Zaciura Lech - Real life
Szczegóły |
Tytuł |
Zaciura Lech - Real life |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zaciura Lech - Real life PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zaciura Lech - Real life PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zaciura Lech - Real life - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LECH ZACIURA
real life
no need to be afraid
no need to be afraid
it's real life...
JOHN LENNON
Wysoko na czystym niebie południowej Vantei krążyła transportowa
awionetka. Ewentualnemu bserwatorowi z ziemi trudno byłoby ją dostrzec,
musiałby jednak usłyszeć uporczywe buczenie zdezorientowanego
mechanicznego trzmiela. W górze, we wnętrzu samolotu, trzy osoby nerwowo
szykowały się do akcji.
- Dobrze jest, nagranie będzie czyste i wyraźne - mówił potakując sam
sobie ruchem głowy szczupły mężczyzna pochylony nad otwartą walizeczką, w
której znajdowała się przenośna aparatura. - Pan Winston będzie
zadowolony.
- Słyszysz, Barney, będzie dobrze - powiedział obficie pocący się grubas
do trzeciego, który kulił się obok. Barney garbił się nie tylko z powodu
niskiego sufitu w samolocie. Wyglądał jak wybierający się w niepogodę
turysta, tyle że zamiast turystycznego plecaka miał założony spadochron. W
jego oczach, w postawie widać było strach zmieszany z determinacją i
kłapouszym pogodzeniem się z wyrokami losu (wiem, że to zła odpowiedź, ale
proszę zaznaczyć C...). Próbował wszakże zachować resztki własnego zdania.
- Liam powiedział, że dobrze się nagra, a nie że dobrze wyląduję. Nie
wciskaj mi, Zanetti, że to znaczy to samo.
- Nie denerwuj się, Barney. Przecież widzisz, że procedury podporządkowano
temu, żeby impreza była bezpieczna i skończyło się sukcesem.
Barney tylko machnął ręką, Zanetti otarł zroszone czoło i policzki.
- Wszystko jest sprawdzone. Pamiętasz, co masz robić, gdyby były kłopoty z
głównym spadochronem? - sięgnął do sprzączek.
- Pamiętam - burknął Barney, odtrącając jego dłoń. - Po cholerę zgodziłem
się na to wariactwo...? W dodatku za tak nędzne pieniądze. Pierwszy w
życiu skok.
- Przecież o to chodzi. O świeże, pełne adrenaliny przeżycia. I wcale nie
dostaniesz za to nędznych pieniędzy. Rzecz w tym, że chcesz je władować w
ratowanie upadającego kina, a na to żadna suma nie wystarczy. Nie te
czasy, Barney, ludzie chcą innej rozrywki. I właśnie na nią mamy od Pana
Winstona zamówienie. Sam się zgłosiłeś.
- Zaczynajmy już - odezwał się głucho Liam, pochylony nad rejestratorem. -
Elektrody są dobrze umocowane, zapis działa, a my krążymy na autopilocie,
niczym urżnięci komandosi i wypalamy benzynę. Miejmy to za sobą.
- Racja - przytaknął Zanetti gorączkowo. - No, Barney, po prostu przełam
się i skocz. Policz do piętnastu i pociągnij za rączkę. Pamiętasz...
- Jezu, pamiętam, przestań.
Zanetti otworzył właz i przezornie uskoczył w kąt. Do wnętrza samolotu z
hukiem wdarło się powietrze.
- Spadochron zostaw na miejscu. Elektrody i nadajnik schowaj do kieszeni
kurtki. Teren jest miękki, ale nawet w razie kontuzji przy lądowaniu bez
trudu dotrzesz do którejś z wiosek. Do zobaczenia w Caverdee!
- Liam?
Nie unosząc głowy, Liam pomachał mu dłonią.
- Na razie.
Barney stanął w otwartych drzwiach samolotu. Z niesamowitą jasnością
uświadomił sobie, że nie skoczy. Popatrzył w dół. Nie skoczy. Jak przez
ścianę z waty słyszał pokrzykiwania, zachęty Zanettiego. Ten wołał o
pięknym skoku do ciepłego basenu, o pozycji, jaką przyjąć w czasie lotu, o
premii od Pana Winstona, o happy endzie. Potem było jeszcze warknięcie
Liama, żeby Zanetti stulił mordę. Barney zamknął oczy i postąpił krok do
przodu.
Uderzenie lodowatego powietrza zaparło mu dech i momentalnie otrzeźwiło.
Zrobił to, nie było odwrotu. Wszelkie słowne i filmowe instruktaże o
panowaniu nad ułożeniem ciała w powietrzu okazały się diabła warte. Spadał
jak worek kartofli.
Raptem przypomniał sobie, że ma odliczać. Uznał, że do dziesięciu już
doszło, szybko doliczył do pięciu i pociągnął za uchwyt zwalniający główny
spadochron. Rozległ się łopot materiału, ale oczekiwane szarpnięcie
towarzyszące otwarciu czaszy i wyhamowanie lotu nie nastąpiło. Spojrzał w
górę, linki były splątane. "Skurwysyny"! To jest celowe: realizujemy
nagranie pełne adrenaliny, a cóż może dostarczyć więcej adrenaliny niż
spadochroniarz-nowicjusz wychodzący cało z wielkiej opresji? To dlatego
Zanetti tyle razy przypominał, co robić, gdy zawiedzie główny spadochron!
