15211
Szczegóły |
Tytuł |
15211 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15211 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15211 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15211 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Józef Ignacy Kraszewski
Lublana
Baśń. Czasy przedhistoryczne
Tyle szczęścia co jest w pieśni,
Co prześpiewa się i prześni…
???????? ???????? Bap?aba 10 ?????? 1879 ????
Pani Maryi Ilnickiej
Na pamiątkę jej bytności w Dreznie przesyła
Autor.
Listopad 1878 r.
TOM I
Urodziwy chłopak pół leżał, pół siedział nade drogą, pod drzewem w cienia, i
patrzał w niebo
czy na gałęzie, w których ptaszki, świergocąc, zdały mu się przekomarzać.
On, — czy te ptaszęta widział i czy je słyszał — kto to wie? Oczy mu tak
chodziły, jakby
nigdzie spocząć nie chciały, i nie dawał znaku, żeby go to, na co patrzał,
zabawiało czy gniewało.
Ptaszęta go pewnie widziały i dziwiły mu się. Siadały z bliska na gałęziach,
kręcąc łebkami,
trzepocząc skrzydełkami, spychając jedno drugie, pochylając się ku niemu, jakby
go zmusić
chciały, żeby dał znak życia. Zniecierpliwione podlatywały nieco i powracały na
zwieszoną gałąź,
znowu się nakłaniając ku niemu, jakby mu w swoim języku mówiły: — Co tobie?
Chłopak leżał nieruchomy, wdumany w jakąś dumkę, wpatrzony w niebo lazurowe,
jakby biedę
jaką miał za nadrą1. A nie mógł żadnej mieć, bo jej ani z twarzy, ni z postawy,
ni z odzieży widać
nie było.
Tak coś sobie w duszy roił a śpiewał, czego ani ptaszęta ni on sam nie rozumiał
może.
Urodziwy był, zdrów i silny — krew z mlekiem. Twarz, choć opalona, świeża była,
puszek na
niej porastający różnił ją tylko od dziewczęcej, a oczy miał takie mówiące do
serca jak dziewczyna
i usta malinowe i policzki, w których śmiech dołki pokopał.
Jak słońce zza chmury, tak u niego spoza dumy czasem wesele błysło, twarz
zadrgała, i znów
roił posępny.
Jedna ręka leżała na ziemi, druga na piersi, obie takie silne, choć niewielkie,
że ptaszki, patrząc
na nie, byle palec drgnął, pierzchały.
I pierś napił spod gzła2 rozsuniętego obnażona szeroka była, wypukła, gdyby
tarcz twarda, szyja
jak u młodego tura, a na kark rzęsisto spływały długie złotawe włosy. Odzież
okazywała, że nie
lada człekiem był, bo na nogach chodaki przy stające do nich czerwony sznur
oplatał i gzło bielone
cienkie było i sukmana rzucona na ramiona z tkaniny drogiej i pas nasadzany, a u
niego co wisiało
przy nożu w pochwie, świeciło guzami jakby złotemi. Z czoła mu czapka lekka
zsunęła się na
trawę obok, tkwiła przy niej wesoła gałązka zielona, dobrej myśli gwoli
zatknięta; więc tam pod
nią troski nie było.
Przecież dumał chłopiec a dumał. Ptaszęta, ośmielone tą nieruchawością jego,
coraz na niższe
gałęzie spuszczały się ku niemu, nóżkami o nie tupały, i pytały: — Co tobie?
A było na niebie już blisko południa, i młoda wiosna, choć tylko co z kolebki,
już taka ciepła,
jakby, jej pilno było nagrodzić, że trochę późno przyszła.
Gdzie wczoraj jeszcze suche źdźbła przeszłoroczne sterczały, dziś już puszczała
trawa,
spychając je precz pod nogi swoje; na drzewach pąki się otwierały, na niebie
malowanym bławaty
złotem przetykane z końca w koniec.
Zdało się jakby stara baba, co dzieci za drzwiami trzymała długo zaparte w
komorze, nagle
zasuwę odjęła i wszystko maleństwo owo z hałasem, z piskiem, ze śmiechem, z
wrzawą, kupą na
boży świat, oszalawszy, wyleciało.
Tak wyglądała ta wiosna. Spieszyły się obłoki, pędziły strumienie, goniła trawa
ku słońcu,
pączki krzyczały, otwierając całe gardziołka, i nie dziw, że ptaszęta, nad
chłopcem siedząc,
szczebiotały zdumione, bo nie rozumiały co mu było, że on jeden odpoczywał.
Mówiły mu. — A no! wstawaj — że gnuśniku! Co tobie? A toć wiosna! — a toć ciepło!
a toć
gędźba z końca w koniec świata: a ty leżysz i nie słuchasz i nie skaczesz? Bogi
cię pokarzą, bo
niedarmo dają radość, tylko, by się nią wszelkie stworzenie upiło.
Chłopiec nie rozumiał, ani się ruszał.
Ptactwo widząc, że go nic rozbudzić nie może, z ostatniej gałęzi zwieszonej nad
jego głową
namyślało się już: czy nie zeskoczyć na ziemię, aby mu się przypatrzeć bliżej.
Wróbel jeden
strzepnął skrzydłami, najeżył się i miał już zlecieć, gdy… w dali zatętniało.
Było cicho dotąd w okolicy, bo naokolusieńko ani człowieka, ani chaty, ani
ogniska, ino las, ino
łąki, i droga błędna, która tędy nie wiedzieć skąd szła i nie wiedzieć dokąd
wychodziła.
Słychać tylko było jak się lasy kołysały w powietrzu powoli, jak gdzieś strumyk
bełkotał, bo się
jeszcze dobrze mruczeć nie nauczył, jak muchy mówiły modlitwy i pszczoły łajały
trutniów, a
ptactwo paplało co się w lesie dzieje.
Gdy na drodze zatętniało, umilkło wszystko; ciekawe wróble gromadą pierzchły
naprzód od
drzewa, zbiły się w kłąb i znowu pousiadały, ale na górnych gałęziach.
Patrzały na drogę.
Droga była wodami wyżłobiona, głęboka; więc tylko ponad nią sterczała głowa w
kołpaku i
widać było jak się obracała to w tę, to w tamtą stronę, wesoło poglądając. A
musiały ją nieść nie
własne jej nogi, bo tętniało kopytami, i głowa się sunęła żywo. Z poza niej
sterczał kołczan3 i łuk
do góry.
Człek jechał już nie młody a nie stary jeszcze, włosa ciemnego, oka czarnego,
czoła niskiego, z
ustami w brodzie schowanymi. Choć ich widać nie było, wróble sobie mówiły, że
się śmiał, bo w
oczach było wesele. Nie zlękły go się.
Za tamtych czasów kto się śmiał, — nie zabijał.
Chłopak leżał na zakręcie, więc go jeźdźcowi widać nie było, i chyba nie słyszał
jak koń stąpał,
bo się ani ruszył. Wtem nadjechał stary, a gdy siwy nagle zobaczył człowieka na
ziemi, skoczył w
bok, żachnął się, aż o ścianę parowu uderzył, i byłby pana zsadził, gdyby ten
nogami go nie objął
tak, że go dokoła opasały.
Chrapanie końskie i głos człowieczy dopiero leżącego zbudziły: podniósł się,
patrząc. Stary i
młody uśmiechnęli się sobie.
