1810

Szczegóły
Tytuł 1810
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1810 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1810 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1810 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roland TOPOR CZTERY RӯE DLA LUCIENNE SPIS TRE�CI SZNYCEL G�RSKI 3 WIELKI CZ�OWIEK 7 CIʯKA OPERACJA 11 SZKO�A W PRZEPA�CI 12 WYBAWCY 15 ZAGADKI HISTORYCZNE 17 BILET POWROTNY 18 WRӯKA INNA NI� WSZYSTKIE 19 WYPADEK 23 PRZECHODNIA D�O� 24 NOWO PRZYBY�Y 26 CZTERY RӯE DLA LUCIENNE 27 ALIBI DZIECKA 31 OJCOWSKIE PO�WI�CENIE 32 POKARM DUCHOWY 37 DRODZY PRZYJACIELE 38 OPOWIE�� WIGILIJNA 44 SMAKOSZE 45 JAK PIES Z KOTEM 50 ZGNI�E KR�LESTWO 51 Z�A PUBLICZNO�� 54 PRZELOTNE BURZE 55 WSTAWA�! 59 CIUPCIAC KR�LOW� 60 ZBYT CZYSTA 63 �WI�TY OGIE� 64 SPRAWIEDLIWO�� �CIGAJ�CA ZBRODNI� 73 NUMER Z TELEFONEM 74 G�ODNEGO NAKARMI� 80 DOBRY UCZYNEK 82 BEZ KOMPLKEKSOW 83 EGZEKUCJA 87 PRAWDA O LUDWIKU XVII 88 WSTR�TNY CHARAKTER 89 PIESZCZOSZEK 90 SZCZWANY LIS 97 NIEUSTAJ�CY SPEKTAKL 98 KILKA PYTA� NA KUPIE 100 DOBRE MIEJSCE 101 NA PODB�J CZ�OWIEKA 104 CISZA, SEN TRWA! 105 OD CZASU DO CZASU, CZAS 112 Z�BY WAMPIRA 113 SZNYCEL G�RSKI - Moja noga! Wcale jej nie czuj�! Phil zn�ca� si� nad nog�: przez spodnie chwyta� cia�o w gar�cie i rozciera� z furi�. Szczypa� si� zapami�tale od uda po kostk�, na koniec wali� w�ciekle pi�ci� w kolano. Koledzy pr�bowali go pocieszy�. - No i co z tego! To normalne! - rzek� Jerzy. - Wszyscy mamy takie samo wra�enie. Patrz! Jerzy kopn�� Henryka w gole� z ca�ej si�y, �eby wygl�da�o to przekonywaj�co. Henryk nie m�g� powstrzyma� bole�ciwego j�ku, po kt�rym zrozpaczony Phil zala� si� �zami. - No i sami widzicie! Chcecie mi tylko zamydli� oczy! Henryk u�miechn�� si� krzywo. - Akurat w tym momencie zabola� mnie �o��dek. Kopniaka nawet nie poczu�em. Zreszt�, popatrz na Jerzego. Twoja kolej, Jurek! Jerzy j�kn��, ale zacisn�� z�by i uda�o mu si� zdusi� okrzyk. Phil odzyska� nadziej�. - Naprawd� nic ci� nie bola�o, Jureczku? Spr�buj jeszcze raz, Heniu! Jerzy podskoczy�. - O nie! Co to to nie! Dosy� tego! Lepiej raz wreszcie powiedzie� mu prawd�! Mam tego do��! Phil, musisz by� dzielny. Nie chcieli�my ci m�wi�, ale skoro nalegasz, trudno. Tak, odmrozi�e� nog�. To straszny cios, wiem, ale nie przejmuj si�, nie ma ani �ladu gangreny. Jeszcze nie wszystko stracone, wyci�gniemy ci� st�d. Gdyby nie ta cholerna lina... Phil jednak nie s�ucha�. P�aka� cicho, obmacuj�c nog�. Henryk odwr�ci� si� z obrzydzeniem. Nazajutrz noga Phila zsinia�a. Po�wi�cili jeden koc i owin�li j�. - Gdyby nam si� uda�o dosta� na t� p�k�, kt�r� tam wida�, mogliby�my rozpali� ognisko - rzeki Jerzy. - Patrzcie, ro�nie tam kilka niskopiennych drzew. Zosta�o nam jeszcze pude�ko zapa�ek. - Ognisko - j�kn�� Phil - ognisko, b�agam was! - Zaraz, zaraz rozpalimy ognisko jak si� patrzy, a ty... Uwaga! Jerzy! Za p�no. Phil porwa� pude�ko zapa�ek, trzymane niedbale przez Jerzego. Chwyci� je �apczywie i zanim pozostali zd��yli si� ruszy�, zapali� jedn� i zbli�y� do twarzy z odpychaj�cym wyrazem zwierz�cej rado�ci. - Ciep�o... bardzo ciep�o... dobre, dobre ciep�o! - be�kota�, �lini�c si�. Dr��cymi palcami usi�owa� zapali� nast�pn�, ale nie zd��y�. Henryk roz�o�y� go celnym kopniakiem w brod� i schyli� si�, by odzyska� cenne pude�eczko. Na twarzy Phila odcisn�y si� czerwone �lady gwo�dzi. - W drog�! Unie�li chorego i pow�drowali w kierunku skalnego wyst�pu. Przy ka�dym kroku �lizgali si� po oblodzonym �niegu, bezw�adnie padali, a Phil wymyka� im si� z r�k jak szmaciana lalka. �eby nie zjecha� na sam d� zbocza, trzeba go by�o przywi�za�, a przy tym, oczywi�cie, samemu nie da� si� �ci�gn��. Wreszcie dotarli do p�ki. Zanadto wyczerpani, by cokolwiek m�wi�, padli na �ci�t� mrozem ziemi� i le�eli bez ruchu. Alarmuj�ce k�ucie w ko�czynach dolnych doda�o im si�. Wstali. W ka�dym razie Henryk i Jerzy wstali. Z trudem u�amali kilka ni�szych ga��zi. Wkr�tce mieli ju� do�� paliwa na ma�e ognisko. Rozpalenie okaza�o si� trudne, ale mo�liwe. Kilka chwil p�niej krztusili si� od gryz�cego dymu z wilgotnego drewna. Ale i tak by�o to nies�ychanie przyjemne. - Trzeba podsyca� ogie�, �eby nie zgas�. Dogl�danie ogniska zlecono Philowi. Dwaj pozostali poszli tymczasem po drewno. Nadzieja wraca. Nied�ugo pewnie nadejdzie pomoc. Grunt to wytrzyma�. Dwa dni p�niej ujrzeli helikopter, kr���cy wysoko na p�nocnym kra�cu nieba. Machali r�koma, krzyczeli, biegali. Wszystko na nic. Helikopter kr��y� ca�e przedpo�udnie i nie zauwa�y� ich. Potem widzieli jeszcze wiele �mig�owc�w. A nawet, daleko na wschodzie, dostrzegli kolumn� ratownik�w. Wia� jednak wschodni wiatr. Krzyk�w trzech ludzi nie dos�yszano. Problemem numer jeden stal si� g��d. Starali si� jak najd�u�ej zachowa� kanapki, w kt�re zaopatrzono ich w schronisku. Teraz jednak zosta�o po nich tylko wspomnienie. Trzeba by�o znale�� co� innego. - Zdechniemy z g�odu - rozpacza� Henryk - zdechniemy z g�odu jak psy. Nie mamy nawet ko�ci do ogryzania. Phil mia� si� troch� lepiej. Nogi nadal nie czu�, ale przynajmniej zachowywa� si� przyzwoicie. - Czy nie mogliby�cie poszuka� jag�d? - zaproponowa� bez u�miechu. Pozostali nawet nie odpowiedzieli. Po dw�ch dniach byli tak os�abieni, �e nie mogli si� ju� czo�ga� do drzew po nast�pn� porcj� opalu. To Henryk wpad� na pomys�. Pewnej nocy zbudzi� Jerzego i d�ugo szepta� mu na ucho. Jerzy podskoczy�. - Och, nie m�wisz tego serio!? Henryk zapali� si�. - A dlaczego nie? Czemu nie mieliby�my tak zrobi�? Ze wzgl�du na zasady moralne? Chcesz mo�e zdechn�� bez walki? Czy zrobimy co� z�ego? Tak czy owak, nic z niej ju� nie b�dzie, wiesz o tym r�wnie dobrze jak ja. Mogliby�my ci�gn�� zapa�ki, ale skoro on jej nie czuje, bierzmy jego. - Jednak... A gdyby co� poczu�? - E tam! Ja to za�atwi�. Henryk podczo�ga� si� do �pi�cego Phila. Zachowuj�c wszelkie �rodki ostro�no�ci, odwin�� koc i podci�gn�� nogawk�. Uszczypn�� odmro�on� �ydk�. Phil nawet nie drgn��. Henryk otworzy� harcerski scyzoryk o sze�ciu ostrzach. Jerzy zamkn�� oczy. Gdy je zn�w otworzy�, Henryk trzyma� gruby plaster �ydki w lewej r�ce; praw� wytar� n�, zamkn�� go i schowa� do kieszeni. Opu�ci� nogawk�, narzuci� koc i wr�ci� do Jerzego, wa��c na d�oni