15228

Szczegóły
Tytuł 15228
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15228 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15228 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15228 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michael Palmer - Pacjent. Reader's Digest Przegląd Sp. z o.o. Warszawa 2002. Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak. Lekarz: Dżesy Copeland, wybitny neurochirurg. Pacjent: Claude Malloche, międzynarodowy terrorysta. Diagnoza: Bezwzględny zabójca ze skomplikowanym przypadkiem guza mózgu. Rokowania: Zagrożenie życia. Pytanie tylko, czyjego? PROLOG. SYLYAN Mays, doktor medycyny, stał przy oknie mieszczącego się na piątym piętrze gabinetu i spoglądał na ścielący się w dole krajobraz. Na rzece Ajoła kładły się już popołudniowe cienie. Z majątkiem szacowanym na ponad dziesięć milionów dolarów, pięćdziesięcioletni doktor Mays zaliczał się do nielicznego grona lekarzy, którzy od czasu wprowadzenia zmian w finansowaniu opieki zdrowotnej mogli mówić o realnym wzroście dochodów. Decyzja o pozostaniu w Ajoła była ze wszech miar trafna. Oczywiście, miał też swoich przeciwników. Taka jest cena sukcesu. Niektórzy wypominali mu, że jest zbyt przedsiębiorczy, nazywali prowincjonalną grubą rybą. A niby co w tym złego? - pytał sam siebie. Dzięki Instytutowi Neurochirurgii Maysa, który mieścił się w błyszczącym siedmiopiętrowym gmachu, Ajoła City zaistniało na mapie kraju, a do miejscowego uniwersytetu spływały miliony dolarów w postaci różnego rodzaju dotacji na badania naukowe. Obecnie zespół do spraw robotyki finalizował prace zmierzające do wielkiego celu - stworzenia pierwszego mikrorobota, który po zatwierdzeniu przez Agencję do spraw Kontroli Żywności i Leków (FDA) miał szansę zrewolucjonizować neurochirurgię. Złożono już wstępny wniosek; jeszcze pół roku, może mniej, i nieliczne pozostałe wady systemu zostaną usunięte. Spojrzał na zegarek: za pięć minut powinien zjawić się Frederick Wilson. Tak jak przy poprzedniej wizycie, Wilson i tym razem nalegał, by przyjąć go po odejściu ostatniego pacjenta. Z początku Mays odniósł się z rezerwą do jego żądań, ale zgoda sowicie się opłaciła! Ćwierć miliona dolarów gotówką za samo zbadanie i postawienie diagnozy. Cztery razy tyle Mays miał dostać po przeprowadzeniu operacji, nie mówiąc o pokaźnej dotacji na rzecz Instytutu. Wilson był wymarzonym pacjentem. Z jednym wszakże wyjątkiem: wykryty u niego guz, chociaż niezłośliwy, wyglądał paskudnie. Wolno rosnący oponiak u podstawy płatów czołowych osiągnął już spore rozmiary i uciskał zdrową tkankę mózgu. Wilson miał do wyboru operację albo powolną, nieuchronną śmierć. Mays był pewny, że guz da się usunąć, nie mógł jednak ręczyć, że nie przyniesie to uszczerbku dla zdrowia pacjenta. Miał na swoim koncie więcej tego typu zabiegów niż jakikolwiek inny chirurg na świecie, ale nawet przy tak wysokich umiejętnościach operacja wiązała się z pewnym ryzykiem. Wilson przy pierwszej wizycie okazał się zadziwiająco dobrze poinformowany; dopytywał zwłaszcza o operacje z zastosowaniem robota. Nie chcąc stracić pacjenta na rzecz innego chirurga, Mays ograniczył się do odpowiedzi, że użycie robota na sali operacyjnej jest możliwe, ale nie przesądzone. W żadnym wypadku sprawa nie jest jeszcze przesądzona. Dokładnie takich słów chyba wtedy użył? Początkowe zadęcie było uzasadnione, teraz pora się wycofać. Będzie musiał rozwiać przekonanie Wilsona, że jedynym sposobem dotarcia do guza jest zastosowanie robota. Podszedł do biurka i uruchomił przycisk interkomu. - Tak, Syl? - usłyszał głos Sandy, swojej sekretarki. Skoro zwracała się do niego po imieniu, poczekalnia musiała być raczej pusta. - Nie ma jeszcze pana Wilsona? - zapytał. W tym samym momencie usłyszał przez interkom, jak ktoś otwiera i zamyka drzwi recepcji. - Dzień dobry, panie Wilson - dobiegł go uprzejmy głos Sandy. - Miło pana znowu widzieć. Mays usadowił się za biurkiem i wziął głęboki oddech. Frederick Wilson wkuśtykał do gabinetu. W prawej ręce trzymał laskę, w drugiej elegancką czarną teczkę ze skóry. Postawił teczkę, wylewnie uścisnął rękę Maysa, po czym zajął jedno z mahoniowych krzeseł naprzeciw biurka. Ubrany był jak podczas pierwszej wizyty - ciemny garnitur, konserwatywny krawat, biała koszula. Gęste siwe włosy miał zaczesane do tyłu, siwą brodę i wąsy starannie przystrzyżone. Znamionujące inteligencję ciemne oczy skrywały się częściowo za okularami w ciężkich oprawkach, z lekko przyciemnionymi szkłami. - Czy sprawdził pan już wpłatę w banku? - spytał na wstępie Wilson. Mówił z lekkim obcym akcentem, najpewniej niemieckim albo rosyjskim. - Tak, tak, sprawdziłem: Barclays Bank na Kajmanach, konto na moje nazwisko. - Tym sposobem unikniemy kłopotów z podatkiem - zarówno pan, jak i ja. Ekscentryczny i tajemniczy. Bez wątpienia bogaty i z dobrym pochodzeniem, lecz mimo to nie ubezpieczony na wypadek choroby. Przelew gotówki wyłącznie drogą elektroniczną. W czasie pierwszej, trwającej blisko godzinę rozmowy Mays został poddany swoistemu egzaminowi. Skąd pochodzi, gdzie się kształcił, jaką ma sytuację rodzinną, zainteresowania, doświadczenie w leczeniu guzów tego rodzaju, na jaki cierpiał Wilson. Gość chciał też wiedzieć, jak dalece zaawansowane są badania nad robotem operacyjnym. Mays miał wrażenie, że wypadł dobrze. Nie zdziwił się więc, kiedy Wilson zadzwonił nazajutrz i oznajmił, że przelał pieniądze do banku na Kajmanach i że wybrał go na lekarza. - A więc tak - przystąpił teraz do rzeczy. - Przekazałem panu pierwszą wpłatę na poczet usługi, którą pan zgodził się wykonać. Porozmawiajmy o rokowaniach. Mays odchrząknął, odpowiedział rozmówcy spojrzeniem pełnym powagi. Pora przedstawić obraz z lekka zabarwiony pesymizmem. