2789

Szczegóły
Tytuł 2789
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2789 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2789 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2789 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

TERRY PRATCHETT Mort Oto komnata roz�wietlona p�omykami �wiec... Tu stoj� �yciometry, - p�ki �yciometr�w: szerokie klepsydry, po jednej dla ka�dego �yj�cego cz�owieka, przesypuj�ce mia�ki piasek z przysz�o�ci w przesz�o��. Skumulowany szelest spadaj�cych ziarenek wzbudza szum g�o�ny jak huk fal morza. A oto gospodarz tej komnaty. Przechadza si� wzd�u� �ciany, wyra�nie zamy�lony. Ma na imi� �mier�. Ale nie jaki� tam �mier�. To �mier�, kt�rego sfera dzia�ania jest... a w�a�ciwie wcale nie jest sfer�, ale �wiatem Dysku - p�askim, spoczywaj�cym na grzbietach czterech gigantycznych s�oni, kt�re stoj� na skorupie ogromnego gwiezdnego ��wia, Wielkiego A'Tuina. Z kraw�dzi tego �wiata wiecznie sp�ywa w przestrze� niesko�czony wodospad. Uczeni wyliczyli, �e jest tylko jedna szansa na bilion, by zaistnia�o co� tak ca�kowicie absurdalnego. Jednak magowie obliczyli, �e szans� jedna na bilion sprawdzaj� si� w dziewi�ciu przypadkach na dziesi��. �mier� stuka o czarno-bia�� posadzk� ko��mi st�p i mruczy co� pod kapturem, a jego szkieletowe palce odliczaj� szeregi pracowitych klepsydr. Wreszcie znajduje jedn�, kt�ra wydaje mu si� odpowiednia. Ostro�nie zdejmuje j� z p�ki i niesie do najbli�szej �wiecy. Unosi, by �wiat�o pada�o na szk�o, i wpatruje si� w male�ki punkcik odbitego blasku. Nieruchomy wzrok migotliwych oczodo��w obejmuje ��wia �wiata, sun�cego przez g��bie kosmosu, ze skorup� porysowan� kometami i poznaczon� uderzeniami meteor�w. �mier� wie, �e pewnego dnia Wielki A'Tuin umrze. To dopiero b�dzie wyzwanie. Ale spojrzenie �mierci kieruje si� ku b��kitno-zielonej wspania�o�ci samego Dysku, wiruj�cego powoli w blasku male�kiego, orbituj�cego wok� s�o�ca. Teraz jego wzrok pada na wielki �a�cuch g�rski zwany Ram topami. Ramtopy pe�ne s� g��bokich dolin, nieoczekiwanych urwisk i og�lnie wi�kszej ilo�ci geograficznych szczeg��w, ni� mog�oby to im wyj�� na zdrowie. Maj� w�asny, niezwyk�y klimat, pe�en gwa�townych ulew, porywistych wiatr�w i burz z piorunami. Niekt�rzy m�wi�, �e dzieje si� tak, gdy� Ramtopy s� siedliskiem starej, pierwotnej magii. Warto tu zauwa�y�, �e niekt�rzy m�wi�, co im �lina na j�zyk przyniesie. �mier� mruga, poprawia g��bi� widzenia. Teraz widzi trawiaste tereny na obrotowych zboczach g�r. Teraz widzi pewne konkretne zbocze. Teraz widzi pole. Teraz widzi biegn�cego ch�opca. Teraz patrzy. Teraz, g�osem jak o�owiane p�yty padaj�ce na granitowy blok, m�wi: TAK. *** Nie ma w�tpliwo�ci, �e w glebie tego pag�rkowatego, nier�wnego terenu by�o co� magicznego. Z powodu dziwnego odcienia, jaki to co� nadawa�o miejscowej ro�linno�ci, obszar ten znany by� jako kraina oktarynowych traw. W szczeg�lno�ci jako jedna z niewielu na Dysku okolic umo�liwia�a hodowl� ro�lin daj�cych odmiany zesz�oroczne. Zesz�oroczniaki to uprawy rozwijaj�ce si� wstecz w czasie. Sieje si� je w danym roku, a plony zbiera w zesz�ym. Rodzina Morta zajmowa�a si� destylacj� wina z zesz�orocznych winogron. Trunki takie s� bardzo mocne i poszukiwane przez wr�bit�w, poniewa� oczywi�cie pozwalaj� im widzie� przysz�o��. Jedyny problem w tym, �e cierpi si� kaca na dzie� przed i trzeba wiele wypi�, �eby si� go pozby�. Hodowcy zesz�oroczniak�w s� zwykle zwalistymi, powa�nymi lud�mi, po�wi�caj�cymi wiele czasu introspekcji i dok�adnemu studiowaniu kalendarza. Farmer, kt�ry zapomni posia� zwyk�e ziarno, traci jedynie plony. Kto jednak zapomni posia� to, co zebra� ju� dwana�cie miesi�cy temu, ryzykuje naruszenie ca�ej osnowy przyczynowo�ci, nie wspominaj�c ju� o g��bokim zawstydzeniu. R�wnie g��bokie zawstydzenie wzbudza� w�r�d krewnych Morta fakt, �e najm�odszy syn wcale nie by� powa�ny i mia� do uprawy mniej wi�cej tyle talentu co martwa rozgwiazda. Nie to, �e nie chcia� pomaga�. Ale by� pomocny w ten nieokre�lony, niedba�y spos�b, kt�ry w ludziach powa�nych szybko zaczyna budzi� przera�enie. Tkwi�o w tym co� zara�liwego, mo�e nawet �mierciono�nego. Ch�opak by� wysoki, rudow�osy i piegowaty, z cia�em, kt�re robi�o wra�enie, jakby w�a�ciciel z trudem tylko nad nim panowa�. Zdawa�o si�, �e jest zbudowane z samych kolan i �okci. Tego szczeg�lnego dnia p�dzi� po polu, wymachiwa� r�kami i krzycza�. Ojciec i wuj Morta obserwowali go pos�pnie z kamiennego murku. - Nie rozumiem tylko - mrukn�� ojciec, Lezek - dlaczego ptaki nie odlatuj�. Ja bym odlecia�, gdybym zobaczy�, �e zbli�a si� do mnie co� takiego. - Ach, cia�o ludzkie jest cudown� rzecz�. Popatrz, jego nogi fruwaj� na wszystkie strony, a jednak rozwija ca�kiem niez�� pr�dko��. Mort dotar� do ko�ca bruzdy. Przejedzony go��b zwl�k� mu si� wolno z drogi. - Ale serce ma na w�a�ciwym miejscu - zauwa�y� Lezek. - Aha. Za to nie ma ca�ej reszty. - I nie ba�agani. Nie je du�o. - Widz�. Lezek zerkn�� z ukosa na brata, kt�ry pilnie wpatrywa� si� w niebo. - S�ysza�em, �e masz miejsce na swojej farmie, Hameshu - powiedzia�. - Tak? Przecie� wzi��em parobka, prawda? - Co� takiego... - mrukn�� ponuro Lezek. - A kiedy� to? - Wczoraj - odpar� jego brat, k�ami�c z szybko�ci� atakuj�cej kobry. - Umowa zawarta i podpisana. Przykro mi. Wiesz przecie�, �e nic nie mam przeciwko twojemu Mortowi. To mi�y ch�opak, trudno znale�� milszego. Tyle �e... - Wiem, wiem. Obiema r�kami nie umia�by znale�� w�asnego ty�ka. Przygl�dali si� odleg�ej postaci. Przewr�ci�a si�. Kilka go��bi podesz�o bli�ej, �eby j� obejrze�. - Nie jest g�upi, uwa�am - stwierdzi� Hamesh. - Nie nazwa�bym go g�upim. - Ma tam m�zg, to pewne - zgodzi� si� Lezek. - Czasem zastanawia si� nad czym� tak ci�ko, a� trzeba mu przy�o�y� po �bie, �eby zwr�ci� na ciebie uwag�. Babka, rozumiesz, nauczy�a go kiedy� czyta�. S�dz�, �e to mu przegrza�o rozum. Mort wsta� i potkn�� si� o swoj� tunik�. - Powiniene� go odda� do jakiego� rzemie�lnika - mrukn�� w zadumie Hamesh. - Do kap�an�w, na przyk�ad. Albo mag�w. Oni podobno sporo czytaj�. Spojrzeli na siebie. W ich my�lach pojawi� si� przelotny obraz tego, do czego by�by zdolny Mort, gdyby w jego ch�tne r�ce wpad�a magiczna ksi�ga. - No dobrze - poprawi� si� szybko Hamesh. - Do kogo� innego. Z pewno�ci� istnieje mn�stwo