2227
Szczegóły |
Tytuł |
2227 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2227 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2227 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2227 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KAROL MAY
TRAPER S�PI DZI�B
SCAN-DAL
CUDACZNY LORD
Ma�e, zwinne cz�no posuwa�o si� po falach i wkr�tce przyby�o do l�du. Rzekomo ranny mrukn�� zadowolony:
- Nareszcie! Ale� durnie, ci Anglicy! Nawet na pustkowiu nie rozstaj� si� z cylindrem. Do diab�a! Co to za d�ugi nochal!?
S�pi Dzi�b wysiad� z cz�na, pozostawiwszy w nim obu wio�larzy i zbli�y� si� powoli do le��cego na ziemi Meksykanina. Poleci� wio�larzom natychmiast ucieka�, gdyby zdarzy�o si� co� nieoczekiwanego.
Meksykanin usi�owa� podnie�� si� na �okciu.
- Och, senior, jak ja cierpi�! - j�kn��.
S�pi Dzi�b zsun�� binokle na koniec nosa, obejrza� le��cego spode �ba, dotkn�� go ostro�nie parasolem i rzek� skrzekliwym g�osem:
- Cierpi? Where? Boli?
- Jeszcze jak!
- Miserable! Bardzo miserable! Jak si� master nazywa?
- Ja?
- Tak.
- Federico.
- Kim jeste�?
- Vaquero.
- Goniec od Juareza?
- Tak.
- Jakie wiadomo�ci?
Meksykanin skrzywi� si� i znowu j�kn��, jak gdyby przeszy� go straszliwy b�l.
Tymczasem S�pi Dzi�b rozgl�da� si� uwa�nie. W pobli�u nie ujrza� �adnych �lad�w. Tak�e i na skraju lasu nie dostrzeg� nic podejrzanego.
- Czy to pan jest lordem Drydenem?
- Tak. Co masz mi do powiedzenia?
- Juarez jest w drodze. Kaza� pana prosi�, aby si� senior w tym miejscu zatrzyma� i oczekiwa� go.
- Ach! Wonderfull! Gdzie on jest?
- Przyp�ynie rzek�.
- Sk�d?
- Z Paso del Norte. Wyruszy� stamt�d przed dwoma tygodniami. Szybciej nie mo�na przeby� takiej odleg�o�ci.
- Doskonale. Rozumiem, �e wszystko w porz�dku. A wi�c pojad� dalej. Na pewno spotkam Juareza po drodze.
Z godno�ci� odwr�ci� si� i udawa�, �e zamierza odej��. Wtedy Meksykanin zerwa� si� na r�wne nogi i gwa�townie chwyci� go w p�.
- Zosta�, milordzie, je�li panu �ycie mi�e! - zawo�a�.
Cho� S�pi Dzi�b mia� do�� si�y, by uwolni� si� od napastnika, zesztywnia�, jak gdyby go strach sparali�owa�.
- Do kata, co wyczyniasz?! - krzykn��.
- Jest pan moim je�cem!
- Ach! Oszustwo! Nie chory?
- Nigdy nie by�em taki zdrowy - roze�mia� si� Meksykanin.
- �otr! Dlaczego?
- Aby pana schwyta�, milordzie!
- Dlaczego schwyta�?
- Z powodu �adunku, kt�ry znajduje si� na pa�skich �odziach.
- Moi ludzie mnie uwolni�!
- Ci tch�rze?! Czy widzi pan, jak wio�larze uciekaj�? A teraz niech si� pan obejrzy, milordzie!
Wio�larze istotnie odbili od brzegu w tym samym momencie, gdy S�pi Dzi�b pozwoli� si� schwyta�. Traper odwr�ci� si� i zobaczy�, jak z lasu wyje�d�a oddzia� je�d�c�w. W kilka sekund p�niej otoczyli go. Udaj�c zdumienie i zak�opotanie, gwa�townie potrz�sa� parasolem. Je�d�cy zeskoczyli z koni. Kiedy Cortejo zbli�y� si� do je�ca, rozczarowanie odmalowa�o si� na jego twarzy.
- Kim pan jest? - zapyta�.
- A pan kim? - mrukn�� S�pi Dzi�b.
- Pytam, kim pan jest! - hukn�� Cortejo.
- To ja si� pytam, kim pan jest! - odwzajemni� si� traper. - Jestem Englishman, przednie wykszta�cenie, przedni r�d. Daj� pierwsze�stwo panu.
- No dobrze! Nazywam si� Cortejo.
- Cortejo? Mo�e Pablo?
- W istocie tak - z dum� odpowiedzia� kandydat na prezydenta.
- Thunderstorm! - zakl�� S�pi Dzi�b. - To szczeg�lne! Okrzyk ten by� szczery. S�pi Dzi�b naprawd� si� zdumia�, �e widzi przed sob� Corteja. Nawet si� ucieszy�.
- Szczeg�lne, nieprawda? - roze�mia� si� Cortejo. - Nie spodziewa� si� pan tego. Ale teraz niech pan powie, kim jest!
- Nazywam si� Dryden.
- Dryden? To k�amstwo! Dobrze znam lorda Drydena. Pan nim nie jest!
S�pi Dzi�b nie straci� animuszu. Swoim zwyczajem wyplun�� d�ugie, cienkie pasmo soku tytoniowego. A kiedy przelecia�o tu� ko�o nosa Corteja, odpowiedzia� oboj�tnym tonem:
- Faktycznie, nie jestem nim. Cortejo fukn�� gniewnie:
- Uwa�aj, gdzie plujesz, senior!
- Tak zawsze post�puj�. Trafiam tylko tego, kogo chc� trafi�.
- Wypraszam sobie! No, wi�c nie jest pan lordem Drydenem?
- Nie.
- Ale czemu podawa� si� pan za Drydena?
- Poniewa� jestem nim.
Spok�j S�piego Dzioba wyprowadzi� Corteja z r�wnowagi.
- Do licha! Jak�e to rozumie�?! Nie jest pan nim, a jednak jest?
- Czy by� pan kiedy� w Old England? - zapyta� S�pi Dzi�b.
- Nie.
- Nic wi�c dziwnego, �e pan nie rozumie. Tytu� lorda przys�uguje tylko najstarszemu synowi.
- A wi�c jest pan m�odszym synem Drydena?
- Yes.
- Jak panu na imi�?
- Lionel.
- Ale nie jest pan wcale podobny do swego ojca!
S�pi Dzi�b znowu splun�� tu� ko�o twarzy Meksykanina.
- Nonsens.
- Zaprzecza pan?
- Yes.
- Zaprzecza pan, �e nie jest podobny do swego ojca?
- Zaprzeczam, i to bardzo. Nie ja jestem niepodobny do niego, lecz on nie jest podobny do mnie.
Dziwaczne odpowiedzi schwytanego, jego pewno�� siebie i spok�j zbi�y Corteja z tropu. Nie wiedzia�, jak si� zachowa�. Tote� milcza� jaki� czas.
- Ale ja oczekuj� pa�skiego ojca - odezwa� si� wreszcie.
- Lorda Henry'ego? Dlaczego?
- Dowiedzia�em si�, �e wiezie transport.
- Nieprawda! To moje zadanie.
- Gdzie w takim razie jest lord Henry?
- U Juareza.
- Ach! Wi�c wyjecha� naprz�d! Ale dok�d?
- Juarez, jak mi wiadomo, przebywa w Paso del Norte.
- A dok�d wy d��ycie?
- Do fortu Guadalupe.
Drwi�cy, zwyci�ski u�miech przemkn�� przez twarz Corteja.
- Tak daleko nie dojedziecie. Musicie si� tutaj zatrzyma� i odda� mi wszystko.
Rzekomy Anglik powi�d� doko�a wzrokiem, niby oboj�tnie, w roztargnieniu, ale w istocie by�o to spojrzenie bardzo przenikliwe. Przez moment przygl�da� si� koniom. Ju� wiedzia�, kt�rego wybierze.
- Odda� panu? - wycedzi� flegmatycznie. - Dlaczego panu?
- Poniewa� potrzeba mi bardzo tego wszystkiego, co pan wiezie.
- Bardzo potrzeba? Niestety, nie mog� nic sprzeda�. Absolutnie nic.
- Och, senior, nie m�wi� o sprzeda�y. Podaruje mi pan ca�y �adunek wraz z �odziami i statkami.
- Podaruj�? Niczego nie podaruj�.
- A jednak zmusz� pana!
- Zmusi mnie pan? - roze�mia� si� traper. Wzruszy� ramionami i splun�� tak celnie, �e �lina trafi�a w kapelusz Corteja.
- Do pioruna! - zawo�a� Meksykanin. - Co panu przysz�o do g�owy! Czy wiesz pan, co to za obraza?
S�pi Dzi�b nie traci� spokoju.
- Jestem Englishman. Gentleman mo�e plu�, gdziekolwiek zechce. Komu si� to nie podoba, musi mu zej�� z drogi.
- Oducz� pana tych �art�w! Musi pan zaraz obieca�, �e odda nam ca�y �adunek.
- Nic z tego.
- Zmusz� pana! Jest senior moim je�cem!