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, Wilson przemówił pierwszy: - Biorąc pod uwagę łagodny charakter nowotworu oraz doskonałe kwalifikacje i umiejętności, jakie mi pan przedstawił, spodziewam się całkowitego wyleczenia. Innego wariantu nie dopuszczam. Czy to jasne? Mays poczuł dreszcz. - Naturalnie... - wydukał. - Jestem pewny, że operacja w pełni się powiedzie, to oczywiste. Ale obiecać niczego nie mogę. Żaden lekarz nie dałby panu stuprocentowej gwarancji. - Chwalił się pan, że nie ma sobie równych na świecie w tego rodzaju operacjach. Że dzięki zastosowaniu robota można będzie dotrzeć do guza w sposób nieinwazyjny. - Powiedziałem, że to teoretycznie możliwe. Zaznaczyłem od razu, że prace nad robotem są dopiero w fazie eksperymentalnej. - Ale pieniądze przyjął pan bez wahania. -Tak, jednakże... - Oczekuję zatem pełnej satysfakcji. -Rozumiem. Ale... - Proszę posłuchać. Zakładam, że wywiąże się pan z zadania zgodnie z obietnicą. Jednak by mieć gwarancję, iż dobrze się pan postara, kazałem moim ludziom wziąć pod obserwację pańską żonę i córkę. W dniu operacji zostaną odosobnione w wybranym przeze mnie miejscu, pod czujną opieką moich ludzi. Kiedy będę pewny, że guz został usunięty i nic mi nie zagraża, żona i córka wrócą do pana. Mays poczuł się tak, jakby ktoś zaciskał mu pętlę na szyi. Wilson był najwyraźniej pomylony. - Nie mogę się na to zgodzić - wystękał wreszcie. - Tu nie chodzi o kupno używanego samochodu. Mówimy o neurochirurgii. - Dlatego właśnie szukałem najlepszego specjalisty. A według pańskich zapewnień, podobno pan jest najlepszy. Doktorze Mays, warunki umowy są niezmienne. Koszula Maysa była pod pachami mokra od potu. - Stanowczo odmawiam - powiedział, siląc się na ostry ton. - W takich okolicznościach nie będę pana operował. Proszę znaleźć innego chirurga. - Bardzo mnie pan rozczarował. - Nic mnie to nie obchodzi! Nie mogę działać pod taką presją. Niech pan pomyśli rozsądnie. W chirurgii mózgu nie można mówić o stuprocentowej pewności. W życiu nic nie jest pewne. - Myli się pan, doktorze. Jedna rzecz jest całkowicie pewna. - Wilson spokojnie otworzył teczkę i wyjął masywny pistolet z długim tłumikiem. Wymierzył na wysokości piersi i strzelił. Mays zobaczył błysk z lufy. Nie dane mu jednak było podziwiać precyzyjnej rany wlotowej, umieszczonej pośrodku czoła, dokładnie między nasadą nosa a linią włosów. Frederick Wilson zabrał swoją kartę oraz pozostałe dokumenty dotyczące jego osoby. Schował wszystko do teczki, po czym dokładnie wytarł oparcie krzesła i bez śladu utykania wyszedł z gabinetu. Recepcjonistka uśmiechnęła się na jego widok. - Zapisać pana na następną wizytę? - Nie trzeba - odparł Wilson. Tym razem jego angielski nie zdradzał obcego akcentu. Wyjął pistolet i niemal od niechcenia strzelił, trafiając Sandy dokładnie w to samo miejsce, co chwilę wcześniej doktora Maysa. Kilka tysięcy do kieszeni dyrektora banku na Kajmanach powinno wystarczyć, by ćwierć miliona znalazło się z powrotem na jego koncie. I na tym zakończy interesy z Sylvanem Maysem. Upewniwszy się ostatecznie, że usunął wszelkie ślady swej obecności w Instytucie, na powrót utykając, wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi i pokuśtykał korytarzem w stronę wyjścia. ROZDZIAŁ 1 OPERACJA trwała blisko trzy godziny, a do tej pory nie usunięto ani jednej komórki nowotworu. W neurochirurgii jednak trzy godziny to zaledwie wstępna faza operacji, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzi eksperymentalny sprzęt. Mimo bowiem osiągniętego sporego postępu prace nad robotem wciąż znajdowały się na etapie testowania. - Poproszę o następny zestaw zdjęć z powiększonym obrazem naszego guza. Dla lekarza każde narośle, łagodne czy złośliwe, pozostaje guzem, chociaż określenie "rak" zarezerwowane jest dla nowotworów złośliwych. Operowany właśnie glejak wielopostaciowy należał do najbardziej złośliwych guzów mózgu. Patrząc w ośmiocalowy ekran monitora, który zwisał z sufitu na wysokości jej oczu, Dżesy Copeland położyła dłonie w rękawiczkach na obłożonej opatrunkami czaszce pacjenta, przymocowanej solidnymi śrubami do nieruchomej ramy z tytanu. Pod względem technicznym kontakt fizyczny z pacjentem nie był nieodzowny - od tego momentu operację miał przeprowadzać ARTIE. Jednak samo dotknięcie pacjenta w jakimś sensie przynosiło jej uspokojenie. - Bawisz się w uzdrawiacza? - spytała stojąca po drugiej stronie stołu Emily DelGreco. - Chcę mieć pewność, że facet nie podniesie się nagle i nie ucieknie podczas moich rozważań, kiedy nasz kolega robot może przystąpić do usuwania guza. Nie wiem dlaczego, ale ARTIE przy ruchach do przodu i w lewo wydaje mi się dość niemrawy. - Spokojnie, Dżes - mruknęła Emily. - Od własnych dzieci zawsze oczekujemy więcej, niż są w stanie zrobić. Możesz zapytać o to moje dzieciaki. A zachowanie czujników i obraz na monitorze mówią wyraźnie, że ty i ARTIE radzicie sobie, jak na razie, całkiem nieźle. Emily była pielęgniarką. Pracę na oddziale neurochirurgii w Eastern Massachusetts Medical Center podjęła kilka lat przed przyjściem Dżesy. Obie panie były mniej więcej w tym samym wieku i z miejsca przypadły sobie do gustu, a w ciągu następnych ośmiu lat ich przyjaźń uległa zacieśnieniu. Kiedy Dżesy awansowała do grona młodszej kadry medycznej, Emily przeniosła się do małego pokoiku sąsiadującego z gabinetem doktor Dżesy Copeland i zajmowała się niemal wyłącznie jej pacjentami. - Dzięki za słowa wsparcia, Emily. ARTIE jest już chyba gotowy do usunięcia guza. Dżesy podjęła studia medyczne pięć lat po ukończeniu Massachusetts Institute of Technology, gdzie uzyskała dyplom z biologii i inżynierii. Owe pięć lat przepracowała w dziale badawczo-rozwojowym jednej z najlepszych placówek naukowo-badawczych. - Nie mam nic przeciwko projektowaniu takich zabawek - oznajmiła w