Być może sprawiła to wściekłość, ale nie stracił zimnej krwi. Po krótkiej
szamotaninie odczepił bezużyteczną powłokę, która z furkotem odleciała w
górę. Odnalazł uchwyt zapasowego i pociągnął go z determinacją. Wiedział,
że zachowuje się nieporadnie, ale było oczywiste, że zdążył. Dobrze to
sobie, dranie, wyliczyli.
Zapasowy spadochron wyskoczył radośnie z torby.
Obije Zanettiego i Liama, jak już będzie po wszystkim, a może i dotrze do
samego Winstona.
Nagle krew ścięło mu w żyłach. Czasza zapasowego spadochronu nie otwierała
się i nie miała szans się otworzyć. Rozwinięty materiał, łopocząc, ciągnął
się jak flak za plątaniną linek.
Nieprawda, pomyślał Barney.
Przed oczyma przebiegł mu kalejdoskop całego nieciekawego życia. Trzy
sekundy później roztrzaskał się o trawiaste równiny Vantei.
Sven Garriott wyglądał na starca i czuł się jak starzec, choć ledwie
dobiegał pięćdziesiątki. Siedział w fotelu na kółkach na tarasie szpitala
i właśnie odchylił się lekko od oparcia w atroficznym geście powstania,
aby powitać gościa, niejakiego Iana Hagena. W tym prawniku wszystko było
częścią profesji: ubiór, postawa, uścisk dłoni (pewny, lecz niezbyt
mocny), starannie wyważony wyraz zatroskania o chorego połączony z
dyskretnym dystansem wobec klienta.
Właściwie bez wstępów przeszli do konkretów.
- Z całym szacunkiem dla pańskiego poczucia krzywdy i wyjątkowości, muszę
powiedzieć, że sprawa jest trudna.
- Domyślam się. Napaliłem się na ekscytującą zabawę, a wpadłem w gówno.
Chcę dorwać drania, który mnie tak urządził.
- Kłopot polega na tym, panie Garriott, że w świetle prawa pan także jest
przestępcą. W dodatku pański postępek, proszę wybaczyć, nie wzbudza
współczucia. Nabył pan nagranie na czarnym rynku, gdzie krążą zapisy
przeżyć z wyjątkowo odrażających wyczynów. W potocznej opinii spotkało
pana to, na co pan zasłużył. Co oczywiście nie zmienia faktu, że na
podstawie pańskiego doniesienia winowajcy będą ścigani.
Sven Garriott oderwał dłonie od poręczy fotela. Palce miał zbielałe i
drżące.
- Cóż, mogę tylko przysiąc, że nie zamierzałem zgwałcić małej dziewczynki,
lecz jedynie skoczyć na dziko ze spadochronem.
- Zatem skoczył pan...
- To potworne, co oni zrobili. Postawili tego nieboraka w obliczu śmierci,
po czym dali mu nadzieję ratunku, aby natychmiast ją odebrać. Sam moment
śmierci jest tu doprawdy niczym.
Garriott rozejrzał się, spojrzał na swoje drżące palce, na paznokcie.
- Widzi pan - podjął - zawsze byłem człowiekiem bardzo sprawnym fizycznie
i cieszyłem się tą sprawnością; szukałem w życiu mocnych, ciekawych
wrażeń. Realnych, własnych wrażeń, a wykończyły mnie cudze. Ot, ironia.
Lekarze mówią, że z tak masywnego zawału mało kto wychodzi z życiem. Żyję
wszakże, ale nawet jeśli doczekam się przeszczepu, w porównaniu z tym, jak
żyłem dotąd, czeka mnie już tylko wegetacja.
- Przykro mi.
- Nie zapudłują mnie w takim stanie, co?
- Zgadza się. Prawie na pewno nie pójdzie pan do więzienia, choć zapewne
dostanie pan wyrok.
- A ja pamiętam dużo. Gdyby ktoś odważył się odtworzyć sobie zapis skoku
Barneya, dowiedziałby się bardzo wiele o autorach tego wyczynu,
wystarczająco wiele, żeby ich odnaleźć i zaaresztować, a w śledztwie
szukać dalszych ogniw. Mogę i chcę przekazać to, co wiem o mężczyznach z
awionetki, a także o Winstonie.
Ian Hagen ożywił się.
- Winston? Nazywają go Panem Winstonem. Nikt nie jest pewien, czy pierwszy
człon to forma grzecznościowa, czy integralna część jego... imienia?
Przydomka? Ściga go prawo na całym świecie. Dużo pan o nim wie, Garriott?
- Wcześniej niewiele. Teraz więcej. I tyle jeszcze, że chciałbym mu puścić
dziesięć razy pod rząd nagranie Barneya.
- Pan Winston - kontynuował prawnik - to tajemnicza i bardzo groźna postać
na rynku nielegalnych nagrań; wymyśla i produkuje spektakularne przeżycia.
Nie on jeden robi ekstremalne rejestracje, ale nagrania Winstona mają w
sobie coś dodatkowego, co odróżnia je od sieczki. Jak pan się przekonał,
sięganie po nie to rodzaj rosyjskiej ruletki: przeżycia mogą okazać się
równie dobrze ekstazą, jak traumą. Co jest naprawdę na kasecie od Pana
Winstona, użytkownik dowiaduje się odtwarzając ją. Żadnych licencji,
gwarancji... A mimo to są coraz częściej nabywane.
