16785

Szczegóły
Tytuł 16785
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16785 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16785 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16785 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dla Sandy, która jest moją najlepszą przyjaciółką i emocjonalną odskocznią już… och, już około czterech dziesięcioleci… Moja droga, starzejemy się! LIZ CARLYLE DIABELSKIE SZTUCZKI przełożył Piotr Maksymowicz Rozdział 1 Dziwne wydarzenia w Bedford Place Nie należał do mężczyzn tego rodzaju, jaki zwykle wybierała. Przyglądała mu się badawczo ponad stołem do rulety. Był miody, owszem; młodszy niż ci, których wolała. Ciekawe, czy już zaczął się golić. Różany rumieniec niewinności wciąż barwił policzki urodziwego Anglika, a jego kości policzkowe były wyrzeźbione równie delikatnie jak jej własne. Ale on nie był niewinny. A jeżeli był delikatny, to cóż, tant pis. Krupier pochylił się nad stołem. - Mesdames et messieurs - powiedział z kiepskim francuskim akcentem - faites vos jeux, s'il vous plait! Machnęła ręką, by rozpędzić dym cygara palonego nieopodal, i postawiła zakład narożny, czubkiem idealnie wypielęgnowanego palca przesuwając po suknie trzy sztony. Chwilę później dżentelmen, siedzący między nią a młodzieńcem, wstał, na odchodnym zbierając swoją wygraną. Nastąpiło wzajemne poklepywanie się po plecach i wymiana serdeczności. Bien. Młodzieniec był teraz sam. W przyćmionym świetle uniosła nieco czarną woalkę, zasłaniającą jej oczy, i posłała mu szczerze zainteresowane spojrzenie. Przesunął stosik sztonów na czarne, numer dwadzieścia dwa, i odpowiedział na jej spojrzenie, unosząc lekko brew. - Koniec zakładów - zaintonował krupier. - Les jeux sont faits! Eleganckim ruchem zakręcił kołem rulety i puścił kulkę w ruch. Podskakiwała i turkotała wesoło, przerywając szmer rozmów. Potem rozległo się "stuk! trzask!" i kulka wskoczyła na czarne, dwadzieścia dwa. Krupier popchnął wygraną w jego stronę, zanim jeszcze kolo przestało się kręcić. Anglik pozbierał sztony i przesunął się na jej koniec stołu. - Bonsoir - zamruczała gardłowo. - Kolor czarny jest dziś dla pana bardzo szczęśliwy, monsieur. Jego bladoniebieskie oczy pobiegły w dół po jej czarnej sukni. - Ośmielę się mieć nadzieję, że to początek dobrej passy? Popatrzyła na niego przez delikatną siateczkę i spuściła rzęsy. - Zawsze można mieć nadzieję, sir. Anglik zaśmiał się, ukazując drobne białe zęby. - Nie wydaje mi się, abym panią znał, mademoiselle - powiedział. - Czy jest pani u Luftona po raz pierwszy? Wzruszyła ramieniem. - Jeden salon gry jest tak podobny do drugiego, n’est-ce pas? Jego spojrzenie się rozpaliło. Głupiec pomyślał, że jest kurtyzaną. To zrozumiałe, skoro siedziała sama i bez męskiej eskorty w jaskini grzechu. - Lord Francis Tenby - powiedział, wyciągając rękę. - A pani…? - Madame Noire - odparła, wychylając się daleko do przodu, by podać mu dłoń w rękawiczce. - To musi być przeznaczenie, czyż nie? - Ha ha! - Zapuścił spojrzenie w jej śmiały dekolt. - Czarna Dama, doprawdy! Moja droga, czy posiada pani imię? - Ci, z którymi jestem w bliskich stosunkach, nazywają mnie Cerise - powiedziała gardłowo i sugestywnie. - Cerise - powtórzył jak echo Anglik. - Jakież egzotyczne. Co sprowadza panią do Londynu, moja droga? I znów wzruszenie ramieniem. Nieśmiałe spojrzenie z ukosa. - Ach, te pytania! - powiedziała. - Zajmujemy miejsce przy stole, sir, a ja umieram z pragnienia. Natychmiast zerwał się na równe nogi. - Co mógłbym pani przynieść, madami - zapytał. - I czy wolno mi zaprowadzić panią w spokojniejsze miejsce? - Szampana - mruknęła. Potem wstała, skinęła głową i podeszła do stolika, który wskazał. Stolika w rogu. Bardzo dyskretnego. Bardzo odpowiedniego. Powrócił w okamgnieniu, a za nim nadszedł służący z tacą i dwoma kieliszkami. - Ma foi! - mruknęła, rozglądając się wokół, gdy oddalił się służący. - Musiałam zostawić torebkę na stole do rulety. Czy byłby pan tak uprzejmy, sir? Zawrócił, a ona otworzyła małą fiolkę. Zręcznym ruchem przesunęła ją nad jego kieliszkiem. Maleńkie kryształki spłynęły w dół na spotkanie z musującymi bąbelkami. Powrócił akurat w chwili, kiedy rzucała pospieszne spojrzenie na zegarek przypięty do podszewki szala. Synchronizacja była kluczową sprawą. Uśmiechnął się sugestywnie, a ona zapraszająco podniosła swój kieliszek, - Za nową przyjaźń - mruknęła, tak cicho, że musiał nachylić się bliżej. - W rzeczy samej! Za nową przyjaźń. - Wypił łyk szampana i zmarszczył czoło. Łatwo było jednak odwrócić jego uwagę. Przez następne dziesięć minut