- Phi! - traper plun�� obok nosa Corteja, nie przestaj�c wywija� parasolem w powietrzu. - Jeniec? Znakomicie! Bardzo znakomicie! Ju� dawno chcia�em by� je�cem!
- No, w tym przypadku pa�skie �yczenie si� spe�ni. Prosz� rozkaza� swym ludziom, aby nie p�yn�li dalej.
- Dobrze.
Powiedzia� to takim tonem, jak gdyby godzi� si� na ��danie Corteja. Wzi�� parasol pod pach�, przystawi� obie r�ce do ust i zawo�a� tak g�o�no, aby us�yszano go na parowcu:
- Zatrzyma� si� tu! To Pablo Cortejo!
- Do diab�a! Co pan wyprawia! Po ci ich pan powiadamia, kim jestem? - denerwowa� si� Cortejo.
- Przecie� pan chcia� tego - zauwa�y� oboj�tnie traper.
- Wcale nie. Zreszt� nie wystarczy, by �odzie si� zatrzyma�y. Musz� przybi� do brzegu.
S�pi Dzi�b potrz�sn�� g�ow�.
- Tego im nie rozka��. Nawet zabroni�.
- Potrafimy panu przeszkodzi�! Ilu ma pan ze sob� ludzi?
- Nie wiem. Nieraz zdarza mi si� co� zapomnie�, a przypominam sobie dopiero po pewnym czasie.
- Wkr�tce si� dowiemy. Niech pan zawo�a, by parowce przybi�y do l�du!
- Nie zrobi� tego.
Cortejo po�o�y� r�k� na ramieniu trapera.
- Senior Dryden, �odzie musz� przybi�, zanim si� �ciemni. Je�eli pan nie wyda odpowiedniego polecenia, potrafi� pana zmusi� do tego!
- Zmusi�? Mnie?! W jaki spos�b?
S�pi Dzi�b wci�� trzyma� parasol pod pach�. R�ce w�o�y� do kieszeni spodni. Jego mina by�a tak oboj�tna, jak gdyby �adne niebezpiecze�stwo nie mog�o mu grozi�.
- Ch�ost�! - zagrozi� Cortejo. - Ka�� panu wymierzy� pi��dziesi�t bat�w!
- Pi��dziesi�t? Tylko tyle?
- Senior, pan jest chyba ob��kany?!
- Well! A pan nie?
- Skoro panu pi��dziesi�t bat�w za ma�o, ka�� pana tak d�ugo �wiczy�, dop�ki senior nie b�dzie mia� dosy�.
S�pi Dzi�b wzruszy� ramionami i u�miechn�� si� drwi�co.
- �wiczy�? Mnie, Englishmana?
- Tak. Mo�e senior by� po tysi�ckro� Englishmanem i po tysi�ckro� synem czy bratem lorda, a mimo to ka�� pana wych�osta�, je�li natychmiast nie us�ucha mnie pan!
- Spr�buj pan!
- Zej�� z koni! - rozkaza� Meksykanin.
Nie zauwa�y� spojrzenia, jakie traper rzuci� na wspania�ego deresza, z kt�rego zeskakiwa� jeden z je�d�c�w. Nie zauwa�y� tak�e, jak rzekomy Anglik powoli wysuwa� z kieszeni r�ce, w kt�rych trzyma� dwa rewolwery.
- Obij� pana - powtarza� Cortejo - obij� jak n�dznego w��cz�g�, je�li natychmiast nie wykona pan mego rozkazu!
S�pi Dzi�b chwyci� parasol w z�by; nawet jego nie chcia� straci�. B�yskawicznie wyci�gn�� rewolwery i uderzy� nimi Corteja mi�dzy oczy, a nast�pnie zacz�� strzela� raz po raz, powalaj�c bandyt�w.
Cortejo le�a� na ziemi nic nie widz�c. Wymachiwa� r�koma i nogami, dr�c si� wniebog�osy. Najemnicy zastygli z przera�enia. Nie spodziewali si� po tym flegmatycznym Angliku tak nag�ego ataku.
Po kilkunastu sekundach my�liwy przesta� strzela� i wyda� okrzyk do z�udzenia przypominaj�cy g�os s�pa. Po chwili go powt�rzy� - siedzia� ju� na wspania�ym dereszu. Spi�� wierzchowca ostrogami i pop�dzi� ku skrajowi lasu. Tu odwr�ci� si� i zobaczywszy, �e Meksykanie wci�� stoj� nieruchomo, wyda� trzeci, a nast�pnie czwarty okrzyk i znik� po�r�d olbrzymich drzew.
Teraz dopiero Meksykanie oprzytomnieli.
- Za nim! Za nim! - wzajemnie zagrzewali si� do czynu. Podczas gdy wi�kszo�� dopad�a koni, paru zosta�o przy Corteju, aby mu udzieli� pomocy.
- Moje oczy, moje oczy! - lamentowa� ranny. Wygl�da� straszliwie. Zranione oczodo�y krwawi�y obficie. - Do rzeki, zanie�cie mnie do rzeki! - wrzeszcza�. - Och�ody! Och�ody!
Poci�gni�to go ku rzece. Istotnie, zimna woda przynios�a ulg�. Kiedy przewi�zano mu oczy zwil�on� chust�, przesta� j�cze� i nawet m�g� uczestniczy� w naradzie.
Po�cig za S�pim Dziobem nie powi�d� si�. Meksykanie niezbyt skrupulatnie szukali �lad�w. Bardziej im zale�a�o na bogato ob�adowanych �odziach ni� na zwariowanym Angliku, wi�c szybko zgubili trop.
Jedynie w�a�ciciel deresza by� rozw�cieczony strat� �wietnego rumaka. Ale i on si� uspokoi�, bo pozosta�y konie po sze�ciu zabitych, pi�ciu ci�ko rannych i jednym lekko - co by�o wynikiem dwunastu strza��w S�piego Dzioba. Poszkodowany m�g� wi�c sobie wybra� dobrego wierzchowca.
Cia�a sze�ciu zabitych po prostu wrzucono do rzeki. Ranni natomiast stanowili powa�n� przeszkod� w wyprawie. Trzeba by�o zadecydowa�, co z nimi zrobi�.
- Znam pewne miejsce, gdzie mo�na ich b�dzie ukry� - rzek� jeden z bandyt�w.
- Gdzie? - zapyta� Cortejo, kt�remu b�l mniej ju� dokucza�.
- Na tym brzegu nie b�d� bezpieczni. Ale po tamtej stronie mam starego znajomego. Mieszka w cha�upie o trzy mile od rzeki. Tam spokojnie dojd� do zdrowia.
- Ach, gdybym m�g� zabra� si� z nimi! - j�kn�� Cortejo.
- Kto panu zabrania?
- Czy mog� was zostawi�?
- Czemu nie? Przecie� pan nie widzi, a zatem nie b�dzie z pa�skiej obecno�ci �adnego po�ytku.
- By� mo�e w ci�gu najbli�szych godzin odzyskam wzrok cho� na jedno oko.
- By� mo�e. Jednak lepiej by�oby dla pana, gdyby zaj�� si� sob�. Wydaj nam rozkazy! Wype�nimy je dok�adnie.
- Nie. Zostan� z wami.
Zapad� wiecz�r, zap�on�o ognisko. Ten, kt�ry tak usilnie namawia� Corteja, d�u�szy czas siedzia� w milczeniu, zatopiony w my�lach. Wreszcie podni�s� si� i kiwn�� na kilku kamrat�w, aby poszli za nim.
- Czego chcesz? - zapyta� jeden z nich, gdy oddalili si� o dobre kilkana�cie krok�w.
- Pos�uchajcie, mam �wietny pomys�, ale Cortejo nie powinien si� o nim dowiedzie�.
- M�w wi�c!
- Powiedzcie przedtem, co naprawd� s�dzicie o Corteju. Zaskoczy� ich tym pytaniem.
- Najpierw ty powiedz.
- No, ja s�dz�, �e to osio�.
- Ale nie zdradzi�e� si� z t� ocen�.
- Gdybym si� zdradzi�, okaza�bym si� jeszcze wi�kszym os�em. Czy rzeczywi�cie uwa�acie, �e Cortejo mo�e zosta� prezydentem?
- O, nie!
- Tak sobie my�l�, �e Pantera Po�udnia sprzymierzy� si� z nim tylko po to, by go wykorzysta�. Czy nie mo�emy i�� za przyk�adem Pantery? Czyli zdoby� �odzie tylko dla siebie?
- Do licha, to by�by wyczyn nie lada!
- A wi�c?...
- �wietna my�l! - przytakn�li ch�rem.
- I �atwa do przeprowadzenia.
- Tego bym nie powiedzia�. Bo przecie� Cortejo...
- On nam nie mo�e przeszkodzi�. Gdybym tylko wiedzia�, �e mo�na wam zaufa�! Czy s�dzicie, �e kto� si� zainteresuje, je�li Cortejo zniknie?
- Tak. Jego zwolennicy.
- To w�a�nie my.
- A c�rka?
- Co nas obchodzi c�rka! �lepy jest i nie wie, co mu zgotujemy. Szybki, pewny cios i po sprawie.
- Morderstwo? Brr!
- Ale pomy�lcie, jakie skarby s� na �odziach...