- Byłem przekonany, że kupuję dobry towar - powiedział Sven Garriott. - To
niesłychane, że takiemu typowi nikt się jeszcze nie dobrał do dupy.
- Nikt nie lekceważy Pana Winstona, wprost przeciwnie - odrzekł Hagen. -
Niemniej bardzo szybko powiększa on swoje wpływy. Na dobrą sprawę nie
wiadomo nawet, czy to jedna osoba, czy cała organizacja. Najwięcej
informacji o nim zawarte jest w samych nagraniach; to wiedza, którą o
Winstonie mają sami nagrywani. Analizatory zapisów są wciąż
niedoskonałe...
- Czyli, aby poznać wroga, trzeba wziąć udział w ruletce - zachichotał
Garriott, zanosząc się kaszlem.
Prawnik pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Otóż to.
- W takim razie będę zeznawał - postanowił Sven Garriott.
- Bardzo pomoże pan wymiarowi sprawiedliwości, a ja obiecuję reprezentować
pana jak najlepiej - zadeklarował Ian Hagen.
Po krótkich uprzejmościach pożegnali się i prawnik ruszył w głąb hallu.
Odwrócony plecami Garriott słyszał, jak po drodze wpada na pielęgniarkę:
niewyraźna wymiana zdań, a wreszcie grzeczne przeprosiny Hagena. Miła
panna Martand na dyżurze. Chory mężczyzna uśmiechnął się. Dochodziła
godzina szesnasta - pora na leki. Frances Martand pochyliła się nad nim,
pięknie pachniała.
- Życzy pan sobie więcej wody do popicia?
- Tak, poproszę.
Podniósł szklankę do ust, kątem oka ujrzał, jak pielęgniarka odsuwa
serwetkę zakrywającą część tacki z lekami. Pod spodem leżała mała
strzykawka.
- Mam panu przekazać pozdrowienia od Pana Winstona - powiedziała Frances
miękko.
Wprawnym ruchem ujęła strzykawkę i przez materiał spodni wbiła igłę w udo
Garriotta.
Patrzył jak zahipnotyzowany. Próbował krzyknąć, lecz głos uwiązł mu w
gardle. W głowie miał szum, obrazy rozmazały się. Usłyszał charkot, z
daleka dobiegło zwielokrotnione echo tłukącego się szkła, po czym zamknęła
się nad nim cisza i ciemność.
Największy problem... Główny problem... Skup się, skup, do cholery. Włącz
szare komórki! Tymczasem szare komórki wciąż pozostawały w stanie nokautu.
Ed van Roost uznał w końcu, że szklaneczka szkockiej będzie najlepszym
rozwiązaniem. Nie pogorszy już niczego. Skoro się wcale nie myśli, to
trudno jeszcze bardziej nie myśleć - to się nie stopniuje. Cierpki
papieros, piekące oczy, smużki słonecznego światła przeświecającego przez
rolety i dwudniowy zarost na twarzy. Pięęęknie... Rozwalił się na fotelu i
westchnął głośno.
Ed van Roost znajdował się w stanie silnego wstrząsu. Kwadrans wcześniej
odłączył się od aparatury i wciąż nie potrafił wydobyć się ze stuporu,
czuł się zbyt słaby, by rozpocząć analizowanie poznanych faktów, póki
pamięć o nich była świeża, choć tak nie było źle; mógł przecież skończyć
jak Sven Garriott po odtworzeniu przeżyć Barneya. Zwłaszcza że Ed w jednej
sesji doświadczył śmierci ich obu - jednej po drugiej. A raczej jednej w
drugiej... Śmierć skoczka była częścią wspomnień Svena, które właśnie
sobie odtworzył.
Godzinę później ochłonął nieco, gotów przeanalizować informacje i
wyciągnąć wnioski. Sprawa była zagadkowa. Van Roost pozował na prywatnego
detektywa, jego zajęcie polegało na zbieraniu dla Interpolu danych o
czarnym rynku nagrań empatycznych. Znaczącą część jego pracy stanowiło
odtwarzanie "brudnych" nagrań. Miał silną psychikę, wytrzymywał
(przynajmniej na razie) doznania, które powalały innych. Był pożyteczny,
gdyż tradycyjne metody walki nie dawały efektu wobec najpoważniejszych
przestępców. Szczególnie zaś niejakiego Pana Winstona, który ostatnio
zdominował czarny rynek. W nagraniach uczestników przeżyć kryła się wiedza
o organizatorach tych nagrań - także i o nowym potentacie.
Prawnik Hagen bez wątpienia pracował dla Winstona. Kiedy przekonał się, że
Sven Garriott chce zeznawać, dał sygnał do wykonania wyroku. Tylko czemu
wcześniej tyle Garriottowi o Winstonie powiedział? I wręcz sugerował, że
zgłoszenie przestępstwa jest najlepszym wyjściem. Nie zdawał sobie sprawy,
że Garriott jest rejestrowany? Także nieszczęsny skoczek, Barney, zdobył
pewne wiadomości. Jeszcze zanim zawarł kontrakt i wsiadł do samolotu,
uzyskał sporo faktów i pamiętał je; część tej wiedzy przejął potem
Garriott. Teraz była ona w głowie van Roosta, który mógł w każdej chwili
skontaktować się z policją jako wiarygodny informator. Czyżby ktoś chciał
wystawić Winstona? Tylko czemu w tak zawiły sposób? Coś się nie zgadzało.