czasie rozmowy kwalifikacyjnej Carlowi Gilbride'owi, ordynatorowi neurochirurgii - ale zawsze marzyłam, żeby móc je wykorzystać w praktyce. Kierowany przez Gilbride'a oddział neurochirurgii w Eastern Massachusetts Medical Center szybko się rozwijał, przyciągając wysokiej klasy kandydatów z najlepszych uczelni medycznych kraju. Składając tam podanie o pracę po ukończeniu Boston University Med School, Dżesy nie liczyła na sukces. Jakież było więc jej zdziwienie, kiedy Gilbride po rozmowie kwalifikacyjnej z miejsca ją przyjął. Zgodę obwarował wszakże jednym warunkiem: musiała spędzić sporo godzin w laboratorium Gilbride'a, kontynuując prace nad robotem operacyjnym, które zostały przerwane po rezygnacji jej poprzednika. Pracując dla Gilbride'a, przekonała się, że kieruje nim wyłącznie chęć zaspokojenia własnych ambicji. Z drugiej jednak strony cieszyła ją możliwość uczestniczenia w pionierskich pracach nad programem ARTIE. Assisted Robotic Tissue Incision and Extraction, czyli robot do nacinania i usuwania tkanek, był fascynującym rezultatem połączenia biomechaniki i radiologii. I oto dzisiaj, po serii wstępnych testów na różnych zwierzętach, doktor Dżesy Copeland i ARTIE znaleźli się wreszcie razem na sali operacyjnej. W ciągu ostatnich kilku lat obejrzała niezliczoną liczbę zdjęć wideo, wykonanych śródoperacyjnie metodą rezonansu magnetycznego MRI. Przed jej oczami przesuwał się teraz obraz będący trójwymiarową rekonstrukcją wnętrza mózgu pod nietkniętą czaszką pacjenta. Dzięki przytwierdzonej do podłogi tuż przy jej nodze kulce sterującej można było obracać zdjęcia w dowolnym kierunku. Jakość obrazu była przedmiotem ciągłej troski cybernetycznych geniuszy z centrum komputerowego Hansa Pfeffera i Dżesy mogła teraz podziwiać efekt ich zabiegów. Złośliwy guz oraz inne istotne struktury mózgu można było elektronicznie wyodrębniać i barwić zgodnie z wolą chirurga. Dżesy zawsze miała serce do gier elektronicznych - była zapaloną zawodniczką, a ostatnio grała z upodobaniem w Nintendo. Po szpitalu krążyły legendy, jak to chodziła z Gamę Boyem w kieszeni fartucha i kiedy związane z pracą napięcie zaczynało brać nad nią górę, wyjmowała szybko elektroniczną zabawkę i zaczynała grać. Praca w szpitalu, zwłaszcza w przypadku kierowania robotem ARTIE, przypominała najbardziej zaawansowaną formę gry wideo. Technika MRI, czyli metoda uzyskiwania obrazów za pomocą rezonansu magnetycznego, znacznie się rozwinęła od czasu jej wprowadzenia na początku lat osiemdziesiątych. Jednakże prawdziwie milowym krokiem w rozwoju tej techniki był projekt zrealizowany przez White Memoriał Hospital, najbardziej prestiżowy szpital kliniczny w Bostonie: tam właśnie zaprojektowano i zbudowano salę operacyjną, której centralnym punktem był olbrzymi skaner MRI. Kluczem do stworzenia tej jedynej w swoim rodzaju sali operacyjnej było podzielenie mierzącego ponad dwa metry magnesu nadprzewodzącego na dwie odpychające się głowice. Producent nazwał je torusami od terminu używanego w geometrii na określenie jakiejkolwiek struktury w kształcie dętki. Owe torusy-cewki były połączone elektronicznie za pomocą biegnących pod podłogą przewodów, a dzieląca je przestrzeń mierzyła nieco ponad sześćdziesiąt centymetrów. W tej właśnie wąskiej przestrzeni pracował chirurg i jego asystent. Pacjenta układano na wyściełanym blacie, który wsuwano po prowadnicy przez okrągły wlot do tunelu jednego z magnesów. Urządzenie nie miało przed Dżesy żadnych tajemnic, jednak nieustannie wprawiało ją w podziw. - No, to zaczynamy - oznajmiła. - Wszyscy gotowi? Instrumentariuszki i pielęgniarki anestezjologiczne potwierdziły swoją gotowość, odpowiedział jej też technik radiologii obrazowej i pracujący poza salą operacyjną zespół obsługujący konsole. Za szybą stał radiolog Hans Pfeffer, ucieleśnienie ducha postępu w medycynie - w kieszeni stetoskop, w drugiej kalkulator, do tego iloraz inteligencji wykraczający poza wszelkie istniejące tabele. Jeśli ARTIE był dzieckiem Dżesy Copeland, to ojcem systemu obrazowania był Hans Pfeffer. Przez ostatnie trzy godziny tkwił w jednym miejscu i obserwował wydarzenia na sali operacyjnej. Ich spojrzenia spotkały się. Pfeffer skinął głową. - Do roboty, ARTIE - zachęciła Emily. - Pokaż, na co cię stać. Chirurgiczny mikrorobot, mierzący niecałe dwa centymetry długości i nieco ponad pół centymetra szerokości, nafaszerowany był mikroelektroniką oraz oprzyrządowaniem. Panel sterowniczy, umieszczony tuż przy prawej ręce Dżesy, był połączony mikroprzewodem z sześcioma wypustkami - mikroskopijnymi szczypczykami, po trzy z każdej strony. Wypustki umożliwiały robotowi poruszanie się po powierzchni mózgu, a w razie potrzeby wnikanie w głąb struktur mózgowych z minimalnym uszczerbkiem dla tkanek. Oprócz mikroprzewodu sterującego ARTIE był wyposażony w dwie minirurki: jedna służyła do wysyłania fal ultradźwiękowych, zdolnych rozbić komórki nowotworu; druga stanowiła cewnik, za pomocą którego odsysano pozostałości usuwanych tkanek oraz wprowadzano związki izotopów promieniotwórczych. Cały robot, nie licząc minirurek i przewodu, ważył niecałe sześćdziesiąt gramów. Dżesy przystąpiła do żmudnego procesu rozbicia i usunięcia dużego glejaka wielopostaciowego. Wprowadziła ARTIE-ego przez nos pacjenta do jamy czaszki, następnie skierowała go do chorej tkanki. Glejaka nie można było zoperować w sposób konwencjonalny, ponieważ już sama próba dotarcia do guza skończyłaby się nieuchronnie uszkodzeniem zdrowej tkanki. ARTIE poradził sobie bezbłędnie, minimalnie tylko uszkadzając zdrowe komórki. Pierwszy egzamin zdany na piątkę. - ARTIE spisuje się znakomicie - ucieszyła się Emily. Dżesy i Emily komunikowały się ze sobą bezpośrednio, podczas gdy umieszczone w górze kamery rejestrowały przebieg operacji. Żeby porozumieć się