- Powiadaj�, �e kilka tysi�cy strzelb...
- M�wi� nawet o armatach.
- Co tam armaty! Wiem od samego Corteja, �e na statku znajduj� si� wielkie sumy pieni�dzy z Anglii. Podobno kilka milion�w.
- Do pioruna!
- Czy wi�c oddamy je Cortejowi, aby dla zdobycia w�adzy trwoni� je na prawo i lewo?
- Czy wiesz na pewno, �e s� tam pieni�dze?
- Z ca�� pewno�ci�. Wywiadowcy Pantery Po�udnia wyszpiegowali to.
- W takim razie byliby�my g�upcami, zostwiaj�c to bogactwo Cortejowi.
- A wi�c bierzemy dla siebie!? Cortejo musi znikn��! D�u�ej nie ma si� nad czym zastanawia�. Rzecz tylko w tym, by dzia�a� po cichu i sprawnie. Musimy wybada� naszych ludzi, zanim przedstawimy im projekt.
- Ale Cortejo by� dot�d naszym przyw�dc�, nie sk�pi� �o�du i na niejedno przymyka� oczy. Czy nie pozwoli� ostatnio spl�drowa� hacjendy del Erina? Nie chcia�bym, aby go zabito. Mo�emy si� starego pozby� w inny spos�b. Na przyk�ad, sklecimy tratw� i umie�cimy go na niej. Mo�e sobie p�ywa�, dop�ki go kto� nie znajdzie.
Po kr�tkiej naradzie postanowiono tak post�pi�.
- A co z rannymi? Je�li si� z nimi podzielimy, nasze udzia�y b�d� mniejsze. Uwa�am, �e oni s� zbyteczni.
- To prawda.
- Mo�e wsadzi� ich wraz z Cortejem na tratw�?
- Nie - ostro sprzeciwi� si� kt�ry�. - To nasi koledzy. Wystarczy, je�eli si� pozb�dziemy Corteja. Ale nie mo�emy pozosta� bez przyw�dcy. Narad�my si� i wybierzmy jednego z nas.
Wszyscy przytakn�li mu ch�rem. Po kilku minutach wybrano na dow�dc� tego, kt�ry podsun�� pomys� pozbycia si� Corteja.
Spiskowcy wr�cili do kamrat�w. Ka�dy poinformowa� paru, co postanowiono. Szeptem prowadzone rozmowy zaniepokoi�y Corteja.
- Co tam gadacie? - zapyta� z gniewem. - O co wam chodzi?
- Chcemy wiedzie�, co mamy robi� - odpar� herszt.
- Co robi�? Statki pozosta�y na miejscu, oczekuj�c powrotu Anglika. Przede wszystkim trzeba wi�c je zdoby�.
- Ale jak? Gdyby�my mieli �odzie... Czy s�dzi pan, �e nale�y zbudowa� tratwy?
- To na niewiele si� przyda - powiedzia� po namy�le. - Trudno kierowa� tratwami. Ach, gdybym chocia� m�g� widzie�... Na pewno by�my je dostali!
- Jak pan sobie to wyobra�a?! Nie mamy �odzi, tratw te� nie ka�e pan budowa�...
- Co stoi na przeszkodzie, by pop�yn�� wp�aw?
- No, niby nic, ale nie wszyscy umiej� p�ywa�.
- Nie musz�. W okolicy pe�no jest drzewa i sitowia. Niech ka�dy zbierze sobie przyzwoit� wi�zk�, na kt�rej b�dzie si� m�g� po�o�y�.
- Ale proch zamoknie.
- Nie, bo strzelby zostawicie na brzegu. Wystarczy, je�li ka�dy we�mie ze sob� sztylet. Podp�yniecie pojedynczo, tak �eby was nie zauwa�yli. Niepostrze�enie dostaniecie si� na parowce i szybko rozprawicie z za�og�. Potem przewieziecie �adunek na l�d. Och, gdybym m�g� by� razem z wami!
- Zmajstrujemy dla pana co� w rodzaju tratwy i zabierzemy ze sob�.
- Przecie� nie b�d� m�g� ni� kierowa�.
- Dw�ch czy trzech ludzi pop�ynie z panem.
- Jak to dobrze, �e jeste�cie przy mnie! Mam nadziej�, �e do jutra b�d� widzia� cho� na jedno oko. Ale gdyby�my chcieli czeka� do jutra, zdobycz mog�aby nam si� wymkn��.
- Trzeba wi�c jak najpr�dzej wzi�� si� do roboty.
- Oczywi�cie! Czy widzicie jakie� �wiat�a na statkach?
- Ani jednego.
- �pi� spokojnie, s�dz�c, �e nic im nie grozi. Ale g�upcy! Musicie si� odpowiednio podzieli�, aby ka�dy wiedzia�, na kt�ry parowiec lub ��d� ma si� wdrapa�. Musicie tak�e zgasi� ognisko, aby nas nie zdradzi�o. Id�cie i zbierzcie ga��zie i sitowie. Zr�bcie dla mnie porz�dn� tratw�!
- A gdzie chcia�by pan wej��? - dopytywa� si� herszt.
- Na pierwszy parowiec. Oczywi�cie, do rana �adunek pozostanie na swoim miejscu.
- Dlaczego, senior?
- Musz� go zobaczy�!
Spiskowcy popatrzyli na siebie wymownie i nic nie m�wi�c, rozeszli si� w r�ne strony.
Cortejo zrobi� ogromne g�upstwo, ka��c si� podwie�� do parowca. Nie dowierza� swoim ludziom i s�dzi�, �e ju� sama jego obecno�� zapewni bezpiecze�stwo �adunkowi. I - o ironio! - ta podejrzliwo�� mia�a si� obr�ci� przeciw niemu.
Meksykanie naci�li swymi d�ugimi maczetami wystarczaj�c� ilo�� sitowia i ga��zi. Dla Corteja sklecili ma�� tratw�.
- Jaka jest jej wielko��? - zapyta�, kiedy mu oznajmili, �e tratwa gotowa.
- P�trzecia metra d�ugo�ci i dwa szeroko�ci.
- Za ma�o.
- Och, senior, wystarczy dla jednego cz�owieka - zawo�a� przyw�dca.
- A gdzie usi�d� ci, kt�rzy maj� ni� kierowa�?
- B�d� p�yn�� obok, co u�atwi jej prowadzenie. Wi�ksz� tratw� mogliby spostrzec z parowca. A wtedy grozi�oby panu niebezpiecze�stwo. Po co wi�c si� nara�a�?
Brzmia�o to tak przekonuj�co, �e Cortejo uwierzy�.
- Dobrze - zgodzi� si�. - Niech i tak b�dzie. A teraz ju� czas na ostatnie przygotowania. Musz� wam jeszcze przypomnie�, �eby�cie nie myszkowali na parowcach i �odziach. �adunek nale�y do mnie.
- Czy nie mo�emy liczy� na jak�� cz�� transportu, senior?
- Nie. Wiecie przecie�, jaki z tego zrobi� u�ytek.
- Ale to nie pa�ska w�asno��. Zdob�dzie j� pan dzi�ki naszej pomocy. To jest tak, na przyk�ad, jak zagarni�cie nieprzyjacielskiego statku przez okr�t wojenny. W�wczas za�oga otrzymuje zap�at� pieni�n�.
- Dostaniecie j�, przyrzekam.
- Ile?
- To zale�y od zdobyczy. Dam wam dziesi�t� cz��.
- Czy to nie za ma�o, senior?
- Milcz! Statek wiezie miliony. Z ka�dego miliona przypadnie na was sto tysi�cy. A teraz policzcie, ile to pieni�dzy na ka�dego!
- Nie pomy�leli�my o tym... To zmienia posta� rzeczy. Przystajemy na pa�skie warunki.
Gdyby Cortejo m�g� widzie� miny swych ludzi i ich drwi�ce spojrzenia... G�adkie s�owa herszta uspokoi�y go ca�kowicie.
- Wyga�cie ognisko! - poleci�. - Pora zaczyna�! Meksykanie byli pewni powodzenia. Dr�eli na sam� my�l, jakie to bogactwa wpadn� im w r�ce.
Bro� paln� pozostawili na brzegu i z�o�yli tak, aby ka�dy po powrocie szybko odszuka� swoj� strzelb�. Potem w ustalonym porz�dku zanurzyli si� w wodzie, k�ad�c si� na wi�zkach. Corteja wsadzono na tratw�, kt�r� mieli kierowa� dwaj wyborowi p�ywacy.
- Naprz�d! - rozkaza�.
Taki by� pocz�tek wyprawy po z�ote runo.
Przebyto po�ow� d�ugo�ci, gdy z pierwszego parowca wystrzeli�y rakiety. Zrobi�o si� jasno jak w dzie�. Meksykanie stwierdzili z przera�eniem, �e za�oga w ciemno�ci czuwa�a na posterunkach.
- Ognia! - rozleg� si� czyj� g�os.
Hukn�y dzia�a. Rzeka wzburzy�a si�. Wysokie strumienie wody strzeli�y w g�r�. Rozleg�y si� rozpaczliwe krzyki i przekle�stwa Meksykan�w, wielu znikn�o pod powierzchni�. Jednego z dw�ch p�ywak�w, kieruj�cych tratw� Corteja, trafi�a kula.
