkoda, że tu przyjechał... Szkoda, że nie posłuchał brata i Matriony... Teraz śmiać się z niego będą: "Ech, powiedzą, dużoś nawojował z Niemcami - przepiliście flotę, braciszkowie"... Co na to odpowiedzieć? Chyba: "Własnymi rękami oczyściłem, uprzątnąłem i zatopiłem "Kiercz"". Od "Woli" do okrętów jeździł kuter motorowy, wymachiwano chorągiewkami. Oto kontrtorpedowiec "Dierzkij" odbił od brzegu, wziął na hol "Biespokojnego" i z wolna pociągnął go na redę. Jeszcze wolniej, jak chore, odpływały torpedowce "Pospiesznyj", "Żywoj", "Żarkij", "Gromkij"... Povem nastąpiła przerwa w ruchu. W porcie pozostało osiem torpedowców. Nie było na nich widać żadnego ruchu. Oczy wszystkich były teraz skierowane na jasnoszary z rdzawymi zaciekami po burtach, stalowy masyw "Woli". Marynarze patrzyli na nią rzuciwszy szczotki, sukna, szufle. Nad "Wolą" leniwie powiewała flaga dowódcy floty, kapitana pierwszej rangi, Tichmieniewa. Na pokładzie torpedowca "Kiercz" marynarze rozmawiali półgłosem, trwożnie: - Patrz... Odpłynie "Wola" do Sewastopola... - Chłopaki, czy to naprawdę takie gady?... Czy nie mają w sobie rewolucyjnego sumienia?... - No, jeżeli "Wola" odpłynie, to w kogo wtenczas wierzyć,; braciszkowie?... - A cóż to, nie znasz Tichmieniewa? To najgorszy wróg, podły lis! - Odpłynie! Ach, zdrajcy!... Za "Wolą" stał na kotwicy jej rodzony brat, pancernik "Swobodnaja Rossija". Ale ten. jak się zdawało, spokojnie drzemał, cały okryty pokrowcami, na pokładach nie było widać żywej duszy. Od mola rozpaczliwie wiosłowały ku niemu jakieś łódki. I oto wyraźnie w bezwietrznym porcie rozległy się gwizdki bosmańskie, na "Woli" zazgrzytały windy kotwiczne, ukazały się mokre łańcuchy, oblepione mułem kotwice. Dziób okrętu zaczął wykręcać, olinowania masztów, kominy, wieże - zaczęły posuwać się na tle dachów miasta. - Odpłynęli... Do Niemców... Ech, braciszkowie... Do niewoli!... Coście zrobili?... Wówczas na mostek torpedowca "Kiercz" wszedł dowódca z dużym, łuszczącym się nosem na czarno opalonej twarzy. Jego zapadnięte oczy obserwowały ruchy "Woli". Wychyliwszy się z mostka zakomenderował: - Podnieść sygnał... - Rozkaz podnieść sygnał - ożywili się naraz marynarze rzucając się do skrzyni z sygnalizacyjnymi chorągiewkami. Na maszcie "Kiercza" wzniosły się pstre chorągiewki, zatrzepotały w lazurze nieba. Dobór ich oznaczał: "Do okrętów płynących do Sewastopola: hańba zdrajcom Rosji"! Na "Woli" nie odpowiedziano sygnałem na sygnał - nie raczyli zauważyć. "Wola" prześlizgiwała się obok okrętów wojennych, które pozostały wierne honorowi - opustoszała, zhańbiona... Nagle marynarze krzyknęli: "Zauważyli"! Dwa olbrzymie działa wieżowe na rufie "Woli" podniosły się jak palec wskazujący, wieża z dwiema armatami obróciła się w kierunku torpedowca... Dowódca na pomoście "Kiercza" wystawił swój wielki, łuszczący się nos na spotkanie śmierci... Ale działa poruszyły się i znieruchomiały. Rozwijając szybkość "Wola" okrążyła molo i wkrótce zniknęła za horyzontem, żeby po wielu latach, rozbrojona, zardzewiała i na wieki zhańbiona, stanąć w dalekiej Bizercie. Dowódca floty Tichmieniew postawił na swoim i wykonał formalny rozkaz Rady Komisarzy Ludowych: pancernik "Wola" i sześć torpedowców eskadry poddały się w Sewastopolu. Załogę i oficerów puszczono na wolność. Marynarze rozeszli się - gdzie kto mógł, w rodzinne strony, do domów. Opowiadali, że sama ręka nie chciała się podnieść, żeby topić okręty, a najbardziej przestraszyli się czterdziestu siedmiu tysięcy czarnomorskich czerwonoarmistów, gotowych roznieść na bagnetach cały Noworosyjsk. Pancernik "Swobodnaja Rossija" i osiem torpedowców eskadry pozostały w porcie noworosyjskim. Nazajutrz upływał termin ultimatum. Nad miastem wysoko krążyły samoloty niemieckie. Na redzie, pośród igrających na słońcu delfinów, wynurzyły się niemieckie łodzie podwodne. W Temriuku, niedaleko - jak mówiono - lądował desant niemiecki. A na wybrzeżach, nie rozchodząc się, całą dobę burzliwie mityngowano i coraz głośniej krzyczały jakieś cywilne osobistości: - Braciszkowie, nie gubcie samych siebie, nie topcie floty... - Tylko oficerowie chcą zatopić flotę, oficerowie wszyscy co do jednego są kupieni przez Ententę... - W Sewastopolu w grudniu powyrzucaliście oficerów do wody, dlaczego teraz się boicie?... urządźmy Noc Świętego Bartłomieja!... Natychmiast na miejsce krzykacza rzucał się agitator, rwał na piersiach bluzę: - Towarzysze, nie słuchajcie prowokatorów... Jeżeli oddacie Niemcom flotę, to Niemcy będą do was strzelać z tych armat... Nie oddawajcie broni imperialistom... Ratujcie światową rewolucję... No i jak tu się zorientować: kogo słuchać? A na miejsce agitatora wychodzi żołnierz z Jekatierinodaru, cały obwieszony bronią, znowu grozi czterdziestu siedmioma tysiącami bagnetów... I w nocy na osiemnastego czerwca wiele załóg nie wróciło na okręty - ukryły się, rozbiegły, pochowały, odeszły w góry... Torpedowiec "Kiercz" całą noc pertraktował sygnałami świetlnymi, "Swobodnaja Rossija odpowiadała, że w zasadzie zgadza się na to zatopienie, ale z dwóch tysięcy załogi pozostało mniej niż stu ludzi, i wątpliwe, czy uda się puścić parę, odpłynąć od brzegu. Torpedowiec "Hadżi-Bej" zasygnalizował, że na nim wciąż jeszcze odbywa się burzliwy mityng, zjawiły się z miasta dziewki ze spirytusem, oczywiście nasłane, i że możliwa jest grabież okrętu. Na torpedowcu "Kaliakiria" pozostał dowódca i mechanik okrętowy. Na torpedowcu "Fidonisi" - sześciu ludzi. O tym samym sygnalizowały torpedowce: "Kapitan Baranow", "Smietliwyj", "Striemitielnyj", "Pronzitielnyj". Załogi w całości znajdowały się na "Kierczu" i "Lejtnancie Szestakowie". O północy do "Kiercza" podpłynęła szalupka, z której ktoś zawołał zuchwałym