— Mirku! a ty tu co robisz nade drogą leżąc? — zawołał nadjeżdżający.
— A no leżę i nie robię nie! — rozśmiał się Mirkiem nazwany. — A ty, Czaplo,
kędyżeś tu
zawędrował?
— Ja! — począł z konia jeszcze ze strachu drżące — go, zsiadając Czapla. — Ja
tak samo jak ty
leżałeś sobie, aby leżeć, jechałem, aby se jechać. W chacie — bo takiego dnia
wysiedzieć na ławie
trudno, coś wypędza. Kto go wie, złe czy dobre. Na próg się chce, na przyzbę, a
siadłszy na niej, za
wrota, a wyszedłszy z zagrody choć w pólko, potem dalej, człek by lazł na koniec
świata — choć
sam nie wie po co. Rozśmiał się stary.
Mirek patrzał na niego i trochę milczał. Czapla, konia za sobą ciągnąc,
przystąpił i usiadł obok
niego. Wyprychawszy się siwy, obwąchawszy nieznajomego, uspokoił się przecie i
obejrzał za
młodą trawą, której probować począł, kopytem nieco pogrzebawszy.
— Tyś także tak z chaty wylazł jako ja — mówił Czapla wesoło, pochylając się ku
niemu. Nie
dziw: taka pora że bo wszystko z jam wychodzi, z barłogów, z dziur, co tylko
życie ma, a co w
dziurze zostanie, to zamrze.
Niedźwiedzie już łapy lizać przestały, ptactwo wszelkie zawitało; po błotach,
jak na wiecu,
gwar; na dębach, jak w gospodzie, wrzawa. Gdzie tu człowiekowi na ławie wytrwać,
choćby go i
kołkiem przybił!
Spojrzał na młodego, który choć mu się uśmiechał, nie skory coś był do słowa.
Poklepał go po
ramieniu.
— Prawda? Mirku.
Chłopak głową potakiwał i zęby mu się wpółuśmiechu spod warg pokazały.
— Coś ty! Spał? hę? jeszcze tak coś z ciebie patrzy, jakbyś senny był… He!
rozbudź się! —
rzekł stary.
— Ni mi się śniło spać! zawołał Mirek.
— To cię widać napadła ta tęsknica, co my ją znamy, bo ją każdy, jak dzieci
wysypkę, przebył.
Śmiał się Czapla. — A zaczem by młody tęsknił, gdyby nie za dziewuchą? Cóżeś ty
sobie chyba
nie napatrzył żadnej?
Mirek się rozśmiał, głową potrząsał.
— Hę? — pytał, bystro się w niego wpatrując Czapla — gadaj bo!
— A co z tego gadania! — niechętnie się odezwał Mirek.
— Któż poradzi, jak nie stary? — rzekł Czapla.
— Albo to mnie rady trzeba! — począł, jakby otrząsłszy się z zadumy i milczenia,
Mirek. Bez
urazy, druhu stary — bez urazy. — Kto już cudzego rozumu żądny, temu żaden nie
poradzi!
Czapla się rozśmiał.
— Choć ty rady nie chcesz, dodał, ja ci ją dam. Weźmiesz — dobrze, nie — schowam
ją nazad
domieszka. Tobie trzeba niewiasty szukać, wziąć i gniazdo słać. Ja twojego ojca
druhem byłem, i
twoim jestem, lata twoje znam. Czas kwilić… ej! czas. Albo to przebierać bardzo
warto? One
wszystkie jednakowe; byle liczko jasne, a oczy wesołe, i młodość z wianuszkiem —
każda dobra.
Człek do niej nawyknie, przyrośnie i już mu za innymi nie tęskno. A tak być, jak
ty jesteś, Mirku
— nie zdrowo. Ja to znam! Człek lata do wodopoju, do studeń, gdzie głos i pieśń
posłyszy, gdzie
dziewczęta kołem toczą: na uroczyska, na wianki, na sobotki, — i tylko sobie
oczy zrywa. I tej mu
się chce, i tamtą by wziął, i ona w smak, i ostatnia nie wstrętna. Bałamuci się
i schnie. Życie takie
psiego nie warte. W końcu najgorsza sama porwie za szyję — i ułowi, a choć
wianek słomiany nie
patrzy…
Mirek głową bardzo trząsł.
— Prawda to, dodał Czapla, że są tacy, co, jak im jedna się sprzykrzy, biorą i
dwie i trzy i więcej
— a to też licha warte. W chacie swar, baby za łby się biorą, oczy sobie
wydzierają, a ty chodź i
tylko wodą rozlewaj, aby się nie pozabijały.
— Jak bez żadnej męka, tak z wieloma — śmierć.
Mirek potakiwał i, trawę młodą skubiąc, do ust ją kładł i pogryzał.
Czapla go znów po ramieniu poklepał.
— Wszystko rozumne coś powiedział, odezwał się chłopak zwolna — ino to jedno nie,
że one
wszystkie jednakowe i równe! Jak turkawce do wrony tak im jednej do drugiej.
Choćby obie młode
były, hoże obie będą — ani przymierzaj.
— Słysz, Mirku — zawołał, śmiejąc się brzydko, Czapla — czy ja się najadłem
chleba czy
mięsa, dziczyny czy łosiny, abym syt był, albo to mi nie jedno?
— A! nie jedno! ręką po kolanie uderzając, odezwał się Mirek… nie jedno. Wiedźmę
do chaty
wprowadzisz, życie ci zakrwawi…
— One wszystkie wiedźmy są! — dodał Czapla ręką machając.
— To po cóż mi je swatasz? — spytał chłopiec.
— Bo wiem, że młodemu gdy się pić chce, trucizny by się napił — odparł Czapla.
Choć
wiedźmę, trzeba wziąć, a trzymać w ręku groza!
I kułaka nastawił stary.
— Czaplo miły — tobie już na świecie wszystko zbrzydło chyba — odezwał się Mirek
— a
mnie się jeszcze śmieje. Nalazłbym taką, co wiedźmą nie jest.
Tchnął i oczyma potoczył. Stary patrzał nań długo i usta mu się spod wąsów
uśmiechały.
— Cet czy licho? ja zgadnę która u ciebie nie wiedźmą jest — dodał Czapla. A ty
to wiedz, że ta,
co ci jest najmilszą, dla ciebie najgorsza, bo ta ci na kark siędzie i postronek
na szyję założy i zrobi
z tobą co sama zechce.
Mirek milczał, zasromawszy się trochę, iż miał być odgadniętym, a stary dodał,
jeszcze raz go
bijąc po ramieniu:
— Ta, co tobie nie jest wiedźmą — to — Lublana.
Aż drgnął Mirek, ale wnet się śmiać począł.
— Wielki dziw zgadnąć taką, co naokół jej równej nie ma! — zawołał. — Wziąłby ci
ją każdy,
nie tylko ja — porzuciłby dla niej dziesięć! O! Lublana! a kto ją weźmie? Nie ja.
Czapla wstał i pasa poprawił.
— Jakbyś chciał, czemu byś jej nie miał wziąć? — Spytał z półuśmiechem. Cóż to
ona ze złota
wykuta, a ty z gliny ulepiony? Nie dadzą po woli: albo siły nie masz!
Mirek się zadumał i włosów poprawił, czapkę z ziemi wziął, nasadził na głowę,
pomilczał,
jakby odpowiedzi na ziemi szukał.