- Santa Madonna, pom�! - zawo�a� do kolegi. - Ugodzono mnie w rami�! Nie mog� ju� d�u�ej!
W tej chwili b�ysn�a rakieta i w jej �wietle drugi p�ywak ujrza�, jak jego zraniony towarzysz pu�ci� tratw� i poszed� na dno.
- Trzymaj si� mocno zdrow� r�k� - radzi� Cortejo.
- Za p�no, senior! Biedny ch�opak uton��.
- Ty przynajmniej trzymaj si� mocno. Powiedz, co widzisz!
- Wystrzelono znowu rakiety.
- Do pioruna! I strzelano kartaczami? Czy trafiono kogo�?
- Tak, senior.
- A wi�c trzeba szybko dosta� si� na pok�ad!
- Nic z tego nie b�dzie. Wszyscy wracaj� na brzeg. Oczywi�cie, m�wi� o tych, kt�rzy ocaleli.
- Piek�o! Zag�ada! Wszyscy? A wi�c napad si� nie uda�?
- Niestety, nie!
- Do licha, �e te� nic nie widz�! Inaczej by nam posz�o!
- Wzrok nie chroni przed kartaczami.
- A wi�c kieruj ku brzegowi!
- Oczywi�cie - Meksykanin zmieni� nagle ton. - Ale tam dop�yn� sam.
- Dlaczego? Co ty pleciesz?
- Poniewa� zabroniono mi przywie�� pana na brzeg. Cortejo zaniem�wi� z przera�enia. Zrozumia�, na jakie niebezpiecze�stwo wystawi�a go �lepota.
- Kto ci zabroni�? - wyj�ka� po chwili.
- Koledzy.
- A wi�c bunt, spisek?
- Nazywaj to pan, jak ci si� �ywnie podoba! Mog�em pana ju� dawno porzuci�, ale na razie tratwa mi si� przydaje.
- Do pioruna! Dlaczego nie chc� mnie s�ucha�?
- Poniewa� jest ju� nam pan niepotrzebny.
- A wasze wynagrodzenie?!
- Nie chcemy wynagrodzenia. Wolimy ca�� zdobycz.
- A wi�c o to wam chodzi? Cz�owieku, powiedz prawd�! Czy istotnie masz mnie zostawi� na pastw� losu?
- Tak.
Niewypowiedziany l�k ogarn�� Corteja.
- Co ci kazano ze mn� zrobi�? - zapyta�, trz�s�c si� ze strachu.
- Z pocz�tku zamierzano pana zabi�, lecz p�niej postanowiono zda� na �ask� rzeki.
- Cz�owieku! I wykona�by� to?! Nie pozwol�!
Wyci�gn�� si� na tratwie. Jego g�owa spoczywa�a w pobli�u miejsca, kt�rego trzyma� si� p�ywak.
- W jaki spos�b mi pan przeszkodzi? - ironicznie zapyta� Meksykanin.
- A w taki! - Cortejo mocno chwyci� r�k� m�czyzny.
- Chce mnie pan trzyma�? To si� panu nie uda. �atwo sobie poradzi� ze �lepym'.
- Nagrodz� ci� w dw�jnas�b - kusi� Cortejo.
- To ma�o. Nie dam si� przekupi�, nie zaci�gn� pana na brzeg. B�d� zdr�w!
Byli ju� blisko l�du.
- Nie, nie puszcz� ci�! - Cortejo ze zdwojon� si�� �cisn�� przegub r�ki p�ywaka.
- No, bo u�yj� si�y! - zagrozi� Meksykanin. Wyci�gn�� maczet� zza pasa i przy�o�y� ostrze do d�oni Corteja. - Radz� panu pu�ci�, bo odr�bi� palce!
Cortejo szybko cofn�� r�k�.
- P�y�, senior, dok�d chcesz - roze�mia� si� spiskowiec. - Ale strze� si�, aby� nie wpad� w r�ce Anglik�w!
Mocnym uderzeniem pchn�� tratw� na �rodek rzeki, a sam odp�yn�� do brzegu.
Cortejo poczu�, �e zosta� opuszczony.
- Czy jeste� daleko? - zapyta�. Nie by�o �adnej odpowiedzi.
- Odpowiadaj! Na mi�o�� bosk�, odpowiadaj! - Nas�uchiwa� uwa�nie: �adnego d�wi�ku! - Sam! Sam jeden! �lepy i bezbronny! Wydany na zag�ad�! Co pocz��? Jak si� ratowa�?
Mia� jednak jeszcze dosy� energii, aby nie rezygnowa�.
- Kto mi zabroni - m�wi� do siebie - przybi� do brzegu i odby� surowy s�d nad zdrajcami? Przecie� na pewno jest tam wielu moich zwolennik�w. A wi�c naprz�d!
Ze�lizn�� si� z tratwy i trzymaj�c si� jej, zacz�� p�yn��, jak mniema�, w kierunku brzegu. Tratwa kr�ci�a si�, obraca�a w ko�o; spostrzeg� to, gdy� pr�d mia� na przemian to przed sob�, to za sob�. Niepodobna by�o utrzyma� jednego kierunku.
- Nie idzie! - lamentowa�, opadaj�c z si�. - Jestem zgubiony, nie ma dla mnie ratunku! Nawet je�li b�d� wo�a� pomocy, co z tego? Us�yszy mnie tylko ten przekl�ty angielski lord i wy�le ��d�, a w�wczas wpadn� w jego r�ce. Jedynie jaki� przypadek m�g�by mnie uratowa�. Musz� czeka�, a� pr�d wyniesie mnie na brzeg.
Wszed� z powrotem na tratw� i wyci�gn�� si� na niej. P�ywanie znacznie go os�abi�o. Oczy bola�y bardzo. Zdj�� chust�, aby j� zmoczy� w wodzie. Pr�d unosi� go tymczasem coraz dalej.
Mimo panuj�cych w dzie� upa��w noce w owych stronach s� na og� ch�odne. Ubranie Corteja by�o mokre. Poczu� wnet zimno, do tego do��czy�y si� dreszcze i nat�aj�cy si� b�l. Wiedzia�, �e nie wolno mu j�cze�, a przecie� z b�lu chcia�o mu si� krzycze� na ca�y g�os.
Mija�y minuty, d�u�y�y si� jak wieczno��.
Wreszcie odczu� uderzenie. Tratwa przybi�a do brzegu. Macaj�c r�koma, natrafi� na ga���. Uchwyci� si� jej mocno. Po jakim� czasie upewni� si�, �e pr�d osadzi� tratw� na sta�ym l�dzie. Le�a� jeszcze chwil�, m�g� bowiem przemywa� oczy wod�. Dzi�ki temu zabiegowi b�l si� zmniejszy�, a gor�czka zmala�a. Gdy poczu� si� lepiej, powl�k� si� wzd�u� zagajnika w poszukiwaniu wygodnego miejsca.
- Z pocz�tku musz� si� ukrywa� - mrukn�� - aby mnie nie znale�li moi ludzie, je�li zechc� szuka�.
Ostro�nie dotykaj�c, przekona� si�, �e znalaz� to, czego szuka�. Po�o�y� si� na ziemi.
- A wi�c przynajmniej nie uton��em! - cieszy� si�. - Szcz�cie nie opu�ci�o mnie jeszcze. Kto wie, czy nie zdo�am ocale�!
Wysi�ek, b�l i gor�czka tak go trawi�y, �e zapad� w sen, co prawda niespokojny, ale b�d� co b�d� daj�cy zapomnienie. Obudzi� go ch��d. Po wietrze i opadaj�cej mgle zorientowa� si�, �e dnieje. I w�wczas przekona� si� z rado�ci�, �e lewe oko niezupe�nie straci�o zdolno�� widzenia. Gdy pierwsze promienie s�o�ca pad�y na wod�, wyda�o mu si�, �e dostrzega t� s�oneczn� poz�ot�. Nie by�o to z�udzenie. Wprawdzie stan zapalny nie ust�pi�, ale z minuty na minut� si� zmniejsza�, a ko�o po�udnia Cortejo m�g� nawet dojrze� w�asn� r�k�.
Up�yn�o jeszcze nieco czasu. Cortejo zacz�� nas�uchiwa�. Zdawa�o mu si�, �e s�yszy t�tent konia. Tak, istotnie rozleg�o si� g�o�ne parskanie. My�li zacz�y mu si� k��bi� w g�owie. Kto nadje�d�a? Kto si� zbli�a? Czy wezwa� go? To mo�e by� przecie� wr�g.
Kiedy ��dka z S�pim Dziobem odbi�a od parowca, lord Henry i za�oga z niepokojem oczekiwali, co b�dzie dalej. Wreszcie rozleg� si� strza�, a za nim szereg nast�pnych. Lord spojrza� przez lunet�.
- O, Bo�e, zastrzel� go! - zawo�a�.
- A ja my�l� - powiedzia� sternik - cho� nie mam lunety i nie widz� dok�adnie, co si� tam dzieje, �e to strzela S�pi Dzi�b.
Po chwili da� si� s�ysze� g�os s�pa, po nim drugi.
- Bogu dzi�ki - ucieszy� si� lord. - Uwalnia si�! I chyba siedzi ju� na koniu.