z pielęgniarkami czy technikiem radiologiem, wystarczyło odwrócić głowę, a do rozmowy z ekipą obsługującą konsolę służył im mikrofon. Nawet przy włączonych mikrofonach mogły, ściszając głos, rozmawiać ze sobą swobodnie bez obawy, że ktoś je usłyszy. Dżesy zaczęła powoli niszczyć komórki nowotworowe, rozbijając chore tkanki falami ultradźwiękowymi i usuwając pozostałości. Emily, monitorując parametry pracy urządzenia, od czasu do czasu dla rozładowania napięcia wtrącała luźne uwagi: skomentowała najnowsze przykłady narcyzmu Carla Gilbride'a, wspomniała o swoich dwóch nastoletnich synach, wreszcie nawiązała do prywatnego życia Dżesy. Przy tym ostatnim temacie rozmowa skoncentrowała się na matce Dżesy, Paulette, i jej desperackich próbach wydania za mąż czterdziestojednoletniej córki. Po tylu godzinach spędzonych wspólnie na sali operacyjnej Dżesy i Emily przypominały sprawnie działający organizm. Minęła godzina, z rzadka przerywana rozmową. Dżesy miała wrażenie, że upłynęła zaledwie minuta. Każdy mikroskopijny ruch robota musiał być zobrazowany w trzech wymiarach. Elektronicznie powiększony guz miał na monitorze kolor purpury - zabójcza hydra, zapuszczająca rozliczne macki w zdrowe tkanki mózgu, przedstawione w kolorze ciemnoniebieskim. ARTIE, obrońca królestwa, był barwy jasnożółtej. Dżesy delikatnie i wprawnie kierowała uzbrojonym w ultradźwiękowy miecz dziobem robota - i purpurowe pole powoli się zmniejszało. Obszar niebieski stopniowo ulegał powiększeniu - obrzmiała, lecz nienaruszona tkanka mózgu wypełniała przestrzeń, z której usunięto komórki nowotworowe. Minęła kolejna godzina. ARTIE usunął dwie z ośmiu macek i część guza. Mimo to Dżesy miała wrażenie, że robot przy wykonywaniu jednego z manewrów reaguje dość opieszale. - Emily, coś tu jest nie tak. ARTIE jakby się zacinał, kiedy próbuję go cofnąć. Sprawdziłaś wszystkie wypustki? - Zaraz... Nie, nie widzę nic szczególnego. Chociaż tak, piątka i szóstka obracają się odrobinę szybciej niż pozostałe. Może dlatego, że poruszają się w polu usuniętej części guza i nie napotykają twardej tkanki. - Możliwe. W każdym razie widzę, że nasz mały pomocnik kryje przed nami jeszcze sporo tajemnic. Dwie minuty później Dżesy nagle przerwała pracę. ARTIE dziwnie się zachowywał. - Emily, mogłabyś jeszcze raz sprawdzić wypustki? - poprosiła zaniepokojonym głosem. Kiedy próbowała nakierować robota w prawo, do przodu i do tyłu, ARTIE zboczył raptownie w lewo. - To z powodu piątki i szóstki - powiedziała szybko Emily. - Nie chcą się wyłączyć, nie można zmniejszyć prędkości obrotów. - Dżesy, znosi cię w lewo i do tyłu - rozległ się w interkomie głos Hansa Pfeffera. - Zbliżasz się do pnia mózgu. Katastrofa. Dżesy zmagała się z panelem sterowniczym, ale ARTIE nie reagował jak należy. Obraz na ekranie monitora mógł przyprawiać o zgrozę: ARTIE oddalał się od nowotworu, kierując się przez zdrowe tkanki mózgu ku gęstym skupiskom komórek nerwowych w pniu mózgu. - Miałaś rację, Dżes - odezwała się posępnie Emily. - ARTIE nie reaguje na polecenia z panelu sterowniczego. Piątka i szóstka nie przestają się obracać, do tego jeszcze czwórka jakoś dziwnie się zachowuje. Zupełnie jakby ARTIE dostał czegoś w rodzaju ataku. Łączność między ARTIE-em i panelem była zakłócona. Przegrzanie? Błąd komputera? Dżesy wyrzucała sobie w duchu, że nie wstrzymała się z zabiegiem do czasu powrotu Skipa Portera, który musiał pójść do dentysty z bólem podeszłego ropą trzonowego zęba. Skip był technikiem w laboratorium Dżesy i znał ARTIE-ego równie dobrze jak ona sama. - Jesteś już w pniu mózgu - ostrzegł Hans. Nie sposób było oszacować stopnia zniszczeń, jakie się dokonały w systemie nerwowym. Dżesy czuła wyraźnie, jak energia i entuzjazm całego zespołu ulatują niczym powietrze z przekłutego balonu. Wszyscy wiązali z dniem dzisiejszym tak wielkie nadzieje. Dżesy odeszła od skanera MRI, kręcąc smutno głową. - Dziękuję wszystkim. Wspaniale się spisaliście. ARTIE jest blisko celu, chociaż trochę mu jeszcze brakuje. Wyłączyła zasilanie robota. - Dziękuję, Hans - zwróciła się do Pfeffera. - Wydobędę ARTIE-ego podczas sekcji zwłok. Trzeba go będzie dokładnie przebadać. - Przykro mi, Dżes - szepnęła Emily. - Mnie też. - Dżesy zdjęła maskę. Nie lubiła przegrywać. Pocieszała się tylko myślą, że dzisiejsza dotkliwa porażka nie spowodowała zgonu pacjenta. Odkręciła śruby przytrzymujące głowę nieboszczyka. Pete Roslanski cierpiał katusze przez sześć miesięcy, aż w końcu nowotwór go pokonał. Operacja nie wchodziła w grę. Nie można też było użyć ARTIE-ego, ponieważ szpitalna komisja do spraw badań klinicznych nie wydała jeszcze stosownej akceptacji. Zgoda na pośmiertne wykorzystanie ciała do eksperymentalnej operacji była ze strony Petea i jego najbliższych wspaniałym gestem. - Nie wszystko od razu - odezwała się pocieszająco Emily. - Dla ARTIE-ego był to i tak milowy krok. Naprawdę niewiele mu brakuje. Uda się wam, zobaczysz. Ciesz się przynajmniej, że nikt cię nie przyciska do muru. - Prawda - przytaknęła Dżesy. - Cieszmy się chociaż z tego. ALEX Bishop rozpoznał rytmiczny stukot laski Crafta już na pół minuty przed jego pojawieniem się, ale pozostał tam, gdzie stał, ukryty za drzewem. Co prawda Mel Craft, wicedyrektor wydziału operacyjnego si aj ej, obiecał, że zjawi się sam, biorąc zaś pod uwagę historię ich znajomości, miał wszelkie powody ku temu, by dotrzymać słowa. Z drugiej strony jednak, Craft był człowiekiem oddanym duszą i ciałem Agencji, a Bishop zawsze zachowywał daleko idącą ostrożność. Czego najlepszym świadectwem było to, że przepracował bez szwanku siedemnaście lat jako tajny agent w najbardziej niebezpiecznych miejscach świata. W Waszyngtonie mijała szósta rano. Przez chmury prześwitywało blade światło słońca, skrząc wzburzone wiatrem wody