Wójcik Sebastian - Nie ma mijętkiej gry
Szczegóły |
Tytuł |
Wójcik Sebastian - Nie ma mijętkiej gry |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wójcik Sebastian - Nie ma mijętkiej gry PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wójcik Sebastian - Nie ma mijętkiej gry PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wójcik Sebastian - Nie ma mijętkiej gry - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SEBASTIAN WÓJCIK
ni ma mientkiej gry
Dokonawszy wirtualnej zbrodni, kurator wynurzył się do świata żywych. Rozejrzał
się po obszernym gabinecie. Grzązł tu chyba z godzinę i nic nie załatwił. Skupił
wzrok na tłustym człowieczku nerwowo dygocącym za biurkiem. Ach, znowu Nowak.
Więc ofiara żyła jednak i nawet wydawała dźwięki. Postanowił się wsłuchać.
- ...nie możesz go wypuścić. Szczepanik nigdy nie zaaklimatyzuje się w
społeczeństwie. To w sumie dziecko, tylko go skrzywdzisz.
Kurator skrzywił się zniecierpliwiony. Z kurduplem zza biurka spotykał się po
raz dziesiąty. Żaden dyrektor ani tym bardziej właściciel więzienia nie był
skłonny do współpracy, ale ten okazywał się obłudny do granic dobrego smaku.
Może właśnie dlatego trzeba rzecz wyświetlić. Tak dla ambicji czy honoru, żeby
zapiąć wszystko na ostatni guzik. No cóż, grubas dostanie propozycję nie do
odrzucenia.
- Słuchaj pan, dyrektorze Nowak, bo powiem coś ważnego. Zawsze karmiłeś mnie
bzdetami, ale trudno. Nikt nie robił mi takich trudności jak ty, chociaż
przynosiłem ci drogie zabawki... to też nieważne. Mimo wszystkich afrontów,
przybywam do ciebie z fajną propozycją. Otóż odpuszczam sobie. Po raz pierwszy i
ostatni. Zostawię ci twojego Szczepanika. Mało tego, nigdy już mnie tutaj nie
zobaczysz. Interesujące? - Nowak zamarł w bezruchu, zdawał się wisieć w
powietrzu. - Widzę, że tak. Jeśli w to wchodzisz, mów szczerze, do czego jest ci
potrzebny ten małolat.
- Tak, tylko widzisz, Jasiu... dlaczego miałbym ci wierzyć?
- Właśnie złożyłem uroczystą deklarację: kończę działalność.
- Ach, tak ? - ucieszony Nowak podrapał się po głowie i płynnym ruchem sięgnął
do szuflady. Wyciągnął z niej małą drewnianą figurkę. Mierzyła najwyżej dziesięć
centymetrów; jej twarz miała orientalne rysy. - Wojownik Batu-chana. To figura
szachowa, goniec w zamyśle. Mam też drużynę Henryka Pobożnego. To wystarczy,
żeby stoczyć bitwę pod Legnicą... Zresztą obejrzyj wszystko. Sam mogę patrzeć
godzinami, bo każdy ludzik jest inny. Perfekcyjna robota. - Grubas podał
kuratorowi złożoną szachownicę.
Rzeczywiście, szczegóły ubioru i uzbrojenia odtworzone były z nieludzką
precyzją. Figurki krzyczały, niektóre atakowały z furią, inne uchylały się przed
niewidzialnym ciosem.
- Wot i wszystko - wyjaśniał dalej Nowak. - Szczepanik ma letką rękę, jak sam
mówi, ale to ja odkryłem w nim talent. Zaczął pracować zaraz po twojej ostatniej
wizycie. Pierwszy komplet figur sprzedałem za trzydzieści tysięcy, jemu dałem
dziesięć. Nad tym tutaj pracował cztery miesiące, wart jest dwa razy tyle. Tym
razem domaga się połowy. Cóż, ni ma mientkiej gry, trzeba będzie zapłacić.
Kurator złożył figurki do pudełka. Słowo się rzekło, guzik zapięty, czas się
zmywać.
- Dobrze, zatem żegnaj. - Wychodząc sięgnął po złotą zapalniczkę leżącą na
biurku. - Nigdy nie cieszyłeś się z moich prezentów. Dam ją komuś innemu.
