Michael Palmer - Pacjent. Reader's Digest Przegląd Sp. z o.o. Warszawa 2002. Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak. Lekarz: Dżesy Copeland, wybitny neurochirurg. Pacjent: Claude Malloche, międzynarodowy terrorysta. Diagnoza: Bezwzględny zabójca ze skomplikowanym przypadkiem guza mózgu. Rokowania: Zagrożenie życia. Pytanie tylko, czyjego? PROLOG. SYLYAN Mays, doktor medycyny, stał przy oknie mieszczącego się na piątym piętrze gabinetu i spoglądał na ścielący się w dole krajobraz. Na rzece Ajoła kładły się już popołudniowe cienie. Z majątkiem szacowanym na ponad dziesięć milionów dolarów, pięćdziesięcioletni doktor Mays zaliczał się do nielicznego grona lekarzy, którzy od czasu wprowadzenia zmian w finansowaniu opieki zdrowotnej mogli mówić o realnym wzroście dochodów. Decyzja o pozostaniu w Ajoła była ze wszech miar trafna. Oczywiście, miał też swoich przeciwników. Taka jest cena sukcesu. Niektórzy wypominali mu, że jest zbyt przedsiębiorczy, nazywali prowincjonalną grubą rybą. A niby co w tym złego? - pytał sam siebie. Dzięki Instytutowi Neurochirurgii Maysa, który mieścił się w błyszczącym siedmiopiętrowym gmachu, Ajoła City zaistniało na mapie kraju, a do miejscowego uniwersytetu spływały miliony dolarów w postaci różnego rodzaju dotacji na badania naukowe. Obecnie zespół do spraw robotyki finalizował prace zmierzające do wielkiego celu - stworzenia pierwszego mikrorobota, który po zatwierdzeniu przez Agencję do spraw Kontroli Żywności i Leków (FDA) miał szansę zrewolucjonizować neurochirurgię. Złożono już wstępny wniosek; jeszcze pół roku, może mniej, i nieliczne pozostałe wady systemu zostaną usunięte. Spojrzał na zegarek: za pięć minut powinien zjawić się Frederick Wilson. Tak jak przy poprzedniej wizycie, Wilson i tym razem nalegał, by przyjąć go po odejściu ostatniego pacjenta. Z początku Mays odniósł się z rezerwą do jego żądań, ale zgoda sowicie się opłaciła! Ćwierć miliona dolarów gotówką za samo zbadanie i postawienie diagnozy. Cztery razy tyle Mays miał dostać po przeprowadzeniu operacji, nie mówiąc o pokaźnej dotacji na rzecz Instytutu. Wilson był wymarzonym pacjentem. Z jednym wszakże wyjątkiem: wykryty u niego guz, chociaż niezłośliwy, wyglądał paskudnie. Wolno rosnący oponiak u podstawy płatów czołowych osiągnął już spore rozmiary i uciskał zdrową tkankę mózgu. Wilson miał do wyboru operację albo powolną, nieuchronną śmierć. Mays był pewny, że guz da się usunąć, nie mógł jednak ręczyć, że nie przyniesie to uszczerbku dla zdrowia pacjenta. Miał na swoim koncie więcej tego typu zabiegów niż jakikolwiek inny chirurg na świecie, ale nawet przy tak wysokich umiejętnościach operacja wiązała się z pewnym ryzykiem. Wilson przy pierwszej wizycie okazał się zadziwiająco dobrze poinformowany; dopytywał zwłaszcza o operacje z zastosowaniem robota. Nie chcąc stracić pacjenta na rzecz innego chirurga, Mays ograniczył się do odpowiedzi, że użycie robota na sali operacyjnej jest możliwe, ale nie przesądzone. W żadnym wypadku sprawa nie jest jeszcze przesądzona. Dokładnie takich słów chyba wtedy użył? Początkowe zadęcie było uzasadnione, teraz pora się wycofać. Będzie musiał rozwiać przekonanie Wilsona, że jedynym sposobem dotarcia do guza jest zastosowanie robota. Podszedł do biurka i uruchomił przycisk interkomu. - Tak, Syl? - usłyszał głos Sandy, swojej sekretarki. Skoro zwracała się do niego po imieniu, poczekalnia musiała być raczej pusta. - Nie ma jeszcze pana Wilsona? - zapytał. W tym samym momencie usłyszał przez interkom, jak ktoś otwiera i zamyka drzwi recepcji. - Dzień dobry, panie Wilson - dobiegł go uprzejmy głos Sandy. - Miło pana znowu widzieć. Mays usadowił się za biurkiem i wziął głęboki oddech. Frederick Wilson wkuśtykał do gabinetu. W prawej ręce trzymał laskę, w drugiej elegancką czarną teczkę ze skóry. Postawił teczkę, wylewnie uścisnął rękę Maysa, po czym zajął jedno z mahoniowych krzeseł naprzeciw biurka. Ubrany był jak podczas pierwszej wizyty - ciemny garnitur, konserwatywny krawat, biała koszula. Gęste siwe włosy miał zaczesane do tyłu, siwą brodę i wąsy starannie przystrzyżone. Znamionujące inteligencję ciemne oczy skrywały się częściowo za okularami w ciężkich oprawkach, z lekko przyciemnionymi szkłami. - Czy sprawdził pan już wpłatę w banku? - spytał na wstępie Wilson. Mówił z lekkim obcym akcentem, najpewniej niemieckim albo rosyjskim. - Tak, tak, sprawdziłem: Barclays Bank na Kajmanach, konto na moje nazwisko. - Tym sposobem unikniemy kłopotów z podatkiem - zarówno pan, jak i ja. Ekscentryczny i tajemniczy. Bez wątpienia bogaty i z dobrym pochodzeniem, lecz mimo to nie ubezpieczony na wypadek choroby. Przelew gotówki wyłącznie drogą elektroniczną. W czasie pierwszej, trwającej blisko godzinę rozmowy Mays został poddany swoistemu egzaminowi. Skąd pochodzi, gdzie się kształcił, jaką ma sytuację rodzinną, zainteresowania, doświadczenie w leczeniu guzów tego rodzaju, na jaki cierpiał Wilson. Gość chciał też wiedzieć, jak dalece zaawansowane są badania nad robotem operacyjnym. Mays miał wrażenie, że wypadł dobrze. Nie zdziwił się więc, kiedy Wilson zadzwonił nazajutrz i oznajmił, że przelał pieniądze do banku na Kajmanach i że wybrał go na lekarza. - A więc tak - przystąpił teraz do rzeczy. - Przekazałem panu pierwszą wpłatę na poczet usługi, którą pan zgodził się wykonać. Porozmawiajmy o rokowaniach. Mays odchrząknął, odpowiedział rozmówcy spojrzeniem pełnym powagi. Pora przedstawić obraz z lekka zabarwiony pesymizmem. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, Wilson przemówił pierwszy: - Biorąc pod uwagę łagodny charakter nowotworu oraz doskonałe kwalifikacje i umiejętności, jakie mi pan przedstawił, spodziewam się całkowitego wyleczenia. Innego wariantu nie dopuszczam. Czy to jasne? Mays poczuł dreszcz. - Naturalnie... - wydukał. - Jestem pewny, że operacja w pełni się powiedzie, to oczywiste. Ale obiecać niczego nie mogę. Żaden lekarz nie dałby panu stuprocentowej gwarancji. - Chwalił się pan, że nie ma sobie równych na świecie w tego rodzaju operacjach. Że dzięki zastosowaniu robota można będzie dotrzeć do guza w sposób nieinwazyjny. - Powiedziałem, że to teoretycznie możliwe. Zaznaczyłem od razu, że prace nad robotem są dopiero w fazie eksperymentalnej. - Ale pieniądze przyjął pan bez wahania. -Tak, jednakże... - Oczekuję zatem pełnej satysfakcji. -Rozumiem. Ale... - Proszę posłuchać. Zakładam, że wywiąże się pan z zadania zgodnie z obietnicą. Jednak by mieć gwarancję, iż dobrze się pan postara, kazałem moim ludziom wziąć pod obserwację pańską żonę i córkę. W dniu operacji zostaną odosobnione w wybranym przeze mnie miejscu, pod czujną opieką moich ludzi. Kiedy będę pewny, że guz został usunięty i nic mi nie zagraża, żona i córka wrócą do pana. Mays poczuł się tak, jakby ktoś zaciskał mu pętlę na szyi. Wilson był najwyraźniej pomylony. - Nie mogę się na to zgodzić - wystękał wreszcie. - Tu nie chodzi o kupno używanego samochodu. Mówimy o neurochirurgii. - Dlatego właśnie szukałem najlepszego specjalisty. A według pańskich zapewnień, podobno pan jest najlepszy. Doktorze Mays, warunki umowy są niezmienne. Koszula Maysa była pod pachami mokra od potu. - Stanowczo odmawiam - powiedział, siląc się na ostry ton. - W takich okolicznościach nie będę pana operował. Proszę znaleźć innego chirurga. - Bardzo mnie pan rozczarował. - Nic mnie to nie obchodzi! Nie mogę działać pod taką presją. Niech pan pomyśli rozsądnie. W chirurgii mózgu nie można mówić o stuprocentowej pewności. W życiu nic nie jest pewne. - Myli się pan, doktorze. Jedna rzecz jest całkowicie pewna. - Wilson spokojnie otworzył teczkę i wyjął masywny pistolet z długim tłumikiem. Wymierzył na wysokości piersi i strzelił. Mays zobaczył błysk z lufy. Nie dane mu jednak było podziwiać precyzyjnej rany wlotowej, umieszczonej pośrodku czoła, dokładnie między nasadą nosa a linią włosów. Frederick Wilson zabrał swoją kartę oraz pozostałe dokumenty dotyczące jego osoby. Schował wszystko do teczki, po czym dokładnie wytarł oparcie krzesła i bez śladu utykania wyszedł z gabinetu. Recepcjonistka uśmiechnęła się na jego widok. - Zapisać pana na następną wizytę? - Nie trzeba - odparł Wilson. Tym razem jego angielski nie zdradzał obcego akcentu. Wyjął pistolet i niemal od niechcenia strzelił, trafiając Sandy dokładnie w to samo miejsce, co chwilę wcześniej doktora Maysa. Kilka tysięcy do kieszeni dyrektora banku na Kajmanach powinno wystarczyć, by ćwierć miliona znalazło się z powrotem na jego koncie. I na tym zakończy interesy z Sylvanem Maysem. Upewniwszy się ostatecznie, że usunął wszelkie ślady swej obecności w Instytucie, na powrót utykając, wyszedł z pokoju. Zamknął za sobą drzwi i pokuśtykał korytarzem w stronę wyjścia. ROZDZIAŁ 1 OPERACJA trwała blisko trzy godziny, a do tej pory nie usunięto ani jednej komórki nowotworu. W neurochirurgii jednak trzy godziny to zaledwie wstępna faza operacji, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzi eksperymentalny sprzęt. Mimo bowiem osiągniętego sporego postępu prace nad robotem wciąż znajdowały się na etapie testowania. - Poproszę o następny zestaw zdjęć z powiększonym obrazem naszego guza. Dla lekarza każde narośle, łagodne czy złośliwe, pozostaje guzem, chociaż określenie "rak" zarezerwowane jest dla nowotworów złośliwych. Operowany właśnie glejak wielopostaciowy należał do najbardziej złośliwych guzów mózgu. Patrząc w ośmiocalowy ekran monitora, który zwisał z sufitu na wysokości jej oczu, Dżesy Copeland położyła dłonie w rękawiczkach na obłożonej opatrunkami czaszce pacjenta, przymocowanej solidnymi śrubami do nieruchomej ramy z tytanu. Pod względem technicznym kontakt fizyczny z pacjentem nie był nieodzowny - od tego momentu operację miał przeprowadzać ARTIE. Jednak samo dotknięcie pacjenta w jakimś sensie przynosiło jej uspokojenie. - Bawisz się w uzdrawiacza? - spytała stojąca po drugiej stronie stołu Emily DelGreco. - Chcę mieć pewność, że facet nie podniesie się nagle i nie ucieknie podczas moich rozważań, kiedy nasz kolega robot może przystąpić do usuwania guza. Nie wiem dlaczego, ale ARTIE przy ruchach do przodu i w lewo wydaje mi się dość niemrawy. - Spokojnie, Dżes - mruknęła Emily. - Od własnych dzieci zawsze oczekujemy więcej, niż są w stanie zrobić. Możesz zapytać o to moje dzieciaki. A zachowanie czujników i obraz na monitorze mówią wyraźnie, że ty i ARTIE radzicie sobie, jak na razie, całkiem nieźle. Emily była pielęgniarką. Pracę na oddziale neurochirurgii w Eastern Massachusetts Medical Center podjęła kilka lat przed przyjściem Dżesy. Obie panie były mniej więcej w tym samym wieku i z miejsca przypadły sobie do gustu, a w ciągu następnych ośmiu lat ich przyjaźń uległa zacieśnieniu. Kiedy Dżesy awansowała do grona młodszej kadry medycznej, Emily przeniosła się do małego pokoiku sąsiadującego z gabinetem doktor Dżesy Copeland i zajmowała się niemal wyłącznie jej pacjentami. - Dzięki za słowa wsparcia, Emily. ARTIE jest już chyba gotowy do usunięcia guza. Dżesy podjęła studia medyczne pięć lat po ukończeniu Massachusetts Institute of Technology, gdzie uzyskała dyplom z biologii i inżynierii. Owe pięć lat przepracowała w dziale badawczo-rozwojowym jednej z najlepszych placówek naukowo-badawczych. - Nie mam nic przeciwko projektowaniu takich zabawek - oznajmiła w czasie rozmowy kwalifikacyjnej Carlowi Gilbride'owi, ordynatorowi neurochirurgii - ale zawsze marzyłam, żeby móc je wykorzystać w praktyce. Kierowany przez Gilbride'a oddział neurochirurgii w Eastern Massachusetts Medical Center szybko się rozwijał, przyciągając wysokiej klasy kandydatów z najlepszych uczelni medycznych kraju. Składając tam podanie o pracę po ukończeniu Boston University Med School, Dżesy nie liczyła na sukces. Jakież było więc jej zdziwienie, kiedy Gilbride po rozmowie kwalifikacyjnej z miejsca ją przyjął. Zgodę obwarował wszakże jednym warunkiem: musiała spędzić sporo godzin w laboratorium Gilbride'a, kontynuując prace nad robotem operacyjnym, które zostały przerwane po rezygnacji jej poprzednika. Pracując dla Gilbride'a, przekonała się, że kieruje nim wyłącznie chęć zaspokojenia własnych ambicji. Z drugiej jednak strony cieszyła ją możliwość uczestniczenia w pionierskich pracach nad programem ARTIE. Assisted Robotic Tissue Incision and Extraction, czyli robot do nacinania i usuwania tkanek, był fascynującym rezultatem połączenia biomechaniki i radiologii. I oto dzisiaj, po serii wstępnych testów na różnych zwierzętach, doktor Dżesy Copeland i ARTIE znaleźli się wreszcie razem na sali operacyjnej. W ciągu ostatnich kilku lat obejrzała niezliczoną liczbę zdjęć wideo, wykonanych śródoperacyjnie metodą rezonansu magnetycznego MRI. Przed jej oczami przesuwał się teraz obraz będący trójwymiarową rekonstrukcją wnętrza mózgu pod nietkniętą czaszką pacjenta. Dzięki przytwierdzonej do podłogi tuż przy jej nodze kulce sterującej można było obracać zdjęcia w dowolnym kierunku. Jakość obrazu była przedmiotem ciągłej troski cybernetycznych geniuszy z centrum komputerowego Hansa Pfeffera i Dżesy mogła teraz podziwiać efekt ich zabiegów. Złośliwy guz oraz inne istotne struktury mózgu można było elektronicznie wyodrębniać i barwić zgodnie z wolą chirurga. Dżesy zawsze miała serce do gier elektronicznych - była zapaloną zawodniczką, a ostatnio grała z upodobaniem w Nintendo. Po szpitalu krążyły legendy, jak to chodziła z Gamę Boyem w kieszeni fartucha i kiedy związane z pracą napięcie zaczynało brać nad nią górę, wyjmowała szybko elektroniczną zabawkę i zaczynała grać. Praca w szpitalu, zwłaszcza w przypadku kierowania robotem ARTIE, przypominała najbardziej zaawansowaną formę gry wideo. Technika MRI, czyli metoda uzyskiwania obrazów za pomocą rezonansu magnetycznego, znacznie się rozwinęła od czasu jej wprowadzenia na początku lat osiemdziesiątych. Jednakże prawdziwie milowym krokiem w rozwoju tej techniki był projekt zrealizowany przez White Memoriał Hospital, najbardziej prestiżowy szpital kliniczny w Bostonie: tam właśnie zaprojektowano i zbudowano salę operacyjną, której centralnym punktem był olbrzymi skaner MRI. Kluczem do stworzenia tej jedynej w swoim rodzaju sali operacyjnej było podzielenie mierzącego ponad dwa metry magnesu nadprzewodzącego na dwie odpychające się głowice. Producent nazwał je torusami od terminu używanego w geometrii na określenie jakiejkolwiek struktury w kształcie dętki. Owe torusy-cewki były połączone elektronicznie za pomocą biegnących pod podłogą przewodów, a dzieląca je przestrzeń mierzyła nieco ponad sześćdziesiąt centymetrów. W tej właśnie wąskiej przestrzeni pracował chirurg i jego asystent. Pacjenta układano na wyściełanym blacie, który wsuwano po prowadnicy przez okrągły wlot do tunelu jednego z magnesów. Urządzenie nie miało przed Dżesy żadnych tajemnic, jednak nieustannie wprawiało ją w podziw. - No, to zaczynamy - oznajmiła. - Wszyscy gotowi? Instrumentariuszki i pielęgniarki anestezjologiczne potwierdziły swoją gotowość, odpowiedział jej też technik radiologii obrazowej i pracujący poza salą operacyjną zespół obsługujący konsole. Za szybą stał radiolog Hans Pfeffer, ucieleśnienie ducha postępu w medycynie - w kieszeni stetoskop, w drugiej kalkulator, do tego iloraz inteligencji wykraczający poza wszelkie istniejące tabele. Jeśli ARTIE był dzieckiem Dżesy Copeland, to ojcem systemu obrazowania był Hans Pfeffer. Przez ostatnie trzy godziny tkwił w jednym miejscu i obserwował wydarzenia na sali operacyjnej. Ich spojrzenia spotkały się. Pfeffer skinął głową. - Do roboty, ARTIE - zachęciła Emily. - Pokaż, na co cię stać. Chirurgiczny mikrorobot, mierzący niecałe dwa centymetry długości i nieco ponad pół centymetra szerokości, nafaszerowany był mikroelektroniką oraz oprzyrządowaniem. Panel sterowniczy, umieszczony tuż przy prawej ręce Dżesy, był połączony mikroprzewodem z sześcioma wypustkami - mikroskopijnymi szczypczykami, po trzy z każdej strony. Wypustki umożliwiały robotowi poruszanie się po powierzchni mózgu, a w razie potrzeby wnikanie w głąb struktur mózgowych z minimalnym uszczerbkiem dla tkanek. Oprócz mikroprzewodu sterującego ARTIE był wyposażony w dwie minirurki: jedna służyła do wysyłania fal ultradźwiękowych, zdolnych rozbić komórki nowotworu; druga stanowiła cewnik, za pomocą którego odsysano pozostałości usuwanych tkanek oraz wprowadzano związki izotopów promieniotwórczych. Cały robot, nie licząc minirurek i przewodu, ważył niecałe sześćdziesiąt gramów. Dżesy przystąpiła do żmudnego procesu rozbicia i usunięcia dużego glejaka wielopostaciowego. Wprowadziła ARTIE-ego przez nos pacjenta do jamy czaszki, następnie skierowała go do chorej tkanki. Glejaka nie można było zoperować w sposób konwencjonalny, ponieważ już sama próba dotarcia do guza skończyłaby się nieuchronnie uszkodzeniem zdrowej tkanki. ARTIE poradził sobie bezbłędnie, minimalnie tylko uszkadzając zdrowe komórki. Pierwszy egzamin zdany na piątkę. - ARTIE spisuje się znakomicie - ucieszyła się Emily. Dżesy i Emily komunikowały się ze sobą bezpośrednio, podczas gdy umieszczone w górze kamery rejestrowały przebieg operacji. Żeby porozumieć się z pielęgniarkami czy technikiem radiologiem, wystarczyło odwrócić głowę, a do rozmowy z ekipą obsługującą konsolę służył im mikrofon. Nawet przy włączonych mikrofonach mogły, ściszając głos, rozmawiać ze sobą swobodnie bez obawy, że ktoś je usłyszy. Dżesy zaczęła powoli niszczyć komórki nowotworowe, rozbijając chore tkanki falami ultradźwiękowymi i usuwając pozostałości. Emily, monitorując parametry pracy urządzenia, od czasu do czasu dla rozładowania napięcia wtrącała luźne uwagi: skomentowała najnowsze przykłady narcyzmu Carla Gilbride'a, wspomniała o swoich dwóch nastoletnich synach, wreszcie nawiązała do prywatnego życia Dżesy. Przy tym ostatnim temacie rozmowa skoncentrowała się na matce Dżesy, Paulette, i jej desperackich próbach wydania za mąż czterdziestojednoletniej córki. Po tylu godzinach spędzonych wspólnie na sali operacyjnej Dżesy i Emily przypominały sprawnie działający organizm. Minęła godzina, z rzadka przerywana rozmową. Dżesy miała wrażenie, że upłynęła zaledwie minuta. Każdy mikroskopijny ruch robota musiał być zobrazowany w trzech wymiarach. Elektronicznie powiększony guz miał na monitorze kolor purpury - zabójcza hydra, zapuszczająca rozliczne macki w zdrowe tkanki mózgu, przedstawione w kolorze ciemnoniebieskim. ARTIE, obrońca królestwa, był barwy jasnożółtej. Dżesy delikatnie i wprawnie kierowała uzbrojonym w ultradźwiękowy miecz dziobem robota - i purpurowe pole powoli się zmniejszało. Obszar niebieski stopniowo ulegał powiększeniu - obrzmiała, lecz nienaruszona tkanka mózgu wypełniała przestrzeń, z której usunięto komórki nowotworowe. Minęła kolejna godzina. ARTIE usunął dwie z ośmiu macek i część guza. Mimo to Dżesy miała wrażenie, że robot przy wykonywaniu jednego z manewrów reaguje dość opieszale. - Emily, coś tu jest nie tak. ARTIE jakby się zacinał, kiedy próbuję go cofnąć. Sprawdziłaś wszystkie wypustki? - Zaraz... Nie, nie widzę nic szczególnego. Chociaż tak, piątka i szóstka obracają się odrobinę szybciej niż pozostałe. Może dlatego, że poruszają się w polu usuniętej części guza i nie napotykają twardej tkanki. - Możliwe. W każdym razie widzę, że nasz mały pomocnik kryje przed nami jeszcze sporo tajemnic. Dwie minuty później Dżesy nagle przerwała pracę. ARTIE dziwnie się zachowywał. - Emily, mogłabyś jeszcze raz sprawdzić wypustki? - poprosiła zaniepokojonym głosem. Kiedy próbowała nakierować robota w prawo, do przodu i do tyłu, ARTIE zboczył raptownie w lewo. - To z powodu piątki i szóstki - powiedziała szybko Emily. - Nie chcą się wyłączyć, nie można zmniejszyć prędkości obrotów. - Dżesy, znosi cię w lewo i do tyłu - rozległ się w interkomie głos Hansa Pfeffera. - Zbliżasz się do pnia mózgu. Katastrofa. Dżesy zmagała się z panelem sterowniczym, ale ARTIE nie reagował jak należy. Obraz na ekranie monitora mógł przyprawiać o zgrozę: ARTIE oddalał się od nowotworu, kierując się przez zdrowe tkanki mózgu ku gęstym skupiskom komórek nerwowych w pniu mózgu. - Miałaś rację, Dżes - odezwała się posępnie Emily. - ARTIE nie reaguje na polecenia z panelu sterowniczego. Piątka i szóstka nie przestają się obracać, do tego jeszcze czwórka jakoś dziwnie się zachowuje. Zupełnie jakby ARTIE dostał czegoś w rodzaju ataku. Łączność między ARTIE-em i panelem była zakłócona. Przegrzanie? Błąd komputera? Dżesy wyrzucała sobie w duchu, że nie wstrzymała się z zabiegiem do czasu powrotu Skipa Portera, który musiał pójść do dentysty z bólem podeszłego ropą trzonowego zęba. Skip był technikiem w laboratorium Dżesy i znał ARTIE-ego równie dobrze jak ona sama. - Jesteś już w pniu mózgu - ostrzegł Hans. Nie sposób było oszacować stopnia zniszczeń, jakie się dokonały w systemie nerwowym. Dżesy czuła wyraźnie, jak energia i entuzjazm całego zespołu ulatują niczym powietrze z przekłutego balonu. Wszyscy wiązali z dniem dzisiejszym tak wielkie nadzieje. Dżesy odeszła od skanera MRI, kręcąc smutno głową. - Dziękuję wszystkim. Wspaniale się spisaliście. ARTIE jest blisko celu, chociaż trochę mu jeszcze brakuje. Wyłączyła zasilanie robota. - Dziękuję, Hans - zwróciła się do Pfeffera. - Wydobędę ARTIE-ego podczas sekcji zwłok. Trzeba go będzie dokładnie przebadać. - Przykro mi, Dżes - szepnęła Emily. - Mnie też. - Dżesy zdjęła maskę. Nie lubiła przegrywać. Pocieszała się tylko myślą, że dzisiejsza dotkliwa porażka nie spowodowała zgonu pacjenta. Odkręciła śruby przytrzymujące głowę nieboszczyka. Pete Roslanski cierpiał katusze przez sześć miesięcy, aż w końcu nowotwór go pokonał. Operacja nie wchodziła w grę. Nie można też było użyć ARTIE-ego, ponieważ szpitalna komisja do spraw badań klinicznych nie wydała jeszcze stosownej akceptacji. Zgoda na pośmiertne wykorzystanie ciała do eksperymentalnej operacji była ze strony Petea i jego najbliższych wspaniałym gestem. - Nie wszystko od razu - odezwała się pocieszająco Emily. - Dla ARTIE-ego był to i tak milowy krok. Naprawdę niewiele mu brakuje. Uda się wam, zobaczysz. Ciesz się przynajmniej, że nikt cię nie przyciska do muru. - Prawda - przytaknęła Dżesy. - Cieszmy się chociaż z tego. ALEX Bishop rozpoznał rytmiczny stukot laski Crafta już na pół minuty przed jego pojawieniem się, ale pozostał tam, gdzie stał, ukryty za drzewem. Co prawda Mel Craft, wicedyrektor wydziału operacyjnego si aj ej, obiecał, że zjawi się sam, biorąc zaś pod uwagę historię ich znajomości, miał wszelkie powody ku temu, by dotrzymać słowa. Z drugiej strony jednak, Craft był człowiekiem oddanym duszą i ciałem Agencji, a Bishop zawsze zachowywał daleko idącą ostrożność. Czego najlepszym świadectwem było to, że przepracował bez szwanku siedemnaście lat jako tajny agent w najbardziej niebezpiecznych miejscach świata. W Waszyngtonie mijała szósta rano. Przez chmury prześwitywało blade światło słońca, skrząc wzburzone wiatrem wody Potomacu. Przeczesawszy po raz ostatni wzrokiem okolicę, Bishop opuścił kryjówkę, krocząc bezszelestnie po gęstej trawie w kierunku Crafta. Dzieliło ich pięć metrów, kiedy Craft odwrócił się w jego stronę. - Spokojnie, Alex - odezwał się z akcentem zdradzającym mieszkańca Południa. - Przyszedłem sam. - Jakieś dwadzieścia metrów po twojej lewej ręce stoi ławka. Tam się spotkamy. Bishop odczekał, aż Craft zajmie miejsce. Następnie zatoczył szeroki łuk i dopiero wtedy usiadł na końcu ławki, zachowując metrową odległość od dawnego współpracownika. Czterdziestopięcioletni Craft był o dwa lata starszy od Bishopa, ale tragiczne przejścia, które zmusiły go do rezygnacji z pracy w terenie, sprawiły, że wyglądał o dziesięć lat starzej. - Co jest, Alex? - zaczął na powitanie. - Miałeś się zgłosić miesiąc temu do szkolenia nowego narybku na Farmie. - Zrozum, Mel. Nie mogę. Coś się wreszcie ruszyło. Musicie się jeszcze wstrzymać. Craft zdjął przeciwsłoneczne lustrzanki i potarł pokryte bliznami, puste oczodoły. - Góra już od jakiegoś czasu uważa cię za przeszkodę. A wiesz równie dobrze jak ja, że taka laurka nikomu na dobre nie wychodzi, choćby nawet nie odpowiadała prawdzie. Nie jestem w stanie powstrzymać ludzi, których twoja samowolka mocno wkurza. - Musisz, Mel. Malloche ma kłopoty. Cierpi na guza mózgu. - Skąd wiesz? - Mam swoje kontakty we Francji. Dowiedziałem się, że w Strasburgu cały personel pracowni MRI pożegnał się z życiem - wszyscy zginęli od pojedynczego strzału między oczy. Taki strzał to znak rozpoznawczy Malloche'a, jedyna rzecz, która w jego przypadku się powtarza. -Więc? - Tydzień temu drań dał o sobie znać w Ameryce, w stanie Ajoła. Niejaki Sylvan Mays, neurochirurg, został zabity w swoim gabinecie, zginęła także sekretarka. Oboje dostali kulkę w głowę. Mays pracował nad robotem operacyjnym, za pomocą którego można usuwać nieoperowalne guzy. - Więc dlaczego Malloche miałby go zabijać? - Mays najpewniej nie wiedział, z kim ma do czynienia, i być może złożył obietnicę, której potem nie mógł dotrzymać. Craft pokręcił głową. - Coś ci powiem, Alex. Nigdy faceta nie widziałeś, nie masz pojęcia, jak wygląda. A sporo osób na Kapitolu, ba, nawet u nas, w Langley, w ogóle nie wierzy, że Claude Malloche istnieje. To już koniec, mój drogi. Agencja dała ci trzy lata, potem zgodziła się na cztery, ostatecznie przystała na jeszcze jeden rok. Teraz chcą, żebyś wrócił. - W Salwadorze też myślałeś, że to już koniec. Craft powoli wypuścił powietrze. W Salwadorze wpadł w ręce prawicowego szwadronu śmierci i przez piętnaście godzin poddawany był nieopisanym torturom. Wyłupili mu oczy. Wyzbywszy się wszelkiej nadziei, modlił się już tylko o szybką śmierć, kiedy nagle dobiegły go odgłosy walki, a chwilę później Alex Bishop, zabiwszy wcześniej oprawców Crafta, uwolnił go z więzów. Bishop miał w ręku kartę atutową i właśnie rzucił ją na stół. - W porządku - odezwał się Craft. - Czego chcesz? - Malloche będzie próbował się dostać do szpitala w Bostonie. W kraju są tylko trzy ośrodki, które prowadzą badania analogiczne do tych, nad jakimi pracował Mays. Z tego, co wiem, prace w szpitalu bostońskim są najbardziej zaawansowane. Idę o zakład, że Malloche jest już w drodze. Potrzebuję jeszcze trochę czasu, Mel. Muszę pod jakimś pretekstem dostać się do szpitala w Bostonie. Potrzebna mi będzie pomoc tamtejszego biura F bi aj. I trzeba będzie wszystko przeprowadzić szybko i po cichu. - Naprawdę myślisz, że to on? - Obiecuję, że jeżeli tym razem się pomyliłem, to się wycofam. Więc jak, pomożesz mi? - Pod warunkiem, że nie będziesz więcej wspominał o Salwadorze. - Zgoda. - Zobaczę, co się da zrobić. Uważaj na siebie. ROZDZIAŁ 2 MOŻE dojść do utraty widzenia w jednym oku albo do całkowitej utraty widzenia. Może wystąpić paraliż jednej lub obu kończyn dolnych". - Dżesy, proszę... - Saro, zgodnie z przepisami szpitalnymi muszę ci odczytać treść zgody na operację neurochirurgiczną. Wiesz przecież, jaka ze mnie formalistka. Dżesy odłożyła dokument i przysiadła na skraju łóżka obok Sary Devereau. Sara, nauczycielka szkoły podstawowej, była matką trojga dzieci i skończyła dopiero trzydzieści dziewięć lat. Wkrótce czekała ją operacja - gwiaździak rozwijał się niepowstrzymanie i trzeba było zoperować go po raz trzeci. Pierwsza operacja, wykonana przed pięciu laty przez Carla Gilbride'a, okazała się niestety niewystarczająca. Dżesy asystowała mu przy drugiej operacji, którą przeprowadził niecałe dwa lata temu. Kiedy oznajmił, iż usunął wystarczająco dużo guza, by zapewnić długoterminowy pozytywny wynik, była niemal pewna, że nie zrobił wszystkiego. Co miała jednak począć? Gilbride był ordynatorem oddziału. Po drugiej operacji starała się poznać Sarę bliżej. To Sara nauczyła ją, czym jest odwaga i umiejętność pogodzenia się z losem. Bajka o "długoterminowym pozytywnym wyniku" prysła po dwóch latach. Kiedy przed kilku tygodniami zaczęły się bóle głowy i zaburzenia mowy, stało się jasne, że wiszący nad Sarą miecz Damoklesa zaczął nieuchronnie opadać. Diagnoza z laboratorium była pesymistyczna. Istniała niewielka szansa na to, że trzecia z rzędu operacja zakończy się sukcesem. Sara przyjęła fatalną wiadomość w typowy dla siebie sposób: róbcie to, co trzeba. Nalegała tylko, by tym razem to Dżesy Copeland przeprowadziła operację. Dżesy i Sara znajdowały się w sali siedemset czterdzieści osiem, jednej z dziesięciu jedynek na oddziale neurochirurgii, który zajmował siódme z ośmiu pięter budynku chirurgii, zwanego Wieżą Chirurgiczną. Przez ostatnich pięć lat doktor Copeland spędzała tam znacznie więcej czasu, niż w swoim mieszkaniu w bostońskiej dzielnicy Back Bay. Dochodziła czwarta po południu. Dżesy chwilę wcześniej rozpoczęła obchód, przychodząc prosto z zakładu patologii, gdzie asystowała przy wydobywaniu ARTIE-ego z głowy świętej pamięci Pete'a Roslanskiego. Technik Skip Porter, który po wizycie u dentysty przyszedł ze spuchniętą szczęką, zabrał mikrorobota do laboratorium, gdzie czekało go żmudne zadanie rozebrania urządzenia na części i obejrzenia go pod mikroskopem. W trakcie wszystkich etapów testowania ARTIE-ego, które obejmowały między innymi próby na arbuzach, świniach i wreszcie na naczelnych, Dżesy wraz Carlem Gilbride'em doskonaliła sztukę manewrowania robotem, nie zaprzestając jednocześnie prowadzonych ze Skipem prac nad udoskonaleniem urządzenia. Kiedy tylko Skip przebada robota i postawi diagnozę, zaczną się znów przygotowywać do kolejnej próby na zwłokach - tym razem z zastosowaniem ARTIE-ego 2, zapasowej kopii robota. A potem, kto wie... Może wreszcie Gilbride uzna, że jest już naprawdę gotowy wystąpić z pokazem przed komisją do spraw badań klinicznych. W każdym razie Skip musi na razie sam zająć się ARTIE-em. Za mniej więcej dwanaście godzin Dżesy i Sara rozpoczną śmiertelne zmagania z zabójczym nowotworem. Pozostało jeszcze parę rzeczy, które należało sobie powiedzieć. - Czeka nas ciężki dzień - zaczęła Dżesy. W oczach Sary nie dojrzała tak charakterystycznego dla niej optymizmu. - Zaczynam tracić parę, Dżes. - Wiem. Ja bym pękła dużo wcześniej. Ale ty, Saro, masz siłę tytana. Obiecuję ci, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ta trzecia operacja zakończyła się w pełni pomyślnie. - Nigdy w to nie wątpiłam, niemniej przyjemnie to usłyszeć. Wiesz, jestem przygotowana na samą operację - w każdym razie na tyle, na ile można. Ale chodzi mi po głowie dziwne pytanie: skąd będę wiedziała, że nie obudziłam się z narkozy? Głupie, prawda? - Wcale nie. To pytanie stawia sobie każdy pacjent przed operacją. Ale w twoim przypadku da się na nie łatwo odpowiedzieć. - To znaczy? - Nie poddamy cię narkozie. Jeszcze raz dokładnie obejrzałam twoje zdjęcia MRI. Guz znajduje się bardzo blisko kluczowych ośrodków mózgowych: mowy, ruchu, mimiki. Musisz być przytomna, żebym wiedziała, jak daleko mogę się posunąć. Zastosujemy miejscowe znieczulenie i leki uspokajające, ale narkozę tylko na początku. W zamian obiecuję, że podczas operacji nie będę śpiewała. - Słowo? W takim razie umowa stoi. - Cały przebieg operacji będziemy monitorować skanerem MRI. - A co z tym mikrorobotem, o którym wspominałaś? Dżesy potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby nam ułatwił sprawę. To już twoja trzecia operacja. Bez problemów dostanę się do środka przez stare nacięcie. Prawdziwym egzaminem będzie usunięcie guza w takim zakresie, by układ odpornościowy mógł sobie poradzić z resztą. A musisz wiedzieć, że na egzaminach zawsze byłam dobra. Sara wzięła ją za rękę. - Jakie mam tym razem szansę? - Nie powinno być źle - odparła Dżesy z namysłem. - Jestem doświadczonym chirurgiem, a Bóg jeden wie, że i tobie nie brakuje doświadczenia w roli pacjentki. Musi się udać. ODDZIAŁ neurochirurgii na siódmym piętrze, podobnie jak piętra położone niżej, zbudowany był na planie koła. Komunikację zapewniały cztery windy i klatka schodowa. Stanowisko pielęgniarek i magazyny zajmowały większą część segmentu środkowego, gdzie mieściły się również kuchnia, sala konferencyjna oraz dwa pokoje badań. W sąsiedztwie wind znajdował się sześciołóżkowy oddział intensywnej opieki. Wokół segmentu środkowego wydzielono trzydzieści sal, które mogły pomieścić pięćdziesięciu pacjentów. Oprócz wind i głównej klatki schodowej były jeszcze wąskie schody pomocnicze łączące piętro siódme z ósmym, gdzie mieściły się sale operacyjne i pokój dla rekonwalescentów. Ze względu na wymogi bezpieczeństwa oraz ciężar magnesu nadprzewodzącego, sala operacyjna ze skanerem MRI znajdowała się w podziemiach budynku, osadzona w skalnym podłożu. Gabinety lekarzy, w tym również pokój Dżesy, były ulokowane wzdłuż szerokiego korytarza na zachód od wind. Korytarz pełnił jednocześnie funkcję poczekalni dla pacjentów ambulatoryjnych. Dżesy opanowało nagłe zmęczenie. Obiecawszy Emily, że wróci za dwadzieścia minut dokończyć obchód, skierowała się do swojego pokoju. Pełne napięcia godziny na sali operacyjnej i kłopoty z ARTIE-em zrobiły swoje, rozmowa z Sara Devereau dopełniła reszty. Dżesy czuła, że musi chociaż przez chwilę odpocząć w samotności. Zajmowała niewielki pokoik z jednym oknem. Stało tam biurko, dwa krzesła, zamykana szafka z kartoteką pacjentów i wycinkami z pism fachowych oraz zastawione książkami półki. Nastawiła stoper na piętnaście minut, położyła nogi na biurku, oparła się wygodnie i przymknęła oczy. Zazwyczaj piętnaście minut drzemki wystarczało, by poczuła się wypoczęta. Tym razem jednak głowę miała tak nabitą myślami, że nie mogła zasnąć. Jutrzejsza operacja to dla Sary ostatnia szansa. Czy można mieć nadzieję na cud? Ośrodek mowy, ruchu, wzrok... Jeśli operacja usunięcia guza miała się udać, być może którąś z tych funkcji będzie musiała poświęcić. - Dżes? - W drzwiach stała Emily. Dżesy zorientowała się, że straciła rachubę czasu. Na jej kolanach leżał stoper, który najwidoczniej sama wyłączyła. Przesiedziała w pokoju całe trzy kwadranse. - O rany! - Odgarnęła kosmyki włosów z czoła i podniosła się. - "Coś mi się widzi, Toto, że nie jesteśmy już w Kansas" - zacytowała zdanie z "Czarnoksiężnika z krainy Oz". - Wszystko w porządku? Możesz dokończyć obchód? - Tak, oczywiście. - Dużo już nie zostało. Aha, póki jeszcze pamiętam. Parę minut temu zadzwonił do pokoju pielęgniarek i pytał o ciebie doktor Mark Naehring. - Ten od hipnozy? - Właśnie. Pamiętasz pokaz, który urządził w czasie wykładów? - Trudno zapomnieć. Biedna kobieta. Naehring był psychofarmakologiem. Występując w auli wypełnionej dwiema setkami lekarzy, za pomocą kombinacji leków, wprowadził w stan hipnozy kobietę w średnim wieku, która cierpiała na ciężkie zaburzenia emocjonalne. Chwilę potem wydobył z niej relację świadczącą o tym, że w dzieciństwie była seksualnie wykorzystana. Następnie, podając kolejne leki i stosując sugestię posthipnotyczną, Naehring wymazał z pamięci pacjentki informację o tym, że przed chwilą cokolwiek powiedziała. Zwierzenia pacjentki zamierzał wykorzystywać poglądowo w czasie kolejnych zajęć terapeutycznych. - Nie wiesz, czego mógł chcieć? - zainteresowała się Dżesy. - Chyba wiem. Słyszał o czynnościowych badaniach MRI, na podstawie których tworzymy obraz mózgu pacjentów poddawanych operacji przy miejscowym znieczuleniu. Chciałby zajrzeć na salę operacyjną i przyjrzeć się temu, co robimy. Sądzi, że niektóre z jego kombinacji leków można by zastosować jako środki uspokajające w przypadku pacjentów, od których oczekujemy pełnej współpracy przy zabiegu. - Ciekawe. Zaprosiłaś go do obejrzenia operacji Sary? - Tak. Ale nie przyjdzie, bo jutro ma całodniową konferencję. Prosił, żeby przy następnej okazji powiadomić go telefonicznie. - Dobrze, postaram się pamiętać. A jak tam obchód? - Nie jest źle. Byłam u wszystkich z wyjątkiem Dejva Scolariego i Tamiki. Kiedy weszły do pokoju siedemset siedemnaście, futbolista Dejv Scolari obrzucił je beznamiętnym spojrzeniem. Dwudziestosześcioletni obrońca zespołu New England Patriots mierzył metr dziewięćdziesiąt przy wadze stu piętnastu kilogramów i ciało miał jak wyciosane z granitu. Od szyi w dół był sparaliżowany w następstwie czołowego zderzenia z innym graczem. W wyniku operacji ustawiono kręgi szyjne, ale rokowania co do wyzdrowienia były ostrożne: rzecz w tym, że Scolari całkowicie się poddał. - O, kolejne pocztówki - zauważyła pogodnie Dżesy, pokazując obwieszone kolorowymi kartkami ściany. - Idę o zakład, że prawie wszystkie od pięknych kobiet. - Nie czytałem. Pielęgniarki je powiesiły. Dżesy przeprowadziła szybkie, ale dokładne badanie. Uścisk palców chorego wydawał się nieznacznie mocniejszy niż poprzednio. - Zauważyłam poprawę, Dejv. Coś się zaczyna dziać. - Akurat. Nie widzę żadnej zmiany. - Posłuchaj, Dejv. Lubię rozgrywki, ale nie takie. Skoro mówię, że jest lepiej, to tak jest. Skończ wreszcie z tym. Jeżeli będziesz nastawiony negatywnie, to terapia nie przyniesie pożądanego efektu. Nie chcę być brutalna, ale prawda jest taka, że sam musisz sobie pomóc. Scolari odwrócił wzrok. - Jasne - mruknął. - Wedle rozkazu. Dżesy położyła mu rękę na ramieniu. - Zrozum, Dejv. Jakie karty dostajesz, takimi musisz grać. Trochę silnej woli, a wszystko będzie dobrze. Nie poddawaj się. Kiedy znalazły się na korytarzu, Dżesy powiedziała: - Zintensyfikujemy terapię. - Naprawdę myślisz, że zaczyna reagować? - Jestem tego pewna. Może to jeszcze nie przełom, ale już coś. Po prostu jest wciąż tak przybity, że trudno się z nim pracuje. Emily zdjęła z wózka kartę Scolariego i wpisała zalecenie zintensyfikowania zabiegów terapeutycznych. Chwilę potem skierowały się do pokoju siedemset dziesięć, który zajmowała