kawa� mi�sa. � Wcale nie cierpia�. Upieczemy to, b�dzie ca�kiem niez�e. Rozkoszny zapach pieczystego zbudzi� Phila. - Hej, ch�opaki, co to, sen, czy co? Sk�d wytrzasn�li�cie mi�so? - To Henryk. Zabi� jakie� dziwne zwierz�tko. Rzuci� no�em i uda�o mu si� trafi� ostrzem. Wyobra�asz sobie? Smak mo�e by� dziwny, ale nie czas teraz na wybrzydzanie, prawda? Phil zgadza� si� w zupe�no�ci. Gdy mi�so si� upiek�o, podzielili je na trzy r�wne cz�ci. Henryk i Jerzy uznali, �e piecze� jest pyszna. Z Philem sprawa mia�a si� inaczej. Ju� przy pierwszym k�sie - pozna� siebie. - Z�odzieje! Parszywi z�odzieje! Chcia� ich bi�, ale nie starczy�o mu si�. Upad� twarz� w �nieg i p�aka� �a�o�nie. Jerzemu i Henrykowi zrobi�o si� strasznie przykro. Pr�bowali przem�wi� mu do rozs�dku. - Rzeczywi�cie, mo�e powinni�my ci� byli uprzedzi�, ale to nie pow�d do robienia tragedii... - Oczywi�cie, dla was to �adna tragedia! Takich z�odziei jak wy w og�le nic nie obchodzi! - Po pierwsze, nie jeste�my z�odziejami! Podzielili�my dok�adnie na trzy r�wne cz�ci. Dosta�e� tyle, co my! - Ale dla mnie to nie to samo! �ywi� si� w�asn� nog�! Zreszt� nie b�d� m�g� jej nawet tkn��! To nieludzkie! - Nieludzkie, nieludzkie! �atwo ci m�wi�! Zreszt� sam przecie� masz w zwyczaju obgryza� paznokcie! Phil d�sa� si� ca�y dzie�, jak niegrzeczny ch�opczyk, co nie chce je�� zupki. Porcja le�a�a przed nim, zimna. Henryk zaproponowa�, by j� odst�pi�, je�li sam nie je, ale odm�wi� z oburzeniem. Wreszcie, wieczorem, nie wytrzyma�. Przekonany, �e go nie widz�, rzuci� si� na plaster mi�sa i po�ar� go. Zaraz potem zasn��, pomrukuj�c z syto�ci. Nazajutrz zn�w byt mi�sny posi�ek, nast�pnego dnia te�. Ogie� trzaska� weso�o. Trzej m�czy�ni sp�dzali czas patrz�c w niebo, z nadziej�, �e ujrz� helikoptery ratownik�w. Rzeczywi�cie, wypatrzyli dwa czy trzy, daleko na po�udniu, lecz nie uda�o si� zwr�ci� ich uwagi. Noga powoli si� ko�czy�a. Trzeba by�o oszcz�dza�. O��wkiem wyrysowali na sk�rze znaki. Dzienn� porcj� wytyczyli lini� przerywan�. Racjonowanie �ywno�ci jednak tylko odroczy�o zbli�aj�cy si� koniec. Pewnej nocy (zabiegu dokonywali zawsze podczas snu Phila, by nie nadwyr�a� jego wra�liwo�ci), ot� pewnej nocy b�l obudzi� Phila. Odmro�ona cz�� nogi zosta�a skonsumowana. Po z�udnej obfito�ci nast�pi� post, kt�ry blisko�� po�ywienia czyni�a jeszcze bardziej okrutnym i niezno�nym. Henryk, wi�kszy g�odom�r, p�aka� z b�lu. A jednak to nie on, lecz w�a�nie Jerzy pewnego dnia spyta� niewinnie: - Jak si� miewa twoja druga noga, stary? - Jak marzenie. Nic si� nie b�j. Masuj� j� rano i wieczorem. Zostanie mi przynajmniej ta. Nast�pnej nocy Henryk przy�apa� Jerzego na odchylaniu koca, kryj�cego jedyn� doln� ko�czyn� Phila. Mimo woli nie m�g� si� powstrzyma�, by nie �yczy� akcji powodzenia. Nazajutrz, przechodz�c, niby przypadkiem potr�ci� nog� Phila. - Och, przepraszam! Zabola�o? - Nic nie szkodzi, drobiazg. Odt�d co noc Jerzy ods�ania� nog� Phila, a co rano Henryk podst�pem mierzy� stopie� jej wra�liwo�ci. Phil raz krzycza� z b�lu, to zn�w nie reagowa�. Jego dziwne zachowanie zaniepokoi�o przyjaci�. Tej nocy postanowili spraw� wyja�ni�. Podwin�li nogawk�. Z piersi wyrwa� im si� krzyk rozczarowania. Z drugiej nogi zosta�y ju� tylko resztki. Ten �wintuch Phil ze�ar� j� po kryjomu! WIELKI CZ�OWIEK Przez okno wida� tylko mur. Od czasu do czasu s�ysz� dziwne krzyki, kr�tkie, gard�owe gdakanie, dochodz�ce chyba z tej cz�ci, kt�rej nie widz�. "Kiedy lud pozna tych, co nim rz�dz�, traci dla nich szacunek." �ciany mojego pokoju s� ca�kiem nagie. Jestem m�ody. Nie wiem, ile mam lat, ale nie s�dz�, �ebym tu byt od dawna. Pustym korytarzem id� na szkolenie. Tu te� dooko�a s� �ciany, lecz nie jestem ju� sam. S� ludzie, starsi i m�odsi, oraz oficerowie szkoleniowi. Musimy m�wi� "panie oficerze", kiedy si� do kt�rego� zwracamy, a zwracamy si� tylko wtedy, gdy nas pytaj�, w przeciwnym razie jeste�my karani. Kara boli. Ukarano mnie raz. Nie pami�tam ju�, za co, i bardzo dobrze, bo gdybym pami�ta�, zas�u�y�bym na jeszcze jedn� nauczk�. Przywi�zali mnie do s�upa przy �cianie, zwi�zali r�ce z tylu i bili. Teraz te� karz� jednego. Znam go, bo wychodzi korytarzem zaraz na lewo od mojego. Jak zwykle, przewi�zano mu klapki opask� i skr�powano przeguby. Patrz�, bo scena rozgrywa si� w moim polu widzenia. Bij� po palcach. Kar� wykonuje oficer, wi�c musia�o by� cos powa�nego. Starannie wybiera miejsce, zanim zada mocny cios pr�tem z czarnego metalu. Przygl�dam si�, a wi�c to by�o to? Teraz rozumiem, co tak bola�o. Wyobra�a�em sobie co� gorszego. Palce to przecie� tylko ko�c�wki. A mnie si� zdawa�o, �e bij� w samym �rodku! Patrz� i u�miecham si�. Po szkoleniu oficer kaza� mi ze sob� i��. By� serdeczny i mi�y. - Nie domy�lacie si� pewnie - powiedzia� - �e macie dobre oceny. Nie domy�la�em si�. Oczywi�cie, staram si� jak mog�. Zawsze robi�, co mi ka��. Bez dyskusji czy sprzeciwu. Nigdy nie pr�buj� oponowa�. Nie przypuszcza�em jednak, �e moje dobre ch�ci zostan� dostrze�one. S�dzi�em te�, �e wina, za kt�r� mnie ukarano, nie zosta�a jeszcze darowana. Wszed�em za oficerem do ma�ego, ceglanego budynku, gdzie za biurkiem siedzia� kto� bez klapek na oczach. Nie widzia�em go dok�adnie. Wzi�� kartk� papieru i czyta�. Pozna�em m�j numer, powtarza� si� cz�sto. Balem si�, �e zemdlej�, tak mocno wali�o mi serce. A potem dostrzeg�em u�miech. Wyszli�my. Kto� wzi�� mnie pod r�k� i odprowadzi� do celi. By�em zadowolony. Wszyscy ci ludzie s� dla mnie mili. By�em te� kontent, �e nic nie rozumiem. Nie chc� wi�cej kar! Zacz��em ta�czy� i �piewa�. Nied�ugo pewnie dostan� awans! Nazajutrz przyszli po mnie i zaprowadzili do innego pokoju, dok�adnie takiego samego jak m�j. Te� ca�kiem bia�y, z oknem wychodz�cym na mur. Powiedzieli, �e odt�d b�d� mieszka� tutaj. Wieczorem odwiedzi� mnie oficer, kt�rego jeszcze nie znalem. Rozmawia� ze mn� powa�nie. - Przeskoczyli�cie jedn� klas�. To si� rzadko zdarza. Musicie okaza� si� godni zaufania, jakim was obdarzyli�my. Teraz jeste�cie odpowiedzialni za ca�y oddzia�. Ale uwaga! Jeden b��d, a zdegradujemy was! By�em wzruszony. Chcia�em co� powiedzie�, ale nie mog�em. Kiedy wyszed�, dosta�em ataku. Zacz��em dr�e�. Pr�bowa�em si� uspokoi�, ale bez