W oddali ktoś zamachał ręką. Pomarańczowy płaszcz wyraźnie odcinał się od bujnej
zieleni włodawskich lasów. Kurator wahał się chwilę, ale wcisnął hamulec. Po raz
pierwszy od dziesięciu lat zabrał autostopowicza. Niewysoki mężczyzna usiadł w
fotelu obok. Miał bujną, niemodną fryzurę i duże, równie niemodne okulary.
Wymienili kilka standardowych zdań, potem zaległa niezręczna cisza - gość
wydawał się spięty. Kurator raz po raz zerkał na prawo, w końcu zagaił:
- Zdaje się, że pana skądś znam.
- Mieszkam w Starym Brusie. Dość często sprzedaję grzyby przy drodze, może
dlatego. Dzisiaj też mam trochę, wiozę je na targ do Lublina. - Autostopowicz
patrzył przez chwilę w milczeniu przed siebie. - Może nie ma to specjalnego
znaczenia, ale zawsze wolę się przedstawić: Piotr Mizgalski.
Kurator zacisnął zęby. Skoro go zabrał, wypadałoby odpowiedzieć. Już dawno
postanowił rozpocząć nowe życie, ale stare nawyki tak trudno zmienić. Dlaczego
wciąż się asekuruje? Jest dwudziesty września, to już koniec. Nic nie może się
stać.
- Jestem Jan Widacki i fakt, że to mówię, ma specjalne znaczenie - wyjawił,
dziwiąc się, że długo tłumiona potrzeba zwierzeń dopadła go w końcu. - Wie pan,
dlaczego pana zabrałem? Bo chcę się podzielić swoją radością. Czuję wielką ulgę.
Tak, jakbym pierdnął po dziesięciu latach nadętych jelit... To chyba nie brzmi
zbyt osobiście? Mam kontynuować?
Pasażer wahał się przez chwilę.
- Bardzo proszę, zwłaszcza że zaczyna się efektownie.
- Jestem albo raczej byłem kuratorem penitencjarnym. Licencjonowanym, czyli
prywatnym. Wie pan, kto to taki?
- Hm, uważam się za człowieka oczytanego, ale żyję na uboczu. Las jest moim
domem i źródłem dochodów. Mam wrażenie, że wszystko, co pan powie, będzie dla
mnie odkryciem.
O, jakiś leśny inteligent. Widacki prowadził chwilę w milczeniu, układając w
zdania rozbiegane myśli.
- Moja praca polega na wypuszczaniu ludzi z więzienia. Technicznie wygląda to
tak, że jeżdżę od miasta do miasta, oglądam listę odsiadkową, akta sprawy,
raporty kryminologów, klawiszy, psychologów, lekarzy itd. Potem wybieram
kandydatów, robię wstępny odsiew i w końcu serię rozmów. Jeśli pominąć zamachy
stanu, szpiegostwo, sprawy wojskowe i terroryzm, jestem wszechwładny. Jestem też
bezradny w przypadku recydywistów. A teraz najważniejsze, dostaję duże
pieniądze. Wie pan, że za wypuszczenie mordercy dostałbym sto tysięcy? Tylko że
jest jeden haczyk, do końca życia taki człowiek nie może popełnić żadnego
przestępstwa z winy umyślnej. Mówi się, że jest na gwarancji; ja jestem
gwarantem, rzecz jasna. Dlatego, jeśli typ ukradnie potem z półki czekoladę, ja
płacę sklepikarzowi dwadzieścia tysięcy, a potem jeszcze drugie tyle do kasy
państwowej za usterki projektu resocjalizacyjnego. Z drugiej strony, to może
trochę przewrotne, ale kieszonkowiec, który nie wzbudzi zaufania jakiegokolwiek
kuratora, może przesiedzieć w pudle aż do śmierci. Ale co to za dożywocie. Zna
pan tego piosenkarza... ee, Le Roi? Jeździ z koncertami po całym kraju. Tyle że
za kurtyną czuwa klawisz.
Ależ się chłopcy kiedyś napalali. Niech pan pomyśli, dzięki jednemu
zdesperowanemu zięciowi w ciągu tygodnia mogli zarobić na willę. Nic dziwnego,
że przewracało im się w głowach. A potem biedacy dowiadywali się smutnym
wieczorem, że ich pupil zarżnął także teścia. Płacili pięćset tysięcy kary,
przeważnie tracąc cały zgromadzony majątek oraz dożywotnio licencję kuratora.