głosem: - Towarzysze marynarze... Mówi z wami korespondent "Izwiestij CIK-u"... Dopiero co nadeszła depesza z Moskwy od admirała Sablina: w żadnym razie nie topić floty i nie płynąć do Sewastopola, tylko czekać na dalsze rozkazy... Marynarze, wychyliwszy się za burtę, w milczeniu wpatrywali się w ciemność, gdzie kołysała się łódka. Głos w dalszym ciągu dowodził i przekonywał... Lejtnant Kukieł wszedłszy na mostek przerwał mu: - Pokażcie depeszę admirała Sablina. - Niestety, zostawiłem w domu, mogę zaraz przywieźć... Wówczas Kukieł powiedział głośno, przeciągając słowa, żeby było słychać: - Szalupa ma odpłynąć od prawej burty na pół kabla. Bliżej nie podpływać... - Przepraszam, towarzyszu - zuchwale krzyknął głos z łódki - nie chcecie słuchać rozkazów centrum, będę telegrafował. - W przeciwnym razie zatopię szalupę - spokojnie odpowiedział basem dowódca. - Was wezmę na pokład. Za czyny załogi nie odpowiadam. Z szalupy nic na to nie odpowiedziano. Potem ostrożnie plusnęły wiosła. Kontur łódki utonął w ciemności. Marynarze roześmiali się. Dowódca założywszy ręce w tył, przygarbiony, chudy, chodził po mostku, miotał się jak w klatce. Tej nocy mało kto spał. Leżeli na pokładzie mokrym od rosy. Co chwila -podnosi się jakaś głowa, ktoś powie słowo, i sen ulatuje z powiek, rozmawiają półgłosem. Oto już gwiazdy pobladły. Zapłonęła zorza za pagórkami. Z brzegu przybył miezman Annieński, dowódca "Lejtnanta Szestakowa", i zakomunikował, że załogi uciekają nie tylko z torpedowców, holowników portowych i kutrów, ale i na okrętach handlowych nie ma ani jednego marynarza - nie wiadomo, czym holować okręty na redę. Dowódca "Kiercza" powiedział: - Miczmanie Annieński, my ponosimy odpowiedzialność, za wszelką cenę musimy zatopić okręty. Miezman Annieński potrząsnął głową. Milczeli chwilę. Potem odszedł. Kiedy zorza rozpaliła się nad zatoką, "Lejtnant Szestakow" z wolna odpłynął od brzegu holując "Kapitana Baranowa" i zaczął wyprowadzać go na redę zewnętrzną, na miejsce zatopienia. Torpedowce miały na masztach sygnały: "Ginę, ale się nie poddaję". Wkrótce znikły we mgle porannej. Wszystkie okręty sprawiały teraz wrażenie opuszczonych. Nad stalowym masywem pancernika "Swobodnaja Rossija" latały mewy. Kominy dymiły tylko na "Kierczu". Mimo wczesnej pory tłumy ludzi biegły na wybrzeże, molo było czarne, niby oblepione przez muchy. Przy okrętach zaczynał się ścisk, ludzie włazili sobie na ramiona, spadali do wody. Siemion Krasilnikow stał na posterunku przy schodach. O szóstej z tłumu przecisnął się mały, czerwony z podniecenia człowiek w czarnej, morskiej marynarce bez epoletów, zastukał obcasami po schodach: - Czy jest tu starszy lejtnant Kukieł? - krzyknął do Siemiona. Jego rumiana twarz z małymi, pomarszczonymi ustami była spocona, błękitne, wesołe okrągłe oczy wytrzeszczył na Siemiona, który zagrodził mu drogę bagnetem. Poklepał się po bokach, po piersi, wyjął i pokazał mandat na nazwisko przedstawiciela centralnej władzy radzieckiej, towarzysza Szachowa. Siemion niechętnie opuścił bagnet: - Przejdźcie, towarzyszu Szachow. Kukieł wyszedł na jego spotkanie i zaczął opowiadać o sytuacji, która była prawie beznadziejna. Mówił rzeczowo, bez pośpiechu. Szachow niecierpliwie wodził oczami. - Głupstwo, bywało się w gorszych sytuacjach... Mówiłem jużz marynarzami, nastrój świetny... Zaraz dostarczę wam holowników i wszystkiego, czego potrzeba... Urządźmy mityng. Załatwi się wszystko tak, że lepiej nie trzeba... Zażądał kutra i odpłynął na pancernik "Swobodnaja Rossija". Stamtąd zaczął jeździć kutrem od okrętu do okrętu. Siemion widział, jak jego krótki tułów zwisał na sztormtrapach parowców handlowych, jak wyskakując na, brzeg nurkował w tłum, i słychać było stamtąd krzyki, podnoszono tam ręce. W jednym miejscu tysiące gardeł ryknęło: "Hura"! Kilka szalup wypełnionych marynarzami odbiło od brzegu, popłynęło w głąb portu do zardzewiałego, niedużego parowca i wkrótce z jego komina zaczął buchać gęsty dym, parowiec podniósł kotwicę i podpłynął do pancernika "Swobodnaja Rossija". Jeszcze na jednym szkunerze zatrzepotały żagle. Wrócił "Lejtnant Szestakow" i zaczął holować drugi torpedowiec. O dziesiątej tłum zaczął napierać na schodki "Kiercza". Jak się zdawało, nastrój znów zaczął się pogarszać. Na pokład przeciskali się jacyś oberwańcy, każdy miał koszyk z kiełbasą, słoniną i chlebem. Wyszczerzając zęby mrugali na marynarzy, pokazywali w koszykach butelki ze spirytusem. Wówczas Kukieł kazał podnieść schodki i odcumować okręt. "Kiercz" odpłynął od diabelskiej pokusy na środek portu, skąd obserwował holowanie torpedowców. Zardzewiały parowiec, przypominający skorupę, sapiąc i dymiąc ruszył wreszcie z miejsca, pancernik "Swobodnaja Rossija", który majestatycznie popłynął obok tysiącznych tłumów. Wielu ludzi zdejmowało czapki jak przed trumną. Szczęśliwie minął wejście do portu i oddalał się w głąb redy. Znowu wyczekiwano na samoloty i peryskopy niemieckie, ale niebo i morze były spokojne. W porcie pozostał tylko torpedowiec "Fidonisi". W tłumie znowu zaczął się zamęt i czarny kawior głów zbił się nad brzegiem, tam gdzie stał "Fidonisi". Podpływał do niego szkuner żaglowo-motorowy, żeby go wziąć na hol. Z tłumu poleciały kamienie w kierunku szkunera, rozległo się kilka wystrzałów rewolwerowych. Siwy człowiek wdrapawszy się na latarnię krzyczał: - Bratobójcy, sprzedali Rosję... Sprzedali armię... Bracia!... Cóż wy na to?... Teraz ostatnią flotę sprzedają... Tłum zaryczał wyrywając kamienie z bruku. Kilku ludzi przeskoczyło przez burtę torpedowca "Fidonisi". Wówczas "Kiercz" szybko podpłynął do brzegu - dzwon zadzwonił na alarm bojowy, działa zwróciły lufy na tłum, dowódca krzyknął przez megafon: - Cofnąć się! Otwieram