dźwięczał jej lekki, srebrzysty śmiech, a mądre słowa płynęły wprost do uszu lorda Francisa Tenby'ego, w którego pięknej głowie nie było ni krzty rozumu. Pojawiły się pytania, takie jak zwykle. Opowiadała swoje wypraktykowane kłamstwa. Wdowieństwo. Samotność. Bogaty opiekun, który sprowadził ją tu tego wieczora, pokłócił się z nią, a potem tak okrutnie porzucił dla innej. No cóż, c'est la vie, zasugerowała znów wzruszając ramionami. W morzu pływają jeszcze inne ryby. Oczywiście niczego nie proponowała. On to zrobił. Oni zawsze to robią. A ona zgodziła się, po raz kolejny rzucając okiem na zegarek. Dwadzieścia minut. Wstali. Nieco pobladł, ale otrząsnął się i podał jej ramię. Położyła dłoń na jego rękawie i razem wyszli z jaskini hazardu w wilgotny, rozświetlony gazowymi latarniami półmrok St. James. Przejeżdżająca akurat dorożka zatrzymała się, jak gdyby to było zaplanowane. Musiała się zatrzymać. Lord Francis podał dorożkarzowi swój adres, prawie potykając się, gdy wsiadał za nią. W słabym świetle lampy w dorożce mogła dostrzec, że jego twarz już zaczęła oblewać się potem. Pochyliła się, oferując mu wspaniały widok na swój dekolt. - Mon coeur - mruknęła, kładąc dłoń na jego różowym policzku. - Wyglądasz na cierpiącego. - Nic mi nie jeszt - odparł, trzymając się prosto z wyraźnym wysiłkiem. - Wszysztko topsze. Ale chczę zobaczyć… - Zupełnie stracił wątek. Zsunęła z ramion jedwabny szal i nachyliła się jeszcze bliżej. - Co, mon cher?- wyszeptała. - Co chcesz zobaczyć? Potrząsnął głową, jak gdyby chciał rozpędzić mgłę. - Twoje… twoje oczy - powiedział wreszcie. - Chczę zobaczyć twoje oczy. I twarz. Twój ka… ka… kapelusz. Woalka. Precz. - Ach, tego nie mogę zrobić - wyszeptała, zaczynając zsuwać lewy rękaw. - Ale mogę pokazać ci coś innego, lordzie Francisie. Powiedz mi, czy chciałbyś zobaczyć moją pierś? - Piersz? - łypnął na nią pijanym okiem. Kolejny cal tkaniny przesunął się w dół. - Kawałek piersi, tak - odparła. - Spójrz tutaj, lordzie Francisie. Tak, właśnie tu. Skup się, kochany. Skup się. Czy widzisz to? Popełnił fatalny błąd, nachylając się bliżej. - Tat… tat… tatuaż? - powiedział, przechylając głową na bok. - Czarty. Nie, czarny… anioł? - Nagle lord Francis przewrócił oczami, jego szczęka opadła bezwładnie, a głowa uderzyła o podłogę powozu, tak że leżał teraz przed nią z rozdziawionymi ustami, niczym martwy karp w Billingsgate . Dla jego własnego bezpieczeństwa uniosła mu podbródek i popchnęła go tak, że oparł się o wyściełaną ławkę. Padł bezwładnie na skórzane obicie, kiedy ona przetrząsała mu kieszenie. Portfel. Klucz. Tabakierka - srebrna, nie złota; pal ją diabli. Zegarek, łańcuszek, dewizka. W wewnętrznej kieszeni list. Od kochanki? Od wroga? Och, do licha. Nie miała czasu na szantaże! Upchnęła list z powrotem i zamiast niego wyszarpnęła szafirową szpilkę ze śnieżnobiałych fałd krawata lorda. Kiedy skończyła, popatrzyła na niego z zadowoleniem. - Och, mam nadzieję, że było ci przyjemnie, lordzie Francisie - mruknęła. - Mnie z pewnością było. Lord Francis, wciąż z rozdziawionymi ustami, wydobył z głębi gardła niski, chrapliwy odgłos. - Jakże miło to słyszeć - odparła. - I ośmielam się stwierdzić, że twojej ślicznej, ciężarnej, właśnie pozbawionej pracy pokojówce wkrótce też będzie milo. Wrzuciła swój łup do torebki, dwukrotnie zastukała w dach dorożki, po czym otworzyła drzwiczki. Dorożka zwolniła, żeby skręcić w Brook Street. Czarny Anioł wyskoczył i wtopił się w szary półmrok Mayfair. Głowa lorda Francisa podskakiwała, w miarę jak dorożka z turkotem toczyła się w noc. Markiz Devellyn, jak rzadko, był w wyśmienitym nastroju. Tak wyśmienitym, że podśpiewywał Królu na wysokim niebie przez całą drogę na Regent Street, mimo że nie znał słów. Tak wyśmienitym, że naszła go naglą ochota, by kazać stangretowi wysadzić się przy rogu Golden Square, tak by pospacerować sobie w przyjemnym wieczornym powietrzu. Na jego sygnał lśniący czarny powóz posłusznie się zatrzymał. Markiz wyskoczył na zewnątrz, prawie wcale się nie zataczając. - Ale pada deszcz, milordzie - powiedział jego stangret, spoglądając na niego znad dachu powozu. Markiz popatrzył w dół. Mokry trotuar zalśnił w odpowiedzi. Cóż. Niech go diabli, jeśli staruszek nie miał racji. - Wittle, czy padało, kiedy wyjeżdżaliśmy od Crockforda? - zapytał, wypowiadając wyraźnie każde słowo, chociaż był pijany jak bela i na tyle rozsądny, by o tym wiedzieć. - Nie, sir - odparł Wittle. - Była tylko gęsta mgła. - Hm! - odparł Devellyn, odrobinę mocniej nasuwając kapelusz na głowę. - Cóż, i tak to piękny wieczór na przechadzkę - odparł. - Otrzeźwia