Potomacu. Przeczesawszy po raz ostatni wzrokiem okolicę, Bishop opuścił kryjówkę, krocząc bezszelestnie po gęstej trawie w kierunku Crafta. Dzieliło ich pięć metrów, kiedy Craft odwrócił się w jego stronę. - Spokojnie, Alex - odezwał się z akcentem zdradzającym mieszkańca Południa. - Przyszedłem sam. - Jakieś dwadzieścia metrów po twojej lewej ręce stoi ławka. Tam się spotkamy. Bishop odczekał, aż Craft zajmie miejsce. Następnie zatoczył szeroki łuk i dopiero wtedy usiadł na końcu ławki, zachowując metrową odległość od dawnego współpracownika. Czterdziestopięcioletni Craft był o dwa lata starszy od Bishopa, ale tragiczne przejścia, które zmusiły go do rezygnacji z pracy w terenie, sprawiły, że wyglądał o dziesięć lat starzej. - Co jest, Alex? - zaczął na powitanie. - Miałeś się zgłosić miesiąc temu do szkolenia nowego narybku na Farmie. - Zrozum, Mel. Nie mogę. Coś się wreszcie ruszyło. Musicie się jeszcze wstrzymać. Craft zdjął przeciwsłoneczne lustrzanki i potarł pokryte bliznami, puste oczodoły. - Góra już od jakiegoś czasu uważa cię za przeszkodę. A wiesz równie dobrze jak ja, że taka laurka nikomu na dobre nie wychodzi, choćby nawet nie odpowiadała prawdzie. Nie jestem w stanie powstrzymać ludzi, których twoja samowolka mocno wkurza. - Musisz, Mel. Malloche ma kłopoty. Cierpi na guza mózgu. - Skąd wiesz? - Mam swoje kontakty we Francji. Dowiedziałem się, że w Strasburgu cały personel pracowni MRI pożegnał się z życiem - wszyscy zginęli od pojedynczego strzału między oczy. Taki strzał to znak rozpoznawczy Malloche'a, jedyna rzecz, która w jego przypadku się powtarza. -Więc? - Tydzień temu drań dał o sobie znać w Ameryce, w stanie Ajoła. Niejaki Sylvan Mays, neurochirurg, został zabity w swoim gabinecie, zginęła także sekretarka. Oboje dostali kulkę w głowę. Mays pracował nad robotem operacyjnym, za pomocą którego można usuwać nieoperowalne guzy. - Więc dlaczego Malloche miałby go zabijać? - Mays najpewniej nie wiedział, z kim ma do czynienia, i być może złożył obietnicę, której potem nie mógł dotrzymać. Craft pokręcił głową. - Coś ci powiem, Alex. Nigdy faceta nie widziałeś, nie masz pojęcia, jak wygląda. A sporo osób na Kapitolu, ba, nawet u nas, w Langley, w ogóle nie wierzy, że Claude Malloche istnieje. To już koniec, mój drogi. Agencja dała ci trzy lata, potem zgodziła się na cztery, ostatecznie przystała na jeszcze jeden rok. Teraz chcą, żebyś wrócił. - W Salwadorze też myślałeś, że to już koniec. Craft powoli wypuścił powietrze. W Salwadorze wpadł w ręce prawicowego szwadronu śmierci i przez piętnaście godzin poddawany był nieopisanym torturom. Wyłupili mu oczy. Wyzbywszy się wszelkiej nadziei, modlił się już tylko o szybką śmierć, kiedy nagle dobiegły go odgłosy walki, a chwilę później Alex Bishop, zabiwszy wcześniej oprawców Crafta, uwolnił go z więzów. Bishop miał w ręku kartę atutową i właśnie rzucił ją na stół. - W porządku - odezwał się Craft. - Czego chcesz? - Malloche będzie próbował się dostać do szpitala w Bostonie. W kraju są tylko trzy ośrodki, które prowadzą badania analogiczne do tych, nad jakimi pracował Mays. Z tego, co wiem, prace w szpitalu bostońskim są najbardziej zaawansowane. Idę o zakład, że Malloche jest już w drodze. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, Mel. Muszę pod jakimś pretekstem dostać się do szpitala w Bostonie. Potrzebna mi będzie pomoc tamtejszego biura F bi aj. I trzeba będzie wszystko przeprowadzić szybko i po cichu. - Naprawdę myślisz, że to on? - Obiecuję, że jeżeli tym razem się pomyliłem, to się wycofam. Więc jak, pomożesz mi? - Pod warunkiem, że nie będziesz więcej wspominał o Salwadorze. - Zgoda. - Zobaczę, co się da zrobić. Uważaj na siebie. ROZDZIAŁ 2 MOŻE dojść do utraty widzenia w jednym oku albo do całkowitej utraty widzenia. Może wystąpić paraliż jednej lub obu kończyn dolnych". - Dżesy, proszę... - Saro, zgodnie z przepisami szpitalnymi muszę ci odczytać treść zgody na operację neurochirurgiczną. Wiesz przecież, jaka ze mnie formalistka. Dżesy odłożyła dokument i przysiadła na skraju łóżka obok Sary Devereau. Sara, nauczycielka szkoły podstawowej, była matką trojga dzieci i skończyła dopiero trzydzieści dziewięć lat. Wkrótce czekała ją operacja - gwiaździak rozwijał się niepowstrzymanie i trzeba było zoperować go po raz trzeci. Pierwsza operacja, wykonana przed pięciu laty przez Carla Gilbride'a, okazała się niestety niewystarczająca. Dżesy asystowała mu przy drugiej operacji, którą przeprowadził niecałe dwa lata temu. Kiedy oznajmił, iż usunął wystarczająco dużo guza, by zapewnić długoterminowy pozytywny wynik, była niemal pewna, że nie zrobił wszystkiego. Co miała jednak począć? Gilbride był ordynatorem oddziału. Po drugiej operacji starała się poznać Sarę bliżej. To Sara nauczyła ją, czym jest odwaga i umiejętność pogodzenia się z losem. Bajka o "długoterminowym pozytywnym wyniku" prysła po dwóch latach. Kiedy przed kilku tygodniami zaczęły się bóle głowy i zaburzenia mowy, stało się jasne, że wiszący nad Sarą miecz Damoklesa zaczął nieuchronnie opadać. Diagnoza z laboratorium była pesymistyczna. Istniała niewielka szansa na to, że trzecia z rzędu operacja zakończy się sukcesem. Sara przyjęła fatalną wiadomość w typowy dla siebie sposób: róbcie to, co trzeba. Nalegała tylko, by tym razem to Dżesy Copeland przeprowadziła operację. Dżesy i Sara znajdowały się w sali siedemset czterdzieści osiem, jednej z dziesięciu jedynek na oddziale neurochirurgii, który zajmował siódme z ośmiu pięter budynku chirurgii, zwanego Wieżą Chirurgiczną. Przez ostatnich pięć lat doktor Copeland spędzała tam znacznie więcej czasu, niż w swoim mieszkaniu w bostońskiej dzielnicy Back Bay. Dochodziła czwarta po południu. Dżesy chwilę wcześniej rozpoczęła obchód, przychodząc prosto z zakładu patologii, gdzie