Wiśniewski Grzegorz - Z kronik Powermana
Szczegóły |
Tytuł |
Wiśniewski Grzegorz - Z kronik Powermana |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wiśniewski Grzegorz - Z kronik Powermana PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiśniewski Grzegorz - Z kronik Powermana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wiśniewski Grzegorz - Z kronik Powermana - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Wiśniewski
Z kronik Powermana
Przyszli we trzech, podczas sjesty. Prowadził ich doktor
Hernandez, odziany jak zwykle w nieskazitelnie biały
fartuch. Dużo przy tym mówił i objaśniająco wymachiwał
rękami, starał się być nadzwyczaj pomocny. W stosunku do nas
nigdy taki nie bywa, ale widok mundurów tamtych trzech
zniechęcił go widać do zabierania pałki. To dziwne. Doktor
Hernandez nie lubił rozstawać się z Wiarą, tak ją nazywał.
Napoleon twierdził, że Hernandez odwiedził go kiedyś bez
Wiary. Ale Napoleon to wariat, nie można mu wierzyć.
- Proszę, kapitanie. Tutaj - powiedział Hernandez do
wojskowych. Weszli do naszej sali. - Dzień dobry
wszystkim.
-I raz! I dwa! I skręt! I skłon! - Jane Fonda skaczący w
kącie nie zwrócił na nich uwagi. Godziny odwiedzin doktora
prawie zawsze pokrywały mu się z zajęciami aerobiku.
Człowiek-tygrys tylko warknął, bo akurat wypadała mu faza
tygrysa. Ja oczywiście też się nie odezwałem. Jestem
Powermanem i z byle kim nie rozmawiam. Za to Napoleon zerwał
się na równe nogi i unosząc prawą rękę wrzasnął: - Heil
Hitler! - Nauczył się tego od kogoś z bloku B.
Ludzie w mundurach bez zainteresowania rozejrzeli się po
sali.
- Który to?
Hernandez wskazał na mnie. Wyglądało, że ludzkość
znalazła się znów w niebezpieczeństwie. I nie było nikogo,
kto mógłby ją uratować. Oprócz mnie, oczywiście.
- Profesor Kovacs? - zapytał spoglądając w moim kierunku
ten, na którego mundurze było najwięcej gwiazdek. Kiedy
zbliżył się, Człowiek-tygrys warknął ostrzegawczo.
- Brak ci Wiary? - wrzasnął na niego Hernandez, wobec
czego Człowiek-tygrys wolał taktycznie udać, że znów ma
odlot.
- Profesor Kovacs? - znów odezwał się człowiek w
mundurze. I znów w moją stronę.
Obejrzałem się. Nikt za mną nie stał. Mówił do mnie?
Hernandez zaszeptał mu do ucha. Tamten skinął lekko głową i
uśmiechnął się.
- Wielki Powermanie - odezwał się. - Pozwól...
- I znowu się zaczyna - stwierdziłem z narastającym
gniewem. - Rząd światowy wysyła ludzi, aby namówić mnie do
współpracy, co? A kto zamknął mnie w tym szpitalu dla
obłąkanych? Tyle zrobiłem dla naszej Ziemi - postarałem się
o gorycz w głosie - a tak mi odpłacono!
Hernandez i wojskowi wymienili szybkie spojrzenia.
- Jako pełnomocnik Rządu postaram się to wszystko
naprawić - obiecał ten z gwiazdkami. - Jednocześnie proszę
pana o pomoc, bo zawisła nad nami groźba końca świata.
Niech się pan zgodzi!
Udałem, że mierzę ich pełnym zastanowienia wzrokiem,
wytrzymałem chwilę, aż wreszcie przemówiłem pełnym
cierpienia głosem:
- Wszystko dla naszej Ziemi, panowie. Jestem z wami.
- Dziękuję - powiedział wojskowy poważnie. Zauważyłem,
że dwaj pozostali powstrzymują śmiech. - Ruszajmy, bo
szkoda czasu.
Pomogli mi zdjąć szpitalne ubranie, chociaż wystarczyłoby
podwinąć te cholerne długie rękawy. Eskortowany ruszyłem do
drzwi, żegnając gestami resztę. Na korytarzu
usłyszałem jeszcze wrzask Napoleona:
- Gott mit uns, mein fuhrer!
To naprawdę wariat.