człowieka to świeże wieczorne powietrze. Wittle pochylił się nieco niżej. - A… ale to jest ranek, sir - odparł. - Prawie szósta. Markiz zamrugał. - Nie mów? - odrzekł. - Czy nie miałem dziś wieczorem zjeść obiadu z panną Lederly? Wittle spojrzał na niego ze współczuciem. - Wczoraj wieczorem, sir - powiedział. - A potem, jak mi się wydaje, teatr. Ale pan nie… czy też klub nie… Devellyn potarł dłonią twarz i poczuł, że pokrywa ją jednodniowy zarost. - Ach, rozumiem - odpowiedział wreszcie. - Nie wyszedłem wtedy, kiedy powinienem, hm? Wittle potrząsnął głową. - Tak, sir. Devellyn uniósł brew. - Zabrałem się za picie, nieprawdaż? I za hazard? Twarz stangreta pozostała niewzruszona. - Jak mi się zdaje, sir, była w to zamieszana dama. Dama? Och, tak. Teraz sobie przypomniał. Zachwycająca blondynka z dużym biustem. I zdecydowanie nie dama. Markiz zastanawiał się, czy była coś warta. Do diaska, zastanawiał się też, czy i on był coś wart. Zapewne nie. I tak naprawdę nie obchodziło go to ani trochę. Ale teatr? Chryste, Camelia tym razem go zabije. Niespokojnie poruszył ramionami pod paltem i spojrzał w górę na Wittle'a. - Cóż, mam zamiar przejść się na Bedford Place - powtórzył. - Nie potrzebuję, żeby ktoś jeszcze był świadkiem mojego upokorzenia, kiedy już tam dotrę. Wracaj na Duke Street. Wittle dotknął ronda kapelusza. - Niech pan weźmie laskę, sir - poradził. - W Soho roi się od rzezimieszków. Devellyn uśmiechnął się do niego szeroko. - Zwykły rzezimieszek? - ofuknął go. - Napadłby na starego Diabła z Duke Street? Czy ty myślisz, że by śmiał? Wittle uśmiechnął się kwaśno na te słowa. - Nie, jeżeli zobaczyłby pańską twarz, sir - zgodził się z markizem. - Niestety, oni mają skłonność do atakowania od tyłu. Devellyn zaśmiał się głośno i stuknął w kapelusz. - Cholerna laska, niech będzie, ty stara kwoko - zgodził się, sięgając w głąb powozu, by ją wyjąć. Wittle raz jeszcze uchylił kapelusza, po czym cmoknął na konie. Powóz ruszył. Devellyn podrzucił wysoko laskę, obracając ją w powietrzu, i z wdziękiem złapał ją nim uderzyła o ziemię. A więc nie jestem aż taki pijany. Ta myśl w dziwny sposób podniosła go na duchu. Energicznie ruszył trotuarem, znowu śpiewając ten sam hymn . Królu na wysokim niebie, Nie ma indziej, okrom Ciebie, Człowiek trata-ta-ta, ta-ta, Ucieczki tra-la-la-la! Żaden rzezimieszek nie odważył się zaczepić go podczas krótkiej przechadzki przez Soho i Bloomsbury. Być może to przez jego fatalny śpiew. A może dlatego, że markiz byt wysoki i barczysty, a ze swym złamanym nosem bynajmniej nie wyglądał zachęcająco. Klocowaty, powiedziano o nim kiedyś. Markiz miał w nosie to, jak ludzie go nazywali. W każdym razie podczas spaceru nie potrzebował laski. Ale kiedy przekroczył próg własnego domu, wciąż rycząc na cały głos, wszystko się zmieniło. Jako woda siąknie w ziemię, Tak niszczeje ludzkie plemię; Podobniśmy ku marnemu Snu nocnemu, tra-la-la-la! - Ty draniu! - Przecinający powietrze talerz pojawił się znikąd. - Na Boga, ja ci pokażę wieczorne wyjście! Markiz uchylił się. Porcelana uderzyła o nadproże i na jego głowę posypał się deszcz okruchów. - Cammie…? - markiz odezwał się, zaglądając do salonu. Jego kochanka wyszła z cienia, wymachując pogrzebaczem. - Nie mów mi Cammie, ty świnio! - warknęła. Podniosła figurkę z miśnieńskiej porcelany i cisnęła nią w jego głowę. Devellyn uchylił się. - Odłóż pogrzebacz, Camelio - powiedział i podszedł, trzymając laskę tak, jak gdyby mogła odbić kolejny lecący ku niemu przedmiot. - Odłóż go, mówię. - Idź się walić! - wrzasnęła niczym megiera ze Spitalfields, którą w gruncie rzeczy była. - Zgnij w piekle, ty niezdarny, przerośnięty, niedouczony draniu! Markiz zacmokał. - Camelio, znowu wychodzi twoje ograniczone słownictwo - powiedział. - Już dwa razy nazwałaś mnie draniem. Nalej nam kropelkę brandy, duszko. Coś na to poradzimy. - Nie, to ty poradź coś na to - odparła, wymachując pogrzebaczem. - Bo zamierzam wetknąć ci to na sztorc w tyłek, Devellynie. Markiz skrzywił się. - Cammie, cokolwiek zrobiłem, przepraszam. Jutro pójdę do Garrarda i kupię ci naszyjnik, przysięgam. Odwrócił się na tyle tylko, by odłożyć laskę i kapelusz. Bardzo zła decyzja. Camelia cisnęła pogrzebaczem w jego głowę, a potem naskoczyła na niego niczym wściekły terier; pięćdziesiąt kilo kopiącej i drapiącej kobiecości. - Drań! - wrzasnęła, wskakując mu na plecy i okładając jego głowę pięścią. - Świnia! Świnia! Głupia świnia! Poza sceną Camelia była nikim. Służba zaglądała z korytarza. Devellyn okręcił się dokoła, próbując pochwycić Camelię, ale ona trzymała go za