— Takiej siły jakiej — by tu trzeba, pono, że nie mam — odezwał się Ryżec —
ojciec jej
silniejszy ode mnie. Albo to tego nie wiecie, że kneź Leszek, co go Sroką zowią,
iż krzyczy
nieustannie, za nią się też ugania? Albo to nie wiecie, że Dębor swaty do niej
słał. Czy ja ich zliczę!
Ich tam koło chaty Ryżca jak mrówca.
— To co? — zawołał Czapla. — Siłą ją porwać pomożemy, dognać nas — nie dognają,
odebrać
— nie odbiorą; a jak z tobą jedno słonko i jedną noc przeżyje, — toć twoja.
— Leszek i zabić mnie gotów, aby ją mieć, choć bez wianka — odparł Mirek. — Czy
to wy ich
nie znacie? Kneźowskich woli, gdy któremu czego się zechce? Pójdzie i po trupie.
Czapla ruszył ramionami.
— E! — rzekł — z Leszkiem to się zawsze okupem człek wyzwoli; a inni — Dębor od
was nie
silniejszy, Myszka nie straszny, Zięba małego serca. Byle dziewkę wziąć, pójdą
szukać innych.
Nie zdawał się być przekonanym Mirek.
— Siłą brać, a juścić — odezwał się — ani złego w tym nie ma, ni przeciw
obyczajowi; a no,
trzeba wiedzieć kogo i skąd? Ryżca znacie: zabijaka jest; ona u niego jedyna,
oko w głowie, ten za
srom sam i spali i zabije.
— Nie juści też Lublany tak koniecznie trzeba, jak choremu ziela, co je na
młodziku baby rwą?
— rozśmiał się stary.
— A no! może! — rzekł Mirek. — I pomyślawszy począł do stojącego i wpatrującego
się weń
Czapli, mówić powoli.
— E! Lublana! Lublana! — takiej drugiej nie ma — chyba nie ma! No — nie ma bo!
Mówicie:
„ze złota wykuta”; dałby ja za nią złotą całą i mało — by było. Kto ją wie co w
niej siedzi? Zdaje
się taka sama jak i drugie; a odezwie się — to śpiewa, a rozśmieje — to kamienie
się śmiać gotowe,
a spojrzy — człowiek — by się roztopił i u nóg jej w ziemię wsiąkł.
Patrzali wy jej w oczy? słuchali wy jej głosu? dotknęli wy jej ręki! Stary!
stary! Wy….
Nie dokończył, bo Czapla się śmiać począł:
— Mówiłem wam, że taka właśnie wiedźma najstraszniejsza — zawołał. Co ty przy
niej wart
będziesz? Ona cię do kądzieli zasadzi, a sama rządzić będzie. Zczeźniesz z nią
marnie.
— Toć jej nie będę miał! — zawołał Mirek smutnie — strachu o mnie nie miejcie.
— Żal mi was — rzekł Czapla. — Jak macie się tak za nią rozpadać, albo szczęścia
próbujcie,
albo z domu precz, na koń, w pole, na rubieże! Jedźmy na Niemców polować.
Zobaczysz: krew
urok ten zdejmie z ciebie.
Mirek ramionami strząsł.
— Niech i urok będzie — zakończył — ludzie z niemi żyją.
Czapla, widząc, że już z nim prawić dłużej darmo by było, na konia się począł
oglądać.
— Wyście tu pieszo przybyli? — zapytał — i tak, bez oszczepu nawet i toporka?
Mirek na bliski gaj wskazał.
— Huknąć stąd, to na Wierzbinie mojej słychać. Mam tu leśniczą chałupę, tylko
com z niej
wylazł. Ludzi i konie tam mam. Chcecie ze mną, odpocząć i zjeść, ino przez łąkę?
— niedaleko.
Czapla się ani wahał.
— Masz — że ty tam czym mi zalać gardło i pożywić brzucha? — zapytał.
— Nie prosiłbym inaczej — rzekł Mirek. — Wyjechałem na długie łowy z tej
tęsknoty w domu;
nabrali ludzie miodu i piwa i mięsiwa dosyć i podpłomyk jest upiec z czego.
To mówiąc, powtórnie na gaj wskazał, w którym się chałupy domyśleć było trudno.
Poczęli
razem iść łąką, która zieleniała, ale nie mówili już nic z sobą, tylko jeden na
drugiego patrzał, a
Czapla się do swojego konia odzywał, który snadź braci gdzieś niedaleko czuł, bo
głowę podnosił,
powietrze wciągał i chrapał, a szedł niespokojny.
— Ten już coś czuje! — rzekł stary. Koń rozumny jak mało, a że mi się dziś
spłoszył, mam to za
zły znak, bo nigdy się trwożyć nie zwykł.
Mirek ramionami ruszył.
— Pluńcie na to! — dodał.
Zbliżali się już do gaju, który gąszczami był obrosły, tak że zdawało się
trudnym dostać do
wnętrza. Wszystkie krzewy, którym od starych drzew we środku było ciasno a
ciemno, wybiegały
na skraj, aby światło zobaczyć i powietrzem tchnąć. Kaliny, leszczyna, wierzby,
łozy, tarń i głogi
plotły się z sobą od wspólnego nieprzyjaciela, mur zielony budując. Stanął
Czapla z koniem, sam
się nie chcąc podrapać, i siwego mu żal było. Obrócił głowę: Mirek śmiejąc się,
miejsce
wskazywał.
Tu gałęzie pochylone, obwisłe łatwo było rozgarnąć; szeroka, mokra ścieżyna
wiodła do głębi.
Od kraju lasu gąszcz wielka, dalej rzedniała; wysokie drzewa dla siebie całą
przestrzeń
zabierały i nie dawały żyć drobnej gawiedzi, która gdzieniegdzie, chuda, blada,
biedna, ledwie się
trzymała, obumierając.
Słupami biegły pnie gładkie w górę, rozpościerając się tam gałęźmi szeroko i
dach tworząc tak
zbity z liści, że w gaju mrok panował w południe. Promień słoneczny, wpadłszy
przypadkiem
maleńkim otworem w tę studnię, kręcił się, migał i niedługo poświeciwszy,
uciekał. Gdzieniegdzie
na mchem porosłej i starymi liśćmi miękko usłanej ziemi, spała nawpół
spróchniała kłoda, którą
woda od spodu zjadała, aby nią porosty i grzyby pożywić.
Powietrze tu inne było niż na łące — wilgocią jakąś przejęte i liściową wonią, z
którą teraz
łączył się zapach rozwijających się pączków. Uszedłszy dobry kawał krętą drożyną,
która powały
stare omijać musiała, ujrzeli wreszcie za pniami chatę leśniczą Mirka, do koła
wysokim opasaną
częstokołem4. U wrót stało kilku parobków w koszulach, wesoło się śmiejąc i
drażniąc. Ci, jak
tylko pana z dala najrzeli, pierzchli natychmiast, a gdy oni uciekali, psy,
które poczuły Mirka,
wyskoczyły naszczekując z zagrody, i przybiegły się łasić.
Chata, na czas tylko łowów służąca, była prostym przytuliskiem od słoty i wichru,
noclegiem
dla ludzi i koni. Sklecona z bierwion5 sosnowych, miała jedną tylko izbicę
wielką, wśród której z
kamieni ułożone ognisko otaczały pieńki do siedzenia i ławy zbite lada jako.