asystowała przy wydobywaniu ARTIE-ego z głowy świętej pamięci Pete'a Roslanskiego. Technik Skip Porter, który po wizycie u dentysty przyszedł ze spuchniętą szczęką, zabrał mikrorobota do laboratorium, gdzie czekało go żmudne zadanie rozebrania urządzenia na części i obejrzenia go pod mikroskopem. W trakcie wszystkich etapów testowania ARTIE-ego, które obejmowały między innymi próby na arbuzach, świniach i wreszcie na naczelnych, Dżesy wraz Carlem Gilbride'em doskonaliła sztukę manewrowania robotem, nie zaprzestając jednocześnie prowadzonych ze Skipem prac nad udoskonaleniem urządzenia. Kiedy tylko Skip przebada robota i postawi diagnozę, zaczną się znów przygotowywać do kolejnej próby na zwłokach - tym razem z zastosowaniem ARTIE-ego 2, zapasowej kopii robota. A potem, kto wie... Może wreszcie Gilbride uzna, że jest już naprawdę gotowy wystąpić z pokazem przed komisją do spraw badań klinicznych. W każdym razie Skip musi na razie sam zająć się ARTIE-em. Za mniej więcej dwanaście godzin Dżesy i Sara rozpoczną śmiertelne zmagania z zabójczym nowotworem. Pozostało jeszcze parę rzeczy, które należało sobie powiedzieć. - Czeka nas ciężki dzień - zaczęła Dżesy. W oczach Sary nie dojrzała tak charakterystycznego dla niej optymizmu. - Zaczynam tracić parę, Dżes. - Wiem. Ja bym pękła dużo wcześniej. Ale ty, Saro, masz siłę tytana. Obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ta trzecia operacja zakończyła się w pełni pomyślnie. - Nigdy w to nie wątpiłam, niemniej przyjemnie to usłyszeć. Wiesz, jestem przygotowana na samą operację - w każdym razie na tyle, na ile można. Ale chodzi mi po głowie dziwne pytanie: skąd będę wiedziała, że nie obudziłam się z narkozy? Głupie, prawda? - Wcale nie. To pytanie stawia sobie każdy pacjent przed operacją. Ale w twoim przypadku da się na nie łatwo odpowiedzieć. - To znaczy? - Nie poddamy cię narkozie. Jeszcze raz dokładnie obejrzałam twoje zdjęcia MRI. Guz znajduje się bardzo blisko kluczowych ośrodków mózgowych: mowy, ruchu, mimiki. Musisz być przytomna, żebym wiedziała, jak daleko mogę się posunąć. Zastosujemy miejscowe znieczulenie i leki uspokajające, ale narkozę tylko na początku. W zamian obiecuję, że podczas operacji nie będę śpiewała. - Słowo? W takim razie umowa stoi. - Cały przebieg operacji będziemy monitorować skanerem MRI. - A co z tym mikrorobotem, o którym wspominałaś? Dżesy potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby nam ułatwił sprawę. To już twoja trzecia operacja. Bez problemów dostanę się do środka przez stare nacięcie. Prawdziwym egzaminem będzie usunięcie guza w takim zakresie, by układ odpornościowy mógł sobie poradzić z resztą. A musisz wiedzieć, że na egzaminach zawsze byłam dobra. Sara wzięła ją za rękę. - Jakie mam tym razem szansę? - Nie powinno być źle - odparła Dżesy z namysłem. - Jestem doświadczonym chirurgiem, a Bóg jeden wie, że i tobie nie brakuje doświadczenia w roli pacjentki. Musi się udać. ODDZIAŁ neurochirurgii na siódmym piętrze, podobnie jak piętra położone niżej, zbudowany był na planie koła. Komunikację zapewniały cztery windy i klatka schodowa. Stanowisko pielęgniarek i magazyny zajmowały większą część segmentu środkowego, gdzie mieściły się również kuchnia, sala konferencyjna oraz dwa pokoje badań. W sąsiedztwie wind znajdował się sześciołóżkowy oddział intensywnej opieki. Wokół segmentu środkowego wydzielono trzydzieści sal, które mogły pomieścić pięćdziesięciu pacjentów. Oprócz wind i głównej klatki schodowej były jeszcze wąskie schody pomocnicze łączące piętro siódme z ósmym, gdzie mieściły się sale operacyjne i pokój dla rekonwalescentów. Ze względu na wymogi bezpieczeństwa oraz ciężar magnesu nadprzewodzącego, sala operacyjna ze skanerem MRI znajdowała się w podziemiach budynku, osadzona w skalnym podłożu. Gabinety lekarzy, w tym również pokój Dżesy, były ulokowane wzdłuż szerokiego korytarza na zachód od wind. Korytarz pełnił jednocześnie funkcję poczekalni dla pacjentów ambulatoryjnych. Dżesy opanowało nagłe zmęczenie. Obiecawszy Emily, że wróci za dwadzieścia minut dokończyć obchód, skierowała się do swojego pokoju. Pełne napięcia godziny na sali operacyjnej i kłopoty z ARTIE-em zrobiły swoje, rozmowa z Sara Devereau dopełniła reszty. Dżesy czuła, że musi chociaż przez chwilę odpocząć w samotności. Zajmowała niewielki pokoik z jednym oknem. Stało tam biurko, dwa krzesła, zamykana szafka z kartoteką pacjentów i wycinkami z pism fachowych oraz zastawione książkami półki. Nastawiła stoper na piętnaście minut, położyła nogi na biurku, oparła się wygodnie i przymknęła oczy. Zazwyczaj piętnaście minut drzemki wystarczało, by poczuła się wypoczęta. Tym razem jednak głowę miała tak nabitą myślami, że nie mogła zasnąć. Jutrzejsza operacja to dla Sary ostatnia szansa. Czy można mieć nadzieję na cud? Ośrodek mowy, ruchu, wzrok... Jeśli operacja usunięcia guza miała się udać, być może którąś z tych funkcji będzie musiała poświęcić. - Dżes? - W drzwiach stała Emily. Dżesy zorientowała się, że straciła rachubę czasu. Na jej kolanach leżał stoper, który najwidoczniej sama wyłączyła. Przesiedziała w pokoju całe trzy kwadranse. - O rany! - Odgarnęła kosmyki włosów z czoła i podniosła się. - "Coś mi się widzi, Toto, że nie jesteśmy już w Kansas" - zacytowała zdanie z "Czarnoksiężnika z krainy Oz". - Wszystko w porządku? Możesz dokończyć obchód? - Tak, oczywiście. - Dużo już nie zostało. Aha, póki jeszcze pamiętam. Parę minut temu zadzwonił do pokoju pielęgniarek i pytał o ciebie doktor Mark Naehring. - Ten od hipnozy? - Właśnie. Pamiętasz pokaz, który urządził w czasie wykładów? - Trudno zapomnieć. Biedna kobieta. Naehring był psychofarmakologiem. Występując w auli wypełnionej dwiema setkami lekarzy, za pomocą kombinacji leków, wprowadził w stan hipnozy kobietę w średnim