szyję, starając się udusić go jedną ręką, podczas gdy drugą tłukła go niemiłosiernie. - Samolubny, nieczuły sukinsyn - krzyczała, tłukąc go przy każdej sylabie. - Ty nigdy nie pomyślisz o mnie. Ty! Ty! Zawsze ty! I wtedy markiz przypomniał sobie: ciosy najwyraźniej rozjaśniły mu nieco w głowie. - Och, do licha! - powiedział. - Kleopatra! Pochwycił ją wreszcie za spódnicę i ściągnął z siebie. Wylądowała na pupie na podłodze i spojrzała nienawistnie. - Tak, moja Kleopatra! - poprawiła go. - Mój debiut! Moja premiera! Nareszcie byłam gwiazdą… I zrobiłam furorę, ty samolubny psie! Obiecałeś, Devellyn! Obiecałeś tam być. Markiz zsunął z siebie surdut, a jego lokaj podkradł się nieśmiało, by go zabrać. - Przysięgam, że jest mi przykro, Cammie - powiedział. - Naprawdę. Będę następnym razem. Przyjdę… przyjdę nawet dziś wieczorem! Czy to nie wystarczy? Camelia poprawiła warstwy spódnicy i wstała z największą gracją, na jaką udało jej się zdobyć. - Nie, to nie wystarczy - odparła, odwracając się i teatralnie odpowiadając przez ramię. - Ponieważ ja cię opuszczam, Devellyn. - Opuszczasz mnie? Camelia podeszła do kominka. - Tak, kończę z tobą - mówiła dalej. - Porzucam cię. Wykreślam cię z mojego życia. Czy muszę mówić dalej? - Ależ Cammie, dlaczego? - Ponieważ sir Edmund Sutters złożył mi dzisiejszego wieczora nader miłą propozycję. - Camelia popatrzyła na markiza z góry, i dziewczyna ze Spitalfields ulotniła się w jednej chwili. - Kiedy po przedstawieniu wszyscy piliśmy szampana za kulisami. - Za kulisami? - Tam, gdzie ty powinieneś był być. Camelia pieściła teraz dłonią miśnieńską figurkę od kompletu, przesuwając po niej długimi palcami w sposób, który markiz kiedyś uznałby za erotyczny, ale który teraz wydał mu się nieco niebezpieczny. - Oczywiście - ciągnęła - gdybyś ty tam był, on by się nie ośmielił, co nie? Ale ciebie tam nie było. A on tak. - Nagle Camelia się okręciła. - I zgodziłam się, Devellynie. Słyszysz? Zgodziłam się. Tym razem naprawdę mówiła poważnie. Cóż za piekielna niedogodność. Och, zawsze są jeszcze inne kobiety. Powinien o tym wiedzieć. Cóż, wiedział. Po prostu brakowało mu ambicji, żeby sobie jakiejś poszukać. Ale z doświadczenia wiedział, że kiedy kobieta ma go dość, nic jej nie powstrzyma przed spakowaniem się i odejściem. Devellyn westchnął i teatralnie rozłożył ręce. - Cóż, do licha, Cammie, złości mnie, że do tego doszło. Pogardliwie zadarła podbródek. - Wyprowadzam się rano. Markiz wzruszył ramionami. - Cóż, właściwie nie ma pośpiechu - powiedział. - To znaczy, nie pilno mi, żeby odzyskać dom, i ze dwa tygodnie lub więcej zajmie mi umówienie kogoś nowego, więc nie spiesz się… - Ostatnia miśnieńska figurka trafiła go prosto w czoło. Poleciały okruchy. Devellyn zatoczył się do tyłu, ale Camelia chwyciła go, nim upadł na podłogę. - Drań! Świnia! - Maleńkie piąstki znów poszły w ruch. - Świnia! Drań! Powinnam skręcić ci kark jak chudemu kurczakowi na niedzielny obiad! - Och, niech to szlag! - powiedział Devellyn ze znużeniem. To dobrze, że Camelia sama nie pisze sobie kwestii. - Drań! Świnia! Devellyn właśnie osunął się na podłogę, z Camelia wciąż uczepioną jego szyi. Sidonie Saint-Godard była kobietą finansowo niezależną; niezależności miała aż w nadmiarze, finansów zaś akurat tyle, by płacić rachunki. Na początku niezależność była dla niej niczym nowy but na niebezpiecznie wysokim obcasie; była czymś, w czym kroczy się chwiejnie naprzód z kruchą nadzieją, że człowiek nie potknie się i nie upadnie na twarz na dywanie wytwornego towarzystwa. Potem wróciła do Londynu, do miejsca, gdzie się urodziła, i szybko stwierdziła, że nowy bucik zaczął uwierać. Bowiem inaczej niż we Francji, w Anglii kobiecą niezależność pętały klamry i jedwabne wstążki całej nowej gamy nakazów. Cały rok zajęło Sidonie lamentowanie, nim zdała sobie sprawę, że rozwiązaniem jest zrzucić buty i boso pobiec przez życie. Teraz, w szacownym wieku lat dwudziestu dziewięciu, pędziła przed siebie z całych sił. I jak zapowiedziała swojemu bratu George'owi, chciała, by po jej śmierci na jej nagrobku znalazł się napis: ŻYŁA PEŁNIĄ ŻYCIA. Takie miała plany, gdyż jak dobrze wiedziała, życie jest niepewne, i na przekór powiedzeniu głoszącemu coś przeciwnego, zarówno dobrzy jak i źli często umierają młodo. Sidonie nie była nawet pewna, do której kategorii sama należy. Do dobrych? Do złych? Po trosze do obu? Podobnie jak wiele dobrze urodzonych francuskich dziewcząt, Sidonie udała się spod bezpiecznego dachu matczynego domu w wysokie, grube mury szkoły klasztornej. Tam jednak doświadczyła jednej ze swych bardziej