ogień! Tłum cofnął się, rozległy się krzyki deptanych. Podniósł się kurz i brzeg opustoszał. Szkuner wziął na hol "Fidonisi" i wyprowadził go na redę. "Kiercz" z wolna płynął w jego ślady do tego miejsca, gdzie na redzie stały wszystkie okręty, kołysząc się na słabej fali. Siemion patrzył na mewy lecące wysoko nad rufą, potem zaczął patrzeć na dowódcę, który obiema rękami trzymał się poręczy mostku. Była czwarta po południu. "Kiercz" opłynął z prawej burty "Fidonisi", dowódca powiedział tylko jedno słowo - czarnym cieniem przemknęła torpeda z aparatu, pasemko piany pobiegło po fali i oto, akurat pośrodku, kadłub "Fidonisi" poszedł w górę rozłamując się; kosmata góra wody i piany wzbiła się z otchłani morza, ciężki huk potoczył się daleko po morzu. Kiedy góra wody opadła - na powierzchni nie było "Fidonisi" - nic prócz piany. Tak zaczęło się zatapianie. Załogi otwierały na torpedowcach kingstony i klinkiety, otwierały wszystkie iluminatory na przechylonej burcie i przed zejściem z tonącego pokładu do szalup - zapalały sznur Bickforda, żeby dziesięciofuntowym nabojem wysadzić turbiny i cylindry. Torpedowce szybko znikały pod wodą na wielosążniowej głębokości. Po upływie dwudziestu pięciu minut reda opustoszała. "Kiercz" pełnym biegiem podpłynął do pancernika "Swobodnaja Rossija" i wypuścił torpedy. Marynarze z wolna pozdejmowali czapki. Pierwsza torpeda trafiła w rufę - pancernik zakołysał się ogarnięty potokami wody. Druga salwa trafiła w burtę. Poprzez chmurę piany i dymu widać było, jak zakołysały się maszty. Pancernik walczył jak żywa istota, jeszcze majestatyczniejszy pośród ryczącego morza i piorunowych wybuchów... Marynarzom łzy płynęły z oczu. Siemion zakrył twarz dłońmi... Dowódca Kukieł jakby wysechł w tej chwili, pozostał z niego tylko nos, wyciągnięty w kierunku tonącego okrętu. Uderzyła ostatnia torpeda i "Swobodnaja Rossija" zaczęła przewracać się do góry stępką... Zrobiła jeszcze wysiłek, jakby podnosiła się z wody, i szybko poszła na dno w wirze piany. Od miejsca zatopienia "Kiercz" popłynął, rozwijając maksymalną szybkość, na Tuapse. Nad ranem załoga została wysadzona do szalup. Potem torpedowiec wysłał depeszę radiową: "Do wszystkich... Zginąłem zatopiwszy część okrętów floty czarnomorskiej, które wolały zatonąć niż haniebnie poddać się Niemcom. Torpedowiec "Kiercz"". Torpedowiec otworzył kingstony, wysadził maszyny i zatonął na piętnastosążniowej głębokości. Na brzegu Siemion Krasilnikow naradzał się z towarzyszami - dokąd teraz pójść? Radzili i tak, i tak, w końcu zgodzili się, żeby iść na Astrachań, nad Wołgę, gdzie podobno Szachow formuje rzeczną flotyllę wojenną do walki z białogwardzistami. Ścieżkami górskimi i bezdrożami, ścigana, otoczona wrogimi stanicami, armia tamanska pod dowództwem Kożucha przedzierała się okrężną drogą na górny Kubań. Droga wiodła przez Noworosyjsk, zajęty po zatopieniu floty przez Niemców. Kolumny tamańczyków przybyły niespodzianie - wojska ze śpiewem maszerowały przez miasto. Garnizon niemiecki nie znając ich zamiarów rzucił się na okręty i z dział okrętowych ostrzelał ogon kolumny, a równocześnie nacierających na jej straż tylną pijanych i zdziczałych staniczników. Niemcy przez ostrożność opuścili miasto, które po odmarszu opędzającego się Kożucha zostało zajęte przez Kozaków, a następnie przez regularne wojska białych. Miasto zostało oddane na zagładę. Marynarzy, czerwonoarmistów i po prostu biedniejszych mieszkańców bez sądu wieszano na słupach telegraficznych. Wozy ciężarowe zwiozły w te dni do morza około trzy tysiące trupów. Noworosyjsk stał się białym portem. Po głodnym wybrzeżu, obciążona taborami piętnastu tysięcy uchodźców, armia tamanska doszła do Tuapse i stamtąd ostro skręciła na wschód. Denikinowcy deptali po piętach, na przedzie wszystkie wąwozy i wyniosłości były zajęte przez powstańców. Codziennie wywiązywała się ciężka bitwa. Ociekając krwią, odgryzając się, umierając z głodu armia schodziła w wąwozy, wspinała się na skały, topniała i szła nie zatrzymując się. Pewnego razu przyprowadzono do Kożucha wypuszczonego przez generała Pokrowskiego z niewoli czerwonoarmistę z listem, napisanym z wojskową prostotą: "Okryłeś hańbą, łajdaku, wszystkich oficerów rosyjskiej armii i floty tym, że zdecydowałeś się wstąpić w szeregi bolszewików, złodziei i oberwańców miej na względzie, że i ciebie, i twoich oberwańców niedługo czeka koniec. Ujęliśmy cię, łajdaku, w twarde kleszcze i w żadnym razie nie wypuścimy. Jeżeli chcesz łaski, to znaczy wykręcić się za swój postępek tylko rotami aresztanckimi. rozkazuję ci, co następuje: dzisiaj masz złożyć wszystką broń, a rozbrojoną bandę wyprowadzić na odległość 4-5 wiorst na zachód od stacji Biełorieczeńskiej. Kiedy to zostanie wykonane, natychmiast zamelduj mi o tym na czwartą budkę kolejową"... Kożuch czytając list pił herbatę z puszki od konserw. Popatrzył na bosego, w nie przepasanej bluzie czerwonoarmistę, z ponurą miną stojącego przed nim: - Gówniarz jesteś, bracie - powiedział mu Kożuch - jakże możesz oddawać mi takie listy? Wynoś się do swojego oddziału... Tej samej nocy Kożuch zadał generałowi Pokrowskiemu straszny cios, odepchnął jego oddziały, ścigał je konnicą i przebiwszy się do Biełorieczeńskiej wyszedł z okrążenia. W końcu września armia tamanska zjawiła się pod Armawirem, zajętym przez denikinowców, zdobyła go szturmem i w stanicy Niewinnomyskiej połączyła się z resztkami armii Sorokina. Straciwszy po klęsce pod Wysiołkami i Jekatierinodarem wpływ w armii, łyknąwszy szalonego trunku sławy wojennej, rozzłoszczony niepowodzeniami, Sorokin cofał się coraz dalej i dalej na wschód, kręcąc się jak szczapka w wirze tego, co jeszcze niedawno nazywało się dywizjami, brygadami, pułkami. Teraz