Kilku do dziś spłaca długi, dwóch popełniło samobójstwo. Dlatego potem
wprowadzono dodatkowe aplikacje. Przez trzy lata jesteś kuratorem z urzędu.
Pieniądze śmieszne, za to odpowiedzialność żadna. Tylko jak się zbłaźnisz, nie
dostaniesz nigdy licencji.
- A pan? Był pan nieomylny?
- Nie, wspomniałem przecież o czekoladzie. Na szczęście, gość szybko wykorkował
- Widacki uśmiechnął się. - Nigdy nie miałem absolutnej pewności, że mi klient
nie nawali, ale próbowałem go urobić. Z każdym kandydatem rozmawiałem dziesiątki
razy. Gdy wychodził, załatwiałem mu pracę, czasem mieszkanie, przysyłałem
prezenty na gwiazdkę. A jednemu rozwaliłem rower, żeby do knajpy nie jeździł.
Byle tylko się nie stoczył, bo to moja i jego klęska. - Widacki rozluźnił się,
za to grzybiarz, niby żując gumę, nieudolnie ukrywał napięcie. Ręce mu trochę
drżały.
- Czegoś chyba nie rozumiem. Tacy ludzie mogli pana szantażować w stylu: "Dawaj
działkę od swojej premii, bo zrobię coś nieprzemyślanego".
- Hm, przypomniał mi pan sytuację ze studiów. Zadałem podobne pytanie
profesorowi. A on na to: "Wypuszczaj tylko takich, którzy nie będą cię
szantażować". Oczywiście stosowałem różne zabezpieczenia. Najczęściej więźniowie
nic o mnie nie wiedzieli. Siedziałem za szybką-niewidką, używałem modulatora
głosu. Trudno szantażować kogoś tak nieuchwytnego, tym bardziej że na wolności
kontaktowałem się często przez osoby trzecie. Zresztą wielu z nich rozumiało, że
to dla nich gówniany interes. Ryzykowali dożywocie albo i stryczek.
Chwilę jechali w milczeniu. Widacki włączył radio i poczęstował pasażera gumą do
żucia. Uwielbiał tędy jeździć, bliskość lasu uspokajała go. Dlatego właśnie
celowo wydłużał trasę do Lublina. Gość obok nie odzywał się, ale kurator wyczuł,
że oczekuje na ciąg dalszy. Postanowił kontynuować.
- Ja postanowiłem być sprytny. Wybrałem strategię, która oznaczała znacznie
mniejsze dochody, ale i tak mogę już sobie pozwolić na sielankowe życie
rentiera. Otóż na szczęście nie musieliśmy udzielać gwarancji dożywotnich.
Wystarczą trzy-cztery lata. Potem przedłużałem albo oddawałem sprawę urzędnikom.
Dzisiaj mam wielkie święto, bo ułożyłem sobie robotę w ten sposób, że wszystkie
kontrakty straciły ważność właśnie dziś w południe. - Widacki zamyślił się na
chwilę. Z wahaniem dodał: - Wszystkie, poza jednym. Zaraz, jak on miał na
nazwisko? Mi... Mintaj?
Kurator świetnie poruszał się w systemie, bo go akceptował. Rządziło nim prawo
jednego błędu: społeczeństwo wybaczy ci wszystko, oprócz recydywy. Kogo
powtórnie złapią za kradzież samochodu, dostaje dożywocie; drugi wyrok za
rozbój: do piachu. Jest w tym bezwzględność, ale i cudowna prostota.
Obie te cechy nowego prawa karnego Widacki poznał na swojej pierwszej rozprawie,
przed sądem powiatowym w Chełmie. Skazanym był murarz matkobójca. Po ogłoszeniu
wyroku odbyła się licytacja. Ustami pełnomocników każdy z właścicieli prywatnych
zakładów karnych deklarował, jaką minimalną kwotę dotacji jest gotów pobrać od
państwa w zamian za przyjęcie więźnia pod swój dach. Oczywiście wygrywał ten,
kto żądał najmniej. Ale to już przeszłość - często to właściciele więzień gotowi
są wyłożyć kasę, zwłaszcza na fachowców.