grzesznych chwil w życiu. Uciekła z przystojnym mężczyzną, który nie posiadał na własność ani dachu, ani murów - a przynajmniej nie w ogólnie przyjętym znaczeniu. Zamiast tego Pierre Saint-Godard posiadał piękny nowy statek handlowy, wyposażony w dwuizbową kapitańską kajutę i szereg starannie utrzymanych okien, przez które można było oglądać świat przesuwający się za nimi. Sidonie jednak wkrótce miała dosyć świata. Sprzedała statek, spakowała swoje ubrania i kota, i przeniosła się do Londynu. Teraz mieszkała w schludnym domu przy Bedford Place, otoczonym przez równie schludne domy kupców, bankierów i ludzi prawie, choć nie całkiem z arystokracji. A w tej chwili właśnie podziwiała widoki ze swego okna na piętrze. Pod jeden z domów po przeciwnej stronie Bedford Place zajechał wóz do przeprowadzek, i dwóch mężczyzn z nerwową skwapliwością ładowało kufry i skrzynie. - Ile to już razem kochanek, Julio? - zapytała Sidonie, pochylając się nad głową swej towarzyszki i wyglądając przez zasłony. Julia policzyła na palcach. - Z tą jasną blondynką w grudniu to siedem - powiedziała. - Zatem z tą byłoby osiem. - A to dopiero marzec! - Sidonie wciąż wycierała swoje długie czarne włosy. - Chciałabym wiedzieć, kim on jest, że tak nonszalancko traktuje te biedne kobiety. Zupełnie jak gdyby uważał je za stare płaszcze, które wyrzuca się, kiedy przetrą się na łokciach! Julia wyprostowała się, odsuwając się od okna. - Teraz nie czas na to, duszko - ostrzegła, popychając Sidonie w stronę kominka. - I tak się spóźnisz. Usiądź. Pozwól, że wyczeszę ci te splątane włosy do sucha, bo inaczej zaziębisz się na śmierć w drodze na Strand. Sidonie posłusznie przysunęła taboret. Thomas, jej kot, od razu wskoczył jej na podołek. - Ale to naprawdę nikczemne zachowanie, Julio - powiedziała, głaszcząc dłonią lśniącego czarnego kota. - Wiesz, że tak. Być może zamiatacz może nam podać jego nazwisko? Zapytam. - Aha, być może - powiedziała Julia z roztargnieniem, szczotkując włosy Sidonie. - Czy wiesz, moja droga, że masz włosy zupełnie jak twoja matka? - Tak sądzisz? - zapytała Sidonie z nutką nadziei. - Claire miała takie śliczne włosy. - Aż zieleniałam z zazdrości - wyznała Julia. - I pomyśleć, ja na scenie z tą szopą w mysim kolorze! Kiedy widywano nas razem, a często się tak działo, ona mnie przyćmiewała. - Ale miałaś cudowną karierę, Julio! Byłaś sławna. Ozdoba Drury Lane, czyż nie? - Och, przez jakiś czas - odparła. - Ale to już odległa przeszłość. Sidonie umilkła. Wiedziała, że upłynęło wiele lat od czasu, gdy Julia odgrywała znaczącą rolę w teatrach na West Endzie. I jeszcze więcej lat, odkąd bogaci mężczyźni, którzy niegdyś rywalizowali o jej względy, przenieśli zainteresowanie na młodsze kobiety. Julia, choć o kilka lat młodsza, była bliską przyjaciółką matki Sidonie, gdyż obracały się w tym samym szalonym towarzystwie: w półświatku, ze wszystkimi wielbicielami tego rodzaju życia. A wśród tych wielbicieli zawsze było sporo zamożnych hulaków z wyższych klas, gustujących w kobietach o nie całkiem błękitnej krwi. Ale Claire Bauchet miała błękitną krew. Claire była też zniewalająco piękna. Z tego pierwszego dobra okrutnie i chciwie ją odarto. To drugie pielęgnowała niczym orchideę w szklarni, gdyż tak jak Julia, Claire utrzymywała się ze swej urody. Lecz podczas gdy Julia była utalentowaną aktorką, która niekiedy miała szczęście być utrzymywana przez zamożnego wielbiciela, Claire była, mówiąc wprost, kurtyzaną. Jej talentami były jej wdzięk i powab, i prawie nic ponadto. Cóż, może to nie całkiem sprawiedliwe. Przez większą część swego życia Claire była utrzymywana tylko przez jednego mężczyznę. Kiedy Sidonie powróciła do Londynu, stara przyjaciółka matki była pierwszą osobą, która zadzwoniła do jej drzwi i ją powitała. I dla Sidonie stało się boleśnie oczywiste, że Julia była samotna. Tak się złożyło, że Sidonie na gwałt potrzebowała pokojówki. Nie mówiąc już o damie do towarzystwa, kucharce i powierniczce. Niestety, nie mogła sobie pozwolić na wszystkie. Kucharkę wynajęła z miejsca. Julia, wytrawna aktorka, okazała się idealnym rozwiązaniem dla tych pozostałych potrzeb. I chociaż Sidonie nie spytała, to podejrzewała, że życie Julii nie było łatwe, jak to często życie kobiet, które żyły ze swej inteligencji i wyglądu. - Brakuje ci jej, czyż nie? - Julia zapytała ni stąd, ni zowąd. Sidonie obejrzała się przez ramię i zastanowiła. Czy tęskniła za Claire? - Tak, trochę. Ona była zawsze taka pełna życia. W tej właśnie chwili rozległ się okropny trzask. Thomas dał susa z jej kolan pod łóżko. Julia i Sidonie popędziły do