skutku. Czy to b��d? Zdegraduj� mnie! Ba�em si�, �e nie zasn�, zanim przejdzie patrol, ale przysz�o mi to bez trudu. Rano, po szkoleniu, przysz�a do celi kobieta. Mia�a przewi�zane oczy. Wyja�ni�a, co nale�y jej zrobi�. Mam nadziej�, �e wykona�em to prawid�owo. Potem powiedzia�a "do widzenia" i wysz�a, utykaj�c. Ma by� ukarana. Robi�em obliczenia. Sam jeden wyci�ga�em pierwiastek z 659. Wynik jest prawid�owy, bo sprawdza�em na wszelkie sposoby, i zawsze si� zgadza. Zabra�em si� te� za m�j odcinek. Musia�em podpisa� ca�� mas� papier�w. Podpisa�em trzy tysi�ce, a jutro dostan� drugie tyle. Jestem jednak dumny. Kiedy przyszed� oficer, powiedzia�, �e mam �adny charakter pisma. Spyta�, co s�dz� o tej kobiecie. Odpowiedzia�em: - Prawid�owa, panie oficerze. Podoba�o mi si�, �e jest ubrana na czarno. - Co� takiego? Lubicie czarny kolor? � Uwa�am, �e pasuje do bia�ego pokoju, panie oficerze. U�miechn�� si�. - Jutro b�dziecie mieli drug�. Starajcie si� tak dalej, jeste�cie na dobrej drodze. W �rodku nocy zbudzi�y mnie krzyki, bardzo ostre wrzaski. Przyk�ada�em ucho do �cian, �eby ustali�, sk�d pochodz�, ale prawie zaraz usta�y. Zadzwoni� telefon. - Jaki jest wynik waszych ostatnich oblicze�? - 187 489 568 690. - Dajcie 187 489 568 689. Poprawi�em. Potem nie mog�em ju� zasn��. Liczy�em barany, podobno to dobry spos�b, ale kiedy doszed�em do dw�ch tysi�cy, wci�� jeszcze nie spa�em. Gdy zapali�o si� �wiat�o, by�em zm�czony. Mimo to szkolenie posz�o mi dobrze. Kobieta, kt�ra przysz�a do celi, by�a ubrana na bia�o. Ona te� mia�a przewi�zane oczy. Z pocz�tku zwraca�a si� do mnie "panie oficerze". Zaczerwieni�em si�. Wyja�ni�em jej. Teraz ona si� zaczerwieni�a. - Nie wiedzia�am. To by�o niechc�cy. Prosz� nikomu nie m�wi�. Kiedy wysz�a, zadzwoni�em i wszystko opowiedzia�em. - Dobrze si� spisali�cie - o�wiadczy� oficer, kt�ry mnie potem odwiedzi�. - To by� sprawdzian. Prawdopodobnie awansujecie o jeden stopie�. Mia� racj�. Zosta�em nawet odznaczony. Zaprowadzili mnie do ceglanego budynku, a m�czyzna bez klapek wbi� mi gw�d� w piersi. Strasznie bola�o, ale si� nie skar�y�em. Pomy�lcie tylko, m�czyzna powiedzia�, �e jestem najm�odszym odznaczonym i �e z tego tytu�u przys�uguj� mi pewne prawa. Odpowiedzia�em: - Dzi�kuj�, panie Przewodnicz�cy. Albowiem nad biurkiem wisia�a plansza z instrukcj�, �e nale�y zwraca� si� do m�czyzny "Panie Przewodnicz�cy". U�miechn�� si�. - Odt�d w�adza w mie�cie nale�y do was. Dzia�ajcie tak, jake�cie dzia�ali dotychczas, a nie b�dziecie si� uskar�a�. - Nie skar�� si�, panie Przewodnicz�cy. Kiedy wr�ci�em do pokoju, znalaz�em czarne kwiaty w wazonie. Sprawi�o mi to przyjemno��. Powiedzia�em sobie: "Widzisz, wszyscy s� dla ciebie mili. Jak b�dziesz grzeczny, nie b�d� ci� bi�". Przyk�ada�em si� do pracy. Za ka�dym razem ju� pierwszy wynik by� prawid�owy. P�niej przysz�o trzech m�czyzn. Zamontowali jakie� urz�dzenie. Wsz�dzie by�o pe�no kabli i spr�yn. Kiedy sko�czyli, poszli sobie. Podszed�em do urz�dzenia, �eby mu si� przyjrze�. Natychmiast zap�on�� ekran. Widnia�y na nim kwiaty, takie same jak te, kt�re sta�y w wazonie. Potem kwiaty zm�tnia�y, a zast�pi�y je pi�ra. Zza aparatu pop�yn�a muzyka. �adna muzyka, bardzo spokojna i bardzo smutna. Zebra�o mi si� na p�acz. "�ebym tylko nie dosta� ataku, tak jak ostatnio!" Potem pomy�la�em: "A je�eli to sprawdzian?" P�niej jednak wyja�niono mi, �e to nie sprawdzian. Ufano mi. Zn�w odwiedzi�a mnie inna kobieta. Nie mia�a zawi�zanych oczu, nosi�a klapki jak ja. By�a ubrana na czarno, ale nie pokocha�em jej. Mia�a z�e oczy. W pewnej chwili szepn�a mi co� do ucha. - Daj mi kwiat. Dlaczego mia�bym jej dawa� kwiaty? Z jakiej racji? Energicznie potrz�sn��em g�ow�. Rozz�o�ci�a si�. Nazwa�a mnie "Dyktatorem", powiedzia�a, �e w�adza uderzy�a mi do g�owy, �e kaza�em zabi� jej brata i �e pragnie mojej �mierci. Oczywi�cie, dosta�em ataku. Patrzy�a, jak dr��, i chichota�a z�o�liwie. - Ach, dr�ysz! Chcia�abym, �eby� od tego skona� - gdaka�a. �kanie i drgawki rozdziera�y mi krta�, nie mog�em ju� oddycha�. Dusi�em si�. Mo�e zaraz umr�? Na szcz�cie w sam� por� wesz�o dw�ch oficer�w. Chwycili kobiet� i wyprowadzili. Przewodnicz�cy wezwa� mnie. Powiedzia�, �e to by� zamach; �e im kto pot�niejszy, tym wi�cej ma wrog�w. Na koniec pozwoli� mi osobi�cie ukara� kobiet�. Oficer �ledczy dal mi pr�t z czarnego metalu i pouczy�, jak si� nim pos�ugiwa�. Ale ja ju� wiedzia�em. Wali�em zdrowo. Oficer powiedzia�, �e mog� zosta� katem, je�li chc�, ale odm�wi�em. Wol� nadal zajmowa� si� miastem. Wymaga to wi�cej wysi�ku, ale za to potem s� czarne kwiaty i smutna muzyka. My�l�, �e kiedy umr�, b�d� mnie wspominali. CIʯKA OPERACJA Rannego u�o�ono na stole. Gdy zastosowano prowizoryczn� narkoz�, chirurg, w r�kawiczkach i w masce, wyci�gn�� r�k� i rzuci� sucho: - Skalpel! Wykona� podw�jne ci�cie na krzy�. Kula tkwi�a w ranie. - Szczypce! - rzek� chirurg. Szczypce chwyci�y kulk� rt�ci, ale ta si� zaraz wy�lizgn�a. Chirurg zakl��. Ze z�o�ci� �apa� kulki rt�ci, turlaj�ce si� po ca�ej ranie. Na pr�no. W�ciek�y, rzuci� szczypce i pr�bowa� chwyta� palcami, ale przeszkadza�y mu r�kawice. �ci�gn�� je. Kuleczki tymczasem wpad�y w g��b rany. By�o za ma�o miejsca, �eby je �owi�. Jednym ci�ciem skalpela poszerzy� otw�r. Cz�owiek ju� dawno nie �y�, a chirurg wci�� jeszcze zawzi�cie chwyta� palcami b�yszcz�ce, srebrne krople. SZKO�A W PRZEPA�CI Autobus wioz�cy dzieci do szko�y spad� na dno w�wozu. Sporo dzieci zgin�o, inne s� ci�ko ranne. Szofer ze zmia�d�on� klatk� piersiow� le�y na kierownicy. Nauczyciel, pan Laurent, postanawia wykorzysta� czas oczekiwania na ratunek i prowadzi lekcj�. - Dzieci! Dzieci! Prosz� o spok�j! Cisza! No, cicho sza! Prosz� o spok�j! Porozmawiajmy sobie troch�. Konwersacja wzbogaca s�ownictwo i uspokaja nerwy. No wi�c, zgoda? Nie chc� s�ysze� �adnych skarg ani j�k�w. W przeciwnym razie b�d� was musia� ukara�. Nie zmuszajcie mnie do tego. Nie by�oby to mile ani dla was, ani dla mnie. No wi�c, zaczynamy. Odpowiadajcie pojedynczo, nie wszyscy naraz. Zanim co� powiecie, podno�cie r�k�. Dobrze. Gdzie jeste�my? Czy jeste�my we wn�trzu, czy na zewn�trz? (Ch�opczyk, kt�ry przebi� g�ow� szyb�, wrzeszczy: "Nie wiem!") - Jeste�my wewn�trz. Wewn�trz