Przy tak szybkiej ekspansji na rynku wydawało się nieprawdopodobne, by
mogła to być jedna osoba.
Van Roosta męczyło jeszcze podejrzenie, że Pan Winston manifestuje się
celowo. Czegoś chce. Czego? Możliwe, że czuje się tak bezkarnie, iż wręcz
prowokuje. Przecież chwilami sprawia wrażenie, jakby objawiał się
wszędzie, choć istnieje tylko dzięki popularności nagrań "produkcji Pana
Winstona". Te nagrania były chore i okaleczały psychikę, bez względu na
to, czy zawierały "dobre", czy "złe" przeżycia. Mimo to coraz więcej osób
po nie sięgało. Ed nie rozumiał, dlaczego. Sam robił to wyłącznie z
popartego gotówką obowiązku.
Wyglądało, jakby Winston był rodzajem struktury, która powiela się i
przenika, wżera, wbudowuje w tkankę społeczeństwa. Obca forma życia?
Kosmici? Przetworzone cudze przeżycia jako nośnik zupełnie nowej
świadomości... Detektyw uśmiechnął się do swoich rozgorączkowanych
domysłów. Kiedy prześle je zleceniodawcom, uznają, że sfiksował i nie
dostanie nowych zleceń na odtwarzanie zapisów empatycznych. Będą mieli
zresztą sporo racji. Postanowił, że powinien wreszcie dla odreagowania
przeżyć coś mile przyziemnego w rzeczywistym świecie.
Wstał, założył płaszcz i kapelusz. Z kim byłoby najmilej? Wertował w
myślach katalog chętnych przyjaciółek, gdy w tym ciągu uświadomień doznał
naraz kolejnego: mianowicie, że zna Frances Martand. Zaskakujące! Skąd
zna? - pustka w głowie. Rozkojarzony otworzył drzwi, w progu stała Frances
Martand. W dłoni trzymała pistolet wycelowany prosto w jego głowę i
nacisnęła spust. Huku wystrzału van Roost już nie usłyszał.
- Josa, kochanie, co ci jest?
Szybkie, głębokie, łapczywe oddechy w ciemnościach,
- Coś ci się śniło? Źle się czujesz?
- Sen... Nie. Nie wiem. Krzyczałem?
- Chyba nie. Jesteś cały spocony.
Przytuliła się do niego.
- I tak ci serce łomocze.
- Ciii... w porządku już. Zaraz się uspokoi.
- Wali jak młotem.
Pogładził Lenę po włosach.
- Słuchaj go, słuchaj. Dla ciebie pika, tylko znarowiło się.
Chciała zapalić lampkę, ale wyczuł ruch jej ręki i powstrzymał ją.
- Co to było?
- Jakaś kobieta mnie zastrzeliła. O, tu przystawiła lufę - dotknął palcem
czoła Leny. Rytm serca i oddech powoli się uspokajały.
- Za co chciała cię zabić?
- Nie mam pojęcia. Zabiła.
- Biedactwo - roześmiała się cicho w ciemnościach, a Josa chłonął jej
ciepło, uciszając tym rozkołatane wnętrze.
- Zaśniesz? - spytała.
- Może później. Ty spróbuj zasnąć, a ja poczuwam troszkę, dobrze? Poleżę
obok ciebie.
- To potrzymaj mnie za rękę. - Sama wzięła jego dłoń i przyciągnęła ją.
- Ejże, tu mam ją trzymać?! Dbasz o to, żebym ci za szybko nie zasnął.
Znów poczuł uśmiech Leny.
- Już czuję, jak czuwasz.
I ty też mnie strzeż - pomyślał Josa.
Słowa Josy zrobiły wrażenie na Hubercie.
- To koszmar - przyznał szczerze.
Josa Wagner stał przy oknie, opierając głowę o ogromną szybę. Bezmyślnie
przyglądał się istotom krzątającym się tam, na dole, na ulicach i placach.
- Piętrowe nagrania to straszne cholerstwo - ciągnął Hubert. - Wątpię, czy
dojdziemy, kto ci je podłożył; czy to robota Winstona, czy kogoś innego.
Urządzenia są coraz bardziej zminiaturyzowane, a odtwarzanie na odległość
to standard - działa na dwa i pół metra od nadajnika. Przeskanujemy
ciebie, Lenę, wasze mieszkanie i może znajdziemy źródło. Uszczelnimy, co
się da. Masz jakieś podejrzenia?
- Nie w tym rzecz. To jest... - urwał Josa.
- Nie za dobrze z tobą, widzę przecież. Pomogę ci w sprawach... powiedzmy,
technicznych. Ale potrzebujesz przede wszystkim pomocy psychologa.
Josa oderwał się od szyby i spojrzał na przyjaciela. Hubert Duar był
właścicielem firmy tropiącej nadużycia w branży urządzeń i przekazów
empatycznych. Znajdowali się na jedenastym piętrze wieżowca, w siedzibie
firmy Duara.