okna, śmiało odsuwając zasłony. Wóz do przeprowadzek zniknął, a nad drzwiami domu po przeciwnej stronie ulicy ktoś gwałtownie podniósł przesuwane okno. Drobniutka rudowłosa kobieta wychylała się z okna do potowy, dzierżąc nocnik. - Świnia! - wrzasnęła, zrzucając go na ziemię. - Drań! - Wielki Boże! - powiedziała Julia. Otworzyło się kolejne okno. Rudowłosa pojawiła się znowu. Jeszcze jeden nocnik. - Drań! Świnia! Nocnik powędrował w dół; okruchy białej porcelany odbiły się od trotuaru. Sidonie wybuchnęła śmiechem. Julia wzruszyła ramionami. - Cóż, kimkolwiek jest twój tajemniczy dżentelmen - mruknęła - nie będzie miał do czego siusiać, kiedy ona z nim skończy. Rozdział 2 W którym naszego bohatera dręczy jeszcze jedno utrapienie - Milordzie? Głos był odległy. Pozbawiony ciała. I diabelnie irytujący. - Muuf! - powiedział markiz Devellyn z zamiarem ponownego odesłania go stąd. - Gamm smuzum! - Ależ doprawdy, milordzie! Sądzę, że musi pan otworzyć oczy! - Mmft umt - odparł. - Tak, w rzeczy samej, oczywiście, sir. - W głosie narastała desperacja. - Jednak obawiam się, że musi pan teraz wstać. - Zeszłego wieczora nie mogłem go nawet wydostać z płaszcza. - Z mgły dobiegł drugi strapiony głos. - Myślisz, że się zniszczył? Obawiam się, że on go zakrwawił. Wydaje mi się, że znowu się boksował. Czyż to nie wygląda jak krew, Honeywell… O tu, na klapie? - Fenton, z pewnością tego nie wiem ani mnie to nie obchodzi. - W pierwszym glosie brzmiało teraz rozdrażnienie. - Milordzie? Doprawdy, musi pan wstać. Brampton i jego stolarze poszli sobie, sir. Obawiam się, że mamy złe wieści. Złe wieści. To przedarło się przez tuman i dotarło jego świadomości. Dla Devellyna ten zwrot brzmiał bardziej niż tylko przelotnie znajomo. - Buffuin? - powiedział, rozchylając jedno oko. Cztery inne wpatrywały się w niego. Czy może było ich sześć? - Dochodzi do siebie, Fenton. - W głosie słychać było ulgę. - Zobaczmy, czy może usiąść. Markiz został bezceremonialnie dźwignięty w górę. Pod jego plecy szybko wetknięto poduszkę, a jego obute stopy klapnęły na obie strony, uderzając o podłogę. Cóż. Był w pionie i obudzony pomimo wszystkich swoich wysiłków. Fenton, jego służący, zmarszczył brwi. - Doprawdy, sir, wolałbym, żeby zadzwonił pan na mnie, kiedy pan wrócił - powiedział, załamując ręce. - Nie mogło być panu wygodnie spać na otomanie. A teraz mamy tę okropną sprawę z podłogą. - Cooo…? - mruknął Devellyn, mrugając. Honeywell, jego lokaj, ciągnął przez pokój mały stolik. Pozbawione reszty ciała dłonie ustawiły na nim tacę z kawą. - Proszę! - powiedział Honeywell. - A teraz, milordzie, jak już mówiłem, stolarze sobie poszli. Obawiam się, że podłoga w błękitnym pokoju wypoczynkowym jednak nie może zostać zreperowana. Podłoga? Jaka podłoga? Fenton zamieszał coś w jego kawie, a potem z obłudnym uśmiechem podał mu filiżankę. - Obawiam się, wasza lordowska mość, że dozna pan wielkiej uciążliwości - mówił dalej Honeywell głosem zwiastującym nieszczęście, tonem zazwyczaj zarezerwowanym dla kradnących lokajów i zmatowiałych sreber. - Och, wątpię - odpowiedział Devellyn, podejrzliwie łypiąc na kawę. - Nie przepadam za uciążliwościami. Zawsze okazują się tak piekielnie… uciążliwe. Honeywell splótł ręce niczym pobożny wiejski pastor. - Ale milordzie, obawiam się, że mamy… - Przerwał dla bardziej dramatycznego efektu - kołatki! Devellyn przełknął zbyt dużo kawy i musiał wy-kaszleć jej trochę z powrotem. - Koła... kogo? - Kołatki, wasza lordowska mość - odparł lokaj. - Ten dziwny odgłos cichego skrzyp- skrzyp-skrzyp w błękitnym pokoju wypoczynkowym? Obawiam się, że zjadły połowę podłogi. A teraz są w schodach. W jednych i drugich, sir, bardzo niebezpieczne, sir, i że powinniśmy się uważać za szczęśliwców, iż nie zostaliśmy zabici. - Zabici przez mordercze żuczki? - zapytał Devellyn. - Szczęśliwców, sir, że schody nie załamały się pod nami i nie zakończyliśmy przedwcześnie życia w piwnicach. To mają piwnice? Devellyn potrząsnął głową i wypił więcej kawy. Czuł nieokreślony, ciemnobrązowy posmak w ustach i wściekłe łupanie w skroniach. - Cóż, co trzeba zrobić? - odezwał się wreszcie. - Z tymi żuczkami, znaczy się? - Podłogi i schody należy usunąć, was/a lordowska mość. Devellyn zachmurzył się. - Tak, a potem będzie stukanie młotkami, hę? Robotnicy tupiący po domu w tych swoich buciorach? Kurz! Hałas! Piekielnie trudne dla kogoś z moim życiem towarzyskim, Honeywell. - Obawiam się, że jest jeszcze większa uciążliwość, sir. - Honeywell nieco mocniej zacisnął dłonie. - Niestety, milordzie, musi się pan przeprowadzić. - Przeprowadzić? - warknął