fach�w, gdzie by si� nadawa�. - Za du�o my�li, w tym ca�y problem - westchn�� Lezek. - Popatrz na niego. Ch�opcy nie zastanawiaj� si� zwykle, jak p�oszy� ptaki. Po prostuje p�osz�. To znaczy normalni ch�opcy. Hamesh z namys�em poskroba� si� po brodzie. - M�g�by� zrzuci� ten k�opot na kogo� innego - zaproponowa�. Lezek nie zmieni� wyrazu twarzy, tylko oczy b�ysn�y mu lekko. - Znaczy si�, jak? - zapyta�. - W przysz�ym tygodniu w Owczej W�lce b�dzie jarmark rzemios�. ; Oddasz go do terminu i wtedy nowy pan b�dzie musia� jako� go wychowa�. Takie jest prawo. Zawrzecie umow� i po sprawie. Lezek zerkn�� w stron� syna, kt�ry bada� w�a�nie kamie�. - Ale nie chcia�bym, �eby mu si� sta�a jaka� krzywda - mrukn�� niepewnie. - Dosy� go lubimy, jego matka i ja. Do wszystkiego mo�na si� przyzwyczai�. - Wyjdzie mu to na dobre, sam si� przekonasz. Zrobi� z niego m�czyzn�. - No tak... - Lezek westchn��. - Z pewno�ci� surowca im nie zabraknie. *** Mort zainteresowa� si� kamieniem. Dostrzeg� w nim skr�cone muszle, relikty pierwszych dni �wiata, kiedy Stw�rca - z nikomu nie znanych powod�w - tworzy� istoty ze ska�. Morta interesowa�o wiele spraw. Na przyk�ad dlaczego ludzkie z�by do siebie pasuj�. Cz�sto si� nad tym zastanawia�. Albo czemu s�o�ce wschodzi za dnia zamiast noc�, kiedy jego �wiat�o bardziej by si� przyda�o. Zna� standardowe wyja�nienie, ale jako� go nie przekonywa�o. Kr�tko m�wi�c, Mort nale�a� do takich os�b, kt�re s� gro�niejsze ni� worek grzechotnik�w. Chcia� mianowicie zrozumie� logik� praw rz�dz�cych wszech�wiatem. To trudne zadanie, poniewa� co� takiego nie istnieje. Kiedy Stw�rca sk�ada� ten �wiat, mia� mn�stwo znakomitych pomys��w, jednak uczynienie go zrozumia�ym jako� nie przysz�o mu do g�owy. Tragiczni bohaterowie zawsze cierpi�, kiedy bogowie si� nimi zainteresuj�. Ale naprawd� ci�ki los maj� ci, na kt�rych bogowie w og�le nie zwracaj� uwagi. Ojciec znowu na niego wrzeszcza�, jak zwykle. Mort rzuci� kamieniem w go��bia, niemal zbyt najedzonego, �eby odskoczy� na bok. I powl�k� si� z powrotem przez pole. *** Takie by�y powody, dla kt�rych w wigili� Strze�enia Wied�m Mort z ojcem wyruszyli przez g�ry do Owczej W�lki. Worek ze skromnym dobytkiem Morta spoczywa� na grzbiecie os�a. Miasteczko sk�ada�o si� w�a�ciwie tylko z rynku, po czterech stronach otoczonego sklepami i warsztatami, gwarantuj�cymi okolicznej rolniczej spo�eczno�ci pe�ny zakres us�ug. Po pi�ciu minutach Mort wyszed� od krawca ubrany w lu�n� br�zow� szat� nieokre�lonego kszta�tu. Nie zosta�a odebrana przez poprzedniego w�a�ciciela - czemu trudno si� dziwi� - i mia�a akurat do�� miejsca, �eby ch�opiec m�g� dorasta� w jej wn�trzu. Pod warunkiem, �e zamierza� wyrosn�� na dziewi�tnastonogiego s�onia. Ojciec przyjrza� mu si� krytycznie. - Bardzo �adna - mrukn��. - Jak na swoj� cen�. - Drapie - poskar�y� si� Mort. - Mam uczucie, �e s� tu ze mn� r�ne inne... cosie. - Tysi�ce ch�opc�w by�oby bardzo wdzi�cznych za taki �adny, ciep�y... - Lezek zastanowi� si� i po chwili namys�u zrezygnowa�. - ...ubi�r. - M�g�bym go z nimi nosi� na zmian�? - spyta� Mort z nadziej�. - Musisz wygl�da� na sprytnego - o�wiadczy� surowo Lezek. - Musisz robi� wra�enie, wyr�nia� si� z t�umu. Co do tego nie by�o w�tpliwo�ci. B�dzie si� wyr�nia�. Ws�uchuj�c si� we w�asne my�li ruszyli przez zat�oczony rynek. Mort zwykle lubi� wizyty w miasteczku, lubi� jego kosmopolityczn� atmosfer�, dziwne dialekty wiosek oddalonych o pi��, czasem nawet dziesi�� mil... Dzisiaj jednak czu� si� dziwnie zal�kniony... Jakby przypomina� sobie co�, co si� jeszcze nie wydarzy�o. Jarmark funkcjonowa� mniej wi�cej tak: ludzie szukaj�cy pracy stali w nier�wnych szeregach po�rodku placu. Wielu z nich nosi�o na kapeluszach niewielkie symbole, obwieszczaj�ce �wiatu, jakiego fachu si� nauczyli - pasterze mieli strz�pek we�ny, wo�nice wi�zk� ko�skiego w�osia, dekoratorzy wn�trz skrawek do�� ciekawej heskiej tapety i tak dalej. Ch�opcy szukaj�cy mistrz�w zebrali si� po osiowej stronie rynku. - Id�, sta� tam i czekaj, a� kto� przyjdzie i zaproponuje ci terminowanie - powiedzia� Lezek bez przekonania. - Znaczy, je�li mu si� spodobasz. - A jak on to sprawdzi? - No... - Lezek urwa�. Tego akurat Hamesh nie wyt�umaczy�. M�czyzna si�gn�� do swej ograniczonej wiedzy o jarmarkach: obejmowa�a g��wnie targi byd�a. Postanowi� zgadywa�: - Przypuszczam, �e policz� ci z�by i tak dalej. Sprawdz�, czy nie masz kataru i nie kulejesz. Lepiej nie wspominaj o czytaniu, to ludzi niepokoi. - A potem co? - spyta� Mort. - Potem b�dziesz si� uczy� zawodu. - A jakiego zawodu konkretnie? - No... Stolarstwo jest ca�kiem niez�e - stwierdzi� Lezek. - Albo z�odziejstwo. Kto� musi to robi�. Mort spojrza� na swoje stopy. By� pos�usznym synem, je�li tylko o tym pami�ta�. A skoro ojciec wymaga�, �eby zosta� czyim� terminatorem, postanowi� by� dobrym terminatorem. Co prawda stolarstwo nie zapowiada�o si� zbyt obiecuj�co: drewno �y�o w�asnym, upartym �yciem i mia�o sk�onno�ci do p�kania. Oficjalni z�odzieje rzadko trafiali w Ramtopy, gdzie ludzie nie byli do�� bogaci, �eby sobie na nich pozwoli�. - No dobrze - rzek� w ko�cu. - Spr�buj�. Ale co b�dzie, je�li nikt mnie nie we�mie do terminu? Lezek poskroba� si� po g�owie. - Sam nie wiem - mrukn��. - My�l�, �e powiniene� doczeka� do ko�ca jarmarku. Chyba o p�nocy. *** W�a�nie zbli�a�a si� p�noc. Lekki szron okry� biel� kamienie bruku. Na szczycie zdobnej wie�y zegarowej nad rynkiem dwie delikatnie rze�bione figurki wynurzy�y si� zza drzwiczek na tarczy i wybi�y kwadrans. Pi�tna�cie minut do p�nocy. Mort zadr�a�, ale na nowo rozgorza�y w nim jaskrawe p�omienie wstydu i uporu, gor�tsze ni� zbocza Piek�a. Chuchn�� w d�onie, �eby si� czym� zaj��, i popatrzy� w lodowate niebo. Stara� si� unika� spojrze� kilku maruder�w, grzebi�cych w tym, co pozosta�o z jarmarku. Wi�kszo�� kupc�w zwin�a ju� swoje stragany. Nawet sprzedawca gor�cych pasztecik�w przesta� zachwala� sw�j towar i zjada� go, nie dbaj�c o osobiste bezpiecze�stwo. Ostatni ze wsp�oczekuj�cych znikn�� ju� kilka godzin temu. By� to m�ody ch�opak: przygarbiony, z rozbie�nym zezem i ciekn�cym nosem. Jedyny licencjonowany �ebrak Owczej W�lki uzna� go za doskona�y materia�. Drugi s�siad Morta mia� robi� zabawki. Odchodzili jeden po drugim - murarze, kowale, skrytob�jcy, b�awatnicy, bednarze, sztukmistrze