Ścianą od niej
przegrodzona tuż szopa i stajnia się znajdowała, a ludzie mogli do niej zajrzeć
przez okienko z
zasuwą. W jednym rogu słoma leżała dla służby, która sypiała pokotem, w drugim
dla Mirka siano
i skóry. Ludzie naówczas większych wygód nie potrzebowali. Stół na nogach w
ziemię wkopanych
z, kilku desek zbity, służył za sprzęt cały, u drzwi wiadro z wodą — ot i
wszystko. W ścianach
kołków nabitych dosyć było, do zawieszania odzieży i broni, kilka polic6 też dla
mis i garnków.
Słońce nigdy tu nie zaglądało, bo niskie okna z okiennicami nie wpuściłyby go, a
gaj zasłaniał
dokoła. To też latem i zimą wśród kamieni paliło się zawsze, dla ciepła i dla
jadła, z tą tylko
różnicą, że gdy pan w mrozy przybył, niecono ogień ogromny z całych kłód
olchowych, a w lecie
byle susz i gałęzie starczyły. Gdy Mirka nie było, chata i wrota stały zaparte i
puste.
Teraz widać było, że się tu pan rozgościł na dłużej, bo i beczułka i worki, a
sakwy różne stały po
kątach, i przy ogniu ludzie się kręcili około garnków. Dwór Mirka składał się z
takiej jak on raźnej
młodzieży, — parobczaków wesołych, krom jednego siwego, wielkiego wzrostu, z
szeroko
rozczochraną brodą starosty, którego zwano Krukiem. Kruk, służył ongi jeszcze
ojcu swojego pana
i przodował ludziom, a trzymał ich w garści, bo młody był za powolny i przy nim
by się wszystko
rozpuściło na dziadowski bicz.
Wchodząc do chaty z Czaplą, który pilno się rozglądał po kątach, zastali
parobczaków zajętych
u ogniska przyśpieszaniem strawy. Piekła się na kiju sarnina i warzyło coś w
glinianych
naczyniach. W rogu stołu, przysłoniętym ręcznikiem chędogo, leżał chleb wzięty z
domu a przy
nim nożyk w kość oprawny, stała baryłeczka i kubki rogowe.
Czapli zaraz konia wzięto do szopy, a on z Mirkiem poszedł za stół, spojrzawszy
miłym okiem
na baryłkę. Mirkowi, jakby się ni jeść, ni pić nie chciało, nie patrzał na nic,
ani się o co upomniał.
Stary Kruk za niego gospodarzył. Niebawem więc dano misę kaszy ogromną na stół,
której
Czapla bardzo rad był; Mirek ledwie jej dotknął.
Zeszła prawie opróżniona, gdy na desce pieczeń przyniesiono. Gospodarz więcej
popijał, niż
jadł i do picia zachęcał, a gdy mu miód serce poruszył, weselej patrzeć począł.
Nie mówili wiele,
bo parobczaki stały nieopodal, a przed ludźmi się szeroko rozgadywać młody nie
lubił. Zjadłszy,
nie mieli co w chacie robić; obu na powietrze się chciało i na słońce: szli więc
gdzie Mirek
prowadził, drugą stroną gaju, na brzeg jego odsłoniony. Biegła tędy drożyna,
którą ludzie chodzili
do świętego zdroju nieopodal; bo w nim woda była taka, od wieków znana, że ją i
pić chorym, i
myć się ranionym, i na wszelkie słabości dawano. Zdrowym też się jej napić było
miło, bo
orzeźwiała bardzo i piła się smaczno.
— Pójdziemy do zdroiska — rzekł Mirek — wody się świeżej napić — a i spocząć
nigdzie
lepiej niż tam, boć to miejsce święte.
— Ja bym też chlipnął — potwierdził Czapla, bo miód twój mi dopieka nadto.
I szli znowu gajem, aż niedługo gęstwiny się ukazały i za niemi łąka zielona, po
której już złote
łotocie7, jak rozsypane bursztyny, wesoło się śmiały.
Samym brzegiem wiła się ścieżka żółta, wydeptana twardo; nią kroków paręset
uszedłszy,
zawrócili w bór. Rósł on na małym pagórku, z dębów starych, sosen i lip
zmieszany. W pół
wzgórza widać było kamienie wokół leżące, a nad zdrojem, który się tu sączył
spod pnia
dębowego, jeden głaz wysoki, śpiczasty, jakby na straży siedział. Pilnował też
swojego źródła i
dąb, którego grube, jak człowiek w pasie, korzenie, plotły się dokoła, to w
ziemię się chowając, to
wyłażąc z ziemi. Patrzącemu z dala zdawało się jakby dąb prawicę miał i palce
takie olbrzymie, w
których zdrój trzymał. Dąb i zdrój musieli chyba na świat przyjść razem i wzajem
sobie byli
potrzebni. Bez dębu źródła by nie było, bez źródła usechłby stary dziaduś całego
lasu, pierwszy
ojciec i pan.
Chociaż teraz nie było nikogo przy zdroisku, ślady widoczne znaleźli, że tu ludu
siła chodziło:
garnków potłuczonych, skorup, kamyków, kości, ba i stóp człowieczych wyraźne
piętna. Dąb liści
nie puszczał, bo mądry był i wiedział, że jeszcze i mrozem wionie, ale pączki
miał napęczniałe i
gotów był… Patrzał górą w niebo — znał się na rzeczy. Ludzie też spoglądali nań
i brali miarę,
wiedząc, że gdy na zdroisku dziad nie zieleniał, jeszcze chłodem groziło.
Mirek, na którego ziemi zdroisko było, znał je dobrze i wiedział gdzie kubka
szukać, aby wody
zaczerpnąć. Jak ręką sięgnąć, w dębie dziupla była, w której drewniany
czerpaczek składano.
Poszedł więc po niego, i Czapli podał. Poczęli pić i smakować; potem usta
otarłszy, na omszonych
kamieniach siedli, naprzeciw słońca, które tu, z góry świecąc, przez suche
jeszcze gałęzie wpadało.
— Dobrze tu! — odezwał się Czapla.
— Dziw, że dziś nikogo nie ma, bo jak pomnę, zawsze kogoś u źródła spotkać można
było —
dodał Mirek.
— Wiochna ma swoje obyczaje, — dodał stary — robić jest co i koło chaty i za
chatą, na
wędrówki do źródeł jeszcze nie czas.
Wtem, jakby na przekor temu, co Czapla mówił, na ścieżce zaszeleściło i suchy
kaszel dał się
słyszeć. Spojrzeli w dół i postrzegli babę, całą płachtą okrytą od stóp do głów,
która, zwolna się
rozglądając, ku zdrojowi się zbliżała.
Starucha była wzrostu słusznego bardzo, a trzymała się prosto jak młoda i
poruszała żywo,
jakby wiek jej wcale nie złamał. Chociaż kij trzymała w ręku, nie bardzo się nim
posługiwała.