- Z przygodami, które przeżyłem dzisiejszej nocy - spokojnie wyjaśnił Josa
- mam problem, który przerasta chyba psychologa. Popatrz: byłem
podrzędnym detektywem, wcześniej playboyem po zawale. A zawału dostał
playboy, gdyż sięgnął po trefne nagranie, w związku z czym przez jakiś
czas był wyrolowanym spadochroniarzem-amatorem. Szkatułka w szkatułce.
Skąd pewność, że nie jestem jeszcze jedną? Że ja to jestem ja, a nie
nagranie, które ktoś właśnie odtwarza.
Hubert zatrzepotał powiekami. Zastanawiał się chwilę.
- Czy fakt, że to rozważasz, nie jest dowodem twojej autentyczności?
Przecież żyjesz, czujesz.
- To nic nie znaczy. Tamci, których nagrania mi odtworzono, też mieli
mocne poczucie tożsamości. I tacy byli przecież, tyle że ich nagrywano.
Josa Wagner też jest prawdziwy - istnieje i odczuwa. I to jestem ja. Tylko
że cała ta rzeczywistość wokół i we mnie może się nagle rozpłynąć, zniknąć
i naraz okaże się, że ktoś zupełnie inny odtwarza sobie mnie, sterczącego
tu - moje życie i świadomość. Rozumiesz? I śmierć nie ma tu nic do rzeczy.
Końcem nie jest śmierć; końcem jest zastopowanie nagrania.
Na zaskoczonej twarzy Huberta pojawił się niepewny uśmiech.
- Czy ja też powinienem się bać? Skoro miałaby zniknąć twoja
rzeczywistość, to i ja razem z nią.
- Nie żartuj, Duar. Jeśli jestem rejestrowany, nagrywane jest przecież
tylko moje ja, o swoje możesz być spokojny. W ogóle nie ma sensu cię
uspokajać, jesteś tylko moim wytworem. Jeśli coś zniknie, to twój obraz w
mojej świadomości. A ja okażę się kimś innym, kto pobył obecnym mną, bo
miał taką potrzebę lub fantazję, zresztą licho go wie. Boję się.
Hubert ochłonął nieco.
- Możemy ustalić, czy nie jesteś nagrywany. Po prostu sprawdzić skanerem,
czy nie podłożono ci miniaturowych urządzeń. Nie ma ich, robisz wielkie
uff. Nagrywają - nadal masz dwie możliwości: albo jesteś sobą, lecz
potajemnie nagrywanym, albo już odtworzeniem tego zapisu, wobec czego
przerwanie nagrywania spowoduje... Dobrze łapię?
- Jak cholera.
- Siadaj wreszcie. Mogę cię o coś spytać? - Z głosu Huberta wyparowało
napięcie, ustępując miejsca przyjacielskiemu pobłażaniu. - Nie pogniewaj
się Josa... ale kto miałby ochotę zaznać twojego życia?
- Żywot architekta krajobrazu? - Josa wyszczerzył się ironicznie. - Fakt,
mało spektakularne. Punkt przeciw.
- W takim razie co jest za?
- Kocham - odrzekł Josa z prostotą. - Bardzo kocham Lenę, a ona mnie.
Jesteśmy szczęśliwi. Nie mam pojęcia, jaki może być na to rynek. A moje
nagranie, jeśli istnieje, też... okalecza. Wiesz, ktoś, kto pobędzie mną
przez choćby krótki czas, potem już nie poradzi sobie bez Leny, jej
uczucia, bliskości i ciepła. Nie chcę się kimś takim okazać, Hubercie.
- Myślę, że nie będzie źle - powiedział Duar. - I wiesz, nie tylko
współczuję ci, ale też współodczuwam. To nieczęste w czasach, gdy
obowiązek współodczuwania z bliźnim przerzucono na małe niebieskie
kasetki.
- Oczywiście, że wiem. A jeśli nie będzie dobrze?
- No to się przekonajmy. Chcesz teraz?
Josa skinął głową.
- Okay. Zatem chodźmy do naszych techników, a ja poślę w międzyczasie
ekipę do twojego domu. Zastaną Lenę?
Ustalili szczegóły, Hubert wstał i ruszyli w stronę drzwi. Kątem oka Josa
dostrzegł nagle jasny kształt w jego dłoni. Błyskawicznie odwrócił głowę i
spojrzał wystraszony. Ale Hubert Duar trzymał tylko telefon i właśnie
łączył się z działem technicznym.
Ja to jestem ja. Tu i teraz jestem. Oddycham, czuję i jestem sobą, a nie
świadomością użyczoną komuś innemu. Josa upajał się poczuciem ulgi po tym,
jak skanowanie w firmie Huberta Duara nie wykazało w jego ciele żadnych
urządzeń nagrywających. Wcześniej zadzwonił do Leny i uprzedził ją o
wizycie ekipy z odpluskwiaczami. Uzna, że oszalałem, uśmiechnął się.
Dostrzegł piłkę lecącą w swoim kierunku. Złapał ją i spojrzał, skąd
nadleciała. W bramie domu stał chłopak, najwyżej siedmioletni; zatrzymał
się w pół ruchu, najwyraźniej biegł za piłką, która uciekła na ruchliwą
ulicę.
- Oddaj! - zawołał chłopiec.
Zamiast odrzucić piłkę, Josa podszedł do niego.