trzynastoletnia Tamika Bing. Przed tygodniem Dżesy wycięła Tamice glejaka rozrastającego się w lewej półkuli mózgowej. Zważywszy na powagę sytuacji, wynik zabiegu operacyjnego był zadowalający. Ośrodek ruchu, o który się najbardziej obawiano, pozostał nienaruszony, choć wyglądało na to, że uszkodzeniu uległ ośrodek mowy. Dziewczynka popadła w jeszcze większą depresję niż Dejv Scolari. - Korzysta z laptopa, który jej przyniosła mama? - zainteresowała się Dżesy. - Nie. W domu podobno nie można jej było od laptopa oderwać. Traktowała go jak skarb, a teraz nie chce go nawet tknąć. Pokój Tamiki wypełniały pocztówki, obrazki, zwierzęta-przytulanki. Na łóżkowym stoliku, na wysokości kolan dziewczynki, znajdował się przenośny komputer. Tamika siedziała na łóżku pośrodku tego całego kolorowego rozgardiaszu i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. - Hej, hej, Tamiko - powitała ją Dżesy. - Co u ciebie? Żadnej odpowiedzi. Dżesy zerknęła na Emily, szukając pomocy. Emily wzruszyła ramionami. Krótkie badanie, na koniec jeszcze jedna próba wydobycia od pacjentki jakiejkolwiek odpowiedzi, w końcu obie skierowały się do wyjścia. W progu stał Carl Gilbride. Ordynator neurochirurgii był jak zwykle nienagannie ubrany: jasnobrązowy garnitur, jedwabny krawat, szykowne półbuty, złoty rolex, wykrochmalony i wyprasowany biały fartuch. Z falistymi ciemno blond włosami prosto od fryzjera i w okrągłych okularach bez oprawek przypominał Dżesy esesmana z filmów wojennych klasy B. - Witaj, Carl - odezwała się pogodnie. Gilbride nawet się nie poruszył. Obrzucił ją za to wściekłym spojrzeniem. - Czy ja dobrze słyszałem? Przeprowadziłaś operację z zastosowaniem robota? - huknął, nie przejmując się zupełnie obecnością pacjentki. - Za kogo ty się, do diabła, uważasz? - Carl, proszę - syknęła, wskazując na Tamikę. Zdołała przerwać tyradę Gilbride'a i wyszła z nim na korytarz. Stali teraz naprzeciwko siebie, oddzieleni stołem w jednym z gabinetów przyjęć. Dżesy podjęła spokojnie: - Nikogo nie skrzywdziłam, nie zrobiłam nic złego. Pete Roslanski już nie żył. Za życia pragnął, podobnie jak jego najbliżsi, żeby jego ciało mogło się do czegoś przydać. Ty akurat wyjechałeś, więc i tak bym nie mogła zapytać cię o zgodę. Gilbride wciąż był wściekły, wyglądał jak nadęty ropuch. Nerwy często go zawodziły w jej obecności. Była pierwszą i jak na razie jedyną kobietą, którą dopuścił do udziału w swoim programie badań - i jedyną kobietą w całym zespole lekarskim na neurochirurgii. Już po kilku pierwszych miesiącach pracy, podczas których nie szczędził jej kąśliwych docinków, zrozumiała, że musiało mu bardzo zależeć na jej wiedzy technicznej, skoro w ogóle zdecydował się ją zatrudnić. Ale były też i plusy. Miała dobrą posadę w szpitalu, który zaliczał się do czołówki w dziedzinie neurochirurgii, miała przyjaciół, jak choćby Emily, była najbardziej wziętym chirurgiem na oddziale, ustępując w tym względzie jedynie swojemu szefowi. No i miała ARTIE-ego. - Przepraszam, Carl - bąknęła, sama nie bardzo wiedząc, za co go właściwie przeprasza. -I powinnaś. Kto ci dał prawo bez mojej zgody angażować zespół operacyjny i radiologów? - Bili Wellman chwilę wcześniej odwołał swoją operację. Cały zespół czekał na następną, a Pete Roslanski... - Do cholery, Copeland, jeszcze nie skończyłem! - Przepraszam. - W laboratorium spisujesz się całkiem dobrze - ciągnął - ale zdajesz się zapominać, że podjąłem prace nad ARTIE-em na długo przed twoim przyjściem. To z funduszy, które ja otrzymuję, opłacam ciebie, Skipa Portera i sprzęt! Na patentach dotyczących ARTIE-ego widnieje moje nazwisko! Jeżeli będziesz o tym zapominać, pożegnasz się z pracą. To ci mogę obiecać. Dżesy ciężko westchnęła. - Co właściwie zrobiłam, że się tak wściekasz? - Co zrobiłaś? Ujawniłaś badania, nad którymi pracujemy. Przez przedwczesne wprowadzenie ARTIE-ego na salę operacyjną cały projekt może wziąć w łeb. Toczy się wyścig, który zwycięzcy może przynieść setki milionów dolarów i zapewnić miejsce w historii medycyny. To cholernie poważna sprawa. Jak bardzo poważna, świadczy choćby to, że byłem przesłuchiwany w ubiegłym tygodniu przez policję: chcieli wiedzieć, gdzie byłem, kiedy zginął Sylvan Mays. No i jest jeszcze ten gnojek ze Stanford. Nie wiem, jak daleko się posunął w pracach nad robotem, ale wiem na pewno, że musimy z nim rywalizować o każdego centa dotacji. Jeżeli rozejdzie się wieść o twojej wpadce na sali operacyjnej, to nie wiadomo, jak się to wszystko może potoczyć. -Ale... - Zamknij się i daj mi wreszcie dokończyć. Złożyłem już wniosek w naszej komisji do spraw badań klinicznych. Co według ciebie zrobią, kiedy się dowiedzą, że ARTIE wyżarł nieboszczykowi pół pnia mózgu? - To była drobna usterka natury technicznej, jestem tego pewna. - Czyżby? A jeśli to błąd człowieka? - Tak czy inaczej lepiej chyba, że sprawa wyszła na jaw teraz, a nie podczas operacji na żywym pacjencie - odparła Dżesy, przyciskając do boku ręce zaciśnięte w pięści. - Jestem przekonana, że chodzi o usterkę, łatwą do usunięcia. Skip już nad tym pracuje. - Wiem. Właśnie od niego wracam. Nie zapominaj, że to ja jestem jego szefem. Jutro rano chcę widzieć na biurku szczegółowy raport z przebiegu operacji. Nie czekając na odpowiedź, wymaszerował z pokoju. DZIEŃ, który miał zadecydować o losie Sary Devereau, zaczął się dla Dżesy już o piątej rano. Jak zawsze przed operacją, była podekscytowana i zdenerwowana. Czuła się jak miotacz na pierwszej bazie w meczu o Puchar Świata - z tą tylko różnicą, że jej nikt nie zastąpi na boisku. Perspektywa wystąpienia w głównej roli na sali operacyjnej wywoływała uczucie ekscytacji, jakiej doświadczają tylko nieliczni. Mówiąc szczerze, Dżesy uwielbiała to uczucie. Ubrała się w tenisówki, spodnie khaki, koszulę z kołnierzykiem na guziczki i niebieski rozpinany sweter. Spędziła minutę przed lustrem w łazience, szybko nakładając na usta błyszczyk i lekko pociągając tuszem rzęsy. Długie do ramion włosy miały naturalny kasztanowy kolor, ale niemal codziennie przybywało w nich srebrnych nitek. Stylistka z Newbury Street, do której Dżesy chodziła co dwa miesiące, namawiała, by je ufarbowała. Może kiedyś, pomyślała, spinając włosy z tyłu turkusową spinką. Teraz trzeba skupić się na operacji. Pokonała trzy kondygnacje schodów i wyszła z budynku drzwiami sutereny. Swede, jej pięcioletni saab, w deszczowe dni takie jak dzisiejszy lubił płatać figle. Dzisiaj zapalił przy pierwszej próbie, co wzięła za dobry znak. Ruch na ulicach był niewielki i już po piętnastu minutach znalazła się na parkingu "E". Stąd czekał ją ośmiominutowy odcinek do przejścia pieszo; biegnąc do budynku szpitala, z żakietem naciągniętym na głowę, po raz setny powtarzała sobie, że powinna kupić parasolkę. Kiedy dotarła na siódme piętro, Sara była już lekko oszołomiona po zaaplikowanych lekach. Przy łóżku siedział jej mąż Barry i trójka ich dzieci. - Zaczynałam już myśleć, że się nie pokażesz - odezwała się Sara. Mówienie sprawiało jej trudność. Dżesy uśmiechnęła się i wzięła ją za rękę. - Tym razem się uda, zobaczysz - zapewniła. - Będziemy nieustraszone. Zrobimy, co w ludzkiej mocy, i pokonamy chorobę. - Nieustraszone - powtórzyła Sara. - Wierzę ci, przewodniczko. - Jeszcze o jednej rzeczy musicie wiedzieć. Nawet jeżeli przyjmiemy, że operacja zgodnie z oczekiwaniami zakończy się pełnym sukcesem, to ostatecznych wyników możemy być pewni dopiero po kilku dniach, może nawet po kilku tygodniach. Guz przez długi czas uciskał tkankę nerwową mózgu. Kiedy go usuniemy, tkanka nerwowa wróci na swoje miejsce. Ale każda ingerencja w obszarze mózgu prowadzi do jego obrzęku, więc po operacji przez jakiś czas nie wszystko zapewne będzie funkcjonować jak należy. Nie powinnaś się tym zrażać. Jeżeli nie macie więcej pytań, zabieram się do pracy. Uściskała Barry'ego i dzieci, szepcząc każdemu z nich, by byli dzielni. Wmawianie im, że nie ma się czym martwić, byłoby zupełnie bez sensu. UKOŃCZYWSZY szybko obchód pozostałych pacjentów, Dżesy spędziła dwadzieścia minut na przejrzeniu zdjęć MRI i ustaleniu planu operacji Sary. Guz znajdował się dokładnie nad lewym uchem, tuż przy ośrodku Wernickego, który odpowiada za funkcje mowy, rozumienie mowy i pisma, oraz czytanie i pisanie. Największym zagrożeniem dla powodzenia operacji byłby zbyt niewielki zakres usunięcia guza, oddalający szansę wyleczenia. Ale równie realnym niebezpieczeństwem było pozbawienie Sary możliwości porozumiewania się z otoczeniem i skazanie jej na los niemowy. Tak jak miała w zwyczaju przed każdą operacją, Dżesy, nie spiesząc się, pokonała osiem pięter prowadzących do podziemnej części szpitala. Zatrzymała się na krótko przed oszklonymi drzwiami, wreszcie przekroczyła ich próg i znalazła się w świecie chirurgii wspomaganej metodą MRI. Kiedy wkrótce wyszła z szatni przebrana w czysty fartuch i buty, Emily w oddzielnym pomieszczeniu przedoperacyjnym wygalała Sarze głowę maszynką do golenia. Setki tysięcy dolarów kosztowało zaprojektowanie sprzętu chirurgicznego, który byłby niewrażliwy na działanie potężnych, nigdy nie wyłączanych magnesów. Nawet najdrobniejszy metalowy przedmiot po dostaniu się na salę operacyjną zamieniał się pod wpływem przyciągania magnetycznego w latający pocisk. W tej sytuacji taniej było zbudować niewielkie pomieszczenie przedoperacyjne, niż produkować maszynki do golenia z nieferromagnetycznym ostrzem. - Jak wam idzie? - spytała Dżesy. - Reakcja na leki przedoperacyjne doskonała. Możliwe, że zaczyna już widzieć gwiazdy. - Zwracając się do Sary, Emily żartobliwie dodała: - Pewnie by ci się spodobała twoja nowa fryzura. - Skoro Michaelowi Jordanowi dobrze jest w łysinie, to dlaczego by nie? - odparła Sara sennym głosem. - Jak tam, pani doktor, naostrzyła pani skalpel? - Wszystko gotowe. Pozostaniesz pod uśpieniem do czasu, aż skończymy hałaśliwą robotę. Kiedy się obudzisz, będziesz leżała na boku, z głową umocowaną w ramie. - Pamiętam. - Do gardła będziesz miała wprowadzoną rurkę, ale wyjmiemy ją, kiedy zechcemy cię o coś zapytać. Założymy ci także specjalne okulary, które ci pokazywałam. Będziesz widziała wyświetlane w nich słowa bądź obrazy i musisz mi wtedy opisać, co widzisz. Na tej podstawie będziemy tworzyć mapę części mózgu, które w danym momencie pracują. Nazywamy to obrazowaniem czynności metodą MRI... - Przepraszam, że przerywam ten uczony dyskurs - włączyła się Emily - ale obawiam się, że Sara jest zbyt oszołomiona, by cokolwiek zrozumieć. - Po prostu staram się być dokładna... Zespół anestezjologiczny? - Byron Leong, jesteśmy gotowi. Możesz zaczynać, Dżesy. - Wiele bym dała, żeby nie było takiej potrzeby... Do zobaczenia na sali. Podeszła do umywalki i zaczęła starannie myć ręce. Do głowy, nie wiedzieć czemu, przyszedł jej zwrot, który tyle razy słyszała rzucany lekkim tonem podczas różnych towarzyskich imprez: "To niezupełnie to samo, co operacja na mózgu". Poruszając się nieco ociężale w fartuchu chirurgicznym, Dżesy stanęła między cewkami skanera MRI. W tym czasie anestezjolog Byron Leong i pielęgniarka anestezjologiczna wprowadzali blat z Sara do tunelu skanera po lewej ręce Dżesy. - Damy jej niezbyt głęboką narkozę - wyjaśnił Leong. - Kiedy będziesz gotowa, wybudzimy ją najpóźniej w dwie minuty. Przez kilka godzin będzie musiała leżeć w niewygodnej pozycji na boku, ale po przebudzeniu nie będzie o niczym pamiętać. Dżesy umocowała głowę pacjentki w ramie, w której miała spoczywać przez całą operację. Następnie ustawiła promienie trzech laserów tak, by przecinały się dokładnie pośrodku miejsca, gdzie był zobrazowany guz. Wszystko było już gotowe do MRI. - Ciekawe, co można powiedzieć o cierpieniu człowieka, którego w czasie ataku bólu dotyka amnezja - odezwała się w zamyśleniu. - Mówisz jak filozof - zauważyła Emily. - Wiem. Podobne uwagi miały wymieniać między sobą jeszcze wielekroć w czasie operacji. Emily wyczuwała jakimś szóstym zmysłem, kiedy Dżesy potrzebuje rozmowy, a kiedy chce, by zostawić ją samą z własnymi myślami i ciążącą na niej odpowiedzialnością. Jeżeli Dżesy można było nazwać czołowym miotaczem w superlidze baseballa, to bystra i doświadczona Emily DelGreco była łapaczem, z którym Dżesy najchętniej współpracowała. Po dokładnym przygotowaniu antyseptycznym można było zaczynać. Dżesy przymknęła oczy, starając się wyciszyć. - Gotowi, Byron? - spytała, nie podnosząc powiek. - Możemy zaczynać. Wolno otworzyła oczy. - Ssanie - poleciła. - Skalpel proszę. Szybko i z wprawą zrobiła nacięcie w kształcie litery S tuż nad lewym uchem pacjentki, następnie odciągnęła skórę i zaczęła odsłaniać mięsień skroniowy - szeroki mięsień poruszający żuchwę. Specjalną wiertarką, kraniotomem, wykonała kilka otworów, które następnie połączyła otworami zrobionymi mniejszym wiertłem. - Stolarka gotowa - oznajmiła. Emily owinęła wycięty płat kostny w mokrą gazę i podała instrumentariuszce. Dżesy przesunęła palcami po grubej błonie okrywającej mózg. - Opona twarda mocno zbliznowaciała. - Znać wprawną rękę Gilbride'a - skomentowała szeptem Emily. - Ciii! - Dżesy uśmiechnęła się do niej oczami ponad maską. Z każdą kolejną warstwą operacja stawała się coraz trudniejsza. Zamknięcie naczyń żylnych w oponie twardej, których część była pokryta bliznowatą tkanką, mogło bardzo łatwo doprowadzić do udaru mózgu. - Jak ktoś jest dobry, to mu wszystko wychodzi - pochwaliła Emily, odciągając i mocując perfekcyjnie przeciętą oponę twardą. - Ciekawe, co by powiedziała Paulette, gdyby wiedziała, jak jej córeczka spędza całe dnie? Dżesy zbadała czubkami palców zwoje kory mózgowej. - Zrobimy szybką serię zdjęć z kontrastem. Proszę przygotować gadolinę do podania dożylnego. - Wyłączyła mikrofon i szepnęła do Emily: - Myślę, że moją matkę bardziej interesuje, jak spędzam całe noce. Jest przekonana, że w ogóle nie umawiam się na randki. - To za bardzo się nie myli. - Hej, chwileczkę. Przecież się umawiam, dobrze o tym wiesz. - Możesz dać przykład? - Choćby ten prawnik z Toronto. No wiesz, ten, którego poznałam w Cancun. - Nie chciałabym ci wypominać, ale to było prawie dwa lata temu. - Bo nie mam za dużo czasu. Gadolinę proszę. Spójrz, Emily, jest. Bardzo wyraźne zdjęcia. Byron, za dziesięć minut będę chciała ją budzić. Emily, załóż jej okulary, zacznę odsłaniać tego drania. Podstawą wszystkiego było tworzenie mapy metodą obrazowania MRI. Mapa guza, mapa pracy mózgu, potem nakładanie obu map na siebie. Rozbicie guza ultradźwiękami, przy zachowaniu mózgu w stanie nienaruszonym. Liczyła się też szybkość. Problemem był zawsze obrzęk mózgu. Im większy obrzęk, tym mniej wyraźna granica między tkanką mózgu a guzem. Wkrótce łatwa do wyodrębnienia część guza została usunięta. Odłączono narkozę. Sara Devereau leżała z otwartą czaszką, wracając do przytomności. - Saro, to ja. Wszystko idzie jak należy. Słyszysz mnie? - Tak - wychrypiała Sara. - Otwórz oczy i powiedz, co widzisz. Czynnościowy rezonans magnetyczny, kolejny cud techniki, powstawał na podstawie zmian chemicznych hemoglobiny w tych partiach kory mózgowej, gdzie komórki nerwowe, zużywając więcej energii, pobierają więcej tlenu z krwi. Dżesy bacznie obserwowała, jak na monitorze powstaje mapa funkcjonowania istoty szarej mózgu pacjentki. Chwilę potem radiolog nałożył na mapę obraz nowotworu. Dżesy przystąpiła na nowo do rozbijania komórek rakowych, z każdą chwilą zbliżając się do kory mózgowej. - Co teraz widzisz, Saro? Co robi człowiek na obrazku? -Jedzie... na... nartach. - A teraz? -Bie... gnie. - Zaczyna się obrzęk mózgu - szepnęła Dżesy. - Boże, ale puchnie! Byron, daj jej pięćdziesiątkę mannitolu. - Jest pięćdziesiątka. - Co teraz widzisz? Powiedz coś! Dżesy nagle ostygła w zamiarze przeprowadzenia radykalnego wycięcia guza. - Za duży obrzęk. Obraz ulega zniekształceniu. Byron, podamy steroidy. Daj dziesiątkę decadronu. - Jest dziesiątka. - Spokojnie, Dżes - odezwała się uspokajająco Emily. - Cudów nie dokonasz. Boże, weszłam za głęboko, Dżesy jęknęła w duchu. Była teraz napięta jak struna. W sytuacji, gdy obrzęk mózgu szybko postępował i zacierała się granica między komórkami zdrowymi a chorymi, kontynuowanie operacji wydawało się bezcelowe, żeby nie powiedzieć niemożliwe. A może usunęła już dosyć guza? - Saro, to ja, Dżes. Powiedz, co widzisz. Odezwij się. Sara wydała z siebie głuchy jęk. - Sama nie wiem - myślała głośno Dżesy. - Doszłam do ośrodka mowy. Może już go naruszyłam? Wygląda to tak, jakby guz wtopił się w tkankę mózgu. - Chcesz przerwać? -No nie wiem... A więc, stało się. Zawsze się modliła, by chwila taka jak dzisiaj nigdy nie nadeszła. Jeszcze raz obejrzała obrzęk zniekształcający obraz mózgu. Było za wcześnie, by ocenić, czy mannitol i decadron zmniejszą obrzęk; chociaż z trudem, ale dawało się jeszcze wyodrębnić poszczególne struktury. Jeżeli jednak poczeka na efekt działania leków, a okaże się, że obrzęk się powiększył, wówczas ryzyko uszkodzenia ośrodka mowy, być może również innych struktur, jeszcze wzrośnie. Jej napięcie osiągnęło szczyt. Dżesy uznała, że jedynym rozsądnym wyjściem jest przerwanie operacji. Zanim zdążyła oznajmić Emily swą decyzję, drzwi do sali operacyjnej otworzyły się szeroko i do środka wparadował mężczyzna. Miał na sobie lekarski fartuch i maskę, ale faliste ciemno blond włosy nie były niczym osłonięte, podobnie jak wypucowane półbuty. Carl Gilbride we własnej osobie. - Dżesy - zaczął, jakby nie zauważał, że odbywa się operacja mózgu - mam u siebie w gabinecie prezesa Cybermedu. Chciałby rzucić okiem na ARTIE-ego. - Prototyp, który wczoraj testowałam, jest rozebrany na części - wydusiła przez zaciśnięte zęby. - Możesz mu pokazać ARTIE-ego 2. - Przeszukałem całe laboratorium, ale nigdzie go nie znalazłem. Dżesy, z twarzą ukrytą pod maską, wzięła głęboki oddech. - Sprawdzałeś w szafce nad środkową umywalką? Trzymamy tam zawsze oba prototypy, zamknięte na klucz. - A nie... Dobrze, pójdę zobaczyć. Róbcie swoje. Gilbride okręcił się na pięcie i wyszedł jakby nigdy nic. Dżesy odniosła wrażenie, że napięcie spada. Nagłe wtargnięcie Gilbride'a uchroniło ją przed podjęciem decyzji, której żałowałaby pewnie do końca życia. W mózgu chorej wciąż znajdowało się zbyt wiele komórek rakowych. Niewiele brakowało, a zapomniałaby o obietnicy, którą dała Sarze i samej sobie. Miała być nieustraszona. - Uwaga, załoga, mówi kapitan - usłyszała swój głos. - Przygotujcie się na dłuższe posiedzenie. Czeka nas jeszcze kilka godzin pracy. ROZDZIAŁ 3 BOSTOŃSKIE Fleet Center było wypełnione niemal do ostatniego miejsca. Gimnastyczka Marci Sheprow spacerowała po wyłożonym dywanami pokoju dla VIP-ów. Dobiegający z widowni zgiełk przypominał jej szum oceanu. Oba odgłosy były osiemnastoletniej zawodniczce doskonale znane. Przez pierwszych dziewięć lat życia mieszkała z rodzicami na półwyspie Cape Cod, kolejnych osiem zaś spędziła na sali gimnastycznej w Houston. W uprawianej dyscyplinie sportu wspięła się na sam szczyt, zdobywając dwa złote medale olimpijskie i jeden brązowy. Cieszyła się ogromną popularnością, zwłaszcza w Nowej Anglii. - Hej, złotko, co słychać? - zaczepiła ją Shasheen Standon, najlepsza przyjaciółka Marci w drużynie amerykańskiej. - Chcesz gryza? - Podsunęła jej gruszkę. - Nie, dzięki. Głowa mnie jakoś boli i mam mdłości. - Skoro sama zaczęłaś ten temat, to powiem ci, że rzeczywiście nie wyglądasz najlepiej. - Skrócę ćwiczenia obowiązkowe, ale wycofać się nie mogę. Masz pojęcie, ilu siedzi dziś na widowni krewnych i znajomych? - Staraj się zbytnio nie forsować. Odpuść sobie niektóre trudniejsze elementy. - Pewnie tak zrobię. Marci mierzyła metr sześćdziesiąt pięć, była więc dość wysoka jak na gimnastyczkę. Odznaczała się jednak niezwykłą zwinnością i była najsilniejszą zawodniczką w drużynie. Dziś rzeczywiście nie czuła się najlepiej. Kiedy wykonała skłon, odczuła dziwną sztywność w prawej nodze, prawa ręka również wydawała się mniej sprawna. Może po prostu zmęczenie daje znać o sobie? W końcu tournee trwało już ponad miesiąc. - Za pięć minut masz występ - zawołał organizator, zaglądając do pokoju. Marci naciągnęła górę dresu i podążyła za resztą ekipy na arenę. Spiker zapowiedział przez głośniki występ ośmioosobowej drużyny i ogłosił kolejność ćwiczeń. Shasheen i Marci miały wykonywać skoki przez kozioł. Kiedy zmierzała do punktu startowego rozbiegu, Marci nie mogła pozbyć się wrażenia, że prawa noga i ręka coraz bardziej jej ciążą. Po raz pierwszy poczuła lęk. Patrzyła, jak koleżanka z drużyny wykonuje przepisowy skok przez kozioł. Potem spiker zapowiedział jej występ. Przebiegła wzrokiem trzy rzędy widowni po lewej stronie, gdzie siedzieli rodzice, siostra, krewni i znajomi. Barbara Sheprow, wyróżniająca się w tłumie ogniście rudymi włosami, uśmiechnęła się i wyrzuciła ręce w górę triumfalnym gestem. Marci zdała sobie sprawę, że cała widownia Fleet Center patrzy właśnie na nią. Patrzą i czekają. Stanęła na rozbiegu. Nie ma co dłużej zwlekać. Kto wie, jak będzie czuć się za chwilę. Stanęła na palcach i ruszyła biegiem w kierunku przyrządu, machając rytmicznie rękami. Biegła wolniej niż zazwyczaj, ale nawet będąc w tak kiepskiej formie, powinna przecież dać sobie radę. Dzielił ją jeden krok od punktu wybicia, kiedy straciła czucie w prawej nodze. Miała wrażenie, że trafia stopą w próżnię. Wybiła się w górę, nie dość jednak wysoko. Zdjęta strachem, wykonała niezdarny skręt w powietrzu i zwaliła się całym ciężarem na przyrząd, po czym poleciała bezwładnie do przodu. Zanim straciła przytomność, usłyszała trzask łamiącego się nadgarstka. - Dżesy, mówi Del Murphy. Możesz przyjść do izby przyjęć? Wiadomość od Murphy'ego, dyżurnego neurologa, otrzymała o dwudziestej pierwszej. Pięć ostatnich godzin spędziła na oddziale intensywnej terapii przy łóżku Sary Devereau, która nie odzyskała przytomności po dziewięciogodzinnej operacji. Dżesy nie mogła się pozbyć lęku, że jej przyjaciółka po przebudzeniu okaże się nie w pełni sprawna. O ile w ogóle się obudzi. - Dobrze, Murphy, zaraz do ciebie zejdę. Co tam macie? - Przywieźli Marci Sheprow. - Mówisz o tej gimnastyczce? - Właśnie. W trakcie dzisiejszego występu straciła przytomność, upadła i złamała sobie nadgarstek. Rękę ma już poskładaną i w gipsie, ale wykryliśmy u niej jakieś zmiany neurologiczne. Właśnie obejrzałem jej zdjęcie MRI. - Zabrzmiało to dosyć groźnie. - Może nie jest tak źle. Zejdź, sama zobaczysz. Spotkali się przed pokojem numer sześć i wspólnie obejrzeli MRI pacjentki. Zdjęcie przedstawiało wyraźnie umiejscowiony i dobrze widoczny guz, najpewniej oponiak we wczesnym stadium, który uciskał lewą półkulę mózgową, tuż nad obszarem kontrolującym ruch prawej ręki i nogi. Dobrą wiadomością, jeżeli w przypadku pacjenta z guzem mózgu jest to właściwe określenie, była lokalizacja guza i dająca dobre rokowania diagnoza. Dżesy bezskutecznie starała się doprowadzić do porządku wymięty fartuch. Najchętniej wykręciłaby się od rozmowy z matką Marci Sheprow. Pani Sheprow uchodziła za osobę apodyktyczną, nadopiekuńczą i ogromnie podejrzliwą. To ona zwykła dyktować warunki i niechętnie słuchała innych. - No cóż - westchnęła Dżesy i weszła, ociągając się, do pokoju przyjęć. Przedstawiła się najpierw Marci, następnie jej matce. Złota medalistka olimpijska wyglądała na osobę nader kruchą - i bardzo młodą. Barbara Sheprow spojrzała niespokojnie na siedzącego obok Dęła Murphy'ego. - Sądziłam... - wy dukała. - Doktor Murphy nie mówił, że... - Że jestem kobietą? - Nie miałam pojęcia, że kobiety mogą być neurochirurgami. - Faktycznie, nie stanowimy zbyt licznego grona. Jak się pani domyśla, żeby do czegoś dojść, musimy być dwakroć lepsze niż mężczyźni. Co do mnie, jestem doskonale wyszkolonym i doświadczonym neurochirurgiem. - Dziękuję za zapewnienie - odparła Barbara, bynajmniej nie sprawiając wrażenia uspokojonej. - Będę musiała porozmawiać z córką. Musi mi sama opowiedzieć, co się stało. To będzie pomocne w postawieniu diagnozy. Barbara po dość długim namyśle wyraziła zgodę. Pod jej czujnym okiem Dżesy przeprowadziła badanie neurologiczne i wywiad z pacjentką. Kiedy skończyła, z poczekalni wywołano ojca i młodszą siostrę Marci. - Paul, poznaj doktor Dżesy Copeland - zwróciła się do męża Barbara Sheprow. - Doktor Copeland pełni dziś dyżur na oddziale neurochirurgicznym i zajęła się Marci. Ma ocenić jej stan i orzec, co się stało. Dżesy wsunęła zdjęcia MRI do dwóch przeglądarek negatoskopów i wyjaśniła ojcu Marci, co wykazały badania. - Kiedy mogłaby pani przystąpić do operacji? - chciał wiedzieć Paul Sheprow. Małżonka pana Sheprow zesztywniała. - Ależ, Paul - odezwała się strofującym tonem. - Nie było jeszcze mowy o tym, kto przeprowadzi operację, a co dopiero, kiedy miałaby się ona odbyć. Pani doktor, czy to najlepszy szpital do tego rodzaju operacji? - Z całą pewnością jesteśmy jedną z wiodących placówek. Prowadzimy ważne programy badawcze i często wykonujemy operacje usunięcia guzów mózgu. - Gdyby to pani miała operować córkę, kiedy by to było? - Za dwa, trzy dni. Nie zwlekałabym dłużej niż tydzień. - Są jakieś inne możliwości leczenia? Dżesy pokręciła głową. W tym właśnie momencie do pokoju wparował Carl Gilbride. Do pełnego efektu brakowało mu chyba tylko akompaniamentu fanfar. Nienagannie ubrany - co rzucało się w oczy zwłaszcza na tle Dżesy w pomiętym fartuchu - emanował dostojeństwem i pewnością siebie. - Witam, pani Sheprow, witam pana, dzień dobry, Marci. Jestem doktor Gilbride, ordynator oddziału neurochirurgii - mówił, witając się z każdym po kolei, z wprawą zawodowego zapaśnika oddzielając Dżesy od Barbary Sheprow. - Zajrzałem do szpitala, żeby dowiedzieć się o stan zdrowia niedawno operowanego pacjenta, i oto słyszę o wizycie państwa. O jakim pacjencie mówisz? - miała ochotę zawołać. Raczej dowiedziałeś się o wszystkim z telewizji. Ależ trzeba mieć tupet! Przejmowanie chirurgicznej pałeczki zajęło Gilbride'owi zaledwie pięć minut. Gdyby wykazywał się podobną maestrią w sali operacyjnej, Sara Devereau najpewniej nie potrzebowałaby dwóch dodatkowych operacji. - Wolelibyśmy, żeby córką zajął się sam ordynator - odezwała się Barbara, nie patrząc Dżesy w oczy. Gilbride nadął się dumnie jak paw. - Proponuję pojutrze - oznajmił. - Mam co prawda zaplanowany na ten dzień wykład w Chicago, ale doktor Copeland na pewno chętnie mnie tam zastąpi. Prawda, Dżesy? - Prawdę mówiąc, mam w tej chwili na intensywnej terapii Sarę Devereau i powinnam... - Możesz polecieć jutro, pojutrze z samego rana wygłosisz wykład i wieczorem będziesz z powrotem. Weźmiesz mój pokój w Hiltonie. Przez ten czas chętnie zajmiemy się twoimi pacjentami. Dżesy zmierzała już ku drzwiom. Dobrze - zgodziła się. Zwracając się do Marci, powiedziała: - Życzę ci powodzenia i szybkiego powrotu na równoważnię. - Dziękuje, Dżesy - przerwał jej Gilbride. - Powiem Alice, mojej asystentce, żeby z samego rana przygotowała ci slajdy i bilety, Dżesy w odpowiedzi tylko skinęła głową. DOCHODZIŁA dziesiąta wieczór, a końca pracy wciąż nie było widać. Mimo to Dżesy postanowiła pójść do domu. Uznała, że piętnastogodzinny dyżur to aż nadto jak na jeden dzień. Bezczelne zachowanie Gilbride'a nie załamało jej, nie pozostało jednak bez wpływu na samopoczucie. Dopadł ją stres. Okolica szpitala nie należała do bezpiecznych, choć nigdy jeszcze w drodze na parking nie spotkała jej niemiła przygoda. Omijając teraz tłum dziennikarzy, czekających w holu na wiadomość o Marci Sheprow, odnotowała w książce swoje wyjście i wymknęła się ze szpitala. Była bezksiężycowa noc, ciemna i chłodna, w powietrzu unosiła się lekka mgła. Szła szybko w stronę parkingu "E", co chwila oglądając się za siebie. W pewnym momencie wyraźnie usłyszała czyjeś kroki. Mgła przeszła w równo padający deszcz. Kiedy znalazła się na żwirowym podjeździe, puściła się biegiem do samochodu. Mocowała się przez chwilę z kluczykiem, wreszcie otworzyła drzwi i wsunęła się za kierownicę. Z uczuciem ulgi zamknęła drzwi samochodu, wsadziła kluczyk do stacyjki i przekręciła. Cisza. - O nie! -jęknęła. Sprawdziła, że wycieraczki i światła są sprawne: a więc to nie akumulator. Wyłączyła wycieraczki i światła i ponownie przekręciła kluczyk w stacyjce. Bezskutecznie. Nagle aż wzdrygnęła się, słysząc ostre pukanie w szybę po stronie pasażera. - Proszę otworzyć drzwi - usłyszała zdecydowany męski głos. - Jestem z ochrony. Dżesy odrobinę uchyliła okno. - Identyfikator - poprosiła krótko. Mężczyzna pokazał identyfikator pracownika szpitala. Dżesy uspokojona uchyliła okno o kolejne kilka centymetrów. - Nie chce zapalić - poinformowała. - Może pani podnieść maskę? Dżesy posłuchała. - Pomóc panu? - Nie trzeba. Przewód wypadł z zapłonu, już wsadziłem z powrotem. Proszę teraz sprawdzić. Dżesy przekręciła kluczyk i samochód zapalił. Strażnik podszedł do okna od jej strony. - Gotowe - oznajmił. - Szedłem właśnie w stronę szpitala, kiedy zobaczyłem, że pani biegnie. Postanowiłem zaczekać i widzę, że dobrze zrobiłem. - Ma pan tu samochód? - Nie, jestem pieszo. - Podwiozę pana. - Otworzyła drzwi po stronie pasażera. - Dziękuję - powiedział, zajmując miejsce. - To ja powinnam podziękować. Nieznajomy był mniej więcej w jej wieku, szeroki w barach i słusznego wzrostu. Miał ciemne oczy i twarz o ostrych rysach, jakie zawsze się jej podobały. - Ależ pogoda! - Zsunął kaptur, odsłaniając krótko przystrzyżone ciemno blond włosy. - Jestem naprawdę wdzięczna za pomoc. Czy rzeczywiście sprawiałam wrażenie tak bezradnej? - Ależ skąd. Jestem tu nowy. Prawdę powiedziawszy, po służbie w marines praca w szpitalnej ochronie wydaje mi się nudnawa. Kobieta biegnąca w deszczu o tej porze od razu zwróciła moją uwagę. - Cała przyjemność po mojej stronie. Jestem Dżesy Copeland, pracuję tu jako lekarz. - Cieszę się, że panią poznałem. - Nie mógł nie zauważyć, że doktor Copeland prezentuje się lepiej niż na zdjęciu w spisie personelu szpitala. - Nazywam się Bishop, Alex Bishop. JAK można było przypuszczać, "pokój" Carla Gilbride'a w chicagowskim Hiltonie okazał się apartamentem. Dżesy z ciężkim sercem zostawiła Sarę pod opieką jednego z neurochirurgów, choć z drugiej strony była przekonana, że w czasie jej jednodniowej nieobecności stan chorej nie ulegnie radykalnej zmianie. Jedynym jasnym punktem ostatnich dni było poznanie Alexa Bishopa, szpitalnego strażnika, który naprawił jej zapłon w samochodzie. Bishop był w marines sanitariuszem, ale obecnie ubiegał się o przyjęcie na zaoczne studia medyczne w Northeastern University, kształcące pomocniczy personel medyczny. Sprawiał wrażenie osoby śmiertelnie poważnej, choć odznaczał się jednocześnie swoistym poczuciem humoru, które podobało jej się na równi z jego aparycją. Dżesy odłożyła przygotowane na wykład notatki i wyjęła z szafy dwie przywiezione do Chicago garsonki - ciemnoszary tradycyjny komplet i jasnożółtą garsonkę, na którą składała się kusa spódnica i krótki żakiet. Wybór był oczywisty. W żółtym żakiecie czuła się bardziej kobieco i dużo pewniej. Kto wie, może na sali znajdzie się jakiś wolny, nie zapatrzony w siebie, przystojniak? Emily miała rację: to trwa już zbyt długo. Najwyższy czas zrozumieć, że życie to coś więcej niż zaglądanie ludziom do czaszek. Pozbierała materiały do prezentacji, którą Gilbride z właściwą sobie skromnością zatytułował: "Robotyka i śródoperacyjne MRI - mariaż na wieki", po czym skierowała kroki do sali konferencyjnej. Czuła się znacznie pewniej, prowadząc wykład dla małej grupy, niż przemawiając do tłumu słuchaczy. Na szczęście prezentacja składała się głównie z komentarzy do slajdów i odbywała się przy zgaszonych światłach. Po około czterdziestu minutach jej występ dobiegł końca. Nie schodząc z mównicy, włączyła światło i zachęciła do zadawania pytań. Dwa pierwsze okazały się dziecinnie proste - chodziło o wyjaśnienie kilku detali, z czym poradziła sobie bez trudu. Trzecie pytanie zadał wysoki czarnoskóry neurochirurg z Kalifornii. Nazywał się Litton i brał udział w konkurencyjnych badaniach naukowych nad skonstruowaniem robota chirurgicznego. Dżesy spotkała go już kilka razy i wiedziała, że jest niezwykle inteligentny i całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Na dzisiejszy wykład spóźnił się piętnaście minut. Jeszcze zanim otworzył usta, wyczuła, że czekają ją kłopoty. - Roń Litton ze Stanford University - zaczął od przedstawienia się. - Gratuluję doskonałej prezentacji. Ale niepokoi mnie jedna rzecz. - Mianowicie? - Mówiła pani, że dotychczas testowaliście robota na zwierzętach i ludzkich zwłokach. I że doktor Gilbride dopiero teraz złożył wniosek w szpitalnej komisji do spraw badań klinicznych o pozwolenie na badania na żywych pacjentach. - Zgadza się. - W takim razie proponuję, żebyście uzgodnili państwo swoje wersje. Spóźniłem się na pani referat, bo nie mogłem się oderwać od ekranu telewizora. Obejrzałem dziennik i wywiad z doktorem Gilbride'em. Otóż dziś rano doktor Gilbride za pomocą ARTIE-ego przeprowadził zakończoną powodzeniem operację usunięcia guza mózgu u złotej medalistki olimpijskiej, gimnastyczki Marci Sheprow. Dżesy, po powrocie do hotelowego apartamentu, opadła na kanapę przed telewizorem. Widoczny na ekranie Carl Gilbride popisywał się przed kamerami. Po jego lewej ręce stał na sztalugach rysunek przedstawiający głowę Marci Sheprow, ukazujący umiejscowienie guza i drogę, jaką przebył ARTIE. Zupełnie jakby Carl Gilbride był generałem Szwarckopfem, a mózg Marci mapą Iraku. - Czy po oględzinach pacjentki może pan powiedzieć, doktorze, że robot chirurgiczny spisał się na piątkę? - pytał dziennikarz. Gilbride, emanujący powagą i dostojeństwem, posłał ciepłe spojrzenie ekipie obsługującej zwołaną przez niego konferencję prasową. - W neurochirurgii, Charlie, nie da się niczego przewidzieć ze stuprocentową pewnością - zaczął, składając dłonie w daszek. - W każdym razie panna Sheprow ma się obecnie doskonale i żywimy nadzieję na jej szybki powrót do zdrowia. Dzięki zastosowaniu robotyki śródoperacyjnej wstrząs związany z tradycyjną operacją został znacznie zredukowany. Carl, czy ty nie masz ani krztyny wstydu? Westchnęła w duchu, zastanawiając się nad swoją przyszłością w Eastern Massachusetts Medical Center. Czy miała inne wyjście poza złożeniem rezygnacji? Gilbride okłamał ją, mówiąc, że ubiega się o zezwolenie szpitalnej komisji do spraw badań klinicznych. Od dawna miał zezwolenie w kieszeni i czekał tylko na odpowiedni przypadek. No i jeszcze ta historia z guzem Marci Sheprow. Bez przesady można by powiedzieć, że średnio zdolny neurochirurg mógłby usunąć tego rodzaju oponiaka za pomocą wiertarki Black & Decker, łyżeczki i wojskowego noża. Nie o takich przypadkach myślano, projektując ARTIE-ego. Z drugiej strony strach pomyśleć, co by się stało, gdyby ARTIE 2 zepsuł się w czasie operacji. Dżesy dobrze pamiętała, jakie spustoszenia robot poczynił w mózgu Pete'a Roslanskiego. Nie dziwota, że Gilbride wściekł się na wieść o tym, iż przeprowadziła próbę na zwłokach. Przecież sam był od dawna gotowy i czekał tylko na odpowiedni moment, żeby przejść do historii. Aż wreszcie nadarzył się smakowity kąsek - Marci Sheprow. Konferencja prasowa trwała w najlepsze, ale Dżesy zobaczyła już wszystko, co chciała zobaczyć. Wzięła gorący prysznic, włożyła dżinsy i sweter, po czym spakowała się na lot powrotny. SATELITARNE wozy transmisyjne zaparkowane przed szpitalem były pierwszym dowodem na to, że Dżesy nie doceniła zainteresowania mediów osobą Marci Sheprow i ich fascynacji nowinką techniczną, która uratowała życie młodziutkiej gwiazdce sportu. W kilka minut dotarła na siódme piętro. Sara była nadal podłączona do aparatury wspomagającej oddychanie, ale dyżurny neurochirurg zapisał w karcie obserwacji, że pojawił się lekki odruch kaszlowy - pierwszy pomyślny znak. Dżesy przeprowadziła szybkie badanie neurologiczne: nadal brak odruchów, słabe napięcie mięśniowe. To nie była zwykła bitwa - Sara toczyła walkę o życie. Spoglądając na przyjaciółkę, Dżesy zadawała sobie pytanie, jak Barry i dzieci zareagują na wieść o jej postanowieniu odejścia ze szpitala. Gdyby przynajmniej Carl Gilbride trzymał się od niej z daleka. Ograniczone do minimum kontakty jakoś by zniosła. Była teraz zmuszona podjąć decyzję, która sprawi ból wielu bliskim jej osobom - a najdotkliwiej dotknie ją samą. Wpisawszy do karty Sary zalecenia dotyczące dalszej terapii, w kiepskim nastroju skierowała się na oddział. Zanim zdążyła otworzyć drzwi, zawołała ją siostra oddziałowa. - Hej, Dżesy - przywitała się i podała zaadresowaną do niej kopertę. - Doktor Gilbride wspominał, że pewnie dzisiaj wpadniesz. Kazał ci to oddać. Gnana ciekawością, Dżesy pospieszyła do pokoju i natychmiast otworzyła kopertę. KORESPONDENCJA WEWNĘTRZNA Od: Doktor medycyny Carl W. Gilbride, ordynator oddziału neurochirurgii. Dla: Doktor medycyny Roland Tuten, przewodniczący Komitetu do spraw Nominacji. Dotyczy: Doktor medycyny Dżesy D. Copeland, lekarz neurochirurg. Szanowny Panie Doktorze, Niniejszym pragnę Pana powiadomić o zamiarze awansowania doktor Dżesy D. Copeland ze stanowiska asystenta klinicznego na stanowisko docenta neurochirurgii. Decyzja o awansie wejdzie w życie z chwilą zatwierdzenia przez Komitet. Doktor Copeland dała się poznać jako wzorowy pracownik naszego oddziału i wniosła cenny wkład w rozwój programu robotyki śródoperacyjnej. W uznaniu wspomnianych zasług pragnę przyznać jej wyższy tytuł naukowy. Docentura - poważny krok do uzyskania dożywotniej posady, w ślad za tym znaczny wzrost uposażenia. Do tej pory sądziła, że w najlepszym razie może spodziewać się awansu za dwa, trzy lata. - Chciałem z