czego? Wewn�trz autobusu. Co to jest autobus? To jest pojazd. Czy ty siedzisz, czy stoisz, przyjacielu? - Prosz� pana, od�amek tej bezpiecznej szyby, kt�rej w�a�ciwo�ci nam pan dzi� obja�ni�, uci�� mi nogi na wysoko�ci kolan. - Dobrze. W takim razie ani nie siedzisz, ani nie stoisz. W jakiej wi�c jeste� pozycji? M�w �mia�o, nie l�kaj si�! - Czy mo�na powiedzie�, �e jestem na kolanach, prosz� pana? - Tak, rzeczywi�cie mo�na. W jakich okoliczno�ciach zazwyczaj padamy na kolana? - �eby si� modli�, prosz� pana. - W�a�nie. A do kogo si� modlimy, m�ody przyjacielu? - Modlimy si� do Boga. - Bardzo dobrze. Dlaczego padamy na kolana, kiedy si� modlimy do Boga? - Bo B�g jest ma�y, prosz� pana. Trzeba mu szepta� na ucho. - Nie! Nie, nie i nie! Przesta� robi� z siebie b�azna! Wsta�! (W g��bi autokaru dziecko, przywalone oparciem, �ali si� cicho: "Mamusiu... bobo..." Pan Laurent podnosi na nie zdziwiony wzrok.) - A c� to za pieszczoszek wola "mamusiu"!? Wydaje ci si�, �e cierpisz bardziej ni� inni? Pomy�l lepiej o ojcu! Postaraj si� by� godnym mi�o�ci, kt�r� ci� obdarzy�! Powiniene� �wieci� przyk�adem! (Jaki� pocisk trzepn�� w twarz pana Laurenta, zostawiaj�c krwawy �lad. Pan Laurent schyli� si�, by podnie�� przedmiot. Okaza�o si�, �e to palec.) - Kto �mia� we mnie rzuci� palcem? No, jazda, gada�! Czekam! Ja mam czas! (Z g��bi autobusu dobiega j�k: "Piiiii�...") - Dobrze. Pozna�em ci�, Jerzy. Je�li nikt si� nie zg�osi, ty zostaniesz ukarany. Ostrzega�em, �e nie chc� s�ysze� �adnych skarg ani j�k�w. No wi�c jak? Nikt si� nie przyznaje? Dobrze. Kar� poniesie Jerzy. Na pocz�tek nie dostaniesz pi�. Potem osobi�cie dopilnuj�, �eby� zosta� opatrzony jako ostatni. Spraw� uwa�am za zamkni�t�. Ale niech si� to ju� wi�cej nie powt�rzy. (Pokazuje palec.) - To jest palec. Sp�jrzcie na moj� r�k�. Mam pi�� palc�w. To jest palec wskazuj�cy, to du�y, to serdeczny, to ma�y, a to kciuk. Kto ma tylko cztery palce? (Ch�opiec, kt�rego twarz jest jedn� wielk� ran�, podnosi praw� r�k� przy pomocy lewej, gdy� pierwsza jest odci�ta. "Ja", m�wi.) - Dobrze. Ssijmy palce. To sprawia ulg� i zapobiega up�ywowi krwi. Raz, dwa, trzy, cztery, pi��, sze��, siedem, osiem, dziewi��, dziesi��. Ssiemy dziesi�� palc�w. Ile palc�w ma Jerzy? - Jerzy nie ma ju� wcale palc�w, prosz� pana. R�k zreszt� te� nie ma. - Pytam o cyfr�! Odpowiadajcie cyfr�! - Zero palc�w, prosz� pana. - Doskonale, m�ody cz�owieku. Ale to nie�adnie podpowiada�. Pozw�l, niech Jerzy sam odpowie. No, Jerzy? Co� ty taki nie�mia�y? Jerzy nie ma ochoty m�wi�? Trudno. Przed chwil�, kiedy mu si� chcia�o pi�, by� bardziej rozmowny. Nie, to nie, obejdzie si� bez jego udzia�u. Jakie mamy narz�dy wzroku? Czy zwierz�ta widz�? Czy sowa widzi? Czy widzi lepiej o zmierzchu, czy o �wicie? A puszczyk? A tw�j kot, m�ody cz�owieku? Czy kret widzi? Czy ma psa? A lask�? Czy lubicie ludzi sowy? A ludzi kret�w? Czy ry� ma dobry wzrok? A sok�? Czy Napoleon mia� sokole oko? A kardyna� Richelieu? A hrabia Cavour? Jaka jest r�nica mi�dzy cz�owiekiem o sokolim wzroku a cz�owiekiem o spojrzeniu rysia? Kt�remu bardziej zazdro�cicie? (J�ki dzieci wzmagaj� si�. Pan Laurent, by go s�yszano, musia� ostatnie zdania wykrzykiwa�. W�ciek�y, rusza �rodkowym przej�ciem ukara� wichrzycieli. W�dr�wk� utrudnia jednak przechy� autobusu. Pan Laurent potyka si� o podstawion� nog�. Wymierza uczniowi siarczysty policzek. G�owa ucznia odrywa si� i toczy w g��b autokaru. Pan Laurent z trudem wraca na miejsce. Po drodze chwyta co�, co jeden z uczni�w podnosi w�a�nie do ust. "Skonfiskowane", m�wi. Ogl�da przedmiot i wyrzuca go. By� to j�zyk. Na dworze przyroda wraca do �ycia. S�ycha� �piew ptaszk�w, ryk krowy. Przez okna o potrzaskanych szybach wlatuj� muchy i kr��� weso�o od ucznia do ucznia.) - Jed�my dalej. Czy staruszkowi wolno m�wi� o jego wieku i o zbli�aj�cej si� �mierci? Czy wypada, �eby�my to my z nim o tym rozmawiali? Czy nie by�oby to zasmucaniem jego ostatnich dni? Czy� osiemdziesi�ciolatek zaj�ty sadzeniem to nie s�odki widok? Jakie uczucia i my�li w was budzi? Czy wielkie nadzieje i plany na przysz�o�� s� udzia�em starc�w? Czy raczej m�odzie�y? A wi�c czyim? Czy w kt�rejkolwiek chwili mo�emy by� pewni nast�pnej? Czy mo�emy by� pewni jutra? Czy m�odzie�cy prze�ywaj� starc�w? Jak umieraj�? Jakie uczucia ich �mier� budzi w starcach? Czy jutro nale�y do ciebie, przyjacielu? Czy twoja kr�tka, dwunastoletnia przesz�o�� uprawnia ci� do d�ugiej przysz�o�ci? (Dziecko, do kt�rego zwr�cone by�o ostatnie pytanie, podnosi zakrwawiony kikut. Na przyzwalaj�cy znak nauczyciela pyta: "Czy mog� wyj��, prosz� pana?" Nauczyciel zezwala. Ch�opczyk czo�ga si� do wyrwanych drzwi, przechyla i wypada na zewn�trz. Krzyki s� teraz rzadsze, dzi�ki czemu mo�na us�ysze� w oddali syreny zbli�aj�cych si� karetek. W chwil� p�niej lekarze i sanitariusze przyst�puj� do wyci�gania dzieci. Jeden z piel�gniarzy zbli�a si� do pana Laurenta, kt�ry poznaje w nim dawnego ucznia.) - Co za widok, prosz� pana! - m�wi piel�gniarz. - Tak, najmilszy, jaki znam. Nigdy nie ogl�da�em waszych cichych p�l i nieba bez �piewu ptak�w, nie marz�c przy tym o skowronku. - Naprawd�, prosz� pana? - Sprowad�cie skowronka z Europy. Czy� nie sprowadzili�cie wr�bla, by broni� waszych drzew przed dr���cymi je szkodnikami? Czy� pi�kno i poezja nie s� r�wnie po�yteczne, jak rzeczy praktyczne? - Tak, prosz� pana. - No wi�c w�a�nie. Macie najpi�kniejsze pola �wiata i niebo, na kt�rym �wieci wspaniale s�o�ce. Wasz kraj powinien by� krajem skowronk�w. - Mam nadziej�, �e pewnego dnia b�dziemy je mieli. - To nie ulega kwestii. Przywo�ali�cie Madame Lucca do waszych miast, przywo�acie skowronka na wasze pola. (Pan Laurent zostaje przeniesiony na nosze. Powieki mu opadaj�. Mimo to, zanim zemdleje, ma jeszcze do�� si�, by powiedzie�: "To dzielni malcy. Z wyj�tkiem Jerzego. Trzeba go ukara�.") WYBAWCY Dziwny widok roztoczy� si� przed oczyma Ziemian, gdy wysiedli ze statku kosmicznego na tej planecie w odleg�ej galaktyce. Powierzchnia globu, jak okiem si�gn��, by�a g�adka i p�aska. �adnych wzniesie�, �adnej ro�linno�ci, nic tylko klatki. D�ugi rz�d klatek, a� po horyzont. Kszta�tem przypomina�y nieco pomieszczenia, w jakich na ziemi trzyma