Sternik wyt�y� wzrok.
- Tak - potwierdzi� - i ucieka do lasu! S�p odezwa� si� po raz trzeci i czwarty.
- A wi�c uda�o mu si�! - lord nie posiada� si� z rado�ci. - Jedzie do Juareza! Ale patrzcie! Organizuj� po�cig!
- Niech si� pan nie martwi, sir - uspokaja� sternik. - Nie dogoni� go. Ale kog� to nios� na brzeg?
Lord skierowa� lunet� w tamt� stron�.
- To Cortejo. Zapewne zosta� ranny w twarz, bo mu j� obmywaj�. Nic wi�cej nie mog� dostrzec. Wiele bym da�, �eby ten cz�owiek wpad� w moje r�ce.
- Kiedy Juarez nadci�gnie, na pewno go schwyta.
- Miejmy nadziej�.
Niebawem ujrzano, �e po�cig wr�ci� bez S�piego Dzioba.
- Mia� pan racj� - zwr�ci� si� lord do sternika. - Nie z�apali go. Ale co zrobi� dalej? Mo�e opuszcz� to miejsce? Musimy czeka�.
Tymczasem Meksykanie rozbili ob�z i rozpalili ognisko.
- Niech pan powie, milordzie - spyta� sternik - czy to gorzej dla nas, �e zostaj�?
- Nie s�dz�, cho� przypuszczam, �e zamierzaj� z�o�y� nam wizyt�, aby zdoby� �adunek. Zapewne sklec� tratwy. Nie zapalajmy �wiate� i czuwajmy w ciemno�ciach. Niech dzia�a b�d� ustawione we wszystkich kierunkach.
Spe�niono rozkazy. Po mniej wi�cej p� godzinie ognisko Meksykan�w zagas�o. Brzeg i rzeka ton�y w g��bokim mroku. Po pewnym czasie sternik zawo�a�:
- Zdaje si�, �e nadchodz�! Wystrzeli� rakiety!
W jasnym �wietle ujrzeli Meksykan�w p�yn�cych g�owa przy g�owie. Przebyli ju� po�ow� drogi do parowc�w.
- Ognia! - rozkaza� lord Dryden gromkim g�osem.
Rozleg� si� pot�ny huk. Strumienie wody trysn�y do g�ry. Zako�ysa�y si� �odzie. Kiedy strza�y umilk�y, s�ycha� by�o wyra�nie krzyki i j�ki zaatakowanych. Po chwili zgas�y rakiety i zapanowa�a ciemno��.
- Wystrzeli� ponownie! - rozkaza� sternik.
Wybuchn�� nowy snop �wiat�a. Rzeka - widzieli to w jego blasku - us�ana by�a cia�ami wrog�w, a ci, kt�rzy ocaleli, uciekali do brzegu. Jaka� tratwa mkn�a z pr�dem. Le��cy na niej cz�owiek wydawa� si� martwy. Gdyby lord wiedzia�, �e to Cortejo, nie omieszka�by wys�a� za nim cz�na.
- Zwyci�yli�my! - radowa� si� sternik.
- Teraz tak - lord by� bardziej sceptyczny. - Nale�y si� jednak spodziewa�, �e ponowi� pr�b� dostania si� na parowce i �odzie.
- Odp�y�my wi�c st�d.
- Nie mo�emy. Tu musimy czeka� na S�piego Dzioba. Tak si� przecie� um�wili�my.
- On nas i tak znajdzie. A zreszt� nie wr�ci przecie� przed jutrzejszym po�udniem, do tego za� czasu przyp�yniemy z powrotem.
- Czy nie s�dzi pan, �e Meksykanie pojad� za nami wzd�u� brzegu?
- W tej ciemno�ci przez lasy i krzewy? To niemo�liwe!
- A czy my damy sobie rad� na rzece?
- Tak. Mamy wprawdzie przed sob� niebezpieczny zakr�t, ale b�dziemy si� porusza� bardzo wolno.
- No dobrze, zgoda.
Sternik wyda� odpowiednie rozkazy. Po cichu przekazano je na drugi parowiec i z �odzi do �odzi. Niebawem podniesiono kotwice na statkach, a za�ogi cz�en zacz�y pracowa� wios�ami.
Meksykanie stali na brzegu w g��bokich ciemno�ciach. Przyw�dca kaza� przede wszystkim rozpali� ognisko, aby mo�na by�o znale�� pozostawion� tu odzie� i bro�. Teraz dopiero policzono straty. Zgin�o oko�o trzydziestu ludzi.
- Niech diabli porw� tych �otr�w! - zakl�� herszt. - Jak my�licie - zwr�ci� si� do kamrat�w - dlaczego wystrzelili rakiety wtedy, kiedy przebyli�my po�ow� drogi?
- Us�yszeli nas - powiedzia� jeden.
- Nie wierz� - sprzeciwi� si� drugi. - Chyba...
- A ja uwa�am - przerwa� trzeci - �e ostrzeg�o ich zaga�ni�cie naszego ogniska. �atwo zmiarkowali, w jakim celu to zrobili�my.
- Masz racj� - zgodzi� si� przyw�dca. - Musimy ponowi� napad, ale tym razem nie zgasimy ognia.
- I zobacz� nas...
- Wcale nie. Przep�yniemy na drug� stron� jak najdalej st�d, a nast�pnie damy si� nie�� pr�dowi, tak �e zbli�ymy si� do nich od strony, z kt�rej si� nas nie spodziewaj�.
- Do diaska, sp�jrzcie no tam!
Wszystkie oczy skierowa�y si� ku rzece. Z komin�w obu parowc�w lecia�y iskry, potem us�yszano obroty k�.
- Odp�ywaj�! - zawo�a� przyw�dca. - Ale nic jeszcze straconego. Mo�emy ich jutro do�cign��.
- Wlok�c za sob� rannych?
- Nie! Wrzu�cie ich do wody! Co za po�ytek z tych drab�w, kt�rzy i tak musz� umrze�?
Wszystkim by� ten pomys� na r�k�. Nie pomog�y b�agania i �zy rannych. Wkr�tce pr�d uni�s� ich cia�a.
Kominy parowc�w d�ugo jeszcze wyrzuca�y dym i iskry, gdy� maszyny rozpalono drzewem. Meksykanie pos�pnie, bez s�owa przygl�dali si� temu. Dopiero gdy na rzece zapanowa�a ciemno��, bo statki znikn�y za zakr�tem, jeden z bandyt�w zwr�ci� si� do herszta:
- Co teraz?
- Pozostaje jedno: przeci�� im drog�. Tam, gdzie rzeka skr�ca ku Salado.
- Kiedy wyruszamy?
- Nie wcze�niej ni� o �wicie. I tak ich wyprzedzimy. Teraz chod�my spa�, trzeba odpocz��.
SPOTKANIE NAD RIO GRANDE
W tym czasie kiedy lord Dryden rozprawia� si� z lud�mi Corteja, Juarez dotar� ze swoim wojskiem do zbiegu rzek Rio Grande i Sabinas, gdzie mia� si� spotka� z lordem. Mimo ciemno�ci spenetrowano wybrze�e, ale nie znaleziono nic, co by �wiadczy�o, �e Anglik tu by�. Rozbito ob�z pod zagajnikiem i zaci�gni�to warty.
Jazda dala im si� porz�dnie we znaki, wszyscy wi�c spali mocno i g��boko. Skoro �wit my�liwi zerwali si� jednak ze snu, aby upolowa� nieco zwierzyny.
Nied�wiedzie Serce i jego brat Nied�wiedzie Oko pierwsi dosiedli koni. Zaledwie wjechali na pobliski pag�rek, sk�d pole widzenia by�o rozleglejsze, Nied�wiedzie Serce zawo�a� do Juareza:
- Uff! Kto� nadje�d�a! - i wyci�gn�� r�k�, wskazuj�c kierunek. Jaki� cz�owiek galopowa� przez preri� rozci�gaj�c� si� za zagajnikiem. Po chwili zbli�y� si� ju� na tyle, �e wida� go by�o dok�adnie.
- To jaki� dziwak! - roze�mia� si� Juarez, kt�ry r�wnie� wszed� na pag�rek. - Sk�d si� taka kreatura znalaz�a na prerii?
- S�dz�c z ubioru, to Anglik - zauwa�y� Sternau. - Chyba wys�aniec od sir Drydena?
- Hm! Czy�by lord mia� konie na pok�adzie? Zreszt� ten cz�owiek nie jedzie jak Anglik, lecz jak Indianin.
- Podnosi si� w siodle. Szuka czego�. Poka�my mu si�, co? Wyszli zza drzew. Je�dziec ujrza� ich wida� natychmiast, bo zatrzyma� si� na moment, jakby si� waha� czy jecha� dalej, po czym jeszcze szybciej pop�dzi� konia. Na pewno ich rozpozna�, bo podni�s� do g�ry trzymany w prawej r�ce parasol, a w lewej cylinder i wydawa� g�o�ne okrzyki rado�ci. Po paru minutach osadzi� konia, zeskoczy� na ziemi� i usi�owa� za pomoc� cylindra i parasola uk�oni� si� dystyngowanie, co mu si�, niestety, nie uda�o.