i oracze. Za kilka minut zacznie si� nowy rok i setka ch�opc�w rozpocznie nowe �ycie, z nadziej� spogl�daj�c w przysz�o�� obiecuj�c� d�ugie lata u�ytecznej pracy. Mort zastanawia� si� pos�pnie, dlaczego on sam nie zosta� wybrany. Stara� si� wygl�da� przyzwoicie; wszystkim potencjalnym mistrzom patrzy� prosto w oczy, by zrobi� odpowiednie wra�enie, przekona� o swej wspania�ej osobowo�ci i wyj�tkowo mi�ych cechach charakteru. Jako� nie dawa�o to po��danych rezultat�w. - Masz ochot� na gor�cy pasztecik? - zaproponowa� mu ojciec. - Nie. - Tanieje sprzedaje. - Nie, dzi�kuj�. - Aha. Lezek zawaha� si�. - M�g�bym go zapyta�, czy nie potrzebuje ucznia - zaoferowa� us�u�nie. - Solidny fach: piekarstwo. - My�l�, �e nie potrzebuje - stwierdzi� Mort. - Nie, chyba nie - przyzna� Lezek. - To w�a�ciwie interes dla jednego. Zreszt� i tak ju� poszed�. Wiesz co, dam ci kawa�ek swojego. - Nie jestem g�odny, tato. - Prawie bez chrz�stek. - Nie. Ale dzi�kuj�. - Hm... Lezek zmartwi� si� nieco. Przytupywa� troch�, �eby przywr�ci� stopom nieco �ycia. Zagwizda� przez z�by kilka niemelodyjnych takt�w. Czu�, �e powinien co� powiedzie�, udzieli� jakiej� rady, przypomnie�, �e raz jest si� na wozie, a raz pod wozem, obj�� syna ramieniem i porozmawia� szczerze o problemach dorastania... Kr�tko m�wi�c udowodni�, �e �wiat to zabawne miejsce, gdzie - metaforycznie - duma nie powinna sk�ania� do odmowy k�sa ca�kiem dobrego gor�cego pasztecika. Zostali sami. Mr�z, ostatni ju� w tym roku, wzmocni� sw�j u�cisk na kamieniach bruku. Wysoko na wie�y ko�o z�bate brz�kn�o, przesun�o d�wigni� i uwolni�o zapadk�. Opad� o�owiany ci�arek. Zabrzmia� przera�liwy, metaliczny zgrzyt i dwie klapy na tarczy odsun�y si�, uwalniaj�c mechaniczne figurki. Nier�wno, jakby cierpia�y na roboci artretyzm, zamachn�y si� m�otami i zacz�y wybija� nowy dzie�. - No to ju� - stwierdzi� z ulg� Lezek. Musieli znale�� jaki� nocleg - Noc Strze�enia Wied�m nie jest odpowiedni� por� na spacery po g�rach. Mo�e jest tu blisko jaka� stajnia... - P�noc nastaje dopiero wtedy, kiedy zegar uderza ostatni raz - o�wiadczy� Mort. Lezek wzruszy� ramionami. Nic nie m�g� poradzi� na pot�g� synowskiego uporu. - No dobrze - westchn��. - Poczekamy. I wtedy us�yszeli stukanie podk�w, kt�re na tym pustym placu rozlega�o si� troch� g�o�niej, ni� powinna na to pozwoli� akustyka. W�a�ciwie "stukanie" by�o zadziwiaj�co nieprecyzyjnym okre�leniem d�wi�ku rozbrzmiewaj�cego w g�owie Morta. Stukanie sugeruje weso�ego ma�ego kucyka, mo�e nawet nosz�cego na �bie s�omiany kapelusz z dziurami wyci�tymi na uszy. Tymczasem barwa tego odg�osu wyra�nie wskazywa�a, �e s�omiane kapelusze s� poza dyskusj�. Ogromny bia�y ko� wjecha� na rynek drog� od strony Osi. Para unosi�a si� z jego bok�w, podkowy krzesa�y iskry na kamieniach. Kroczy� dumnie jak bojowy rumak. Z ca�� pewno�ci� nie nosi� s�omkowego kapelusza. Wysoka posta� na jego grzbiecie otula�a si� p�aszczem, zapewne dla ochrony przed zimnem. Gdy ko� dotar� na �rodek placu, je�dziec wolno zsun�� si� z siod�a i zacz�� szuka� czego� w jukach. Po chwili wyci�gn�� worek z obrokiem, za�o�y� zwierz�ciu na pysk i przyja�nie klepn�� je w szyj�. Powietrze sta�o si� g�ste i oleiste, a g��bokie cienie wok� Morta otoczy�y b��kitne i fioletowe t�cze. Je�dziec ruszy� ku niemu. Czarny p�aszcz wzdyma� si� na wietrze, a stopy stuka�y lekko o bruk. To by�y jedynie d�wi�ki - poza tym cisza zala�a rynek niczym zwa�y bawe�nianej prz�dzy. Wra�enie zepsu�a nieco zamarzni�ta ka�u�a. A NIECH TO! W�a�ciwie trudno by�o nazwa� to g�osem. S�owa d�wi�cza�y normalnie, rozbrzmiewa�y jednak w g�owie Morta nie trac�c czasu na przej�cie przez jego uszy. Ch�opiec rzuci� si� na pomoc le��cej na ziemi postaci. Chwyci� j� za r�k�, kt�ra by�a jedynie wyg�adzon� ko�ci�, troch� po��k��, jak stara kula bilardowa. Kaptur zsun�� si� z g�owy przybysza i naga czaszka skierowa�a na Morta puste oczodo�y. W�a�ciwie nie ca�kiem puste. W ich g��bi p�on�y dwie b��kitne gwiazdy, jakby by�y oknami spogl�daj�cymi w kosmiczn� otch�a�. Mortowi przysz�o do g�owy, �e powinien si� przerazi�. Fakt, i� tak si� nie sta�o, wprowadzi� go w pewne zdumienie. Przed nim siedzia� szkielet, rozciera� kolana i burcza� niech�tnie. Szkielet, ale �ywy i z jakich� dziwnych powod�w niezbyt przera�aj�cy. DZI�KUJ� CI, CH�OPCZE, powiedzia�a czaszka. JAK CI NA IMI�? - Uhm... - zacz�� Mort. - Mortimer... prosz� pana. Wo�aj� mnie Mort CO ZA ZBIEG OKOLICZNO�CI. POMӯ MI WSTA�. Szkielet podni�s� si� ostro�nie i otrzepa� p�aszcz. Mort zauwa�y�, �e na biodrach nosi szeroki pas, u kt�rego wisi miecz z bia�� r�koje�ci�. - Mam nadziej�, �e nic si� panu nie sta�o - zauwa�y� grzecznie. Czaszka wyszczerzy�a z�by w u�miechu. Oczywi�cie, pomy�la� ch�opiec, nie mia�a specjalnego wyboru. NIC POWA�NEGO. JESTEM PEWIEN. Szkielet rozejrza� si� i chyba dopiero teraz dostrzeg� Lezeka, kt�ry robi� wra�enie skamienia�ego. Mort uzna�, �e powinien go przedstawi�. - M�j ojciec - poinformowa�, wsuwaj�c si� mi�dzy Lezeka a eksponat A. Dyskretnie, �eby go nie urazi�. - Przepraszam pana, ale czy jest pan �mierci�? ZGADZA SI�. BRAWA ZA SPOSTRZEGAWCZO��. Mort prze�kn�� �lin�. - Ojciec jest dobrym cz�owiekiem - o�wiadczy�. Pomy�la� chwil�. - Do�� dobrym - uzupe�ni�. - Wola�bym, �eby go pan zostawi�, je�li nie robi to panu r�nicy. Nie wiem, co mu pan zrobi�, ale prosz�, �eby pan przesta�. Nie chcia�em pana obrazi�... �mier� cofn�� si� i przechyli� czaszk� w bok. PO PROSTU PRZENIOS�EM NAS CHWILOWO POZA CZAS, wyja�ni�. NIE ZOBACZY I NIE US�YSZY NICZEGO, CO MOG�OBY GO PRZESTRASZY�. NIE, M�J CH�OPCZE, PRZYBY�EM TU PO CIEBIE. - Po mnie? POSZUKUJESZ PRACY? Morta ol�ni�o. - Szuka pan ucznia? Oczodo�y zwr�ci�y si� ku niemu, a w ich g��bi rozb�ys�o magiczne �wiat�o. OCZYWI�CIE. �mier� skin�� ko�cist� d�oni�. Sp�yn�a fala fioletowego blasku - co� w rodzaju wizualnego "brzd�k" - i Lezek wr�ci� do �ycia. Figurki zegara nad jego g�ow� podj�y swe dzie�o g�oszenia p�nocy. Czas m�g� znowu powr�ci�. Lezek zamruga�. - Przed chwil� jeszcze was tu nie widzia�em - powiedzia�. - Przepraszam... Musia�em si� zamy�li�. ZAPROPONOWA�EM CH�OPCU POSAD�, rzek� �mier�. WIERZ�, �E ZYSKA TO PA�SK� APROBAT�. - Nie dos�ysza�em, czym si� zajmujecie. - Lezek zwraca� si� do szkieletu w czarnym p�aszczu, nie okazuj�c nawet �ladu zdziwienia. PRZEPROWADZAM