- Niebezpiecznie się bawisz, kolego. Mieszkasz w tym domu?
Chłopiec pokręcił głową.
- Gdzie mieszkasz?
Wzruszenie ramion.
- To chociaż powiedz, jak się nazywasz.
- Pan Winston.
Josę zmroziło.
- To nie jest fajny żart, wiesz? I ten gość nie jest na tyle miły, żeby go
udawać.
- Kiedy ja naprawdę jestem Panem Winstonem - upierał się mały. -
Specjalnie rzuciłem ci piłkę, żebyś do mnie podszedł. Chcę z tobą pogadać,
Josa. Chodźmy już... o, tam, na skwerze, jest wolna ławka.
Zbity z tropu Josa niepewnie poszedł za chłopcem. Czuł się głupio, miał
wrażenie, jakby uczestniczył w cudzym śnie. Potrząsnął głową.
- Mieszkam na drugim krańcu miasta, a znasz moje imię. Ktoś ty i czego
chcesz?
- Pan Winston, mówiłem już. Rozumiem, że czujesz się zakłopotany, ale
uznałem, że w tej postaci będę dla ciebie bardziej przekonywający.
- Potrafisz zmieniać się w kogoś innego?
- Oczywiście. W kogoś, w coś. Na pewno byłbym bardziej wiarygodny jako na
przykład gadający pies. Bo skoro pies mówi, a nie zwariowałeś, to cała
reszta niesamowitości też musi być prawdą, nie? - chłopiec roześmiał się.
Josa patrzył oniemiały. Malec siadł na ławce; obejmował piłkę i majtał
beztrosko nogami.
- W takim razie, kim lub czym rzeczywiście jesteś, Panie Winstonie, i co
ja mam z tobą wspólnego. Cóż mają znaczyć odtworzone mi wczoraj zapisy? Bo
przecież mają, prawda?
- Och, to efekt uboczny, niestety konieczny. Nie gniewaj się, Josa. Pan
Winston to niezupełnie ja we własnej osobie. Zdziwisz się, gdy ci powiem,
że jesteś powodem, dla którego Pan Winston zaistniał. Możesz być dumny.
- Drwisz sobie. Niby co jest we mnie tak ważnego, że większa część
nielegalnych nagrań empatycznych powstaje z mojego powodu? Mam wstać i
pójść sobie?
Mimo ostrego tonu Josa powstrzymał się od spełnienia groźby.
- Chyba powinienem jednak wystąpić jako gadający pies - powiedział śmiejąc
się chłopiec. - Widzisz, mieliśmy kłopoty w dotarciu do ciebie, a
dokładniej do osób takich jak ty. Tak, tak, nie pękaj z dumy, nie tylko
dla ciebie utworzono Pana Winstona. Niemniej, żeby cię zlokalizować,
trzeba było stworzyć cały system, Pan Winston, temu służy. Powiedzmy:
Winston jest rodzajem... nakładki na system.
Gestem powstrzymał lawinę kolejnych pytań Josy.
- Dobrze, czekaj. Powiem ci, jak jest. Teraz. Otóż... to, w czym
uczestniczysz, całe otocznie, świat, życie tutaj i wreszcie ty sam - to
część pewnego, bardzo twórczego, eksperymentu. Nazwijmy go planem
stwarzania coraz doskonalszej rzeczywistości. Patrz, Josa - zatoczył ręką,
wskazując przechodniów na chodnikach - oni wszyscy także w tym
uczestniczą, ale tylko nieliczni zostają wybrani, jak ty.
- Ale do czego? Konkretnie.
- Do przeniesienia na wyższy poziom. Stamtąd z kolei można awansować
jeszcze wyżej, na następny. Wszystko to powstaje, rozwija się,
samoorganizuje... My tylko regulujemy ten rozwój.
- Chcesz powiedzieć, że przeprowadzę się dokądś? Spakuję się, namówię Lenę
i zmienimy rzeczywistość zamieszkania? - Josa rozłożył ręce. Absurdalne i
powalające!
- Nie z Leną - uzupełnił rzeczowo chłopiec. - Zostaniesz zabrany sam, stąd
i teraz.
- To szaleństwo; nie mogę zostawić jej, swoich spraw, wszystkiego, co tu
mam, i nagle zniknąć.
- Tak właśnie się stanie. Co więcej, nikt twego zniknięcia tu nie zauważy.
Jeszcze nie zdajesz sobie sprawy: świat, w który zostaniesz przeniesiony,
to rzeczywistość zupełnie innego rodzaju. Nieskończenie szersza i dla
ciebie na razie niewyobrażalna. Jak... siedmiowymiarowa przestrzeń czy
bezwymiarowy punkt o nieskończonej masie. Żeby się do niej dostosować,
musisz mieć zmienioną świadomość. Wtedy ujrzysz, jak nadzwyczajny jest
twój nowy byt i jak mizerna była dotychczasowa egzystencja.
- Nie chcę żadnej nadzwyczajności! - krzyknął Josa. - Rozumiesz?! Chcę
swoją zwyczajność i samowitość tutaj. Jestem w niej szczęśliwy, nie chcę
tego zmieniać! Zniknę i co - zapomnę kobietę, którą kocham i ona o mnie
zapomni?
Chłopiec uśmiechnął się z wyrozumiałością.