Ubranie na niej było czyste i staranne, choć proste; na nogach łapcie powiązane
sznurami, i
okrycie, choć z grubego płótna, lecz nie zszarzane. Pod nim torebkę widać było
niewielką. Czapla
z Mirkiem siedzieli tak, że ich przychodząca zobaczyć musiała; zmierzyła
bystrymi oczyma, ale
ani się zatrzymała, ni zdziwiła. Szła dalej spokojnie ku zdroisku, więcej się
młodemu przypatrując,
niż jego towarzyszowi. Musiała go znać, a on też, gdy ją zobaczył, już z niej
oka nie spuszczał, i
można było sądzić, że rad był przybyciu.
— Hej! Rusa! — zawołał z dala Czapla — jak się masz? A ty tu co robisz?
Stara się zatrzymała trochę i głosem śmiałym a jasnym odparła:
— Czyż to wam dziw, żem ja do żywiącej wody przyszła? Juści woda do mnie nie
chciała,
musiałam ja do niej przyjść. A gdzie mnie nie ma?
— Prawda — dodał Czapla, śmiejąc się — pełno cię po całym świecie. Nie wiem jak
nogi
starczą.
— Kto domu nie ma, musi chodzić w gości — mruknęła, przybliżając się Rusa. — Nie
przykrzą
sobie mną ludzie!
Przystąpiła do źródła, przy którym jeszcze czerpak leżał, i, popatrzywszy na
Mirka, wzięła go w
rękę; zaczerpnęła, napiła się; powoli mały dzbanuszek dobyła spod płachty i,
przykląkłszy na
ziemi, napełniać go zaczęła.
— Kto sam nie może przyjść do zdroju, trzeba mu posłużyć — rzekła — choć to nie
ta już woda
co wprost z matusinej piersi tryska. To tak jak z mlekiem, które po udoju w
garnek wleją: nie
będzie już tym, czym było, kiedy je ssano!
Wstała, zatykając dzbanuszek.
— Hej, Rusa — odezwał się Czapla — wy, co wszystkich leczycie, jakbyście to
chorego Mirka
uzdrowili?
I rozśmiał się, wskazując.
— Baba głowę zwróciła.
— A co mu to jest? — spytała.
— Chyba odgadniecie, bo się nie przyzna — dodał Czapla.
Mirek dumnie usta skrzywił. Stara nań patrzeć poczęła.
— U niego taka choroba — rzekła — na którą stare baby nie leczą.
— Ani młode! — wtrącił Mirek.
— E! — poczęła Rusa, na kiju się opierając. — Jednać by się może gdzie jaka
znalazła, co,
jakby palcem kiwnęła…
Zarumieniony Mirek rozśmiał się i pogroził. Stara czarne w niego wlepiła oczy.
— Dajcie mi dobre słowo — ozwała się — powiem wam coś, bo od Ryżcowej zagrody
idę.
Widziałam ci tam kogoś i mówiłam… Zdałoby się dowiedzieć co.
Mirek powstał mimowolnie i, rzuciwszy wstyd, parę kroków postąpił. Czapla śmiał
się, ręką
usta zakrywszy; ale na niego nie zważał młody.
— No! Coście to tam słyszeli? — spytał żywo.
— Złe czy dobre zawsze wiedzieć potrzeba — odpowiedziała Rusa — kiedy komu
dziewczyna
na myśli. Ja, choć Lublany nie wyniańczyłam, bo u mnie ani głowa ani ręce do
tego, z maleńka na
nią pa trze, wianuszki jej noszę, i ona mnie kocha a ja ją. Przede mną się z
niczem nie tai. Jakem do
nich przyszła (a tam mnie i psy nawet znają), wybiegła na przeciwko mnie. Zaraz
poznałam z
twarzy, że coś jej nie po myśli.
Stara rozgadawszy się, powoli teraz już i jakby umyślnie zwlekając, prowadziła
rzecz swoją.
Zatrzymała się, popatrzała, odkaszlnęła, a oczyma z twarzy młodego słuchacza
czytała zajęcie, z
jakiem słowa jej chwytał.
— Bo to trzeba znać się tam w tej chacie — dodała, kijem ziemię wiercąc, jakby
dla zabawy. —
Ryżec z ludźmi inaczej jest, a doma inny. Ho! ho! to człowiek, z którym nie
łatwo. Córkę jedyną
kocha, a dlatego ona z nim nic nie zrobi przeciw jego woli. To wiadomo, że ziemi
dużo ma i
dostatku i bogactwa; a i tego mu nie dosyć. Wysoko patrzy, zachciewa się jeszcze
więcej.
Bodaj czy nie myśli dać Lublany kneziowi.
— A toć człek stary już i żon ma podostatkiem — zawołał Czapla.
— Starszyć on od was nie jest — odezwała się, obracając ku mówiącemu Rusa — a wy
przecieć
nie dawno znowu — ście dziewkę wzięli od Żubra?
Czapla się skrzywił, nic nie mówiąc.
— Lublana przecie tego warta, ofuknął głośno Mirek, — żeby ją taki wziął, u
którego ona
będzie pierwszą i jedyną.
— E! — zawołała Rusa, — u knezia trzecia lepsza niż u kmiecia pierwsza. — A no,
Lublanie się
tego nie chce.
— Toć może ojcu do nóg paść i powiedzieć i prosić! — zawołał Mirek, poruszony.
— To nie pomoże nic — rzekła stara głową trzęsąc — ona to wie, a darmo się
kłaniać, choćby
ojcu, nie będzie.
Ryżcowi na myśli, żeby wnuki jego kneżyły! Dumny jest… Pomilczała trochę, a gdy
ani
Czapla, ni Mirek się nie odzywał, dodała w końcu:
— Na to innej rady szukać potrzeba! Gdyby się znalazł taki, któryby Lublanie
miłym był, a ona
jemu, toćby ojca nie pytali i poszli z sobą.
— Lublana ojca nie porzuci i nie sprzeniewierzy mu się — rzekł młody.
— Kto to wie? — szepnęła Rusa, patrząc na niego. Na dwór do Leszka Sroki iść —
nie słodka
rzecz. Kto to wie? Leszek niedobry; starsza u niego baba, co dworem rządzi,
gorsza jeszcze. Życie
w niewoli, tyle świata, co w oknie. Kto to wie! — powtórzyła raz jeszcze. Tylko
nie łatwa rzecz ją
wziąć, trudniejsza utrzymać, bo i Ryżec srogi człek i Leszek kneź możny: i
pomocników ćma i
zazdrosnych moc.
Zatknęła baba dzbanuszek z wodą i nie czekając odpowiedzi, popatrzywszy na
milczącego
Mirka, pokłoniła mu się lekko, uśmiechnęła szydersko i owinąwszy się płachtą,
poczęła iść drogą
na powrót ku dolinie.
— A co, Mirek? — spytał Czapla. — Pójdziemy na łowy za dziewką, czy nie?
Młody się zadumał chwilę tak jak wprzódy nade drogą, gdy mu się wróble dziwowały
— i nie
odpowiadając nic, poszedł na kamień siąść. Po dobrej chwili dopiero otwarły mu
się usta.
— Zobaczymy! — rzekł — nie mówię tak, nie powiem, nie. Przyjdzie — li czas…
— Zatrąb na Czaplę, pójdzie z tobą i szyi nastawi! — zakończył stary. Tylko
jedno wiedz, że
kto długo rachuje, przerachować się może.