wieku, która cierpiała na ciężkie zaburzenia emocjonalne. Chwilę potem wydobył z niej relację świadczącą o tym, że w dzieciństwie była seksualnie wykorzystana. Następnie, podając kolejne leki i stosując sugestię posthipnotyczną, Naehring wymazał z pamięci pacjentki informację o tym, że przed chwilą cokolwiek powiedziała. Zwierzenia pacjentki zamierzał wykorzystywać poglądowo w czasie kolejnych zajęć terapeutycznych. - Nie wiesz, czego mógł chcieć? - zainteresowała się Dżesy. - Chyba wiem. Słyszał o czynnościowych badaniach MRI, na podstawie których tworzymy obraz mózgu pacjentów poddawanych operacji przy miejscowym znieczuleniu. Chciałby zajrzeć na salę operacyjną i przyjrzeć się temu, co robimy. Sądzi, że niektóre z jego kombinacji leków można by zastosować jako środki uspokajające w przypadku pacjentów, od których oczekujemy pełnej współpracy przy zabiegu. - Ciekawe. Zaprosiłaś go do obejrzenia operacji Sary? - Tak. Ale nie przyjdzie, bo jutro ma całodniową konferencję. Prosił, żeby przy następnej okazji powiadomić go telefonicznie. - Dobrze, postaram się pamiętać. A jak tam obchód? - Nie jest źle. Byłam u wszystkich z wyjątkiem Dejva Scolariego i Tamiki. Kiedy weszły do pokoju siedemset siedemnaście, futbolista Dejv Scolari obrzucił je beznamiętnym spojrzeniem. Dwudziestosześcioletni obrońca zespołu New England Patriots mierzył metr dziewięćdziesiąt przy wadze stu piętnastu kilogramów i ciało miał jak wyciosane z granitu. Od szyi w dół był sparaliżowany w następstwie czołowego zderzenia z innym graczem. W wyniku operacji ustawiono kręgi szyjne, ale rokowania co do wyzdrowienia były ostrożne: rzecz w tym, że Scolari całkowicie się poddał. - O, kolejne pocztówki - zauważyła pogodnie Dżesy, pokazując obwieszone kolorowymi kartkami ściany. - Idę o zakład, że prawie wszystkie od pięknych kobiet. - Nie czytałem. Pielęgniarki je powiesiły. Dżesy przeprowadziła szybkie, ale dokładne badanie. Uścisk palców chorego wydawał się nieznacznie mocniejszy niż poprzednio. - Zauważyłam poprawę, Dejv. Coś się zaczyna dziać. - Akurat. Nie widzę żadnej zmiany. - Posłuchaj, Dejv. Lubię rozgrywki, ale nie takie. Skoro mówię, że jest lepiej, to tak jest. Skończ wreszcie z tym. Jeżeli będziesz nastawiony negatywnie, to terapia nie przyniesie pożądanego efektu. Nie chcę być brutalna, ale prawda jest taka, że sam musisz sobie pomóc. Scolari odwrócił wzrok. - Jasne - mruknął. - Wedle rozkazu. Dżesy położyła mu rękę na ramieniu. - Zrozum, Dejv. Jakie karty dostajesz, takimi musisz grać. Trochę silnej woli, a wszystko będzie dobrze. Nie poddawaj się. Kiedy znalazły się na korytarzu, Dżesy powiedziała: - Zintensyfikujemy terapię. - Naprawdę myślisz, że zaczyna reagować? - Jestem tego pewna. Może to jeszcze nie przełom, ale już coś. Po prostu jest wciąż tak przybity, że trudno się z nim pracuje. Emily zdjęła z wózka kartę Scolariego i wpisała zalecenie zintensyfikowania zabiegów terapeutycznych. Chwilę potem skierowały się do pokoju siedemset dziesięć, który zajmowała trzynastoletnia Tamika Bing. Przed tygodniem Dżesy wycięła Tamice glejaka rozrastającego się w lewej półkuli mózgowej. Zważywszy na powagę sytuacji, wynik zabiegu operacyjnego był zadowalający. Ośrodek ruchu, o który się najbardziej obawiano, pozostał nienaruszony, choć wyglądało na to, że uszkodzeniu uległ ośrodek mowy. Dziewczynka popadła w jeszcze większą depresję niż Dejv Scolari. - Korzysta z laptopa, który jej przyniosła mama? - zainteresowała się Dżesy. - Nie. W domu podobno nie można jej było od laptopa oderwać. Traktowała go jak skarb, a teraz nie chce go nawet tknąć. Pokój Tamiki wypełniały pocztówki, obrazki, zwierzęta-przytulanki. Na łóżkowym stoliku, na wysokości kolan dziewczynki, znajdował się przenośny komputer. Tamika siedziała na łóżku pośrodku tego całego kolorowego rozgardiaszu i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. - Hej, hej, Tamiko - powitała ją Dżesy. - Co u ciebie? Żadnej odpowiedzi. Dżesy zerknęła na Emily, szukając pomocy. Emily wzruszyła ramionami. Krótkie badanie, na koniec jeszcze jedna próba wydobycia od pacjentki jakiejkolwiek odpowiedzi, w końcu obie skierowały się do wyjścia. W progu stał Carl Gilbride. Ordynator neurochirurgii był jak zwykle nienagannie ubrany: jasnobrązowy garnitur, jedwabny krawat, szykowne półbuty, złoty rolex, wykrochmalony i wyprasowany biały fartuch. Z falistymi ciemno blond włosami prosto od fryzjera i w okrągłych okularach bez oprawek przypominał Dżesy esesmana z filmów wojennych klasy B. - Witaj, Carl - odezwała się pogodnie. Gilbride nawet się nie poruszył. Obrzucił ją za to wściekłym spojrzeniem. - Czy ja dobrze słyszałem? Przeprowadziłaś operację z zastosowaniem robota? - huknął, nie przejmując się zupełnie obecnością pacjentki. - Za kogo ty się, do diabła, uważasz? - Carl, proszę - syknęła, wskazując na Tamikę. Zdołała przerwać tyradę Gilbride'a i wyszła z nim na korytarz. Stali teraz naprzeciwko siebie, oddzieleni stołem w jednym z gabinetów przyjęć. Dżesy podjęła spokojnie: - Nikogo nie skrzywdziłam, nie zrobiłam nic złego. Pete Roslanski już nie żył. Za życia pragnął, podobnie jak jego najbliżsi, żeby jego ciało mogło się do czegoś przydać. Ty akurat wyjechałeś, więc i tak bym nie mogła zapytać cię o zgodę. Gilbride wciąż był wściekły, wyglądał jak nadęty ropuch. Nerwy często go zawodziły w jej obecności. Była pierwszą i jak na razie jedyną kobietą, którą dopuścił do udziału w swoim programie badań - i jedyną kobietą w całym zespole lekarskim na neurochirurgii. Już po kilku pierwszych miesiącach pracy, podczas których nie szczędził jej kąśliwych docinków, zrozumiała, że musiało mu bardzo zależeć na jej wiedzy technicznej, skoro w ogóle zdecydował się ją zatrudnić. Ale były też i plusy. Miała dobrą posadę w szpitalu, który zaliczał się do