tobą porozmawiać, ale wolałem zaczekać, aż zapoznasz się z listem. - W drzwiach stał Carl Gilbride. - W normalnym świecie za przyjęcie łapówki ludzie idą siedzieć - odparła, pokazując list. Gilbride wślizgnął się do pokoju i zamknął za sobą drzwi. - Nazywaj to jak chcesz. W każdym razie należy ci się. Wiedziałem, że będziesz zła po tym, co się stało. - Zła? Jestem przerażona, wściekła i upokorzona. Dobrze wiesz, że ARTIE nie był jeszcze gotowy. - Skip Porter powiedział mi co innego. Kłopoty, które sprawił ci ARTIE podczas tamtej operacji, były natury czysto mechanicznej - pękł przewód. Poza tym, czy nowy wynalazek albo lek jest kiedykolwiek w stu procentach gotowy? - Oszczędź mi tego, proszę. - Dżesy pokręciła wolno głową. - Niepotrzebnie naraziłeś życie tej dziewczyny. - Gdyby ARTIE zaczął sprawiać kłopoty, byłem przygotowany na otwarcie czaszki. I nie mów, że użycie ARTIE-ego było niepotrzebne. Spójrz tylko. Gilbride wyjął z teczki grubą biurową kopertę. W środku znajdowały się wydruki kilkudziesięciu e-maili z gratulacjami, zapisy rozmów telefonicznych i faksy z całego świata. - Mam faksy od instytucji, które dofinansują nasze badania albo rozważają taki zamiar - mówił, opróżniając kopertę. - O, na przykład ten, od dyrektora naczelnego Macintosh Foundation w Los Angeles. Słyszałaś o nich? - Oczywiście. Szanowny doktorze Gilbride, Gratuluję udanej próby zastosowania śródoperacyjnej robotyki podczas operacji Marci Sheprow. Jak Panu wiadomo, Macintosh Foundation wspiera rozwój nauk medycznych, gdyż te mają bezpośrednie odniesienie do społeczeństwa. Wiem, że oczekuje Pan naszej odpowiedzi w sprawie wniosku o przyznanie dotacji. Jesteśmy pełni uznania dla Pańskich osiągnięć i rozważamy możliwość uhonorowania prowadzonych przez Pana badań jedną z nagród pierwszego stopnia, która opiewa na sumę trzech milionów dolarów. W razie potrzeby uzyskania bliższych informacji, będę kontaktował się z Panem osobiście. Z poważaniem, Eastman Tolliver dyrektor Fundacji - Trzy miliony - powtórzyła Dżesy z niekłamanym podziwem. - To dopiero początek. Dzięki ostatniej operacji nasz program awansuje do ścisłej krajowej czołówki. - Doceniam to wszystko, ale nie potrafię ci wybaczyć, że mnie okłamałeś. Mówiłeś, że nie masz jeszcze zgody komisji. - Wcale nie kłamałem. Przycisnąłem komisję i dostałem zezwolenie dzień po przyjęciu Marci do szpitala. Nie wcześniej, Dżesy obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. - Możesz to udowodnić? - Jeżeli ci na tym zależy. Masz prawo się gniewać, ale nie chciałbym, żebyś odeszła. Stąd ten wniosek o awans. No i co powiesz? Twierdząc, że nie okłamał jej w sprawie komisji, Gilbride pozostawiał Dżesy uchyloną furtkę: mogła bez utraty honoru pracować nadal w szpitalu. To jej wystarczało. - Jutro zacznie się tu prawdziwe szaleństwo - zaczęła ostrożnie. - Postaram ci się pomóc. - Mówisz jak prawdziwy gracz. ALEX Bishop zamieszkał w wynajętej umeblowanej kawalerce, w cieszącej się złą sławą dzielnicy, kilometr od szpitala. Minęła północ i jego zmiana w szpitalu dobiegła właśnie końca. W drodze do domu kupił w nocnym sklepie dietetyczną pepsi. Wszystko zaczynało się powoli układać w jedną całość. Po udanej operacji Marci Sheprow z zastosowaniem robota Bishop nie miał wątpliwości, do którego z lekarzy zwróci się Claude Malloche. Carl Gilbride był w tej chwili jedynym kandydatem. Dyskretne zebranie informacji na temat Gilbride'a nie było prostym zadaniem, ale sztuczka z zapłonem w samochodzie doktor Copeland powinna ułatwić sprawę; wkrótce wyciągnie z pani doktor resztę interesujących go informacji. Na razie wiedział tylko tyle, że Carl Gilbride, podobnie jak Sylvan Mays, zmierza do stworzenia własnego imperium. Pochodził z ubogiej rodziny i odkąd tylko stało się to możliwe, zaczął żyć ponad stan. Państwo Gilbride należeli do bostońskiej śmietanki towarzyskiej i pan doktor z całą pewnością wydawał się osobą, którą Claude Malloche mógłby kupić. Bishop miał nadzieję, że dzięki znajomości z Dżesy Copeland zdobędzie brakujące informacje oraz uzyska dostęp do pacjentów na neurochirurgii. Podczas rozmowy z nią odniósł wrażenie, że nie pozostaje w zbyt zażyłych stosunkach z Gilbride'em. Robiła to, co do niej należało. Alex westchnął. Wszystko byłoby dużo prostsze, gdyby wiedział, jak Malloche wygląda. Rzecz w tym, że ów rzadko załatwiał interesy osobiście, wolał posługiwać się podstawionymi osobami. Tym razem jednak będzie musiał pojawić się sam. MINĘŁY dwa dni od zakończonej powodzeniem operacji Marci Sheprow. Dwa dni wypełnione wizytami dziennikarzy, stosami faksów i niekończącymi się konferencjami prasowymi. Dla Dżesy sukces Carla Gilbride'a oznaczał też więcej obowiązków. Poza swoimi pacjentami musiała zajmować się również pacjentami ordynatora. Jedynym jasnym punktem była pogłębiająca się znajomość z Alexem Bishopem. Wczorajsze przypadkowe spotkanie w bufecie skończyło się półgodzinną wieczorną "randką" przy kawie. Bishop okazał się nadspodziewanie interesującym mężczyzną. Starszy od niej o dwa lata, miał za sobą nieudane małżeństwo i był bezdzietny. Podczas służby w marines ukończył koledż, uzyskując dyplom z filozofii, brał też udział w wojnie w Zatoce Perskiej. Lubił te same filmy co ona, wydawał się też bardzo oczytany. Umówili się na ponowne spotkanie dziś wieczorem - w tym samym miejscu, o tej samej porze. Z wyjątkiem przyjęcia dwóch nowych chorych, na oddziale niewiele się zmieniło. Za to Dejv Scolari sprawiał wrażenie odmienionego: spojrzenie miał pogodniejsze i kiedy weszła do pokoju, powitał ją uśmiechem. - Witam panią doktor. Co słychać? - Jakoś leci. Zajrzałam do ciebie wczoraj, ale spałeś. Widzę, że znowu dostałeś listy. - Poprosiłem mamę, żeby odpisywała na niektóre w moim imieniu. Ja dyktuję, a mama pisze. Serce skoczyło jej z radości. W medycynie cuda się zdarzają, wiedziała jednak doskonale, że podstawowym składnikiem powodzenia jest wiara w siebie i pozytywne myślenie. - Wspaniale, Dejv. Cieszę się, że znalazłeś sobie zajęcie. - Chciałem pani jeszcze coś pokazać. Zacisnął zęby i zmrużył oczy z wysiłku. Nagle uniósł prawą rękę i poruszył palcami. Było to ledwo dostrzegalne, jakby lekki wiatr muskał sitowie. Ale w neurologii jakikolwiek ruch jest dowodem, że nerwy pozostały nienaruszone. Dżesy uściskała go z radości. - Wspaniale, Dejv. To ogromny krok do przodu. Teraz czeka cię huk roboty. - Jestem gotowy. Dżesy do końca obchodu poruszała się, jakby urosły jej skrzydła. DOKŁADNIE o dwudziestej drugiej Alex opuścił wyznaczony mu rejon dozoru, by podobnie jak wczoraj przejść się po oddziale neurochirurgii na siódmym piętrze. Zwracał uwagę na każdego nowego pacjenta w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu pięciu lat. Dzisiaj jednak poruszał się z przewodnikiem. Dżesy Copeland, która drugi już raz z rzędu przyszła na wieczorne spotkanie w bufecie, zaproponowała, że oprowadzi go po swoim miejscu pracy. Nie miała pojęcia, że jej gość bawi tu nie pierwszy raz. Korzystając z tego, że Dżesy musiała się zająć pacjentem, Bishop przespacerował się korytarzem, zaglądając do poszczególnych sal. Na podstawie danych ze szpitalnego komputera wiedział, że w grę wchodzi tylko siedem osób. Po zakończeniu krótkiego obchodu był prawie pewny, że Malloche'a nie ma w żadnej z sal. W końcu z pokoju siedemset trzynaście wyszła Dżesy i szybkim krokiem ruszyła w jego stronę. Może nie była oszałamiającą pięknością, ale mogła się podobać. Przykro mu było, że musi ją okłamywać, ale w jego pracy umiejętność posługiwania się kłamstwem bywała warunkiem przeżycia. Kiedy dopadnie Malloche'a, wszystko jej wytłumaczy. W innych okolicznościach nie miałby nic przeciwko nawiązaniu z Dżesy bliższej znajomości. Ale nie pora teraz na to. Cały plan opierał wyłącznie na przeczuciu i Alex miał niespełna dwa tygodnie, by osiągnąć to, co mu się nie udawało od pięciu lat. - Przepraszam, że musiałeś tyle czekać - zagadnęła. - Nic się nie stało. - Niezupełnie. Pacjentowi, od którego wracam, trzeba wykonać nakłucie lędźwiowe. - Skoro musisz się nim zająć, to idź. Ja i tak powinienem już wracać, bo inaczej wyleją mnie jeszcze przed pierwszą wypłatą. - Miło się z tobą rozmawiało. Szkoda, że tak krótko. - Nie miałabyś ochoty spotkać się gdzieś poza szpitalem? - Zaraz, czy chcesz powiedzieć, że coś takiego jak "poza szpitalem" w ogóle istnieje? - Mogę to udowodnić. - W takim razie dobrze. Co powiesz na pojutrze wieczorem? - Akurat wtedy mam służbę. Może dzień później? - Niestety, wypada mi dyżur. - A jutro na lanczu? - Spróbuję. Ale najpierw zadzwoń. Sława Gilbride'a ma swoją cenę i właśnie ja muszę ją płacić. Nie tak łatwo umówić się na randkę, co? - Nie przejmuj się. To, na czym nam naprawdę zależy, nigdy nie przychodzi łatwo. Przemierzając długi korytarz, przyłapał się na tym, że nie potrafi przestać o niej myśleć. Może sprawiły to jej oczy i sposób, w jaki się uśmiechała? Starał się tę myśl od siebie odpędzić, ale natrętne pytanie wciąż powracało: jak by to było móc trzymać ją w ramionach? Przez pięć ostatnich lat, w całości podporządkowanych tropieniu Malloche'a, jego życie miłosne ograniczało się do sporadycznych jednorazowych przygód. I tak było najlepiej. Dżesy Copeland była kobietą, której winien się wystrzegać. Pogrążony w zadumie skręcił za róg i omal nie wpadł na leciwego, przygarbionego sprzątacza, który wycierał podłogę koło gabinetu Carla Gilbride'a. - Przepraszam - mruknął Bishop i poszedł dalej, ledwo rzuciwszy okiem na mężczyznę. Claude Malloche, mocno postarzały za sprawą bielutkich jak śnieg włosów i takichże sztucznych wąsów, nie przestawał pucować mopem podłogi. Kiedy upewnił się, że strażnik odszedł, wyjął z kieszeni niepozornie wyglądający przedmiot, za jego pomocą w piętnaście sekund otworzył drzwi gabinetu Gilbride'a, po czym zniknął w środku, zabierając ze sobą mopa i wiadro. Szybkim krokiem przemierzył sekretariat, wszedł do pokoju Gilbride'a i zamknął drzwi. Porozkładał leżące na biurku papiery i przystąpił do ich fotografowania. Kiedy skończył, zabrał się za szafkę z aktami. Dwadzieścia minut później, z trzema rolkami filmów w kieszeni, Malloche znalazł się z powrotem na korytarzu, zmierzając jakby nigdy nic do wyjścia. ROZDZIAŁ 4 CHOCIAŻ samej z trudem przychodziło jej w to uwierzyć, kolejne dni w szpitalu były dla Dżesy jeszcze bardziej gorączkowe i wyczerpujące. Poza wykonywaniem swoich obowiązków musiała zajmować się również pacjentami Gilbride'a, podczas gdy pan ordynator dalej uganiał się za sławą i funduszami na kontynuowanie badań. Wśród tego morza szaleństwa Alex Bishop jawił się wyspą szczęśliwości. Co prawda nie udało im się spotkać poza szpitalem, ale za to odwiedzał ją na oddziale w każdej wolnej chwili. Bała się tylko, że przy jej obecnym rozkładzie dyżurów i wieczornej zmianie Alexa długo jeszcze będą skazani na "szpitalne" randki. Pojawiła się jednak szansa, że może uda im się wreszcie to zmienić: nazajutrz mieli zjeść razem lancz w North End, w dzielnicy włoskiej. Udana operacja Marci Sheprow spowodowała masowy napływ pacjentów, co tylko pogłębiło problem braku czasu. Terminarz operacji był zapełniony na najbliższe trzy tygodnie. Część przypadków kwalifikowała się do zabiegów z zastosowaniem ARTIE-ego, Dżesy nie miała jednak stuprocentowej pewności, czy robot jest do ich wykonania gotowy. To samo mogła powiedzieć o sobie. Kilkoma prostszymi przypadkami na pewno zajmie się Gilbride. Biorąc pod uwagę natłok spraw, które odrywały uwagę ordynatora, oraz jego niewielkie kwalifikacje chirurgiczne, Dżesy obawiała się, że nieszczęście może się wydarzyć w każdej chwili. O szóstej wieczorem zaczęło się trochę uspokajać. Kiedy jednak, uporawszy się z papierkową robotą, zamierzała pójść na obchód, zadzwonił telefon. Nie zdziwiła się, słysząc głos ordynatora oddziału. Gilbride miał dla niej nowe zajęcie. - Witaj, Dżesy - zaczął. - Przepraszam, że dzwonię w tej sprawie dopiero teraz, ale mam właśnie przerwę w nagrywaniu programu "O czym się mówi" dla Kanału Piątego. - Nie ma sprawy - odparła Dżesy głucho. - O co chodzi? - Pamiętasz może ten faks od Eastmana Tollivera z Macintosh Foundation? - A jakże. Trzech milionów dolarów tak łatwo się nie zapomina. - Właśnie dostałem wiadomość, że Tolliver przyjeżdża zapoznać się ze stanem naszych badań. Jest tylko jeden szkopuł. Jutro o dziewiątej rano występuję w radiowym programie "Poranek z Donem Imusem", a potem mam spotkanie z administracją szpitala. Uzgodniłem więc z Tolliverem, że po przyjeździe skontaktuje się z tobą. Jeśli będzie miał jakieś życzenia, albo zechce coś zobaczyć, zajmiesz się tym. Gdybym nie zdążył wrócić, zaproś go na lancz. Słuchaj, producent daje mi już znaki, że muszę kończyć. Spisz się dobrze, Dżes. Trzy miliony to kupa forsy na nowe badania. Zanim zdążyła coś powiedzieć, rozłączył się. - Nawet najgorsza rana musi kiedyś przestać krwawić - mruknęła pod nosem, wyobraziwszy sobie Alexa Bishopa paradującego nazajutrz o zachodzie słońca z półmiskiem scaloppini. Nie tracąc więcej czasu, zajrzała po raz trzeci tego dnia do pokoju, gdzie leżała Sara. Przy łóżku chorej siedziała wolontariuszka i wcierała jej krem w ręce. Dziewczyna była nowa, Dżesy widziała ją pierwszy raz: młodziutka brunetka, chuda jak patyk, o dużych ciemnych oczach i krótko przystrzyżonych włosach. - Dzień dobry - powitała ją Dżesy. Dziewczyna skoczyła jak oparzona. - Jestem doktor Copeland. - Ooo... Dzień dobry. Mam na imię Lisa, właśnie dziś podjęłam pracę. - Witamy w krainie Oz. Widzę, że szybko się wciągnęłaś. - Dziękuję. W szkole średniej często pracowałam w szpitalu w charakterze wolontariuszki. Teraz jestem na półrocznym urlopie dziekańskim i zastanawiam się, co robić dalej. - Myślałaś o medycynie? Lisa zarumieniła się. - Nie bardzo sobie radzę z naukami ścisłymi - wyznała. - Wybiorę chyba zajęcia z dziećmi. Pewnie też dlatego, że los obdarzył mnie takim smarkatym wyglądem. To miło z pani strony, że poświęca mi pani tyle uwagi. Lekarze są zazwyczaj tak zabiegani i nie mają czasu porozmawiać. ZGODNIE z zapowiedzią, Eastman Tolliver, facet od trzech milionów dolarów, zjawił się nazajutrz rano w Eastern Massachusetts Medical Center. Dżesy przyjechała do szpitala już o szóstej, myśląc z irytacją o czekającym ją dniu: zamiast spędzić kilka miłych chwil z dala od szpitalnych sal w towarzystwie Alexa, będzie musiała niańczyć biurokratę z fundacji. Spotkanie z Tolliverem okazało się wszakże miłą niespodzianką. Odznaczał się dystyngowanym wyglądem, miał ciemne oczy o inteligentnym spojrzeniu, siwiejące na skroniach włosy i wyraziste rysy. Na dodatek okazał się czarującym, bystrym rozmówcą o nienagannych manierach. Przy homarze w restauracji Sandpiper opowiedział jej o sześciu latach pracy w Macintosh Foundation. Rozmawiali również, rzecz jasna, o ARTIE-em i Carlu Gilbridzie. Półtorej godziny minęło jak jedna chwila. Kilka razy musiała go przeprosić, żeby odpowiedzieć na telefon. - Naprawdę miło się z panem rozmawia - rzekła wreszcie - ale czekają na mnie pacjenci. Jeżeli się za chwilę nie pojawię, gotowi są pewnie założyć związek zawodowy. Na którą jest pan umówiony z Carlem? - Myślałem, że pani wie - odparł, przyglądając się jej dziwnie. - O czym? - Rozmawiałem z doktorem Gilbride'em rano przez telefon. Poinformował mnie, że został zaproszony do jutrzejszego wydania telewizyjnego programu "Dzisiaj". Po południu leci do Nowego Jorku na spotkanie z producentami. Ma wrócić jutro po dwunastej, od razu po zakończeniu audycji. - Przepraszam, nic nie wiedziałam - wydukała. - Obiecał panu, że do jego powrotu będę się panem zajmowała? - Coś w tym rodzaju. - Nie bardzo wiem, co powiedzieć. Chętnie poświęciłabym panu więcej czasu, ale mam dzisiaj dyżur. - Właściwie mógłbym zacząć oficjalną część pobytu od jutra. Przyda mi się trochę odpoczynku. Przyjechałem do szpitala prosto z lotniska. Pojadę teraz zameldować się w hotelu. - Na pewno pan sobie poradzi? - Zapewniam panią, że jestem bardzo zaradny. Pokonali pieszo trzy przecznice dzielące ich od szpitala. Tolliver zabrał bagaż podróżny, który zostawił u Dżesy. - Dziękuję za wszystko. Spodziewam się, że Carl zdaje sobie sprawę, jaki nieoceniony skarb ma w pani osobie. - A jakże, bez przerwy mi to powtarza. LEDWO Dżesy uporała się z pacjentami, Alice Twitchell, sekretarka Gilbride'a, przyniosła nowy stos papierzysk. - Przykro mi - zaczęła ze zmieszaną miną - ale ma pani jeszcze jednego pacjenta. Rolf Hermann, niemiecki hrabia czy coś w tym rodzaju. Ma guza mózgu. Wygląda na to, że jego żona rozmawiała przez telefon z doktorem Gilbride'em. Czekają teraz przed jego gabinetem. Pani Hermann mówi, że nie ruszą się z miejsca, dopóki Gilbride ich nie przyjmie. Rzecz w tym, że Gilbride jest teraz w Nowym Jorku. - Wiem. Boże, niemiecki hrabia! Dobrze, porozmawiam z nim. Podczas gdy pacjenci Dżesy i innych lekarzy musieli czekać na korytarzu, Gilbride miał własną poczekalnię - wyłożony orzechową boazerią pokój, ze skórzanymi fotelami, który nie ustępował elegancją sąsiadującemu z nim gabinetowi ordynatora. Hrabia i jego małżonka wyglądali na osoby przywykłe do przebywania w luksusowych wnętrzach. W fotelach na wprost nich zasiadało dwóch mężczyzn i kobieta, wszyscy troje blisko trzydziestki. Nie uszło uwagi Dżesy, że przedstawiając całą trójkę, pani Hermann podkreśliła, że są to dzieci męża. Żadne nie wstało, żeby się przywitać. Rolf Hermann był mężczyzną potężnej postury. Wyglądał na czterdzieści lat, ale sądząc po wieku dzieci, musiał mieć co najmniej o dziesięć więcej. Kwadratowa szczęka, gęste, kruczoczarne, napomadowane włosy, zaczesane do tyłu. Mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. Jego żona, która przedstawiła się jako hrabina Orlis Hermann, sprawiała oszałamiające wrażenie. W wieku czterdziestu kilku lat zachowała figurę modelki; ładną porcelanową buzię okalały proste blond włosy, artystycznie przycięte na wysokości ramion. Zimne niebieskie oczy przylgnęły do Dżesy niczym magnes, dając jej do zrozumienia, kto tu wydaje rozkazy. - Miło mi państwa poznać - odezwała się Dżesy. - Pracuje na stanowisku docenta na tutejszym oddziale neurochirurgii. - Bardzo nam miło - Orlis Hermann odpowiedziała nienagannym angielskim. - Ale mieliśmy się spotkać z doktorem Gilbride'em. - Przykro mi, ale doktor Gilbride do jutra przebywa w Nowym Jorku. - Jak to? Umówił się z nami na dzisiaj. - Mówiąc to, Orlis pokazała kopertę ze zdjęciami rentgenowskimi. - Mąż ma guza mózgu i doktor Gilbride podjął się go zoperować. - Skoro tak powiedział, to na pewno to zrobi. Ostatnio jest bardzo zajęty. Pomagam mu we wstępnych badaniach nowo przyjmowanych pacjentów. Chętnie zbadam pani męża, ale nie w poczekalni. Rolf Hermann nachylił się do żony i szepnął jej coś na ucho. Zacisnęła usta, w końcu jednak podała Dżesy zdjęcia. - Gdzie mamy przejść? - spytała. - Mój gabinet może pomieścić trzy osoby. Dzieci pana hrabiego będą musiały poczekać na korytarzu. Dżesy poprowadziła gości do swojego pokoju. Rolf Hermann szedł pewnym krokiem, nie uszło jednak jej uwagi, że lekko pociąga prawą nogą. Dzieci Hermanna zostały na zewnątrz. - Mąż zna angielski - podjęła pani Hermann. - Doskonale rozumie, co się do niego mówi, i radzi sobie z mówieniem, choć nie tak dobrze jak ja. Prosił mnie więc, żebym mówiła w jego imieniu. - Doskonale. Ale proszę pamiętać, panie hrabio, że w każdej chwili może pan coś od siebie dodać bez obawy, że będę oceniała pana angielski. Po raz pierwszy na twarzy hrabiego zagościł uśmiech. - Bardzo dziękuję - odparł, starannie akcentując słowa. - Orlis, zaczynaj, proszę. - Dwa miesiące temu mąż miał atak. Stracił przytomność i upadł. Nasz lekarz zalecił badanie MRI. Dżesy wsunęła zdjęcia MRI w podświetlane przeglądarki na ścianie. Lity duży guz, najpewniej oponiak u podstawy płatów czołowych, świecił jasno na tle ciemniejszej, zdrowej tkanki mózgu. Lokalizacja guza stwarzała duże zagrożenie, a jego masa dosłownie wciskała się w tkankę mózgu. Idealne zadanie dla ARTIE-ego. - Guz znajduje się tutaj. - Dżesy pokazała na zdjęciu. - Właśnie. Lekarz skierował nas do neurochirurga, zastrzegł jednak, że nie ma gwarancji, iż guza uda się usunąć bez uszkodzenia zdrowej tkanki. Zasugerował, byśmy poszukali chirurga w Ameryce. Właśnie byliśmy w trakcie poszukiwań, kiedy doszła do nas wiadomość o operacji, którą doktor Gilbride przeprowadził na tej małej gimnastyczce. - Doktor Gilbride na pewno postara się pomóc. Ale operacje tego typu zawsze są ryzykowne. Może, niestety, dojść do zaburzeń neurologicznych. - Wolelibyśmy rozmawiać na ten temat z doktorem Gilbride'em. - Naturalnie. Proszę zatem przyjść jutro po południu, powinien już wrócić. - Nie po to pokonaliśmy kilka tysięcy kilometrów, żeby teraz sobie pójść. Nie chcemy niepotrzebnie ryzykować. Mąż miał już jeden atak. Jeżeli zdarzy się następny, lepiej, żeby stało się to w szpitalu. Uregulujemy należność za pobyt gotówką, a więc ewentualny problem z ubezpieczeniem odpada. - Nie jestem pewna, czy to możliwe. - Proszę porozmawiać z dyrektorem szpitala. - Tak też zrobię. Kilka minut potem Dżesy była już po rozmowie z dyrektorem generalnym, Richardem Marcusem. Marcus potwierdził to, co ona wiedziała od dawna: w kierowaniu szpitalem chodzi głównie o pieniądze. - Dyrektor chętnie się z państwem spotka - oznajmiła po powrocie. - Mamy wolny pokój na neurochirurgii. - Właściwie potrzebne nam będą dwa pokoje. Dzieci hrabiego chcą mieszkać blisko ojca. Zapłacimy każdą cenę. Dżesy nie zamierzała dyskutować. - Pani hrabino - odparła spokojnie - jeżeli doktor Marcus wyrazi zgodę, to nie widzę przeszkód. Czy coś jeszcze? - Tak. Chciałabym wiedzieć, pani doktor, kiedy zostanie przeprowadzona operacja. - Lista oczekujących jest bardzo długa. Przyjdzie państwu trochę poczekać. Hrabina Orlis Hermann uśmiechnęła się z wyższością. - To się jeszcze okaże. NAZAJUTRZ po południu Dżesy czekała w gabinecie Gilbride'a na Eastmana Tollivera, który miał towarzyszyć im obojgu w obchodzie. Carl, który wrócił niedawno z Nowego Jorku, świecił triumfy: w programie "Dzisiaj" zarezerwowano dla niego pełne dziesięć minut! Teraz starał się wyciągnąć z Dżesy informacje, które mogłyby zwiększyć szansę na uzyskanie trzymilionowej dotacji. - Więc, co o nim sądzisz? - dopytywał. - Spędziłam z nim wczoraj niewiele ponad godzinę. Jest miły, wyraża zainteresowanie naszym programem. Tylko tyle mogę ci teraz powiedzieć. - Czym się zajmował przedtem? - W Macintosh Foundation pracuje dosyć krótko, dopiero sześć lat. Wcześniej był profesorem koledżu. - Musi więc być bystry, co? Wystarczająco bystry, żeby cię przejrzeć, pomyślała sobie. A głośno powiedziała: - Takie też odniosłam wrażenie. Przerwała im sekretarka Gilbride'a, oznajmiając przybycie Tollivera. Dyrektor fundacji wkroczył energicznie do pokoju i powitał ich z wigorem. - Proszę nam powiedzieć... - Gilbride przerwał, by odchrząknąć. - Jakie są pana wrażenia? - Na razie jak najlepsze. Ale chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o ARTIE-em. I zobaczyć robota w akcji. - Wcale się panu nie dziwię - zapewnił Gilbride. - Jestem przekonany, że nasz mały robot jest przyszłością neurochirurgii. - Były z nim jakieś kłopoty? - Drobne mechaniczne usterki, nic poważnego. Dżesy zrobiła wielkie oczy. Gilbride tymczasem ciągnął dalej: - Prowadzimy dalsze prace laboratoryjne nad robotem. Dążenie do perfekcji nie jest dla nas sloganem. Następne generacje robota będą zapewne jeszcze mniejsze, łatwiejsze do manewrowania i wydajniejsze niż obecny. Przyszłość niesie nieograniczone możliwości. Dżesy poczuła kamień w żołądku. Milczała przezornie, nie próbując zakłócić marszu Gilbride'a po trzy miliony dolarów. - No cóż - odparł Tolliver - potrafi pan mówić przekonująco. Mam nadzieję, że przed powrotem do Kalifornii zobaczę ARTIE-ego na sali operacyjnej. Da się to załatwić? Blef Gilbride'a doczekał się riposty. Eastman Tolliver nie zamierzał kupować kota w worku. Dżesy w mig pojęła, na co się zanosi. - Masz wykaz moich planowanych operacji, Dżesy. - Gilbride patrzył w jej stronę. - Są jakieś przypadki, do których można by użyć ARTIE-ego? Nie, Carl. Na tym etapie gry nie powinniśmy używać ARTIE-ego do żadnej operacji. - Prawdę powiedziawszy, to Emily ma wykaz - odparła wymijająco. - Spotkamy ją na oddziale intensywnej terapii. Może pan sam zobaczyć i wtedy zadecydować. - Doskonale, świetnie. To co, wybierze się pan z nami na obchód po oddziale? Obchód przebiegał sprawnie i gładko. Gilbride był w swojej szczytowej formie, krocząc z dumną miną na czele towarzyszącego mu orszaku, w skład którego wchodziła Dżesy, Emily, dwóch studentów medycyny, dwóch lekarzy oraz dyrektor fundacji. Pacjenci Gilbride'a wyraźnie ucieszyli się z jego powrotu, zadowoleni, że znalazł jednak czas, by do nich zajrzeć. Wyjątkiem było trzech chorych, którzy na widok ordynatora zaczęli sarkać, że nie poświęca im dość uwagi. Dżesy zerknęła na Tollivera, ten jednak wydawał się głuchy na słowa pacjentów, nie spuszczając za to z oka Gilbride'a. Kiedy skierowali się do pokoju Rolfa Hermanna, Dżesy przedstawiła historię nowo przyjętego pacjenta: - Hrabia Rolf Hermann, pięćdziesiąt trzy lata, żonaty, pochodzi z Niemiec. Cieszył się doskonałym zdrowiem, aż do napadu padaczkowego, który miał miejsce osiem tygodni temu. Przeprowadził badania w Europie. Mamy jego zdjęcia MRI. Wsunęła zdjęcia w przeglądarki ścienne na korytarzu. - Taak - odezwał się Gilbride po namyśle. - Wygląda mi to na sporych rozmiarów oponiaka podstawy przedniego dołu czaszki. A pani zdaniem? - Też tak myślę, doktorze. - Uważa pani, że to przypadek dla ARTIE-ego? - Sądzę, że usunięcie guza za pomocą robota to jedna z możliwych opcji - odparła, starannie dobierając słowa. - Doskonale. A więc jesteśmy co do tego zgodni. Panie Tolliver, oto pański przypadek. Chodźmy poznać pacjenta. W pokoju hrabiego jeszcze przed przybyciem ekipy lekarskiej było tłoczno: poza pacjentem była tam pani Orlis Hermann i trójka jego potomków. Przedstawiając Gilbride'a zebranym, Dżesy czuła się jak biegnąca boso po rozżarzonym węglu sprinterka, która z ulgą przekazuje pałeczkę. - Cieszę się, że mogę państwa poznać - odezwał się Gilbride, kiedy prezentacja dobiegła końca. - Ale będę musiał poprosić, by młodzi ludzie poczekali na korytarzu. To szpital kliniczny i w obchodzie biorą również udział inni lekarze oraz studenci. Kiedy wprowadzę wszystkich, zrobi się zbyt tłoczno. - Więc proszę ich nie wprowadzać - odparowała Orlis. - Hrabia Hermann nie będzie uczestniczył w żadnym medycznym cyrku. - Trafiony! - szepnęła Dżesy do ucha Emily. Próba sił między Gilbride'em i hrabiną nie trwała długo. Hrabia zaproponował kompromis: w pokoju zostaną Dżesy, Emily oraz Derrick, najstarszy syn hrabiego. Tolliver, który obserwował całe starcie, stojąc w progu, dał znak, że poczeka na zewnątrz. - Zatem - Orlis przejęła inicjatywę -jak ma wyglądać cała procedura i kiedy zamierza pan zacząć? - Odpowiem pani we właściwym czasie. Najpierw muszę zbadać pacjenta. Orlis odsunęła się, obrzucając lekarza zimnym spojrzeniem. Gilbride badał pacjenta długo i starannie, znacznie dokładniej niż kiedykolwiek. Dżesy jęknęła w duchu. - Doskonale. - Carl Gilbride schował do kieszeni fartucha młoteczek do badania odruchów. - Panie hrabio, guz nie jest złośliwy. Rośnie wolno, ale zaczyna już uciskać tkankę mózgu. Niezbędna będzie operacja. - Zamierza pan wykorzystać urządzenie, którego pan użył przy operacji tej gimnastyczki? - chciała wiedzieć hrabina. - Tak sądzę. Operację przeprowadzimy na sali ze skanerem MRI i prawdopodobnie użyjemy robota chirurgicznego. - "Prawdopodobnie" to nie jest odpowiedź - przerwała mu ostro Orlis. - Mąż przyjechał właśnie tutaj, ponieważ ma pan to, czego nie może zaproponować żaden inny neurochirurg. Gilbride odważnie stawił jej czoło. - Rozumiem pani niepokój, ale czuję się w obowiązku przypomnieć, że to ja jestem lekarzem. Jeżeli uznam, że pomoc robota chirurgicznego jest wskazana, to go użyjemy. Jeśli dojdę do przeciwnego wniosku, wówczas z niego nie skorzystamy. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno? Orlis spojrzała na męża. Hrabia skinął głową. - Kiedy przeprowadzicie operację? - ciągnęła Orlis. Gilbride odwrócił się do Emily. - Ma pani wykaz operacji w sali ze skanerem MRI? Emily podała Dżesy notatnik. - Więc tak - zaczęła Dżesy. - Sala operacyjna jest zajęta przez najbliższe trzy tygodnie. Codziennie dwie operacje, nie wyłączając sobót. - Obiecałem panu Tolliverowi, że w jego obecności przeprowadzę operację z ARTIE-em. Musimy wpisać pana hrabiego na listę jeszcze w tym tygodniu. - Doktor Wilbourne z pediatrii jutro rano operuje jako pierwszy. Po południu mamy powtórną operację Lindsay Eisenstein; są już wyraźne symptomy, nie można czekać. Z kolei w środę rano będzie pan przeprowadzał operację, na którą specjalnie przyjeżdża zespół chirurgów chińskich. Przylatują już dzisiaj. Można by spróbować przesunąć środową popołudniową operację na następny tydzień. - Co pani chce przez to powiedzieć? - spytała stanowczo Orlis. - Najwcześniejszy termin, który możemy zaproponować bez narażania pacjentów będących w znacznie poważniejszym stanie niż hrabia Hermann, to środa po południu. - To absolutnie niemożliwe - warknęła hrabina. - Operacja ma być przeprowadzona najpóźniej jutro po południu. - Dżesy - odezwał się pojednawczo Gilbride. - Nie chciałbym zatrzymywać pana Tollivera dłużej niż to konieczne. - Wszystkie te przypadki wymagają natychmiastowej operacji, nie możemy żadnej przełożyć. Nie ma pan też chyba ochoty skazywać na czekanie Chińczyków. - Zatem środa po południu - zdecydował ordynator głosem nie podlegającym dyskusji. Porcelanowa twarz hrabiny zrobiła się purpurowa. - Co za niedorzeczność! My nie przywykliśmy do takiego traktowania. rama. Gilbride był wyraźnie zadowolony, że ostatnie słowo należy jednak do niego. - Zapewniam panią, że nie jestem jedynym w tym mieście neurochirurgiem - odciął się. Nie czekając na odpowiedź, okręcił się na pięcie i wyszedł, pociągając za sobą Emily i Dżesy. Tolliver stał tuż za drzwiami i bez wątpienia nie uronił żadnego słowa z rozmowy. Usunięcie guza u Rolfa Hermanna w żadnym razie nie będzie spacerkiem. Chociaż wiara w siebie jest nieodzowną cechą chirurga, to od zadufania dzieli ją bardzo cienka linia. Dżesy zadawała sobie pytanie, czy Gilbride w chęci zaimponowania Tolliverowi właśnie jej przed chwilą nie przekroczył. Dżesy skończyła właśnie obiad z Alexem w barze, kiedy zadzwoniono do niej na pager z wewnętrznego numeru. - Mówi doktor Copeland, oddzwaniam na wiadomość z pagera. - Mówi Eastman Tolliver. Mam nadzieję, Dżesy, że w niczym pani nie przeszkodziłem. Alex dał znak, że już pójdzie. - Zobaczymy się później - przekazał jej ruchem warg. - Wcale pan nie przeszkadza - odpowiedziała do słuchawki. - Chciałbym spotkać się z panią i porozmawiać. Mam kilka pytań, ale pomyślałem, że lepiej zwrócić się z nimi do pani niż do doktora Gilbride'a. - Powinnam do dziewiątej uporać się ze wszystkim. Nie będzie za późno? - Ależ skąd. - Więc zróbmy tak. Spotkamy się w holu, potem odprowadzi mnie pan do samochodu, ja podwiozę pana do hotelu, a po drodze porozmawiamy. Dżesy zjawiła się w holu pięć po dziewiątej. Eastman Tolliver jakby wyczuł, że miała ciężki dzień, bo od razu przystąpił do sprawy: - Wiem od doktora Gilbride'a - zaczął, kiedy ruszyli schodami do głównego wejścia - że w czasie środowej operacji zamierza użyć robota. Chciałbym przed wyjazdem porozmawiać z panią o interesach. - O interesach? - Tak. Proszę mi opowiedzieć o niedawnej awarii ARTIE-ego. Dżesy spojrzała na rozmówcę, zupełnie zbita z tropu. - Proszę posłuchać - ciągnął. - Nie przyjechałem z Bostonu, po to żeby wysłuchiwać pięknych słówek z ust pani szefa. Żeby podjąć decyzję, muszę zebrać niezbędne informacje. W końcu chodzi o cztery miliony dolarów. - Cztery? Nie trzy? - Najpewniej cztery. Proszę nie myśleć, że dopuszcza się pani łamania tajemnicy. Doktor Gilbride sam mnie zachęcał, żebym rozmawiał, z kim tylko uznam za stosowne. Dżesy czuła coraz większy podziw dla przenikliwości rozmówcy. Uznała, że zasłanianie się niewiedzą byłoby nie na miejscu. - Domyślam się, że mówi pan o próbie, którą przeprowadziłam na zwłokach. - W samej rzeczy. - ARTIE pracował bez zarzutu, ale pękł mikroprzewód i straciłam nad robotem kontrolę. To wszystko. - Czy podobna awaria może się powtórzyć? - Mam nadzieję, że nie. Ale jako inżynier muszę powiedzieć, że każde urządzenie mechaniczne może się zepsuć. - Pani kieruje badaniami? - Chyba zna pan odpowiedź. - Chyba tak. Wracając do operacji, o której mówił doktor Gilbride - pacjentem ma być hrabia Hermann, zgadza się? - Tak. Musiał pan chyba wszystko słyszeć, czekając na korytarzu. - Ależ oczywiście. Nie sposób było nie usłyszeć. Proszę mi powiedzieć, czy pani zdaniem decyzja o użyciu robota do zoperowania hrabiego Hermanna jest słuszna? Może została podjęta jednak ze względu na mnie? Dżesy zaczęła szybko myśleć. Czyżby Tolliver wyczuł jej niewiarę w to, że ARTIE-ego można użyć do każdej operacji? I to, że nikt, włącznie z nią, nie jest wystarczająco obeznany z robotem, by przy skomplikowanym przypadku nie istniała obawa popełnienia błędu? Zastanawiając się nad każdym słowem, by nie zaprzepaścić szansy na dotację, odparła: - Jestem przekonana, że wspomniane problemy techniczne to sprawa przeszłości. Wprowadzenie ARTIE-ego to szansa dla pacjentów, których inaczej nie można by zoperować. - Pod warunkiem, że robot znajduje się w dobrych rękach. Dżesy energicznie otworzyła drzwi samochodu i zaprosiła Tollivera do zajęcia miejsca obok. Wyprowadziła wóz z parkingu i dopiero wtedy odpowiedziała: - Doktor Gilbride to zdolny chirurg. Wierzy w siebie i swoje umiejętności. Poczuła na sobie badawczy wzrok Tollivera. - Dziękuję, Dżesy - powiedział po długiej chwili. - Ogromnie sobie cenię pani szczerość. ROZDZIAŁ 5 PRZYCHODZĄC nazajutrz rano do pracy, Dżesy nie miała pojęcia, co zastanie w pokoju numer sześć na oddziale intensywnej terapii. Kiedy przekroczyła próg drzwi, zobaczyła Lisę Brandon: niezmordowana wolontariuszka nacierała Sarze Devereau stopy maścią. - Znowu się widzimy - odezwała się Dżesy. - Dzień dobry - powitała ją pogodnie Lisa. - Mamy dla pani dużą niespodziankę. My? Dżesy pobiegła spojrzeniem w stronę Sary. Chora leżała spokojnie, wciąż w stanie śpiączki. - Na szczęście należę do nielicznych w świecie neurochirurgów, którzy lubią niespodzianki - mruknęła Dżesy. - Doskonale. W takim razie do dzieła. - Podnosząc głos, dziewczyna powiedziała wyraźnie: - Saro, to ja, Lisa. Jest z nami doktor Copeland. Możesz otworzyć oczy? Przez dwie długie sekundy nic się nie działo. Nagle Sara poruszyła powiekami i otworzyła oczy. - Dobry Boże! - wykrzyknęła Dżesy. Chwyciła Sarę za rękę. - To ja, Dżesy! Słyszysz mnie? Odpowiedzią był słaby, lecz wyraźny ruch głową. - Zaczęła reagować mniej więcej przed godziną - poinformowała radośnie Lisa. Dżesy prawie nie słuchała. Jej umysł chirurga rejestrował: ruch gałek ocznych prawidłowy, źrenice symetryczne, reagujące... Ujęła Sarę za drugą rękę, jak czyniła to codziennie od dnia operacji. - Saro, możesz zacisnąć palce? Uścisk był lekki, ale wyczuwalny i pochodził z obu rąk. Dżesy nie próbowała wycierać łez. - Do licha, Devereau, gdzieś ty się przez cały ten długi czas podziewała? Sara poruszyła wargami, zdobywając się na wysiłek, wyszeptała ledwo słyszalnie: -Dżesy... OPERACJA hrabiego została wyznaczona nazajutrz po południu. Chcąc odpocząć przed trudami czekającego ją dnia, którego zwieńczeniem miała być pierwsza prawdziwa randka z Alexem, Dżesy wybrała się o dziesiątej do domu. Szła już na parking, kiedy przypomniała sobie, że w pokoju na krześle zostawiła torebkę. Wróciła na siódme piętro i otworzyła drzwi. Właśnie zamierzała zapalić światło, kiedy ktoś gwałtownym ruchem złapał ją za rękę i wciągnął do środka, zaciskając jej dłoń na ustach. Jeszcze zanim napastnik się odezwał, wiedziała, że to Alex. - Dżesy, to ja - powiedział ściszonym głosem. - Obiecaj, że nie będziesz krzyczeć. Skinęła głową. Zwolnił uścisk i puścił ją wolno. Przyjrzała mu się w mdłym świetle prześwitującym przez zasłony. - Czułam, że to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. - Przepraszam. Zapaliła lampkę na biurku i usiadła w fotelu. Zacisnęła usta, żeby się nie rozpłakać. Alex stał obok z założonymi rękami, jakby czekał. Przynajmniej nie silił się na wymyślanie bajeczek, by usprawiedliwić swoje włamanie do jej gabinetu. - No cóż - odezwała się wreszcie - skoro mnie jeszcze nie zabiłeś, to pewnie teraz usłyszę jakąś ciekawą historyjkę. Będziesz próbował mnie przekonać, że nie jesteś wścibskim intrygantem, złodziejem ani zboczeńcem, tylko jakimś tajniakiem prowadzącym ważne śledztwo. Uśmiechnął się z trudem. - Dokładnie ujmując, pracuję dla si aj ej. -Aha. - Wchodzę w skład grupy antyterrorystycznej. si aj ej nas finansuje, ale działamy niezależnie. Powinienem był raczej powiedzieć: "działaliśmy", bo grupa została rozbita, a tych, co przeżyli, wycofano ze służby. Jest ktoś w centrali w Langley, kto mógłby za mnie poręczyć, ale akurat przebywa na urlopie. - Aha, na urlopie. Co robiłeś w moim gabinecie? Przyglądał się jej przez chwilę. Wreszcie ciężko westchnął. - Zamierzałem przejrzeć kartotekę twoich pacjentów. - Naturalnie, cóż by innego? Powinnam była od razu się domyślić Ale ze mnie idiotka. - Zaskoczenie zaczęło ustępować wściekłości - Nie mów tak. - Wiesz, co zaraz zrobię? Zadzwonię na policję. - Jeżeli tak uważasz, nie będę cię powstrzymywał. - Próbujesz blefować? - Ależ skąd. Posłuchaj, poczekasz tu chwilę? Przyniosę tylko coś z szafki. - Chcesz uciec? - To ostatnia rzecz, którą bym zrobił. Zaczekasz? W grę wchodzi ludzkie życie. - Ho, ho, ale dramatycznie! Proszę, idź, poczekam na ciebie. Ale zanim wyjdziesz, powiem, co o tym myślę. Wykorzystałeś mnie. I to boli. Więc jeżeli zamierzasz przedstawić jakiś argument, to lepiej, żeby był przekonujący. Bishop wyszedł, Dżesy została sama, niezdolna się poruszyć. Cokolwiek Alex powie, i tak nie zdoła zaleczyć zadanej jej rany. Nie uwierzy w żadne jego słowo. Szafki pracowników znajdowały się w podziemiach szpitala. Odczekawszy pięć minut, Dżesy zamierzała właśnie wyjść, kiedy Bishop powrócił. W ręku trzymał dużą biurową kopertę. Usiadł i zaczął opowiadać: - Wszystko, co powiedziałem, to święta prawda. Przez wiele lat byłem tajnym współpracownikiem jednej z komórek si aj ej, głównie na terenie Europy. Słyszałaś o Claudzie Malloche'u? -Nie. - Nie ty jedna. Ten facet zabija dla pieniędzy. Nieważne, czy celem jest premier, czy samolot z turystami, byle zapłata była odpowiednia. Z pochodzenia jest Francuzem, ale ma mety w wielu miejscach na świecie. Jest winien śmierci ponad pięciuset osób. To jego dziełem była eksplozja na pokładzie samolotu przed pięciu laty i podobna katastrofa sprzed dwóch lat nad Wyspami Kanaryjskimi. - Skąd masz pewność, że to on? - Bo próbuję go wytropić. Od prawie pięciu lat niczym innym się nie zajmuję. - W takim razie chyba niespecjalnie sobie radzisz. Bishop westchnął. - Niestety, w Waszyngtonie niektórzy są podobnego zdania. Co więcej, są przekonani, że Malloche to wytwór wyobraźni si aj ej, wygodny pretekst wyciągany przy okazji każdego zabójstwa czy zamachu bombowego, którego nie potrafimy rozwikłać. - Coś w rodzaju Świętego Mikołaja. - Dżesy, proszę. Wysłuchaj mnie do końca. - Słucham. - Malloche jest jakby w samym środku tarczy. Skupia wokół siebie niewielką "gwardię przyboczną" -jakieś dziesięć osób, które gotowe są dla niego zginąć. To jedyne osoby, które miały z nim bezpośredni kontakt i nie przypłaciły tego życiem. Tę grupę otacza kolejny krąg zwolenników, znacznie jednak luźniejszy i mniej poinformowany niż "gwardia przyboczna". Do tej pory cała siatka okazała się odporna na penetrację. Celem grupy są wyłącznie pieniądze. Sam Malloche to człowiek bez skrupułów, obdarzony niezwykłą inteligencją i niesłychanie ostrożny. Z całej naszej sekcji, która na początku liczyła sześć osób, zostałem tylko ja. Nie mogę liczyć na powiększenie obsady ani na więcej pieniędzy. Waszyngton żąda, żebym przerwał poszukiwania i objął w Wirginii posadę szkoleniowca. - Masz zdjęcie tego Malloche'a? - Kilkanaście, ale na każdym wygląda inaczej. - Odciski palców? - Prawdopodobnie, chociaż nie mamy całkowitej pewności, że należą do niego. - No to ładnie. Nie macie stuprocentowo pewnych podobizn, odcisków palców, najmniejszego dowodu, że Malloche naprawdę istnieje. Co z tym wszystkim mam wspólnego ja i moi pacjenci? Bishop wyjął plik zdjęć formatu 20 na 25, wybrał kilka i podał jej z wahaniem. Fotografie przedstawiały denatów. Mężczyzna i dwie kobiety w białych fartuchach, oprócz nich jeszcze jedna kobieta, tyle że w ubraniu wyjściowym. Wszyscy zostali zabici strzałem między oczy. - To są zdjęcia sprzed około trzech miesięcy - wyjaśnił. - Zrobiła je francuska policja w jednej z pracowni MRI w Strasburgu. Takie ulokowanie kuli to swoisty znak rozpoznawczy Malloche'a. Przed dwoma miesiącami udało mi się przesłuchać kogoś z owego dalszego kręgu zwolenników Malloche'a. Złapała go policja madrycka w związku z zabójstwem na tle politycznym, do jakiego doszło w Madrycie. Obiecał powiedzieć, co wie, jeżeli potem pozwolą mu się ulotnić. Jeden z aresztujących go policjantów dobrze mnie zna i skontaktował się ze mną. Przesłuchując tego człowieka, dowiedziałem się, że Malloche ma guza mózgu i szuka lekarza, który by go zoperował. Od razu powiadomiłem F bi aj. - Rzecz jasna najlepsi neurochirurdzy, najlepszy sprzęt - mruknęła Dżesy. Alex wyjął z koperty następny zestaw zdjęć. - Trzy tygodnie temu - kontynuował - w Ajoła zginął od kuli w swoim gabinecie kolejny wybitny neurochirurg. Taki sam los spotkał jego sekretarkę. - Poznaję, to Sylvan Mays. Prowadził podobne prace w zakresie robotyki. - Otóż to. Te zdjęcia przekonują cię, że Malloche istnieje? Dostałem je od policji w Ajoła City. Denat na podłodze to Sylvan Mays, przy biurku jego sekretarka. - Identyczne otwory wlotowe... W porządku, Alex, możesz sobie darować resztę zdjęć. - Wierzysz mi teraz? - Ani trochę. Nawet jeśli Claude Malloche naprawdę istnieje, skąd mam mieć pewność, że to nie ty? - Dżesy, mówię ci szczerą prawdę. Jestem przekonany, że Malloche wie o waszym robocie chirurgicznym. Kiedy usłyszał o operacji Marci Sheprow, uznał, że to Gilbride powinien go zoperować. - Dlaczego więc nie porozmawiasz o tym z Carlem? - Bo podejrzewam, że Gilbride dla osobistych korzyści gotów byłby na wszystko. Nie wiem, czy mogę mu zaufać. Mam przeczucie, że Malloche albo już tu jest, albo pojawi się lada moment. Drepczę mu po piętach od pięciu lat. To dla mnie ostatnia szansa, żeby go ująć. - Zatem powodzenia. Dobranoc. - Dżesy wstała i ruszyła ku drzwiom. - Zaczekaj. Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że moja sekcja straciła czterech ludzi? - Więc? -Dwie zginęły w zasadzce urządzonej przez ludzi Malloche'a. Jednym z zabitych był mój starszy brat, Andy. Kiedy próbował odciągnąć mnie w bezpieczne miejsce, ustrzelił go snajper. Kula trafiła go między oczy. - Jeżeli tak, to bardzo mi przykro. Naprawdę. Ale teraz muszę już iść. - Dżesy, poczekaj! Jesteś mi potrzebna. To moja jedyna szansa. Muszę dowiedzieć się wszystkiego o waszych pacjentach. Kiedy już się zorientuję, który z nich to Malloche, mogę potrzebować pomocy, żeby go pochwycić. Chcę go mieć żywego. Chociaż, co do samej identyfikacji, to nawet po jego śmierci będzie taka możliwość. - Co masz na myśli? - Mówię o tym świadku z Hiszpanii. Cardoza, bo tak się nazywa, twierdzi, że wie, jak Malloche wygląda. Obejrzał zdjęcia, które mu pokazałem, ale nie zgodził się zdradzić, które przedstawia Malloche'a. Chciał pójść na układ: domagał się zgody na wyjazd z rodziną z Hiszpanii i sporej kwoty, żeby urządzić się na nowym miejscu. - Dlaczego nie poszedłeś na ten układ? - Siedział w więzieniu. Mógłby wskazać kogokolwiek. - A teraz mu wierzysz? - Tak. Malloche musiał jakimś cudem wywiedzieć się, że Cardoza zaczął sypać, bo kilka tygodni temu dom Cardozy wyleciał w powietrze. On sam był za kratkami, ale żona i dziecko mieli mniej szczęścia. Teraz Cardoza chce śmierci Malloche'a. Kiedy będę miał podejrzanego, przywiozą Cardozę do Ameryki, żeby mógł go zidentyfikować. - To czyste szaleństwo. Pracujesz nad tą sprawą w pojedynkę? - Pomaga mi trochę tutejsze biuro F bi aj. - Nie bardzo widzę, w jaki sposób mogłabym... - Przerwała, zmrożona nagłą myślą. - Alex, czy jak tam się naprawdę nazywasz, powiedz mi jeszcze jedno: czy awaria mojego samochodu była zaaranżowana? Na chwilę zaległa cisza. Bishop podjął z wahaniem: - Chciałem zebrać informacje o Gilbridzie... Musiałem dostać się jak najszybciej na neurochirurgię. Bardzo mi zależało, żeby się do ciebie zbliżyć. Przepraszam, że cię okłamywałem, ale potrzebowałem twojej pomocy. A teraz błagam cię, żebyś mi pomogła. - Wynoś się! Podniósł się z wahaniem z krzesła. Nagle doskoczyła do niego zza biurka i wymierzyła mu policzek. Pchnęła zdjęcia w jego stronę. Pozbierał je i przyciskając niezdarnie do piersi, wycofał się na korytarz. - Alex - zawołała nieco łagodniej. Zatrzymał się w drzwiach. -Tak? - Zastanowię się nad tym, co powiedziałeś - oznajmiła i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. MINĘŁA północ, potem kolejne pół godziny, wreszcie zegar wybił pierwszą. Leżąc w ciemnej sypialni, Dżesy spoglądała na podświetloną tarczę radia z budzikiem. Wpół do drugiej. Druga. Była wściekła na Alexa, że ją oszukał. Jednak jeszcze bardziej była zła na siebie, że tak łatwo dała się nabrać. W głowie huczało jej od pytań. Skąd u Alexa taka pewność, że Malloche przyjdzie szukać pomocy właśnie u Gilbride'a? Czy Alex Bishop był istotnie niezmordowanym tropicielem, który na podstawie pięcioletnich doświadczeń zdołał przewidzieć następny krok terrorysty? A może raczej był jednym z pomagierów Malloche'a? Albo samym Malloche'em? Pocierając oczy, kolejny raz zadała sobie najtrudniejsze z pytań: jeżeli Alex mówi prawdę, czy powinna mu pomóc? Czy nie obowiązywała jej tajemnica lekarska? Również w odniesieniu do pacjentów Gilbride'a, choćby wśród nich znajdował się zabójca? Drgnęła na sygnał telefonu. - Halo? - To ja, Alex. Nie odkładaj słuchawki, proszę! - Czego chcesz? - Musimy porozmawiać. Powiedziałem ci dzisiaj szczerą prawdę. Wiem, że okłamując cię wcześniej, postąpiłem głupio i nikczemnie. I za to cię przepraszam. W świecie, w którym żyję, liczy się tylko wykonanie zadania, ale tak czy inaczej popełniłem idiotyczny błąd. - W porządku. Skoro więc już przeprosiłeś, to dobranoc. - Posłuchaj, Dżesy. Jestem pewny, że Malloche już w tej chwili znajduje się w szpitalu. Jeżeli mam rację, to całkiem możliwe, że mogą zginąć niewinni ludzie, w tym również pacjenci. Dżesy zamarła. - Gdzie jesteś? - zapytała po długiej chwili. - Niedaleko, przed domem... Sterczę tu od kilku godzin. - Naciśnij przycisk domofonu. Otworzę ci. Mieszkała na trzecim piętrze. W holu na dole była zainstalowana kamera. Alex, ubrany w lekką kurtkę, wszedł do środka i spojrzał prosto w oko kamery, jakby się domyślał, że Dżesy go obserwuje. Rozległ się brzęczyk domofonu. Wciągnęła spodnie od dresu i bluzę z kapturem, wcisnęła przycisk. Otworzywszy drzwi, patrzyła, jak Bishop wspina się po schodach. - Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas. - Na twarzy Alexa malowało się zmęczenie. Ruchem ręki poprosiła, by usiadł w fotelu. Sama przysiadła na końcu sofy, jak najdalej od gościa. - Czego chcesz? Bishop nachylił się w jej stronę. - Mam niemal stuprocentową pewność, że Rolf Hermann to właśnie Claude Malloche. Skontaktowałem się z policją w Madrycie. Jorge Cardoza jest już w drodze do Ameryki. Moje podejrzenia wzbudziła natomiast małżonka Hermanna. Nigdy przedtem nie widziałem żony Malloche'a, ale słyszałem, że odznacza się nieprzeciętną urodą. Malloche zwerbował ją jeszcze w Austrii. Naprawdę nie nazywa się Orlis, lecz Arlette. Moi ludzie w Europie próbują teraz ustalić, czy ktoś taki jak hrabia Rolf Hermann w ogóle istnieje. Ale to może potrwać jakiś czas. - Czasu nie masz zbyt wiele. Hermann ma być operowany jutro po południu. Właściwie to już dzisiaj! Bishop zasępił się. - Gdyby zoperowano go dzisiaj, to kiedy by opuścił szpital? - Jeżeli nie wystąpią nieprzewidziane komplikacje, to za pięć do siedmiu dni. Ale to trudny przypadek. Być może będzie musiał poleżeć dłużej. Powiedziawszy to, zdała sobie sprawę, że właśnie przekroczyła niewidzialną granicę tajemnicy lekarskiej i zaczęła wyjawiać informacje na temat pacjenta. - Nie będę przeszkadzał w operacji - podjął Alex. - Niewykluczone, że Malloche w jej wyniku zostanie sparaliżowany. Zachowa pełną świadomość, ale będzie unieruchomiony. Wreszcie dopadnie go sprawiedliwość. - Sprawiedliwość w twoim pojęciu. A teraz już sobie idź. Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Jeżeli postanowię ci pomóc, dam ci znać. Ich spojrzenia spotkały się. Odwróciła szybko głowę. Trudno było z dnia na dzień zapomnieć, że jeszcze nie tak dawno był jej bliski. Gotowa była nawet dać wiarę opowieści Bishopa, nie potrafiła jednak mu wybaczyć. - Dziękuję, że mnie wysłuchałaś - powiedział ze smętną miną i wyszedł. ROZDZIAŁ 6 WYCZUWALNE napięcie zaczęło powoli ogarniać salę operacyjną. Członkowie zespołu medycznego przygotowywali się do usunięcia guza u hrabiego Hermanna. Dżesy stała na korytarzu i zaglądała przez grubą szybę do środka. Po jej prawej ręce stał radiolog Hans Pfeffer i technik obsługujący konsolę, obaj zajęci ostatnim sprawdzaniem swoich aparatur. Dżesy wyobraziła sobie, co się teraz dzieje piętro wyżej w centrum komputerowym, gdzie kilkuosobowa grupa naukowców przygotowywała komputery do przetwarzania obrazów przesyłanych przez skaner MRI. Głównym obiektem ich zainteresowania był nie sam pacjent, ale operowany guz. Przez kilka następnych godzin w ich rękach miało spoczywać życie człowieka, którego w ogóle nie widzieli na oczy. Dochodziła druga po południu. Skip Porter wyszedł z przebieralni, minął konsolę i pomachawszy mokrą ręką do Dżesy, wszedł na salę operacyjną. Tam czekała na niego instrumentariuszka, która wytarła mu ręce, pomogła włożyć fartuch i rękawiczki. Porter był wysoki, patykowaty i odznaczał się cudowną cechą: był wolny od przerostu ambicji. Na dodatek znał się na elektromechanice nie gorzej niż najlepsi fachowcy z Massachusetts Institute of Technology. ARTIE 2 po wysterylizowaniu spoczywał pod przykryciem w stalowym pojemniku. Skip Porter miał przeprowadzić ostatni przed zabiegiem sprawdzian robota. Na sali operacyjnej znajdowało się osiem osób: instrumentariuszka i pielęgniarka anestezjologiczna, anestezjolog Pramod Sanjay, tłumaczka, neurochirurg Dani Toomei, który miał asystować Gilbride'owi przy operacji, Skip Porter i, oczywiście, pacjent. Jako ostatni zjawił się Eastman Tolliver, prezentujący się doskonale w niebieskim fartuchu. Ze swego miejsca za szybą Dżesy widziała, jak anestezjolog wsuwa blat z pacjentem pomiędzy dwie potężne cewki, gdzie głowę pacjenta przymocowano do ramy. Chwilę potem, z rękami w górze, teatralnym gestem pchnąwszy plecami drzwi przebieralni, aż walnęły o ścianę, na salę operacyjną wkroczył Carl Gilbride. Spektakl się zaczyna, pomyślała Dżesy. Przebiegła wzrokiem ekrany obu monitorów. Jeden pokazywał gotowe pole operacyjne, drugi wyświetlał kolorowy obraz guza Hermanna dostarczany przez centrum komputerowe. Zdrowa tkanka mózgu miała barwę granatową, oponiak był koloru kanarkowego, a naczynia krwionośne szkarłatnego. Ze swojego miejsca Dżesy widziała, jak Eastman Tolliver, stojący na kilkunastocentymetrowym podium, zagląda Carlowi Gilbride'owi przez ramię. Cztery miliony dolarów... Claude Malloche... Alex Bishop... Tak wiele zależało od tego, co się wydarzy w ciągu tych kilku najbliższych godzin. - Doktorze Sanjay, wszystko gotowe? - zapytał Gilbride. - U mnie tak - odparł anestezjolog. - Doktorze Pfeffer? - Co tylko pan rozkaże - odkrzyknął radiolog. - Poproszę skalpel i raspator do okostnej. Podczas gdy hrabia pozostawał pod pełną narkozą, przez niewielkie nacięcie w przewodzie nosowym został wprowadzony zgłębnik. Następnie w najcieńszym miejscu czaszki wywiercono centymetrowy otwór, przez który wsunięto cienki przewód naprowadzający. Przesuwając się wzdłuż przewodu, ARTIE miał podążać ku przedniemu skrajowi oponiaka. Dzięki temu można było zaoszczędzić około dwóch godzin, bo tyle czasu musiałoby zająć dotarcie do guza tradycyjnymi metodami; nie mówiąc już o znacznym ograniczeniu ryzyka uszkodzenia istotnych funkcji. Śmiało, ARTIE, powtarzała Dżesy w myślach. Naprzód! Wprowadzenie robota przebiegło idealnie. Dżesy musiała niechętnie przyznać, że Gilbride manewrował urządzeniem po mistrzowsku. Oznajmił, że gotów jest przystąpić do usuwania oponiaka i zaraz potem fale ultradźwiękowe zaczęły rozbijać chore tkanki. Gilbride zdawał się w pełni panować nad sytuacją. - Doktorze Sanjay - zwrócił się do anestezjologa. - Możemy już chyba zacząć budzić pacjenta i przystąpić do obrazowania funkcji mózgu. Dżesy obserwowała obraz guza na ekranie. Do tej pory usunięta została jedna trzecia oponiaka - najbardziej dostępny fragment nowotworu. Można było jeszcze sporo usunąć bez potrzeby uciekania się do współpracy z pacjentem. Odnosiło się wrażenie, że Gilbride celowo opóźnia moment przystąpienia do usuwania tych chorych tkanek, które sąsiadowały bezpośrednio ze zdrowymi komórkami nerwowymi. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim działanie narkozy osłabnie. Gilbride tymczasem kontynuował niszczenie łatwo dostępnej części guza. Dżesy zauważyła, że zdarzyło mu się kilkakrotnie pokierować robota w niewłaściwą stronę; zaraz jednak korygował swój ruch i Dżesy była pewna, że poza nią nikt niczego nie zauważył. Ordynator najwyraźniej miał trudności z właściwą oceną relacji przestrzennych między obrazem guza a ruchami robota. Dla Dżesy ARTIE był niczym samochód wyścigowy w grze wideo, którym można sterować w dowolnym kierunku, choć należy przy tym pamiętać, że kontrolki mają zdefiniowane stałe położenie. Tak więc gdy ARTIE przesuwał się do przodu, ruch prawą kontrolką na panelu oznaczał skręt w prawo. Kiedy jednak przemieszczał się w przeciwnym kierunku, w celu skierowania go w prawo należało użyć lewej kontrolki. Dla pasjonata gier wideo w rodzaju Dżesy wykonywanie tego rodzaju manewrów było czymś naturalnym, ale Gilbride wyraźnie się w tym gubił. Dwukrotnie przywołał do siebie Skipa Portera, żeby zapytać go o coś ściszonym głosem. Uzyskawszy przypuszczalnie zapewnienie, że robot działa jak należy, Gilbride powracał do operacji. - Panie hrabio - zwrócił się teraz do pacjenta. - Jeżeli pan mnie słyszy, proszę unieść prawą rękę. Stojąca tuż za plecami Gilbride'a pielęgniarka, która często występowała w roli tłumaczki, przełożyła słowa ordynatora; mimo dobrej znajomości angielskiego hrabia zadecydował, by polecenia lekarzy były tłumaczone na niemiecki. Po chwili wykonał żądany ruch ręką. Upłynęło kolejnych dwadzieścia minut operacji. Usuwanie chorych tkanek wymagało coraz większej precyzji. Tymczasem nie uszło uwagi Dżesy, że Gilbride pomylił się dwukrotnie, zanim skierował robota na właściwy tor. Nie były to znaczące pomyłki, raczej jakby fingowane ciosy boksera, ale błąd pozostaje błędem. W pewnym momencie Hans Pfeffer pochwycił spojrzenie Dżesy i posępnie pokręcił głową. Tego rodzaju technika operacyjna w obecnej fazie zabiegu przekraczała umiejętności Gilbride'a. Chirurg ponownie przywołał Skipa i szeptał coś do niego. Dżesy domyśliła się, co Skip mu odpowiada: ARTIE pracuje bez zastrzeżeń. Podszedł do niej Hans Pfeffer i odciągnął ją na bok. - Zrób coś! - powiedział naglącym szeptem. - Każ mu przestać! - Hans - szepnęła w odpowiedzi. - Carl jest jedną z najważniejszych osób w szpitalu. Nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się mu teraz przerwać. - Musisz to zrobić, zanim będzie... Pfeffer urwał w połowie zdania. Oboje patrzyli teraz na ekran monitora: na lewo od robota, wyraźnie poza obszarem guza, pojawiła się szara smuga. Była niewielka, lecz wyraźna i rozszerzała się. Krwotok tętniczy. ARTIE kierowany przez Carla zboczył z kursu i jeden ze szczypczyków przeciął tętnicę. Zaraz potem z interkomu popłynął spięty głos Gilbride'a: - Doktor Copeland, jest tam pani jeszcze? Dżesy podbiegła do mikrofonu przy konsoli. - Jestem! - ARTIE coś szwankuje. Może pani tu przyjść? Hrabia Rolf Hermann zaczął się wiercić. Lekka narkoza, której go teraz poddawano dla przeprowadzenia obrazowania funkcji mózgu, nie łagodziła bólu, jaki powstał na skutek gwałtownie rosnącego ciśnienia wewnątrzczaszkowego. - Pramod - Dżesy zwróciła się do anestezjologa. - Uśpij go i obniż ciśnienie. Natychmiast podaj czterdziestkę furosemidu i setkę mannitolu. Carl, już do ciebie idę. Nałożyła czepek i maskę i pospieszyła na salę operacyjną. Instrumentariuszka czekała już na nią z rękawiczkami i fartuchem. Asystujący ordynatorowi Dani Toomei ustąpił Dżesy miejsca. Spojrzała na Gilbride'a. Był blady jak ściana. Za ordynatorem stał Eastman Tolliver, niezdolny oderwać oczu od rozgrywającej się sceny. - Proszę obraz krwawienia - powiedziała do mikrofonu. - Zrozumiałem - padła odpowiedź z centrum komputerowego. Chwilę później krew przenikająca do mózgu pacjenta przybrała na ekranie postać siatki koloru szkarłatu. Przerwaniu musiała ulec jedna z przednich tętnic mózgowych w lewej półkuli. Gilbride wyłączył mikrofon i nachylając się do Dżesy, szepnął: - Robot się zepsuł. Nie mogłem go opanować. - Rozumiem. - Rośnie ciśnienie. Co robimy? - Koagulujemy. Możemy się zamienić miejscami? Miałabym łatwiejszy dostęp do panelu. Gilbride zawahał się. Musiał wybierać między życiem pacjenta a upokorzeniem, jakim będzie rezygnacja z miejsca głównego chirurga. Dla większości lekarzy wybór nie byłby trudny, dla Gilbride'a oznaczał katorgę. - Przejdź - zgodził się wreszcie. Dżesy stanęła przy panelu i włączyła mikrofon. - Prośba do centrum komputerowego - powiedziała donośnie. - Czy moglibyście wyostrzyć obraz krążenia w lewym przednim płacie i obraz przyległej przerwanej tętnicy? Spróbuję obrócić robota i skoagulować rozerwany fragment. - Zrozumiano. Laser jagowo-neodymowy umożliwiał przeprowadzanie koagulacji, czyli przypalania tkanek. Był to jeden z nowo wprowadzonych dodatków ARTIE-ego, wzbogacający główne możliwości robota: rozbijanie tkanki ultradźwiękami oraz usuwanie pozostałości za pomocą przewodu ssącego. Dżesy nigdy jeszcze nie przeprowadzała zabiegu koagulacji na tkance ludzkiej za pomocą robota, nie było jednak czasu na otwieranie czaszki pacjenta i bezpośrednią ingerencję. ARTIE-ego od przerwanego naczynia dzieliły tylko mikrony. Cała sztuka polegała na tym, by cofnąć urządzenie i leciutko je obrócić. Powoli, ale bezbłędnie, wykonała manewr. - Trzymajcie kciuki. Cel, pal! Wcisnęła przycisk kontrolujący wiązkę lasera. Krew wokół miejsca rozerwania naczynia zawrzała i krwotok natychmiast ustał. Wszyscy stali bez słowa, wpatrując się w ekrany. - Dżesy - przerwał ciszę Hans Pfeffer - krwawienie zatrzymane, skoagulowana ściana naczynia trzyma. Dobra robota. Dobra robota - powtórzył. Któraś z osób obok Pfeffera zaczęła klaskać, dołączyli do niej inni. Chwilę potem również sala operacyjna rozbrzmiała oklaskami. Jeden Gilbride nie klaskał. - Bardzo dobrze, pani doktor - odezwał się do Dżesy, na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli. - Obawiam się jednak, że prace nad ARTIE-em trzeba będzie zacząć od początku. - Przed usunięciem robota musimy odessać jak najwięcej wynaczynionej krwi. - Proszę się tym zająć. Kiedy hrabia Hermann się zbudzi, będziemy musieli omówić kwestię usunięcia resztek guza. Dżesy popatrzyła na niego bez słowa. Rolf Hermann albo Claude Malloche, czy jak on się tam naprawdę nazywał, miał taką samą szansę na obudzenie się po operacji, jak Dżesy na wygraną na loterii. ZANIM jeszcze Rolf Hermann został przewieziony na intensywną terapię, wieść o nieudanej operacji obiegła cały szpital. Pacjent miał rozszerzone źrenice i nie reagował na światło. Odruch Babińskiego - odchylanie palucha nogi przy drażnieniu podeszwy stopy _ występował w obu nogach, co świadczyło o uszkodzeniu szlaków nerwowych układu sterującego ruchami dowolnymi ciała. Carl Gilbride chodził rozdrażniony i Dżesy miała go szczerze dosyć. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, megalomańska wiara ordynatora we własne zdolności chirurgiczne mogła ich kosztować życie pacjenta i utratę czterech milionów dolarów. Do tego musiała mu jeszcze towarzyszyć podczas rozmowy z rodziną hrabiego. Orlis oczekiwała ich w zajmowanym przez Hermannów pokoju w towarzystwie pasierbicy i jednego z pasierbów. Dżesy usiadła koło Gilbride'a. Obserwując gości, zastanawiała się, czy piękna żona Rolfa Hermanna jest istotnie bezlitosną morderczynią, a dzieci hrabiego, siedzące nieruchomo jak posągi, to w rzeczywistości goryle wybrani z elitarnej gwardii przybocznej Clauda Malloche'a. Jeżeli zabili Sylvana Maysa, który nawet nie operował Malloche'a, to jak postąpią z ludźmi, którzy sfuszerowali operację? - Przynoszę, niestety, nie najlepsze wieści - zaczął Gilbride. - Operacja początkowo przebiegała dobrze, napotkaliśmy jednak pewne problemy. - Problemy? - powtórzyła chłodno Orlis. - Podczas operacji wystąpił rozległy krwotok śródmózgowy. Możliwe, że doszło do przerwania tętnicy. Orlis odwróciła się do pasierbów i przetłumaczyła te słowa na niemiecki. Dżesy obserwowała dyskretnie gości, ciekawa, czy zdradzą się czymkolwiek. Nic takiego się nie zdarzyło. Jeżeli byli rzeczywiście zabójcami, to odznaczali się równocześnie nieprzeciętnym talentem aktorskim. - Czego możemy się spodziewać? - zapytała Orlis. Gilbride potrząsnął smętnie głową i przybrał zatroskaną minę. Dżesy dobrze znała ten wyraz twarzy. Zamierzał przedstawić sytuację w czarnych barwach w nadziei, że ewentualna poprawa stanu zdrowia pacjenta będzie mu poczytana za zasługę. To było to, czego Dżesy najbardziej się obawiała. - Na szczęście - podjął na nowo - wraz z doktor Copeland za pomocą robota zdołałem skoagulować naczynie i powstrzymać krwawienie, ale doszło już do poważnych uszkodzeń... - Doktorze Gilbride. - Orlis wbiła w rozmówcę lodowate spojrzenie. - Niech pan mi odpowie. Czy mój mąż z tego wyjdzie? Stój! krzyknęła Dżesy w myślach. Nie daj się sprowokować. - Pani Hermann. - Gilbride był wyraźnie roztrzęsiony. - Rozumiem, że jest pani zdenerwowana, niemniej nie lubię, by zwracano się do mnie w podobny sposób. - Powierzyłam panu w pełni sprawnego człowieka, a pan mi oddaje... roślinę. Oczekuje pan pochwał? Gilbride był czerwony jak burak. - Podobnie jak mąż, została pani poinformowana o ewentualnych następstwach operacji i oboje wyraziliście zgodę na piśmie. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Jutro po południu wyjeżdżam na dwa dni do Nowego Jorku i doktor Copeland będzie mnie zastępować. - Do Nowego Jorku! - wykrzyknęły prawie jednocześnie Orlis i Dżesy. - Zasiadam w radzie naukowej bardzo ważnej konferencji zorganizowane) przez New York University - wyjaśnił Gilbride z nieskrywaną dumą. - Jeżeli wyjedzie pan z Bostonu i zostawi męża w takim stanie, to pożałuje pan tego - oświadczyła hrabina z lodowatym spokojem. - Wrócimy do tej rozmowy jutro rano - zakończył Gilbride i szybkim krokiem wyszedł z pokoju. - Doktor Copeland, niech mu pani przemówi do rozsądku - powiedziała hrabina chłodno. - Powtórzę jeszcze raz: jeżeli opuści teraz mojego męża, to gorzko tego pożałuje. - Powiem mu to - zapewniła skwapliwie Dżesy. ROZTRZĘSIONA po rozmowie z Orlis, Dżesy Copeland z trudem mogła się skupić w czasie badania neurologicznego Sary. Chora nadal przebywała na intensywnej terapii, choć można było mówić o wyraźnej poprawie. Orlis... Alex... Gilbride... Malloche... Myśli Dżesy biegały po głowie jak oszalałe. Niedobrze. W jej zawodzie rozproszona uwaga bywa pierwszym krokiem do nieszczęścia. Musi z kimś porozmawiać o tym, co się stało. Jedyną odpowiednią osobą była Emily DelGreco. Skierowała się do telefonu przy stanowisku pielęgniarek. Emily wzięła wolny dzień, by móc obejrzeć szkolne przedstawienie, w którym występował jej młodszy syn. Dżesy miała nadzieję, że o tej porze zastanie ją w domu. Słuchawkę podniósł Ted, starszy z synów Emily. - Mama wyszła jakąś godzinę temu. Był do niej telefon i zaraz potem powiedziała, że musi pójść na krótko do szpitala. - Mówiła, kto dzwonił? - Nie. Myślałem, że to pani. Dżesy poczuła niepokój. DelGrekowie mieszkali w Brooklinie, niedaleko Eastern Massachusetts Medical Center. Emily powinna już tu być. - Jest tata? - spytała. - Jeszcze nie. Rzadko kiedy wraca przed siódmą. - Jak wróci, poproś, żeby zadzwonił do mnie do szpitala. A gdyby odezwała się mama, to niech też zadzwoni. - Dobrze. - To na razie, Ted. Odłożyła słuchawkę i natychmiast posłała wiadomość na pager Emily. Minęło piętnaście minut, lecz wciąż nie było odpowiedzi. Dżesy właśnie wpisywała do karty Sary adnotację o poprawie zdrowia pacjentki, kiedy niespodziewanie usłyszała za plecami głos Alexa Bishopa. - Witam panią doktor - powiedział cicho. - O Boże! Musisz się tak skradać? - Przepraszam. Moglibyśmy porozmawiać? - Jeszcze nie podjęłam decyzji. - Wciąż mi nie wierzysz? - Sama już nie wiem, komu wierzyć. - Tu masz numer telefonu w Wirginii - powiedział, wręczając jej kartkę. - Poproś o połączenie z Haroldem Bensonem. Benson kieruje wydziałem spraw wewnętrznych w Agencji. Zna mnie i wie, czym się zajmowałem przez pięć ostatnich lat. - To żaden dowód. Rozmowę telefoniczną można ustawić. - W porządku, pani doktor. - W jego oczach pojawiły się twarde błyski. - Rób, jak uważasz. Ze swojej strony przeprosiłem cię za wszystko. Dopadnę Malloche'a, z twoją pomocą czy bez. Ale jeśli komuś coś się stanie, to odpowiedzialność spadnie i na ciebie. - Odwrócił się i ruszył korytarzem. - Poczekaj! - zawołała za nim. - Co chciałbyś wiedzieć? Alex szybko zawrócił. - Dzięki. - Twarde błyski w jego oczach zniknęły bez śladu. - Jak wygląda sytuacja? - Twój przyjaciel Hermann, czy też jeśli wolisz Malloche, leży w sali numer dwa, podłączony do respiratora. - Widziałem. Obudzi się? - Doszło do poważnego uszkodzenia mózgu. - Jorge Cardoza przyleci jutro z Madrytu. Musimy wymyślić, w jaki sposób mógłby wejść do szpitala, żeby nie narazić się na spotkanie z Arlette, żoną Malloche'a. - Orlis, Arlette, czy jak tam ona się nazywa, dopiero co postraszyła Gilbride'a. - Mianowicie? - Gilbride poinformował ją, że leci jutro do Nowego Jorku. Ona na to, że jeśli pojedzie, to gorzko tego pożałuje. Carl był mocno wzburzony. - Może powinniśmy mu jednak powiedzieć, z kim ma naprawdę do czynienia. - Pod warunkiem, że Hermann to rzeczywiście Malloche. - Tego jestem pewny. Jeżeli Malloche umrze, musicie mi wydać jego ciało. - Jeżeli Malloche umrze, to ja i Carl będziemy potrzebowali na pewno ochrony. - To się da załatwić. Mówiłem ci, że jestem w kontakcie z tutejszym F bi aj. - Napisał na kartce numer telefonu. - Daję ci mój numer zgłoszeniowy w Bostonie. Ludzie, którzy podniosą słuchawkę, wiedzą, gdzie mnie szukać. Gdyby coś się stało z Hermannem, zadzwoń i im powiedz. Teraz czekamy na Cardozę. Kiedy zidentyfikuje Malloche'a, aresztujemy Arlette wraz z "pasierbami" i wszystko z nich wyciągniemy. - Przerażasz mnie, Alex. - Czasem sam jestem sobą przerażony. Wiem, że nie przyszło ci łatwo podjąć decyzję o udzieleniu mi pomocy. Dzięki, że mi zaufałaś. - Nie powiedziałam, że ci ufam. Patrzyła za nim, jak oddala się korytarzem. Zatrzymał się na moment, by zajrzeć do sali nymer dwa. Pięć lat, powiedziała do siebie w myślach. W tejże chwili odezwał się sygnał pagera. Wyświetlacz pokazał nazwisko osoby dzwoniącej i jej numer wewnętrzny. Dzwoniła Alice Twitchell. - Och, dobrze, że pani jest! - usłyszała głos sekretarki Carla. - Jestem w gabinecie doktora Gilbride'a razem z panem Tolliverem. Dostał silnego bólu głowy. Pewnie to migrena. Mogłaby pani tu wpaść? - Zaraz będę. Aha, nie wiesz przypadkiem, gdzie może być Emily DelGreco? - Niestety, nie mam pojęcia - odparła Alice przepraszająco. EASTMAN Tolliver leżał blady jak ściana na skórzanej sofie w poczekalni Carla. Rękę zgiętą w łokciu przyciskał do oczu i cały dygotał z bólu. - To ja, Dżesy. - Przyklękła przy sofie. - Już zaczyna ustępować. To nie pierwszy raz - wychrypiał. Mówienie przychodziło mu z trudem. - Jak długo trwał atak? - Piętnaście, może dwadzieścia minut - poinformowała Alice. - Doktor Gilbride umówił się z panem Tolliverem na spotkanie, ale zadzwonił, że się spóźni. Dżesy delikatnie odjęła choremu rękę od twarzy i przystąpiła do badania neurologicznego. - Może pan otworzyć oczy? Dobrze. Teraz proszę podążać wzrokiem za moim palcem. Źrenice średnio szerokie, symetryczne, reaktywne. Lekkie upośledzenie ruchu prawej gałki ocznej do boku. Możliwe nieznaczne opadnięcie prawej powieki. - Proszę pokazać zęby, tak jakby się pan uśmiechał. - Możliwy niedowład nerwu twarzowego po stronie prawej. - Teraz niech pan uściśnie mi dłonie. - Brak oznak wyraźnego osłabienia kończyn górnych. - Już mi lepiej - powtórzył Tolliver. - Dobrze. Kiedy ostatni raz badał pana lekarz w związku z tymi dolegliwościami? - Kilka lat temu. Powiedział, że to migrena. - Bierze pan jakieś lekarstwa? - Leki bez recepty, czasem. To wszystko. Dżesy podeszła do Alice Twitchell. - Zadzwoń do izby przyjęć. Niech zaraz przyślą stażystę z chirurgii, pielęgniarkę i wózek. Potem daj znać na radiologię, że musimy zrobić badanie MRI jeszcze dziś wieczorem. - Już idę. - Alice oddaliła się spiesznie. Dżesy wróciła do Tollivera. - Zauważyłam kilka niepokojących objawów. Powiniśmy zrobić panu badania krwi i MRI. - To na pewno konieczne? Zanim zdążyła odpowiedzieć, w drzwiach stanął Carl Gilbride. - Co tu się dzieje? - spytał zdziwiony. - Witaj, Carl. Pana Tollivera chwycił nagle silny ból głowy. Zaczęło się to jakieś dwadzieścia pięć minut temu. Miewał już wcześniej podobne migreny. Gilbride podszedł do sofy. - Jak pan się czuje? -Teraz już lepiej. - To wspaniale, bo właśnie zarezerwowałem dla nas stolik na kolację w Four Seasons. Mamy jeszcze sporo czasu. - Carl, mogę z tobą zamienić kilka słów? - włączyła się Dżesy. - Oczywiście. O co chodzi? - Przejdźmy do ciebie... - Nie trzeba - przerwał jej Tolliver. - Chodzi o to, że doktor Copeland jest zaniepokojona stanem mojego zdrowia. Chce mi zrobić badania krwi i MRI. - Z powodu migreny? - Posłuchaj, Carl - podjęła spokojnie. - Wystąpił niewielkiego stopnia niedowład prawego nerwu twarzowego, mowa lekko dyzartryczna i dodatkowo zaburzenia nerwów gałkoruchowych. Gilbride stanął pomiędzy nią a Tolliverem i zaczął mu się uważnie przypatrywać. - Proszę podążać wzrokiem za moim palcem - polecił. Powtórzył częściowo badania, które wcześniej przeprowadziła Dżesy. - Ja tu nic nie widzę - orzekł w końcu. Dżesy uzbroiła się w cierpliwość, szykując się na nieuchronne starcie. Nieistotne było, czy objawy nadal występowały. Ważne, że w ogóle się pojawiły. W neurologii objawy choroby często cofają się bądź ulegają złagodzeniu. Na szczęście Tolliver zapobiegł konfrontacji, która mogła mieć dla niej zgubne skutki. - Niech pan posłucha, Carl - przemówił. - Lubię dobrze zjeść, ale chciałbym też mieć pewność, że to zwykła migrena. - No dobrze. - Gilbride wydął wargi. - Sprawdzę na dole, czy możemy zrobić od ręki tomografię komputerową. - Wezwałam już zespół z izby przyjęć - poinformowała Dżesy. - Przewiozą pana Tollivera do pracowni i zrobią mu MRI. Gilbride spojrzał na nią spode łba. - Doskonale - wycedził lodowato. - Jeżeli jest pan gotów stracić kolację, to bardzo proszę. Od tej chwili przejmuję opiekę nad pacjentem. - Prawdę powiedziawszy, Carl - przerwał mu Tolliver - wolałbym, żeby doktor Copeland dalej się mną opiekowała. -Ale... - Wiem, że to się może panu nie spodobać, ale w końcu to ja jestem pacjentem. Jeżeli zatem doktor Copeland nie wyraża obiekcji, to ją wybieram. Czy obstawanie Tollivera przy wyborze lekarza wynikało z tego, że Gilbride dopiero co sfuszerował operację? Dżesy podejrzewała, że tak. - Chętnie spełnię pana prośbę - odparła. Chwilę potem przyjechała winda, przywożąc zespół z izby przyjęć - Zaraz do pana zjadę - zapewniła Tollivera. - Mam do pani bezgraniczne zaufanie. Jestem pewien, że to nic poważnego. Skinęła potakująco głową i pomogła ułożyć pacjenta na wózku. Instynkt podpowiadał jej, że Eastman Tolliver jest jednak nadmiernym optymistą. KIEDY została sama z Gilbride'em, poprosiła: - Moglibyśmy chwilę porozmawiać na osobności? Chodzi o hrabiego i jego żonę. - Teraz chcę zjechać na dół, by zobaczyć, jak przedstawia się sprawa Tollivera. Kiedy się upewnię, że badanie MRI dało ujemny wynik, zdążę go jeszcze zabrać do Four Seasons. Może zdołam jeszcze wszystko załagodzić. Że też Tolliver musiał być akurat wtedy na sali operacyjnej, kiedy zdarzyła się ta historia z hrabią! - Carl - przerwała mu stanowczo - musimy porozmawiać. Natychmiast. Ta sprawa nie może czekać. Przyjrzał się jej uważnie, zdziwiony takim tonem. - Dobrze. Przejdźmy do sali konferencyjnej. Dla całego świata Gilbride był w dalszym ciągu niekoronowanym królem zautomatyzowanej chirurgii, ale jego własny świat zaczynał się sypać. - O co ci chodzi? - rzucił obcesowo, gdy zajęli miejsca. - Trudno mi to będzie wyjaśnić - zaczęła. - Otóż mam powody przypuszczać, że Hermann wcale nie jest hrabią. Może być bardzo niebezpieczny. Podobnie jak jego żona. U Gilbride'a gniew przeszedł w niedowierzanie. -Nie rozumiem... Dżesy opowiedziała mu o Aleksie Bishopie i jego podejrzeniach. Po minie Gilbride'a poznała, że wcale nie odpowiada mu ten kolejny szturm na jego naukowy folwark - zwłaszcza przy braku jakichkolwiek dowodów. - To czyste szaleństwo - podsumował, kiedy skończyła. - Ten Bishop, który udaje szpitalnego strażnika, pracuje w rzeczywistości dla si aj ej? - Tak w każdym razie twierdzi. - Czego po mnie oczekujesz? - Przede wszystkim bądź ostrożny. Zwłaszcza teraz, gdy stan zdrowia Hermanna nie rokuje nadziei. Lepiej nie wchodzić w drogę jego żonie, zanim Bishop ostatecznie ustali, jak się rzeczy mają. To również oznacza, że powinieneś zrezygnować z jutrzejszej podróży do Nowego Jorku. - Nie boję się tej kobiety - odparł Gilbride. Najwyraźniej miał już wszystkiego dosyć. -I nie zrobię nic, dopóki nie zobaczę dowodów. Do tego czasu będę podejmował takie decyzje w sprawach pacjentów, jakie uznam za stosowne. Podniósł się do odejścia. W tej samej chwili rozległ się sygnał pagera Dżesy. Dzwonił dyżurny radiolog. Dżesy wysłuchała go uważnie, po czym zrelacjonowała rozmowę Gilbride'owi: - Zadzwonił Don Harkness z radiologii. Prosi, żebyśmy razem z nim obejrzeli zdjęcia Eastmana Tollivera. W milczeniu wsiedli do windy i zjechali na piętro, gdzie mieściła się pracownia MRI. Don Harkness, radiolog z wieloletnim doświadczeniem, po krótkim powitaniu pokazał im zdjęcia pacjenta. - A niech to... - wyrwało się Dżesy. Oboje z Gilbride'em popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Guz w głowie Eastmana Tollivera był nieco mniejszy niż u hrabiego Hermanna; nie były bliźniaczo podobne, ale z pewnością