były to tłumy uciekające po pierwszych wystrzałach przeciwnika. Cofając się zmiatały wszystko po drodze. Jednego tylko pragnęły - jak najszybciej oderwać się od wiszącej za plecami śmierci, uciec, dokąd oczy poniosą. Niezliczone tłumy dezerterów włóczyły się po stepach terskich, po starożytnej drodze narodów, pokrytej piołunem i kurhanami. Spod Jekatierinodaru wycofało się około dwieście tysięcy wojska i uchodźców. Tych, którzy pozostali, stanicznicy wyrąbali, powywieszali, zamęczyli. W każdej stanicy trupy kołysały się na olbrzymich topolach. Na czerwonych mszczono się teraz bez litości, nie obawiając się już ich powrotu. W całym kraju wypalano nawet ich imię. Sorokina zrodziła rewolucja. Zwierzęcym instynktem wyczuwał jej wzloty i upadki. Nie kierował odwrotem, byłoby to bezcelowe. Żywioł skierował się na wschód, zatrzyma się, kiedy osłabnie napór pościgu białych. Pozostało mu tylko ponuro patrzeć z okna wagonu posuwającego się wolno po wypalonych stepach, obok kurhanów starożytnych Pelazgów, Celtów, Germanów, Słowian, Chazarów... Konwój osobisty strzegł jego pociągu, ponieważ przejeżdżające transporty krzyczały: - Braciszkowie, dowódcy nas sprzedali, przepili, bić dowódców, myśmy już swoich zabili! Szef sztabu Bielakow wchodził do przedziału, wzdychał i ostrożnie zaczynał mgliście mówić o niemożliwości dalszej walki. "Rewolucja ma swoje fazy - mawiał stale, gładząc dłonią wysokie czoło -okres wzniesienia minął, przeciwko nam występują już siły żywiołowe. Walczymy nie tylko z oficerami, ale z całym narodem. Należy w porę uratować zdobycze rewolucji... Uratować chociażby drogą pokoju kompromisowego"... Przytaczał przekonywające przykłady historyczne. "Za jakie pieniądze chcesz mnie kupić, gałganie"? - tyle tylko odpowiadał na to Sorokin. Gdyby mu teraz Denikin wpadł w ręce - zjadłby go żywcem. Ale czuł w sercu coraz większą złość na towarzyszy, członków czarnomorskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, którzy z Jekatierinodaru uciekli do Piatigorska. Potrafili tylko "robić wszystko, by sparaliżować dyktatorskie zakusy Sorokina"... Nie wykonywali pilnych rozkazów. Do wszystkiego się wtrącali - pchali się ze swoim Marksem w samą duszę dowódcy armii. W salonce znowu zjawiła się Zinka, blondyneczka - wyczuwało się w tym staranie Bielakowa. Zinka była wciąż tak samo różowiutka i ponętna, tylko głos jej trochę ochrypł, wszystkie jedwabne bluzki i gitarę skradziono jej w taborze. W stosunku do dowódcy armii stała się bardziej niezależna. Po nocach, kiedy zapuszczano zasłony przedziału i Sorokin wpadał w ponure uniesienie pijaństwa, Zinka brzęknąwszy na bałałajce zaczynała pleść te same brednie co i Bielakow: o bliskim końcu rewolucji, o świetnym przeznaczeniu Napoleona, który potrafił znaleźć przejście od terroru do cesarstwa... Sorokinowi zaczynały błyszczeć oczy, wściekle biło mu serce napędzając do mózgu płonącą krew, do połowy zmieszaną ze spirytusem... Zrywał zasłonę i patrzył w okno, w mrok nocy, gdzie widział odblaski swej zgorączkowanej fantazji... Nacisk białych był coraz słabszy. Armia Czerwona uczepiła się wreszcie lewego brzegu górnego Kubania i zatrzymała w okopach. W tym czasie z Carycyna wrócił z trzynastoma ciężarówkami dowódca Żelaznej Dywizji, Dmitrij Szelest. Przywiózł dwieście tysięcy naboi i zakomunikował rozkaz - ażeby wojska kaukaskie posuwały się na północ na pomoc Carycynowi, okrążonemu przez białokozacką armię atamana Krasnowa. Sorokin kategorycznie odmówił wykonania rozkazu. Pułki ukraińskie, którym naprzykrzyło się wojować na obcej ziemi, podniosły bunt i porzuciły front. Kichały na perswazje i groźby Sorokina. I tylko Szelestowi, który był rodem z Połtawy, udało się zatrzymać część wojsk: mówił z żołnierzami przekonywająco i bez pośpiechu, po chłopsku - pochwalił ich, pochwalił siebie. Ukraińcy przekonali się, że to nie byle kto, ale batko, i usłuchali go. Dmitrij Szelest poprowadził ich do akcji i pod Niewinnomyską rozbił silną kolumnę oficerską. Za to wszystko Sorokin go srodze znienawidził. Pogratulowawszy zwycięstwa mianował go dowódcą części frontu i tego samego dnia potajemnie rozkazał rozbroić Żelazną Dywizję, a Szelesta i cały skład dowódczy rozstrzelać. Dowiedziawszy się w porę o tajnym rozkazie Szelest ze swoją dywizją, uzupełnioną przez Ukraińców, porzucił front i przez słone stepy i lotne piaski pomaszerował na Carycyn spełniając rozkaz Rady Wojskowo-Rewolucyjnej Dziesiątej Armii. Wówczas Sorokin ogłosił, że Szelest jest wyjęty spod prawa, że każdy czerwonoarmista jest obowiązany zastrzelić go, i zabronił zaopatrywać Żelazną Dywizję w furaż. Ale Szelest odmaszerował i niczyja ręka nie podniosła się, żeby go zastrzelić. Kiedy w drodze potrzebował furażu, wjeżdżał do sioła, zdejmował czapkę-kubankę i ze łzami w oczach prosił wiejski komitet wykonawczy o siano, owies i chleb, przekonywająco i bez pośpiechu tłumaczył, że nie on, Szelest, jest zdrajcą, ale biały bandyta i sprzedawczyk, dowódca armii, Sorokin. Ambicja Sorokina wkrótce została dotknięta po raz drugi: zza gór pojawił się Kożuch, którego uważano za straconego, i wypadem zdobył Armawir odrzucając białych za Kubań. Tamańczycy niechętnie wykonywali rozkazy Sorokina albo wcale go nie słuchali. Zahartowana w ciężkiej przeprawie armia tamańska stała się trzonem przetrzebionej armii Sorokina, która umocniła się teraz na linii Armawir-Niewinnomyska-Stawropol. Była jesień, toczyły się przewlekłe i krwawe boje o bogate miasto Stawropol. Wszędzie w pierwszych liniach walczyli tamańczycy. U denikinowców też zjawiła się nowa siła - biały partyzant Szkuro, straceniec i wojak, który z gotowej na wszystko zbieraniny sformował Wilczą Sotnię. Sztab Sorokina przeniósł się