DUSZE DO TAMTEGO �WIATA, wyja�ni� �mier�. - A tak. Rzeczywi�cie, powinienem si� domy�li� po ubraniu. Po�yteczna praca, stabilny rynek. Solidna firma? OWSZEM, DZIA�A JU� OD DO�� DAWNA. - Dobrze, bardzo dobrze. Nie s�dzi�em, wiecie, �e Mort trafi do takiego fachu, ale to uczciwa praca, uczciwa i zawsze potrzebna. Jak si� nazywacie? �MIER�. - Tato... - zacz�� Mort. - Nie s�ysza�em o takiej firmie - przyzna� Lezek. - Gdzie ma siedzib�? OD NAJWI�KSZYCH G��BIN MORZA PO ZAWROTNE WYSOKO�CI, GDZIE NAWET OR�OM NIE WOLNO SI� ZAPUSZCZA�. - To mi wystarczy. - Lezek skin�� g�ow�. - No c�... - Tato! - Mort szarpn�� ojca za r�kaw. �mier� po�o�y� mu d�o� na ramieniu. TO, CO WIDZI I S�YSZY TW�J OJCIEC, NIE JEST TYM SAMYM, CO WIDZISZ I S�YSZYSZ TY, rzek�. NIE STRASZ GO. CZY S�DZISZ, �E CHCIA�BY MNIE ZOBACZY�? TO ZNACZY W MOJEJ W�ASNEJ POSTACI? - Przecie� jest pan �mierci� - zawo�a� Mort. - Zabija pan ludzi! JA? ZABIJAM? �mier� by� wyra�nie ura�ony. NA PEWNO NIE. LUDZIE BYWAJ� ZABIJANI, ALE TO ICH PRYWATNA SPRAWA. JA WKRACZAM DOPIERO POTEM. PRZYZNASZ, �E �WIAT BY�BY ZUPE�NIE IDIOTYCZNY, GDYBY LUDZIE BYLI ZABIJANI I NIE UMIERALI. PRAWDA? - Niby tak... - przyzna� z pow�tpiewaniem Mort. Nigdy w �yciu nie pozna� s�owa "zaintrygowany". Nie nale�a�o do s�ownika regularnie u�ywanego w jego rodzinie. Ale jaka� iskra w g��bi duszy m�wi�a mu, �e dzieje si� co� niezwyk�ego, fascynuj�cego i nie do ko�ca strasznego, a je�li nie wykorzysta tej okazji, przez reszt� �ycia b�dzie tego �a�owa�. Przypomnia� te� sobie poni�enia, jakich dozna� dzisiejszego dnia, a tak�e d�ug� drog� do domu... - Ehm - zacz��. - Nie musz� umiera�, �eby dosta� t� prac�, prawda? BYCIE MARTWYM NIE JEST OBOWI�ZKOWE. - A... A ko�ci? NIE, JE�LI NIE MASZ OCHOTY Mort odetchn��. Tego by si� troch� obawia�. - Je�li tato si� zgodzi - rzek�. Spojrzeli na Lezeka, kt�ry skroba� si� po brodzie. - Co o tym s�dzisz, Mort? - zapyta� z o�ywieniem cz�owieka pe�nego nadziei. - Nie ka�demu taki zaw�d by si� spodoba�. Nie o tym my�la�em, musz� przyzna�. Ale powiadaj�, �e organizacja pogrzeb�w to zaszczytna profesja. Wyb�r nale�y do ciebie. - Pogrzeb�w? - zdziwi� si� Mort. �mier� kiwn�� g�ow� i konspiracyjnym gestem uni�s� palec do warg. - To ciekawe - o�wiadczy� Mort. - My�l�, �e ch�tnie spr�buj�. - M�wili�cie, �e gdzie si� mie�ci wasza firma? - spyta� Lezek. -Daleko? NIE DALEJ NI� O GRUBO�� CIENIA, odpar� �mier�. GDZIE POJAWI�A SI� PIERWSZA PIERWOTNA KOM�RKA, TAM I JA SI� POJAWI�EM. KIEDY OSTATNIE �YCIE CZO�GA� SI� B�DZIE POD STYGN�CYMI GWIAZDAMI, TAM I JA B�D�. - No tak - zgodzi� si� Lezek. - Musicie sporo podr�owa�. Sprawia� wra�enie oszo�omionego, jakby usi�owa� co� sobie przypomnie�, ale w�a�nie zrezygnowa�. �mier� przyja�nie poklepa� go po ramieniu, po czym zwr�ci� si� do Morta. MASZ JAKI� BAGA�, CH�OPCZE? - Tak - potwierdzi� Mort i nagle sobie przypomnia�. - Tyle �e chyba zostawili�my go w sklepie. Tato, nasz worek zosta� w sklepie z ubraniami! - B�dzie zamkni�ty - zmartwi� si� Lezek. - W Dzie� Strze�enia Wied�m nie otwieraj� sklep�w. Musisz wr�ci� pojutrze... W�a�ciwie jutro. TO �ADEN K�OPOT, oznajmi� �mier�. POJEDZIEMY JU�. NA PEWNO WKR�TCE B�D� TU MIA� JAKIE� SPRAWY - Mam nadziej�, �e zdo�asz nas odwiedzi� - powiedzia� jeszcze Lezek. Zdawa� si� walczy� z my�lami. - Nie wiem, czy to dobry pomys� - odpar� Mort. - No c�, do zobaczenia, ma�y. Masz robi� to, co ci ka��. Zrozumia�e�? I... Przepraszam was, panie, czy macie syna? �mier� wydawa� si� nieco zaskoczony. NIE, powiedzia�. NIE MAM SYN�W. - Je�li wam to nie przeszkadza, chcia�bym zamieni� z moim ch�opakiem jeszcze s�owo. W TAKIM RAZIE P�JD� SI� ZAJ�� KONIEM, odpar� �mier�, bardziej ni� zwykle taktowny. Lezek obj�� syna ramieniem - z pewnymi trudno�ciami wynikaj�cymi z r�nicy wzrostu - i �agodnie pchn�� go do przodu. - Mort, wiesz, �e to wuj Hamesh powiedzia� mi o tym targu rzemios�? - szepn��. - Tak... - M�wi� mi jeszcze co� - wyzna� m�czyzna. - Twierdzi�, �e cz�sto ucze� dziedziczy interes mistrza. Co o tym s�dzisz? - No... Nie jestem pewien - mrukn�� Mort. - Ale warto si� zastanowi�. - W�a�nie si� zastanawiam, tato. - Hamesh uwa�a, �e wielu m�odych ludzi w ten spos�b zaczyna�o karier�. Byli pomocni, zdobywali zaufanie mistrza, a potem... no... je�li w domu by�y jakie� c�rki... Czy pan... hm... pan... wspomina� co� o c�rkach? - Jaki pan? - zdziwi� si� Mort. - Pan... Tw�j nowy mistrz. - A... On. Nie, raczej nie. On chyba nie z takich, co si� �eni�. - Wielu sprytnych m�odych ludzi zawdzi�cza sw�j awans ma��e�stwu. - Naprawd�? - Mort, wydaje mi si�, �e nie s�uchasz. - Co? Lezek zatrzyma� si� na oszronionych kamieniach i odwr�ci� Morta do siebie. - Naprawd� musisz nad sob� popracowa�, m�j ch�opcze - o�wiadczy�. - Nie rozumiesz? Je�eli chcesz do czego� doj�� na tym �wiecie, to musisz s�ucha�. Tw�j ojciec ci to m�wi. Mort spogl�da� na twarz ojca. Mia� ochot� powiedzie� mu o wielu sprawach: jak bardzo go kocha i jak si� martwi. Chcia� zapyta�, co ojciec naprawd� my�li o tym, co przed chwil� widzia� i s�ysza�. Chcia� wyzna�, �e czuje si� tak, jakby stan�� na kretowisku, kt�re nagle okaza�o si� wulkanem. I chcia� zapyta�, czyjemu ma��e�stwu ma zawdzi�cza� awans. Ale powiedzia� tylko: - Tak. Dzi�kuj� ci. Lepiej ju� p�jd�. Za jaki� czas napisz� do ciebie list. - Na pewno znajdzie si� jaki� przejezdny, kt�ry potrafi go nam przeczyta� - odpar� Lezek. - Do widzenia, Mort. G�o�no wytar� nos. - Do widzenia, tato. Kiedy� was odwiedz�. �mier� chrz�kn�� dyskretnie, chocia� zabrzmia�o to jak trzask p�kaj�cej belki. POWINNI�MY JU� RUSZA�, o�wiadczy�. WSKAKUJ, MORT. A kiedy ch�opiec wspina� si� na inkrustowane srebrem siod�o, �mier� pochyli� si� i u�cisn�� Lezekowi r�k�. DZI�KUJ�, powiedzia�. - W g��bi serca to dobry ch�opak - zapewni� Lezek. - Troch� si� zamy�la, to wszystko. Ale przecie� wszyscy byli�my kiedy� m�odzi. �mier� rozwa�y� to dok�adnie. NIE, stwierdzi�. NIE WYDAJE MI SI�. Chwyci� wodze i skierowa� konia ku kraw�dziowej drodze. Ze swego miejsca za czarno odzian� postaci� Mort rozpaczliwie macha� ojcu r�k�. Lezek tak�e pomacha� mu na po�egnanie. A gdy ko� i dw�jka je�d�c�w znikn�li z pola widzenia, opu�ci� r�k� i przyjrza� si� jej uwa�nie. Ten u�cisk... wyda� mu si� dziwny. Ale nie m�g� sobie uzmys�owi� dlaczego. *** Mort ws�uchiwa� si� w stukot kopyt na kamieniach. Potem, kiedy