pokrewne. - No, to facet ma problem - pokiwał głową Harkness. - Oponiak podstawy przedniego dołu czaszki. Do tego całkiem spory. Czegoś takiego nie widuje się co dzień. ROZDZIAŁ 7 CHOCIAŻ nie miała dyżuru, Dżesy postanowiła zostać na noc w szpitalu. Jej najbliższa przyjaciółka przepadła bez śladu. Nie zostawiła listu, nie zadzwoniła. Dżesy była zbyt zdenerwowana, żeby w takiej chwili iść do domu. Dochodziło wpół do siódmej, kiedy obudziła się w jednym z pozbawionych okien pokoików dla lekarzy dyżurnych. Rozejrzała się zdezorientowana w otaczającej ją ciemności. Zapaliła nocną lampkę przy łóżku i w jednej chwili wydarzenia wczorajszego dnia powróciły jak żywe. Eastman Tolliver przyjął wiadomość o wynikach prześwietlenia, tak jak się spodziewała: zaklął pod nosem, potem spróbował się uśmiechnąć, wreszcie z rezygnacją w głosie zapowiedział, że zrobi wszystko, co należy, żeby pokonać chorobę. Dżesy zdawała sobie sprawę, że najtrudniejszy etap zmagania się z nową rzeczywistością jej pacjent ma dopiero przed sobą. Tolliver bez chwili namysłu zadecydował, że chce być operowany w Eastern Massachusetts Medical Center. Gilbride kilkakrotnie próbował zaoferować swoje usługi, ale Eastman nie chciał o tym słyszeć. - Już postanowiłem, doktorze - oznajmił stanowczo. - Wiem, że to, co się stało z biednym hrabią Hermannem, mogło przytrafić się każdemu lekarzowi, ale widziałem doktor Copeland na sali operacyjnej i ją wybrałem. To wszystko. - Jak pan sobie życzy. - Ale kiedy będę już na stole - ciągnął Tolliver - chciałbym, żeby był pan na miejscu w charakterze konsultanta. - Oczywiście. Dżesy zaproponowała, by pacjenta przyjąć od razu na oddział. Jednak Tolliver przekonał ją, że lepiej będzie, jeśli najpierw wróci do hotelu po rzeczy i zadzwoni do żony; poprosi ją, żeby przyleciała z Kalifornii. Dodał przy tym od razu, że nie ma potrzeby uzależniać terminu operacji od przyjazdu żony. Wolałby, zaznaczył, by operacja odbyła się jak najszybciej. Po tej wymianie słów Tolliver wyszedł, a kiedy po dwóch godzinach wrócił do szpitala, został przyjęty na oddział neurochirurgii na siódmym piętrze. W tym samym czasie mąż Emily, przynaglany przez Dżesy, zadzwonił na posterunek policji w Brooklinie. Policjant, który zjawił się po upływie godziny, zapewnił, że jeśli Emily nie odnajdzie się w ciągu dwudziestu czterech godzin, podejmą wszelkie niezbędne czynności. Co też mogło przytrafić się Emily? Dżesy z niechęcią weszła do ciasnej kabiny w łazience i wzięła prysznic. Starała się odwrócić myśli, ale pytanie o los Emily wciąż wracało. Bezskutecznie szukała jakiejkolwiek odpowiedzi. Przeczucie podpowiadało jej, że musiało wydarzyć się coś złego. Czy Orlis Hermann maczała w tym palce? Może Emily zobaczyła coś, czego nie powinna była widzieć? Wytarła się ręcznikiem, włożyła czyste ubranie lekarskie i odszukała numer telefonu, który dał jej Alex. - Cztery-dwa-sześć-dziewięć-cztery-cztery-cztery - usłyszała w słuchawce bezbarwny kobiecy głos. - Proszę z Alexem Bishopem. - Może pani zostawić wiadomość. - Proszę przekazać, żeby zadzwonił do doktor Copeland. - Po namyśle dodała: - Proszę mu powiedzieć, że to ważne. Nie potrafiła na niczym skupić uwagi. Postanowiła udać się na obchód pacjentów. Jak miała w zwyczaju od operacji Sary, rozpoczęła od sali numer sześć na intensywnej terapii. Było dopiero wpół do ósmej, ale nie zdziwiła się, zastawszy o tak wczesnej porze Lisę Brandon. Dziewczyna nacierała Sarze maścią plecy. - Jak się czuje moja pacjentka? - Do... brze - odparła wolno Sara. Badanie neurologiczne wykazało postępującą poprawę. Ruchy dowolne zachowane we wszystkich kończynach, funkcje poznawcze prawidłowe, mowa nieco niespójna, ale ogólnie zrozumiała. Sara zaczynała wychodzić na prostą. Dżesy porozmawiała przez chwilę z Lisą, a Sara tymczasem zapadła w sen. - Trzymaj się, Saro - szepnęła Dżesy, pochylając się nad łóżkiem chorej. Ledwie zdążyła wyjść na korytarz, kiedy usłyszała za sobą wołanie pielęgniarki: - Doktor Copeland, proszę do dwójki, szybko! Kilka sekund później stała już przy łóżku Rolfa Hermanna. Stymulator serca, kroplówka, rurka intubacyjna, respirator, cewnik, sonda do sztucznego karmienia, oczy zalepione plastrem. Rolf Hermann vel Claude Malloche, czy jak się naprawdę nazywał, miał już w sobie niewiele życia. Ciśnienie krwi siedemdziesiąt pięć na trzydzieści - i dalej spadało. Jak mówiło się w szpitalnym żargonie, pacjent wszedł już na pokład łodzi, która lada moment przewiezie go na drugi brzeg rzeki bez powrotu. - Proszę podłączyć kroplówkę z dopaminą - poleciła pielęgniarka. - A potem wezwać kardiologa, lekarza z neurochirurgii i doktora Gilbride'a. Drugą pielęgniarkę wysłała z poleceniem odszukania Orlis Hermann. Na koniec zwróciła się do sekretarki oddziałowej: - Proszę wezwać pager dziewięćdziesiąt dziewięć na salę numer dwa intensywnej terapii neurochirurgicznej. Po MEDYCZNYM koszmarze, przez jaki przeszedł hrabia Rolf Hermann, jego koniec zbliżał się szybkimi krokami. Kiedy tylko wezwano przez pager numer dziewięćdziesiąt dziewięć, do pokoju wpadł kardiolog Joe Milano. - Ciśnienie spadło do siedemdziesięciu pięciu - poinformowała go Dżesy. - Podłączyliśmy wlew z dopaminy. A ponieważ nie stwierdzam osłuchowo zastoju w płucach, kazałam podawać płyny, żeby wypełnić łożysko naczyniowe. Pomyślałam, że pobudzając zewnętrznym stymulatorem pracę serca, uda mi się trochę podnieść ciśnienie. -I tak się stało. - Milano pokazał odczyt ciśnienia wyświetlający liczbę siedemdziesiąt dziewięć. - Doskonałe posunięcie, zwłaszcza jak na neurochirurga. - Kiedyś zajmowałam się medycyną ogólną, nie pamiętasz? Masz jakieś inne pomysły? - Możemy podać środki na podwyższenie ciśnienia tętniczego i zacząć masaż serca. Ale w takim wypadku będziemy musieli użyć balonu wewnątrzaortalnego. Oczywiście, zawsze trudno jest określić, jak daleko możemy się posunąć. - Rodzina chce, żebyśmy zrobili wszystko, co w naszej mocy. - Ciśnienie znowu spadło do siedemdziesięciu - zaalarmowała pielęgniarka. Dżesy zerknęła ku drzwiom. Gilbride'a nie było, ale pojawił się Alex Bishop, ubrany w brązowy uniform pracownika ochrony. Przychwycił jej spojrzenie i gestem zadał oczywiste pytanie. Odpowiedziała ledwo dostrzegalnym, przeczącym ruchem głowy. W tym momencie pojawił się Gilbride. Minął Alexa i wpadł do pokoju. Miał na sobie nieskazitelnie czysty fartuch i elegancką koszulę, ale wyglądał na zmęczonego i był zdenerwowany. - Co się dzieje? - zawołał. - Serce siada - oznajmił kardiolog. - Milano, masz go z tego wyciągnąć - rozkazał Gilbride. A zwracając się do Dżesy, huknął: - Przez ciebie musiałem zrezygnować z uczestnictwa w radzie naukowej w Nowym Jorku. A ty zamiast coś robić, stoisz tylko i się gapisz! - Zaczynamy masaż - zwrócił się Milano do pielęgniarek. Rezygnacja w tonie głosu wskazywała, że polecenie to jest sprzeczne z jego oceną sytuacji. - Ściągnijcie tu balon wewnątrzaortalny. I niech ktoś z kardiochirurgii przyjdzie nam pomóc go podłączyć. - Ja do nich zadzwonię - zaproponowała Dżesy, chcąc jak najszybciej wyrwać się z pokoju. Była wściekła, że Gilbride zbeształ ją przy wszystkich i wyrzucała sobie, że nawet nie spróbowała mu odpowiedzieć. Tak czy owak żadna siła na ziemi nie była już w stanie uratować hrabiego Hermanna. Mijając Alexa, głową dała mu znak, by poszedł za nią. Po drodze zatrzymała się przy biurku sekretarki oddziałowej, zadzwoniła na erkę kardiologiczną i poprosiła o dostarczenie balonika wewnątrzaortalnego. Następnie wezwała przez pager zespół z kardiochirurgii. Skinęła na Alexa, że mogą teraz porozmawiać. - Wyjdzie z tego? - zapytał bez żadnych wstępów. - Jest przy nim doskonały kardiolog, ale wątpię, by ktokolwiek mógł jeszcze coś poradzić. Wiesz, że do ciebie dzwoniłam? - Wiem. Przepraszam, ale dopiero teraz dotarła do mnie twoja wiadomość. - Co robiłeś przez cały czas? - Załatwiałem karawan, czarny garnitur, ciemny krawat i inne dodatki - wszystko dzięki uprzejmości zakładu pogrzebowego Bowker Funeral Parlor. Zaoferowali mi nawet chłodnię, gdzie mogę przechować ciało Hermanna do czasu przyjazdu Jorge Cardozy. - Bardzo sprytnie. Kiedy ma się zjawić? - Dziś po południu. Ale jego wizyta w szpitalu byłaby zbyt ryzykowna. - Założę się, że nie będzie konieczna. - Pomożesz mi wywieźć ciało ze szpitala? - To znaczy mam postawić na szalę całą moją karierę i wykraść zwłoki? - Zapomnijmy o tym. - Dobrze, pomogę ci. Ale ty też musisz mi pomóc. Niepokoję się o moją pielęgniarkę Emily DelGreco. Przepadła bez śladu. Wiem od jej syna, że wczoraj wieczorem ktoś do niej zadzwonił i zaraz potem powiedziała, że musi iść do szpitala. Od tamtej pory nikt jej nie widział. - Rodzina zawiadomiła policję? - Tak, ale policja może zacząć poszukiwania dopiero po dwudziestu czterech godzinach od zgłoszenia zaginięcia. Dlatego zadzwoniłam do ciebie. Musisz zaprząc do poszukiwań twoich kolegów z F bi aj. - Zrobię, co będę mógł. Minęła ich biegiem pielęgniarka, pchając przed sobą wózek z pomarańczowym balonem wewnątrzaortalnym. - Chyba musisz wracać - zauważył Alex. - Będę w pobliżu. Wróciła do pokoju numer dwa, gdzie panował już spory tłok. Rolf Hermann miał ziemistą skórę, pokrytą sinymi plamami. Technik za pomocą worka Ambu wentylował pacjenta czystym tlenem. Obecny na miejscu kardiochirurg przygotowywał się do wprowadzenia przez pachwinę balonika wewnątrzaortalnego. Sala zamieniła się w Circus Maximus, pośrodku którego brylował niepowtarzalny Carl Gilbride. Mijały minuty. Już blisko godzinę wokół łóżka Hermanna uwijało się piętnaście osób: lekarze, studenci, pielęgniarki, technicy, kadra naukowa. W walkę o życie pacjenta zaangażowano sprzęt, medykamenty i testy laboratoryjne warte tysiące dolarów. - Balon podłączony - zameldował kardiochirurg. - Przerwać masaż - polecił Joe Milano. W pokoju zaległa cisza. Słychać było tylko pikanie monitora, sapanie worka samorozprężalnego i rytmiczny stukot balonika wewnątrzaortalnego. Oczy wszystkich były skierowane na ekran aparatury monitorującej. Przez jakiś czas wskaźnik ciśnienia krwi wskazywał pięćdziesiąt. Powoli zaczął opadać: czterdzieści siedem, czterdzieści dwa, czterdzieści... Kilka sekund później wykres na monitorze przybrał kształt poziomej linii. Nikt się nie poruszył. Wszyscy czekali na decyzję Gilbride'a. Milczenie pierwszy przerwał Joe Milano: - Doktorze Gilbride, zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić. - Należało zacząć wcześniej - burknął Gilbride. Odwrócił się i szybko wyszedł. - No więc tak. Dziękuję wszystkim - powiedziała Dżesy i pospieszyła za Gilbride'em. Dogoniła go przy stanowisku pielęgniarek. - Gdzie jego żona i reszta rodziny? - rzucił krótko. - W pokoju dla gości. - Pójdę do nich. Wolę to mieć jak najszybciej za sobą. - Bądź ostrożny. Pamiętaj, co ci mówiłam. - To, co mówiłaś, to stek bzdur. - Chciałbyś, żebym z tobą poszła? - Dam sobie radę. - W porządku. - Zacisnęła kciuki, życząc sobie w myślach powodzenia. Wreszcie odważyła się zapytać: - A co ze świadectwem zgonu? Chcesz, żebym je wypełniła za ciebie? Gilbride zastanawiał się chwilę, wreszcie odparł: - Dlaczego nie. Pod warunkiem, że jako przyczynę śmierci podasz zatrzymanie akcji serca. - Zatrzymanie krążenia w następstwie choroby niedokrwiennej serca, oponiak jako choroba przypadkowo współistniejąca. Jak to brzmi? - Tak jak powinno. Teraz pozwól, że cię przeproszę. Mam jeszcze sporo do zrobienia. - Ja też - mruknęła pod nosem, kiedy Gilbride odszedł. Dżesy siedziała przy stanowisku pielęgniarek i wypisywała świadectwo zgonu, dokument niezbędny do wywiezienia ciała hrabiego ze szpitala. Kilka odpowiednio dobranych słów i błąd w sztuce lekarskiej zostanie zapisany jako choroba wieńcowa. Gilbride mógł spokojnie odetchnąć. Podniosła głowę na odgłos zbliżających się kroków: korytarzem szły w jej stronę Orlis Hermann i córka hrabiego. - A więc, mąż nie żyje - przemówiła hrabina lodowatym tonem. - Ogromnie nam przykro - zapewniła Dżesy. Wstała z krzesła. - Doktor Gilbride nie wydaje się szczególnie przejęty. - Zapewniam panią, że bardzo się przejął. Podczas akcji reanimacyjnej przeszedł samego siebie. - Co mamy teraz robić? - Gdybyście byli obywatelami tego kraju, należałoby po prostu zadzwonić do zakładu pogrzebowego. W tej sytuacji sama nie wiem. Przecież chodzi o obcokrajowca. Rozumiem, że zamierzacie państwo zabrać ciało do Niemiec? -Tak. - To nieco komplikuje sprawę. Mimo wszystko sądzę, że należy zacząć od skontaktowania się z zakładem pogrzebowym. Trzeba też będzie wypełnić trochę dokumentów. Doktor Gilbride ma tyle spraw na głowie, że zaproponowałam, iż go w tym wyręczę. Ale to może trochę potrwać -jakieś kilka godzin. Dżesy celowo zbaczała z tematu na temat. Miała nadzieję, że uda jej się skłonić hrabinę do pozostania w szpitalu, na czym tak bardzo zależało Alexowi. - Nie ma pośpiechu - usłyszała od Orlis. -I tak muszę spakować rzeczy męża. - Synowie hrabiego przyjdą go zobaczyć? - Nie. Nie widzę potrzeby, żeby trzymać ciało męża w szpitalu do czasu ich przyjścia. Nie są tak sentymentalni. - Dobrze. Dam pani znać, kiedy już się czegoś dowiem. - Będę czekać... Doktor Copeland? - Słucham? - Ordynator zabił mojego męża. Dobrze to pani wie. Dżesy poczuła ucisk w klatce piersiowej. - Wiem, że guz był duży i tak niefortunnie usytuowany, iż trudno było do niego dotrzeć. Im gorsza lokalizacja, tym większa możliwość wystąpienia komplikacji. Jest nam wszystkim naprawdę przykro. - Proszę mi powiedzieć szczerze: czy doszłoby do tego, gdyby to pani operowała? Nie spodziewała się takiego pytania. - Trudno mi odpowiedzieć - zaczęła ostrożnie. - Jako chirurg odnosiłam triumfy, ale przeżywałam też porażki. Orlis Hermann stała bez słowa, nie odrywając oczu od Dżesy. Wreszcie ledwo dostrzegalnie skinęła głową. - Będziemy u siebie. Jak już się pani wszystkiego dowie, proszę dać nam znać. Ujęła pasierbicę pod rękę i oddaliły się. Za chwilę pojawił się Alex. - Co mówiła? - Nie bardzo wie, jak co załatwić. Mam się wszystkiego dowiedzieć i jej przekazać. - Ile mamy czasu? - Powiedziałam, że zdobycie informacji może zająć kilka godzin. - Doskonale. Masz pomysł, jak wywieźć ciało? - Tak. Dam ci teraz świadectwo zgonu. Przebierzesz się w swój strój pracownika zakładu pogrzebowego i ze świadectwem zgonu przyjedziesz po zwłoki. - Tak po prostu? - Wszystko sprawdziłam. Ingerencja szpitala ograniczona jest do minimum. Pokazujesz na patologii świadectwo zgonu i podpisujesz odbiór ciała. Jeżeli sprawiasz wrażenie osoby, która wie, po co przyszła, to nie będą się tobą interesować. - Mogłem się o tym przekonać, kiedy udawałem strażnika. - Nie zapomnij o niczym. Postaraj się wyglądać przekonująco, kiedy pojawisz się w charakterze pracownika zakładu pogrzebowego. Powiem pielęgniarkom, że chcę trochę odpocząć od Carla i że dlatego postanowiłam pomóc strażnikowi przewieźć ciało do kostnicy. Jeżeli się pospieszysz, to mnie tam jeszcze zastaniesz. Ujął jej dłoń i nie wypuszczał przez długą chwilę. - Spotkamy się w kostnicy - powiedział. Dopiero kiedy zniknął za zakrętem korytarza, zdała sobie sprawę, że nawet nie usiłowała mu wyrwać dłoni. WSPÓLNIE z dwiema pielęgniarkami ułożyła ciało Rolfa Hermanna na wózku. Następnie w towarzystwie Setha, strażnika, który na widok ciała zbladł jak płótno, skierowała się do kostnicy. Kostnica znajdowała się w suterenie głównego budynku szpitalnego. Zostawiwszy strażnika ze zwłokami, Dżesy przeszła do zakładu patologii. Sekretarka z obojętnym wyrazem twarzy podsunęła jej czarny notatnik, gdzie Dżesy odnotowała przywiezienie ciała. - Pracownik zakładu pogrzebowego jest już chyba w drodze - poinformowała sekretarkę. - W porządku - mruknęła tamta. Dżesy wróciła do strażnika czekającego przed drzwiami kostnicy. - Wiem, że już do nas jadą z zakładu pogrzebowego. Poczekam na nich, może pan wracać do swoich zajęć. - Jest pani pewna? - Naturalnie, proszę iść. Nie trzeba go było dwa razy prosić. Upewniwszy się, że zadowolony strażnik wsiadł do windy, powróciła do kostnicy i stanęła nad ciałem, rozmyślając o Claudzie Malloche'u i o człowieku, który polował na niego od tylu lat. - Dżesy? - usłyszała nagle za plecami kobiecy głos. Serce podeszło jej do gardła. Odwróciła się błyskawicznie. W progu stała z założonymi rękami Catherine Purcell, przełożona pielęgniarek. - Ale mnie przestraszyłaś - jęknęła Dżesy. - Właśnie widzę. Przepraszam. Dżesy gorączkowo zastanawiała się nad znalezieniem wyjścia z sytuacji. Lada moment zjawi się Alex. Co będzie, jeżeli Catherine go rozpozna? - Dowiedziałam się od pielęgniarek, że postanowiłaś sama zwieźć ciało hrabiego do kostnicy - zaczęła Catherine. - Akurat były zajęte. Poza tym chciałam wyrwać się na chwilę. Dzwonili z zakładu pogrzebowego, że wkrótce tu będą. Wiesz może coś nowego o Emily? Dlatego mnie szukałaś? - Nie, wciąż się nie odnalazła. Nie mam pojęcia, co się mogło stać. Ale przyszłam w innej sprawie. Martwię się o Carla. Boję się, że zaczyna bzikować. - Mogłybyśmy porozmawiać gdzie indziej? Prawdę powiedziawszy, zaczyna mnie tu już lekko mdlić. Pracownik zakładu pogrzebowego wie, że ma się zgłosić na patologię. Zostawiłam tam świadectwo zgonu. - Oczywiście. Dobra robota, Dżesy pogratulowała sobie w duchu. Doszły do wind. Catherine weszła do czekającej kabiny w tej samej chwili, gdy drzwi sąsiedniej otworzyły się i wysiadł z niej Alex. Miał na sobie przyciasny czarny garnitur i pchał wąskie nosze. - Ciało leży w kostnicy - powiedziała Dżesy. - Świadectwo zgonu zostawiłam panu na patologii. - Dziękuję. Dżesy dołączyła do Catherine i drzwi windy zamknęły się. Miała wrażenie, że tętno podskoczyło jej do dwustu uderzeń na minutę. - Więc, o co chodzi z Carlem? - podjęła. - No właśnie. Wydziera się na pielęgniarki, że na oddziale nie ma zestawów do nakłuć lędźwiowych, których kazał używać. - Słynnych "zestawów Gilbride'a". - Wszyscy inni mogą używać standardowych jednorazówek, a on uparł się na te swoje idiotyczne zabawki. - Przez tę historię z hrabią Hermannem cały jego świat stanął na głowie. A te zestawy powinni mieć w centrali zaopatrzenia. - A jakże, mają - jeden. Dzięki Bogu, że chociaż tyle. Już go do nas wysłali. Ale wracając do Gilbride'a, musisz jakoś na niego wpłynąć. Zawsze był ostry dla ludzi, ale nie do tego stopnia. To okropne. - Zrobię, co będę mogła. Kiedy winda zatrzymała się na siódmym piętrze i otworzyły się drzwi, usłyszały podniesiony głos Gilbride'a: - Wiecie, ile czasu straciłem, czekając na to? Od dziś o każdej porze dnia i nocy na oddziale mają być przynajmniej dwa zestawy Gilbride'a. Czy to jasne? Ściskając sterylny pojemnik z cennym zestawem do nakłuć lędźwiowych, Gilbride dalej wymyślał pielęgniarkom. Dżesy podeszła bliżej. - Carl? Odwrócił się raptownie w jej stronę. - Niech mi chociaż pani nie zawraca głowy! - warknął. - Wracam do siebie. Nagle Dżesy zobaczyła za jego plecami Lisę Brandon. Wolontariuszka wyszła energicznie z pokoju, do którego przeniesiono Sarę. Oglądała się akurat za siebie i zderzenie wydawało się nieuchronne. Wszystko działo się teraz jak na zwolnionym filmie. Gilbride zrobił szybkie dwa kroki w tył i odwracając się, wpadł na Lisę. O mało jej nie przewrócił. Ostatnia sztuka "zestawu Gilbride'a" wylądowała z trzaskiem na podłodze. Gilbride wpatrywał się osłupiały w zniszczony sprzęt. - Do diabła, kim pani jest? - ryknął. Nie czekając na odpowiedź, złapał jej laminowany identyfikator, przyczepiony do kieszonki żakietu. - Przepraszam - wydukała Lisa. - Nie zauważyłam... - A co to znowu za identyfikator? - O co panu chodzi? - zdziwiła się Lisa. - O to, że jest fałszywy. Numer powinien być poprzedzony literą "W" oznaczającą wolontariuszkę. Kim pani jest? - krzyknął jeszcze głośniej. - Doktorze Gilbride, czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? - poprosiła z naciskiem. - Co za bzdury! Zaraz zawołam strażników, Albo wezwę policję. Lisa Brandon nie wyglądała na przestraszoną. Obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. - Jestem właśnie z policji - powiedziała dobitnie. - F bi aj. Pokazała mu odznakę w skórzanym etui. Następnie równie szybko zrobiła krok do przodu, błyskawicznym ruchem dobyła pistolet z kabury nad kostką i wycelowała z wprawą w kierunku Orlis, która pojawiła się nagle w drzwiach swojego pokoju. - Ani kroku dalej, pani Hermann - ostrzegła. - Czy może mam się do pani zwracać: madame Malloche? Orlis spojrzała na nią, wykrzywiła wargi w dziwnym półuśmieszku. - Madame Malloche najzupełniej mi odpowiada, moja droga - wycedziła. Zapadła chwilowa cisza, którą przerwał suchy odgłos strzału z pistoletu z tłumikiem. Na środku czoła Lisy, między oczami, pojawił się ciemny otwór. - O Boże! - Dżesy rzuciła się z krzykiem do Lisy. Agentka F bi aj zatoczyła się do tyłu i osunęła bezwładnie na podłogę. - Niech się nikt nie rusza - rozległ się męski głos. - Z tej odległości nie mogłem chybić. W progu swojego pokoju, trzymając w ręku broń, stał Eastman Tolliver. Z lufy jeszcze unosił się dym. KIEDY Lisa Brandon padła martwa na podłogę, Arlette Malloche wraz z trójką "dzieci" hrabiego przystąpiła do akcji. Uzbrojeni w broń półautomatyczną, rozbiegli się po oddziale. Kobieta, która wcześniej podawała się za córkę hrabiego Hermanna, biegała od pokoju do pokoju, rozłączając telefony i wyrzucając je na korytarz. "Bracia" wypadli ze swego pokoju, niosąc skrzynkę ze sprzętem i skierowali się do wind. W tym czasie Arlette pomagała Malloche'owi zapędzić personel - pielęgniarki zmianowe, Dżesy, Gilbride'a i Catherine Purcell - do stanowiska pielęgniarek. Claude Malloche fizycznie nadal przypominał Eastmana Tollivera, jednak wyraz twarzy, postawa, zachowanie, a nawet angielski akcent, uległy zdecydowanej przemianie. Uprzejme spojrzenie zniknęło bez śladu, w oczach Malloche'a czaiła się teraz tygrysia czujność. - Wszyscy na podłogę! - rozkazał. - Siadać na ziemi, plecy oparte o kontuar. Wszyscy wykonali polecenie - z wyjątkiem Gilbride'a. Dżesy, siadając na podłodze, niedaleko miejsca, gdzie leżała Lisa, zorientowała się, że trzynastoletnia Tamika Bing była mimowolnym świadkiem morderstwa. Mała pacjentka, która na skutek utraty mowy doznała psychicznego urazu, siedziała bez ruchu na łóżku, patrząc prosto przed siebie. Jednak lekarka domyślała się, że uwagę dziewczynki przykuwa scena rozgrywająca się za otwartymi drzwiami jej pokoju. Po namyśle Dżesy uznała, że jej samej nic nie zagraża - przynajmniej na razie. Malloche był rzeczywiście chory i ją właśnie wybrał do przeprowadzenia operacji. Przypuszczała, że wkrótce przedstawi jej propozycję nie do odrzucenia. Skoro tak, powinna przygotować listę własnych żądań. - Pan nie jest Eastmanem Tolliverem - wykrztusił Gilbride, najwyraźniej nie orientując się w sytuacji. - Cóż za błyskotliwa dedukcja, doktorze. Jeżeli chce pan wiedzieć, dane na temat Eastmana Tollivera znalazłem wśród korespondencji w pańskim gabinecie. Jego sekretarka w Kalifornii była uprzejma mnie poinformować, że Tolliver wyjechał na kilka tygodni za granicę. A teraz niech pan dołączy do reszty towarzystwa na podłodze. Mówię po raz ostatni. - Ani mi się śni - wypalił Gilbride. Błyskawicznie niczym wąż, Malloche zamachnął się i uderzył Gilbride'a lufą pistoletu w policzek. Gilbride zwalił się ciężko na bok. - Jest pan zarozumiałym dupkiem, doktorze - przemówił Malloche. - To przez pana, a nie z winy robota, umarł Rolf Hermann. Niech pan to sobie zapamięta. Niech oni też to usłyszą - zakończył, pokazując grupę stłoczoną na podłodze. - Zatem hrabia był panu potrzebny tylko jako zasłona dymna, coś w rodzaju królika doświadczalnego - odezwała się Dżesy spokojnym głosem. - Droga pani doktor, ostrożności nigdy za wiele. Zapewniłem Rolfa, że jakikolwiek obrót przybiorą sprawy w Ameryce, jego rodzina będzie miała zapewniony byt. Wiedział, że w najgorszym razie żonie i dzieciom niczego nie zabraknie. Zresztą miał trafić w ręce jednego z najlepszych neurochirurgów amerykańskich. Gdyby sprawy potoczyły się po jego myśli, uwolniłby się od guza mózgu i byłby finansowo zabezpieczony do końca życia. Minęło dziesięć minut, potem dwadzieścia. Nikt nie odważył się poruszyć. W korytarzu rozbrzmiewało brzęczenie dzwonków przy łóżkach pacjentów, ale wezwania pozostawały bez odpowiedzi. Wróciła trójka młodych pomagierów Malloche'a i każde z nich zdało mu szeptem relację. Sądząc po jego zadowolonej minie, wiadomości były pomyślne. - Drzwi wiodące na siódme piętro są zamknięte i naszpikowane materiałami wybuchowymi - obwieścił zakładnikom. Wskazując głową młodszego z mężczyzn, powiedział: - Armanda wyszkoliłem osobiście, mogę więc państwa zapewnić, że wykonał swoje zadanie po mistrzowsku. Z kolei Derrick dopilnował, żeby na naszym piętrze zatrzymywała się tylko jedna winda - i to wyłącznie wtedy, kiedy ja o tym zadecyduję. - Derrick, barczysty, ostrzyżony na jeża blondyn, skłonił się lekko w stronę zakładników. - Na koniec przedstawiam państwu Grace. Grace rozłączyła wszystkie telefony z wyjątkiem aparatu w sali konferencyjnej. Zatem nikt bez mojego pozwolenia nie będzie mógł porozumieć się ze światem zewnętrznym. Wszystko jasne? Doktorze Gilbride? - Jas... ne - wymamrotał. - Proszę, żeby ciało tej biednej dziewczyny przeniesiono na zaplecze, by oszczędzić pacjentom szoku - zażądała Dżesy. Malloche przyglądał się jej, mrużąc powieki. Które z nich okaże się silniejsze? - Derrick - odezwał się w końcu - spełnij prośbę doktor Copeland i usuń ciało. - Tak jest - odparł blondyn. Mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. - Okazałem dobrą wolę - ciągnął Malloche. - Teraz chciałbym porozmawiać z doktor Copeland na osobności. - Ruchem ręki poprosił Dżesy o przejście do sali konferencyjnej. - Najpierw muszę pomówić chwilę z dzieckiem, które było świadkiem całej tej sceny. - Kolejne żądanie. No cóż, dobrze. Grace? Grace odprowadziła Dżesy do pokoju Tamiki Bing. Zatrzymała się w progu i czekała. Lekarka przysunęła do łóżka krzesło i usiadła. - Tamiko, okropnie mi przykro, że musiałaś to oglądać - szepnęła. - Wiem, jakie to dla ciebie straszne. Wpadliśmy w ręce złych ludzi. Jeden z nich wymaga operacji, jaką ty miałaś. Po operacji pójdą sobie. Przez cały ten czas nikogo nie będą wpuszczać, również twojej mamy. Rozumiesz? - Pocałowała dziewczynkę w czoło. - Trzymaj się, kotku. Kiedy wyszła na korytarz, zobaczyła, że Malloche kazał posadzić zakładników na krzesłach wzdłuż kontuaru stanowiska pielęgniarek. Jedna z nich pomogła Carlowi zająć miejsce i podała mu chusteczki kosmetyczne. Przyłożył je sobie do twarzy. Raptem jakby postarzał się o dwadzieścia lat. - Spełniłem pani prośby - zwrócił się Malloche do Dżesy. - Teraz zapraszam na rozmowę. - Odkręcił tłumik i schował do kieszeni, broń wsunął do kabury. Puścił ją przodem. Weszli do sali konferencyjnej. - Proszę usiąść. Mamy sprawę do omówienia. - Pański nowotwór. - Chciałbym, żeby go pani jak najszybciej usunęła. - A jeśli odmówię? Malloche przyglądał się jej, jakby próbował oszacować, na ile jest stanowcza. Schylił się po telefon, podłączył do gniazdka i wybrał miejscowy numer. - Daj ją do telefonu - polecił krótko swemu rozmówcy, po czym podał słuchawkę Dżesy. Przyłożyła słuchawkę do ucha i usłyszała ostrożne: "Halo? ". Głos Emily! - Emily, to ja! - krzyknęła. - Wszystko w porządku? - Tak, nic mi nie zrobił, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi. Zanim Dżesy zdążyła się odezwać, Malloche zabrał jej telefon. - Na razie Emily nic nie grozi - zapewnił, odkładając słuchawkę. - Ale jeżeli odmówi pani współpracy, nie zawaham się kazać ją zabić. Jest pani niezwykle uzdolnionym chirurgiem i ma pani do dyspozycji wyjątkowe narzędzie. Chcę się uwolnić od tego guza. - ARTIE nie jest jeszcze gotowy. - Mam na ten temat inne zdanie. Operację przeprowadzi pani jutro, z zastosowaniem techniki MRI i robota chirurgicznego. - Muszę mieć więcej czasu. Trzeba sprawdzić cały sprzęt, przeprowadzić badania laboratoryjne. Poza tym muszę uzgodnić z innymi lekarzami, kiedy sala operacyjna będzie wolna. Ja nią nie zarządzam. - Jutro. - W razie jakichś problemów skończę tak samo jak Sylvan Mays? To pytanie wyraźnie zrobiło wrażenie na Malloche'u. - Domyślam się, że nasza przyjaciółka z F bi aj kazała mnie śledzić. - Kazała mi mieć oczy i uszy otwarte - skłamała, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Jeżeli spisze się pani jak należy, nie ma się czego bać. Wie pani jednak, co się stanie w razie odmowy przeprowadzenia operacji. A co będzie, gdy wystąpią komplikacje, tego nawet nie umiem powiedzieć. - Proponuję pojutrze - nalegała Dżesy. - Nagły tryb operacji może poważnie zmniejszyć szansę powodzenia. Malloche rozważał jej słowa. - Jutro po południu - postanowił. - Jeżeli do tego czasu ze wszystkim zdążymy. Chcę, żeby Emily asystowała mi przy operacji. - Nic z tego. Będzie pani pomagał Carl Gilbride. - Tylko nie Carl. Nie jest wystarczająco dobry. Poza tym teraz to wrak człowieka. Emily DelGreco jest najlepszym fachowcem, z jakim zdarzyło mi się pracować. Malloche długo zastanawiał się nad odpowiedzią. - Znowu postawiła pani na swoim - mruknął wreszcie. - Ale niech pani zapamięta: w razie jakichkolwiek problemów nikt z pacjentów ani personelu medycznego nie opuści szpitala żywy. Czy to jasne? Dżesy nabrała powietrze. - Tak - odpowiedziała. Udało jej się doprowadzić do uwolnienia Emily i zyskać cenne godziny. Alex będzie miał więcej czasu na podjęcie działań, kiedy już odkryje, że Hermann to nie Malloche. - Mógłby mi pan wyjaśnić jedną rzecz? - zaryzykowała pytanie. - Spróbuję. - Jak zamierza pan zamknąć całe piętro szpitala? Przecież to musi wywołać odzew z zewnątrz. Claude Malloche po raz pierwszy uśmiechnął się i przysunął jej telefon. - Niech pani zadzwoni do Richarda Marcusa. Proszę mu powiedzieć, że chcemy się z nim spotkać za dziesięć minut na patologii. Wybrała numer i została połączona z biurem dyrektora naczelnego. Malloche nie spuszczał z niej oczu, aż odłożyła słuchawkę. - Za dziesięć minut - potwierdziła. RICHARD Marcus, pulchny i łysiejący pan, od sześciu lat zajmował stanowisko dyrektora naczelnego Eastern Massachusetts Medical Center. Poza tytułem lekarskim legitymował się również dyplomem w dziedzinie zarządzania i administracji. Był porządnym, inteligentnym człowiekiem. Kiedy otworzyły się drzwi windy i Dżesy wysiadła w towarzystwie Malloche'a i Derricka, czekał już na nich przed drzwiami zakładu patologii. Dżesy wiedziała, że jej obaj towarzysze mają ukrytą broń. Marcus, który wcześniej spotkał już Eastmana Tollivera, rozpoznał gościa od razu. - Pan Tolliver - powitał go serdecznie, - Miło mi pana widzieć. Malloche uśmiechnął się i uścisnął wyciągniętą do niego rękę. - Więc, o co chodzi? - zapytał Marcus, zwracając się do Dżesy. Malloche dał jej znak, że może mówić. Dżesy powiedziała krótko: - Rzecz w tym, Richardzie, że to nie jest Eastman Tolliver. - Nie rozumiem... - Naprawdę nazywa się Claude Malloche. Pan Malloche żyje z zabijania ludzi. W tej chwili wraz ze swoją ekipą więzi na siódmym piętrze w charakterze zakładników cały tamtejszy personel i pacjentów. Drzwi do neurochirurgii są zamknięte i zaminowane. Pan Malloche odciął wszystkie windy z wyjątkiem jednej, którą sam steruje. Powodem tego wszystkiego jest to, że pan Malloche ma guza mózgu i chce, bym go operowała. F bi aj, które najwyraźniej wiedziało o jego chorobie, po rozgłosie spowodowanym zabiegiem Marci Sheprow, doszło do wniosku, że Malloche może zjawić się właśnie u nas. Zainstalowali więc na neurochirurgii swoją agentkę udającą wolontariuszkę. Malloche przed chwilą ją zastrzelił. Zamierza teraz więzić wszystkich do czasu, aż przejdzie szczęśliwie operację. Marcus był blady jak ściana. - Nie... wierzę - wydusił z siebie. - Lepiej niech pan uwierzy - włączył się Malloche. - Miałem nadzieję, że nie wzbudzając podejrzeń, poddam się operacji i bez przeszkód wrócę do domu. Na szczęście byliśmy przygotowani na każdą ewentualność. Ale potrzebna nam będzie pańska pomoc. Proszę nas zaprowadzić do laboratorium mikrobiologicznego. Marcus zawahał się. - Proszę, Richardzie - zaczęła przekonywać Dżesy. - Rób, co on ci każe. Malloche ruchem ręki kazał Marcusowi ruszać. Zatrzymali się przed drzwiami laboratorium - solidne, wykonane z dębowego drewna, były uszczelnione gumową taśmą. Górną część drzwi wypełniała szklana szyba, na której widniał napis: MIKROBIOLOGIA. W środku pomieszczenia znajdowało się dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Ubrani w laboratoryjne fartuchy, krzątali się przy naczyniach z hodowlą agaru, kolbach z wirusową kulturą tkankową i przy mikroskopach. Dżesy poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Malloche, zachowując kamienny spokój, dał znak Derrickowi. Ten wyjął z kieszeni marynarki mały nadajnik i wyciągnął antenę. Dżesy chciała krzyknąć, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Derrick uruchomił przycisk nadajnika. Z laboratorium dobiegł ich stłumiony trzask i odgłos pękającego szkła. Spod kontuaru zaczął się dobywać obłoczek szarego dymu. Dżesy rzuciła się ku drzwiom, ale Malloche przyciągnął ją z powrotem. - Otwierając teraz te drzwi, postąpiłaby pani bardzo niemądrze - ostrzegł. Za szklaną szybą rozpoczął się makabryczny taniec śmierci. Kobieta stojąca najbliżej pojemnika z gazem zatoczyła się i upadła obok stołu, skręcając się w konwulsjach. Wykrzywiona przerażającym grymasem twarz przybrała zielonkawofioletową barwę. Kilka sekund później dwie kolejne osoby zaczęły się zataczać, rzężąc i wymiotując. Zaraz potem cała trójka osunęła się na podłogę. Czwarta ofiara, najwyraźniej wstrzymując oddech, trzymała się za brzuch i miotała na wszystkie strony. Niecałe dwie minuty później cała czwórka leżała martwa na ziemi. - Jesteś... potworem! - syknęła Dżesy. - Spokojnie - mruknął Malloche. - Wróćmy lepiej na neurochirurgię, zanim ktoś na swoje nieszczęście nas tu zobaczy. Podtrzymując śmiertelnie bladego Richarda Marcusa, który oddychał z najwyższym trudem, Dżesy ruszyła posłusznie do windy. Kiedy wsiedli, Derrick porozumiał się z kimś przez krótkofalówkę i winda ruszyła w górę. Malloche zatrzymał ją przyciskiem awaryjnym między trzecim a czwartym piętrem. - Przykro mi, jeśli nasz mały pokaz wyprowadził państwa z równowagi. Wolałem mieć pewność, że mogę liczyć na pełną współpracę. Słyszy mnie pan, doktorze Marcus? - Drań! - wymamrotał Marcus. - Gaz, którego siłę działania mieliście państwo okazję zaobserwować, to soman, najbardziej zabójcza ze znanych neurotoksyn. Nasi przyjaciele w Bagdadzie postarali się dla nas o mały zapas. W kilku najbardziej ruchliwych punktach miasta ukryliśmy pojemniki z tym gazem, detonowane sygnałem radiowym. Gdyby coś przeszkodziło w mojej operacji, albo gdybym po opuszczeniu sali operacyjnej nie odzyskał przytomności, zapłacą za to nie tylko zakładnicy w szpitalu, ale również znaczna część mieszkańców miasta. Czy to jasne? Doktorze Marcus? - Na Boga! Tak, jasne, jasne. - Doktor Copeland? - Rozumiem. - Doskonale. Doktorze Marcus, przez najbliższe dwa, trzy dni, potrzebne na moją rekonwalescencję, musi pan trzymać wszystkich jak najdalej od szpitala. Najpierw opróżni pan i zamknie zakład patologii. Następnie poda pan komunikat do mediów, że w szpitalu doszło do skażenia biologicznego wywołanego śmiercionośnym wirusem nieznanego rodzaju, w związku z czym trzeba było zamknąć laboratorium mikrobiologiczne i neurochirurgię. Poinformuje pan opinię publiczną, że reszta szpitala jest bezpieczna, ale w ramach podjętych środków ostrożności cały obiekt pozostanie zamknięty dla wszystkich z wyjątkiem niezbędnego personelu. Niech pan ograniczy personel do minimum i wypisze jak najwięcej pacjentów. Nagłe przypadki będziecie kierować do innych szpitali. Wszytko jasne? -Tak, ale... - Musi pan tak wszystko pogmatwać, żeby nikt się nie domyślił, o co naprawdę chodzi. Niech pan robi wszystko, by zyskać na czasie. Jeden z moich ludzi będzie panu cały czas towarzyszył. Ktoś inny będzie krążyć po mieście, zawsze w pobliżu ukrycia pojemników z somanem. Malloche szybkim ruchem uruchomił windę. Najpierw wysadził Marcusa z Derrickiem w suterenie, po czym wrócił z Dżesy na siódme piętro. - Doktor Copeland - mówił po drodze - zdecydowałem, że bez względu na okoliczności moja operacja ma się odbyć jutro po południu. Jeżeli pani zawiedzie, sporo osób będzie miało okazję zapoznać się bliżej z działaniem somanu. Moje warunki nie podlegają dyskusji. Niech pani zbiera potrzebny zespół i uwolni mnie od tego przeklętego guza. ROZDZIAŁ 8 PRZEZ siedemnaście lat pracy w si aj ej Alex Bishop nauczył się postępować z informatorami. Większość z nich miała sumienia obciążone nie mniej niż ci, na których donosili. Jorge Cardoza nie był w tym względzie wyjątkiem. Nieduży typek o pokrytej bliznami, szczurzej twarzy wysoko zaszedł w hierarchii organizacji Claude'a Malloche'a z tego prostego powodu, że odznaczał się wprawą w jedynej umiejętności, którą Malloche naprawdę cenił - w zabijaniu. Alex wyprowadził samochód z lotniskowego parkingu i ruszył w kierunku Bostonu. Cardoza, ubrany w znoszone dżinsy i poplamioną koszulkę polo, siedział wciśnięty w fotel dla pasażera. Sprzedał informacje o Malloche'u w zamian za perspektywę odzyskania wolności - i za te decyzję przyszło mu słono zapłacić: stracił żonę i dziecko, a ludzie Malloche'a nałożyli na jego głowę wysoką cenę. Tylko dzięki temu, że miał ważne dla policji informacje, nie został jeszcze rzucony wilkom na pożarcie. Zamierzał zacząć nowe życie w Urugwaju, gdzie miał krewnych. - Obiecuje pan, że jak spełnię pana żądanie, to dostanę pieniądze i bilety lotnicze? - chciał się teraz upewnić. - Ty