si� ptaki, ale zawiera�y co� zupe�nie innego. To, co zawiera�y, przypomina�o nieco ludzi. W ka�dej klatce siedzia� jeden cz�ekopodobny. Jak d�ugo trwa�a ich niewola? Zapewne d�ugo, bo sprawiali wra�enie dziwnie bezw�adnych. Ziemianom na ten widok kraja�y si� serca. - Trzeba ich uwolni�! Natychmiast! - C� za tyran zgotowa� im taki los!? - �pieszmy si�. Mo�e gdzie� niedaleko kr�c� si� stra�nicy? - A je�li oni s� niebezpieczni? Dow�dca wyprawy zabra� glos: - Uwolnimy ich z zachowaniem wszelkich �rodk�w ostro�no�ci. Nie wygl�daj� gro�nie, biedaczyska! - A nawet gdyby, to nie mo�emy ich tak zostawi�! Zbli�yli si� do pierwszej klatki. Cz�ekopodobny patrzy� na nich, nie okazuj�c najmniejszego wzruszenia. Ani strachu, ani wdzi�czno�ci, nic. Wyda� tylko kilka dziwnych d�wi�k�w, nie zadaj�c sobie nawet trudu otwarcia ust. Kapitan u�miechn�� si� do niego serdecznie. - Biedny przyjacielu, nic nie rozumiem z twoich wywod�w. Najpierw ci� st�d wyci�gniemy, a potem przyjdzie czas na nauk� j�zyk�w obcych. Cz�onkowie za�ogi nie zwlekaj�c wzi�li si� do pi�owania krat. Gdy sko�czyli, wi�zie� zmar�. Zak�opotany kapitan zwr�ci� si� do lekarza pok�adowego: - Co pan o tym s�dzi? - Hm, trudno powiedzie�. Mo�e wzruszenie, wywo�ane odzyskaniem wolno�ci, okaza�o si� za silne. Serce, lub jaki� jego odpowiednik, nie wytrzyma�o. B�dziemy ostro�niejsi przy nast�pnych. Podeszli do drugiej klatki. Zanim jednak zabrali si� do pi�owania, pokazali cz�ekopodobnemu na migi, co zamierzaj� zrobi�. Jedyn� odpowiedzi� by�y dwa czy trzy niewyra�ne j�ki. Tak jak poprzedni, i ten wi�zie� nie prze�y� odzyskania wolno�ci. Wyzion�� ducha, gdy upad�a ostatnia krata. Zrobili jeszcze dziesi�� pr�b, wszystko na nic. Kapitan wybuchn��: - N�dzni niewolnicy! Tak si� przywi�zali do upokarzaj�cej sytuacji, �e wolno�� ich zabija! Musz� mie� klatk�, �eby �y�! Ale ja ich uwolni�, uwolni�, cho�by od tego wszyscy mieli zdechn��! Ludzie z coraz wi�ksz� w�ciek�o�ci� i uporem pi�owali kraty, a wi�niowie umierali. Lekarz wr�ci� do pierwszej klatki, by zbada� zw�oki. Nieco p�niej podszed� do niego kapitan z reszt� za�ogi. Jak okiem si�gn��, wida� by�o teraz rozbebeszone klatki i trupy cz�ekopodobnych. - Ani jeden - mrucza� kapitan - ani jeden nie prze�y�. Lekarz podni�s� si� znad cia�a, kt�re w�a�nie zbada�. Mia� dziwny wzrok. - To nie klatki, to ich kr�gos�upy. ZAGADKI HISTORYCZNE Na kwadrans przed �mierci� pan La Palice ju� nie �y�... Aluzja do piosenki o panu La Palice, stanowi�cej parodi� pie�ni u�o�onej przez �o�nierzy na cze�� ich wodza, marsza�ka Francji Jacques de Charbonnes, pana La Palice, w kt�rej wychwalaj� jego brawurow� odwag�, jak� wykaza� w bitwie pod Pawi�, gdzie poleg� (1525). Ostatnie s�owa tej pie�ni �le zrozumiane i przekr�cone da�y pocz�tek 51 strofkom o absurdalnie oczywistej tre�ci, sk�d narodzi�o si� cz�sto u�ywane powiedzenie: "c'est une verit� de La Palice" (to oczywista prawda). Prawdziwy czterowiersz u�o�ony przez �o�nierzy na cze�� wodza ko�czy si� s�owami: "Un quart d'heure avant sa mort il faisait encore envie" (na kwadrans przed �mierci� pan La Palice budzi� jeszcze zazdro��). Wiersz ten �le zrozumiany i przekr�cony da�: "Un quart d'heure avant sa mort il etait encore en vie" (na kwadrans przed �mierci� pan La Palice jeszcze �y�). (wg Frazeologicznego s�ownika francusko-polskiego Leona Zar�by, Wiedza Powszechna, Warszawa 1969, przyp. t�um.) BILET POWROTNY Stali�my wszyscy na pok�adzie i wypatrywali�my na horyzoncie Statuy Wolno�ci. Mieli�my wra�enie, �e transatlantyk p�ynie z coraz wi�ksz� trudno�ci�. Co si� dzieje? Kapitan marszczy� czo�o i by� chyba r�wnie zdezorientowany jak my. Statek niemal stal w miejscu, cho� kot�y pracowa�y pe�n� par�. Z ust pasa�er�w wyrwa� si� nagle radosny okrzyk, a zaraz potem nast�pi� j�k rozczarowania. Ujrzeli�my s�ynn� statu�, rysuj�c� si� na tle b��kitnego nieba, trwa�o to jednak u�amek sekundy. Teraz bowiem statek nie tylko nie p�yn�� naprz�d, ale wr�cz si� cofa�! Kapitan przyparty do muru przyzna�, �e nic z tego nie rozumie. Wtedy us�yszeli�my silny glos, dobiegaj�cy z rufy: - Chod�cie tu wszyscy, wyt�umacz� wam, co si� dzieje! Pobiegli�my. Jaki� m�czyzna z wielkim no�em w r�ku czeka� oparty o burt�. - Nie b�jcie si�! Wyja�ni� wam ca�� zagadk�! Statek nie mo�e p�yn�� dalej, bo jest przycumowany! A cum� za�o�y�em ja sam. Sp�jrzcie! Ostrzem no�a wskaza� pot�n� gum�. Jeden jej koniec by� mocno przywi�zany do relingu, a drugi gin�� w oceanie. M�czyzna za�mia� si� histerycznie. - Zanim statek wyp�yn��, przymocowa�em koniec gumy do nabrze�a w Hawrze. A teraz, kiedy jest napi�ta do ostateczno�ci, przetn� j�. Czy wiecie, co si� stanie? - Nie! - odrzekli�my ch�rem. - No wi�c, moja �ona, z kt�r� um�wi�em si� w Tobolsku na g��wnym placu przy fontannie, zostanie zabita z odleg�o�ci dwunastu tysi�cy kilometr�w uderzeniem tej �mierciono�nej gumy! Okrzyk zgrozy wyrwa� nam si� z piersi. Szaleniec jednym ruchem wprowadzi� s�owo w czyn. Guma z g�o�nym gwizdem znikn�a pod wod�. Uwolniony nagle statek wzni�s� si� z olbrzymi� pr�dko�ci� ponad fale. Powietrzna podr� zako�czy�a si� szcz�liwie. Wyl�dowali�my mi�kko w Los Angeles, gdzie jaka� fabryka materacy uratowa�a nam �ycie. Nie trzeba dodawa�, �e morderca pob�dzie jeszcze d�u�szy czas w wi�zieniu San Quentin, dok�d nikt z nas nie posy�a mu paczek. WRӯKA INNA NI� WSZYSTKIE Ka�dy zna historyjka o trzech �yczeniach: zjawia si� nagle wr�ka i prosi, �eby wyrazi� trzy �yczenia, a ona je spe�ni. Kt� z nas nie nas�ucha� si� tej ponurej historii a� do znudzenia? Nawet ja, kt�ry sp�dzi�em m�cze�skie dzieci�stwo w domu, gdzie rodzice na zmian� walili mnie �elazn� sztab� po g�owie, s�ysza�em j� tysi�ce razy. C� za bezwstydne k�amstwo! Jak mo�na opowiada� takie idiotyzmy? Pewnego razu spotka�em prawdziw� wr�k�, i wierzcie mi... Lepiej jednak, je�li opowiem o tej przygodzie od pocz�tku. Pewnego dnia, gdy ojciec, pijany bardziej ni� zwykle, wbi� mi w�a�nie w czo�o gruby gw�d� i zawiesi� na nim obraz, kt�ry o�mieli�em si� skrytykowa�, powiedzia�em sobie w duchu: "By�oby pocieszaj�ce, gdyby zjawi�a si� wr�ka i odstawi�a ten numer z trzema �yczeniami." Ledwo tak pomy�la�em, a ju� kto� puka� do drzwi. Ojciec, rozwalony na pod�odze, trawi� jab�ecznik, a