Znałem takiego co mu w lesie jabłka do smaku były. Przyszedł raz, nieźrałe —
rzekł; przyszedł
drugi, — niech się jeszcze na słońcu wysłodzą; nareszcie przypomniał je sobie,
gdy już marzło:
idzie — chłopcy jabłoń otrzęśli. Wrócił próżen do domu. Aby z tobą tak nie było.
Wstał Czapla i od źródła pociągnęli do chaty leśniczej, bo słońce już było na
zachodzie.
* * *
Księżyc jeszcze nie dobiegł do pełni, a już młoda wiosenka świat odmieniła, ani
go poznać.
Gdzie niedawno przez drzewa na wylot świeciło, teraz ani było przejrzeć za
liśćmi gęstymi; na
łąkach stare trawy żółte znikły, tak młode ponad ich głowy powystrzelały. Brzozy
warkoczami
wonnymi wiewały jak dziewczęta kosami; dęby miały już żółte liście; głóg kwitnął
jak śniegiem
osypany, a ptacy gniazda na gwałt słali, aby czasu nie stracić.
Lasy, w których było długo cicho, jak gdy się ludzie spać pokładną, teraz, by w
gospodzie czasu
targu, rozlegały się rozmowami a wołaniem. Z jednej gałęzi na drugą, z jednego
drzewa na drugie,
wołali się i kukali ptaszkowie, swatając, zapraszając się, kłócąc. Kukułki się
śmiały, naglądając
kędy im wygodniejszą pościel przygotują. Ponad bory, ponad szumy, jastrzębie i
orły płynęły,
wybierając kogo by pochwycić.
Takiej wiochny kochanej dawno nie pomnieli ludzie. Często ona zawodzi, niby
przyjdzie,
uśmiechnie się, a potem lunie słotą, smaga chłodem i co żyje, uciekać musi — ani
nosa na świat
pokazać. Ta przyszła jakaś serdeczna, wesoła, cieplusieńka, a gdy się rozpłakała,
to nie na długo i
łzami tak ciepłemi, że po nich tchnąć było miło.
Radowali się wszyscy, szczególnie młodzi, bo się zbliżało święto majowe, gdy
zwykli Śmierć
wyganiać a Lato i Życie wprowadzać. Bywało, że na ów Maj i liścia zielonego
zabrakło, a po
błocie pląsać i w deszcz a gromy pieśni zawodzić — nie ma ochoty. Wszyscy się na
te świątki
zielone sposobili, aż się twarze śmiały. Jeszcze do nich kilka dni pozostawało,
więc na miesiąc
pilno patrzano, rychło — li wyrośnie i da znak. Zdało się, że jak na złość,
leniwo teraz przybierał i
ciągle jeszcze mu policzka jednego brakło.
Tymczasem wieczorami śpiewano do niego pieśni, aby nie marudził.
I tego dnia o zachodzie słońca, w pobliżu Ryżcowej zagrody, na uroczysku, co je
z dawna
zwano Babim Polem, bo tam się dziewczęta i niewiasty rade zawsze gromadziły,
kołem siedziały
w bieli w wiankach na głowie, wszystkie młode z okolicy.
Choć to się zwało polem, nie na pole, lecz na polankę wyglądało. Nad zieloną
łąką, której
brzegiem biegł strumień przez moczary, stało dębów odwiecznych kilka,
rosochatych,
rozłożystych, szerokich, pod które w południe nawet słońce nie zajrzało.
Nie pozwalały one tam rosnąć nikomu w pobliżu, ziemi nie dając, powietrza
skąpiąc; stały sobie
samiutkie jak wielkie bohatery, co towarzyszy nie mają. Tyle tylko, że u nóg ich
wolno było trawie
zielonej rosnąć, a i ta sprawiała się skromnie, nie puszczając bujnie; pełzała
przy samej ziemi.
Kwiatka tam żadnego widać nie było nawet; przybłąkał się który od pola, to
ledwie pożywszy
trochę, z głodu i tęsknoty umierał.
Na pniach i korzeniach mchy miały pozwolenie się czepiać, aby dębom ciepło było.
Siadłszy na
ziemi pod niemi, człek, gdy spojrzał wkoło, widział tylko łąki malowane i w dali
lasu skraje.
Dziewczęta tu mogły i śmiać się i gwarzyć i śpiewać co chciały; nikt ich tu nie
podsłuchał:
parobkom nie godziło się, ojcom nie było w głowie. Stare też matki nie miały po
co chodzić, aby
im młode pieśni i śmiechy serca nie psuły, bo co uleciało nie wraca, a co nie
powróci, to smuci.
Sama młodzież się tu wieczorami zbiegała na zabawy.
Siedziały i teraz na trawie wokół, według obyczaju, bo czy starzy czy młodzi gdy
się dawniej
schodzili, stosownie do obrzędu odwiecznego, kołem się mieścili. Gdzie koło było,
tam i powaga i
coś świętego, nie tak jak gdy rozpierzchły się i samopas chodziły. W kole też
nikt ich zaczepić nie
śmiał, bo koło miało prawa swoje.
A gdzie się ono zebrało, tam zawsze jedna królowała, którą sobie same wybrały.
Tak radzili
starzy, tak i młodzi, i parobki, i dziewczęta.
Miło było spojrzeć na te dziewuchy, wszystkie już dorosłe i z wianuszkami na
głowach, w bieli
wszystkie, w perłach i koralach na szyjach, z kolcami błyszczącymi na rękach.
O czym radziły? co było ich sprawą? Dziewczęca rzecz pieśni się uczyć, wianki
pleść, o
swatach szeptać, sny sobie tłumaczyć, a świątki, na których pląsy są, wcześnie
układać.
Było ich z dziesiątek, bogatszych i uboższych, jedna w drugą rumianych i hożych,
a tak jednako
przystrojonych, że chyba po dostatku bursztynów poznać było można, która z
zamożniejszej
przyszła chaty.
W środku koła siedziała Ryżcowa Lublana; choć jej nikt nie obierał tu starszą,
samo się złożyło,
że nią była.
Dziewczęciu temu dziwowali się wszyscy. Ojciec jej Ryżec, człek był krępy, mały,
grubo —
karczysty jak żubr, rąk ogromnych, nóg jak stąpory8, rudy, brzydki i straszny.
Znali ludzie jej
matkę Wolichę: niewiasta była chuda, czarna, zła, kłótliwa i za młodu nawet nie
hoża choć rozum
miała wielki a do pracy taką ochotę, że nie wiedzieli kiedy spała. Dla rozumu i
dla rąk wziął ją
Ryżec, a gdy umarła, płakał po niej, bo drugiej takiej gospodyni już nigdzie —
by nie dostał. Ni do
ojca ni do matki Lublana nie była podobna: liczko miała białe, na którym rzadko
postał rumieniec,
oczy czarne wielkie, kosy krucze po kolana, postawę gibką by trzcina. Nie miała
wzrostu matki,
ani ojcowskiego, małą nie była ani zbyt smukłą, a silną i odważną jak chłopiec.
Twarz jej śmiała się czasem jak dziecinna, ale umiała i brwi namarszczyć, a
naówczas straszną
się stawała, że jej inne z drogi uchodziły, i, choć nie przymilała się nikomu,
wszyscy za nią
przepadali.