dotarli na trakt, podkowy uderzy�y mi�kko o ubit� ziemi�, a jeszcze p�niej ca�kiem ucich�y. Spojrza� w d� i zobaczy�, �e rozpo�ciera si� pod nimi nocny pejza� zalany ksi�ycowym blaskiem. Gdyby spad� z siod�a, uderzy�by tylko o powietrze. Mocniej chwyci� si� siod�a. JESTE� G�ODNY, CH�OPCZE? zapyta� �mier�. - Tak, prosz� pana. - S�owa wybieg�y prosto z Mortowego �o��dka, bez po�rednictwa m�zgu. �mier� skin�� g�ow� i �ci�gn�� wodze. Ko� zatrzyma� si� w powietrzu. W dole migota�a kolista panorama Dysku. Tu i tam pomara�czowo l�ni�o miasto, w ciep�ych morzach wok� kraw�dzi wida� by�o sugesti� fosforescencji. Uwi�zione w g��bokich dolinach �wiat�o dnia Dysku, nieco ci�kie i powolne1, parowa�o niby srebrzysta mg�a. Przy�miewa� j� jednak blask si�gaj�cy ku gwiazdom od samej Kraw�dzi. Pot�ne strumienie �wiat�a falowa�y migocz�c w�r�d nocy. Wysokie z�ociste mury otacza�y ca�y �wiat. - Pi�kne - szepn�� Mort. - Co to jest? S�O�CE JEST W TEJ CHWILI POD DYSKIEM, wyja�ni� �mier�. - I ka�dej nocy tak to wygl�da? KA�DEJ. NATURA TAKA JU� JEST. - A czy kto� o tym wie? JA. TY BOGOWIE. NIEZ�E, CO? - Jak nie wiem co! �mier� pochyli� si� w siodle i spojrza� z g�ry na kr�lestwa tego �wiata. NIE WIEM JAK TY, powiedzia�. ALE JA Z ROZKOSZ� ZAMORDUJ� PORCJ� CURRY. *** Chocia� dawno ju� min�a p�noc, w bli�niaczym mie�cie Ankh-Morpork szala�o �ycie. Mort s�dzi�, �e w Owczej W�lce panuje ruch, ale w por�wnaniu z chaosem na tutejszych ulicach, tamto miasteczko przypomina�o raczej... hm, kostnic�. Poeci pr�bowali opisa� Ankh-Morpork. Bez sukces�w. Mo�e z powodu niepoj�tej, gorliwej �ywotno�ci miasta, a mo�e dlatego, �e miasto z milionem mieszka�c�w i bez �adnej kanalizacji jest zbyt ma�o subtelne dla poet�w, kt�rzy preferuj� �onkile i trudno im si� dziwi�. Dlatego powiedzmy tylko, �e Ankh-Morpork jest tak pe�ne �ycia jak dojrzewaj�cy ser w upalny dzie�, g�o�ne jak kl�twa w katedrze, jaskrawe jak plama oleju, barwne jak siniak i szumi�ce od dzia�alno�ci, interes�w, ruchu i czystej, rozbuchanej aktywno�ci niczym zdech�y pies na kopcu termit�w. Sta�y tam �wi�tynie z otwartymi na o�cie� wrotami, wype�niaj�c ulice d�wi�kami gong�w, cymba��w, czy te� - w przypadku co bardziej konserwatywnych religii fundamentalistycznych - kr�tkimi wrzaskami ofiar. By�y sklepy, kt�rych niezwyk�e towary wysypywa�y si� na chodniki. Zdawa�o si�, �e jest te� sporo przyja�nie nastawionych m�odych dam, kt�rych nie sta� na porz�dne odzienie. By�y pochodnie, �onglerzy i wszelkiej ma�ci dostawcy natychmiastowej transcendencji. Kiedy �mier� kroczy� w�r�d t�um�w, Mort spodziewa� si� niemal, �e b�dzie sun�� mi�dzy lud�mi niby dym. Nie mia� racji. �mier� po prostu szed� przed siebie, a ludzie jako� dryfowali na boki. Mort nie mia� takiego szcz�cia. Rozst�puj�ca si� przed jego nowym mistrzem ci�ba zwiera�a si� znowu akurat na czas, �eby stan�� mu na drodze. Deptano mu po palcach, szturchano w �ebra, ludzie pr�bowali mu sprzeda� nieprzyjemne przyprawy albo warzywa o sugestywnych kszta�tach, a jaka� podstarza�a dama stwierdzi�a - wbrew oczywistym faktom - �e wygl�da na dojrza�ego m�odego cz�owieka, kt�ry na pewno chcia�by si� zabawi�. Podzi�kowa� jej grzecznie i zapewni�, �e jego zdaniem ju� teraz dobrze si� bawi. �mier� dotar� na r�g ulicy. �wiat�o pochodni odbija�o si� jaskrawo od g�adkiej kopu�y jego czaszki. Wci�gn�� powietrze. Jaki� pijak zatoczy� si� blisko i nie ca�kiem pojmuj�c, dlaczego to robi, omin�� go �ukiem. OTO MIASTO, M�J CH�OPCZE, rzek� �mier�. CO O NIM S�DZISZ? - Jest bardzo du�e - stwierdzi� niepewnie Mort - To znaczy... Dlaczego w�a�ciwie chc� tu mieszka� w takim �cisku? �mier� wzruszy� ramionami. LUBI� JE, o�wiadczy�. JEST PE�NE �YCIA. - Prosz� pana... TAK? - Co to jest curry? B��kitne ognie zap�on�y w g��binach oczu �mierci. CZY UGRYZ�E� JU� KIEDY� ROZGRZAN� DO CZERWONO�CI KOSTK� LODU? - Nie, prosz� pana. CURRY TO W�A�NIE CO� TAKIEGO. - Prosz� pana... S�UCHAM. Mort nerwowo prze�kn�� �lin�. - Przepraszam bardzo, ale tato m�wi�, �e je�li czego� nie rozumiem, to mam pyta�. GODNE POCHWA�Y �mier� maszerowa� ulic�, a t�umy rozst�powa�y si� przed nim niczym moleku�y na losowych orbitach. - No wi�c, prosz� pana... trudno nie zauwa�y�... rzecz w tym, �e no... rzecz w tym... WYKRZTU� WRESZCIE, CH�OPCZE. - Jak pan mo�e je��? �mier� zatrzyma� si� w miejscu, tak �e Mort wpad� na niego. Kiedy pr�bowa� co� powiedzie�, mistrz uciszy� go ruchem r�ki. Zdawa�o si�, �e czego� nas�uchuje. WIESZ, BYWAJ� TAKIE CHWILE, powiedzia�, cz�ciowo jakby do siebie, KIEDY NAPRAWD� MO�NA SI� ZDENERWOWA�. Odwr�ci� si� na pi�cie i szybkim krokiem ruszy� boczn� alejk�. Czarny p�aszcz powiewa� za nim. Zau�ek wi� si� mi�dzy ciemnymi murami u�pionych dom�w, podobny nie tyle do drogi, ile raczej do kr�tej szczeliny. �mier� zatrzyma� si� przy brudnej sadzawce, zanurzy� w niej r�k� a� po rami� i wyci�gn�� niedu�y worek z przywi�zan� do niego ceg��. Doby� miecza, l�ni�cego w mroku jak b��kitny p�omie�, i przeci�� sznurek. BARDZO SI� ZEZ�O�CI�EM, oznajmi�. Wytrz�sn�� worek. Mort widzia�, jak na bruk wy�lizguj� si� �a�osne strz�pki mokrego futerka. �mier� wyci�gn�� sw�j bia�y palec i pog�adzi� je delikatnie. Po chwili nad koci�tami unios�o si� co� podobnego do szarego dymu i uformowa�o w powietrzu trzy kociopodobne chmurki. Wydyma�y si� co chwila, niepewne swojego kszta�tu, i mruga�y na Morta zdziwionymi szarymi oczkami. Kiedy spr�bowa� jednej dotkn��, d�o� przesz�a na wylot i zamrowi�a lekko. W TYM FACHU NIE SPOTYKA SI� NAJLEPSZYCH Z LUDZI, mrukn�� �mier�. Dmuchn�� na kociaka, kt�ry potoczy� si� wolno. Pe�ne wyrzutu miaukni�cie brzmia�o tak, jakby dobieg�o z bardzo daleka i przez blaszan� rur�. - To dusze, prawda? - spyta� Mort. - A jak wygl�daj� ludzie? S� CZ�EKOKSZTA�TNI, wyja�ni� �mier�. WSZYSTKO SPROWADZA SI� DO PODSTAWOWEJ, CHARAKTERYSTYCZNEJ POSTACI MORFOGENETYCZNEJ. Westchn��, jakby zaszele�ci� ca�un, chwyci� kociaki w powietrzu i starannie ukry� je gdzie� w mrocznych zakamarkach swojej szaty. Potem wyprostowa� si�. CZAS NA CURRY, rzek�. *** W Ogrodach Curry, na rogu ulicy Boskiej i Krwawej Alei panowa� �cisk. Zbiera�a si� tu �mietanka spo�ecze�stwa... a przynajmniej ludzie, kt�rzy unosili si� na wierzchu, wi�c rozs�dek kaza� zwa� ich �mietank�. Pachn�ce ro�liny w doniczkach mi�dzy stolikami niemal t�umi�y naturalny zapach samego