matka zbyt obficie krwawi�a z rany w plecach (zawsze widywa�em j� z no�em mi�dzy �opatkami), by m�c si� ruszy�. Poszed�em otworzy�. Na progu naszej ubogiej rudery sta�a stara kobieta o koszmarnie n�dznym wygl�dzie. Powiedzia�a: - Dzielny m�ody cz�owieku, czy m�g�by� mi da� tysi�c frank�w? By�em jeszcze pogr��ony w my�lach o wr�ce, wi�c kucn��em przy ojcu, wyci�gn��em mu z wewn�trznej kieszeni portfel i poda�em staruszce banknot. Widzia�em, jak spoziera na reszt� pieni�dzy. - M�g�by� mi da� jeszcze jeden? - Dobra, ale to ju� ostatni. Skin�a g�ow�, zezuj�c straszliwie. Papierki znikn�y w fa�dach sp�dnicy. Pomy�la�em: "Zachowa�em si� jak idiota! Je�eli ona jest wr�k�, to ja jestem..." W tym momencie westchn�a i mrukn�a: - No, to do dzie�a, ma�y. Powiedz dwa �yczenia, a zostan� spe�nione. - Jak to dwa �yczenia? Dlaczego nie trzy? - Da�e� mi dwa banknoty, o ile sobie przypominam! - Je�eli tylko o to chodzi... Podszed�em do ojca i wy�uska�em mu jeszcze jeden banknot. Stara schowa�a pieni�dze, mrucz�c pod nosem: � Troch� p�no, no ale trudno. M�w te trzy �yczenia. Zacz��em si� zastanawia�, ale niepotrzebnie. Zaraz us�ysza�em w�asny g�os, kt�ry m�wi�: - Chc� by� bogaty. Najbogatszy na �wiecie. Stara z j�kiem unios�a ramiona w g�r�. - A sk�d ja ci wezm�? Jak my�lisz, dlaczego mi przysz�o �ebra� u takich golc�w jak ty? Gdybym mia�a tyle pieni�dzy, �eby z ciebie zrobi� bogacza, to najpierw kupi�abym sobie przyzwoite ubranie. Nie mam co w�o�y� na grzbiet, nie mam nawet za co zafundowa� sobie kuracji odm�adzaj�cej! - Nie mo�e mi pani da� bogactw!? - No przecie� m�wi�! By� czas, �e mog�am. Kiedy� da�am bogactwa ca�ej kupie ludzi. Ale moje zasoby si� wyczerpa�y. Niefortunna spekulacja, rosyjskie po�yczki, kryzys 1929 roku... S�owem - nie mam grosza. Jestem zrujnowana i tyle. Trudno mi by�o do tego przywykn��. Ma si� t� godno�� osobist�. Ale, chocia� uboga, jestem przynajmniej schludna. - Tak... Zamy�li�em si�. - W takim razie - podj��em po d�ugiej, k�opotliwej ciszy - pragn� mi�o�ci. Twarz jej si� rozja�ni�a. - Nic �atwiejszego. Mrugn�a szelmowsko i zacz�a si� rozbiera�. - Co!? Zwariowa�a pani? Prosi�em o mi�o��! - Doskonale rozumiem. Trzy tysi�ce dop�aty. - Co? Rozsierdzi�a si�. - S�uchaj no, nie wyobra�asz sobie chyba, �e oddam si� takiemu mato�kowi za darmo!? Trzy tysi�ce to chyba rozs�dna cena? - Dobra, nie m�wmy ju� o tym. Nie chc� mi�o�ci. Zacz�a tupa�. - Ju� powiedzia�e�, ju� powiedzia�e�, nie mo�esz si� wycofa�! Musisz przez to przej��, ma�y, czy chcesz, czy nie... Wy�uska�em ojcu nast�pne trzy banknoty... Kiedy ju� by�o po wszystkim, spyta�a; - A trzecie �yczenie? - Trzecie? Przecie� spe�ni�a pani dopiero jedno? - A bogactwa? Prosi�e� przecie� o bogactwa! - Ale ich nie dosta�em! - No i co z tego? �yczenie by�o. Zreszt�, niech ci b�dzie, mam do ciebie s�abo��. Wal drugie �yczenie, skoro tak si� targujesz! - Chc� si�y i pot�gi. Chc� zosta� panem �wiata! - Wszyscy tacy sami! Nie jeste� zbyt oryginalny. No, skoro sobie �yczysz... Zbli� si�. Ale� nie! Jaki on g�upi! Podejd�, nic si� nie b�j! Nie czu�em si� zbyt pewnie, ale nie mia�em ju� nic do stracenia. Chwyci�a mnie za r�k� i zacz�a j� wykr�ca�. - Nie prosi�em o nauk� d�udo, tylko o si��! - To na jedno wychodzi! - o�wiadczy�a stanowczo - patrz, jak to si� robi. Chwytasz r�k� tak, stawiasz nog� tu, popychasz i... hop! Nie, poczekaj, to nie tak. Stawiasz nog� tu, nie... o, tutaj. Do licha, nie mog� sobie przypomnie�. Czekaj, zajrz� do instrukcji. Z fa�d sp�dnicy wyci�gn�a broszurk� bez ok�adki, upa�kan� t�ustymi plamami. - Nie masz czasem okular�w? Zapomnia�am moich. Nie? No, trudno. Naucz� ci� innego chwytu. Sta� tutaj. - Nie, nie trzeba. Umiem ju� do��. - Dobra, dobra, mnie tam wszystko jedno. A trzecie �yczenie? - Zdrowie. Spojrza�a na mnie z niepokojem. - Co ci� boli? - Nic mi nie jest. Po prostu, chc� by� zawsze zdrowy. Wybuchn�a �miechem. - Dobre sobie! Tylko zawsze? S�uchaj, dam ci niezawodne lekarstwo. Poszpera�a w sp�dnicy i wyci�gn�a fiolk� tabletek. - Masz tu aspiryn�. Na b�le g�owy wprost cudowna. - Ale mnie g�owa nigdy nie boli, nigdy! Rodzice t�ukli j� �elaznym pr�tem, a� sta�a si� ca�kiem nieczu�a. - No to na co si� skar�ysz? Zreszt�, dam ci kilka rad, jak by� zdrowym. Sp�jrz na mnie. Jak my�lisz, ile mam lat? Wygl�da�a tak staro, �e pytanie nie mia�o najmniejszego sensu. Czy� mo�na odgadn�� wiek g�r? - Trzydzie�ci dwa! - o�wiadczy�a z triumfem. - I mog� powiedzie�, �e u�y�am �ycia! Co ty na to? - Jak to mo�liwe? - To proste. Rzuci�a niespokojnie okiem na j�cz�cych na pod�odze rodzic�w, jakby si� ba�a, �e us�ysz�. - Trzeba si� prosto trzyma�, nie chodzi� bez czapki w kwietniu i pi� grog, du�o grogu. Grog jest pyszny. Nie masz czasem jakiej� resztki w garnku? - Nie, przykro mi, ale nie mam. Skrzywi�a si� zawiedziona. - No dobra, to sobie id�. Nagle wpad�a mi do g�owy pewna my�l. - Je�eli dam pani jeszcze tysi�c, czy b�d� m�g� wyrazi� ostatnie �yczenie? Jej oczy b�ysn�y chciwie. - No pewnie! Wyci�gn��em ojcu z kieszeni banknot. - Chcia�bym si� pozby� widoku rodzic�w. Wal� mnie po g�owie, szarpi� mi w�osy i nerwy. Jak pani to zrobi, pani sprawa, bylebym ich wi�cej nie ogl�da�! - Dobra, ma�y, to si� �atwo da zrobi�. Przyznaj�, �e nie ma w nich nic poci�gaj�cego. Ty za to jeste� milutki. - Dosy� gadania! Sko�czmy z nimi! Niech mi pani zabiera te pokraki sprzed oczu! - Nic si� nie martw! Czeka ci� niespodzianka. Zamknij oczy! Opu�ci�em powieki. Straszliwy b�l wyrwa� ze mnie zwierz�ce wycie. - Otw�rz oczy. Otworzy�em, ale nic si� nie zmieni�o. Us�ysza�em g�os staruchy: - Ciao, ma�y! Jak b�dziesz mia� za du�o grogu, to pami�taj o mnie! Nie zapomnij przemy� oczu spirytusem, bo nie wiem, czy szpilka by�a czysta! Nigdy wi�cej nie ujrza�em rodzic�w. WYPADEK Chrystus zdecydowanym krokiem wst�pi� na wody jeziora Genezaret. Aposto�owie, wci�� jeszcze z niedowierzaniem, obserwowali stopy Pana. Jezus szed� po wodzie! Nie zanurza� si� ani na milimetr! Z oczyma wzniesionymi ku niebu, zdawa� si� nie pami�ta�, gdzie si� znajduje. Krzyk wyrwa� si� z piersi aposto��w. Za p�no. Jezus nie zauwa�y� sk�rki od banana. W czasie kr�tszym, ni� mo�na to sobie wyobrazi�, po�lizgn�� si� i roztrzaska� czaszk� o grzbiet