Devellyn, odsuwając kawę. - Przeprowadzić się z Duke Street? A dokąd, staruszku? Honeywell i Fenton wymienili spojrzenia. - Cóż, zawsze jest Bedford Place - powiedział lokaj. - Gdyby panna Lederly mogła… lub zechciała… - Och, ona nie mogłaby i nie zechciałaby - odparował Devellyn. - Ale to nie ma znaczenia. Wyprowadziła się wczoraj. Służący jednocześnie wydali westchnienie ulgi. - Fenton może przenieść pańskie rzeczy osobiste, podczas gdy ja spakuję srebra i resztę - powiedział Honeywell. Markiz, wstrząśnięty, patrzył to na jednego, to na drugiego. - I ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia, prawda? - zapytał. - Diabeł z Duke Street ma zostać… czym? Chochlikiem z Bedford Place? To nie brzmi tak dobrze, czyż nie? Sidonie nie spóźniła się na umówiony obiad. Zamiast tego zjawiła się wcześniej, co dało jej czas, by bez pośpiechu przejść się po sklepach ciągnących się wzdłuż ulicy. Na Strandzie nie było nawet cienia spokojnej powściągliwości Oxford Street czy Savile Row, miejsc pełnych eleganckich miejsc, gdzie sprzedawano między innymi elitarną atmosferę i zapach pieniędzy. Strand był zamiast tego szeroką, ruchliwą ulicą, gdzie prędzej czy później krzyżowały się ścieżki kupujących i sprzedających ze wszystkich szczebli społecznej drabiny - jeżeli nie za życia, to po śmierci, gdyż Strand szczycił się dwoma zakładami pogrzebowymi i wytwórcą trumien. Właściciele sklepów z towarami żelaznymi, księgarze, handlarze jedwabiem, kuśnierze, frenolodzy i wróżki - wszyscy wywieszali szyldy na Strandzie. Dalej byli uliczni sprzedawcy pasztecików, dziewczęta z pomarańczami, gazeciarze, rzezimieszki, kieszonkowcy, i wreszcie prostytutki. Sidonie nie przeszkadzało ocieranie się o ludzi, których można by było określić mianem mętów społecznych. Widziała już prawie potowe portów na świecie, a męty nie upadały niżej niż to, co tam się działo. W takim duchu Sidonie kupiła sześć pomarańcz, których nie chciała, od dziewczyny, która wyraźnie musiała je sprzedać, i powiedziała, żeby zatrzymała sobie resztę. Kiedy nadszedł koniec jej wycieczki po Strandzie, zatrzymała się, żeby zerknąć przez łukowate okno bardzo szykownego sklepu w pobliżu wylotu ulicy. Nie było żadnego szyldu, znaku, zupełnie niczego prócz małej mosiężnej plakietki na drzwiach, na której widniał napis: PAN GEORGE JACOB KEMBLE DOSTAWCA ELEGANCKICH PRZEDMIOTÓW UNIKATOWYCH I ZNAKOMITYCH OZDÓB Nie znalazłszy na wystawie niczego interesującego, Sidonie pchnęła drzwi i mały dzwoneczek zadźwięczał wesoło. Przystojny młody Francuz natychmiast podszedł zza lady. - Bonjour, madame Saint-Godard - powiedział, ujmując jej dłoń i całując ją namiętnie. - Tuszę, że zdrowie pani dopisuje? Sidonie uśmiechnęła się. - Owszem, Jean-Claude, dziękuję - odparła, pochylając się nad kolekcją misternych naczyń w szklanej gablocie. - Och, a to dopiero! Ta fajansowa bon-bonniere, czy jest nowa? - Właśnie dostaliśmy ją w tym tygodniu, madame - odpowiedział z uśmiechem ukazującym jego wszystkie zęby. - Ma pani doskonały gust, jak zawsze. Czy mogę posłać ją jutro do Bedford Place? Powiedzmy, podarunek od pani kochającego brata? Sidonie pokręciła głową. Nie mogła sobie na nią pozwolić. Z pewnością też by jej nie przyjęła. - Proszę, Jean-Claude, masz kilka pomarańczy - powiedziała, kładąc owoce na szklanej ladzie. - Zapobiegają szkorbutowi. Pomocnik jej brata uśmiechnął się. - Merci, madame - powiedział. - Spotkała pani Mariannę z dużymi oczyma, oni? - Bardzo dużymi - zgodziła się Sidonie. - I z bardzo pustym brzuchem, jak się obawiam. - Que faire! - przytaknął. - Oni głodują, ci biedni ulicznicy. - Tak, cóż zrobić, doprawdy? - mruknęła Sidonie. Potem nagle zmieniła temat. - Jean- Claude, gdzie jest mój brat? Jaki ma dzisiaj humor? Młody mężczyzna wskazał wzrokiem w górę. - Jest na górze, łaje kucharza, niech go Bóg ma w opiece - odparł. - Humor ma bardzo niedobry, jak zły pies. Suflet opadł. - Potem spuścił zarówno głos jak i oczy. - Madame - szepnął. - Czy ma pani coś dla mnie? Sidonie pokręciła głową. - Nie dziś, Jean-Claude - odparła. - Przyszłam tylko, żeby zjeść obiad z moim bratem i monsieur Girouxem. - Ach, zatrzymuję panią! - Jean-Claude usunął się na bok i gestem zaprosił ją w stronę zielonych aksamitnych zasłon, za którymi znajdowało się zaplecze sklepu. - Bon appetit, madame! Dwie godziny później Sidonie kończyła butelkę wybornego pinot noir w jadalni swego brata nad sklepem. Jedzenie było bez zarzutu, bez względu na to, jaka katastrofa wydarzyła się w kuchni, i jeżeli George zabił swojego kucharza, to wytarł już całą krew. Sidonie bardzo ostrożnie zsunęła