czołówki w dziedzinie neurochirurgii, miała przyjaciół, jak choćby Emily, była najbardziej wziętym chirurgiem na oddziale, ustępując w tym względzie jedynie swojemu szefowi. No i miała ARTIE-ego. - Przepraszam, Carl - bąknęła, sama nie bardzo wiedząc, za co go właściwie przeprasza. -I powinnaś. Kto ci dał prawo bez mojej zgody angażować zespół operacyjny i radiologów? - Bili Wellman chwilę wcześniej odwołał swoją operację. Cały zespół czekał na następną, a Pete Roslanski... - Do cholery, Copeland, jeszcze nie skończyłem! - Przepraszam. - W laboratorium spisujesz się całkiem dobrze - ciągnął - ale zdajesz się zapominać, że podjąłem prace nad ARTIE-em na długo przed twoim przyjściem. To z funduszy, które ja otrzymuję, opłacam ciebie, Skipa Portera i sprzęt! Na patentach dotyczących ARTIE-ego widnieje moje nazwisko! Jeżeli będziesz o tym zapominać, pożegnasz się z pracą. To ci mogę obiecać. Dżesy ciężko westchnęła. - Co właściwie zrobiłam, że się tak wściekasz? - Co zrobiłaś? Ujawniłaś badania, nad którymi pracujemy. Przez przedwczesne wprowadzenie ARTIE-ego na salę operacyjną cały projekt może wziąć w łeb. Toczy się wyścig, który zwycięzcy może przynieść setki milionów dolarów i zapewnić miejsce w historii medycyny. To cholernie poważna sprawa. Jak bardzo poważna, świadczy choćby to, że byłem przesłuchiwany w ubiegłym tygodniu przez policję: chcieli wiedzieć, gdzie byłem, kiedy zginął Sylvan Mays. No i jest jeszcze ten gnojek ze Stanford. Nie wiem, jak daleko się posunął w pracach nad robotem, ale wiem na pewno, że musimy z nim rywalizować o każdego centa dotacji. Jeżeli rozejdzie się wieść o twojej wpadce na sali operacyjnej, to nie wiadomo, jak się to wszystko może potoczyć. -Ale... - Zamknij się i daj mi wreszcie dokończyć. Złożyłem już wniosek w naszej komisji do spraw badań klinicznych. Co według ciebie zrobią, kiedy się dowiedzą, że ARTIE wyżarł nieboszczykowi pół pnia mózgu? - To była drobna usterka natury technicznej, jestem tego pewna. - Czyżby? A jeśli to błąd człowieka? - Tak czy inaczej lepiej chyba, że sprawa wyszła na jaw teraz, a nie podczas operacji na żywym pacjencie - odparła Dżesy, przyciskając do boku ręce zaciśnięte w pięści. - Jestem przekonana, że chodzi o usterkę, łatwą do usunięcia. Skip już nad tym pracuje. - Wiem. Właśnie od niego wracam. Nie zapominaj, że to ja jestem jego szefem. Jutro rano chcę widzieć na biurku szczegółowy raport z przebiegu operacji. Nie czekając na odpowiedź, wymaszerował z pokoju. DZIEŃ, który miał zadecydować o losie Sary Devereau, zaczął się dla Dżesy już o piątej rano. Jak zawsze przed operacją, była podekscytowana i zdenerwowana. Czuła się jak miotacz na pierwszej bazie w meczu o Puchar Świata - z tą tylko różnicą, że jej nikt nie zastąpi na boisku. Perspektywa wystąpienia w głównej roli na sali operacyjnej wywoływała uczucie ekscytacji, jakiej doświadczają tylko nieliczni. Mówiąc szczerze, Dżesy uwielbiała to uczucie. Ubrała się w tenisówki, spodnie khaki, koszulę z kołnierzykiem na guziczki i niebieski rozpinany sweter. Spędziła minutę przed lustrem w łazience, szybko nakładając na usta błyszczyk i lekko pociągając tuszem rzęsy. Długie do ramion włosy miały naturalny kasztanowy kolor, ale niemal codziennie przybywało w nich srebrnych nitek. Stylistka z Newbury Street, do której Dżesy chodziła co dwa miesiące, namawiała, by je ufarbowała. Może kiedyś, pomyślała, spinając włosy z tyłu turkusową spinką. Teraz trzeba skupić się na operacji. Pokonała trzy kondygnacje schodów i wyszła z budynku drzwiami sutereny. Swede, jej pięcioletni saab, w deszczowe dni takie jak dzisiejszy lubił płatać figle. Dzisiaj zapalił przy pierwszej próbie, co wzięła za dobry znak. Ruch na ulicach był niewielki i już po piętnastu minutach znalazła się na parkingu "E". Stąd czekał ją ośmiominutowy odcinek do przejścia pieszo; biegnąc do budynku szpitala, z żakietem naciągniętym na głowę, po raz setny powtarzała sobie, że powinna kupić parasolkę. Kiedy dotarła na siódme piętro, Sara była już lekko oszołomiona po zaaplikowanych lekach. Przy łóżku siedział jej mąż Barry i trójka ich dzieci. - Zaczynałam już myśleć, że się nie pokażesz - odezwała się Sara. Mówienie sprawiało jej trudność. Dżesy uśmiechnęła się i wzięła ją za rękę. - Tym razem się uda, zobaczysz - zapewniła. - Będziemy nieustraszone. Zrobimy, co w ludzkiej mocy, i pokonamy chorobę. - Nieustraszone - powtórzyła Sara. - Wierzę ci, przewodniczko. - Jeszcze o jednej rzeczy musicie wiedzieć. Nawet jeżeli przyjmiemy, że operacja zgodnie z oczekiwaniami zakończy się pełnym sukcesem, to ostatecznych wyników możemy być pewni dopiero po kilku dniach, może nawet po kilku tygodniach. Guz przez długi czas uciskał tkankę nerwową mózgu. Kiedy go usuniemy, tkanka nerwowa wróci na swoje miejsce. Ale każda ingerencja w obszarze mózgu prowadzi do jego obrzęku, więc po operacji przez jakiś czas nie wszystko zapewne będzie funkcjonować jak należy. Nie powinnaś się tym zrażać. Jeżeli nie macie więcej pytań, zabieram się do pracy. Uściskała Barry'ego i dzieci, szepcząc każdemu z nich, by byli dzielni. Wmawianie im, że nie ma się czym martwić, byłoby zupełnie bez sensu. UKOŃCZYWSZY szybko obchód pozostałych pacjentów, Dżesy spędziła dwadzieścia minut na przejrzeniu zdjęć MRI i ustaleniu planu operacji Sary. Guz znajdował się dokładnie nad lewym uchem, tuż przy ośrodku Wernickego, który odpowiada za funkcje mowy, rozumienie mowy i pisma, oraz czytanie i pisanie. Największym zagrożeniem dla powodzenia operacji byłby zbyt niewielki zakres usunięcia guza, oddalający szansę wyleczenia. Ale równie realnym niebezpieczeństwem było pozbawienie Sary możliwości porozumiewania się z otoczeniem i skazanie jej na los niemowy. Tak jak miała w zwyczaju przed każdą operacją, Dżesy, nie spiesząc się, pokonała