miasta, por�wnywany czasem do w�chowego odpowiednika buczka mg�owego. Mort jad� �ar�ocznie, ale powstrzymywa� ciekawo�� i nie przygl�da� si�, w jaki spos�b �mier� mo�e przyswaja� po�ywienie. Jedzenie z pocz�tku by�o na talerzu, a potem ju� go nie by�o, a zatem mo�na chyba za�o�y�, �e w tym czasie co� si� z nim dzia�o. Mort mia� uczucie, �e �mier� nie robi zwykle takich rzeczy, chce jednak poprawi� mu samopoczucie - jak podstarza�y wuj, stary kawaler, kt�ry dosta� siostrze�ca na wakacje i boi si�, �eby niczego nie zepsu�. Inni go�cie nie zwracali na nich uwagi, nawet kiedy �mier� opar� si� wygodnie i zapali� pi�knie rze�bion� fajk�. Ignorowanie kogo�, komu dym wyp�ywa przez oczodo�y, wymaga pewnego wysi�ku, wszystkim jednak si� to udawa�o. - Czy to czary? A JAK MY�LISZ, CH�OPCZE?, spyta� �mier�. CZY RZECZYWI�CIE TU JESTEM? - Tak... - odpar� niepewnie Mort. - Ja... Przygl�da�em si� ludziom. Patrz� na pana, ale pana nie widz�. Tak mi si� wydaje. Robi pan co� z ich umys�ami. �mier� pokr�ci� g�ow�. ONI SAMI TO SOBIE ROBI�, wyja�ni�. NIE MA W TYM �ADNYCH CZAR�W. LUDZIE NIE MOG� MNIE ZOBACZY�, PO PROSTU NIE POZWALAJ� SOBIE NA TO. DO CZASU, NATURALNIE. MAGOWIE MNIE WIDZ�. I KOTY. ALE PRZECI�TNY CZ�OWIEK... NIE, NIGDY. Wydmuchn�� k�ko z dymu. DZIWNE, ALE PRAWDZIWE. Mort obserwowa�, jak k�ko unosi si� ku niebu i wolno dryfuje w stron� rzeki. - Ja pana widz� - rzek�. TO CO INNEGO. Pojawi� si� klatchia�ski kelner i po�o�y� przed �mierci� rachunek. M�czyzna by� kr�py i smag�y, z fryzur� jak orzech kokosowy, kt�ry zmieni� si� w nov�. Kiedy �mier� skin�� mu uprzejmie, na jego pyzatej twarzy pojawi� si� wyraz zdumienia. Potrz�sn�� g�ow� jak kto�, komu mydliny zala�y uszy. Po czym odszed�. �mier� si�gn�� w otch�anie swej szaty i wyj�� spor� sk�rzan� sakiewk� pe�n� rozmaitych miedzianych monet, w wi�kszo�ci pozielenia�ych ze staro�ci. Uwa�nie sprawdzi� rachunek. Potem odliczy� kilkana�cie miedziak�w. CHOD�, powiedzia�. MUSIMY RUSZA�. Mort podrepta� za nim na ulic�, wci�� ruchliw�, cho� na horyzoncie pojawi�a si� ju� pierwsza sugestia �witu. - Co teraz zrobimy? KUPIMY CI JAKIE� NOWE UBRANIE. - To by�o nowe jeszcze dzisiaj... to znaczy wczoraj. NAPRAWD�? - Tato m�wi�, �e ten sklep znany jest z taniej odzie�y. - Mort bieg�, �eby nie zosta� w tyle. UB�STWO JEST ZATEM JESZCZE BARDZIEJ PRZERA�AJ�CE NI� S�DZI�EM. Skr�cili w szersz� ulic� prowadz�c� do bardziej zamo�nej cz�ci miasta: pochodnie sta�y tu g�ciej, a sterty odpadk�w w wi�kszej odleg�o�ci od siebie. Nie by�o stragan�w ani ulicznych handlarzy, ale solidne budynki z szyldami nad wej�ciem. Nie by�y to zwyk�e sklepy, ale ca�e magazyny: mia�y w�asnych dostawc�w, krzes�a i spluwaczki. Wi�kszo�� by�a otwarta nawet o tej porze, jako �e typowy ankhia�ski kupiec nie mo�e spa� na my�l o pieni�dzach, kt�rych nie zarabia. - Czy tutaj w og�le nie k�ad� si� do ��ek? - zapyta� Mort. TO MIASTO, odpar� �mier� i pchn�� drzwi do sklepu z odzie��. Kiedy wynurzyli si� stamt�d po dwudziestu minutach, Mort mia� na sobie dopasowan� czarn� szat� z delikatnym srebrnym haftem, a kupiec patrzy� niepewnie na gar�� antycznych miedziak�w i zastanawia� si�, sk�d je w�a�ciwie wzi��. - Jak pan zdobywa te wszystkie monety? - zdziwi� si� Mort. PARAMI. Otwarty ca�� dob� cyrulik przyci�� Mortowi w�osy zgodnie z najnowsz� mod� obowi�zuj�c� w�r�d miejskiej m�odzie�y. Tymczasem �mier� rozsiad� si� w s�siednim fotelu i nuci� co� pod nosem. Ku swemu zaskoczeniu by� w znakomitym nastroju. Do tego stopnia, �e po chwili zsun�� z g�owy kaptur i zerkn�� na ucznia cyrulika, kt�ry z tym niewidz�cym, zahipnotyzowanym wyrazem twarzy, jaki Mort nauczy� si� ju� rozpoznawa�, zawi�za� mu pod szyj� r�cznik. SPRYSKA� WOD� TOALETOW� I WYPOLEROWA�, M�J DOBRY CZ�OWIEKU. Podstarza�y mag, kt�ry na s�siednim fotelu przycina� sobie brod�, zesztywnia� s�ysz�c te pos�pne, o�owiane d�wi�ki. Obejrza� si�. A gdy �mier� odwr�ci� si� - dla lepszego efektu bardzo powoli - i u�miechn�� szeroko, zblad� i wymamrota� kilka ochronnych zakl��. Po kilku minutach, czuj�c si� troch� skr�powany i nagi nad uszami, Mort maszerowa� z powrotem do stajni, gdzie �mier� zostawi� konia. Spr�bowa� nonszalanckiego kroku, jako �e nowa fryzura i ubranie zdawa�y si� tego wymaga�. Nie ca�kiem mu wychodzi�o. *** Mort zbudzi� si�. Le�a� nieruchomo wpatrzony w sufit, a jego pami�� szybko odtworzy�a poprzedni dzie� i wszystkie wydarzenia skrystalizowa�y si� w umy�le niczym kostki lodu. Nie m�g� spotka� �mierci. Nie m�g� je�� kolacji w towarzystwie szkieletu o l�ni�cych b��kitnych oczach. To musia� by� dziwaczny sen. Nie m�g� je�dzi� na oklep na wielkim bia�ym rumaku, kt�ry wbieg� k�usem na niebo, a potem ruszy�... ...gdzie? Odpowied� nap�yn�a do m�zgu z nieuchronno�ci� wezwania podatkowego. Tutaj. Niepewne d�onie si�gn�y do ostrzy�onych w�os�w, potem zjecha�y w d�, do po�cieli z jakiego� �liskiego materia�u. O wiele cie�szego ni� we�na, jakiej u�ywali w domu, szorstka i zawsze troch� pachn�ca owcami. Ta tkanina by�a w dotyku jak ciep�y, suchy l�d. Szybko poderwa� si� z ��ka i zbada� wzrokiem pok�j. Przede wszystkim by� du�y, wi�kszy ni� ca�y dom w rodzinnej wiosce. I suchy, suchy niby wiekowe grobowce pod staro�ytn� pustyni�. Powietrze smakowa�o, jakby kto� gotowa� je ca�ymi godzinami, a potem zaczeka�, a� wystygnie. Dywan pod stopami by� tak gruby, �e m�g�by ukry� ca�e plemi� Pigmej�w, a kiedy Mort po nim chodzi�, materia� wydawa� elektryczne trzaski. Wszystko za� mieni�o si� odcieniami fioletu i czerni. Spojrza� na siebie: by� ubrany w d�ug�, bia�� nocn� koszul�. Starannie z�o�one ubranie le�a�o na krze�le obok ��ka. Krzes�o - nie m�g� tego nie zauwa�y� - by�o delikatnie rze�bione w motyw czaszki i ko�ci. Mort usiad� na skraju ��ka i zacz�� si� ubiera�. My�li t�uk�y si� po jego g�owie jak oszala�e. Ostro�nie uchyli� ci�kie d�bowe drzwi i poczu� si� dziwnie rozczarowany, gdy nie zatrzeszcza�y z�owieszczo. Za drzwiami rozci�ga� si� pusty, wy�o�ony drewnem korytarz. Grube ��te �wiece p�on�y w lichtarzach na �cianie. Mort wysun�� si� cicho i ruszy� wzd�u� niej na palcach. Po chwili natrafi� na schody. Pokona� je sprawnie, nie spotykaj�c niczego potwornego. Dotar� w ten spos�b do miejsca, kt�re wygl�da�o jak korytarz z mn�stwem drzwi. By�o tu sporo czarnych, pogrzebowych kotar i szafkowy zegar, kt�rego tykanie przypomina�o