fali. PRZECHODNIA D�O� J�zef Pechowiec wymy�li� klej fizjologiczny nie z umi�owania Nauki, ani te� dla S�awy. W istocie my�la� o zastosowaniu bardzo konkretnym. Nie bez powodu przezywano go Pechowcem. Ju� w dzieci�stwie koledzy wy�miewali go i obrzucali szyderstwami: - Niefart! Niefart! - wrzeszczeli mu za plecami. Przylgn�o do niego jednak przezwisko "Pechowiec". Dla nikogo bowiem nie by�o tajemnic�, �e na lewej d�oni J�zefa widnia�a najdziwniejsza linia �ycia, jak� sobie mo�na wyobrazi�. Linia komiczna, absurdalna, g�upia, haniebna, nie na miejscu, linia przerywana. Pomys� J�zefa by� prosty: wymieni� d�o�. Przyswoi� sobie, dzi�ki fizjologicznemu klejowi, r�k� z przyzwoit� lini� �ycia. Zacz�� wi�c od tego, �e dobrze wymierzonym ciosem sierpa pozbawi� si� lewej r�ki. Balsam w�asnego wyrobu pozwoli� zatamowa� krwotok. Potem, zaopatrzony w tub� kleju, J�zef Pechowiec wyruszy� na polowanie na d�onie. Oczywi�cie by�a noc. Pierwszego spotkanego na ulicy przechodnia powali�, odci�� mu lew� r�k� i przeszczepi� j� sobie na miejscu. Nieszcz�sna ofiara skr�ca�a si� jeszcze z b�lu na brudnej p�ycie chodnika, a J�zef Pechowiec ju� otwiera� drzwi swojego mieszkania cudz� r�k�. Niestety, gdy przyjrza� si� nowej d�oni w �wietle elektrycznej �ar�wki, stwierdzi� z rozpacz�, �e ma wyj�tkowo kr�tk� lini� �ycia. J�zef rozmy�la� ca�� noc. O �wicie zasn�� z mocnym postanowieniem: po�wi�ci reszt� �ycia na szukanie d�oni z najd�u�sz� lini�. Tak te� uczyni�. Udawa�, �e umie wr�y� z r�ki. Dzi�ki temu m�g� towar dok�adnie obejrze�, zanim go sobie przyw�aszczy�. Je�li badana d�o� okazywa�a si� wyj�tkowa - bra� j�. W kr�tkim czasie osi�gn�� zadziwiaj�co d�ug� lini� �ycia. Nie by� jednak ca�kiem zadowolony. Du�o podr�owa�. Kiedy tylko czyja� linia wydawa�a mu si� d�u�sza od w�asnej, musia� j� mie�. Dosz�o nawet do tego, �e pod pozorem chiromancji prze�wietla� d�onie, by mie� pewno��, �e si� nie myli. Pewnego dnia, gdy Pechowiec w�drowa� poln� drog�, wpad�a mu w oko otwarta d�o�. Nale�a�a do �pi�cego na trawie cz�owieka, wida� za�ywaj�cego wypoczynku. J�zef nie wierzy� w�asnym oczom. Nawet w naj�mielszych marzeniach nie wyobra�a� sobie, �e mo�e istnie� taka linia �ycia. Szeroka, roz�o�ysta, d�uga jak biczysko, s�owem - wspania�a! J�zef d�ugo podziwia� j� okiem znawcy. Potem, z wpraw� zawodowca, uci�� r�k� i dokona� zamiany. M�czyzna skuli� si� z b�lu. Szybko si� jednak opanowa�. - Dzi�kuj� - wybe�kota�, patrz�c w ziemi�. J�zef wyba�uszy� oczy ze zdumienia. Po raz pierwszy ofiara mu dzi�kowa�a. - Nie ma za co. - Ale� owszem, jest. Bardzo, bardzo dzi�kuj� - powt�rzy� cz�owiek, patrz�c z uporem w ziemi�. J�zef poszed� za jego wzrokiem. Zobaczy� co� jakby lini� �ycia, uciekaj�c� po trawie. Ze zgroz� spojrza� na lew� d�o�. Nie mia�a �adnej linii. Ujrza� dwa �lady, zostawione przez z�by �mii. NOWO PRZYBY�Y Twarz kobiety wykrzywia cierpienie. Krople potu perl� si� na jej czole jak woda wciskaj�ca si� do ton�cego statku. Oddycha coraz szybciej. Rz�zi. Odrobina �liny w k�cikach ust ro�nie w pian�. Lekarz podchodzi do umywalki i p�ucze r�ce. - Ju� nied�ugo. Wci�ga gumowe r�kawice, zak�ada stetoskop i os�uchuje cia�o kobiety. Kiwa g�ow�. - Zrobi� zastrzyk. Bia�o ubrana piel�gniarka podaje strzykawk� pe�n� b��kitnego p�ynu. P�yn niknie w udzie kobiety. Zapewne sprawi� jej ulg�, bo oddycha spokojniej. Lekarz oddaje piel�gniarce pust� strzykawk�. - Nie pozostaje nic innego, jak czeka�. Rzeczywi�cie, nieco p�niej twarz� kobiety wstrz�saj� podsk�rne drgania. J�czy. Drgania si� nasilaj�. Wreszcie kobieta milknie. Sk�ra na twarzy p�ka niczym wyschni�ty gips. Piana w k�cikach ust znika, potem znikaj� same k�ciki. Od czo�a rozchodz� si� bruzdy, rozga��ziaj� si� na policzki, nos, podbr�dek i szyj�. Ca�y nos odpada. G�rna warga, a potem dolna, zostaj� schrupane. Nadesz�a chwila. Lekarz tnie sk�r� skalpelem cieniutkim jak ig�a. Uwa�a, �eby rozci�� tylko powlok�. Z brzucha kobiety wynurza si� inny brzuch, z piersi inna pier�, z ko�czyn inne ko�czyny. Nowa g�owa chrupie resztki starej. Piel�gniarka wychodzi z sali. Schodzi po schodach, kroczy korytarzem, uchyla drzwi. W fotelu siedzi cz�owiek i pali. Na pod�odze ko�o jego st�p le�y mn�stwo niedopa�k�w. Rzuca bia�ej postaci niespokojne spojrzenie, ale nie �mie pyta�. Ona u�miecha si� przyja�nie. - Ju� po wszystkim. Ch�opak jak marzenie! CZTERY RӯE DLA LUCIENNE Tego wieczoru wr�ci�em do domu troch� wstawiony. Po wyj�ciu z biura koledzy zaprosili mnie na jednego, ale jeden kieliszek �atwo si� rozmna�a. Nie mia�em o to pretensji, bo nie spieszy�o mi si� w domowe pielesze. Trzeba by�o widzie� moj� �on� w tamtym okresie, �eby mnie zrozumie�. Biedna Lucienne nie by�a z�a. By�a po prostu brzydka. Grube rysy, ogromny nos, wyblak�e w�osy, obwis�e piersi, nogi rozszerzaj�ce si� ku do�owi, a w ca�ym t�ustym ciele ani grama wdzi�ku. Niekt�rzy m�czy�ni po�lubiaj� kobiet� dlatego, �e uciele�nia ich idea� urody, inni dlatego, �e wydaje im si� inteligentna, jeszcze inni po prostu boj� si� samotno�ci, wi�c uznaj�, �e lepszy rydz ni� nic. Tak w�a�nie by�o w moim przypadku. Po pi�ciu latach ma��e�stwa samotno�� wyda�a mi si� jednak tysi�c razy lepsza ni� to ohydne towarzystwo. Zeszpecone takim potworem, �ycie stawa�o si� zno�ne dopiero po kilku g��bszych bez zak�ski. Lucienne czeka�a na progu, ze zwyk�ym wyrazem stoickiego m�cze�stwa, wyrazem, kt�ry mia� bolesny przywilej czynienia jej niemi�ej twarzy jeszcze nieco brzydsz�. - O kt�rej godzinie si� wraca? I do tego w takim stanie! Wyj�ka�em kilka s��w, rzuci�em si� do barku i odkorkowa�em butelk� whisky. Lucienne rozpacza�a nadal. - Wiecznie pijany! Czy jeste� a� tak nieszcz�liwy? Czy� nie jestem dla ciebie dobra? Czy nie spe�niam wszystkich twoich zachcianek? Oczywi�cie, ja nie jestem modelk�! W por�wnaniu z siksami z biura wydaj� ci si� nieciekawa! Nawet nie pr�bowa�em odpowiada�. Doskonale zna�em scenariusz dramatu. Zaraz zacznie p�aka�. To znaczy jej oczy si� zaczerwieni�, a po brodzie pocieknie �lina. Zn�w b�d� musia� uwa�a�, �eby na ni� przypadkiem nie spojrze�, bo inaczej ca�� noc b�d� mnie m�czy� koszmarne sny. Whisky by�a marki "Cztery R�e". Zazwyczaj pija�em tylko szkock�, mimo to nala�em sobie pe�n� szklaneczk� i wypi�em