Mechanizm cały czas smarowany jest przez pieniądze. Gliniarze dostają godziwe
premie za chwytanie przestępców, kuratorzy za ich zwalnianie. A i sami
więźniowie mogą nieźle zarobić, dysponując odrobiną chęci, dwojgiem rąk i masą
czasu.
Zadzwoniła komórka. Nie przestając kiwać głową w rytm muzyki kurator mruknął do
autokierowcy:
- Odbierz.
W aparacie cicho trzasnęło.
- ...cześć Janek! Marcin z tej strony.
- No, cześć. Co u ciebie?
- W porządku. Słyszałem, że jesteś we Włodawie. Prawda to?
- Poniekąd. Jestem w Lublinie.
- Przypominasz sobie, Jasiu, dowcip o Nowaku? Dlaczego wykupił działkę na
Pustyni Błędowskiej? - rozmówca nie czekał na odpowiedź. - Żeby zagonić
skazańców do budowy piramid. I patrz, co się okazuje, podobno ma stawiać katedrę
we Włodawie. Rozmawiałeś z nim?
- Nazwał to programem edukacyjnym. Więźniowie budują gotycką katedrę w
średniowiecznych strojach, średniowiecznymi metodami. Sprzedaje już wycieczki
szkołom. Aha, przerabia też knajpę w pobliżu. Oczywiście, odlot totalny - przed
wejściem wkładasz lniane sukmany, pijesz sikacze z cynowych kubków, płacisz
denarami. Z tarasu piękny widok na plac budowy.
- Zdaje się, że facet ma łeb do interesów.
Wysiadłszy z samochodu Widacki stwierdził brak portfela. Nerwowo obmacał
kieszenie. Tak, z całą pewnością nie miał go. Spróbował odtworzyć ostatnie
wydarzenia. Najpierw wysadził Mizgalskiego koło PZU, potem zadzwonił Marcin...
Aha, wcześniej autostopowicz-grzybiarz postanowił postawić wiaderko ze zbiorami
na kanapie z tyłu. Odwracając się, niby niechcący, wysypał trochę prawdziwków
kuratorowi na kolana. Natychmiast skrzętnie je pozbierał. To wtedy musiało się
zdarzyć. Skurwiel! A zapowiadał się taki piękny dzień. Może poszukać gościa na
targu? Bez sensu, pewnie ta jego gadka też gówno warta.
Minęło kilka dni. Widackiego po wieczornym powrocie z miasta przywitała
mrugająca dioda automatycznej sekretarki. Rzucił okiem na panel: jedno długie
nagranie. Nalał sobie dżinu, wrzucił kostkę lodu, włączył dźwięk i usiadł w
fotelu.
- Dobry wieczór panu, panie kuratorze. Mówi pasażer spod Włodawy. Na wstępie
prośba: proszę wysłuchać nagrania w samotności... Już?
To ja ukradłem panu portfel, potrzebowałem numeru telefonu. Było to łatwiejsze
niż szukanie pretekstu, żeby pan mi dał wizytówkę. Ale do rzeczy. Wiele mi pan o
sobie powiedział, teraz kolej na mnie.
Dziesięć lat temu nazywałem się Paweł Misztal. To ja jestem pańskim jedynym
dożywotnio gwarantowanym. Wypuścił mnie pan w nadziei, że wkrótce umrę na
białaczkę. Lekarze dawali mi najwyżej sto dni życia. Postanowiłem panu pomóc w
podjęciu decyzji. Ogoliłem głowę, mimo że włosy same wychodziły mi garściami. Od
naszego przyjaciela Nowaka dostałem cienie do powiek, on też nie chciał mnie u
siebie. Pracowałem trochę nad mimiką. Chociaż był pan schowany za weneckim
lustrem, wiedziałem, że wszystko to robi na panu wrażenie. W końcu się udało.
Zaraz po wyjściu kupiłem fałszywą tożsamość. Nakradłem sporo swego czasu, więc
starczyło na przeszczep szpiku, a nawet na drobną operację plastyczną. Niestety,
choroba powróciła. Tym razem z całą pewnością nie przeżyję do końca roku, nie
mam złudzeń. Nie mam też pieniędzy. W tej sytuacji spadł mi pan jak z nieba. Cóż
za pomyślny zbieg okoliczności. W dodatku był pan łaskaw się zdekonspirować, a
nawet bezwiednie podsunął mi pan plan, o którym teraz powiem.