Staliśmy chwilę na dziedzińcu, czekając na specjalny
samochód wojskowy. Od czasu do czasu dobiegały mnie strzępki
rozmowy Hernandeza i wojskowego z gwiazdkami: - ...był
znanym psychologiem... na pewno, kapitanie... ale to szalony
pomysł... i uważajcie na niego... strach pomyśleć, co się
stanie jak nam się nie uda... dobrze, zanotuję...
Uśmiechnąłem się w myślach. Od tego, żeby uważać, jest
Powerman.
W samochodzie pancernym było duszno, ale dość wygodnie.
Tylko szkoda, że szczeliny w ścianach były takie wąskie.
Niewiele przez nie widać.
- Pan pozwoli, profeso... Powermanie, że objaśnię
sytuację - powiedział ten nazywany kapitanem i wyciągnął
złożoną na czworo mapę. - Jedziemy teraz do tajnego
laboratorium - dziabnął mapę palcem w miejscu, gdzie
wydrukowano jakąś plamę. - Prowadzimy tam pewne ważne
badania naukowe. Niestety, dwa dni temu jeden z naszych
naukowców... oszalał - spojrzał na mnie takim wzrokiem,
jakbym też był wariatem. - Wdrapał się na komin wentylacyjny
i nie chce się stamtąd ruszyć, a my nie umiemy go ściągnąć.
Nasi psychologowie i spece od negocjacji spróbowali namówić
go do zejścia, ale nic z tego nie wyszło. Uznali rzecz za
straconą. Gdyby tylko udało się panu przekonać go, aby
zszedł, przyczyniłby się pan, eee... przyczyniłby się pan
do szczęścia ludzkości.
- W czym tkwi problem? - zapytałem zawiedziony, że chodzi
o coś tak błahego. - Nie możecie go po prostu zestrzelić albo
pozwolić mu spaść?
Kapitan stropił się i zastanowił chwilę.
- Sęk w tym, że nie - powiedział z wahaniem. - On stoi
dokładnie nad kopułą Schrodingera, wzbudzonego
eksperymentalnie pola energii. Zaniknie ono dopiero za pięć
dni, ale jeżeli on wcześniej na nie spadnie, nastąpi
gigantyczna eksplozja dorównująca siłą nuklearnej. Nie ma czasu
na ewakuację, w okolicy zginęłyby miliony ludzi.
To brzmiało znacznie lepiej.
- Prosta sprawa - oświadczyłem. - Podlecę do niego i
złapię, zanim zdąży spaść.
Kapitan zamarł z otwartymi ustami.
- Jak to... podleci pan? - zapytał niepewnie.
Wzruszyłem ramionami.
- Normalnie. Wejdę na komin, odbiję się i podlecę, aby
złapać tego... kto to właściwie jest?
- Profesor Brown - odpowiedział bezwiednie kapitan, ale
szybko oprzytomniał. - Zaraz, zaraz. A nie dałoby się obyć
bez tego latania?
- Ale tak jest najprościej...
- Podobno słynął pan z elokwencji i daru przekonywania -
wykrztusił kapitan. - Może użyłby go pan teraz?
- Dlaczego nie. To sposób równie pewny jak latanie -
powiedziałem.
Na te słowa kapitanowi wymknęło się westchnienie ulgi.
- Niech pan się nie obawia - zapewniłem go. - Sytuacja
jest już rozwiązana, skoro Powerman się nią zajął.
Komin wentylacyjny miał ze trzydzieści metrów wysokości.
Dla mnie fraszka, ale przełożeni kapitana spoglądali
z powątpiewaniem. Wokół kręciło się mnóstwo postaci w
zielonkawych mundurach, zauważyłem też kilkunastu strzelców
wyborowych na dachach. Czułem się tu dobrze. Profesjonalista
zawsze czuje się dobrze w otoczeniu profesjonalistów.
W namiocie obok kapitan rozmawiał z grupą cywilów.
Przypominali mi trochę doktora Hernandeza. Może też go
znali?
- Uważam ten pomysł za nieporozumienie - przekonywał
kapitan jednego z tamtych, wysokiego, łysawego faceta w
okularach. - Z pewnością spadną z tego komina obaj.
- Schizofreniczna logika profesora Browna jest zbyt
szczelna, aby ktokolwiek z nas zdołał podważyć ją w jego
oczach - odparł łysawy. - Tutaj potrzeba argumentów z tego
samego poziomu umysłowego. Może Kovacs zdoła go przekonać o
fałszywości tego, w co wierzy.