- Oczywiście, w tej chwili ty tego nie rozumiesz. Twoja niedoskonałość
jest na razie poza twoją zdolnością wyobrażenia. To jak z grą komputerową:
kierujesz ludzikiem i nie zastanawiasz się, czy jest on szczęśliwy, czy
nie. A on na swój sposób też czuje. Ale kiedy już wiesz, że istnieje
wyższy poziom, naprawdę nadal chciałbyś nim być..?
- Więc moja rzeczywistość jest nierealna? Nieprawdziwy jestem ja i moje
uczucia?
- Jest realna na poziomie twojego postrzegania. Została jednak wykreowana
tak samo jak ty, jak wszystko inne. Stworzyliśmy ten świat od początku i
obserwujemy, jak się rozwija.
- Jacy my!? Kim jesteście i w czym lepsi ode mnie? W czym ja jestem
lepszy od innych, że zasłużyłem na to, by być wybranym? - spytał Josa nie
kryjąc sarkazmu.
Chłopiec uśmiechnął się.
- Och, jeśli o mnie chodzi, to jestem tylko reprezentacją wyższego piętra,
dostosowaną do twego poziomu. Jestem... powiedzmy, wydelegowaną procedurą,
cieniem, wypustką. Nie zrobiłbym tutaj kariery. A co do twojej
wyjątkowości... Jest w tobie coś... więcej. Podobnie jak w Lenie. W was
obojgu. Idzie właśnie o tę odrobinę, którą wyszukujemy i przenosimy dalej,
by rozwijał się następny poziom.
- Wyszukujemy?... Przenosimy?
- Kim jesteśmy? Nie pogniewaj się, Josa, ale to kolejna rzecz poza twoim
horyzontem pojmowania. Także poza moim w tej chwili. - Chłopiec westchnął.
- Nie pojmuję w pełni. Upraszczając: "my" to stojące ponad tobą istoty,
uznające, że są najwyższą formą bytowania. A ten eksperyment... Wiesz, my
też szukamy prawdy o sobie.
Josa wstał i spojrzał na chłopca z góry.
- Zostawcie mnie - poprosił. - Nie chcę być doświadczalną mróweczką;
ofiarą wyrozumiałą dla ogromu i szlachetności waszych dociekań.
- Ale to się stanie. Wiem, trudno ci zrozumieć, że naprawdę nie jesteś
ofiarą. Uwierz mi, przekonasz się.
- Nie chcę - powtarzał z determinacją. - Zresztą, skoro to nieuchronne,
czemu w ogóle ze mną rozmawiacie?
- To już moja inicjatywa - odrzekł chłopiec z dziecięcą dumą. - Dotarłem
do ciebie i korzystam z autonomii, którą jestem obdarzony.
- Wobec tego pora, żebym i ja skorzystał ze swojej autonomii. Jeśli
jeszcze jakąś mam.
Josa zaczerpnął głęboko powietrza, przeskoczył ławkę i pędem rzucił się
przed siebie.
Wpadł zdyszany do mieszkania i powiedział Lenie, że muszą natychmiast
uciekać. Tak po prostu. A ona, choć bezgranicznie zdumiona, pełna nagłego
lęku i niezrozumienia, wyszła z Josą, godząc się na późniejsze
wyjaśnienia. Wyprosili zdumioną ekipę Huberta Duara i wyszli sami.
W drodze do Therents opowiedział jej. Oczywiście Lena uznała to za
wariactwo i Josa przyznał jej rację. Takie historie nie zdarzają się.
Ogląda się je w kinach, jeśli ktoś tam jeszcze zagląda. Umówmy się więc,
że urządzamy sobie ekscentryczny wypad, potem najwyżej umieścisz mnie w
psychiatryku i będziesz odwiedzała, i przynosiła po cichu pudełka
alkoholizowanych czekoladek z wisienkami. Nie wierzę, że to prawda,
odrzekła, ale tobie wierzę.
Nie wiedział, jaki sens ma ucieczka ani czy ucieczką była. Czy coś goni
nas w przestrzeni? - spytała Lena. Nie wiem, być może nawet nie w czasie.
Lena uświadomiła sobie, że poddaje się tokowi zdarzeń, ponieważ wszystko
jest dlań zbyt szalone, a Josę cechował zawsze zdrowy rozsądek.
Doszli do Therents i zatrzymali się w niewielkim hoteliku.
W nocy kochali się długo i intensywnie. Nigdy nie rozgraniczali rodzajów
wzajemnej bliskości, każdy był równie ważny. Lena czuła w tym
rozpaczliwość i gorączkowość bycia na zapas, jakby miało to uchronić ich
przed zapomnieniem, gdyby chciano ich rozdzielić. Josa podświadomie szukał
jakiejś ułomności, niekompletności w uczuciu, pragnieniu i doznaniach.
Drugiej nocy w Therents Josa miał sen-niesen. Empatyczną wizję
uczestnictwa w cudzym życiu. Namacalną, wręcz uderzającą. Był Patrikiem
Seydą i znokautował w trzeciej rundzie pretendenta do tytułu mistrza
świata. Także Lena obudziła się przerażona - w jej przeżyciu obca kobieta
leżała skrępowana na łóżku, a ona pragnęła rozciąć jej brzuch. Rano
wymeldowali się i ruszyli dalej.