bicie serca g�ry. Obok kto� ustawi� stojak na parasole. A w stojaku tkwi�a kosa. Mort przyjrza� si� kolejno wszystkim drzwiom. Wydawa�y si� wa�ne. Na framugach wyrze�biono znajomy ju� motyw czaszki i ko�ci. Podszed� do najbli�szych i wtedy za jego plecami rozleg� si� jaki� g�os. - Nie wolno ci tam wchodzi�, ch�opcze. Kilka sekund min�o, zanim zda� sobie spraw�, �e s�owa nie zabrzmia�y w umy�le, ale �e s�yszy prawdziwy ludzki g�os powsta�y w krtani i przeniesiony do jego uszu wygodnym systemem drga� powietrza, tak jak zaplanowa�a natura. Natura zada�a sobie sporo trudu, by zabrzmia�o te sze�� s��w, wypowiedzianych nieco z�o�liwym tonem. Odwr�ci� si�. Za nim sta�a dziewczyna, mniej wi�cej jego wzrostu i mo�e o kilka lat starsza. Mia�a srebrzyste w�osy, oczy l�ni�ce per�owo i ciekaw�, cho� raczej niepraktyczn� sukni�, jak� zwykle nosz� tragiczne heroiny, kt�re przypinaj� do �ona pojedyncz� r�� i spogl�daj� w zadumie na ksi�yc. Szkoda, �e Mort nigdy nie s�ysza� okre�lenia "prerafaelicka", poniewa� pasowa�oby ono niemal doskonale. Co prawda takie dziewcz�ta s� zwykle wiotkie, niemal p�prze�roczyste, ta natomiast sugerowa�a raczej czekoladki spo�ywane w zbyt du�ych ilo�ciach. Przygl�da�a mu si�, przechylaj�c g�ow� w bok i z irytacj� stukaj�c stop� o pod�og�. Nagle wyci�gn�a r�k� i mocno uszczypn�a go w rami�. - Au! - Hmm... Rzeczywi�cie jeste� prawdziwy - stwierdzi�a. - Jak ci na imi�, ch�opcze? - Mortimer. Wo�aj� mnie Mort - odpar�, rozcieraj�c r�k�. - Dlaczego to zrobi�a�? - B�d� ci� nazywa�a Ch�opcem - o�wiadczy�a. - I chyba sam rozumiesz, �e nie musz� si� przed tob� t�umaczy�. Ale skoro ju� chcesz wiedzie�, to my�la�am, �e jeste� martwy. Wygl�dasz na martwego. Mort milcza�. - Straci�e� mow�? Mort tymczasem liczy� do dziesi�ciu. - Nie jestem martwy - powiedzia� w ko�cu. - Przynajmniej nie wydaje mi si�. Trudno to wyt�umaczy�. A kim ty jeste�? - Mo�esz mnie nazywa� panienk� Ysabell - oznajmi�a wynio�le. - Ojciec m�wi�, �e musisz co� zje��. Chod� za mn�. Ruszy�a ku innym drzwiom. Mort pod��y� za ni� w odleg�o�ci akurat odpowiedniej, �eby zamykaj�c si� uderzy�y go w �okie�. Za drzwiami by�a kuchnia - d�uga, niska i ciep�a, z miedzianymi patelniami zwisaj�cymi u sufitu i ogromnym �elaznym piecem zajmuj�cym ca�� �cian�. Przed piecem sta� jaki� staruszek, sma�y� jajka na bekonie i pogwizdywa� przez z�by. Zapach z drugiego ko�ca kuchni pobudzi� kubeczki smakowe Morta sugeruj�c, �e je�li tylko wezm� si� w gar��, mog� naprawd� nie�le si� zabawi�. Mort zauwa�y�, �e idzie naprz�d, chocia� nie dyskutowa� o tym z nogami. - Albercie - warkn�a Ysabell. - Jeszcze jeden na �niadanie. M�czyzna obejrza� si� powoli i skin�� jej bez s�owa. Dziewczyna spojrza�a na Morta. - Mo�na by si� spodziewa� - o�wiadczy�a - �e maj�c do wyboru ch�opc�w z ca�ego Dysku, ojciec znajdzie kogo� lepszego ni� ty. Trudno, musisz wystarczy�. Wymaszerowa�a dumnie, z kuchni, trzaskaj�c za sob� drzwiami. - Musz� wystarczy� na co? - zapyta� Mort, nie zwracaj�c si� do nikogo konkretnego. W pomieszczeniu panowa�a cisza, zak��cana tylko skwierczeniem patelni i trzaskiem w�gla w gor�cym sercu pieca. Mort zauwa�y� na klapie piekarnika napis "Ma�y Moloch (Pat.)". Kucharz nie zwraca� na niego uwagi, wi�c przysun�� sobie krzes�o i usiad� przy wyszorowanym do bia�o�ci stole. - Pieczarki? - zapyta� staruszek nie odwracaj�c g�owy. - Hm... Co? - Pyta�em, czy chcesz z pieczarkami. - A tak... Przepraszam. Nie, dzi�kuj�. - Jak sobie �yczysz, m�ody paniczu. Odwr�ci� si� i ruszy� do sto�u. Nawet kiedy ju� si� przyzwyczai�, Mort zawsze wstrzymywa� oddech widz�c id�cego Alberta. S�uga �mierci nale�a� do tych chudych m�czyzn ze szpiczastymi nosami, kt�rzy zawsze wygl�daj�, jakby nosili zamszowe r�kawiczki - nawet kiedy nie nosz�. Jego ch�d sk�ada� si� z serii skomplikowanych porusze�. Albert pochyla� si� do przodu, a jego lewe rami� zaczyna�o si� przesuwa�, z pocz�tku wolno, ale natychmiast nabieraj�c pr�dko�ci; i nagle, kiedy obserwator spodziewa� si� ju�, �e odpadnie na wysoko�ci �okcia, przesuwa�o si� w d�, wzd�u� cia�a do n�g, popychaj�c w�a�ciciela naprz�d niby sprintera o kulach. Patelnia zakre�li�a w powietrzu ci�g skomplikowanych krzywych, by wreszcie znieruchomie� tu� nad talerzem Morta. Albert oczywi�cie nosi� akurat takie p�okr�g�e okulary, by m�g� spogl�da� ponad szk�ami. - Mo�esz dosta� jeszcze owsiank� na dok�adk� - oznajmi� i mrugn��, najwyra�niej w��czaj�c Morta do og�lno�wiatowego owsiankowego spisku. - Przepraszam bardzo - odezwa� si� Mort. - Ale gdzie ja w�a�ciwie jestem? - Nie wiesz? To domostwo �mierci, m�j ch�opcze. Przywi�z� ci� tu wczoraj w nocy. - Ja... co� jakby pami�tam. Tylko �e... - Tak? - Jajka na bekonie - wyja�ni� niepewnie Mort. - Jako� nie wydaj� si�, no... odpowiednie. - Mam jeszcze troch� kaszanki - zaproponowa� Albert. - Nie o to chodzi... - Mort zawaha� si�. - Po prostu jako� nie mog� sobie wyobrazi�, jak siada nad talerzem sma�onego bekonu. Albert u�miechn�� si�. - Nie robi tego, m�j ch�opcze. W ka�dym razie na og� nie. Dla �mierci bardzo �atwo jest gotowa�. Szykuj� jedzenie tylko dla siebie i... - Urwa� na moment. - I dla panienki, naturalnie. Mort skin�� g�ow�. - To pa�ska c�rka? - Moja? Ha! - zawo�a� Albert - Mylisz si�. Jego. Mort popatrzy� na sadzone jajka. Spogl�da�y na niego z ka�u�y t�uszczu. Albert s�ysza� o zasadach zdrowego �ywienia, ale postanowi� si� nimi nie przejmowa�. - Czy m�wimy o tej samej osobie? - spyta� w ko�cu. - Wysoki, nosi si� na czarno, troch�... no, chudy... - Adoptowana - wyja�ni� �agodnie Albert. - To d�uga historia... Dzwonek brz�kn�� mu nad g�ow�. - ...kt�ra b�dzie musia�a poczeka�. Chce ci� widzie� w swojej pracowni. Na twoim miejscu bym si� pospieszy�. Nie lubi czeka�. To chyba zrozumia�e. Po schodach i pierwsze drzwi na lewo. Na pewno trafisz. - Na drzwiach jest czaszka i ko�ci? - Mort odsun�� krzes�o. - One s� na wszystkich drzwiach - westchn�� Albert. - To taki kaprys. Nic wa�nego z tego nie wynika. Pozostawiwszy �niadanie, by krzep�o w spokoju, Mort wbieg� po schodach, ruszy� korytarzem i stan�� przed pierwszymi drzwiami. Podni�s� d�o�, �eby zapuka�. WEJ��. Ga�ka przekr�ci�a si� sama. Drzwi uchyli�y si� do wn�trza. �mier� siedzia� za biurkiem i z uwag� przegl�da� ksi�g� w sk�rzanej oprawie, wi�ksz� niemal�e ni� samo biurko. Podni�s� g�ow�, kiedy