- S�pi Dzi�b! - zawo�ali jednocze�nie, poznawszy go po wielkim nosie.
- Do us�ug, we w�asnej osobie, panowie - ponownie si� uk�oni� z wyszukan� galanteri�.
Wbi� parasol w ziemi�, zawiesi� na nim cylinder, zdj�� surdut i u�o�y� na kapeluszu.
- Przekl�ta maskarada! - prychn�� gniewnie. - Raz jeden udawa�em Anglika, ale to si� nigdy nie powt�rzy, moi panowie!
- Udawa� pan Anglika? - zaciekawi� si� Juarez. - W jakim celu?
- Aby pozwoli� si� schwyta�.
- Nie rozumiem! Chcia� pan, aby go schwytano?
Traper wyci�gn�� z kieszeni kawa�ek tytoniu i odgryz� odrobin�.
- Tak. I w rzeczy samej schwyta� mnie wczoraj nad Rio del Norte niejaki Pablo Cortejo.
- Pablo Cortejo? - powt�rzy� Sternau. - S�dzi�em, �e jest w San Juan.
- Je�li chce go senior zobaczy�, to mo�e mie� t� przyjemno�� zaraz po obiedzie.
- Opowiadaj, senior! Czy spotka� pan sir Drydena w Refugio?
- Rozumie si�, a kr�tko potem wyruszyli�my ku Sabinas. Szczeg�owo opowiada� swoj� przygod�.
- A wi�c lord oczekuje nas na owym zakr�cie? - upewni� si� Juarez.
- Tak, senior, przyrzek�em, �e was tam przyprowadz�.
- A wi�c wyruszamy! Czy ma pan do�� si�y, �eby jecha� z nami? A mo�e jest pan zbyt zm�czony?
- Ja zm�czony?! - obruszy� si� i pu�ci� strumie� tytoniowego soku tu� ko�o nosa prezydenta. - Dajcie tylko innego konia!
Odbyto kr�tk� narad� i ustalono, �e cz�� oddzia�u zostanie przy zwierz�tach, a reszta natychmiast pospieszy z pomoc� lordowi. W kwadrans p�niej je�d�cy p�dzili galopem przez r�wnin� ze Sternauem i S�pim Dziobem na czele.
Po niespe�na dw�ch godzinach ujrzeli jakiego� m�czyzn�, kt�ry jecha� im naprzeciw. Okr��ono go, zanim zd��y� zmieni� kierunek, ale bynajmniej nie wydawa� si� tym zafrasowany. �redniego wzrostu, �redniej tuszy, opalony, wygl�da� na przesz�o pi��dziesi�t lat. Juarez zapyta�:
- Czy zna mnie pan, senior?
- Tak. Senior Juarez, prezydent.
- A kim pan jeste�?
- Jestem my�liwym z Teksasu. Mieszkam na lewym brzegu rzeki.
- Jak si� senior nazywa?
- Grandeprise.
- Jest pan Francuzem?
- Nie. Jankes pochodzenia francuskiego.
- Dok�d pan zmierza?
- Do domu.
- Sk�d?
- Z Monclovy.
- Widzia� mnie pan tam?
- Tak.
Juarez zmierzy� go przenikliwym wzrokiem.
- Czy s�ysza� pan o cz�owieku nazwiskiem Cortejo?
- Tak. W Monclovie.
- A czy zna go pan osobi�cie?
- Nie.
- Kiedy opu�ci� pan miasto?
- Wczoraj rano.
- Czy spotka� pan wi�kszy oddzia� je�d�c�w, a mo�e zauwa�y� co� podejrzanego? - prezydent szybko zadawa� pytania, uwa�nie obserwuj�c my�liwego. Ten jednak zaprzecza� stanowczo.
- Czy kto� z was - prezydent zwr�ci� si� do swoich ludzi - zna tego cz�owieka?
- Ja - powiedzia� S�pi Dzi�b. - Sp�dzi�em kiedy� noc u niego. Zapewne przypomni mnie sobie.
- To wystarczy. Naprz�d!
Oddzia� pomkn�� dalej. Grandeprise patrzy� za nimi ponuro.
- Niech diabli porw� tych wielkich pan�w! - mrukn��. - Gdyby nie S�pi Dzi�b, nie przestano by mnie wypytywa�. Co mnie obchodz� inni ludzie? Mam dosy� w�asnych k�opot�w.
I ruszy� przed siebie, trzymaj�c za uzd� jucznego konia.
Mariano przy��czy� si� do Sternaua i S�piego Dzioba. By� bardzo podniecony. Zbli�a�o si� spotkanie z tymi, kt�rych ju� od dawna nie mia� nadziei zobaczy�. Jego ko� dobywa� ostatka si�, ale Mariano wci�� go pop�dza�.
- Szkapa padnie, Mariano - powiedzia� Sternau. - Pozw�l jej odetchn��!
Nic to nie pomog�o. A wierzchowiec Mariana nabra� nagle wigoru. Te trzy, mkn�ce na czele oddzia�u konie, by�y - jak si� okaza�o - znakomite. Sternau, S�pi Dzi�b i Mariano znacznie wyprzedzili towarzyszy.
Ko�o po�udnia doktor spostrzeg� ruchomy punkt na widnokr�gu.
- Zatrzymajmy si�! - zawo�a�. Osadzi� w miejscu konia i wyci�gn�� lunet�.
- Co tam wodzisz? - dopytywa� si� Mariano zniecierpliwiony zw�ok�.
- Nadje�d�aj� jacy� ludzie.
- Od strony rzeki? To mo�e by� tylko Cortejo i jego banda. Daj mi, senior, lunet�! - poprosi� S�pi Dzi�b.
- Niech mnie powiesz�, je�li to nie oddzia� tego drania! - zawo�a� traper po chwili.
- Czy widzi pan dok�adnie?
- Nie bardzo. S� jeszcze zbyt oddaleni.
- A wi�c poczekajmy!
Tymczasem nadjecha� Juarez wraz z ca�ym oddzia�em. Kiedy Sternau powiedzia� mu, dlaczego si� zatrzymali, spyta�:
- Co pan radzi, senior doktor?
- Ukryjemy si� w zagajniku i podzielimy na trzy pododdzia�y: przedni, �rodkowy i tylny. Pierwszy i trzeci okr��� ich, gdy S�pi Dzi�b da sygna�.
Indianie wycofali si� mi�dzy drzewa i podzielili zgodnie z propozycj� Sternaua. S�pi Dzi�b nie odst�powa� doktora. Wierci� si� w siodle, mrucza� co� do siebie, wreszcie zwr�ci� si� do towarzysza:
- Senior, czy mog� zrobi� im kawa�? Wczoraj zwia�em. Niech mnie dzisiaj po raz drugi schwytaj�.
- To niebezpieczne.
- Phi! Prosz� jeszcze raz o pa�sk� lunet�! Obserwowa� zbli�aj�cych si� je�d�c�w, po czym powiedzia�:
- To na pewno oni! Na czele jedzie drab, kt�ry udawa� pos�a�ca prezydenta. Senior, pozw�l mi zabawi� si� ich kosztem!
Nie czekaj�c na zgod�, zeskoczy� z konia i wyprowadzi� go z zagajnika. Usiad� na trawie plecami do zbli�aj�cych si� je�d�c�w, nasun�� cylinder na czo�o i rozpi�� nad sob� parasol! Z binoklami na nosie wygl�da� jak cz�owiek tak zatopiony w rozmy�laniach, �e nie dostrzega nic, co si� dzieje wok� niego.
Niebawem bandyci go zauwa�yli. Przyw�dca, zdumiony, osadzi� konia.
- Do diab�a! - krzykn��. - Sp�jrzcie, tam kto� siedzi na ziemi! Jego kamraci spojrzeli we wskazanym kierunku i zobaczyli wielki parasol, a pod nim szary cylinder.
- Wszyscy �wi�ci, to Anglik! Teraz my jeste�my g�r�! M�wi�c to, herszt pop�dzi� konia, pozostali poszli za jego przyk�adem. Zatrzymali si� tu� przy S�pim Dziobie.
- Halo, senior, czy to pan, czy pa�ski duch? - zapytali ch�rem. S�pi Dzi�b odwr�ci� si� flegmatycznie, podni�s� powoli, zamkn�� parasol, przypatrzy� si� Meksykanom przez binokle i odpar�:
- M�j duch!
- A nie pa�skie cia�o?
- Wszak wczoraj mnie zastrzelono, a raczej zabito na �mier�!
- Nie ple� bzdur, senior! Wczoraj uda�o si� panu uciec, ale dzi� to si� ju� nie uda.
- Wcale tego nie zamierzam, chc� zosta� z wami.
- Gdzie sp�dzi� pan t� noc?
- W lesie.
- Ma pan teraz innego konia. Sk�d go pan wzi��?
- To nie inny ko�.
- Wczoraj uciek� senior na dereszu, a teraz ma kasztana.
- Kasztan jest duchem deresza.
- Niech senior nie �artuje! Zabi� pan wczoraj b�d� zrani� dwunastu naszych, dzisiaj zap�aci nam za to. Czy senior wie, gdzie s� parowce i �odzie?