- A jeśli wówczas Brown rzuci się w dół?
- To nasza ostatnia szansa - wzruszył ramionami kolega
łysawego - Brown zaczyna słabnąć. W każdej chwili może po
prostu zemdleć z wycieńczenia. Ma przed sobą najwyżej
dziesięć godzin. A potem nastąpi bum - skinął ku szarej
kopule laboratorium otoczonej dziwną błękitną poświatą.
Ruszyłem tam, aby ich uspokoić, ale po drodze zgarnął
mnie kapitan. Podeszliśmy do grupy żołnierzy przy drabince
wiodącej na szczyt komina.
- Generale, Kovacs gotów - powiedział kapitan do zdjętej
z pasa krótkofalówki. Chyba mi nie ufali, skoro moje
poczynania miał dublować jakiś Kovacs. - Mamy zaczynać? -
Ktoś najwyraźniej mu odpowiedział, bo skinął na mnie. - Do
góry.
Z wysokości dwudziestu metrów żołnierze biegający po
terenie instytutu wyglądali jak mrówki. Rozejrzałem się po
horyzoncie. Tak, widok był wspaniały. Przez moment chciałem
trochę polatać, ale przypomniałem sobie prośby kapitana.
Profesor Brown mógł się tego przestraszyć i rzucić w dół.
Powoli, z niechęcią odrywając się od podziwiania
krajobrazu, ruszyłem dalej. Na poziomie dwudziestu pięciu
metrów wokół komina szła wąska, pozbawiona poręczy
galeryjka. Zszedłem na nią, trzymając się przyspawanych do
ściany uchwytów.
- Profesor Brown? - zapytałem wychylając się za krzywiznę
komina. Zobaczyłem tam drobnego, starszego człowieczka w
okularach, kurczowo trzymającego się ściany.
- Nie podchodź, bo skoczę! - krzyknął na mnie. - Nie
podchodź bo skoczę, słyszysz?!
- Nie mam zamiaru podchodzić, profesorze - odezwałem się
uspokajającym tonem. - Jestem tutaj po to, aby panu pomóc.
- Aha - powiedział ze złością Brown. - W takim razie
powiedz tym palantom na dole, żeby przestali się wygłupiać.
Nie mogę stąd odejść, dobrze o tym wiedzą, więc niech pomogą
mi się tutaj utrzymać zamiast ciągle przeszkadzać!
- Czy mógłbym się dowiedzieć, dlaczego nie może pan
zejść? Nie wygląda pan zbyt dobrze, może lepiej pana
zmienię? - zaryzykowałem. Żałowałem teraz, że obiecałem
kapitanowi załatwić to bez latania. To byłoby jednak
łatwiejsze.
- Nie da rady - pokręcił głową spoglądając gdzieś w
przestrzeń. - Oni tylko na to czekają.
- Nie może ich pan za to winić - stwierdziłem. - Są
żołnierzami i wykonują rozkazy.
- Wcale nie myślę o tych palantach na dole - odparł sucho
profesor. - Myślę o Onuwolixantrocypianach.
- Ach tak - zgodziłem się. - A kto to?
Spojrzał na mnie niechętnie jakby ganiąc za dyletanctwo.
- To rasa niezwykle okrutnych istot z Cefeusza A -
powiedział z nienawiścią. - Zwabiły ich nasze eksperymenty z
polami Schroedingera i granicznymi konwersjami energii. Ich
statek przybył na orbitę dwa dni temu. Zapoznali się z
sytuacją i postanowili zniszczyć Ziemię. Wystrzelili bombę
energetyczną, która unosi się tam - oderwał jedną rękę od
ściany, wskazując nią gdzieś przed siebie; ludziom na dole
pewnie zamarły serca. - Około trzystu metrów stąd. A jedyna
rzecz, która powstrzymuje ją od wybuchu, to siła mojej woli.
Kontroluję jej zapalnik.
- Niczego tam nie widzę - stwierdziłem włączając na chwilę
superwzrok. - Pusto.
- Ich pociski poruszają się w trzynastym wymiarze -
wyjaśnił Brown. - Dlatego ich nie widać.
Proste i zrozumiałe.
- Dlaczego nie może pan powstrzymywać jej wybuchu z ziemi?