do Piatigorska. Sorokina już nie widziano na froncie: zaczynały się nowe porządki, na Kaukaz przenikała władza Moskwy, z każdym dniem mocniej dawała się odczuć. Zaczęło się od tego, że krajowy komitet partii postanowił zorganizować Radę Wojskowo-Rewolucyjną. Moskwie Sorokin musiał się podporządkować. Na członków Rady Wojskowo-Rewolucyjnej zostali wybrani nowi ludzie. Władza dowódcy armii przechodziła do zespołu. Sorokin zrozumiał, że chodzi o jego głowę, i zaczął rozpaczliwie walczyć. Na posiedzeniach Rady Wojskowo-Rewolucyjnej siedział ponury i milczący, a kiedy zabierał głos, kłócił się o każde słowo. Udawało mu się przeprowadzać wszystko, co chciał, bo w Piatigorsku były skoncentrowane wierne mu oddziały wojskowe. Bano się go, i słusznie. Szukał okazji do pokazania swojej władzy i znalazł okazję. Dowódca drugiej kolumny tamańskiej, Martynow, oświadczył na zjeździe wojskowym w Armawirze, że odmawia wykonywania rozkazów dowódcy armii. Wówczas Sorokin zażądał od Rady Wojskowo-Rewolucyjnej głowy Martynowa. Zagroził zupełną anarchią w armii. Martynowa nie można było uratować. Wezwano go do Piatigorska, aresztowano i na placu przed frontem został rozstrzelany. Wywołało to burzę wśród tamańczyków, którzy zaprzysięgli zemstę. Utworzono nowy sztab dowództwa armii. Bielakow został zupełnie usunięty i Sorokin nie bronił go. Szef sztabu zdał funkcję i kasę i przyszedł do mieszkania eks-przyjaciela po wyjaśnienia. Sorokin chodził po pokoju z rękami założonymi w tył. Na stole paliła się blaszana lampa, stało nie tknięte jedzenie, napoczęta butelka wódki. Za oknem w szybko gasnącym, suchym zachodzie ciemniał lesisty Maszuk... Spojrzawszy mimochodem na przybyłego, Sorokin w dalszym ciągu chodził po pokoju. Bielakow usiadł przy stole, spuścił głowę. Sorokin zatrzymał się przed nim, wzruszył ramionami. - Wódki chcesz? Po ostatnim. - Zaśmiał się ochryple, szybko nalał dwa kieliszki, ale nie wypił i znów zaczął chodzić. - Twoja piosenka, bracie, już skończona... I radzę ci - zabieraj się stąd czym prędzej... Nie będę się za tobą ujmował... Jutro wyznaczę komisję rewizyjną do twoich spraw, rozumiesz? Według wszelkiego prawdopodobieństwa - rozstrzelamy... Bielakow podniósł ku niemu twarz -szarą, zmizerniałą, przesunął dłonią po czole i ręka mu opadła: - Nędzny, mały człowiek, oto kim jesteś - powiedział Bielakow. -Niepotrzebnie oddawałem ci całą duszę... Ty ścierwo. A ja chciałem z niego zrobić Napoleona... Wesz!... Sorokin wziął kieliszek - zęby zadzwoniły po szkle, wypił. Zaczął chodzić włożywszy ręce do kieszeni czerkieski. Zatrzymał się gwałtownie. - Rewizji nie będzie. Wynoś się do diabła. Że cię teraz nie zastrzeliłem -pamiętaj - to za twoje zasługi... I oceń to, zrozumiałeś? Nozdrza jego zaczęły chwytać powietrze, wargi posiniały, zadrżał cały, hamując wściekłość. Bielakow aż nadto dobrze znał charakter Sorokina: nie spuszczając z niego oczu zaczął cofać się do drzwi i szybko zatrzasnął je za sobą... Wyszedł kuchennymi schodami przez podwórze i tej samej nocy zniknął z Piatigorska. Godzina za godziną, pijąc kieliszek za kieliszkiem, Sorokin przemyślał całą noc. Eks-przyjaciel struł go kroplą pogardy, ale trucizna była straszna, cierpienie nieznośne... Rękami zakrywał twarz: Bielakow miał rację, miał rację... W czerwcu był rozmach napoleoński, a skończyło się na posiedzeniach w kolegium wojskowym, na wiecznym oglądaniu się na partyjniaków moskiewskich... Bielakow sam nie wymyślił tego, co powiedział... Tak mówią w armii, w partii. I Denikin, och, Denikin! Przypomniał sobie i natychmiast całą długością żądła przeszył go pewien artykulik w jekatierinodarskiej gazecie białogwardyjskiej: wywiad z Denikinem. "Myślałem, że mam przed sobą lwa, ale lew okazał się tchórzliwym psem, przebranym w lwią skórę... Zresztą, nie dziwi mnie to - Sorokin był i pozostał mało inteligentnym, zwyczajnym oficerem kozackim w randze chorążego". Och, Denikin! Poczekaj... Przyjdzie czas... Pożałujesz... Sorokin ściskał ręce, zgrzytał zębami. Rzucić się na front, porwać całą armię, rzucić się, pędzić, tratować końmi oficerów, podpalać stanice z czterech rogów... Wedrzeć się do Jekatierinodaru... Kazać przyprowadzić do siebie Denikina - wziąć go prosto z łóżka, w gaciach... A co, Antoni Iwanowiczu, czy to pan ćwiczył się w pisaniu do gazety notatek o zwyczajnym chorążym? Ten chorąży stoi przed panem, mój szanowny... Teraz -jakże pasy drzeć z pleców, czy wystarczy panu półtora tysiąca wyciorów... Sorokin jęczał, odpędzał natrętne halucynacje... Rzeczywistość była ciemna, nieokreślona, pełna lęku, poniżająca... Trzeba było się zdecydować. Stary przyjaciel, szef sztabu, dzisiaj po raz ostatni mu się przysłużył... Sorokin podchodził do okien, dokąd lekki wiatr donosił gorzką, suchą woń piołunowych stepów. Ciemnopurpurowe pasmo zorzy porannej, jeszcze nie świecąc, ukazało się w mrocznym niebie. I znowu widać było fioletowy masyw Maszuka... Sorokin uśmiechnął się: "No cóż, dziękuję ci, Bielakow"... Dobrze - wahania, niezdecydowanie, do diabła... I tejże nocy Sorokin postanowił grać wa bank. W najbliższych dniach Rada Wojskowo-Rewolucyjna armii kaukaskiej po długich wahaniach przegłosowała wreszcie natarcie. Odwody przerzucono na Swiatoj Kriest, armia koncentrowała się w Niewinnomyskiej i stamtąd miało nastąpić natarcie na Stawropol i Astrachań celem nawiązania kontaktu z Dziesiątą Armią walczącą pod Carycynem. Był to właśnie ten plan, który Dmitrij Szelest przywiózł z Carycyna. Zdobycie Stawropola powierzono tamańczykom. Wszystko poszło w ruch - odwody ruszyły na północo-wschód, transporty - na północo-zachód. Kierownicy polityczni i agitatorzy zrywali struny głosowe podnosząc nastrój w oddziałach, rzucając hasła agitacyjne. Dowódcy