jednym haustem. Za plecami s�ysza�em dalszy ci�g litanii: - My�lisz, �e to jest �ycie dla m�odej kobiety? Siedzie� w domu i czeka�, a� m�� pijaczyna wr�ci po nocy? My�lisz, �e to jest �ycie? Pierwsze �zy pewnie ju� kie�kowa�y. Odwr�ci�em si� gwa�townie, by rzuci� k��liw� uwag� o jej wdzi�kach, lecz zamar�em z rozdziawionymi ustami. Pusta szklanka wypad�a mi z r�k i strzaska�a si� o pod�og�. - No, co? Czemu wytrzeszczasz oczy? Nigdy mnie nie widzia�e�? Przetar�em powieki. Nie, zjawa nie znikn�a. Po d�u�szej chwili uda�o mi si� powiedzie�: - Ale�, Lucienne... Jeste�... jeste� pi�kna! Skrzywi�a si� zabawnie i zala�a �zami. Przygl�da�em si� jej z ciekawo�ci�. Nawet w tym stanie by�a pi�kna, �e a� dech zapiera�o. Per�y spada�y z jej b��kitnych, porcelanowych oczu, wargi czerwone i pe�ne pulsowa�y niczym biblijne owoce, j�drne piersi unosi�y si� rozkosznie, z�ote w�osy okala�y twarz �wietlist� aureol�. Musia�em usi���. Lucienne spojrza�a na mnie oczyma pe�nymi wyrzutu. - Kpisz sobie ze mnie? Bawi ci� to? Sprawia ci przyjemno�� dr�czy� mnie i poni�a�! Wiem, �e jestem brzydka, ale przecie� to nie moja wina. Miej troch� lito�ci, nie zn�caj si� nade mn�. - Ale�, Lucienne, ja wcale nie �artuj�. Zapewniam ci�, �e mam teraz przed sob� najpi�kniejsz� kobiet�, jak� w �yciu widzia�em. Jeste� pi�kna, nie masz poj�cia, jaka pi�kna! Chcia�oby si� zobaczy� ci� i umrze�! Lucienne przygl�da�a mi si� z niepokojem. - Dobrze si� czujesz, Dan? A� tyle wypi�e�? Nie zdawa�am sobie sprawy. Chcesz si� po�o�y�? - Nie! Czuj� si� ca�kiem dobrze! Wprost cudownie! Och, jak�e jeste� pi�kna, Lucienne! Jak to mo�liwe!? Ledwo wym�wi�em te s�owa, a ju� wiedzia�em, JAK TO MO�LIWE! Butelka "Czterech R�", oczywi�cie! �ona wida� przeprowadzi�a to samo rozumowanie, bo zauwa�y�em, �e spogl�da na butelk� z wdzi�czno�ci�. Potem podbieg�a do lustra i krzykn�a z zachwytem: - Och, Dan! To prawda! Jestem pi�kna, jestem pi�kna! �mia�a si� i p�aka�a na przemian. �piewa�a, g�osem przerywanym �kaniem i czkawk�: - Jestem pi�kna, jestem pi�kna, jestem pi�kna, jestem pi�kna, pi�kna, pi�kna, pi�kna, pi���knaaa! Sp�dzili�my cudowne godziny niczym pierwszy raz zakochani. Lucienne by�a wspania�a, delikatna, wzruszaj�ca. �zy nap�ywa�y mi do oczu, kiedy opowiada�a o �yciu ze mn�, o mojej brutalno�ci i braku szacunku, o swojej rozpaczy. Mia�em wra�enie, �e trzymam w ramionach �on� kogo� innego, jakiego� chama, brutala, niegodnego skarbu, jaki posiada. Po�o�yli�my si� wcze�niej ni� zwykle. Nazajutrz rano mia�em oczywi�cie kaca. O wiele wi�kszy b�l sprawia� mi jednak widok odra�aj�cego stworu, kt�ry le�a� obok, chrapa� bezwstydnie i czule przytula� si� do mej piersi. Czkn��em z obrzydzenia i pobieg�em do �azienki. Wi�c to by� tylko pi�kny sen! Z�udzenie wywo�ane nadmiarem alkoholu. Zreszt�, c� innego mi pozosta�o? Nala�em sobie pe�n� szklaneczk� "Czterech R�" i wypi�em jednym haustem, jak lekarstwo. Czyni�c to, nie spuszcza�em �ony z oczu. Nic si� nie wydarzy�o. Ze zmartwienia wypi�em jeszcze jedn� szklaneczk�. I cud si� powt�rzy�. Rozwalony na ��ku grubosk�rny stw�r przeobrazi� si� w istot� ba�niow�. W tym momencie Lucienne otworzy�a oczy. Natychmiast odpowiedzia�em na pytanie, kt�re j� trawi�o. - Najdro�sza! Jeste� z ka�dym dniem coraz pi�kniejsza! P�acz�c ze szcz�cia, wyci�gn�a ku mnie ramiona. Przytulili�my si�. Zacz�� si� miodowy miesi�c. Gdy tylko uroda �ony blad�a, solidny �yk "Czterech R�" przywraca� jej poprzedni blask. Czasem, stoj�c przed lustrem, Lucienne wo�a�a z �azienki: - Dan, nie mia�by� ochoty si� czego� napi�? Mam wra�enie, �e to zanika. Wypija�em szklaneczk� i teraz ja z kolei wo�a�em: - Czy to wraca? - Tak, ju� jest. Dzi�kuj�, Dan! - Nie ma za co, kochanie. Odt�d dom by� zawsze pe�en go�ci. Znajomi ch�tnie wpadali wieczorami. Bez uprzedzenia. Nie mogli poj��, sk�d w Lucienne ta nag�a zmiana? Pr�bowali poci�gn�� mnie za j�zyk: - W dzisiejszych czasach chirurgia plastyczna naprawd� czyni cuda! - Operacja musia�a bardzo drogo kosztowa�? - Czy to bardzo bolesne? Zamiast odpowiedzi u�miecha�em si�, nie zapominaj�c przy tym nape�ni� kieliszka. Pewnego dnia zwymiotowa�em krwi�. Wezwany lekarz uprzedzi�, �e je�li b�d� nadal pi� w takim tempie, zosta�y mi najwy�ej dwa lata �ycia. Tymczasem wys�a� mnie na kuracj� do prywatnej kliniki, a potem na rekonwalescencj� nad morze. Od czasu choroby nie widzia�em Lucienne. Nie odwiedzi�a mnie w klinice ani nie pojecha�a ze mn� nad morze. Pow�d by� oczywisty. Nie o�miela�a si� pokaza� mi na oczy. Pisa�a jednak. Listy rozdzieraj�ce. Co si� z ni� stanie, skoro ja nie mog� ju� pi�? Jej uroda przepad�a na zawsze. Zarazem ulecia�a te� nasza mi�o��. My�li o samob�jstwie. W odpowiedzi s�a�em bez�adne apele, m�tne obietnice, zwodnicze argumenty, w kt�re sam nie wierzy�em. W istocie, by�em zrozpaczony. O ile kocha�em jedn� Lucienne, o tyle nienawidzi�em drugiej. Odk�ada�em, ile si� da, termin powrotu do domu, lecz nadszed� dzie�, kiedy nie by�o to ju� mo�liwe. Trz�s�c si� zawczasu z obrzydzenia, wetkn��em klucz w zamek. Jak�e b�d� m�g� znie�� widok ohydnej Lucienne, odpychaj�cej Lucienne, niezno�nej Lucienne? Ju� dwa tygodnie nie pisze. Czy�by rzeczywi�cie pope�ni�a samob�jstwo, jak zapowiada�a? Wchodz�c do mieszkania, nieomal tego pragn��em. Lucienne le�a�a w ��ku. Spala. Nigdy jeszcze nie by�a tak ol�niewaj�co pi�kna. Poczu�em, jakbym dosta� pa�k� w �eb. Ju� od dawna nie mia�em w ustach kropli alkoholu. A wi�c znalaz�a sobie innego magika! Kto to taki? Pewnie kt�ry� z moich przyjaci�. Zebra�o mi si� na wymioty. Na palcach wr�ci�em do drzwi. Byle jej nie zbudzi�, byle jej tylko nie obudzi�! Nie zni�s�bym widoku jej oczu. Lepiej odej�� bez ha�asu, bez zb�dnych s��w. W ten spos�b b�d� m�g� wm�wi� sobie, �e umar�a. W chwili gdy przekracza�em pr�g, wypowiedzia�a g�o�no moje imi� - Dan! Zamar�em, lecz nie odpowiedzia�em. � Da�, wiem, �e tu jeste�. Wiem, �e chcesz sobie p�j��. Wzruszenie �cisn�o mi gard�o. - Dan, kocham ci�. "A co z tamtym - pomy�la�em. - Czy�by by� tylko narz�dziem?" - Nie ma �adnego tamtego - rzek�a Lucienne, jakby czyta�a w moich my�lach. - To ja sama. - Co� ty! - rzuci�em ochryp�ym g�osem. - Wzi�a� si� za picie? Ale� to tylko odroczenie! Przyjdzie chwila, �e za