- Moc mojej woli słabnie z każdym metrem. Jeśli przeniosę
sie stąd gdzieś niżej, mogę stracić tę kruchą kontrolę.
- Więc może zastąpi pana ktoś o woli równie silnej jak
pańska? - zaproponowałem. - To może działać!
Profesor ruchem głowy rozwiał moje nadzieje.
- Niestety. - Zapalnik zdążył się już zestroić z moim
mózgiem i nikt inny nie da rady tego przejąć. Naprawdę
wolałbym nie ryzykować.
Czyli impas. Jeszcze raz spojrzałem w górę, w miejsce,
które wskazywał Brown. Faktycznie, coś tam jednak było.
- Mam pomysł - stwierdziłem pewnym tonem. - Źle się stanie
profesorze, gdy pan spadnie w dół; chyba pan to rozumie,
prawda?
Spojrzał mi w oczy i kiwnął ze zrozumieniem głową.
- Ale co...
- Być może, nie poznaje mnie pan, ale jestem Powermanem -
rozluźniłem się i pozwoliłem swojej Mocy błysnąć na chwilę w
oczach. - Moja potęga jest wielka. Mogę użyczyć panu mojej
Mocy, aby zwielokrotnić pańską siłę woli. Wówczas będzie
pan w stanie kontrolować tę bombę z każdej odległości. Co
pan na to?
Zastanawiał się chwilę, nie odrywając ode mnie oczu.
- Zgoda - stwierdził wreszcie. - Niech mnie pan wspomoże.
Skinąłem głową i otworzyłem swój umysł przelewając fale
Mocy do jego mózgu. Na początku drgnął, ale potem zachowywał
się spokojnie. Zajęło to może z minutę.
- Teraz - powiedział patrząc w kierunku bomby. - Możemy
zejść.
Z powrotem wieziono nas w furgonetce. Obu wepchniętych w
znajome szpitalne ubrania z przydługimi rękawami. Byłem
zły, bo po zejściu z komina nie udało mi się wyjaśnić, jaką
umowę zawarłem z kapitanem. Od razu zapakowano nas do
samochodu i zatrzaśnięto drzwi. Brown niczym się nie
przejmował. Przez cały czas patrzył w kierunku instytutu czy
raczej w kierunku wiszącej nad nim bomby.Ależ był z niego
słabeusz! Ja nie musiałbym patrzeć w jej stronę, aby
kontrolować zapalnik.
- To doprawdy zastanawiające, skąd taki wariat jak ty ma
Moc - odezwał się w pewnym momencie.
- Do kogo mówisz? - zapytałem. Wydawało mi się, że było
nas dwóch. A tu nagle pojawił się trzeci i do tego wariat.
- Do ciebie, oczywiście - teraz na mnie spojrzał. - Nigdy
jeszcze nie widziałem na oczy żadnego schizofrenika. Wydaje
mi się po prostu dziwne, że pierwszy spotkany okazał się
mieć w sobie taką Moc.
- Wypraszam sobie - wycedziłem. - Nie jestem wariatem.
- Nie ma się czego wstydzić, jesteś wśród swoich -
zachichotał.
- Odwal się, facet - rzuciłem groźnie. - Najpierw
pożyczasz ode mnie Moc, a potem mnie wyśmiewasz. Sam niczego
nie potrafisz.
Uśmiech znikł z twarzy Browna.
- Poradziłbym sobie i bez twojej pomocy - parsknął
ponuro. - Nie muszę korzystać z pomocy wariata.
- Sam jesteś wariat - krzyknąłem. - Beze mnie jesteś zerem!
- Powtarzam, że poradziłbym sobie sam! - rzucił lodowato.
- Głupi jesteś i tyle - poderwałem się na nogi. - Sam nie
zawiązałbyś sobie sznurowadła!
Profesor poczerwieniał.
- Ach tak?! - wrzasnął. - To zabieraj sobie tę swoją Moc!
Nie potrzebuję jej!
- Bardzo dobrze! - wyciągnąłem ręce w jego kierunku i
przywołałem cząstkę, której mu użyczyłem. - Wypchaj się!
- Sam się wypchaj! Jesteś...
Nigdy, niestety, nie dowiedziałem się, kim według niego
jestem, gdyż nagle całą okolicę rozświetliło upiorne
światło, przez tylne okna wdarł się oślepiający blask i
powietrze przeszył ogłuszający grzmot gigantycznej
eksplozji.