kolumn wyjechali na front. Piatigorsk opustoszał. Pozostał w nim tylko rząd - CKW Republiki Czarnomorskiej i Sorokin ze swoim sztabem i konwojem. W zamieszaniu nikt nie zauważył, że rząd jest właściwie zdany na łaskę dowódcy armii. Wieczorem, wracając do domu z konnym ordynansem, Sorokin puścił konia tęgim kłusem i skręcając od parku miejskiego pod górę potrącił koniem jakiegoś przygarbionego, barczystego człowieka w skórzanej kurtce. Ten zachwiał się, thwycił się za biodro, gdzie wisiał nagan. Sorokin gniewnie zmarszczył brwi i poznał Gymzę. Powinien był znajdować się na froncie... Gymza zdjął rękę z futerału. Spojrzenie jego na pół zakrytych brwiami oczu wydało się dziwne... Takie samo spojrzenie miał Bielakow podczas ostatniej rozmowy... Na ciemnej jak cholewa, wygolonej twarzy Gymzy nagle błysnęły zęby w uśmiechu... Sorokina ukłuło coś w serce - i on się śmieje!... Tak spiął konia ostrogami, że ten chrapnąwszy poniósł dowódcę armii po dudniącym bruku na górę, gdzie beczało wracające z pola stado owiec. Było to w nocy na trzynastego października. Sorokin wezwał do siebie dowódcę konwoju, który oglądając się na okno, powiedział szeptem, że Gymza rzeczywiście przyjechał do Piatigorska i poradził Centralnemu Komitetowi Wykonawczemu, ażeby wezwał z frontu dwie kompanie dla ochrony... "Dureń by się domyślił, towarzyszu Sorokin, przeciw komu jest skierowane to zarządzenie"... Kiedy nad ciemnym uśpionym Piatigorskiem, nad Maszukiem zapłonęły w całej swej krasie jesienne gwiazdy, konwojenci Sorokina cicho i bez hałasu weszli do mieszkań przewodniczącego Centralnego Komitetu Wykonawczego, Rubina, członków: Własowa i Dunajewskiego, członka Rady Wojskowo-Rewolucyjnej, Krajnego, i naczelnika Komisji Nadzwyczajnej, Różańskiego, wyciągnęli ich z łóżek, wyprowadzili z przystawionymi do pleców bagnetami za miasto, za tor kolejowy, i tam nie podając żadnych motywów - rozstrzelali. Sorokin był w tym czasie na platformie swojego wagonu na stacji Lermontowo. Słyszał wystrzały - pięć odgłosów w ciszy nocnej. Potem dał się słyszeć czyjś ciężki oddech - oblizując wargi podszedł dowódca konwoju. "No co"? - zapytał Sorokin. "Zlikwidowani" - odpowiedział dowódca konwoju i powtórzył nazwiska zabitych. Pociąg odjechał. Teraz dowódca armii jak na skrzydłach leciał na front. Ale szybciej niż on leciała wieść o niesłychanej zbrodni. Kilku komunistów z komitetu krajowego, jeszcze wcześniej uprzedzonych przez Gymzę, wcześniej niż Sorokin wyjechało z Piatigorska samochodem. Trzynastego zwołali w Niewinnomyskiej zjazd frontowy. I w tym czasie, kiedy Sorokin zjawił się przed oddziałami swojej armii - wspaniały jak wschodni władca, otoczony setką konwojentów, z trębaczami grającymi na alarm, z niesionym na przedzie osobistym proporczykiem dowódcy armii - w tym samym czasie zjazd frontowy w Niewinnomyskiej jednogłośnie uznał Sorokina za wyjętego spod prawa, nakazał natychmiastowe aresztowanie go, przyprowadzenie do stanicy Niewinnomyskiej i oddanie pod sąd. Dowódcy armii krzyknęli o tym tamańczycy-czerwonoarmiści otworzywszy drzwi wagonów. Sorokin wrócił na stację i zawezwał do siebie dowódców kolumn. Nikt nie przyszedł. Przesiedział na dworcu do zmroku. Potem kazał przyprowadzić konia i razem z dowódcą konwoju pogalopował w step. W Radzie Wojskowo-Rewolucyjnej, gdzie pozostało teraz tylko trzech członków, zapanowało zamieszanie: dowódca armii zginął w stepach, armia zamiast ofensywy żądała sądu i stracenia Sorokina... Ale stupięćdziesięciotysięczna maszyna ludzka posuwała się dalej, nie mogło jej już nic zatrzymać... I dwudziestego trzeciego października zaczęło się natarcie armii tamańskiej na Stawropol, a równocześnie przeciwnatarcie białych. Dwudziestego ósmego dowódcy wszystkich kolumn zameldowali, że brak amunicji artyleryjskiej i karabinowej i jeżeli jutro nie dowiozą -nie można liczyć na zwycięstwo. Rada Wojskowo-Rewolucyjna odpowiedziała, że pocisków i naboi nie ma. "Zdobywajcie Stawropol bagnetami"... W nocy na dwudziestego dziewiątego wydzielono dwie kolumny szturmowe. Pod osłoną artylerii strzelającej ostatnimi pociskami podeszły one do wsi Tatarskiej, o piętnaście wiorst od Stawropola, gdzie został wysunięty front białych. Nad stepem wzeszedł księżyc jak duża, miedziana kula - było to sygnałem, ponieważ armia nie posiadała rakiet... Armaty zamilkły... Tyraliery tamańczyków bez wystrzału ruszyły na pierwsze linie okopów przeciwnika i wdarły się do nich. Wówczas ryknęły trąby orkiestr, uderzyły bębny i gęste fale obu kolumn szturmowych, przy muzyce zastępującej im kule i granaty, prześcigając muzykantów, padając setkami pod ogniem karabinów maszynowych, przełamały główne linie umocnień. Biali cofnęli się na wzgórza, ale i te wyniosłości zostały wzięte w niepowstrzymanym rozpędzie. Przeciwnik uciekł do miasta. W pościgu za nim popędziły czerwone sotnie kozackie. Z rana trzydziestego października armia tamańska wkroczyła do Stawropola. Następnego dnia na głównej ulicy zobaczono dowódcę armii Sorokina -w towarzystwie dowódcy konwoju spokojnie jechał konno, był bardzo blady i oczy miał spuszczone. Czerwonoarmiści na jego widok otwierali usta, cofali się z przestrachem: "Szczo to za bis z toho świtu"? Sorokin zeskoczył z konia przed gmachem rady, gdzie na drzwiach wisiał jeszcze na pół zerwany napis: "Sztab dywizji generała Szkuro", i gdzie zbierali się pozostali przy życiu delegaci i członkowie Komitetu Wykonawczego - śmiało wszedł po schodach, cofającego się przed nim wojskowego zapytał: "Gdzie odbywa się posiedzenie plenum"? - zjawił się na sali przy stole prezydialnym, dumnie podniósł głowę i zwrócił się do zdumionego i zmieszanego zgromadzenia: - Jestem naczelnym dowódcą armii. Wojska moje rozbiły na głowę bandy Denikina i restytuowały w mieście i okręgu władzę radziecką. Samowolny zjazd wojskowy w Niewinnomyskiej zuchwale ogłosił, że zostałem wyjęty spod prawa. Kto dał mu do tego prawo? Żądam wyznaczenia komisji do zbadania moich rzekomych zbrodni. Przed decyzją komisji nie złożę władzy dowódcy armii... Potem wyszedł, żeby wsiąść na konia. Ale na schodach nieoczekiwanie rzuciło się na niego sześciu czerwonoarmistów z Trzeciego pułku Tamańskiego, wykręcili, unieruchomili mu ręce. Sorokin w milczeniu zaciekle walczył; dowódca pułku Wisienko uderzył go batogiem po głowie krzyknąwszy: "Masz za rozstrzelanie Martynowa, gadzino!"