wszed� Mort, ko�cistym palcem zaznaczaj�c miejsce, gdzie czyta�. U�miechn�� si�. Nie mia� w�a�ciwie wyboru. ACH, zacz�� i urwa�. Potem podrapa� si� w podbr�dek, z d�wi�kiem jakby kto� przeci�gn�� paznokciem po grzebieniu. KIM JESTE�, CH�OPCZE? - Mort, prosz� pana - odpar� Mort. - Pa�ski terminator. Pami�ta pan? �mier� przygl�da� mu si� przez chwil�. A potem b��kitne punkciki oczu znowu skierowa�y si� na ksi�g�. A TAK, powiedzia�. MORT. NO Cӯ, M�J CH�OPCZE, CZY SZCZERZE PRAGNIESZ POZNA� NAJG��BSZE TAJEMNICE CZASU I PRZESTRZENI? - Owszem, prosz� pana. Tak s�dz�. DOBRZE. STAJNIA JEST NA TY�ACH. �OPATA WISI ZARAZ PRZY WEJ�CIU. Opu�ci� g�ow�. Podni�s� g�ow�. Mort nawet nie drgn��. CZY JAKIM� CUDEM NIE ZDO�A�E� POJ�� MOICH S��W? - Nie do ko�ca, prosz� pana. GN�J, M�J CH�OPCZE. ALBERT MA W OGRODZIE STOS KOMPOSTU. PRZYPUSZCZAM, �E GDZIE� W GOSPODARSTWIE ZNAJDZIESZ TACZKI. BIERZ SI� DO ROBOTY. Mort sm�tnie pokiwa� g�ow�. - Tak, prosz� pana. Rozumiem, prosz� pana. Prosz� pana? S�UCHAM. - Nie bardzo pojmuj�, jaki to ma zwi�zek z tajemnicami czasu i przestrzeni. �mier� nie podni�s� g�owy znad ksi�gi. TO DLATEGO, rzek�, PRZYBY�E� TU PO NAUK�. *** To znany fakt, �e chocia� �mier� �wiata Dysku jest, wed�ug w�asnych s��w, ANTROPOMORFICZN� PERSONIFIKACJ�, ju� dawno zrezygnowa� z u�ywania tradycyjnych, szkieletowych wierzchowc�w. Zbyt cz�sto musia� si� zatrzymywa� i mocowa� drutem r�ne elementy. Teraz jego konie to rumaki z krwi i ko�ci, najczystszej krwi. I, jak Mort si� przekona�, bardzo dobrze karmione. Praca nie dawa�a szczeg�lnej satysfakcji, ale przynajmniej by�o ciep�o i technik� da�o si� opanowa� bez problemu. Po chwili ch�opiec wszed� w rytm i zacz�� rozgrywa� osobist�, pomiarow� gr�, kt�r� zajmuje si� niemal ka�dy w podobnych okoliczno�ciach. Policzmy, my�la�. Zrobi�em ju� prawie �wiartk�, powiedzmy jedn� trzeci�, wi�c kiedy sko�cz� tamten k�t przy pa�niku, to b�dzie ju� ponad po�owa, powiedzmy pi�� �smych, czyli jeszcze trzy taczki... Taka zabawa do niczego nie prowadzi, tyle �e o wiele �atwiej stan�� wobec przyt�aczaj�cego splendoru wszech�wiata, je�li jest on podzielony na ma�e kawa�eczki. Ko� przygl�da� mu si� ze swojej zagrody. Od czasu do czasu przyja�nie usi�owa� zje�� mu w�osy. Po chwili Mort zda� sobie spraw�, �e obserwuje go kto� jeszcze. Ta dziewczyna, Ysabell, opar�a si� o zamkni�t� doln� po��wk� wr�t, podpieraj�c d�oni� brod�. - Jeste� s�u��cym? - spyta�a. Mort wyprostowa� si�. - Nie - o�wiadczy�. - Jestem uczniem. - To g�upie. Albert m�wi, �e nie mo�esz by� uczniem. Mort skoncentrowa� si� na przerzucaniu do taczek kolejnych �opat. Jeszcze dwie �opaty, powiedzmy trzy, je�li dobrze ubi�, a to znaczy jeszcze cztery taczki, no dobrze, niech b�dzie pi��, a b�d� ju� w po�owie drogi do... - On m�wi - ci�gn�a Ysabell nieco g�o�niej - �e uczniowie staj� si� mistrzami, a przecie� mo�e by� tylko jeden �mier�. Jeste� zatem s�u��cym i musisz robi� to, co ci powiem... ...a potem jeszcze osiem taczek i b�d� ju� przy wrotach, a to prawie dwie trzecie ca�ej stajni, czyli... - S�yszysz, co do ciebie m�wi�, ch�opcze? Mort kiwn�� g�ow�. A potem jeszcze czterna�cie taczek, mo�e lepiej pi�tna�cie, bo nie wymiot�em porz�dnie w rogu, i... - Zapomnia�e� j�zyka? - Mort - przypomnia� �agodnie Mort. Spojrza�a na niego w�ciekle. - Co? - Mam na imi� Mort - wyja�ni�. - Albo Mortimer. Wi�kszo�� nazywa mnie Mortem. Chcia�a� ze mn� o czym� porozmawia�? Przez chwil� nie mog�a wykrztusi� ani s�owa. Spogl�da�a na przemian to na jego twarz, to na �opat�. - Tylko �e jestem zaj�ty - doda� Mort. Wtedy wybuch�a. - Po co tu przyby�e�? Po co ojciec ci� sprowadzi�? - Wzi�� mnie do terminu z jarmarku rzemios�. Wszyscy ch�opcy do kogo� trafili. Ja te�. - A chcia�e� i�� do terminu? - warkn�a. - Przecie� to �mier�, sam wiesz. Pos�pny Kosiarz. Jest bardzo wa�ny. To nie kto�, kim si� zostaje, ale kto�, kim si� jest. Mort machn�� r�k� w stron� taczek. - Przypuszczam, �e wszystko dobrze si� sko�czy - odrzek�. - M�j ojciec zawsze powtarza, �e tak zwykle bywa. Chwyci� �opat� i odwr�ci� si�. U�miechn�� si� do ko�skiego zadu s�ysz�c, jak Ysabell parska gniewnie i odchodzi. Uczciwie obrabia� kolejne szesnaste, �sme, czwarte i trzecie cz�ci, popychaj�c taczki do pryzmy pod jab�oni�. Ogr�d �mierci by� �adny i zadbany. By� tak�e zupe�nie czarny. Trawa by�a czarna. Kwiaty czarne. Czarne jab�ka po�yskiwa�y mi�dzy czarnymi li��mi czarnej jab�oni. Nawet powietrze przypomina�o atrament. Po pewnym czasie Mort odni�s� wra�enie, �e dostrzega... nie, przecie� nie m�g� sobie tego wyobrazi�... r�ne barwy czerni. Nie bardzo ciemne odcienie czerwieni i zieleni czy czegokolwiek, ale rozmaite odcienie czerni. Pe�ne widmo kolor�w, wszystkie r�ne i wszystkie... no, czarne. Wyrzuci� ostatni �adunek, odstawi� na miejsce taczki � wr�ci� do domu. WEJ��. �mier� sta� za pulpitem i studiowa� map�. Spojrza� na Morta nieobecnym wzrokiem. NIE S�YSZA�E� PRZYPADKIEM O ZATOCE MANTE?, zapyta�. - Nie, prosz� pana. S�YNNA KATASTROFA MORSKA. - Zdarzy�a si� tam? ZDARZY, wyja�ni� �mier�, JE�LI TYLKO ZNAJD� TO PRZEKL�TE MIEJSCE. Mort obszed� pulpit dooko�a i spojrza� na map�. - Ma pan tam zatopi� statek? - spyta�. �mier� wydawa� si� wstrz��ni�ty. WYKLUCZONE. WYST�PI PO��CZENIE B��D�W W SZTUCE �EGLARSKIEJ, P�YTKICH W�D I PRZECIWNEGO WIATRU. - Straszne. Wielu ludzi utonie? TO SPRAWA LOSU, rzek� �mier�, si�gn�� do biblioteczki i wyj�� ci�ki s�ownik geograficzny. W TEJ SPRAWIE NIC NIE MOG� ZROBI�. CO TO ZA ZAPACH? - To ja - wyja�ni� z prostot� Mort. A TAK STAJNIA. �mier� znieruchomia� z d�oni� na grzbiecie ksi��ki. A JAK MY�LISZ, DLACZEGO POS�A�EM CI� DO STAJNI? ZASTAN�W SI� DOBRZE. Mort zawaha� si�. My�la� o tym w przerwach mi�dzy liczeniem taczek. Nie by� pewien, czy mia�o to poprawi� koordynacj� wzroku i pewno�� r�ki, nauczy� go pos�usze�stwa, u�wiadomi� wag� - w ludzkiej skali - drobnych zada�, czy mo�e pokaza�, �e ludzie wielcy zaczynaj� od samego do�u. �adne z tych wyja�nie� nie wydawa�o si� ca�kiem prawid�owe. - My�l�... - zacz��. TAK? - No wi�c prawd� m�wi�c my�l�, �e to dlatego, bo brn�� pan po kolana w ko�skim gnoju. �mier� przygl�da� mu si� przez chwil�. Mort niespokojnie przest�pi� z nogi na nog�. MASZ ABSOLUTN� RACJ�, rzuci� �mier�. LOGIKA ROZUMOWANIA. REALISTYCZNE PODEJ�CIE DO �WIATA. BARDZO WA�NE W TAKIM ZAWODZIE JAK NASZ