Inne, rumieńsze, słuszniejsze, weselsze dziewczęta, choć się bez niej pięknymi
zdawały, przy
niej nikły i chciało się je do żaru odesłać, lub za krosna. Ojciec ją miał
jedyną; mówili, że kochał,
powiadali że przepadał za nią — ale czasem groził, bo Lublana nie bardzo go
słuchać chciała, a
począł stary łajać gdy się pogniewał, stała jak słup, słowa nie mówiąc, ręce na
piersi założywszy,
bledła i czerwieniała tylko.
Druga by rozpłakała się i uciekła, i Ryżec tego chciał, żeby łzy z niej dobył i
pokorę; przecie
tego nie dokazał nigdy. Ona go zawsze przestała milcząc, aż, pogniewawszy się i
naburzywszy,
odchodził, gniew na pole wynosząc.
Ze wszystkimi była śmiałą, z nią nikt prawie. Wesoła czasem, pośmiała się z
młodzieżą, ale
ukradkiem do niej przystąpić, jak do innej, nie ważył się żaden. Zaraz — by brwi
czarne
namarszczyła — strach ogarniał.
Co było chłopaków, kmiecych synów, bojarskich9 i żupańskich10 dzieci, ba i
kneziąt nawet,
wszystko biegło gdzie ją można było zobaczyć, bo słynęła szeroko.
Ojcowskie ziemie i dostatki, pewno się do tego przykładały, bo Ryżec bogaty był
jak mało, ale
Lublana, choć uboga, ciągnęłaby do siebie. Mówiły stare, że takie oczy miała.
Z dawnych to wieków wiadomo, że przez oczy dusza patrzy i mówi. Człowiek, choć
czasem nie
rozumie co mówi, słyszy głos potężny i trwoży się: tak oczy Lublany prawiły też
rzeczy straszne i
silne. Chłopcy mawiali, że, popatrzywszy w nie czasem, czuli się pijanymi jak po
starym miodzie.
W głowie się im mąciło i zawracało.
Kto miał rozum, ten też jej unikał.
Sam ojciec, choć był w najsroższym gniewie, gdy to wejrzenie śmiałe spotkał,
spuszczał głowę
i szedł precz.
Źli ludzie powiadali, że uroki rzucała; niejeden za koszulę kładł ziele od nich,
gdy się z nią miał
spotkać. Gdy zestarzeje — mawiali — wiedźmą będzie straszniejszą niż Jaga.
Tymczasem Lublana młoda była i co dzień rozkwitała piękniejszą.
Tego wieczora wesołe były jej rówieśnice — i ona. Plotło się żywo dziwne baśnie,
wyrywały się
piosenki, zadawano sobie gadki, szeptały niektóre do ucha sąsiadkom, inne w głos
coś
obwoływały; a że w krzakach za dębami słowiki już zawodzić zaczynały, śpiewkami
się im
przekomarzano.
Największą było nowiną to, że w Świątki Majowe, w zieleni, w gałęziach i
wiankach, Lublana
miała iść, przodując pieśni i pochodowi.
Ryżec zrazu nie chciał pozwolić na to, bo we Świątki swawoli zawsze dosyć, a on
się z jedyną
swą nosił wysoko — i nie rad był ją widzieć w tłumie. Lublana się trochę uparła
i na swoim
postawiła. Pochodowi i orszak chłopców miał towarzyszyć; do niego należało
bałwana Marzanny
wystroić, którego potem w stawie utopić miano.
Szła mowa o tym, jak pieśń śpiewać się miała. Początek jej umiały wszystkie,
dalej każda inną
zwrotkę, którą kędyś zasłyszała. Z tych pozbieranych po drodze kawałków jednej
pieśni na świątki
się składała ta, którą odśpiewać miano.
Gdy dziewczęta spór wiodły o lepszą, każda ze swoim pieśni urywkiem, Lublana
milczała,
słuchała i jak najwyższy sędzia, ku któremu wszystkie oczy biegną, czekała, żeby
zawyrokować co
wziąć, a co odrzucić.
W końcu i pieśni się przebrało, i pamięć nie starczyła. Jedna z dziewcząt
wyrwała się z tym, że
po okolicy słychać było, jakoby kneziowscy słudzy staremu Leszkowi Sroce młodej
znowu żony
szukali, bo mu się ostatnia sprzykrzyła. Mówiąc to, spojrzała na Lublanę, która
się zarumieniła.
— E! ty — mucho brzękliwa — odezwała się królowa koła — co ty tam pleciesz a
patrzysz na
mnie, a odwagi nie masz powiedzieć co myślisz? Do mnieś to piła?
Rozśmiała się Mucha, spuściła głowę, pomyślała trochę i, podnosząc oczy,
zebrawszy się na
odwagę — rzekła:
— Czy do Lublany pić nie wolno?
— Wolno, tylko się fartuchem zasłaniać nie trzeba — odparła Lublana raźno.
Czemuś nie
rzekła, że słyszałaś o tym, iż do naszej zagrody kneziowscy posłowie zajeżdżali?
Albo mi to srom?
Zamilkła nieco i mówiła dalej:
— Ojciec mnie przecie nie da staremu dziadowi na szóstą czy siódmą! Jam — ci u
niego jedna.
— A kneziową żoną być! — szepnęła druga cicho, choćby tam i szóstą! Albo to źle?
Po wodę
chodzić nie trzeba, chrustu nosić nie każą, ognia palić, strawy warzyć, siedzi
kneźna w swej
świetlicy; gdy chce, w krosnach szyje, gdy jej wola zaśpiewa; gdy pić zechce, to
jej rabka kubek
poda poklęknąwszy, czołem bijąc; gdy się jej kolca zażąda, choćby złotego, to je
wyprosi. Chłodu
ni głodu nie zazna!
Lublana słuchała, a trzecia z rzędu przerwała:
— Z daleka to tak świeci! Kneziowie biją i karzą srodze. U nich, co dziś miłe,
jutro na śmiecie.
Nie taka to dola złota, jak się zdaje!
Inne milczały, trawę zrywając i z ukosa spoglądając ku Lublanie, od której słowa
czekały. Aż
się i ona odezwała:
— Nie pilno mnie ojcu z domu dać, bo nikogo nie ma i sam — by został z wróblami
na dachu, ze
srokami na płocie, ani mnie pilno na kneziowskie gody.
— Jakby za innego? — szepnęła złośliwie ta, którą Muchą nazwała Lublana.
— Mów, za kogo? kiedy wiesz? — odparło dziewczę śmiało.
Mucha spłonęła rumieńcem jak mak czerwonym; potem śmiać się poczęła i, twarz do
ziemi
przyłożywszy, rękami ją przysłoniła. Śmiały się i inne. Lublanie śmieszek
chodził koło ust, ale go
trzymała w sobie.
— Kiedy co wiecie, mówcie — rzekła — nie boję się!
Najmniejsza, psotnica, którą zwali „Dziubką”, dziewczę lat ledwie piętnastu,
chude jeszcze i
niekształtne, z małą główką, w której bystre oczki siedziały, porwała się
śmiejąc.
— Ot co zgadywać mamy! — zawołała. — Weźmy pięć kamuszków, postawmy je rzędem,
zamyślimy na chłopców; niech Lublana wybierze… sama się wyda.
Wszystkie zakrzyknęły i porwały się, szepcząc, chichocząc, gżąc, stawić kamuszki
przed
Lublaną, która się zamyśliwszy, nie przeszkadzała temu.
Dziubka, śmiejąc się najgłośniej, od jednej do drugiej chodziła, do ucha
zbierała na kamuszki
imiona, i opowiadała, który miał kogo znaczyć.