Dziś o piątej rano pojechałem do hipermarketu Ygreq w Lublinie. W pobliżu
kontenera na śmieci składują tam niepełnowartościową żywność, na przykład
pogniecione puszki, napoje tuż przed końcem ważności i tak dalej. Sprzedawać
tego nie wolno, więc dyrekcja wspomaga dom dziecka, ten imienia Owsiaka. Już
parę miesięcy temu dogadałem się z ochroniarzami, podobnie jak wielu innych
oszczędnych ludzi. Wybieram sobie wiktuały i płacę agentom za nieuwagę. Tym
razem sierotki miały dostać nieco przejrzałe arbuzy, czyli znów miałem
szczęście. Za pomocą strzykawki i igły umieściłem wewnątrz każdego z owoców
trochę trucizny. Jest to wywar z muchomora sromotnikowego i paru innych...
zresztą wie pan, że znam się na grzybach. Dowiedziałem się, że dzieci zjadły
arbuzy dziś, to znaczy dwudziestego czwartego września, na deser. Wieczorem,
czyli zapewne w momencie, gdy słucha pan nagrania, przewiduję pierwsze objawy
zatrucia. Niewykluczone ofiary śmiertelne. Ach, proszę sobie nie przeszkadzać,
dyrekcja domu dziecka już jest uprzedzona.
Od pana chcę pieniędzy. Wystarczy mi dwieście tysięcy złotych, nie jestem
pazerny. W zamian nikt nie dowie się, czyj podopieczny popełnił czyn tak ohydny.
W przeciwnym razie zgłoszę się na policję i wyznam wszystko, jak na spowiedzi.
Możliwe, że zlinczują mnie na miejscu. Gdybym był zdrowy, przejąłbym się tą
ewentualnością. Ale teraz najważniejsze, że dopadną też pana. Straci pan...
zresztą to chyba jasne. Ma pan tydzień na wpłatę całej sumy. A teraz podaję bank
i numer konta.
Przez pierwszych sześć trudnych, nocnych godzin kurator był w szoku. Siedział w
fotelu, zasłaniając twarz dłońmi. Potem był wściekły tak bardzo, że zagryzał
wargi do krwi. Przypomniał sobie bladą twarz sprzed dziesięciu lat. Śmiertelnie
chory, roztrzęsiony, skopany przez życie inteligencik, zdawał się przynosić
fortunę na talerzu. Gdy znikł za bramą, Widacki czuł się, jakby zadrwił z władzy
i zarazem dał pstryczka Panu Bogu. A ten pieprzony cwaniaczek miał czelność nie
umrzeć. A teraz... e, nie ma co się rozczulać, trzeba działać.
Dopiero tuż przed świtem po drugiej szklance dżinu kurator zaczął myśleć. Nawet
mając pieniądze Misztal nadal będzie go gnębił, a z całą pewnością, kiedy kasa
mu się skończy. Nie ma co liczyć, że facet wcześniej wykorkuje. W tej sytuacji
trzeba grzybiarza zlikwidować. Tylko gdzie go znaleźć? Misztal mógł korzystać z
konta gdziekolwiek na świecie, w Starym Brusie raczej nie został. Cholera, a
jeśli facet zmyje się z kraju i wtedy sypnie? W Afryce byłby nieuchwytny.
Bez specjalnych nadziei Widacki zbliżył się do szafy, gdzie na kasetach wideo
trzymał zapis tysiąca siedmiuset godzin rozmów z więźniami. Pogmerał w rogu
górnej półki. Jest! Niezręcznym ruchem wsunął kasetę do szczeliny pod ekranem. A
teraz trzygodzinny wywiad z wampirem - mruknął i uśmiechnął się w duchu.
Wielogodzinny seans bardzo kuratora rozczarowywał, także dlatego, że Misztal był
kiepskim aktorem. To niesamowite, że Widacki dopiero po latach rozszyfrowywał
jego pozę. Skazaniec ględził i ględził, jego słowa zlewały się w potoki banałów,
przerywane stęknięciami udawanego cierpienia. Czy zdradzi się w końcu z czymś
istotnym?
...zgwałciłem ją, bo nie chciała oddać się dobrowolnie. Może z biegiem czasu bym
ją przekonał, ale choroba oszpecała mnie w szybkim tempie...
Nie, to nie na temat. O, tu jest coś ciekawego:
- Co byś zrobił, gdybyś miał dużo pieniędzy?