Cały następny dzień byli w drodze. Dopiero późnym popołudniem zatrzymali
się w nieznanym miasteczku.
Tym razem zdarzyło się to już pierwszej nocy. Lena miała tę samą
projekcję, co Josa - byli parą klaunów na cyrkowej arenie, a publiczność
zaśmiewała się z ich wygłupów. Postanowili nie tworzyć złudzenia ucieczki.
Jeśli coś ma się zdarzyć, zdarzy się nieuchronnie, bez względu na to, co
zrobią. Wybrali się tylko poza miasto dróżkami wśród lasów, aż
niespodziewanie, niczym chata baby jagi, stojąca na kurzej łapce pośrodku
polany, objawił się im duży drewniany dom nad rzeką. Na werandzie
siedziała para staruszków.
Było to tak całkowicie zwyczajne i nierzeczywiste, że zdumiało wszystkich
czworo. Zapytali, czy mogą wynająć pokój na poddaszu, a staruszkowie
popatrzyli po sobie, jakby właśnie potwierdziło się ich przekonanie, że
następuje koniec świata. Wreszcie zażyczyli sobie zupełnie symbolicznej
sumy za cały rok. I Lena z Josą wprowadzili się.
Po czym zdarzyło się coś dziwnego.
Oto, gdy wreszcie poddali się, naraz odstąpiły ich empatyczne wizje. Nie
nękani przez nikogo rozpoczęli życie z dnia na dzień, za grosze i w
pięknym otoczeniu, śniąc nocami zwykłe sny, nawet gdy bywają koszmarami.
Znaleźli się niespodzianie o całą przepaść od życia, które dotąd
prowadzili i ledwie o trzy kilometry od miasta, w którym ostatnio
próbowali się schronić. Wkrótce zagrożenie stało się tak odległe, że
wydawało im się, zwłaszcza Lenie, tylko straszną złudą. Ale nie próbowali
tego sprawdzać.
Trwały gorące dni wczesnego lata. Leżeli o zmierzchu w trawie, stok
łagodnie opadał ku rzece, płynącej leniwie. Z przeciwległego brzegu
dolatywał śpiew kosa. Takich miejsc i okoliczności nie sposób wykreować.
Odwrócił się w stronę Leny, żeby powiedzieć, że ją kocha... I nie znalazł
jej. W spojrzeniu znajomych ciemnych oczu zobaczył naraz to, co zostawił
wtedy na ławce na skwerze i w ułamku sekundy wnętrze Josy osunęło się w
gruzy.
- Nie - powiedział.
Uśmiechnęła się do niego w najcieplejszy sposób, jaki znał.
- Nie martw się, kochany, jestem już tam.
- Ona już tam jest - poprawił Josa. Nie mów jej głosem, poprosił w duchu.
- Będziemy znowu razem?
- Wciąż nie rozumiesz, Josa - usłyszał po raz kolejny. - Po drugiej
stronie jest zupełnie inaczej. Zobaczysz.
- Ale ja nie chcę. Co to znaczy: być trybikiem w procesie kreacji wyższego
dobra? Chcę nas razem tutaj.
- Jest już za późno.
Josa zamknął oczy. Dobrze będzie - usłyszał. Poczuł do samej głębi
bliskość ciała Leny, jej ciepło, dotyk dłoni, gdy pochylała się nad nim i
gładziła jego włosy. Pomyślał, że jeśli potrwa to choć chwilę dłużej,
pęknie mu serce.
- Niech się to już stanie - rzekł.
- Zaraz ogarnie cię ciemność, obecna rzeczywistość zniknie - powiedział
głos Leny.
- Jak śmierć.
- Skoro tak chcesz to nazwać. Cienia bólu.
- Skąd, przecież stale boli.
- Wiesz, Josa... - usłyszał zawahanie jej głosu - chcę ci jeszcze coś
powiedzieć. W chwili gdy Lena przeniosła się, poczułem ślad tego, co ona
czuła do ciebie. I czymkolwiek było to uczucie, jakkolwiek było ulotne,
zazdroszczę wam. Ale nadal uważam, że to ja mam rację.
- Zawsze będziesz tak uważał. - Póki nie przyjdzie po ciebie ktoś z piętra
wyżej.
Josa ujął dłoń Leny. Łaskotały go jej włosy. Fizyczność stawała się
mgiełką.
- Będzie dobrze. Naprawdę.
- Skoro tak twierdzisz, Panie Winstonie. Czy to już?
- Już.
Czerwiec 2001
Lech Zaciura
LECH ZACIURA
Rocznik 1966, mieszkaniec Białej Podlaskiej lub, zależnie od pory roku,
pobliskich Łomaz. Ptakolub i miłośnik dawnych gier komputerowych -
prowadzi strony internetowe poświęcone tym drugim, dorywczo testuje
komputerowe programy edukacyjne, recenzuje gry. Zadebiutował u nas
wstrząsającą historią alternatywną "Jak być powinno" ("NF" 5/99); drukował
potem opowiadania w pismach internetowych, "Esensji" i "Framzecie".
Awanturnicza, cyberpunkowa tonacja przedstawionego obecnie "Real Life"
przechodzi niepostrzeżenie w metafizyczną, co się często zdarza różnym
innym utworom nurtu z "Matriksem" na czele(!).
(mp)