- W waszych r�kach. Chcieli�cie je przecie� zdoby�.
- Niestety, i to si� nie powiod�o. Pa�scy ludzie strzelali do nas kartaczami. Niech pan wsiada na konia. Pojedzie pan z nami do miejsca, gdzie zatrzyma�y si� statki. Wyda je pan nam albo zginie. Rozwa� to sobie senior!
S�pi Dzi�b splun�� na kapelusz przyw�dcy.
- Gdzie wasz w�dz? - zapyta�.
- Ja nim jestem! Poza tym sko�cz, senior, z tym swoim przekl�tym pluciem, bo naucz� pana jak odr�nia� spluwaczk� od sombrera, kt�ry nosi caballero!
"Anglik" wzruszy� ramionami.
- Caballero? Phi! Pyta�em o Corteja.
- Zamordowali go pa�scy ludzie. Podczas salwy by� na rzece i zosta� postrzelony, a mo�e uton��.
- Szkoda. Ch�tnie bym go powiesi�!
- To w�a�nie zrobimy z panem. Ale najpierw pojedziemy po �up. Naprz�d, senior, bo panu pomog�!
- A to w jaki spos�b?
- W taki!
Wyci�gn�� pistolety i przy�o�y� traperowi do czo�a.
- Je�li pan natychmiast nie dosi�dzie konia, strzel� panu w �eb!
- Sam zakosztuj kulki! - wycedzi� S�pi Dzi�b. B�yskawicznym ruchem wyrwa� pistolet zza pasa i wystrzeli�.
Meksykanin run�� z przebit� piersi�. Jego kamraci chwycili za bro�, ale w tym samym momencie pad�a salwa z zagajnika. Stu je�d�c�w wypad�o z impetem zza drzew. Ludzie Corteja zostali okr��eni i wybici do nogi, zanim zd��yli zorientowa� si� w sytuacji.
- Czy �aden nie �yje? - zapyta� Juarez.
- �aden - odpowiedzia� Sternau, obejrzawszy poleg�ych.
- Szkoda. Nikt nam nie udzieli wskaz�wek.
- Nie szkodzi - o�wiadczy� S�pi Dzi�b. - Wiem wszystko.
- A wi�c gdzie znajduj� si� statki?
- Tam gdzie je zostawi�em.
- I tam maj� by� wy�adowane?
- Nie. Nad rzek� Sabinas, jak postanowiono wcze�niej.
- W takim razie nie wszyscy musz� jecha� dalej.
- Oczywi�cie. Cz�� mo�e wr�ci�.
- A je�li czeka nas tam nowa walka?
- Na pewno nie.
- Zgadzam si� z S�pim Dziobem - wtr�ci� Sternau.
- Ciesz� si�, �e tak szybko pokonali�my ludzi Corteja, ale nie podoba mi si�, �e on sam wymkn�� si� nam. Taki �otr jak on zwykle r�kami i nogami trzyma si� �ycia. Chcia�bym przynajmniej znale�� jego cia�o.
- Poszukamy, kiedy tam przyb�dziemy - Powiedzia� Juarez.
- We�miemy ze sob� pi��dziesi�ciu je�d�c�w. Reszta niech wraca do obozu i tam na nas czeka. Ruszamy!
Obok Juareza na czele oddzia�u jecha� Sternau, Mariano i S�pi Dzi�b jako przewodnik. W pewnym momencie traper wyci�gn�� r�k� i wskazuj�c kierunek, zawo�a�:
- To tam!
Zatrzymali si� w miejscu, gdzie poprzedniego dnia lord Dryden mia� wpa�� w r�ce szajki. Liczne �lady wskazywa�y, �e ludzie Corteja sp�dzili tu ca�� noc. A dalej, na �rodku rzeki, sta�y na kotwicy statki.
Lord Henry od wielu godzin nie schodzi� z pok�adu. Kiedy przed po�udniem parowce wr�ci�y tam, sk�d wyp�yn�y w nocy, wrog�w ju� nie by�o. Jednak�e nale�a�o si� mie� na baczno�ci i nie przybija� do brzegu.
- Czy rzeczywi�cie nasi przeciwnicy opu�cili te strony? - niepokoi� si� sternik.
- My�l�, �e tak - odpowiedzia� lord.
- A Juarez, czy nadjedzie?
- Z ca�� pewno�ci�, je�li go tylko S�pi Dzi�b odnalaz�. Ot� i on! Z lasu wy�oni�a si� grupa je�d�c�w, a w�r�d nich rozpozna� mo�na by�o cz�owieka w szarym ubraniu, w szarym cylindrze na g�owie i z parasolem w r�ce.
- Ma pan racj�! To S�pi Dzi�b - wykrzykn�� uradowany sternik.
- A pozostali?
Dryden w�o�y� okulary.
- Widz� Juareza. Ten na prawo od nas. A na lewo... O Bo�e! Jad� im na spotkanie! Cz�no!
Po kilku minutach cz�no odbi�o od statku. Gdy lord wyszed� na l�d, podszed� do niego S�pi Dzi�b.
- Milordzie, oddaj� pa�ski ubi�r. Niczego nie brak, nawet parasola! A oto senior Mariano i Sternau.
- Synu, m�j drogi, drogi synu! - zawo�a� lord przyciskaj�c Mariana do piersi. - Teraz, mam nadziej�, sko�czy�y si� nasze cierpienia! O, gdyby tu mog�a by� Amy! Czeka�a przez tyle lat...
- Wi�c jeszcze nie wysz�a za m��?
- Nie wysz�a! Ale zanim ci to opowiem, pozw�l mi powita� seniora Sternaua!
Doktor sta� przed nim w ca�ej okaza�o�ci. Szczera rado�� bi�a z jego oczu.
- Milordzie!
- Panie doktorze!
Padli sobie w obj�cia i u�cisn�li si� serdecznie.
- P�niej porozmawiamy - powiedzia� Sternau. - Nawet w takiej chwili nie wolno nam zapomina�, po co tu jeste�my. Pan pozwoli, milordzie, to senior Juarez!
- Ale� doktorze! Mog� tylko prosi� o wybaczenie - rzek� prezydent �agodnym tonem - �e jestem mimowolnym �wiadkiem waszego spotkania. Nie b�d� wam przeszkadza�. Gdy si� ju� sob� nacieszycie, zajmiemy si� naszymi sprawami.
- O, nie! - stanowczo sprzeciwi� si� Sternau. - P�niej znajdziemy czas dla siebie. Teraz s� wa�niejsze rzeczy do zrobienia. Powiedz, milordzie, czy wiedzia�e�, �e to banda Pabla Corteja?
- Tak. S�pi Dzi�b wykrzycza� z brzegu to nazwisko.
- Czy Cortejo bra� udzia� w walce?
- Nie wiem.
- Nie m�g� go pan rozpozna�?
- By�o ciemno.
- S�pi Dzi�b przypuszcza, �e o�lepi� tego drania.
- To mo�liwe. S�ysza�em, jak Cortejo wrzeszcza� z b�lu i widzia�em, jak ch�odzono mu twarz wod�.
- W takim razie nie m�g� bra� udzia�u w walce. Bardzo nam zale�y na tym, aby pozna� jego dalsze losy. Niedawno natrafili�my na cz�� jego szajki. Zgin�li wszyscy. Przyw�dca twierdzi�, �e Cortejo nie �yje, �e zosta� przez was zastrzelony albo uton��. Czy to prawdopodobne?
- Raczej to oni go zamordowali.
- Co pan powiada? Nie schodzili�cie jeszcze dzi� na brzeg?
- Nie.
- A wi�c niech pi��dziesi�ciu Indian obszuka starannie okolice, my za� b�dziemy oczekiwali na wynik na pa�skim parowcu.
- Daj� panu do dyspozycji wszystkie moje cz�na, doktorze, aby wasi ludzie mogli dotrze� do brzeg�w i spenetrowa� je dok�adnie. A teraz p�yniemy na statek, seniores!
Znalaz�szy si� na pok�adzie, lord i doktor zasiedli wygodnie i pokr�tce opowiedzieli sobie najwa�niejsze rzeczy.
- A wi�c wszyscy moi bliscy �yj�? - dopytywa� si� Sternau. - Moja matka i siostra? Don Manuel moja ukochana Roseta?
- Byli zdrowi, kiedy wyje�d�a�em do Meksyku.
- A miss Amy?
- A� do mojego powrotu b�dzie przebywa� u nich, na zamku. Na pewno wszystko si� u�o�y. Min�� czas pr�by. Wszyscy cierpieli�my ogromnie, ale dzi�ki Bogu m�ki nasze si� sko�czy�y.
Opowiadaniom nie by�oby ko�ca, up�yn�o przecie� tyle czasu od momentu rozstania. Jednak ze wzgl�du na bie��ce wydarzenia od�o�yli to na p�niej.
Podeszli do Juareza, odpoczywaj�cego samotnie w kajucie.
- Proponuj� - powiedzia� prezydent - nie wraca� konno, ale p�yn�� statkiem do Sabinas. Co pan o tym s�dzi, senior Sternau?
- Rzeczywi�cie tak wygodniej.
- A nasze konie?