Biały, duży a plamisty, dostał imię Leszka Sroki; szary nazwany był Dęborem;
mały i
niepozorny Ziębą; chropawy i niezgrabny Myszką; a gładziutki i kształtny Mirkiem.
Klaskały
dziewczęta w ręce i aż podskakiwały z radości, wołając: — wybieraj!
Lublana ramionami ruszyła.
— A po co się to zdało? — spytała obojętnie. Wy mnie nie poswatacie ani za mąż
dacie.
Kamienie mnie nie oczarują.
— Wybieraj! Wybieraj że! — wołały dziewczęta. Jedna z nich rzuciła się na szyję
Lublanie,
prosząc, druga przypadła do jej kolan.
— Wybieraj! Wahała się Lublana.
Oczy jej biegały z jednego kamyka na drugi, jakby znaczenie ich odgadnąć chciały.
— Co wybierać mam kamienie, kiedym ja jeszcze nie wybrała w myśli nikogo? —
odezwała
się.
— Nieprawda! — zawołała Mucha, — a! nieprawda! Co my przed sobą się wstydzić
mamy,
albo to jedna jest co by sobie już nie napatrzyła lubego. Ta smarkata Dziubka
(pogroziła jej na
nosie), a i ta!
Dziubka przybiegła z tyłu i rękami obiema usta jej zamknęła, aż Mucha się na
wznak na ziemię
obwaliła. Śmiech powstał wielki, przerywany wołaniem:
— Wybieraj!
Lublana, jakby zmuszona, pochyliła się, zadumała, rękę podniosła i nagle za
gładki kamyk
Mirka chwyciła.
Od wołania dziewcząt aż się po lesie rozlegało, taki powstał krzyk i w ręce
klaskanie.
— Mirkaś wybrała! — zawołała Mucha — a tośmy wiedziały wszystkie, że innego
wybrać nie
mogłaś. Ten twój!
Zarumieniła się Lublana i oczy jej zaiskrzyły się, potrzęsła głową.
— Gorszy od drugich nie jest! — rzekła — ale do wyboru daleko! A jakichżeście to
mi
nastawili? — spytała, wskazując ręką.
Pośpiesznie Mucha każdego jej nazywać zaczęła, a dziewczę głową potrząsało.
Siedziały, jeszcze pieśń jakąś zanuciwszy do „Jaskółki i Wiochny”, gdy głos
silny, czysty, ale
nie dziewczęcy, spoza dębów im odpowiadać zaczął. Strwożyły się trochę; Dziubka
na ziemi się
poło — żyła, spojrzała w stronę skąd śpiew szedł, i zawołała, rękę podnosząc:
— Rusa!
A tuż zza pnia dębu pokazała się stara, w płachcie, z kijem w ręku, powoli ku
nim idąca.
— Cóżeście tu w tym Babiem Kole dobrego uradziły! — odezwała się wesoło,
zbliżając się ku
nim. — Będą się parobki zpyszna mieli, gdy wojnę przeciw nim uchwalicie. Byle
pierwsza, co się
naprzód wysunie, nie dostała się któremu w niewolę i wianuszkiem się nie okupiła.
Dziubka wstała.
— Matuniu Rusa — odezwała się, rękami chudemi wywijając — myśmy wojny nie
wypowiadały, a no, strach nam, aby nam naszego Wojewody nie zabrał wróg, —
wskazała na
Lublanę.
— Na nią pono się nasadzili!
— Sroczko ty mała! — odparła Rusa, tobie jeszcze o tym nie czas rozprawiać.
Jeszcze ci pióra
nie porosły! Idź kury karmić, nie do koła siadać.
— Matuś — piętnaście mam! niech inne poświadczą — a com winna, żem chuda? Jak
mnie
który weźmie, podkarmi, będzie ze mnie taka jak i drugie! Nie zlęknę się!
Śmiano się z Dziubki, Rusa głową potrząsała.
— Skrzydeł to nie ma: a latać — by chciało! — mruknęła — patrz, byś sobie nosa
nie zbiła.
Rusa stanęła nad kołem dziewczęcem; w pomarszczonej jej twarzy drgało coś jak
wspomnienie
tych lat młodych, gdy i ona tak wiosną do śpiewa i śmiechu siedziała.
— E! wy! wy! psotnice! — poczęła! — Żytko takie czarne, dole takie marne, a u
was na
wargach ino śmiechy!
Alić, może tak dobrze, abyście się choć w wiankach pośmiały, bo pod namitką11
łzy są…
Odwróciła głowę ku Lublanie.
— A wam co, kneziowa moja — dodała — że wy i tu markotnie siedzicie?
— Nie zwijcież mnie kneziową, gdy chcecie, bym była wesołą — zawołała Lublana.
— A jak was mam zwać? — spytała stara. Mucha śmiejąc się — przerwała.
— Gdy Leszkową nie chce być, to ją zwijcie choć Mirkową; może się rozśmieje?
Nie rozśmiała się Lublana, ale wszystkie dziewczęta poszły w śmiech. Rusa ustami
poruszała,
jakby coś mówić chciała.
— Właśnie od Mirkowych pól idę — rzekła, wpatrując się w Ryżcównę. Chodziłam do
zdrojowiska, co na jego ziemi płynie, po żywiącą wodę dla chorej Płatwowej. Ot,
i tak się dziwnie
złożyło: Mirek siedział u zdroju ze starym Czaplą; widziałam go, mówiłam z nim.
Wszystkie dziewczęta, pożerając ją ciekawymi oczyma, patrzyły na nią. Lublana
jedna wzrok
wlepiła w ziemię.
— O czym? — spytała Mucha.
— O kim? — szepnęła Dziubka.
— To mnie wiedzieć, nie wam, — odezwała się Rusa. — Czym — że stara baba młodemu
chłopca ma być, kiedy nie swachą? Czas bo dobry mu się żenić. Raiłam mu różne.
Jakby wziął Ludkę od Wębora — albo by to źle było?
To mówiąc, stara popatrzała na Lublanę, lecz nic z niej zmiarkować nie mogła.
Mucha jej zaraz
przerwała krzykiem.
— To mu dobrze życzycie! Ludka i nie krasna i chorowita, a Wębor co po niej da?…
dwa
przetaki sieczki…
— Albo mu to potrzeba wiana? — odparła Rusa — ma i ziemi i chleba dosyć.
Ludkiście nie
widzieli dawno: wykraśniała a choroby się zbyła. Taka, co za młodu się wystękała,
pewniejsza od
tych, co dziećmi zdrowe były.
— Niechaj bierze Ludkę — odezwała się głosem przymuszenie wesołym Lublana. —
Czemu
nie? Nikt mu tam na zawadzie nie stanie i nie przeszkodzi, Pokłoni się raz to i
starczy: dadzą z
ochotą.
Ruszyła ramionami.
— Mirek wart dobrej żony — dodała stara, wciąż się wpatrując w Lublanę. U niego
babie
dobrze będzie i głodem nie zamrze.
Gdy to mówiła baba, Lublana się zerwała z miejsca, obejrzała do koła. Słońce
zaszło było
dawno, księżyc niecały wychylał się zza lasów.
— Dość już tej rady i zwady i śmiechu i śpiewu! Do domu! — zawołała na
dziewcz