zidentyfikujesz denata, a ja wypełnię swoją część umowy - odrzekł Alex. - A jeśli się okaże, że to nie Malloche? - To niczego nie zmieni. Zatrzymasz pieniądze i bilety i będziesz mógł pójść, dokąd zechcesz. Alex zadzwonił z komórki na swój numer zgłoszeniowy w F bi aj, który pełnił praktycznie rolę jego biura. Nie było wiadomości od Dżesy ani od Lisy Brandon. W obu przypadkach był to dobry znak. Arlette Malloche nadal znajdowała się w Eastern Massachusetts Medical Center, najwyraźniej pogodzona z faktem, że przyjdzie jej poczekać na wydanie ciała męża. Teraz wszystko powinno pójść już gładko. Zakład pogrzebowy Bowker Funeral Parlor wyglądał jak żywcem przeniesiony z serialu "Strefa mroku" - wytarty szyld, szara obskurna kamienica z sypiącą się elewacją. Kiedy zapytał współpracownika z F bi aj o zakład pogrzebowy, gdzie bez stawiania zbędnych pytań wypożyczą mu karawan i przechowają zwłoki, bez wahania wskazano mu ten właśnie adres. Alex zatrzymał samochód na podjeździe. Polecił Cardozie, by zabrał swój bagaż - niedużą czarną sportową torbę z nylonu. Weszli do domu pogrzebowego drzwiami dla personelu i skierowali się prosto do piwnicy, gdzie znajdowała się przechowalnia zwłok. Alex wysunął szufladę z ciałem i odsłonił prześcieradło. Nareszcie, pomyślał. Po pięciu długich latach. Jorge Cardoza nachylił się nad ciałem i intensywnie wpatrywał się w twarz nieboszczyka. - To nie on - oświadczył stanowczo. - Jak to? - Alex chwycił go za koszulkę. - Jorge, spójrz na mnie! Patrz mi prosto w oczy i powtórz to jeszcze raz. - Chciałbym widzieć go martwego tak samo jak pan. Drań zabił mi żonę i dziecko. Ale to nie Malloche. Alex zwolnił uścisk. - Nie mogę uwierzyć - powtarzał w osłupieniu. - Byłem absolutnie przekonany... A Arlette? Widziałeś ją kiedyś na własne oczy? Cardoza pokręcił głową. - Słyszałem tylko, że to bardzo piękna kobieta. Bishop poprawił prześcieradło, wsunął ciało do lodówki i zamknął drzwiczki. Znowu przegrał. PRZEZ całe popołudnie i wieczór oddział neurochirurgii rozbrzmiewał jękami pacjentów, którzy prosili o pomoc i domagali się wyjaśnień. Carl Gilbride, wciąż bliski szoku, nie wykazywał zainteresowania otoczeniem. Co gorsza, Malloche znowu dostał bólu głowy i był coraz bardziej rozdrażniony. W końcu kazał sobie podać środki uśmierzające ból i wrócił do łóżka. Arlette przejęła kontrolę. Puszczała pielęgniarki do pacjentów tylko pojedynczo i zawsze w towarzystwie któregoś ze swoich ludzi. Jeden z terrorystów pilnował zakładników zgromadzonych przy stanowisku pielęgniarek, inny umieszczał ładunki wybuchowe przy windach. Arlette przywołała Dżesy i kazała jej iść ze sobą. - Ból głowy u męża nasila się - powiedziała, kiedy oddaliły się od reszty. - Zoperuje go pani jutro z samego rana, nie po południu. - Zrobię, co będę mogła - odparła Dżesy. Dzwoniąc z pokoju zabiegowego pod czujnym okiem Arlette, Dżesy wyjaśniła chirurgowi, który miał wyznaczoną operację na rano, że ze względu na sytuację kryzysową w Eastern Massachusetts Medical Center powinien przenieść zabieg do innego szpitala. Następnie, pilnowana przez Armanda, udała się na obchód pacjentów. Zaczęła od Sary. Chora oddychała podejrzanie szybko. - Witaj, koleżanko - powiedziała, nachylając się nad jej łóżkiem. - Saro? Sara nie zareagowała. Dżesy zaniepokojona chwyciła ją delikatnie za ramiona. Chora zamrugała powiekami i otworzyła oczy, ale miała najwyraźniej trudności z koncentracją. - Hej - zdołała tylko wykrztusić. - Dobrze się czujesz? -Do... brze. Reagowała z opóźnieniem. Dżesy zbadała ją szybko, przebiegając w myślach listę możliwych przyczyn. Najgorszą ewentualnością byłby wzrost ciśnienia wewnątrzczaszkowego na skutek zablokowania odpływu płynu mózgowo-rdzeniowego. Ewentualna niedrożność mogła być spowodowana bliznowatą tkanką, skrzepem krwi lub miejscowym obrzękiem tkanki. Taki stan mógł doprowadzić do ostrego wodogłowia - stanu zagrożenia życia, wymagającego natychmiastowej interwencji neurochirurgicznej. W chwili obecnej, nie mając dostępu do skanerów (CT lub MRI) na radiologii, Dżesy mogła jedynie poddać chorą obserwacji. Zmartwiona, skierowała się do pokoju Tamiki Bing. Zaklęła w duchu, widząc, że Armand podąża za nią jak cień. Trzynastoletnia Tamika jak zwykle nawet się nie poruszyła. Dżesy przysunęła sobie krzesło i usiadła. - Witaj, myszko - odezwała się pogodnie. - Tamiko? Proszę, spójrz na mnie? Naraz, niemal niezauważalnie, dziewczynka zsunęła ręce z kolan i dotknęła brzegu laptopa na stoliku zamontowanym w poprzek łóżka. Od czasu operacji był to pierwszy celowy ruch, jaki Tamika wykonała w obecności Dżesy. Dziewczynka miała zawsze włączony komputer, ale Dżesy nie pamięta, by go używała. Lekarka zerknęła ukradkiem w stronę Armanda: stał w drzwiach, od czasu do czasu zaglądając do pokoju. Palce Tamiki przesuwały się po klawiaturze. Dżesy przysunęła się z krzesłem, żeby lepiej widzieć ekran. Dziewczynka cicho uderzała w klawisze. Na ekranie pokazał się tekst: Jeśli komputer zostanie podłączony do telefonu, będę mogła wysłać wiadomość. Dżesy patrzyła oszołomiona na ekran. Przeniosła spojrzenie na Tamikę: dziewczynka miała lekko uniesione kąciki ust. - Bardzo się cieszę - powiedziała Dżesy, pilnując się, by tonem głosu nie zwrócić uwagi Armanda - że znowu się wprawiasz w pisaniu. Pokaż, co jeszcze potrafisz. Tamika wystukała: Mój kolega Ricky na bieżąco sprawdza pocztę elektroniczną. Mogę przesłać mu wiadomość. Dżesy czuła, jak puls jej przyspiesza. Kabel od telefonu leżał na podłodze i był wciąż podłączony do gniazdka. Spojrzała na laptopa, szukając wejścia do modemu. Jeżeli dopisze im szczęście, może uda się nawiązać kontakt z Alexem. - Tak, oczywiście - nie przestawała mówić. - Zaraz wrócę z lekarstwem. Tymczasem odpoczywaj. Robisz niesamowite postępy. W towarzystwie kroczącego tuż za nią Armanda wróciła do stanowiska pielęgniarek i wzięła czerwony kołonotatnik z historią choroby Tamiki Bing. Nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi, kiedy na karcie choroby pisała wiadomość dla Alexa. Numer telefoniczny, który służył za punkt kontaktowy, miała zapisany w kieszonkowym notesie. Skończywszy pisać wiadomość, zanotowała go u góry strony i powolnym ruchem wyrwała kartkę. Chwilę później, korzystając z chwilowej nieuwagi Arletty i Armanda, którzy musieli przywołać do porządku rozhisteryzowaną pielęgniarkę, złożyła kartkę i wsadziła do kieszeni. Reakcja jej prześladowców nasunęła jej pewną myśl. Barczysty Dejv Scolari siedział na krześle obok łóżka, z głową unieruchomioną w stalowym stabilizatorze typu "halo". Nie mógł jeszcze chodzić, ale terapeuci byli pełni optymizmu co do prognoz. W porównaniu ze stanem sprzed dwóch tygodni, porażenie czterokończynowe szybko ustępowało, czego dowodem była powracająca sprawność ramion i dłoni. Armand zajął miejsce przy drzwiach. Dżesy ze stetoskopem na szyi ustawiła się w taki sposób, by móc rozmawiać ze Scolarim bez obawy, że Armand ją usłyszy. - Co tu się dzieje, pani doktor? - spytał Scolari. - Dzwonię i dzwonię, i nikt nie przychodzi. A tamten to kto? - Nazywa się Armand. Razem z kilkoma innymi opanowali całe piętro i odcięli nas od reszty szpitala - poinformowała szeptem. - Zrobili coś pani? - Nie. Mam zoperować ich szefa. - Niech pani już kończy. Idziemy! - warknął Armand. - Musisz na krótko odwrócić ich uwagę - ciągnęła Dżesy, udając, że go bada. - Wymyśl coś przekonującego. - Rozumiem. Postaram się. - Zacznij za dziesięć minut. Dokładnie pięć po. - Jasne. - Dejv zerknął na ścienny zegar, Dżesy schowała stetoskop do kieszeni. - Gratuluję, Dejv, idzie ci coraz lepiej. Minutę przed umówionym czasem ponownie weszła do pokoju Tamiki z pilnującym ją Armandem. Znowu w ruch poszedł stetoskop. Dokładnie pięć minut po godzinie z pokoju Scolariego dobiegł ich głośny rumot, a po nim okrzyki bólu. Armand pobiegł w kierunku źródła hałasu, chwilę potem koło drzwi pokoju Tamiki przemknęła Arlette. Dżesy błyskawicznym ruchem wsunęła przygotowany list pod udo Tamiki. Chwyciła przewód telefonu, przeciągnęła go pod składanym stolikiem i podłączyła do laptopa. Następnie podciągnęła kołdrę, starając się zakryć przewód. Zdążyła jeszcze przykryć stolik ręcznikiem, żeby schować wystający kawałek kabla, kiedy w drzwiach pojawił się Armand. - Szybko, niech pani idzie! - polecił. Dżesy pocałowała Tamikę w policzek. Dejv Scolari miotał się na wszystkie strony, udając atak. Udało mu się przewrócić solidną szafkę stojącą przy łóżku, zrzucił też składany stolik. Z ust wypływała mu ślina. - Dostał ataku! - zawołała. - Niech któraś z pielęgniarek przyniesie szybko strzykawkę z dziesiątką relanium. Arlette kazała Armandowi spełnić polecenie. Chwilę później Armand wrócił i podał Dżesy strzykawkę. Wstrzyknęła środek uspokajający w fałdy szlafroka pacjenta. Nachyliwszy się nad Dejvem, szepnęła mu do ucha: - Doskonała robota. Wspaniale się spisałeś. ALEX Bishop siedział na barowym stołku w knajpce Corrigana i popijał szkocką - drugą tego wieczoru, a nie zamierzał poprzestać na mniej niż dwudziestu. Zmarnował ostatnią szansę. Przepadło wszystko, na czym mu zależało. Po dzisiejszej wpadce nie mógł już liczyć na to, że si aj ej i F bi aj pomogą mu w dalszym tropieniu Malloche'a. Do tego jeszcze naraził Dżesy na ryzyko. I po co to wszystko? Nie miał dokąd pójść, nikomu na nim nie zależało. Pociągnął łyk szkockiej. Dżesy Copeland - tak, przy niej życie miałoby sens. Uświadomił sobie, że zależy mu na niej bardziej niż kiedykolwiek na jakiejkolwiek innej kobiecie. Skulił się w sobie na myśl, że będzie musiał zadzwonić do niej i opowiedzieć o największej porażce swojego życia. Dopiero zaczynała mu ufać. Miał właśnie zamówić trzecią szkocką, kiedy dobiegł go fragment rozmowy za plecami. Wychwyciwszy słowa "Eastern Massachusetts Medical Center", odwrócił się błyskawicznie. - Coś się tam stało? - zapytał. - Mają kłopot z jakąś epidemią - odparł rozmówca. - Pewnie to wirus. Kilka osób już zmarło. - Dokładnie cztery - podpowiedział ktoś z boku. Alex podał barmanowi dwudziestodolarowy banknot, poszukał cichego kąta w barze i zadzwonił na swój numer zgłoszeniowy. - O, pan Bishop - usłyszał w słuchawce. - Właśnie mieliśmy do pana dzwonić. Kilka minut temu dostał pan wiadomość od niejakiego Ricky'ego Barnetta. Wygląda to dosyć dziwnie. Z głosu sądząc, to chłopiec. Wydawał się mocno stremowany. Powiedział, że ma dla pana wiadomość od swojej koleżanki. - Koleżanki? Podał nazwisko? - Nie. Powiedział tylko, że to ktoś ze szpitala. ALEX pędził samochodem w kierunku Eastern Massachusetts Medical Center, przyciskając do kierownicy kartkę z e-mailem Ricky'ego Barnetta. Ricky, zadzwoń do Alexa Bishopa na numer 426-94-44. Wiadomość od Dżesy: Tolliver to Malloche. Lisa nie żyje. Jest ich pięcioro, zaminowali całe siódme piętro. W różnych punktach Bostonu rozmieścili pojemniki z somanem. Uwolnią gaz, jeżeli Malloche'owi coś się przytrafi. Bądź ostrożny. Tolliver to Malloche. Bishop poczuł się wyjątkowo podle. Przez jego niekompetencję zginęła Lisa Brandon, a Dżesy znalazła się w niebezpieczeństwie. Ricky Barnett, rezolutny trzynastolatek, wyjaśnił mu, że razem z Tamiką Bing założyli coś w rodzaju tajnego klubu komputerowego. Wiadomość e-mailową od Tamiki - której treść Ricky na prośbę Alexa dokładnie przeliterował - wysłano ze szpitala po południu, ale Ricky odczytał ją dopiero po powrocie do domu. Alex kazał mu wysłać Tamice odpowiedź, że zrobi, co w jego mocy. W tej chwili musiał zebrać jak najwięcej informacji o somanie. Od szpitala dzieliło go jeszcze półtora kilometra, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. - Agent Bishop? Mówi Abdul Fareed. Pracuję w Georgetown Hospital jako toksykolog. Wykonuję też zlecone prace dla Agencji. Powiedziano mi, że interesują pana informacje o somanie. - Zgadza się. - To neurotoksyna, najsilniejszy gaz bojowy w tej kategorii. Wystarczy jeden wdech i nie ma ratunku. Za to okres półrozpadu jest dosyć krótki. W strefie zero, przy dobrej wentylacji, jeżeli wstrzyma się oddech na dwie, trzy minuty, jest szansa na przeżycie. - Dziękuję, to rzeczywiście bardzo pocieszające. - Alex zakończył rozmowę i wybrał numer w Wirginii. - Siedem-osiem-dwa-osiem - usłyszał w słuchawce kobiecy głos. - W czym mogę pomóc? - Mówi Alex Bishop. Udało wam się zdobyć informacje, o które prosiłem? - Tak. Eastman Tolliver jest dyrektorem naczelnym Macintosh Foundation w Yalencii w Kalifornii. Od ponad dwóch tygodni bawi w Chinach, ma wrócić za jakieś dziesięć dni. Tyle udało nam się dowiedzieć do tej pory. - Bardzo dziękuję. Policja otoczyła kordonem teren wokół szpitala na obszarze całego kwartału. Za blokadą ustawiły się wozy transmisyjne i policyjne radiowozy. Nikt nie palił się zbytnio, by podchodzić bliżej budynków szpitalnych. Nie mając legitymacji si aj ej, Alex dopiero po piętnastu minutach i wykonaniu dwóch telefonów został przepuszczony za drewniane barierki. Wjechał w boczną uliczkę, naprzeciw głównego wejścia do szpitala. Po dziesięciu minutach czekania zobaczył nadjeżdżającą furgonetkę - była nieoznakowana, bez bocznych okien. Zatrzymała się tuż za samochodem Alexa. Zabrał swój uniform strażnika, wysiadł i podszedł do furgonetki. Dwójka siedzących w środku agentów F bi aj przedstawiła się jako Stan Moyer i Viki Holcroft. Moyer był mężczyzną szczupłej postury, łysiejącym, po czterdziestce. Viki była młoda, blond włosy nosiła związane w koński ogon. - Tylne drzwi są otwarte - poinformował Stan. Poczekał, aż Alex wsiądzie i wtedy zapytał: - To prawda, że Lisa nie żyje? - Niestety. - Szkoda jej. Taka świetna dziewczyna. Wewnątrz samochodu były rozmieszczone monitory telewizyjne, telefony i rzędy instrumentów do podsłuchu. Alex przebiegł wzrokiem konsole, po czym przedstawił agentom sytuację. - Krytyczne miejsce to siódme piętro Wieży Chirurgicznej, o tam. Viki spojrzała przez przednią szybę we wskazanym kierunku. Pokręciła głową. - Za wysoko, żeby anteny paraboliczne mogły coś wychwycić. Kogo tam masz? - Nie uwierzycie, ale to dzieciak. Tamika Bing, trzynaście lat, leży na neurochirurgii. Ma w pokoju laptopa i jakimś cudem udało jej się wysłać e-maila do kolegi, a ten zawiadomił mnie. Viki ożywiła się. - Trzeba chłopaka zapytać, czy Tamika ma swój numer ICQ. - Co to takiego? - System natychmiastowych połączeń. Jeżeli ma, to zaraz załaduję nasze biurowe oprogramowanie ICQ, dzięki czemu będziemy mogli kontaktować się z nią bezpośrednio z furgonetki. - Macie tu jego numer. Chłopak czeka na wiadomość od nas. Ja tymczasem wskoczę w uniform strażnika i spróbuję się dostać do szpitala. - Masz jakiś pomysł? - zainteresował się Stan. - Muszę zdobyć plany budynku. Poszukam kogoś z obsługi konserwacyjnej albo pójdę do dyrektora szpitala. - Dyrektor jest zajęty - poinformował Stan. - Chyba akurat teraz zaczyna konferencję prasową. -Włączył jeden z monitorów i na ekranie pojawił się Richard Marcus. Z zatroskanym wyrazem twarzy stanął na mównicy, tuż za nim zatrzymał się pracownik ochrony. - Doktor Richard Marcus, jestem dyrektorem naczelnym w Eastern Massachusetts Medical Center - przedstawił się. - Chciałbym zapoznać państwa z aktualną sytuacją w laboratorium mikrobiologicznym i na neurochirurgii. Do tej pory mamy pięć ofiar śmiertelnych. Sądzimy, że winien jest bardzo szybko rozwijający się mikroorganizm, prawdopodobnie jakiś wirus. Ponieważ są powody, by przypuszczać, że na neurochirurgii wystąpiły kolejne zachorowania, zamknęliśmy siódme piętro, jak również cały szpital. Sprawę bada zespół mikrobiologów. W miarę rozwoju wydarzeń będziemy państwa informować. Dziękuję za uwagę. Po tych słowach zszedł z mównicy. - Całkiem przekonujący gość - skomentował Stan. - Może to nie gaz, tylko naprawdę wirus? - Bardzo wątpię - odparł Alex. - Pracownik ochrony, który stał za Marcusem, to jeden z ludzi Malloche'a. MINĘŁA dwudziesta trzecia. Do operacji Claude'a Malloche'a pozostało niecałe siedem godzin. Dżesy postanowiła ograniczyć do minimum liczbę osób na sali operacyjnej. Kontaktowała się z każdym po kolei, informując, że poranna operacja to bardzo pilny przypadek. Obiecywała wysoką premię, zapewniając jednocześnie, że kontakt z Eastmanem Tolliverem nie grozi zarażeniem, ponieważ chory od momentu wybuchu epidemii jest izolowany od reszty pacjentów. W końcu zebrała potrzebny zespół. Brakowało tylko Emily. Arlette obiecała, że przywiozą ją tej nocy. Ku zadowoleniu Dżesy zgodę na uczestnictwo w operacji wyraziła anestezjolog Michelle Booker. Booker ukończyła z pierwszą lokatą studia medyczne w Harvard University i chociaż była rówieśniczką Dżesy, miała już tytuł profesora. Ponadto odznaczała się zmysłem intuicji i można było mieć nadzieję, że w lot zrozumie powagę sytuacji bez zadawania zbędnych pytań. Przedoperacyjne badanie anestezjologiczne odbyło się w sali pooperacyjnej na ósmym piętrze neurochirurgii. - Zatem, panie Tolliver - podjęła Michelle po przebadaniu pacjenta - najpierw podamy panu narkozę, żeby móc wprowadzić robota. Następnie zostanie pan obudzony i przez resztę operacji pozostanie przytomny, dzięki czemu doktor Copeland będzie mogła monitorować funkcje neurologiczne. Nie sposób podobno opisać, co czuje w pełni przytomny człowiek, który jest poddawany operacji na mózgu. Zastosuję środki uspokajające przy zachowaniu pełnej świadomości. - To pani jest lekarzem - mruknął Malloche. - Drobna poprawka - jestem anestezjologiem. Lekarzem jest doktor Copeland. I naprawdę nie mógł pan lepiej trafić. Dżes, chcesz coś dodać? Dżesy? Dżesy w roztargnieniu zerkała przez okno. Kiedy słuchała słów Michelle Booker, w głowie zaświtała jej pewna myśl, która jednak uleciała, zanim zdążyła ją zapamiętać. Gdy godzinę później wróciła na siódme piętro, nadal daremnie biedziła się, o co jej mogło chodzić. Rozmowa Michelle Booker z Malloche'em podsunęła jej jakiś pomysł, ale za nic nie mogła go sobie przypomnieć. Grace nie odstępowała jej na krok. Dżesy obeszła pokoje pacjentów, zaglądając do każdej sali. Najbardziej interesowały ją dwie osoby: Sara Devereau, która wydawała się nieco mniej kontaktowa niż ostatnio, i Tamika Bing. Tamika nawiązała łączność z Alexem i teraz utrzymywała stały kontakt internetowy z pracownicą F bi aj imieniem Viki. Kiedy Dżesy weszła do pokoju dziewczynki, czekała już na nią wiadomość od Alexa. Odczytała tekst z ekranu: Jestem z wami. Kiedy ma się odbyć operacja Malloche'a? Rozumiem, że Orlis to Arlette Malloche i poza nią oraz Malloche'em na siódmym piętrze jest ich jeszcze troje. Czy oprócz nich są jacyś inni? Spróbuję nawiązać kontakt na sali operacyjnej MRI. Domyślasz się, gdzie mogli ukryćsoman? Tamiko, dobra robota. Zwyciężymy. - Doskonale, Tamiko - szepnęła Dżesy. - Przekaż Viki, że Malloche ma poza szpitalem przynajmniej jednego człowieka. Podczas gdy Dżesy osłuchiwała klatkę piersiową dziewczynki, Tamika bezgłośnie wystukała na klawiszach tekst wiadomości. Chwilę potem Dżesy znowu szła korytarzem. Przechodząc obok pokoju Malloche'a, zwolniła. Gdyby mogła pod jakimś pretekstem wejść do środka, przykucnąć przy łóżku chorego i oddziałując na jego podświadomość, kazać mu... I nagle myśl, która dręczyła ją od dłuższego czasu, wykrystalizowała się i przybrała realne kształty. Bojąc się, że wyraz twarzy zdradzi ją przed Grace, minęła pokój Malloche'a i z udaną obojętnością ruszyła szybko przed siebie korytarzem. Serce biło jej jak oszalałe. Realizacja tego pomysłu będzie bardzo ryzykowna. Ale nie ma innego wyjścia. Musi jeszcze raz wejść do pokoju Tamiki i przekazać jej kolejną wiadomość dla Alexa. Tak jak poprzednio, napisała tekst drukowanymi literami na kartce wyrwanej z kołonotatnika z historią choroby i wsunęła ją do kieszeni. Musiała teraz pod jakimś pretekstem wrócić do pokoju Tamiki. Włożyła bezwiednie rękę do kieszeni fartucha i poczuła znajomy kształt Gamę Boya. Wyjęła grę i podeszła do Grace, ziewając demonstracyjnie. - Chyba się trochę prześpię - powiedziała. - Dobry pomysł - odparła chłodno Grace. - Musisz być jutro w szczytowej formie. - Wejdę tylko na chwilę do siedemset dziesięć. - Po co? Przed chwilą tam byłaś. - Obiecałam, że dam małej pograć na moim Gamę Boyu. - Poczekaj tutaj, ja jej zaniosę. - Muszę pokazać, jak się obsługuje. Grace zastanawiała się długo, wreszcie powiedziała, wzruszając ramionami: - Dobrze. Ale się pospiesz. Musisz porządnie odpocząć. Dżesy wróciła do pokoju Tamiki. Ustawiła się tak, by zasłonić dziewczynkę przed wzrokiem Grace, po czym podała jej kartkę, na której napisała: Znajdź doktora Marka Naehringa. Musi koniecznie być o szóstej rano w sali operacyjnej MRL Niech przyniesie magiczne leki, które demonstrował niedawno na wykładach. To sprawa życia i śmierci. Dżesy. - No więc tak - odezwała się do Tamiki pewnym głosem. - Masz tu obiecaną grę. Uruchamiasz tym przyciskiem... Dżesy mówiła, a Tamika zerkając na kartkę, szybko przepisywała tekst na laptopie. Kiedy skończyła pisać, Dżesy podała jej elektroniczną zabawkę i zabrawszy niepostrzeżenie kartkę, schowała ją do kieszeni fartucha. - Co tu się wyprawia, do diabła? - usłyszała głos Arlette Malloche, która wpadła do pokoju jak burza. Dżesy odskoczyła od łóżka. Zdążyła zauważyć, że Tamika momentalnie przerwała połączenie z Viki. - Chciała przynieść małej zabawkę - wyjaśniła Grace. - Do czasu operacji Claude'a koniec z chodzeniem do pacjentów. Doktor Copeland, ma się pani zaraz położyć. - Muszę jeszcze zajrzeć do Sary Devereau. - Powiedziałam: do łóżka, i to natychmiast. Nagle oczy Arlette zrobiły się okrągłe jak spodki. Dżesy pobiegła za jej spojrzeniem. Zobaczyła wystający z gniazdka w ścianie przewód telefoniczny, którego drugi koniec ginął pod kołdrą. Klnąc pod nosem, Arlette ściągnęła stolik z łóżka. Przewód naprężył się i laptop spadł na kolana Tamiki. - Co to ma znaczyć? - ryknęła rozwścieczona Arlette. Tamika stuknęła w klawiaturę, by przywołać Arlette do komputera. Na ekranie widniało zdanie: Chciałam wysłać e-maila mojemu chłopakowi. - Straciła mowę po operacji guza mózgu - Dżesy pospieszyła z wyjaśnieniem. - Komputer to jej jedyny sposób komunikowania się z... - Zamknij się! - warknęła Arlette. - Grace, czy ta mała w obecności doktor Copeland wysyłała jakieś e-maile? - Nie - zapewniła Grace, wyraźnie przestraszona. - Lepiej, żeby to była prawda. Dla twojego własnego dobra. Arlette wyrwała przewód z laptopa i rzuciła komputer na podłogę. Pękła obudowa, ekran się roztrzaskał. - Do łóżka! - powiedziała rozkazująco do Dżesy. - Natychmiast! Dżesy poczuła na ramionach czyjś delikatny dotyk. - Dżes, obudź się. Odwróciła się powoli, mrugając oczami. Nad nią stała Emily. Dżesy rzuciła się przyjaciółce na szyję. - Och, Emily, zamartwiałam się o ciebie na śmierć. Nic ci nie jest? - Jeden tydzień na Karaibach i wszystko minie jak ręką odjął. Dżesy podniosła się. W progu, oparty niedbale o framugę drzwi, stał Derrick. - Która godzina? - spytała, nie w pełni jeszcze przebudzona. -Wpół do szóstej. - O szóstej mamy być na sali operacyjnej. - Wiem. Zdążysz jeszcze wziąć prysznic i przebrać się. Rozumiem, że mam ci asystować przy operacji. - Sara! - przypomniała sobie nagle Dżesy. - Muszę ją zbadać. Arlette nie pozwoliła mi wczoraj do niej zajrzeć. Stan Sary, niestety, się pogarszał. -Ja do niej zajrzę. A ty szybko wskakuj pod prysznic. Masz tu świeże ubranie. Dżesy wzięła lekarski strój i zwróciła się do Derricka: - Czy pielęgniarka może zajrzeć do pacjentki z siedemset trzydzieści siedem? - Jeżeli Arlette się zgodzi. - Derrick połączył się z kimś przez krótkofalówkę i chwilę potem zjawiła się Grace. - Zaraz będę gotowa, wykąpię się tylko i przebiorę - oznajmiła Dżesy. Nurtowało ją pytanie, czy Tamika zdążyła wysłać wiadomość o Marku Naehringu, zanim laptop został zniszczony. Jeżeli tak, istniała szansa powodzenia. W przeciwnym razie - nic się nie da zrobić. Rozebrała się i weszła pod prysznic. Stała z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz na strumień gorącej wody. Wycierała się właśnie, kiedy do pokoju wpadła Emily. - Dżes, pospiesz się! - krzyknęła, łapiąc oddech. - Z Sarą dzieje się coś niedobrego. To może być koniec. Dżesy narzuciła na siebie świeże ubranie i popędziła korytarzem. Sara leżała w łóżku nieprzytomna, bez reakcji na bodźce z otoczenia. Walczyła o każdy oddech. Źrenice były rozszerzone i prawie nie reagowały na światło - oznaka, że, niestety, doszło do masywnego obrzęku mózgu. - Ostre wodogłowie! -jęknęła Dżesy. Coś musiało blokować przepływ i wchłanianie płynu mózgowo-rdzeniowego. Dżesy zaczęła się obwiniać, że wczoraj nie wykazała się większą stanowczością. - Zadzwonię na salę operacyjną - zaoferowała się Emily. - Zespół już się pewnie zebrał. Na progu stanęła Arlette Malloche. - Nie ma mowy! - zapowiedziała. - Jedyną osobą, która będzie operowana, jest mój mąż. Dżesy odwróciła się w jej stronę. Długo tamowana wściekłość i nienawiść znalazły wreszcie ujście. - Arlette - zaczęła groźnie - operacja Claude'a może poczekać. Najpierw muszę założyć pacjentce drenaż komorowy. Jeżeli pozwolisz jej umrzeć, nawet nie przystąpię do operacji twojego męża. Arlette zdjęła broń z ramienia i brutalnie wcisnęła lufę w usta Sary. - Mąż ma za piętnaście minut trafić na salę operacyjną - odezwała się z groźbą w głosie. - Jeżeli się nie zjawisz, zacznę zabijać zakładników. Za każdą minutę twojej zwłoki zapłaci życiem jedna osoba. Rozumiesz? Dżesy i Emily wymieniły spojrzenia. - Tt... ak - zdołała wykrztusić Dżesy. - Piętnaście minut - powtórzyła Arlette i cofnęła lufę. Odwróciła się ku drzwiom. - Poczekaj! - zawołała Dżesy. - Będzie mi coś potrzebne. - Masz piętnaście minut. - Chodzi o jedną rzecz. - Słucham. - Twoi ludzie zabrali mi wszystkie narzędzia. Muszę mieć ręczny trepan. Wygląda jak duży śrubokręt z czarną rączką, na końcu ma wiertło. Będę potrzebować jeszcze paru innych rzeczy. Na znak Arlette, Grace wyprowadziła Dżesy z pokoju i podążyła za nią korytarzem. - Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy coś głupiego! - krzyknęła za nimi Arlette. Zanim Dżesy wróciła, niosąc trepan, nożyce, maszynkę do golenia, pean do zaciskania naczyń krwionośnych i cewnik, upłynęły trzy minuty. - Powinnam była wziąć ją wczoraj na salę operacyjną i zrobić wszystko jak należy - powiedziała z rozpaczą. - Teraz jest już za późno. - Zrobisz, co będziesz mogła - odparła Emily, sama zajęta goleniem głowy Sary. Dżesy szybko założyła rękawiczki i usadowiła się na materacu przy głowie Sary. Następnie dokładnie przetarła wygoloną część głowy oraz trepan środkiem antyseptycznym i zaczęła ręcznie wiercić otwór w czaszce. Arlette, ustawiona w drugim końcu pokoju, trzymała broń przed sobą. - Pięć minut - obwieściła. - Emily, podaj mi dren i pean - poprosiła Dżesy. - Przebiłam się już przez oponę twardą. Dżesy chwyciła dren peanem, przeciągnęła go dwa centymetry pod skórą czaszki i wypchnęła na zewnątrz. Drugi koniec drenu wprowadziła do wywierconego otworu, kierując go do komory mózgowej, gdzie ciśnienie było najwyższe. - Jeszcze minuta - przypomniała Arlette. - Nie żartuję. Dałam wam szansę. - Zaczynaj, Dżes - ponagliła Emily. Dżesy ruchem obrotowym wprowadziła dren do komory. Momentalnie zgromadzony płyn mózgowo-rdzeniowy trysnął przez rurkę, opryskując rękaw Emily. Pielęgniarka szybko podłączyła dren do zestawu drenażowego. - Czas minął - oznajmiła Arlette. - Idziemy, pani doktor. - Idź, ja z nią zostanę - powiedziała Emily. - Nic z tych rzeczy. - Arlette łypnęła na nią groźnie. Dżesy była pewna, że Arlette za chwile przyłoży lufę do głowy Emily i naciśnie spust. Tymczasem cewnik nie został jeszcze zamocowany. A co z osłoną antybiotykową? A steroidy przeciwko obrzękowi mózgu? - Tylko spokojnie - powiedziała. - Zaraz pójdziemy. - Ja się nią zajmę - dobiegł ją z tyłu znajomy głos. Do pokoju wszedł Carl Gilbride eskortowany przez Armanda. Wyglądał dosyć niechlujnie, ale spojrzenie miał przytomne. - Dziękuję ci, Carl - powiedziała miękko. Odsunęła się od łóżka, robiąc mu miejsce. - Idziemy, no już! - warknęła Arlette. ROZDZIAŁ 9 CHOREGO przewieźli w czwórkę: Dżesy, Emily, Grace i Derrick. Armand i Arlette mieli zostać na oddziale. Sama obecność Emily dodawała Dżesy ducha, chociaż ani przez moment nie dane im było porozmawiać w cztery oczy. Może na sali operacyjnej nadarzy się stosowna okazja. Chociaż do operacji miano użyć robota, Malloche'owi wygolono głowę na wypadek, gdyby pojawiła się konieczność wykonania pełnej kraniotomii. W oczekiwaniu na windę pacjent leżał spokojnie na wózku, trzymając Arlette za rękę. Wreszcie przyjechała, Claude Malloche wjechał na wózku do środka i drzwi windy cicho się zamknęły. - Grace, masz broń? - upewnił się. - Tutaj. - Grace klepnęła kaburę pod pachą. - Chwileczkę - wtrąciła Dżesy. - Jeżeli ona zamierza wejść na salę operacyjną, to musi zostawić wszystkie metalowe przedmioty na zewnątrz. Pistolet przyciągnięty przez elektromagnes mógłby przebić kogoś na wylot. - Mała poprawka - odezwał się Malloche. - Na zewnątrz muszą pozostać wszystkie przedmioty ferromagnetyczne. Trzydziestkaósemka, którą nosi Grace, została wykonana specjalnie z myślą o naszej wizycie w szpitalu. O ile wiem, jest z tytanu, bez żadnych składników o magnetycznych właściwościach. Doktor Copeland, proszę się dobrze spisać. Grace dostała wyraźne instrukcje: jeżeli wydarzy się cokolwiek podejrzanego, ma zastrzelić Sarę DelGreco. Czy to jest jasne? - Tak. - Dżesy spojrzała na Malloche'a z nienawiścią, ale Malloche oczy miał zamknięte. - Powinna też pani wiedzieć - Arlette włączyła się do rozmowy - że przed salą operacyjną będzie stał Derrick. Przedstawi go pani pozostałym jako pracownika szpitalnej ochrony, którego przysłał Richard Marcus. Przestudiowałam z mężem listę osób, które pani wybrała do asystowania przy operacji. Derrick będzie pilnował, żeby nikt spoza listy nie wszedł na salę. - Rozumiem. - Niepokoi nas jedna osoba z tej listy. Doktor Mark Naehring. Kto to właściwie jest i jakie miałby mieć zadanie? Dżesy nie była pewna, czy Naehring się zjawi, uznała jednak, że mądrzej zrobi, wpisując go na listę. Jeżeli Arlette sprawdziła Naehringa w wykazie personelu medycznego, może wychwycić rozbieżności między odpowiedzią Dżesy a tym, czego sama się dowiedziała, i w ten sposób ryzykowny plan Dżesy spali na panewce. - Doktor Naehring jest psychof armakologiem - zaczęła ostrożnie. - Przez większą część operacji mąż musi być przytomny i reagować, doktor Naehring zaś ma ogromne doświadczenie w podawaniu leków, które pozwalają utrzymać operowanych pacjentów w takim właśnie stanie. Nikt z anestezjologów, włącznie z doktor Booker, nie spisałby się lepiej. Arlette trawiła w myślach usłyszane słowa. Mijały przeraźliwie długie sekundy. Wreszcie wręczyła listę Derrickowi. Drzwi windy zamknęły się i cała piątka: Malloche, Grace, Dżesy, Emily i Derrick, ruszyła w dół. Winda zatrzymała się tuż przy sali operacyjnej MRI. Michelle Booker już czekała, ale Marka Naehringa wciąż nie było. A jeśli nie przyjdzie? Czy będzie w stanie poradzić sobie sama z aplikowaniem leków? Odpowiedź brzmiała: nie. Jeśli spróbuje wyciągnąć z Malloche'a informacje za pomocą leków, lecz sfuszeruje sprawę, to wiele osób przypłaci to życiem. Podeszła do Michelle Booker i przedstawiła Grace jako studentkę biomechaniki z Chicago. Następnie, zgodnie z otrzymanym poleceniem, oznajmiła Holly obsługującej dziś konsolę, że Derrick jest pracownikiem szpitalnej ochrony i ma pilnować, by na salę nie weszły osoby spoza przygotowanej przez nią listy. Wystarczyłoby kilka niezbyt nawet dociekliwych pytań, a kłamstwo szybko by się wydało, ale Holly i Michelle jak zwykle o nic nie wypytywały. Pierwsza okazja do swobodniejszej rozmowy z Emily nadarzyła się podczas mycia rąk. Grace musiała stać kilka kroków za nimi. Dżesy odkręciła wodę do końca, aż zaczęła rozpryskiwać się o umywalkę. Emily szybko zrobiła to samo. - Emily, posłuchaj uważnie. Wczoraj próbowałam przekazać Alexowi wiadomość, że będzie mi dziś potrzebny Mark Naehring i jego magiczne leki. Miałam nadzieję, że Malloche pod wpływem leków Naehringa zdradzi, gdzie ukryli pojemniki z somanem. Może Naehring w ogóle nie przyjdzie, gdyby jednak się zjawił, kieruj się tym, co będę robiła. - Michelle jest wtajemniczona? - Jeszcze nie. W tej sprawie też liczę na ciebie. Tylko zachowaj ostrożność. Mikrofony są włączone. Emily otrząsnęła ręce z wody. - Pora na przedstawienie - mruknęła. Grace zaczynała już je nerwowo poganiać. Skip Porter, technik laboratoryjny, w masce, rękawiczkach i fartuchu kończył przygotowywać ARTIE-ego. Dżesy przez szybę widziała, jak Holly, obsługująca konsolę, i radiolog Hans Pfeffer sprawdzają łączność z położonym piętro wyżej centrum komputerowym. Za nimi stał Derrick. Minęła szósta trzydzieści. Do południa operacja usunięcia guza u Claude'a Malloche'a powinna się zakończyć. Co będzie wtedy, zadawała sobie pytanie. Wsunęła ręce w sterylny fartuch trzymany przez pielęgniarkę, potem wcisnęła dłonie w rękawiczki. - Emily, u mnie wszystko gotowe - zawołała Michelle Booker. - Pacjent jest już pod narkozą i zaintubowany. Wprowadzam go do skanera. Dżesy patrzyła, jak blat z Malloche'em jest wprowadzany do skanera MRI po jej prawej ręce. - Gotowe... Dobrze... Stop! - krzyknęła Emily, kiedy głowa pacjenta znalazła się w półmetrowym polu między cewkami. Emily zaczęła od przygotowania antyseptycznego okolicy wokół nosa pacjenta. Dżesy stała jeszcze poza skanerem. Czas wprowadzić do gry Michelle Booker. - Michelle - zaczęła - istnieje możliwość, że doktor Naehring przyjdzie pomóc w części operacji. Anestezjolog podniosła głowę. Jej ciemne, mądre oczy zdawały się pytać: o czym ty, u licha, mówisz? - Kiedy przystąpimy do czynnościowego MRI, Naehring cię zastąpi. Gdyby jednak nie przyszedł, poradziłabyś sobie z aplikowaniem leków tak, jak pokazywał to Naehring na wykładach? - Mogłabym chyba spróbować własnych kombinacji - odparła Michelle - ale Naehring zna się na tym lepiej. Dżesy uśmiechnęła się pod maską. Michelle nie miała pojęcia, jaki statek pojawił się na horyzoncie i dokąd zmierza, a mimo to bez wahania gotowa była wkroczyć na pokład. - Gdyby do tego doszło - Dżesy starannie dobierała słowa - poślę do ciebie Emily na szybki instruktaż monitorowania aparatury anestezjologicznej, a ty przebierzesz się i przyjdziesz mi pomóc. - Nie ma sprawy - zgodziła się Michelle. - Zawsze chętnie się uczę. Dżesy zajęła miejsce na wprost Emily i razem przymocowały głowę pacjenta do tytanowej ramy. Lekarka stała teraz odwrócona plecami do Grace, zasłaniając sobą Emily. Wyłączyła mikrofon i dała znak przyjaciółce, by zrobiła to samo. -Nie możemy wyłączać na długo, bo Derrick zacznie coś podejrzewać - szepnęła. Włączyła na powrót mikrofon. - Uwaga, wszyscy na miejsca. Zaraz zaczynamy. No, robocie - odezwała się pieszczotliwie - tylko mnie nie zawiedź. Wykonała centymetrowe nacięcie w tylnej ścianie przewodu nosowego i wprowadziła ARTIE-ego do czaszki. - Hans, możesz pokazać zdjęcia guza? - Masz już na ekranie. Imponująca narośl. Zdjęcia były idealnej jakości. Jak zauważył Pfeffer, guz był bardzo rozległy. Dzięki wprowadzeniu przez jamę nosową ARTIE znajdował się już zaledwie półtora centymetra od nowotworu. System kierowania działał płynnie i reagował na każde polecenie. Mimo to Dżesy nie spieszyła się, posuwając się wolniej niż należało. Z każdą jednak minutą traciła nadzieję na pojawienie się Naehringa. Może Tamice nie udało się wysłać wiadomości, zanim laptop został bezpowrotnie zniszczony? - ARTIE spisuje się bez zarzutu - zakomunikowała Porterowi. Doprowadziła urządzenie do samego obrzeża oponiaka. - Trochę przy nim majstrowałem - odrzekł Porter. - Poza tym ARTIE cię lubi. Zawsze spisuje się dobrze w rękach osób, które darzy sympatią. W tym właśnie momencie usłyszała przez interkom rozmowę: - Naehring. Doktor Mark Naehring. Miałem się zjawić... - Wiem - przerwał mu Derrick. - Proszę wejść. Dżesy wspięła się na palce i spojrzała ponad głową Emily. Naehring, jakby nieco wyższy niż go zapamiętała, podszedł prosto do stanowiska instrumentariuszki i wyjął kilka fiolek z plastikowej torby. - Zechce pan założyć rękawiczki i fartuch? - spytała pielęgniarka. - Poproszę. W głosie Naehringa było coś dziwnego... Dżesy wyciągała szyję, żeby przyjrzeć się przybyszowi. W tym momencie, już przebrany w fartuch, odwrócił się twarzą w jej stronę. Poznała Alexa. Zajął miejsce Emily przy stole operacyjnym. - Cieszę się, że znalazł pan czas - odezwała się na powitanie i unieruchomiła mikrofon. - Wyłączyłam mikrofon - poinformowała szeptem Alexa - ale zaraz muszę włączyć. Kobieta za nami to jedna z nich. - Wiem. - Skąd się tu wziąłeś? - Naehring jest na konferencji w Maui. Kiedy dowiedziałem się o tych jego badaniach, z miejsca uznałem, że wpadłaś na wspaniały pomysł. Naehring wyjaśnił mi, gdzie trzyma swoje mikstury i jak je stosować. -Przez telefon? - Powiedzmy, że przeszedłem już wcześniej odpowiednie szkolenie w tym zakresie. Dżesy kątem oka wypatrzyła ruch po stronie Grace. Szybko włączyła mikrofon. - Michelle - zawołała - jak na razie wszystko idzie dobrze. Co u ciebie? - Doskonale. Właśnie wprowadzam pielęgniarkę DelGreco w tajniki anestezjologii. Raczej wątpię, pomyślała Dżesy. Michelle najwyraźniej próbowała jej przekazać, że Emily przedstawiła jej prawdziwy obraz sytuacji. Dobra robota. - Michelle - ciągnęła Dżesy - za jakieś siedem minut przystąpimy do budzenia. - Jesteśmy gotowe. Wyłączyła mikrofon. - Ta kobieta za mną i facet na korytarzu są uzbrojeni - poinformowała Alexa szeptem. - Malloche zaopatrzył ją w niemagnetyczny pistolet. - Mówiłem, że gość zna się na rzeczy - mruknął. Włączyła