- Mo�emy przekaza� je Apaczom, kiedy wr�c� z poszukiwa�. Miejmy nadziej�, �e znajd� tego szubrawca lub przynajmniej trafi� na jego �lad.
Lord odda� swoje �odzie Indianom, aby mogli si� przeprawi� na lewy brzeg. Ale zrobili inaczej. Podzielili si� na trzy grupy. Jedna przeby�a rzek� wp�aw na koniach, a potem pojecha�a wzd�u� lewego brzegu, druga szuka�a na prawym, trzecia za� wsiad�a do �odzi i penetrowa�a rzek� przy obu brzegach. Na wyniki tych starannych poszukiwa� trzeba by�o troch� poczeka�.
Lord pozosta� z Juarezem w kajucie, a Sternau, aby im nie przeszkadza�, wyszed� na pok�ad do Mariana. Dryden nie tylko przywi�z� pieni�dze i bro�. Mia� upowa�nienie swego rz�du, aby om�wi� z prezydentem stanowisko Anglii wobec dalszego pobytu Francuz�w w Meksyku.
Sternau i Mariano od lat nie byli tak szcz�liwi. Rozmawiali o przysz�o�ci, kt�ra rysowa�a si� im w r�owych kolorach. Nawet nie spostrzegli, �e up�yn�o par� godzin.
Nagle us�yszeli czyj� krzyk z prawego brzegu.
Sternau podszed� do burty i zobaczy� Indianina.
- Niech m�j bia�y brat tu przyjdzie! - wo�a� Apacz. - Jest �lad.
- Czyj?
- Nie wiem. Jestem tylko go�cem.
Poniewa� wszystkie �odzie by�y na rzece. Sternau wsiad� do ma�ej jednowios�owej dingi, przeznaczonej do osobistego u�ytku lorda.
- Jedziemy! - rzek� Apacz, gdy tylko doktor przybi� do brzegu. - Oto ko� mojego brata.
Sternau dosiad� wierzchowca i pojechali galopem. Indianin zatrzyma� si� dopiero po godzinie. Czeka�a tam na nich grupa je�d�c�w, kt�ra przeszukiwa�a prawy brzeg. Po minach Apacz�w wida� by�o, �e co� znale�li. Jeden z nich siedzia� na ziemi. Krucze pi�ra we w�osach wskazywa�y, �e to przyw�dca. On to zapewne kierowa� poszukiwaniami. Ujrzawszy Sternaua, podni�s� si� i rzek�:
- Matava-se niech do mnie podejdzie!
Sternau zsiad� z konia, odda� uzd� najbli�ej stoj�cemu Indianinowi i zbli�y� si� do przyw�dcy. Ten wskaza� na ziemi�.
- Niech m�j bia�y brat zobaczy! Sternau pochyli� si� i przygl�da� chwil�.
- To �lad je�d�ca! - powiedzia�.
- Czy brat m�j widzi, ile jest koni?
- Tak. Jednego dosiad�, a drugiego prowadzi�. Mia� zatem dwa wierzchowce.
Indianin wyci�gn�� r�k� w kierunku rzeki. Sternau patrzy� na ziemi� pr�buj�c znale�� dalsze �lady.
- Wjecha� do rzeki - m�wi� - ale przedtem zsiad�, aby zebra� sitowie. A wi�c chcia� si� dosta� na drugi brzeg. Zabra� nawet kilka p�k�w, aby u�atwi� p�ywanie koniowi.
- M�j brat s�usznie s�dzi. Kto to m�g� by�?
- By� mo�e my�liwy, kt�rego dzisiaj spotkali�my. Pod��a� mniej wi�cej w tym kierunku. Trzeba jeszcze dok�adniej to zbada�.
- Czerwoni m�owie ju� to uczynili. Matava-se niechaj tu przyjedzie i obejrzy �lady.
Wskaza� na miejsce wydeptane kopytami. Trzeba nie lada umiej�tno�ci, aby co� z tego wywnioskowa�. Po kilku sekundach Sternau o�wiadczy�:
- Tu pas�y si� konie, podczas gdy je�dziec zbiera� sitowie. Przypuszczam, �e konie si� pogryz�y. By� mo�e wydar�y sobie troch� sier�ci. Trzeba poszuka�, a nu� co� si� znajdzie.
- Czerwoni m�owie szukali. M�j brat niech obejrzy ten w�os z ko�skiego ogona - poda� Sternauowi czarny w�os.
- A ten drugi kosmyk, kt�ry trzymasz w r�ku? - spyta� doktor po chwili.
Apacz poda� mu go tak�e. By�y to kr�tkie w�osy. Sternau r�wnie� obejrza� je dok�adnie, po czym stwierdzi�:
- Te s� czerwonobrunatne. To w�osy z grzywy. Jeden ko� jest wi�c czarny, a drugi czerwonobrunatny. Takie konie mia� je�dziec, kt�rego dzi� spotkali�my.
- Uff! Czerwoni m�owie byli jeszcze bardziej spostrzegawczy - wskaza� na las, z kt�rego wyje�d�ali w�a�nie dwaj Apacze na spienionych wierzchowcach...
- Sk�d oni wracaj�?
- Niech m�j brat sam z nimi pom�wi! Gdy si� zbli�yli, Sternau zapyta�:
- Czy moi bracia tropili �lady?
- Matava-se odgad� - powiedzia� jeden z nich. - Prowadz� do miejsca, gdzie spotkali�my my�liwego.
- A wi�c to on?
- Tak, nikt inny.
Sternau zorientowa� si�, �e to jeszcze nie wszystko, co Apacze chcieli mu przekaza�, wi�c pyta� dalej:
- Dlaczego moi czerwoni bracia tak si� zajmuj� owym my�liwym? Czy odkryli co� jeszcze?
- Tak, Matava-se zapewne my�li, �e je�dziec przeprawi� si� przez rzek�. Wojownicy Apacz�w to samo my�leli, ale kiedy pojechali dalej, odnale�li jego �lad.
- A wi�c tutaj wjecha� do rzeki, a nieopodal wyjecha� z niej? Nie rozumiem po co. Aby tylko napoi� konie, nie trzeba wje�d�a� do rzeki. Poza tym, je�li mia� tak pr�dko wr�ci� na brzeg, po co mu by�o sitowie? A zatem nale�y przypuszcza�, �e zamierza� si� przeprawi�, ale z jakiego� sobie tylko znanego powodu zrezygnowa� z tego.
- Matava-se jest nader dociekliwy.
- A wi�c moi czerwoni bracia znale�li co� jeszcze?
- Tak. Niech m�j brat mi towarzyszy.
Indianin wszed� w sitowie a Sternau poszed� za nim. Ci�ko by�o si� tutaj porusza�, ale trud wnet si� op�aci�. Po stu krokach stan�li nad rzek�. I wtedy Sternau zobaczy� tratw� sklecon� z sitowia i ga��zi. By�a zbyt obszerna jak dla jednego cz�owieka.
- M�j bia�y brat niech obejrzy tratw�! - zach�ci� Indianin.
- Ju� to robi�. Ale czy m�j czerwony brat znalaz� co�, co mog�oby nam wyja�ni�, do kogo nale�a�a ta tratwa?
- Owszem.
Indianin si�gn�� za pas i wydoby� barwn� chustk�, z�o�on� w przepask� i zwi�zan� na ko�cach. Wygl�da�a tak, jakby kto� jej u�ywa� do przewi�zywania bol�cej g�owy. Sternau przyjrza� si� dok�adnie chustce.
- Tu s� �lady krwi. T� chustk� przewi�zano krwawi�ce oczy. Gdzie by�a?
- Zaczepi�a si� na tratwie.
- Co za brak przezorno�ci ze strony tego Corteja! Na pewno to on! - Sternau spojrza� na ziemi� i zobaczy� kilka dalszych �lad�w. - Czy synowie Apacz�w szukali dalej?
Indianin skin�� twierdz�co g�ow�.
- M�j brat niech mi towarzyszy!
Po�r�d sitowia kto� utorowa� w miar� dobr� drog�. Wnet dotarli do miejsca, w kt�rym wyra�nie wida� by�o podw�jny �lad kopyt ko�skich, prowadz�cy z wody.
- Tu wi�c my�liwy wyszed� z rzeki - stwierdzi� Sternau.
- A pojecha� tam - doda� Indianin, wskazuj�c na prawo. Poszli za tym nowym �ladem a� do ma�ego, wydeptanego placyku.
- Czy moi bracia tu r�wnie� co� znale�li? - zagadn�� Sternau.
- Tu le�a� Cortejo - odpowiedzia� Apacz - i tu spotka� si� z bia�ym my�liwym.
- Dok�d prowadzi ten �lad?
- Zn�w do lasu.
- Czy poszli�cie tym tropem?
- Nie. Chcieli�my wpierw pom�wi� z Matava-se.
- Dobrze zrobili�cie. Czy m�j brat s�dzi, �e my�liwy zabra� z sob� Corteja?
- Tak. Posadzi� go na drugim koniu.
- A zatem niech brat wraz z kilkoma lud�mi wyruszy za nimi, aby sprawdzi�, czy pojechali w kierunku Candeli i Saltillo.
- To zajmie wiele dni.
- W przypadku gdyby�cie chcieli dotrze� do samego Saltillo. Ale w