- Jak dużo?
- Powiedzmy sto, dwieście tysięcy.
Długa chwila ciszy.
- Pojechałbym gdzieś. Lubię odludzia, miejsca, gdzie nikt się na mnie nie gapi.
Lubię wielkie łąki i lasy. Chyba wyruszyłbym w tajgę. Nie, już wiem! Poleciałbym
do Brazylii, do Amazonii. Tak, zaszyłbym się w gąszczu, szukałbym Indian, złota,
powędrowałbym do Andów.
Widacki podrapał się po podbródku.
- Do Brazylii, powiadasz. Trzymam cię za słowo.
LO 9090, lot do Rio do Janeiro, międzylądowanie w Madrycie. Od tablicy
informacyjnej Widacki rozpoczął swój codzienny obchód Okęcia. Oczywiście nie
mógł liczyć na pomoc przewoźników czy biur podróży - prawo o ochronie danych
działało z zadziwiającą skutecznością. Jeśli nawet Misztal figurował w ich
bazach, to pewnie pod fałszywym nazwiskiem. Kuratorowi pozostało tylko liczyć na
łut szczęścia. Zmieniał co parę godzin uczesanie i koszulę, by nie zwracać uwagi
antyterrorystów. Jeszcze trochę i go wylegitymują.
Drobnym krokiem do męskiej toalety wszedł mały, lekko zgarbiony mężczyzna.
Czyżby on? Jezus, Maria, to on! A więc jest sprawiedliwość na tym świecie.
Według obserwacji Widackiego w toalecie było jeszcze dwóch ludzi, należało zatem
poczekać. Pierwszy wreszcie wychodzi, jeszcze tylko ten Chińczyk. No, nareszcie.
Teraz!
Misztal zapinał rozporek. Nagle poczuł przenikliwy ból w pośladku. W pierwszej
sekundzie stracił czucie w kończynach, w drugiej osunął się na ziemię. Chwila
ciemności. Znajoma twarz zafalowała Misztalowi przed oczami. Znajomy facet,
który wlecze go do kabiny.
- Cóż za pomyślny zbieg okoliczności, spadasz mi jak z nieba. Kłania się Jan
Widacki. Właśnie dokonałem małej iniekcji. Zdaje się, że użyłem twojego
ulubionego narzędzia, umrzesz za dwie minuty. Niestety, trucizna nie jest z
grzybków... no, nieważne, nie jestem specjalistą. - Nagłym ruchem kurator
chwycił Misztala za grzywkę. Peruka oderwała się z przeciągłym mlaśnięciem. -
Wiesz, najpierw byłem na ciebie wściekły, potem tylko zniecierpliwiony. Sporo mi
namieszałeś w życiu. Jak namolny insekt, który nie docenia szansy okna otwartego
na wolność. Ty wracasz i kąsasz, burzysz moje poczucie ładu i sensu... - Misztal
usłyszał, że ktoś wchodzi do toalety. Chciał krzyczeć, ale nie mógł nawet
drgnąć. Siedział na zamkniętym sedesie, trzymany za ucho przez oprawcę. Kolejne
kroki, tym razem zmierzające do wyjścia. - Wybacz, że mówię ci ty, ale zgodziłeś
się na to w swoim czasie. Mam nadzieję, że już nie czujesz bólu. Ni ma mientkiej
gry, jak powiada nasz przyjaciel Nowak. Żegnaj.
W istocie jego ofiara już nie żyła. Widacki wyciągnął z torby butlę ze stężonym
kwasem solnym i ostrożnie oblał nim głowę i dłonie trupa. Miał w torbie kilka
innych specyfików - dla utrudnienia identyfikacji zwłok powinien zniszczyć także
zęby. Straszny smród i gryzące opary wypełniły kabinę, a w chwilę potem całą
salę. Kurator wycofał się pospiesznie.
Wracając czuł coś w rodzaju ulgi albo nawet radości. Nie mąciły jej nawet koguty
radiowozów pędzących w przeciwnym kierunku. Miał teraz ochotę na długi, bardzo
długi urlop, w zasadzie pierwszy od dziesięciu lat. Zatrzymał wóz na poboczu.
Wysiadł i patrząc w niebo rozprostował kości. Właśnie startował samolot.
- Brazylia? Czemu nie.