mikrofon. Prowadziła bezbłędnie ARTIE-ego, rozbijając tkankę nowotworową i odprowadzając ją przez ssawkę robota na zewnątrz. Zniszczyła już sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt procent objętości guza. Teraz wpływała na nieznane wody. Posunęła się dalej niż przy próbie na zwłokach Pete'a Roslanskiego, dalej niż dotarł Carl podczas nieudanej operacji Rolfa Hermanna. Gdyby jeszcze zależało jej na wyleczeniu pacjenta... - Uwaga, wszyscy - zaczęła. - Teraz najtrudniejsza część. Michelle, przystąp do budzenia pana Tollivera. Usunęliśmy jakieś siedemdziesiąt procent guza. Pozbycie się pozostałych trzydziestu zajmie nam trochę czasu. Wyłączyła mikrofon. - Jesteś pewny, że sobie poradzisz? - spytała Alexa. - Mam nadzieję. Naehring przez blisko godzinę udzielał mi telefonicznych instrukcji. Leki pochodzą z jego gabinetu. Są już wymieszane: cztery specyfiki dobrane w odpowiednie proporcje. Skopolamina, pentotal... - Powodzenia, Alex. Włączyła mikrofon. - Michelle - Alex zwrócił się do doktor Booker. - Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, to sam będę aplikował leki. - Po pana prawej ręce, pod prześcieradłem, znajduje się wenflon i podłączenie do kroplówki - oznajmiła Michelle. - Zostały już wysterylizowane. Dżesy ustawiła się tak, by Grace nie widziała Malloche'a i Alexa. - Doktorze Naehring, powierzam panu pacjenta. Będę teraz operowała robotem w okolicach ośrodka ruchowego lewej półkuli i chciałabym, żeby pacjent poruszał obiema prawymi kończynami. Uśmiechnęła się oczami do Alexa. Claude Malloche, wielokrotny zabójca, był teraz w pełni przytomny, głowę miał unieruchomioną w ramie, centymetrowej grubości rurka wprowadzona przez nos biegła do czaszki i do mózgu. Nie była to jeszcze zapłata, jakiej pragnął Alex, ale z pewnością obiecujące preludium. - Panie Tolliver, mówi doktor Copeland. Słyszy mnie pan? - Tak - wychrypiał Malloche. - Wszystko przebiega bez zakłóceń. - To dobrze. - Proszę poruszyć prawą ręką... Dobrze. A teraz lewą. Doskonale. Teraz prawa stopa... - Były sobie świnki trzy - powiedział Malloche wyraźnie. - Teraz lewa. -I gęsiego sobie szły. - Bardzo dobrze. Teraz wprowadzę robota głębiej w tkankę guza i może pan odczuć ruch albo wibrację. Będziemy podawać leki znieczulające, żeby maksymalnie złagodzić uczucie dyskomfortu. Będzie pan słyszał komendy wydawane przeze mnie albo doktora Marka Naehringa, który stoi z pana drugiej strony. Proszę je wykonywać. Dzięki temu będę mogła kontrolować przebieg operacji podczas pracy w bezpośredniej bliskości ważnych ośrodków neurologicznych. - Rozumiem. - Doskonale się pan spisuje. Mark, jest pan gotów? - Tak. Mogę prosić pięć centymetrów sześciennych mieszaniny numer jeden? - Pięć centymetrów - powtórzyła mechanicznie pielęgniarka, podając strzykawkę. - Pół centymetra i odczekamy minutę - mruknął Alex. Zwrócił się do Tollivera: - Proszę podnieść prawą rękę. Dobrze. Jeszcze raz. I jeszcze raz. - Nachylił się do ucha Malloche'a, dając znak Dżesy, by wyłączyła mikrofon. - Jak się nazywasz? - przynaglił gardłowym szeptem. - Nazwisko! - Claude... Paul... Malloche. - Proszę poruszyć prawą nogą - poleciła Dżesy, włączywszy uprzednio mikrofon. - Doskonale - zawołała ze swego miejsca Michelle. Dżesy wyłączyła dźwięk i skinęła głową Alexowi. Ten, próbując dobrać odpowiednią dawkę, zadał kilka oderwanych pytań dotyczących miejsca urodzenia Malloche'a i jego rodziców. Podczas czwartej próby przy wyłączonym mikrofonie Alex uznał, że może zaczynać. - Soman - zaczął cicho - wiesz, o czym mówię? -Taaak... - Ile pojemników rozmieszczono w Bostonie? -Trzy... cztery... - Więc trzy czy cztery? -Trzy... cztery... - Gdzie są te pojemniki z somanem, Claude? - Quincy... Market... rotunda... - Mów dalej. Gdzie jeszcze? - Alex wstrzyknął więcej środka wprowadzającego w stan hipnozy. - Claude! Ale Malloche sprawiał wrażenie nieprzytomnego. Dżesy spojrzała na Alexa, jakby chciała powiedzieć: zaaplikowałeś za dużą dawkę! Nagle Malloche zaczął mamrotać: - Government Center... zielona linia metra. Dżesy włączyła mikrofon i dla odwrócenia uwagi Grace i Derricka wdała się w jałową rozmowę z Hansem Pfefferem. Usunęła już ponad osiemdziesiąt procent objętości guza. Alex rzeczywiście wstrzyknął zbyt dużą dawkę. Oddech Malloche'a uległ spowolnieniu, pacjent tracił przytomność. Zaczął bredzić i raptem wychrypiał dwa słowa: Filene's Basement. Lokalizacja trzeciego pojemnika. - Chyba wystarczy - orzekł Alex, kiedy Dżesy włączyła mikrofon. Dżesy bała się, że przesłuchiwanie Malloche'a trwa zbyt długo. Dla niepoznaki kazała pacjentowi wykonać serię niepotrzebnych ruchów stopami. Po chwili ponownie wyłączyła dźwięk. - Claude, ostatni pojemnik? - Alex przypuścił kolejny szturm. - Ouincy Market, metro przy Government Center, Filene's Basement. Gdzie jeszcze? - Nie wiem - wystękał Malloche sennie. - Nie wiem... - Wszystko zaczyna mu się mieszać - szepnęła Dżesy. - Musimy przestać. - Naehring kazał na koniec wstrzyknąć dwa centymetry sześcienne. Po takiej dawce nie powinien niczego pamiętać. - Tylko go nie zabij. Przy włączonym mikrofonie Dżesy wydała kilka nowych poleceń Malloche'owi, aż przekonała się, że pacjent przestał reagować. Tymczasem Derrick stanął z boku konsoli i przez szybę zaglądał do sali operacyjnej. - Dobra robota, doktorze - powiedziała głośno. - Michelle, Emily, usunęłam już blisko dziewięćdziesiąt procent objętości guza. Na tym moglibyśmy poprzestać, ale nie chcę niczego zaniedbać, więc trochę jeszcze popracujemy. Emily, mogłabyś tu przyjść i zastąpić naszego geniusza? - Pani życzenie jest dla mnie rozkazem. - Doktorze Naehring, dziękuję za pomoc. - Może pani na mnie liczyć przy następnej okazji. Dżesy spostrzegła, że kiedy Alex mijał Emily, pielęgniarka wcisnęła mu do ręki skrawek papieru. Alex bez wahania wsunął kartkę do kieszeni spodni. Zdjął fartuch i rękawiczki i położył je na miejscu wskazanym przez pielęgniarkę anestezjologiczną. Dżesy wstrzymała oddech, widząc, że Alex kieruje się do wyjścia z sali operacyjnej. Za pół minuty opuści szpital wyposażony w informacje, o jakich nawet nie marzyła. Kiedy otworzył drzwi, obejrzał się na nią. W jego oku dostrzegła triumfalny błysk. W tym momencie zobaczyła, jak Derrick podchodzi do Alexa. - Niech pan ściągnie maskę, doktorze - zażądał. Długi do kolan fartuch lekarski ledwo skrywał broń, którą Derrick miał przewieszoną przez prawe ramię - zapewne pistolet maszynowy. Był też pewnie uzbrojony w broń ręczną. Powolnym ruchem Alex rozluźnił górne wiązanie i maska opadła mu na pierś. Błysk w oczach Derricka świadczył o tym, że rozpoznał Alexa. - Ja już chyba pana gdzieś widziałem... Zabij albo sam zginiesz. Alex z całej siły kopnął Derricka między nogi. Pod tamtym ugięły się kolana, utrzymał się jednak w pozycji stojącej. Holly czuwająca przy konsoli wrzasnęła, kiedy Derrick wyciągnął zza pasa pistolet i zaczął strzelać. Alex rzucił się do ucieczki. Biegł zygzakiem jak napastnik z piłką, nisko pochylony. Kula przeleciała mu ze świstem koło ucha i trafiła w cementową kolumnę, druga drasnęła mu włosy. Dobiegłszy do jednego z licznych tuneli łączących poszczególne budynki szpitala, pociągnął kilka wózków i zatarasował przejście. Droga przez tunel wydała mu się zbyt ryzykowna, pokonał więc biegiem jedną kondygnację i skręcił w prawo. Rzęsiście oświetlony korytarz był prawie pusty. Pomknął po wypolerowanej posadzce, dał nura w drzwi i znalazł się w centrum komputerowym. W najlepszym razie zyskał kilka sekund. Wcisnął przełącznik i część pokoju pogrążyła się w mroku. - Hej, co ty wyprawiasz? - zawołał ktoś. Alex pobiegł w stronę, skąd dobiegał głos. Przy komputerach siedział szczupły chłopak, pracujący nad przetwarzaniem danych MRI i monitorowaniem przebiegu operacji Malloche'a. - Na podłogę, szybko! - rozkazał Alex. W tej samej chwili seria z broni maszynowej roztrzaskała komputery i monitory. Alex przeczołgał się obok szeregu przyrządów i monitorów. Chwilę potem, na wysokości kryjówki komputerowca, wypatrzył skrawek fartucha Derricka. - Nie, proszę... - usłyszał błaganie chłopaka. Rozległa się krótka seria, rozbrzmiał przeraźliwy krzyk, wreszcie nastała cisza. Alex czołgał się dalej. Derrick znajdował się teraz dokładnie naprzeciw niego, oddzielony komputerami i aparaturą. Bishop podniósł się nieco, chwycił siedemnastocalowy monitor i uniósł go bezszelestnie. Wyprostował się błyskawicznie i cisnął ciężkim monitorem w napastnika, trafiając w czoło. Derrick krzyknął i zatoczył się, zanim jednak upadł na podłogę, zdążył jeszcze strzelić. Kula trafiła Alexa w ramię, gdy szykował się do ataku. Uderzenie monitorem powaliło Derricka, ale nie wyłączyło go z walki. Chociaż najpewniej ranny, w każdej chwili mógł znowu zaatakować. Jeżeli Alex chciał ratować życie, musiał uciekać. Podczołgał się do drzwi i otworzył je. Potok światła z korytarza zalał pomieszczenie. W tej samej chwili ścianę nad jego głową przeorał grad kul. Alex wypadł na dziwnie opustoszały korytarz i pobiegł w stronę oddalonego o dwadzieścia metrów oddziału patologii. - KTOKOLWIEK to był - odezwała się Grace do Dżesy - jest już na pewno martwy. Doktor Copeland poczuła, że robi jej się słabo. Bała się o Alexa. - Dżesy, co tu się dzieje? - usłyszała głos Hansa Pfeffera. - Potem ci wyjaśnię. Operując wprawnie robotem, zaczęła wycinać pozostały fragment guza. Cała operacja jak dotąd przebiegała sprawnie, bez najmniejszego uszkodzenia struktur neurologicznych, nieporównanie skuteczniejsza od tradycyjnego zabiegu. W tym momencie zgasły monitory przekazujące informacje z centrum komputerowego. Pfeffer pobiegł zaraz na górę, by sprawdzić, co się stało. Wrócił po minucie blady i roztrzęsiony. - Dżesy! - wołał już z daleka. - Eli Rogoff nie żyje! Ktoś go zastrzelił. Całe centrum zniszczone... Dżesy odwróciła się twarzą do Grace. - No, to twój przyjaciel nieźle narozrabiał. W tej sytuacji nie jestem w stanie nic więcej zrobić. - Mówiłaś, że nie wycięłaś jeszcze wszystkiego. Co teraz będzie z Claude'em? - Tego nie wiem. Odpowiedź możemy poznać dopiero po latach. Tak czy inaczej resztę guza musimy zostawić. - Dzwonię na policję! - krzyknął Pfeffer. - Hans, daj mi dokończyć operację i wywieźć pacjenta. W przeciwnym razie może zginąć wielu niewinnych ludzi. Wyjaśnię wszystkim, co się dzieje, ale najpierw muszę wydobyć robota z jego czaszki. - Ciekawe, jak to zrobisz bez MRI? - wrzasnął roztrzęsiony Pfeffer. - Postawisz mu nogę na głowie i będziesz ciągnąć? - Zostaw to mnie i Emily. Emily, stań przy panelu sterowniczym. Za każdym razem, gdy powiem: "teraz", uruchomisz wsteczny na jakieś dwie sekundy i zatrzymasz się. Postaram się wyprowadzić robota tą samą drogą, którą go wprowadziłam. Jeżeli to się nie uda, trzeba będzie otworzyć czaszkę. - Ani się waż bez zgody Arlette! - zagroziła Grace. - Zamknij się, do cholery! - odpaliła Dżesy. SZKLANE drzwi prowadzące na oddział patologii były zamknięte. Przegradzały je żółte plastikowe taśmy, górą biegł napis: NIEBEZPIECZEŃSTWO! NIE WCHODZIĆ! Alex gnał co sił w nogach, słysząc za plecami kolejną serię. Nie zmieniając tempa, uderzył zdrowym ramieniem w masywne szklane drzwi po swojej prawej stronie. Dał nura w ciemne, pozbawione okien pomieszczenie, pozostawiając za sobą oświetlony korytarz. Przed nim, po jego lewej ręce, wyrosły kolejne drzwi. W półmroku odczytał wypisany złotymi literami napis: MIKROBIOLOGIA. Spojrzał za siebie: Derrick był już blisko rozbitych głównych drzwi. Alex doskoczył do laboratorium mikrobiologicznego, wślizgnął się do środka i ostrożnie zamknął drzwi. W pokoju unosił się przytłaczający odór śmierci. Zgięty wpół ruszył przed siebie, gdy nagle potknął się o leżące na podłodze ciało i upadł. Wytężając wzrok, zobaczył twarz kobiety, jej szeroko otwarte usta, wytrzeszczone oczy. Przeszedł go dreszcz. Wycofał się w głąb laboratorium. W drzwiach pojawiła się sylwetka Derricka. Alex przyklęknął. Macając ręką po blacie stołu, szukał czegoś, co mogłoby posłużyć za broń. Natrafił na małe pudełeczko. Zapałki! Ostrożnie wyjrzał zza stołu. Derricka już nie było. Zapaliwszy zapałkę, osłonił ją dłonią i zaczął się rozglądać. Jego wzrok przyciągnęła matowa, zamknięta szklanym korkiem butelka, którą martwa kobieta przyciskała prawą ręką do boku. Na etykiecie widniał napis: KWAS SOLNY. Teraz porozmawiamy! Zgasił zapałkę. Musiał tylko znaleźć sposób, by podejść wystarczająco blisko do Derricka. W tym momencie za szybą ponownie zamajaczyła sylwetka napastnika. Drzwi otworzyły się powoli i Derrick wszedł do pomieszczenia. W półmroku widać było, jak odwraca się do ściany, jakby czegoś szukał. Światło! Alex przywarł do szafek i znieruchomiał. Rozległ się trzask przełącznika. W pokoju nadal było ciemno. No, oczywiście! Richard Marcus z polecenia Malloche'a zamknął cały teren i musiał również kazać wyłączyć prąd, żeby zniechęcić ewentualnego intruza, który zdołałby prześlizgnąć się koło strażników. Alex przesuwał się powoli wzdłuż stołu. Zatrzymał się i wyciągnął korek z butelki ze stężonym kwasem. Ciche kroki zbliżały się. Derrick znajdował się teraz dokładnie po drugiej stronie stołu. Alex zacisnął palce na butelce. Zaczął się powoli prostować. Derrick był metr od niego, zwrócony twarzą do przeciwległej ściany. Wypatrując Alexa, rozglądał się po laboratorium zamienionym przez Malloche'a w trupiarnię. Bishop podniósł butelkę nad głową. Następnie cichutko chrząknął. Kiedy Derrick odwrócił głowę, Alex chlusnął mu kwasem prosto w oczy. Terrorysta wrzasnął przeraźliwie. Bishop przysiadł i odczekał chwilę. Derrick nie krzyczał już, ale skowyczał z bólu. Alex obszedł stół i zapalił zapałkę. Twarz Derricka przypominała jedną wielką ranę. Alex Bishop zabrał broń terrorysty i ruszył ku drzwiom. Po chwili jednak zawrócił. - Miałem brata. Nazywał się Andy Bishop - powiedział. Wycelował lufę uzi w głowę Derricka i wpakował w niego cały magazynek. - BOJĘ się, że Alexowi nie udało się uciec - szepnęła Dżesy do Emily. - Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Co teraz zrobimy? - Najpierw dokończymy operację, a martwić się będziemy potem. - Najchętniej bym go zabiła, Emily. - Rób spokojnie swoje. Co ma być, to będzie. Przyjdzie jeszcze kolej na nas. Słowa Emily sprawiły, że Dżesy rozkleiła się. Smutek, gniew i napięcie dały o sobie znać. Łzy stanęły jej w oczach. Nie bacząc na potrzebę zachowania sterylności, wytarła łzy w rękaw fartucha. - Hej, co tu się dzieje? - Grace podeszła bliżej. - Nic takiego. Próbujemy usunąć robota z Krainy Szarych Komórek. Masz rację, Emily - ciągnęła Dżesy, nie zniżając głosu. - Co ma być, to będzie. Zaczynamy. Wszystkie sześć wypustek daj na wsteczny. Dobrze, jeszcze raz to samo. Wydobycie mikrorobota zajęło im blisko dwadzieścia minut. Ostatni ruch sprowadzał się do lekkiego, wykonanego na ślepo, pociągnięcia. Wreszcie ARTIE, zakrwawiony lecz nienaruszony, wyskoczył z przewodu nosowego pacjenta, wciąż połączony z polistyrenową pępowiną. - Witaj w domu, maluszku. - Dżesy założyła szew na nacięcie, po czym zawołała w stronę stanowiska anestezjologicznego: - Michelle, skończyłyśmy. Możesz zacząć budzić pacjenta? - Już się robi. Dżesy włożyła opatrunek z gazy pacjentowi do nosa, ściągnęła rękawiczki i odeszła od stołu. - Doczekam się teraz wyjaśnień? - przypomniał jej Hans Pfeffer. - Ja ci to wyjaśnię - odezwała się Grace. Wyszła z sali operacyjnej i skierowała się do Pfeffera stojącego przy konsoli. Szybkim ruchem wyciągnęła pistolet ukryty pod fartuchem i przystawiła mu lufę do brody. Nie odkładając broni, wzięła słuchawkę telefonu i zadzwoniła na neurochirurgię. - Już po operacji - poinformowała Arlette. - Wszystko poszło dobrze, Claude właśnie się budzi. Ale mamy pewien kłopot. Muszę tu mieć Armanda. Pytasz o Derricka? Strzelał do jakiegoś mężczyzny i potem pobiegł za nim. Nie ma go już z godzinę. Pewnie stara się dopaść intruza. Opowiem o wszystkim, jak wjedziemy na górę. Dżesy nie pozostało nic innego, jak posłusznie wykonywać polecenia i czekać. Jedno było pewne. Jeżeli Derrick nie wróci z Alexem albo z wiadomością o jego śmierci, czeka ich istne piekło. SKRYWAJĄC zdobyte uzi pod ręcznikiem, Alex wyszedł ze szpitala schodami na tyłach oddziału patologii. Po horrorze laboratorium i ciemnicy panującej na patologii, jaskrawe południowe słońce niemal go oślepiło. Znajdował się na opustoszałej ulicy za szpitalem. Furgonetka z agentami F bi aj stała przecznice dalej. Stan Moyer i Viki Holcroft towarzyszyli mu przez całą noc, pomagając w zdobyciu mikstury doktora Naehringa służącej do wykrywania prawdy. Ruszył ostrożnie ulicą. Kiedy tylko Malloche i Arlette zorientują się, że Derrick nie wraca, mogą zacząć się mścić. Dopóki Maloche potrzebuje pomocy lekarskiej, Dżesy wydawała się bezpieczna. Czego nie można było powiedzieć o mieszkańcach Bostonu, którego ulicami krąży człowiek Malloche'a, gotów wysadzić pojemniki ze śmiercionośnym somanem. Trzy, może nawet cztery. Zapukał w tylne drzwi furgonetki w umówiony sposób: dwa razy, potem raz. Prawie wczołgał się do środka. Był doszczętnie wyczerpany psychicznie i fizycznie. Podczas gdy Viki opatrywała mu rany, korzystając z doskonale zaopatrzonej apteczki, opowiedział im, co wydarzyło się na sali operacyjnej i w laboratorium mikrobiologii. - Co teraz robimy? - spytała rzeczowo Viki. - Znacie Boston lepiej niż ja. Co myślicie o tych trzech miejscach, które zdradził Malloche? - Chyba się przeliczyli - odparła Viki. - To znaczył - Jeżeli informacje od Malloche'a są wiarygodne, to wszystkie trzy miejsca można łatwo zamknąć i przeszukać. Grupa poszukiwawcza czeka w pogotowiu. - Ale będą potrzebować czasu i specjalnych kombinezonów ochronnych - ostudził jej optymizm Moyer. - Człowiek Malloche'a może to zobaczyć. A wtedy, jeżeli istnieje czwarty pojemnik z gazem, rozpęta się istne piekło. - Zaraz - podchwycił Alex. - Te trzy miejsca: rotunda na Quincy Market, przystanek metra przy Government Center i Filene's Basement są na noc zamykane, tak? - Tak, chociaż nie wiem dokładnie, kiedy - zastanowiła się Viki. - W każdym razie o pierwszej w nocy, a w Filene's Basement nawet dużo wcześniej, wszystko powinno być już pozamykane. - Mamy nad nimi przewagę, skoro Malloche nie orientuje się, że coś wiemy. - A co z tymi, którzy byli z tobą na sali operacyjnej? - zainteresował się Moyer. - Tylko Dżesy wie, dlaczego tam się znalazłem. Nie sądzę, żeby mogli jej coś zrobić... - Urwał w połowie zdania. Oczywiście, nie tkną jej nawet palcem, mają przecież inne sposoby. Mogą postraszyć, że zrobią krzywdę Emily, Sarze albo małej Tamice. A jeśli Dżesy zacznie mówić, zanim pojemniki z somanem zostaną zabezpieczone, wówczas terroryści mogą je przenieść w inne miejsce. Wszystko zależało teraz od Dżesy. Musiała wymyślić jakieś przekonujące wyjaśnienie powodu obecności doktora Marka Naehringa na sali operacyjnej. Zadanie iście karkołomne. - Musimy się liczyć z tym, że Dżesy wyjawi im w końcu, co zdradził nam Malloche - zaznaczył. - Myślisz, że to zrobi? - Zależy, jak będą chcieli ją złamać. Pewnie posłużą się pacjentami. Trzeba zakładać najgorsze. A teraz nasza działka. Jeżeli nagle zaczniemy zamykać te miejsca, to jakbyśmy sami się zdradzali, że coś wiemy. Wszystko musi wyglądać normalnie. Ekipy poszukiwawcze powinny dostać się do budynków, nie wzbudzając podejrzeń, tak żeby człowiek Malloche'a niczego się nie domyślił. Szkoda, że nic nie wiemy o jego wyglądzie. Kończył jeszcze mówić, kiedy machinalnie włożył rękę do tylnej kieszeni spodni i wymacał kartkę od Emily. U góry strony, wyrwanej z zeszytu kart obserwacji anestezjologicznej, znajdował się sporządzony ołówkiem siedmiocentymetrowy szkic głowy mężczyzny. Pod rysunkiem Emily napisała: Więzii mnie biały mężczyzna, 185 centymetrów, szczuply, około 75 kilogramów, krótkie ciemno blond włosy, niebieskie oczy, ma złamany nos, nazywa się Stefan. Emily najwyraźniej sporządziła rysunek wtedy, kiedy udawała, że pomaga anestezjologowi. Gdyby przyłapał ją Derrick albo Grace, jej los byłby nie do pozazdroszczenia. - To od pielęgniarki pracującej z Dżesy - wyjaśnił podekscytowany, pokazując kartkę Moyerowi. - Ryzykowała życie. Teraz mamy przynajmniej pojęcie, jak człowiek Malloche'a wygląda. To nasuwa mi pewien pomysł. ROZDZIAŁ 10 PODZIELILI ich na dwie grupy i zapędzili pod bronią na neurochirurgię. Najpierw Grace zabrała Holly, radiologa Hansa Pfeffera, Skipa Portera, instrumentariuszkę i pielęgniarkę anestezjologiczną oraz Emily. Kiedy winda zjechała ponownie, wsiadły do niej Dżesy i Michelle Booker z Malloche'em na wózku, pod czujnym okiem Armanda. Ten ostatni wydawał się spięty i zdenerwowany. - Jak się czuje moja pacjentka z siedemset trzydzieści siedem? - spytała go Dżesy. Armand spojrzał na nią, jakby była powietrzem. - To się nazywa wdzięczność! - zaczęła krzyczeć Dżesy. - Uratowałam życie twojemu szefowi, a ty nie raczysz mi nawet odpowiedzieć? Rozumiesz chociaż, co mówię? - Zna angielski - odezwał się nieoczekiwanie Malloche. Głos miał chrypliwy, ale nadspodziewanie mocny i wyraźny. - Po prostu nie lubi mówić w tym języku. Malloche bardzo szybko dochodził do siebie. Powiedział coś po francusku do Armanda, na co tamten natychmiast odpowiedział kilkoma słowami. - Armand mówi, że pani pacjentka żyje - przekazał Malloche - nie potrafi jednak powiedzieć, jaki jest jej stan. Ale, ale... skoro jestem przytomny i świadomy, to znak, że wszystko poszło dobrze, prawda? - Może mi pan wierzyć albo nie, ale już kilka minut temu powiedziałam panu, że operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Widocznie informacje nie od razu docierają do pańskiego banku pamięci, gdzie są przechowywane. Zresztą muszę zaznaczyć, że przez większą część zabiegu był pan przytomny. - Serce waliło jej jak młotem, kiedy odważyła się zapytać: - Zapamiętał pan coś z sali operacyjnej? - Nie bardzo. Dżesy odetchnęła z ulgą. Wyglądało na to, że Malloche i Grace nie mają pojęcia, kim był doktor Naehring i dlaczego Derrick zaczął go gonić. Podejrzewała jednak, że wkrótce zaczną domagać się od niej wyjaśnień. Michelle Booker, która przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, przemówiła śmiało do Malloche'a: - Niech pan ją dobrze traktuje, bo chyba żaden inny neurochirurg nie spisałby się lepiej. - Na to właśnie liczyłem. Arlette czekała na nich przed windą. Wzięła męża za rękę i pocałowała go. Potem spojrzała na Dżesy. - Wygląda nieźle. Rozumiem, że operacja się udała. - W tej chwili wszystko jest w porządku. Ale w fazie pooperacyjnej wiele się może wydarzyć. - To znaczy? Czego można się spodziewać? - Mogą wystąpić ataki. Z myślą o tym podaliśmy pacjentowi odpowiednie leki. Przez jakiś czas powinna dyżurować przy nim pielęgniarka, żeby monitorować podstawowe czynności życiowe. Istnieje również ryzyko wystąpienia wzmożonego ciśnienia wewnątrzczaszkowego, tak jak w przypadku Sary Devereau. - Może wystąpić już teraz? - Teraz lub kilka dni po operacji. Tego się nie da przewidzieć. Mogłabym zajrzeć do Sary? - Najpierw proszę się zająć Claude'em. Potem może pani iść do chorej. A jeszcze potem będę miała z panią do pomówienia. Dżesy i Michelle Booker zawiozły Malloche'a na pusty oddział intensywnej terapii. Kiedy pacjenta przenoszono na łóżko i podłączano do systemu monitorującego, Arlette i Grace odbywały na korytarzu rozmowę. Dżesy nie miała wątpliwości, czego rozmowa dotyczyła. Badanie neurologiczne potwierdziło przypuszczenia Dżesy: udało jej się prawie w całości usunąć rozległego oponiaka, nie naruszając przy tym systemu nerwowego. Na ironię zakrawał fakt, że ARTIE sprawdził się, operując w czaszce potwora. Kończyła badanie, kiedy do pokoju weszła Emily. - Sara jest przytomna - obwieściła podnieconym głosem. - Szczęście dziś ci sprzyja. - Carl wciąż przy niej siedzi? - W pełni oddany swojej misji. - Może dobrze by mu zrobiło, gdyby wcześniej ktoś go zdzielił pistoletem w twarz. - Amen. Dżesy omówiła punkt po punkcie stan pacjenta i aplikowane mu leki. - Musimy cały czas go obserwować. Podzielimy się dyżurami: ja, Emily, Michelle i pielęgniarki. Arlette i Grace wróciły do pokoju, lecz nie miały zadowolonych min. Michelle Booker, która do tej pory niewiele się odzywała, nie potrafiła dłużej ukryć rozdrażnienia. - Może ktoś mi wreszcie powie, co tu się dzieje? W domu czekają na mnie dzieci. Chciałabym już wyjść. Arlette skinęła przyzwalająco głową i Dżesy pokrótce opisała jej całą sytuację. Kiedy skończyła, Michelle zdołała tylko wydusić: "Dobry Boże". Arlette kazała im przejść do sali konferencyjnej. Miała przewieszony przez ramię pistolet maszynowy, za paskiem tkwił pistolet o grubej lufie. Pierwszy raz od pojawienia się w szpitalu nie zrobiła sobie makijażu. Na jej porcelanowej cerze nie widać było nawet jednej zmarszczki, ale wargi miała sine, a oczy zapadnięte. Stres i napięcie zaczynały wyciskać swe piętno. - Doktor Booker - zwróciła się do Michelle, kiedy znalazły się we trójkę w sali konferencyjnej - czy wie pani, co się wydarzyło na sali operacyjnej? - Tylko tyle, ile sama widziałam. - Będę chciała posłuchać pani relacji. Ale najpierw poproszę doktor Copeland, żeby zajrzała do swojej pacjentki. Wezwiemy ją, kiedy skończę. To nie potrwa długo. Dżesy czuła, na co się zanosi. Arlette każe opowiedzieć sobie krok po kroku przebieg operacji, by później porównać relację Michelle Booker z tym, co przekaże jej Dżesy. - Będę na korytarzu - powiedziała, spojrzeniem dodając Michelle otuchy. Pod czujnym okiem Armanda przeszła szybko do pokoju Sary. Chora, całkiem przytomna, siedziała w łóżku i popijała sok. Dren, który Dżesy wprowadziła do otworu w czaszce, był starannie przymocowany i podłączony do zestawu drenażowego. Carl Gilbride pilnował zaworu regulującego wypływ płynu mózgowo-rdzeniowego. - Co słychać, Saro? - powitała ją. - Jak się czujemy? -Zno... śnie. Ru... rurka... w głowie... - Tak, wiem. - Dżesy objęła ją ramieniem. - Tym się zupełnie nie przejmuj. - Doktor Copeland? - W drzwiach stanęła Arlette Malloche, poczerwieniała od gniewu. - Słucham? - Proszę ze mną. - Chciałabym jeszcze obejrzeć innych pacjentów. - Natychmiast! - Arlette położyła rękę na pistolecie. Dżesy nabrała powietrza. Nadchodził moment, którego obawiała się najbardziej. Nie miała talentu aktorskiego i nie potrafiła kłamać, teraz zaś musiała łgać jak z nut. Jeżeli Alex zdołał uciec Derrickowi, to minie trochę czasu, zanim zlokalizuje i unieszkodliwi pojemniki z somanem. Kiedy tylko Arlette zacznie podejrzewać, że znają miejsca ukrycia gazu, terroryści na pewno zdetonują jeden lub więcej pojemników. Dżesy nie mogła zdradzić się niczym przed Arlette. Żona Malloche'a kazała jej przejść do sali konferencyjnej. - Domyśla się pani chyba, o co chcę zapytać - zaczęła. - O mężczyznę na sali operacyjnej. - Właśnie. Ostrzegam, że znam już relację doktor Booker. Jeżeli okaże się, że pani opowieść różni się od wersji doktor Booker, zastrzelę ją na pani oczach. Dżesy miała przygotowaną historyjkę, która nie powinna odbiegać od relacji Michelle. Problem tylko w tym, że Arlette mogła też wypytać Gilbride'a. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że tak się nie stało. - Wiem chyba mniej, niż pani sądzi - zaczęła ostrożnie. - Nie wierzę. - Musi pani uwierzyć. Cały plan wymyśliła ta dziewczyna z F bi aj, Lisa. Federalni wiedzieli, że Claude przyjechał do Stanów i szuka odpowiedniego neurochirurga. Eastern Massachusetts Medical Center było jednym ze szpitali wytypowanych przez F bi aj. Lisa nie wątpiła, że Rolf Hermann to Claude Malloche, nie ufała jednak Gilbride'owi na tyle, żeby go w cokolwiek wtajemniczać. F bi aj sprawdziło go wcześniej i doszło do wniosku, że go przekupiliście. Lisa kontaktowała się więc tylko ze mną. Kiedy stało się jasne, że Hermann umiera, dała znak agentom F bi aj; mieli wziąć szturmem oddział, żeby aresztować panią i waszych ludzi. - Ale doktor Gilbride wszystko zepsuł, kiedy wpadł w furię i zmusił agentkę do ujawnienia tożsamości - dopowiedziała Arlette. - Właśnie. Lisa dała mi numer telefonu, gdzie miałam zadzwonić w razie kłopotów. Ale pierwsza okazja nadarzyła się dopiero wtedy, kiedy Dejv Scolari dostał ataku. Podczas powstałego zamieszania skorzystałam z jedynego telefonu, który pozostawiliście podłączony do gniazdka. Rozmowa z ludźmi z F bi aj, do których się dodzwoniłam, trwała najwyżej minutę. Kazali mi wszystko tak zaaranżować, żeby na salę operacyjną mógł wejść jeden z ich agentów. Powiedziałam, że powinien przedstawić się jako Mark Naehring. - W porządku. Co było potem? Dżesy improwizowała dalej, poruszając się zupełnie po omacku: - Wymyśliłam więc bajeczkę, że na sali może się zjawić doktor Marc Naehring, by mi asystować w operacji. Naehring jest psychofarmakologiem, więc pomyślałam sobie, że nawet jeśli go sprawdzicie, to i tak jego obecność nie powinna się wydać niczym podejrzanym. Oczywiście pod warunkiem, że nie wpadnie wam do głowy, by do niego zadzwonić. - Sprytnie pomyślane. Słucham dalej. - Na sali operacyjnej znalazłam sposób, żeby napomknąć doktor Booker o możliwości pojawienia się Naehringa. - Pamiętam. - Nie miałam pewności, że F bi aj kogoś rzeczywiście przyśle, ale w trakcie operacji zjawił się ten mężczyzna. Rozmawialiśmy ze sobą szeptem, wyłączając na krótko mikrofony. - Czego chciał? - Chciał zabić pani męża, a potem resztę was. - No i? - Musiałam mu powiedzieć o somanie. Że jeśli Claude'owi coś się stanie, wypuścicie gaz w pełnej ludzi części miasta. - Dobrze to wymyśliłaś. Co zrobił potem? Dżesy wiedziała, że musi wymyślić coś absolutnie wiarygodnego. - Powiedział, że przyniósł mikroskopijny nadajnik i że mam go umieścić w głowie pani męża. - No proszę! - Odparłam, że z uwagi na magnesy nie może wnieść nadajnika na salę MRI. Próbował mnie przekonywać, że musi być jakiś sposób, ale zapewniłam go, że to niemożliwe. - Po tej rozmowie wyszedł? - Tak. Powiedział, że F bi aj coś wymyśli, i sobie poszedł. Zaraz potem usłyszałam, jak Derrick każe mu zdjąć maskę. A wkrótce potem zaczęła się strzelanina. - Czyli wiedzą o somanie. - Nie potrafiłam nic innego wymyślić. Musiałam mu powiedzieć prawdę. - Dobrze pani zrobiła. Chcę, żeby wiedzieli. Zastanawiam się nawet nad urządzeniem małego pokazu. - Nie! Proszę tego nie robić... Dopóki zagrożenie jest tylko potencjalne, F bi aj zapewne będzie trzymać się z daleka. Ale kiedy użyjecie gazu, będą chcieli was dopaść za wszelką cenę. - Zobaczymy - mruknęła Arlette. Widać było jednak, że argument trafił jej do przekonania. Dżesy postanowiła kuć żelazo póki gorące. - Mogę już pójść do pacjentów? - zapytała. Arlette jednak położyła rękę na broni. - Nie wierzę ci - syknęła. Dżesy poczuła kamień w żołądku. - Mówię tak jak było - zapewniła. - Poślę kogoś z Grace po przenośny aparat rentgenowski i zrobimy Claude'owi prześwietlenie głowy. Wiedziałaś, że zacznę podejrzewać, iż kazali ci umieścić w głowie Claude'a nadajnik. Postanowiłaś więc od razu to wyjawić i w ten sposób zmylić moją czujność. Ale nie dam się nabrać. Dżesy zacisnęła usta, żeby się nie uśmiechnąć. - Może mi pani wierzyć - powiedziała szczerze - że poza usunięciem guza nic więcej nie zrobiłam. - Przekonamy się. Jeśli coś wszczepiłaś, rentgen to wykaże. Naraziłaś mnie na niemałe kłopoty swoim telefonem do F bi aj. Z drugiej strony, dobrze się spisałaś przy operacji, postaram się więc puścić wszystko w niepamięć - chyba że wyjdzie na jaw twoje kłamstwo. - Nie było w tym żadnego kłamstwa - zapewniła Dżesy z podejrzaną gorliwością. Arlette przyjrzała się jej uważnie. - Kiedy Claude będzie w stanie wyruszyć w drogę? - zapytała wreszcie. - Podróż może odbywać na noszach. - Trudno powiedzieć. Może za jakiś dzień? Chociaż najlepiej byłoby odczekać ze dwa, trzy dni. Wszystko może się zdarzyć. - Dlatego właśnie pojedziesz z nami. -Co? - Armand da ci dużą sportową torbę. Zapakujesz wszystkie środki medyczne, które uznasz za konieczne. - Kiedy mielibyśmy jechać? - Dowiesz się w swoim czasie. DOCHODZIŁA dziesiąta wieczór. Alex siedział w furgonetce, zaparkowanej na wprost wejścia do stacji metra przy Government Center, i przeglądał narysowane w notesie mapki trzech miejsc, gdzie według słów Malloche'a ukryty był soman. Notes zawierał również wykaz członków zespołów wyznaczonych do poszukiwania pojemników. W skład zespołów wchodzili ludzie z F bi aj, miejscowej policji i Gwardii Narodowej. Stan Moyer koordynował prace "grupy czerwonej" oddelegowanej do sprawdzenia Quincy Market, a Viki Holcroft kierowała "grupą niebieską", która miała przeczesać oddalony o kilometr Filene's Basement. Alex był odpowiedzialny za "białą grupę", najliczniejszą i mającą do wykonania trudne zadanie przeszukania rozległej stacji metra. Plan był dosyć prosty. Zespoły miały przeniknąć do wyznaczonych celów przed ich zamknięciem, a następnie ukryć się, by godzinę po zamknięciu obiektu rozpocząć poszukiwania. W Filene's Basement, zamkniętym o wpół do dziewiątej, poszukiwania trwały już od pewnego czasu. Przeczesanie rozległego obszaru stacji metra było zadaniem najtrudniejszym. Najpierw pracownicy służby nadzoru ruchu mieli opróżnić teren, a o drugiej w nocy do akcji miała wejść grupa Alexa: zamierzali dostać się tam przez tunel prowadzący ze stacji Haymarket. Obszar miał zostać podzielony na ponumerowane kwadraty o boku dwóch metrów i przeszukany. Pozostawała jednak wciąż wielka niewiadoma. Spowodowane lekami wyznanie Malloche'a zawierało konkrety, ale odnosiło się tylko do trzech miejsc. Czy było jeszcze jedno? Malloche mógł przecież celowo odmówić poznania czwartego adresu, by w ten sposób zabezpieczyć się na wypadek, gdyby on czy któryś z jego ludzi został schwytany i poddany torturom. Tak czy inaczej nie było innego wyjścia, jak iść tropem dotychczas zebranych informacji. Kluczem do znalezienia odpowiedzi na pytanie o istnienie czwartego pojemnika było pochwycenie Stefana - krążącego po mieście człowieka Malloche'a. Żeby to osiągnąć, należało postępować tak, by nie wzbudzić jego podejrzeń. Alex odłożył notes i spojrzał na policyjnego eksperta od materiałów wybuchowych, który pracował przy stole warsztatowym, oświetlonym dwiema rzucającymi mocne światło lampami. Kiedy Alex poprosił kapitana o przydzielenie najlepszego fachowca, policja przysłała właśnie jego. Harry Laughlin, bo tak policjant się nazywał, był mocno już leciwy i prezentował się niezbyt schludnie, ale Alex szybko się zorientował, że kapitan dokonał trafnego wyboru. - Jak idzie? - zapytał policjanta. - Jeszcze chwila, chłopcze. - Laughlin mówił z lekkim irlandzkim akcentem. - Wystarczy dziesięć minut i bestia nie powinna mieć przede mną żadnych tajemnic. Leżąca przed Laughlinem "bestia" była urządzeniem detonującym, którym posłużyli się terroryści do uśmiercenia czwórki laborantów. Żeby je zdobyć, Alex musiał raz jeszcze zakraść się do laboratorium mikrobiologicznego. Wieczorem, pod osłoną ciemności, wślizgnął się do szpitala przez tylne drzwi oddziału patologii. Po blisko półgodzinnych poszukiwaniach znalazł to, czego szukał. Zapalnik - zgrabna płytka z układami elektronicznymi, o boku około dziesięciu centymetrów - znajdował się pod stołem z pożywkami, przymocowany klejącą taśmą. Ostrożnie odkleił detonator i schował go do plastikowej torebki razem z kilkoma odłamkami szkła i metalową obudową. Kiedy skończył, z ulgą opuścił to przerażające miejsce. - Gotowe - powiedział Harry Laughlin. - Już wiem, jak to działa. Nieduży ładunek, detonowany drogą radiową, powoduje rozbicie szklanego pojemnika. Jeżeli gaz działa tak, jak opisałeś, to układ elektroniczny i materiał wybuchowy w tamtych trzech miejscach mogą być takie same, ale pojemniki z gazem muszą być dużo większe. Wysokie na jakieś trzydzieści centymetrów, szerokość i głębokość z piętnaście. - Harry, potrafiłbyś rozbroić urządzenie, a potem złożyć z powrotem tak, by nie działało, a nadal wyglądało tak samo? - Chyba tak. O wpół do czwartej nad ranem "niebiescy" znaleźli swój pojemnik. Dwudziestoosobowy zespół pod kierunkiem Viki Holcroft przeniknął wczesnym wieczorem do Filene's Basement i czekał w ukryciu na zamknięcie obiektu. Następnie zebrali się w wyznaczonym miejscu, podzielili teren na kwadraty i przystąpili do poszukiwań. Śmiercionośny szklany pojemnik, przytwierdzony śrubami, znaleźli pod sklepową ladą od strony klientów. Osłaniała go czarna metalowa płyta z przewierconymi na wylot małymi otworami, umożliwiającymi rozprzestrzenianie się gazu. Wiadomość o znalezisku w Filene's Basement dotarła do Alexa, kiedy kontynuował wraz z liczącą czterdzieści osób grupą "białych" poszukiwania na stacji metra przy Government Center. Ich akcja jak na razie nie przyniosła sukcesu. Alex, nie zwlekając, udał się z Harrym Laughlinem do Filene's Basement. Nie pojechali tam jednak bezpośrednio. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń, zeszli pod opieką inspektora nadzoru ruchu do stacji Park Street, stamtąd przedostali się tunelem "czerwonej linii" do Downtown Crossing, skąd weszli po nieczynnych ruchomych schodach do Filene's Basement. Bishop założył hermetyczny kombinezon, Laughlin jednak nie chciał nawet o tym słyszeć. Ustawił dwie mocne lampy i położył się na podłodze, rozmieściwszy w zasięgu ręki potrzebne narzędzia. - Kombinezonu nie włożę - wyjaśnił - bo szkło w masce od razu zaparuje i figę będę widział. Z pomocą Alexa w ciągu kwadransa Laughlin odszukał przewód, który należało odciąć. - Duża butla - ocenił. - Pewnie z dziesięć razy większa od pojemnika, który wysadzili w szpitalu. Mam zostawić wszystko jak było, tylko odłączyć przewód? - Tak. Wszystko powinno wyglądać jak przedtem, na wypadek, gdyby tamten przyszedł sprawdzić. Kiedy spróbuje zdetonować ładunek i mu się nie uda, będzie zachodził w głowę, co mogło zawieść: układ elektroniczny w detonatorze czy nadajnik. Na pewno będzie chciał to ustalić - i wtedy swoim zachowaniem zwróci na siebie uwagę. - Mam lepszy pomysł - odezwał się Laughlin. - Po elementach części odbiorczej detonatora domyślam się, że nadajnik, który ma to wysadzić, pracuje na falach UKF. Kiedy rozbroję detonator, za pomocą skanera ustalę interesującą nas częstotliwość. Potem wystarczy wyposażyć naszych ludzi w detektory i kiedy facet będzie próbował zdetonować pojemnik, z miejsca to wychwycą. - Doskonale. Można postąpić tak samo w każdym z tych trzech przypadków? - Myślę, że tak. Ale najpierw musimy wykastrować tę bestię. Uwaga! Ciach! Zupełnie jak na filmie. Trzask nożyc do cięcia drutu zabrzmiał jak huk wystrzału. - No i nic. - Alex odetchnął z ulgą. - O to właśnie chodzi, chłopcze. W moim zawodzie "nic" to najpiękniejsze słowo. W tym momencie odezwał się telefon komórkowy Alexa. "Czerwoni" zlokalizowali pojemnik z somanem w sklepie z żywnością w Cjuincy Market. WIADOMOŚĆ o zabójczym wirusie w Eastern Medical Massachusetts Center pozostawała nadal w centrum zainteresowania mediów - zwłaszcza po tym, jak zespół z sali operacyjnej MRI został ze względów bezpieczeństwa poddany izolacji. Siedząc przy łóżku Sary, Dżesy mogła obserwować, jak zmyślna bajeczka jest relacjonowana w pierwszym porannym dzienniku. Potem przeszła do magazynu, by do czarnej sportowej torby zapakować środki pierwszej pomocy, lekarstwa i potrzebny sprzęt. Tymczasem jednak oficjalne powody zamknięcia neurochirurgii zaczynały budzić na zewnątrz coraz więcej wątpliwości. Arlette zdawała sobie z tego sprawę równie dobrze jak Dżesy. Pojawienie się grupy antyterrorystycznej było tylko kwestią czasu i Arlette zamierzała jak najszybciej opuścić szpital. Malloche wraz z żoną i Grace dokładnie obejrzał swoje zdjęcie rentgenowskie. Arlette na razie zdawała się wierzyć w opowieść Dżesy o Marku Naehringu. Dochodziła szósta rano. Chory przez większość czasu spał, można go było jednak bez trudu dobudzić. Wyglądało na to, że szybko dochodzi do siebie. Chowając do torby antybiotyki i leki przeciwpadaczkowe, Dżesy zastanawiała się nad znalezieniem wyjścia z sytuacji. Musiała coś wymyślić, żeby zatrzymać Malloche'ów w szpitalu. Widziała na własne oczy tragiczne skutki użycia somanu i wierzyła, że Alex w obawie przed kolejną rzezią nie przypuści szturmu na okupowaną przez terrorystów neurochirurgię. Jeżeli uda jej się opóźnić ucieczkę Malloche'ów, zwiększy szansę Alexa na odszukanie pojemników z gazem. Musiała coś wymyślić. Spojrzała na lekarstwo trzymane w ręku i nagle znalazła odpowiedź. Diazepam w zastrzyku, czyli valium. Napełniła kilka strzykawek o pojemności pięciu centymetrów sześciennych. Nawet jeszcze nie wiesz, Claude, mówiła do siebie w myślach, że wkrótce poczujesz się znacznie gorzej. SZÓSTA czterdzieści pięć. Awaria na stacji metra przy Government Center spowodowała dwugodzinne wyłączenie z ruchu. Taką w każdym razie informację otrzymały media. Do zastępczego przewozu pasażerów wysłano kilkadziesiąt autobusów. Alex zdawał sobie sprawę, że tak poważna przerwa w pracy metra może stanowić sygnał ostrzegawczy dla człowieka Malloche'a. Było jednak jeszcze dość wcześnie, a terrorysta musiał podołać obserwacji przynajmniej trzech obiektów. Dwa z nich zostały już zabezpieczone i były dyskretnie pilnowane. Zlokalizowanie trzeciego miejsca sprawiło najwięcej trudności. Stojąc obok Harry'ego Laughlina w połowie wysokości schodów, Alex kierował ekipą przeszukującą stację metra. Po znacznym upływie czasu spojrzał zniechęcony na Harry'ego. - Przeszukaliśmy każdy centymetr i nic. - Mylisz się, młodzieńcze. Nie szukaliśmy tam, gdzie pojemnik jest schowany. Może źle szukamy? Stali kilka minut w milczeniu. Nagle Harry puknął się ręką w czoło, jak gdyby doznał olśnienia. - Co jest? - podchwycił Alex. - Do tej pory szukaliśmy w dole: pod ławkami, za koszami na śmieci, wzdłuż torów. Sądziliśmy, że będzie tak samo jak w przypadku tamtych dwóch miejsc. A przecież... - Hej, słuchajcie! - zawołał Alex do członków zespołu, nie czekając, aż Laughlin dokończy myśl. - Skierujcie reflektory w górę. Sprawdzajcie dźwigary i strop, każdy w swoim sektorze. Pamiętajcie, że pojemnik może być zamaskowany czarną osłoną, nie będzie więc go łatwo wypatrzyć. Minęło kolejnych piętnaście minut. - Zostało nam co najwyżej pół godziny - przypomniał Alex, wypatrując pojemnika na tonącym w mroku stropie. - Potem będziemy musieli otworzyć stację dla pasażerów. Ludzie Malloche'a nie są głupi... - My także - przerwał mu nagle Laughlin, pokazując miejsce nad głową. Alex spojrzał w tamtą stronę. Dwadzieścia metrów nad ziemią, tam, gdzie jeden z kilkudziesięciu dźwigarów stykał się ze stropem, majaczył prostokątny kształt. Harry wspiął się po drabinie i natychmiast przystąpił do pracy. Po dwudziestu minutach oznajmił z triumfem, że ładunek jest unieszkodliwiony. - No więc, chłopcze - mruknął, zszedłszy z drabiny - to już komplet. Teraz spróbujecie uwolnić zakładników? - Jeszcze nie. Nie mam pewności, że były tylko trzy. Musimy jeszcze znaleźć tego Stefana. - Zostanę, aż go złapiecie. - Nie musisz. - Jasne, ale widzisz, to jest jak w kinie. Chcę zobaczyć, jak się ten film skończy. PRZEZ cały dzień, mniej więcej w dwugodzinnych odstępach, Dżesy podawała Malloche'owi valium przez kroplówkę. Malloche nadal był przytomny, ale reagował tylko na silne bodźce. Cała sztuka polegała na tym, by utrzymać go w takim stanie, nie wywołując niebezpiecznych dla życia zaburzeń oddechu. Jeżeli Arlette zamierzała jak najszybciej opuścić Eastern Massachusetts Medical Center, to nagłe pogorszenie stanu męża pokrzyżowało te plany. Przez cały czas czuwała przy łóżku Claude'a, odchodząc tylko na chwilę, by sprawdzić, co się dzieje z zakładnikami, i porozmawiać ze swoimi ludźmi. Dochodziła siódma wieczór. Dżesy zdawała sobie sprawę, że igra z niebezpieczeństwem. Claude oddychał, ale płytko, i płuca nie pracowały dostatecznie. Możliwe, że rozwijało się już zapalenie płuc. Jeśli umrze, nic ich nie uratuje przed furią madame Malloche. - Co mu jest? - Pytanie Arlette zaskoczyło Dżesy. - Pewności nie mam - skłamała. - Może to być obrzęk mózgu. - Podajesz mu jakieś leki? -Tak. - Musi ruszać w drogę. I to jak najszybciej. - Tylko jak coś się stanie, to ty go będziesz miała na głowie. Arlette złapała ją za fartuch i pchnęła na ścianę z zadziwiającą siłą. - Mylisz się. To będzie twoje zmartwienie. Tylko twoje. - Po tych słowach wyszła z pokoju. Kilka sekund później Malloche przestał oddychać. - Emily - wyszeptała Dżesy, a serce biło jej jak młotem - worek Ambu, szybko! Michelle, w magazynie stoi czarna sportowa torba ze sprzętem i lekami. Przynieś ją. I weź wszystko, co będzie potrzebne do zaintubowania. - Jest już worek Ambu do wentylacji - zameldowała Emily. - Ssanie proszę! Malloche już siniał na twarzy. Tętno podskoczyło z osiemdziesięciu na sto, organizm gwałtownie domagał się tlenu. Dżesy odessała mu wydzieliny z gardła, następnie odciągnęła brodę pacjenta do góry, by udrożnić drogi oddechowe, i jedną ręką nałożyła trójkątną gumową maskę na nos i usta. Drugą ręką zaczęła rytmicznie uciskać worek. Malloche chwycił oddech. Dżesy ponownie odessała wydzieliny. Chory zakrztusił się, nabrał chrapliwie powietrza, i jeszcze raz. Przybiegła Michelle Booker ze sprzętem do intubacji. Odetchnęła z ulgą, widząc, że sytuacja uległa poprawie. - Hurra! - sapnęła. - Uciekłyśmy spod lufy. - Chyba jeszcze nie do końca - odparła Dżesy. Wiedziała, że musi odstawić valium i dobudzić Malloche'a. - Co tu się właściwie dzieje? - krzyknęła Arlette. Podeszła do łóżka i pokazała zgromadzony sprzęt reanimacyjny. - Miał chwilowe zaburzenie oddechu - wyjaśniła Dżesy. - Już jest teraz lepiej. Arlette pogłaskała męża po wygolonej głowie, odsunęła maskę tlenową i pocałowała go w jeszcze sine usta. Odwróciła się do Grace stojącej przy drzwiach. - Wezwij helikopter - rozkazała. - Za godzinę ruszamy. Kiedy Grace wybiegła, Arlette wycelowała pistolet maszynowy w Dżesy i zadzwoniła z telefonu komórkowego. Z potoku szybko wypowiadanych francuskich słów Dżesy wyłowiła imię "Stefan" i zdanie: "II est le temps" -już czas. Skończywszy rozmowę, Arlette szybko opuściła pokój. - Zrobi to - jęknęła Dżesy. - Każe zdetonować pojemniki z gazem, żeby wykorzystać powstały chaos i uciec helikopterem. Emily położyła rękę na jej ramieniu. - Nie jesteś w stanie temu zaradzić. Pozostaje nam mieć nadzieję, że twój przyjaciel Alex zdołał jednak uciec i znalazł te pojemniki. No, i módlmy się, żeby Malloche nie przestał oddychać. Claude Malloche zakasłał, zamrugał oczami. - Wraca z dalekiej podróży - mruknęła Michelle. W tej samej chwili do pokoju wpadła Arlette z pistoletem w dłoni. Za nią kroczył Armand, trzymając broń maszynową gotową do strzału. - Claude? To ja, Arlette - odezwała się po niemiecku. - Słyszysz mnie? Claude stęknął, potwierdził ruchem głowy. Arlette, miotając pioruny z oczu, odwróciła się do Dżesy. - Wy dwie, ze mną! - syknęła, wskazując Dżesy i Michelle. Zwracając się do Emily, rozkazała: - Zostaniesz z Armandem i będziesz opiekować się moim mężem. Wyprowadziła je na korytarz i tam niespodziewanie przyłożyła Michelle lufę do skroni. - Masz dziesięć sekund, doktor Copeland. Mów, co naprawdę wydarzyło się na sali operacyjnej i co wie F bi aj. - Dziewięć... -Proszę! - Osiem. - Poczekaj! Dobrze, powiem! - Tylko szybko. Jeżeli będziesz się wahać, jeśli uznam, że kłamiesz, rozwalę jej łeb. A potem wezmę się za następnych. - Dobrze, już mówię. - Dżesy cała się trzęsła. - Ten agent F bi aj zastosował jakiś lek. Coś w rodzaju tabletek prawdy. Potem zadawał pytania o soman. - Czego się dowiedział? - Arlette przycisnęła pistolet do skroni Michelle tak mocno, że kobieta krzyknęła. - Wiedzą, że gaz umieszczono w trzech miejscach - pospieszyła z odpowiedzią Dżesy. - Quincy Market, Filene's Basement i stacja metra przy Government Center. - Tylko trzy? - Tak, tylko te trzy. - Pytanie Arlette zmroziło Dżesy. Arlette opuściła pistolet. - Mój mąż jest geniuszem. Ponownie zadzwoniła z telefonu komórkowego do Stefana. Dżesy zrozumiała najważniejszą część rozmowy: był czwarty pojemnik z somanem, lecz Malloche na własne życzenie nie został poinformowany o miejscu jego przechowywania. Arlette uznała teraz, że nadszedł czas, by pojemnik wysadzić. - Proszę tego nie robić! - zawołała Dżesy. - Uratowałam życie pani mężowi. - Ale mnie okłamałaś. Nie mogę puścić tego płazem. Błyskawicznym ruchem wycelowała w kierunku otwartego pokoju Dejva Scolariego i strzeliła. Postawny futbolista, unieruchomiony w łóżku, nie zdążył się nawet poruszyć. Pośrodku czoła, poniżej stalowej obręczy stabilizatora typu "halo", pojawił się otwór wlotowy pocisku. Scolari stoczył się z łóżka i upadł twarzą na podłogę. ROZDZIAŁ 11 ALEX przebywał jeszcze w stacji metra przy Government Center, kiedy przyszła wiadomość radiowa z Quincy Market od Stana Moyera. - Detektor zaczął mi właśnie pikać - donosił Moyer. - Facet musi być w pobliżu. Próbował wysadzić ładunek. Jestem w środku, dwóch ludzi mam na ulicy. Szukamy go na podstawie opisu, który dałeś, ale na razie bez powodzenia. Alex połączył się przez radio z Filene's Basement. - Viki - zaczął - wiemy, że podejrzany próbował zdetonować ładunek w Quincy Market, ale ludziom Moyera nie udało się go wypatrzyć. Myśli teraz pewnie, że coś się zepsuło i będzie chciał zdetonować jeden z dwóch pozostałych pojemników. A to znaczy, że kieruje się teraz do was albo w naszą stronę. Chociaż do nas miałby bliżej, co? - Znacznie bliżej. Tylko przejść na drugą stronę ulicy. - Powinniśmy więc zakładać na siedemdziesiąt procent, że wybierze stację metra. Tak czy inaczej, miejcie oczy otwarte. Alex schował krótkofalówkę i odwrócił się do Laughlina. - Zmierza w naszym kierunku, jestem tego pewny. Mówiłeś, że jego nadajnik ma przypuszczalnie... jaki zasięg? - Na tyle duży, by facet mógł zdążyć uciec przed działaniem gazu. Moim zdaniem, jakieś trzydzieści metrów. W tejże chwili odezwał się detektor Alexa. Reakcja innych członków zespołu pozwalała się domyślać, że ich urządzenia również wyłapały sygnał. Alex przeczesał wzrokiem okoliczny tłum, potem spojrzał na schody. Wypatrzył Stefana w chwili, gdy na peron wjechał pociąg. Zabójca wyróżniał się w tłumie, tkwił bowiem bez ruchu w połowie schodów po drugiej stronie torów. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak nadajnik albo telefon komórkowy. Bishop chwycił krótkofalówkę. - Stoi na schodach po drugiej stronie torów, oparty o poręcz. Tylko go nie spłoszcie. Nie może nam uciec. Ale Stefan ruszał już schodami w górę. - Chyba mają jednak ten czwarty pojemnik - odezwał się Alex do Laughlina. - Malloche dał mu pewnie znak przez telefon, żeby poszedł go odpalić. - W tej okolicy jest wiele potencjalnych punktów. Nie czekaj na mnie. Nigdy nie byłem dobry w biegach. Ruszaj! Będę szedł za tobą. Wśród krzyków zdezorientowanych pasażerów Alex zeskoczył na tory, wdrapał się na peron po drugiej stronie i puścił biegiem po schodach, wypatrując wysokiego mężczyzny o ciemno blond włosach, w jasnobrązowej marynarce. Dojrzał go w ostatniej chwili, jak biegnie schodami prowadzącymi na ulicę. Przepychając się przez gęsty tłum pasażerów, Alex dotarł do drzwi wyjściowych i wypadł na zewnątrz. Stefan znajdował się jakieś pięćdziesiąt metrów przed nim - biegł drugą stroną ruchliwej ulicy. Bishop puścił się między samochodami, cudem unikając wypadku. Kiedy znalazł się na chodniku, terrorysta zdążył już zniknąć mu z oczu na wznoszącym się stromo w górę odcinku. Tabliczka z nazwą ulicy głosiła: BEACON STREET. - Biegnij Beacon Street! - krzyknął Harry z drugiej strony jezdni. - Kieruje się do State House, do gmachu Kapitolu! Promienie wieczornego słońca odbijały się od pozłacanej kopuły State House. Harry miał rację. Człowiek Malloche'a musiał ukryć czwarty pojemnik z gazem gdzieś wewnątrz stanowego Kapitolu. Alex pędził co sił w nogach, ostry ból pod żebrami zapierał mu dech. Stefan, wciąż wyprzedzając go o kilka metrów, dobiegał właśnie do skandującego tłumu demonstrantów, którzy zgromadziwszy się u stóp schodów wiodących na Kapitol, nieśli transparenty domagające się zniesienia kary śmierci. Zbliżał się termin głosowania w stanowym parlamencie nad dopuszczalnością tej kary. Dobiegając do tłumu protestujących, Stefan odwrócił głowę. W tym momencie potknął się i upadł na kolano. Alex dał nura w powietrzu i obaj zwalili się na płyty chodnika. Stefan był szybszy. Bishop trafiony w szczękę uderzył głową o chodnik. Na moment utracił świadomość. Poczuł, jak ktoś chwyta go za ramie i usłyszał zadyszany głos Harry'ego Laughlina: - Nic ci nie jest? ' Oszołomiony, dźwignął się niepewnie. - Co z nim? - wystękał. - Przedarł się przez tłum i zniknął. - Pobiegnę za nim. A ty postaraj się, żeby ludzie jak najszybciej opuścili budynek. Harry ruszył żwawym truchtem wykonać zadanie, a Alex zaczął się przepychać przez demonstrantów. Stefana nigdzie nie widział, ale było tylko jedno miejsce, gdzie terrorysta mógł się kierować. Bishop pokonał kilkadziesiąt stopni granitowych schodów i stanął przed głównym wejściem. W tej samej chwili z budynku wypadł, porywając go ze sobą, spanikowany tłum dziennikarzy, kongresmanów i lobbystów. Wyglądało na to, że opuszczają Kapitol po ogłoszonym alarmie bombowym. Harry Laughlin dobrze się spisał. Przepchnąwszy się przez ciżbę, Alex dotarł do centralnej rotundy pod kopułą. Stefana ani śladu. Zasapany, zagadnął przebiegającego obok kamerzystę: - Gdzie odbywa się głosowanie? - W sali posiedzeń Izby, piętro wyżej - odparł kamerzysta, wskazując majestatyczne kręte schody. Alex pomknął do góry. Na podłodze, przy otwartych drzwiach sali posiedzeń, leżeli dwaj policjanci, obaj z ranami postrzałowymi. Z sali dobiegało wołanie Harry'ego, który ostrzegał, że w budynku jest bomba i wszyscy muszą natychmiast opuścić pomieszczenie. Kongresmani zaczynali się przepychać do wyjścia. Jeden z rannych policjantów jęknął, spojrzał na Alexa. Ten wyciągnął broń, pokazując drugą ręką, że nie ma się czego obawiać. - Alex Bishop, si aj ej - przedstawił się krótko. - Wysoki facet, jasnobrązowa marynarka? Policjant omdlałym gestem wskazał czwarte piętro i wykrztusił: -Galeria... Alex Bishop puścił się schodami w górę. Zgromadzeni na galerii ludzie, przeskakując przez fotele, starali się dostać do wyjścia. Alex wbiegł do środka w tym samym momencie, gdy człowiek Malloche'a dotarł do balustrady galerii. - Stój, Stefan! - krzyknął Alex. - Ani kroku dalej. Mężczyzna zamarł. Bishop widział, jak Harry na dole zbliża się tymczasem do frontowej części sali posiedzeń. Terrorysta odwrócił się powoli do Alexa, trzymając pistolet w lewej ręce. W prawej miał nadajnik. - Nie ruszaj się! - zawołał ostrzegawczo Alex. - Stój. Rzuć broń. Szybko! Stefan uśmiechnął się szeroko. Jego broń upadła z hałasem na podłogę. - Teraz to! - rozkazał Bishop, pokazując nadajnik. Zamachowiec odwrócił się błyskawicznie w stronę podium spikera Izby. Alex strzelił trzykrotnie, trafiając go w głowę, kark i plecy. Było już jednak za późno. Stefan zwalił się w dół w tej samej chwili, gdy eksplodowała duża tablica do głosowania, na prawo od podium. Salę zaczął wypełniać szybko rozprzestrzeniający się śmiercionośny obłok gazu. - Harry, uciekaj! - wydarł się Alex. Jego głos utonął w krzykach spanikowanego tłumu. Zabójczy gaz zaczynał zbierać swoje żniwo. W sali posiedzeń rozpętało się istne piekło. Gaz powalił już kilku kongresmanów, inni chwiali się na nogach. Kłęby ciemnoszarego gazu dotarły do czwartego rzędu foteli. Harry Laughlin leżał w przejściu między rzędami, twarzą do ziemi. Nie było szansy, by Alex zdołał na czas zbiec schodami i przedrzeć się przez tłum. Chwycił się balustrady na wysokości przejścia między rzędami, nabrał powietrza i skoczył. Upadek złagodziło zderzenie z dwiema osobami, które biegły ku drzwiom. Wciąż wstrzymując oddech, Alex doczołgał się do Harry'ego. Chwycił go za kołnierz marynarki i zaczął ciągnąć do wyjścia. Harry leżał jak kłoda. Alex zaciskał usta, serce waliło mu tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. Raptem podbiegł do niego jeden z kongresmanów, złapał Harry'ego za ramię i wspólnie wytaszczyli go z sali. Ledwo zatrzasnęli drzwi, Alex chwycił łapczywie powietrze. - Dziękuję - wysapał. - To my jemu zawdzięczamy życie - odparł krótko kongresman. - Wezwijcie ratowników! - ryknął Alex ze szczytu schodów. Przewrócił Laughlina na wznak, by móc przystąpić do sztucznego oddychania. Ku swemu zdziwieniu spostrzegł, że twarz policjanta nie jest sina, lecz purpurowa. Harry zaciskał powieki, policzki miał wydęte jak wiewiórka jesienią. Alex dopiero teraz zrozumiał, że policjant przez cały ten czas wstrzymywał oddech. - Harry! - zawołał. - Otwórz oczy i zacznij oddychać. Laughlin zatrzepotał powiekami. - Słyszę cię dobrze, chłopcze - szepnął słabym głosem. - Czy ja już umarłem? - Nie wydaje mi się. Ale jakim cudem tak długo wstrzymywałeś oddech? - Byłem w skautach mistrzem w nurkowaniu. Alex poklepał go po ramieniu i zbiegł po schodach, myśląc gorączkowo nad sposobem dotarcia na neurochirurgię. Był już na zewnętrznych schodach Kapitolu, obserwując potok pędzących wozów ratunkowych, kiedy odezwała się jego krótkofalówka. - Alex? Tu Viki. Co się stało? - Zdetonował gaz w State House. - Posłuchaj, coś się dzieje w szpitalu. W furgonetce zostawiliśmy Rydera, jednego z naszych ludzi. Właśnie dał nam znak, że od południa nadleciał helikopter i wylądował na dachu Wieży Chirurgicznej. - Chcą uciec! Potrzebny mi helikopter. Gdzie można go zdobyć? - To sprawa policji stanowej. Zadzwonię do nich. Viki odezwała się ponownie po dwóch minutach. - Już wysłali helikopter - poinformowała. - Po drugiej stronie ulicy masz park Boston Common. Znajdź otwarty płaski teren i tam poczekaj. Powinni nadlecieć nie później niż za dziesięć minut. - Chcę, żeby zmusili helikopter do lądowania, a nie zestrzelili. - Leci z nimi ktoś, kto się na tym zna. - Utrzymuj stałą łączność z Ryderem. Jeśli to możliwe, postaw kilku obserwatorów w okolicach szpitala. Gdyby Malloche uciekał helikopterem, musimy dokładnie wiedzieć, kiedy wystartował i w jakim kierunku poleciał. - Zrozumiałam. Bishop przebiegł Beacon Street i pokonawszy łagodne zbocze, dotarł na szeroką, otwartą przestrzeń. Minęło pięć minut. - Alex! - usłyszał wołanie. Biegła ku niemu Viki Holcroft. - Dzwonił Ryder. Tamci właśnie startują - wysapała. - Według Rydera, lecą beli jet rangerem. - Niech nas na bieżąco informuje o rozwoju sytuacji. Musimy wiedzieć, dokąd polecą. Minutę później warkot wirnika oznajmił przybycie helikoptera policji stanowej. Viki Holcroft zatoczyła latarką krąg nad głową i maszyna w mroku osiadła na murawie. Viki, z krótkofalówką przy uchu, poinformowała: - Północny wschód. Lecą w stronę oceanu. - Dzięki. - Alex pobiegł pochylony do otwartych drzwi maszyny. Mężczyzna w bluzie polowej z krótkimi rękawami, ubrany w policyjną bejsbolówkę, wciągnął go do środka. - Ken Barnes, oficer policji stanowej - przedstawił się, kiedy helikopter wzbił się w górę. - Służę w Specjalnych Taktycznych Oddziałach Operacyjnych, czyli tak zwanym STOP-ie. - Rick Randall - zawołał pilot. - Gość obok mnie nazywa się Dom Gareffa. Możesz mówić do niego Żyrafa. Powiedziano nam, że potrzebny będzie fachowiec ze STOP-u, zabraliśmy więc Kena. - Nocna impreza, to lubię - odezwał się Ken gardłowym głosem. - Od jakichś dwóch minut są w powietrzu - zdawał relację Alex. - Wyruszyli z Eastern Massachusetts Medical Center, kierują się na północny wschód. - Zrozumiałem. - Randall skręcił maszyną w prawo. - Mów dalej. - Na pokładzie leci groźny terrorysta i jego żona, jest też pewnie kilku ich siepaczy. Mają też prawie na pewno zakładniczkę - neurochirurga z tego szpitala. Zdaniem policyjnego obserwatora, lecą beli jet rangerem. - Nasz aerospatiale jest bardziej zwrotny i do tego szybszy. - Najpierw musimy ich znaleźć. Radar ich wyłapie? - Jeżeli będą lecieć nisko i z wyłączonym transponderem, to nie. Ale mamy swoje sposoby. - Randall poklepał pieszczotliwie tablicę sterowniczą. - FLIR, czyli urządzenie termolokacyjne. - Wyłapuje źródło ciepła? - Właśnie. Wyłapie każdy silnik w promieniu kilku kilometrów. Będziemy lecieć na niskim pułapie, kierując się na północny wschód. - Jeżeli nie zamierzają się przesiąść na statek, to założę się, że wybiorą kurs bardziej na północ - zasugerował Alex. - Maine? - Możliwe. Helikopter posłuszny wprawnym dłoniom pilota skręcił kilka stopni na zachód. - Jak myślisz, skąd wytrzasnęli helikopter? - zapytał Alex. - Pewnie z jakiejś firmy - odparł Randall. - Wystarczy odpowiednio zapłacić. - Rick! - zawołał Gareffa. - Przyjrzyj się temu! - Bishop, chodź, sam zobacz - zwrócił się do Alexa Randall. - Widzisz tę kropkę? Wysokość sto metrów, leci na północny zachód z prędkością stu dziesięciu węzłów. Lecimy za nimi? - Tak - odparł Alex, niewiele się namyślając. - Ken, zacznij szykować swoje zabawki. - Nie trzeba mnie dwa razy prosić. - Ken Barnes wyjął pistolet maszynowy dla siebie, drugi podał Alexowi. - Do obiektu cztery kilometry, zmniejszamy dystans - oznajmił Randall. Minutę później donosił: - Półtora kilometra... . kilometr... . pięćset metrów. Miejmy nadzieję, że to oni. Przelatywali nad słabo zaludnionym obszarem z prędkością stu czterdziestu pięciu węzłów. Po upływie kolejnej minuty dostrzegli poszukiwany obiekt. Helikopter odcinał się czarnym kształtem na tle ciemnogranatowego nieba, przesłaniając sobą skrzące się w dole światełka mijanych obiektów. - Rzeczywiście wygląda na beli jet rangera - zauważył Gareffa. - Brak świateł pozycyjnych, światło w kabinie wyłączone. Chyba ich mamy. - Najpierw trzeba ich zmusić do lądowania - zaznaczył Alex. - A na ziemi może dojść do strzelaniny. - Żyrafa, podświetl ich trochę - polecił Randall. Snop światła padł na okno w pasażerskiej części kabiny. Randall miał rację, przypuszczając, że pilot i helikopter zostali wynajęci: z boku maszyny widniało wymalowane logo i nazwa firmy Saito Industries. Sunące po nocnym niebie helikoptery dzieliło jakieś sześć metrów. Alex wytężył wzrok, próbując wypatrzyć, kto jest w środku. - Kobieta na fotelu bliżej nas to jedna z nich - powiedział. - Chyba trzyma pilota na muszce. Ken Barnes przymierzył się do strzału. - Mogę posłać serię przed nich albo spróbuję trafić ją w głowę. - Nie! - zastopował go Alex. - Wierzę, że jesteś dobry, ale nie chcę, żeby coś się stało pilotowi. Poślijmy im ostrzeżenie. Barnes puścił serię z pistoletu maszynowego. Ranger natychmiast odbił w lewo. - Posadźcie maszynę! - rozkazał Randall drogą radiową. Alex ze swojego miejsca widział, jak Grace grozi pilotowi bronią. Barnes posłał kolejną ostrzegawczą serię i ranger szarpnął w lewo. Dla pilota z Saito Industries kule z broni maszynowej okazały się przekonującym argumentem. Ranger zwolnił, potem zaczął schodzić ku ziemi. - Zaczynamy. - Alex nie spuszczał oka z helikoptera. - Ich boss jest świeżo po operacji usunięcia guza mózgu. Nie sądzę, by był w stanie uciekać. Ranger osiadł na łące. Randall wylądował dwadzieścia metrów dalej i oświetlił rangera reflektorem. Alex i Barnes wyskoczyli z maszyny, przekoziołkowali po ziemi i pochyleni pobiegli przez łąkę. Wirniki maszyny obracały się coraz wolniej, wreszcie znieruchomiały. - Wychodzić, z rękami w górze! - zawołał Alex. Serce mu tak waliło, jakby chciało wyskoczyć z piersi. - Uważaj! - krzyknął do Randalla. - Mogą użyć lekarza w charakterze żywej tarczy. Drzwi rangera otworzyły się. Pilot wyskoczył pierwszy, trzymając ręce wysoko nad głową. Potem ukazała się Grace. Posłusznie rzuciła broń na ziemię i stanęła na murawie. - Barnes, zostań tu i pilnuj. - Alex ruszył do helikoptera, trzymając pistolet maszynowy w pogotowiu. Malloche'owie i Dżesy wciąż byli w środku. Od rangera dzieliło go jeszcze kilka kroków, kiedy w drzwiach stanął mocno oszołomiony Carl Gilbride. Za jego plecami zamajaczył kolejny cień. Emily DelGreco. - Emily, gdzie ona jest? I gdzie Malloche? - spytał Alex niecierpliwie. - Nie było ich z nami - odparła Emily ponuro. - Obawiam się, że nas wykołowali. W CHAOSIE, jaki ogarnął miasto, nikt nie zwracał uwagi na karetkę, która zatrzymała się przed zamkniętą izbą przyjęć w Eastern Massachusetts Medical Center. Po kilku minutach z budynku wyłonili się Armand, Dżesy i Arlette Malloche z Claude'em na wózku. Z pomocą muskularnego Araba, kierowcy karetki, wózek umieszczono w tyle pojazdu i zabezpieczono. Armand zajął miejsce obok kierowcy i karetka ruszyła spod szpitala. Dżesy postawiła na podłodze torbę z medycznym wyposażeniem i opadła na wyściełaną ławeczkę obok wózka. Z docierających do niej strzępów rozmowy wynikało, że terroryści kazali zdetonować pojemniki z somanem. Godzinę wcześniej mogła obserwować, jak Armand, Grace i Arlette zbierają broń i szykują się do wyjazdu. Wiedziała, że zabiorą ją ze sobą. Zdziwiła się jednak ujrzawszy, że Grace pod groźbą lufy prowadzi do windy Carla i Emily. - Dokąd ich zabiera? - spytała. - Daleko stąd - odparła gniewnie Arlette. Tylne okna karetki zaklejono kartonem, ale Dżesy przez przednią szybę mogła obserwować kierunek jazdy. Ledwo ruszyli spod szpitala, dobiegł ją warkot startującego gdzieś niedaleko helikoptera. - Bardzo sprytnie - odezwała się sardonicznie. -I owszem. - Arlette spojrzała na męża. - Prawda, kochanie? Claude Malloche, wciąż z lekka otępiały, skinął głową i odparł z uśmiechem: - Jak najbardziej, moja droga. - A ty zajmij się lepiej pracą - Arlette skarciła Dżesy. - Twoją przyjaciółkę zabraliśmy, by mieć pewność, że będziesz z nami współpracować. A obecność doktora Gilbride'a w helikopterze oznacza, że kiedy wszyscy znowu się spotkamy, przestaniesz być niezastąpiona. Dżesy śledziła przez przednią szybę mijaną okolicę. Pół godziny wcześniej przejechali most Tobin, kierując się na północ. Za piętnaście, dwadzieścia minut dotrą do granicy stanu New Hampshire. A potem co? Maine? Może nawet Kanada? Pomijając gniewną reakcję Arlette na wiadomość o "zdradzie", jakiej Dżesy dopuściła się na sali operacyjnej, nie spotkała się z otwartymi pogróżkami. Przeczuwała jednak, że bez względu na swoje zasługi, jej los i los kolegów w helikopterze jest już przesądzony. Terroryści nie pozostawią ich przy życiu. Lękała się także o los osób przebywających na neurochirurgii. Arlette zapewniła ją, że chociaż usunęli wszystkie telefony, uszkodzili windę, a drzwi zaminowali, by przy próbie ich otwarcia doszło do eksplozji, to nie założyli zapalników czasowych mających spowodować zniszczenie oddziału i zagładę pacjentów. - Lepiej, żeby to była prawda - powiedziała Dżesy z naciskiem. - Powtórzę jeszcze raz: nie jesteś już niezastąpiona. Z twarzy Arlette biło takie zadowolenie z siebie i nieskrywana buta, że Dżesy miała wielką ochotę rzucić się na nią i wydłubać jej oczy. Przynajmniej przed śmiercią okaleczyłaby Arlette i w ten sposób przyprawiła o cierpienie oboje małżonków. Przyprawić ich oboje o cierpienie... Nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Szansa powodzenia nie wyglądała rewelacyjnie, ale warto było spróbować. Plan wymagał ogromnej ostrożności i bezbłędnej oceny charakterów obojga. Które było bardziej oddane drugiemu? Któremu trudniej byłoby siedzieć spokojnie i przyglądać się, jak ukochana osoba umiera? Powodzenie planu wymagało jeszcze dwóch innych czynników: pełnego oddania Armanda i kierowcy wobec Malloche'ów oraz sporej dozy szczęścia. Minęli właśnie tablicę WITAMY w NEW HAMPSHIRE, kiedy Dżesy przystąpiła do realizacji planu. Przyklęknąwszy obok wózka, pod czujnym okiem Arlette zbadała Claude'a. - Boli pana głowa? - spytała. - Nie bardzo. Dlaczego? - Proszę rozstawić palce i nie pozwolić mi ich ścisnąć. Mocniej! To wszystko, na co pana stać? - Owszem. - Coś nie tak? - zainteresowała się Arlette. - Jeszcze nie wiem. Panie Malloche, proszę powtórzyć za mną: kościół metodystyczno-episkopalny. - Kościół metodystyczno-episkopalny - powtórzył Malloche z ledwo dostrzegalnym potknięciem. - Zauważyłam pewne objawy neurologiczne, które wcześniej nie występowały - mówiła Dżesy z namysłem. - Na razie jeszcze bardzo łagodne: na przykład, jak można było przed chwilą usłyszeć, nieznaczne trudności w mowie, do tego lekkie osłabienie prawej ręki. - Co się za tym kryje? - spytała Arlette. - To mogą być wczesne symptomy nadciśnienia wewnątrzczaszkowego. Zwiększę dawkę steroidów i dodam nowy lek na zmniejszenie obrzęku. - Rób, co należy. Dżesy napełniła strzykawkę steroidami i wstrzyknęła zawartość do kroplówki Claude'a. Do drugiej strzykawki nabrała innego leku, strzykawkę położyła na samym wierzchu torby z lekarstwami, w zasięgu ręki. Claude czy Arlette? Upłynęło kolejnych dwadzieścia minut. Dotarli do Maine i zjechali z autostrady. Zapadła noc. Posuwali się ciemnymi wiejskimi drogami, mijając małe osiedla. Arlette czuwała z bronią na kolanach, trzymając palec na spuście. - Dokąd jedziemy? - spytała Dżesy. - W ustronne miejsce, gdzie mąż będzie mógł odbyć rekonwalescencję. Podróż nie potrwa już długo. Dżesy zrozumiała, że pora zacząć działać. Najpierw jednak musiała podjąć decyzje. Claude czy Arlette? Ponownie zbadała Claude'a i upewniła się, że jest w pełni przytomny. Gestem przywołała Arlette. Dokonała już wyboru. To Arlette należało się strzec. - Podejrzewam, że obrzęk się powiększa - skłamała. - Proszę spojrzeć, jak układają się kąciki ust, kiedy mąż odsłania zęby. Arlette przysunęła się bliżej. Dżesy zacisnęła palce na strzykawce. Wybrała odsłonięte miejsce u podstawy karku. -Nic nie widzę... Arlette Malloche nie dokończyła zdania. Dżesy jednym płynnym ruchem wbiła jej igłę strzykawki w mięsień czworoboczny. Kobieta odwróciła się z wrzaskiem i wycelowała broń w Dżesy. - Zabij mnie, a będzie po tobie - ostrzegła ją lekarka. - Claude, właśnie wstrzyknęłam twojej żonie śmiertelną dawkę leku pod nazwą anektyna. Działa jak kurara. Za mniej więcej minutę zacznie się paraliż mięśni. Nie będzie mogła oddychać. Ale zanim się udusi, będzie cały czas przytomna i całkowicie świadoma. Każ zatrzymać karetkę. Mogę ją jeszcze uratować, ale musisz zrobić to, co każę. - Nie wierz jej! - krzyknęła Arlette. Widać było jednak, że ręka, w której trzyma broń, zaczyna już drżeć. - Macie cztery minuty - zapowiedziała Dżesy. - Jeżeli w tym czasie nie wprowadzę rurki intubacyjnej, w mózgu dojdzie do nieodwracalnych zmian. Claude i Arlette spojrzeli po sobie. W tym momencie Dżesy zyskała pewność, że wybrała właściwą ofiarę. Arlette, oszołomiona i odczuwająca już paraliż mięśni, nie była w stanie utrzymać broni. Nie zamierzała jednak błagać o pomoc. - Faoud! - warknął Claude. - Zatrzymaj samochód! Kierowca bez słowa zgasił silnik. Dżesy wyjęła z torby dwie rolki taśmy klejącej. Na jej polecenie Claude kazał kierowcy i Armandowi wysiąść z szoferki i położyć się twarzą do ziemi. Faoud zastosował się szybko do polecenia, ale Armand się nie kwapił. - Minęła minuta - oznajmiła Dżesy. Pokazała wymownym gestem Arlette, która nie była już w stanie mówić. - Pożałujesz tego - warknął Malloche i przynaglił Armanda: - Rób, co ta kobieta ci każe, bo inaczej Arlette umrze. Zdążymy jeszcze wyrównać z nią rachunki. Obiecuję ci to. Korzystając z tego, że wózek osłaniał ją przez wzrokiem Armanda, Dżesy powolnym ruchem wzięła do ręki pistolet maszynowy Arlette. Położyła palec na spuście. - Armand! - krzyczał wściekły Malloche. - Rób, co powiedziała! Dżesy zacisnęła palce na pistolecie. Nagle Armand błyskawicznym ruchem sięgnął po broń i zaczął strzelać. Dżesy rzuciła się na podłogę i pociągnęła za spust, pakując serię w tył fotela Armanda. Usłyszała jego krzyk. W tym momencie otworzyły się tylne drzwi karetki. Zanim jednak Faoud zdążył strzelić, Dżesy trafiła go serią w klatkę piersiową. Trysnęła krew i Faoud upadł na ziemię. Dżesy, do tej pory, strzelała co najwyżej z wiatrówki. Odczekała chwilę, starając się uregulować oddech, po czym upewniła się, że obaj terroryści nie żyją. Odłożyła broń i taśmą przywiązała Malloche'a za ręce i nogi do wózka. - Pomóż jej - wychrypiał Malloche, wskazując żonę. Arlette leżała na wznak, w pełni przytomna, lecz niezdolna zaczerpnąć powietrza, kierując wytrzeszczone oczy w sufit samochodu. - Chętnie bym z tobą porozmawiała inaczej - powiedziała Dżesy, krępując Arlette ręce i nogi. - Szkoda, że muszę odmówić sobie tej przyjemności. Wyjęła z torby laryngoskop, rurkę intubacyjną oraz worek wentylacyjny Ambu. Przeciągnęła Arlette i ułożyła jej głowę tak, by maksymalnie udrożnić tchawicę. Następnie, podświetlając wnętrze gardła laryngoskopem, umieściła rurkę intubacyjną między strunami głosowymi i wsunęła ją do tchawicy. Wypełniła powietrzem balonik uszczelniający rurki, żeby ją umocować. Na koniec ułożyła Arlette obok męża i za pomocą czarnego lateksowego worka przystąpiła do wentylacji płuc. Jeszcze kilka minut i kobieta powinna zacząć samodzielnie oddychać. Chociaż nawet wtedy Dżesy nie zamierzała uwolnić jej od grubej rurki. Pozostawienie rurki w krtani było rodzajem słodkiej zemsty, której nie mogła sobie odmówić. Zgodnie z oczekiwaniami, po pięciu minutach żona Malloche'a oddychała samodzielnie. Czując na sobie jej pełne nienawiści spojrzenie, Dżesy posłała Arlette uprzejmy uśmiech i uniosła kciuk w górę. Na studiach medycznych odbywała praktyki w pogotowiu, poradziła więc sobie teraz bez trudu z uruchomieniem krótkofalówki. W ciągu kilku sekund telefonistka połączyła ją z policją stanową w Maine. - Mnóstwo ludzi pani szuka - poinformował ją oficer. - Zwłaszcza jedna osoba. Proszę poczekać. Najpierw usłyszała szum w słuchawce, a potem głos Alexa. - Dżesy? - Alex, gdzie jesteś? - Lecę w twoją stronę. - Zabrali ze sobą Emily. - Już ją uwolniliśmy. Jest cała i zdrowa, Gilbride też. Pilot helikoptera powiedział nam, w którym miejscu w Maine miał wylądować, zaczęliśmy więc już cię szukać. Co z Malloche'em? - Są tu oboje. Ale nie mogą podejść do telefonu. -Jakim cudem... - Opowiem ci, jak się zobaczymy. Wiecie, jak nas znaleźć? - Tak. Uruchom koguta, zaraz tam będziemy. Dżesy włączyła światła i sygnalizatory świetlne, po czym przeszła na małą łączkę po drugiej stronie drogi. Nocne powietrze było przyjemnie chłodne. Czarne niebo nad Maine skrzyło się gwiazdami. Usiadła zmęczona na zimnej trawie. Po dziesięciu minutach czekania zobaczyła, że jedna z tysięcy gwiazd zaczyna rosnąć w oczach i zbliża się w jej stronę. kONIEC. MICHAEL PALMER. Przedstawiamy czytelnikom Książek Wybranych najnowszy bestseller Michaela Palmera, przykuwający uwagę thriller medyczny Pacjent. Nie powinno nikogo dziwić, że obraz środowiska lekarskiego i szpitali przedstawiany w powieściach Michaela Palmera jest tak realistyczny. Autor bowiem sam jest lekarzem, mającym za sobą dwudziestoletnią praktykę w zakresie interny i chirurgii urazowej w szpitalach w Bostonie i Massachusetts. Obecnie dzieli czas między pisarstwo a zawodowe obowiązki dyrektora programu ochrony zdrowia w Massachusetts Medical Society. Zdaniem Michaela Palmera, pisarstwo jest zajęciem bardziej wymagającym niż zawód lekarza. "Przychodząc do izby przyjęć, wiedziałem, że cokolwiek się zdarzy, potrafię temu zaradzić. Natomiast podczas pisania zawsze pożerają mnie wątpliwości". Sądząc jednak po tym, jak wielkim powodzeniem na całym świecie cieszą się od kilkunastu lat jego powieści: Krytyczna terapia, Cicha kuracja, Ostry dyżur i obecnie Pacjent, nie ma powodu, aby przejmować się jakimikolwiek wątpliwościami.