... Sorokina zaprowadzono do więzienia. Tamańczycy obawiali się, żeby się jakoś nie wykręcił, nie uniknął sądu. Następnego dnia Sorokin, kiedy go przyprowadzono na badanie, zobaczył za stołem Gymzę jako przewodniczącego i zrozumiał, że zginął. Wówczas jeszcze raz wezbrała w nim cała żądza życia, wyrżnął pięścią w stół wymyślając od ostatnich: - To ja was będę sądził, bandyci! Złamanie dyscypliny, anarchia, ukryta kontrrewolucja!... Rozprawię się z wami jak z łajdakiem Martynowem... Siedzący obok Gymzy członek sądu Wisienko, biały jak papier, zagiął rękę na plecy, wyciągnął duży automatyczny pistolet i wystrzelił cały magazyn w Sorokina... Dalszy ruch ze Stawropola nad Wołgę nie mógł zostać zrealizowany. Wilcza konnica Szkury zaszła na tyły i odcięła armię tamańską od bazy Niewinnomyskiej. Denikin skoncentrował wszystkie siły otaczając Stawropol. Z Kubania ściągnięto kolumny Kazanowicza, Drozdowskiego, Pokrowskiego, konnicę Ułagaja i nową kubańską dywizję kawalerii. Dowodził nią eks-inżynier górniczy, który zaczął wojnę światową jako chorąży, a teraz był generałem - Wrangel. Armia tamańska biła się dwadzieścia osiem dni. Pułki za pułkami ginęły w żelaznym pierścieniu świetnie zaopatrzonego przeciwnika. Zaczęły się deszcze, nie było płaszczów, butów, naboi. Nie było skąd oczekiwać pomocy - reszta armii kaukaskiej, odcięta od Stawropola, cofała się na wschód. Tamańczycy miotali się w otaczającym ich pierścieniu, uderzenia ich były straszne i krwawe. Dowódca armii, Kożuch, zachorował na tyfus plamisty. Prawie wszyscy lepsi dowódcy byli zabici lub ranni. W połowie listopada tamańczykom udało się wreszcie przerwać front. Z bohaterskiej armii tamańskiej ocalały nędzne resztki, bez butów i bez umundurowania. Opuściwszy Stawropol maszerowały w kierunku północno-wschodnim na Błagodatne. Nie ścigano ich - zaczęły się deszcze, niepogoda jesienna powstrzymała dalsze natarcie białych. Rozdział XII. Przed rokiem, w październiku, narody zamieszkujące Rosję zażądały zakończenia wojny. Wielomilionowe jęki i krzyk - precz z wojną, precz z burżuazją przedłużającą wojnę, precz z kastą wojskową prowadzącą wojnę, precz z obszarnikami żywiącymi wojnę - wybuchły w jednym przekonującym i krótkim huku działa sześciocalowego: wystrzale z krążownika "Aurora" w Pałac Zimowy. Kiedy ten pocisk, przebiwszy ozdobiony ołowianymi posągami i czarnymi włazami dach znienawidzonego domu, wybuchnął w opuszczonej sypialni cesarskiej z ciepłym jeszcze łóżkiem, w którym na histeryczną bezsenność cierpiał Kierenski - któż mógł przewidzieć, że ten ostateczny, jak się zdawało, głos rewolucji, obwieszczający wojnę pałacom i pokój chatom, przetoczy się z krańca na kraniec ogromnego kraju i powtarzając się jak echo, wzmagając się, mnożąc, rosnąc - zaryczy huraganem... Kto się spodziewał, że kraj, który dopiero porzucił broń, chwyci za nią znowu i klasa pójdzie przeciwko klasie - biedak na bogacza... Kto się spodziewał, że z grupy oficerów korniłowowskich powstanie ogromna armia denikinowska; że bunt transportów czechosłowackich ogarnie wojną tysiące wiorst nad Wołgą i przerzuciwszy się na Syberię wyrośnie w monarchię Kołczaka; że blokada obejmie kraj radziecki dusznym uciskiem i że na całym świecie, na wszystkich na nowo sporządzonych mapach i globusach szósta część świata będzie oznaczona jako puste, nie zamalowane miejsce bez nazwy, zakreślone grubą linią... Kto się spodziewał, że Wielkorosja, odcięta od mórz, od rolniczych guberni, od węgla i nafty, głodna, wynędzniała, w gorączce tyfusowej, nie podda się i z zaciśniętymi zębami znów pośle swoich synów na jeszcze straszniejsze boje... Rok temu lud uciekał z frontu, kraj, zdawało się, zamienił się w anarchiczne błoto, ale to nie była prawda: zaczęły się już w nim pojawiać potężne ośrodki energii, ponad wewnętrznym bytem wznosiło się marzenie o sprawiedliwości. Zjawili się niezwykli ludzie, jakich i przedtem nie widywano - i o ich czynach z podziwem i strachem zaczęto mówić wszędzie... Od wewnątrz kraj radziecki wstrząsnęły bunty. Równocześnie z powstaniem w Jarosławiu (które przerzuciło się potem na Murom, Arzamas, Wielki Rostów i Rybińsk) w Moskwie zbuntowali się "lewicowi socjal-rewolucjoniści". Szóstego lipca dwaj spośród nich, z podrobionym podpisem Dzierżyńskiego na dokumentach, przyszli do hrabiego Mirbacha i podczas rozmowy strzelili do niego i rzucili bombę. Poseł niemiecki został zabity ostatnią kulą, która trafiła go w tył głowy, kiedy wybiegał z pokoju. Wieczorem tego samego dnia w dzielnicy Czystych Prudów i bulwaru Jauskiego zjawili się uzbrojeni marynarze i czerwonoarmiści. Zatrzymywali samochody i przechodniów, rewidowali, odbierali broń i pieniądze i odprowadzali do willi Morozowa w zaułku Triochswiatitielskim, do sztabu dowodzącego wojskami powstania. Siedział tam już aresztowany Feliks Dzierżyński, który sam przyjechał do tej willi w poszukiwaniu zabójcy Mirbacha. Cały dzień i część nocy aresztowano ludzi. Zajęto telegraf. Ale na podjęcie energicznych kroków przeciwko Kremlowi jeszcze się nie decydowano. Buntowników było około dwóch tysięcy, zajmowali oni front od Jauzy do Czystych Prudów. Kremla broniły tej nocy tylko telefony i starożytne mury. Wojsko stało w obozie na polu Chodyńskim, część żołnierzy zwolniono z powodu wigilii świętego Jana. Kreml opanował nerwowy nastrój. Jednakże nad ranem udało się ściągnąć około ośmiuset żołnierzy, trzy baterie i samochody pancerne. O siódmej rano wojsko poszło do natarcia i artyleria zburzyła willę Morozowa w zaułku Triochswiatitielskim... Było wiele hałasu, ale mało ofiar - "armia" lewicowych eserowców uciekła zaułkami, przechodnimi podwórzami w niewiadomym kierunku. Dowódca jej, Popow, młodzieniec o wydatnych ustach i z oczami obłąkańca, uciekł z Moskwy. Po roku zjawił się u Machny jako szef wywiadu i zasłynął dzięki wyrafinowanemu okrucieństwu i torturom. Bunt zdławiono w Moskwie i nad Wołgą. Ale bunt taił się wszędzie. Buntowano się przeciwko bolszewikom, przeciwko Niemcom, przeciwko białym. Wsie szły na miasta i rabowały je. Miasta obalały władzę radziecką. Zaczynała się epoka niezależnych republik, wyrastały one jak grzyby po deszczu, niektóre można było przejechać konno w ciągu jednego dnia. Rząd radziecki robił wszelkie wysiłki, ażeby opanować anarchię. I w tym czasie zadano mu straszny cios: trzydziestego sierpnia, po mityngu w fabryce Michelsona, "prawicowa eserka" Kapłan (z organizacji człowieka ze szpilką w kształcie czaszki) strzeliła do Lenina i ciężko go raniła. Trzydziestego pierwszego na ulicach Moskwy widziano oddział ludzi odzianych od stóp do głów w czarną skórę - szli kolumną środkiem ulicy niosąc na dwóch drążkach czarny transparent, na którym było wypisane jedno słowo; "Terror"... W fabrykach Moskwy i Piotrogrodu dzień i noc odbywały się mityngi. Robotnicy żądali zastosowania jak najenergiczniejszych i ostatecznych środków. Piątego września moskiewskie i piotrogrodzkie gazety wyszły ze złowieszczym nagłówkiem: CZERWONY TERROR ...Poleca się wszystkim Radom dokonać natychmiastowego aresztowania prawicowych eserów, przedstawicieli burżuazji i oficerów, i zatrzymać ich w charakterze zakładników... W razie prób ucieczki lub wywołania powstania - natychmiast rozstrzeliwać masowo i bezwzględnie... Musimy niezwłocznie i raz na zawsze zabezpieczyć nasze tyły przed białogwardyjską hołotą... Masowy terror zastosować bez najmniejszej zwłoki. W miastach w tym czasie skąpo dawano światło, całe dzielnice pozostawały w ciemnościach. I oto właściciele zamożnych mieszkań z przerażeniem ujrzeli czerwonawe, żarzące się włoski żarówek... Oddziały uzbrojonych robotników zaczęły obchodzić te przedśmiertnie oświetlone domy. Rok osiemnasty kończył się, przeleciawszy dzikim huraganem nad Rosją. Ciemna była woda w jesiennych posępnych chmurach. Front był wszędzie, i na dalekiej Północy, i na Wołdze pod Kazaniem, i na dolnej Wołdze pod Carycynem, i na Północnym Kaukazie, i na granicach niemieckiej okupacji. Tysiącami wiorst ciągnęły się okopy, okopy, okopy. Nadchodząca jesień nie cieszyła serc żołnierzy i wielu z nich, spoglądając na chmury pełznące z północy, rozmyślało o swoich wsiach, gdzie wiatr zrywał słomę ze strzech, pokrzywami porastały podwórza i ziemniaki gniły po ogrodach. A końca wojny nie było widać. Przed nimi nieprzejrzane noce i starodawne łuczywo po rodzinnych chatach, gdzie czekają i nie doczekają się ojców i synów i słuchają opowiadań o takich strasznych rzeczach, że dzieciaki zaczynają płakać na piecu. Jako odpowiedź na jesienne przygnębienie Komitet Centralny Partii, po rozprawieniu się przez republikę z buntami, zmobilizował w Moskwie, w Piotrogrodzie, w Iwanowo-Wozniesieńsku najdzielniejszych komunardów i skierował ich do armii. Pociągi z komunardami posuwały się ku frontom przezwyciężając po drodze świadomy lub mimowolny sabotaż kolejarzy. Surowy reżym terroru przeniknął do armii. Z przetrzebionych oddziałów formowały się pułki, podległe jednolitej woli Rady Wojskowo-Rewolucyjnej. Odwaga i męstwo stały się obowiązkiem każdego. Tchórzostwo było uważane za zdradę. I oto czerwony front przeszedł do natarcia. Krótkim uderzeniem zajęty został Kazań, a po nim Samara. Oddziały białogwardyjskie uciekały w przerażeniu przed czerwonym terrorem. Pod Carycynem, gdzie członkiem Rady Wojskowo-Rewolucyjnej Dziesiątej Armii był Stalin, rozgrywała się ogromna i krwawa bitwa z białą armią kozacką atamana Krasnowa, zaopatrywanego i popychanego przez niemiecki sztab generalny... Ale wszystko to było tylko początkiem wielkiej walki, rozwijaniem sił przed głównymi wypadkami dziewiętnastego roku. Iwan Iliicz Tielegin wykonał zlecenie Gymzy. W czasie walk pod Kazaniem otrzymał dowództwo pułku i jako jeden z pierwszych wdarł się do Samary. W gorący dzień jesienny jechał stępa na kosmatym koniku na czele swego pułku ulicą Dworiańską. Minęli plac z pomnikiem Aleksandra i - znowu spiesznie zabijano go deskami. A oto drugi dom od rogu... Iwan Iliicz spuścił głowę - wiedział, co zobaczy, a jednak serce mu się ścisnęło. Wszystkie szyby na pierwszym piętrze w mieszkaniu doktora Buławina były wybite - z konia mógł dobrze obserwować: oto orzechowe drzwi, w których wtedy jak sen zjawiła się Dasza, oto gabinet, przewrócona biblioteka, krzywo wiszący na ścianie portret Mendelejewa ze zbitym szkłem... Gdzie Dasza? Co się z nią dzieje? Na to już, oczywiście, nikt nie mógł odpowiedzieć... - 1928 r. KONIEC TOMU DRUGIEGO. Redaktor techniczny: Kazimierz Uchmański. Korektorzy: Halina Leś-Cichal i Zofia Kołodziejczyk. Wydawnictwo TPPR "Współpraca". Wyd. XV. Nakład 50000 egz. Skład i łamanie wykonały Zakłady Graficzne "Dom Słowa Polskiego", Warszawa ul. Miedziana 1. Druk z diapozytywów Wydawnictwa "Książka i Wiedza" wykonano za pośrednictwem W O "Wniesztorgizdatu". Cena T. 1-III, 600.00 zł.