buty, oparła stopy na siedzeniu naprzeciwko i z zadowoleniem rozsiadła się na krześle. Maurice Giroux, szczególnie bliski przyjaciel George'a, stał przy pomocniku, krojąc cienkie plastry biszkopta, kiedy służąca wniosła karafkę z porto i dwa kieliszki. - Zjedz to, Sid, kiedy my będziemy pić porto - zaproponował Maurice, stawiając przed nią ciasto. - To biszkopt pomarańczowy, wyjątkowo smaczny, bo pomarańcze były świeże. Sidonie spojrzała ponad stołem na brata. - Niech zgadnę - powiedziała. - Marianne z dużymi oczyma? George wzruszył ramionami. - Coś trzeba jeść - powiedział. - Zatem można równie dobrze jeść pomarańcze Marianne. Maurice zaśmiał się i nalał dwa kieliszki porto. - George, ona zna cię zbyt dobrze. - Na miłość boską, pomówmy o czymś innym niż moje chrześcijańskie miłosierdzie. - George podniósł kieliszek. - Muszę dbać o reputację. Maurice odwrócił się do Sidonie. - Powiedz nam, moja droga, czy masz wiele uczennic tej wiosny? I czegóż to uczysz? Sidonie z roztargnieniem nakłuwała pomarańczowy biszkopt, żałując, że zamiast niego nie dostała kieliszka porto. - Cóż, wciąż mam pannę Leslie i pannę Arbuckle na lekcje fortepianu - zaczęła. - I pannę Debnam oraz pannę Brewster na lekcje dobrych manier. Jest też panna Hannaday, która nie potrafi ani tańczyć, ani śpiewać, ani grać, i ledwie odróżnia widelec do ryb od noża do kanapek, a jednak jej ojciec zaaranżował związek z markizem Bodleyem. - Dobry Boże! - odezwał się George. - Z tym starym rozpustnikiem? Słyszałem, że jest niemal niewypłacalny. Sidonie przytaknęła. - Biedne dziecko jest przerażone, a ja mam czas tylko do sierpnia, kiedy wyznaczono termin ślubu, żeby ją przygotować. - Ach - powiedział Maurice. - Mówisz o tym Hannadayu, który ma interes herbaciany, czyż nie? Sidonie przytaknęła. - O tym samym - potwierdziła. - Ma olbrzymi dom tuż obok mojego przy Southampton Street. - Tak, a Bodley ma olbrzymią hipotekę do spłacenia - wtrącił George. - W ciągu ostatnich pięciu lat stan jego finansów obniżał się szybciej niż talia w damskich sukniach. Cały jego majątek w Essex nie jest wart tego, co markiz jest winien swoim wierzycielom. Maurice przytaknął ze znawstwem. - Poza tym, Sid, jest jeszcze kwestia tych dziesięciu tysięcy funtów, które w zeszłym tygodniu przegrał do pana Chartresa u White'a - dodał. - Ten człowiek jest zakopany w długach tak głęboko, że trzeba będzie dwóch lub trzech córek kupców herbacianych, żeby go znowu wykopać. - Tak, cóż, panna Hannaday ma bardzo ostrą łopatę - powiedziała Sidonie. - Trzysta tysięcy funtów. - A Bodley ma bardzo tępy dowcip - odparował George, nim delikatnie upił łyk porto. - Co masz na myśli? - zapytała Sidonie. - Ten mężczyzna to napuszony samochwał i nałogowy dewiant - powiedział jej brat, odstawiając kieliszek. - I miejmy nadzieję, że Hannaday nie połapie się w najnowszej skłonności lorda Bodleya do zwabiania do swojego łoża młodych oficerów marynarki. Niektórzy z nich stają się rzeczywiście bardzo drodzy. Zwłaszcza kiedy trzeba kupować ich milczenie apres chwili namiętności. - Och, rety! - Sidonie przycisnęła koniuszki palców do piersi. - To by wyjaśniało, dlaczego tak potrzebuje pieniędzy. Jak on w ogóle znajduje… znajduje… - Znajduje sobie partnerów? - podpowiedział Maurice. - Cóż, tak. Maurice wzruszył ramionami. - Jeżeli są chętni… albo bardzo potrzebują pieniędzy… znajduje ich zapewne w St. James Park. - St. James? - powtórzyła jak echo. Maurice i George wymienili wiele mówiące spojrzenia. - Sidonie, dżentelmeni, którzy interesują się pewnymi rodzajami… hm, aktywności, spotykają się w miejscu, które jest im ogólnie znane - powiedział jej brat. - Ostatnio St. James Park znów stał się popularny. A zatem idzie się tam na przechadzkę, i sygnalizuje swoje… hm, zainteresowanie… wtykając chusteczkę do lewej kieszeni albo zaczepiając kciuki za kamizelkę. - Właśnie - dodał Maurice. - Ale niektóre z ofiar Bodleya nie bywają takie chętne. Po to zatrudnia rajfura. Ich ofiarami są młodzi mężczyźni, którzy zgrali się za bardzo albo pozwolili się przyłapać w jakiegoś rodzaju kompromitującej sytuacji. - A czasami ich jedynym grzechem jest ubóstwo - powiedział łagodnie George. Maurice przytaknął. - Bodley od czasu do czasu lubi też młode dziewczęta - dodał. - Drań zna każdą rajfurkę na wschód od Regent Street. Sidonie zadrżała. - Boże drogi, zaczynam rozumieć - wykrztusiła, przyciskając dłoń do piersi. - Maurice, chyba zachowam wam się jak nie wypada damie i namówię cię do nalania mi kieliszka tego porto. Moja biedna pan na Hannaday! Teraz prawie wolałabym, żeby uciekła ze swoim kierownikiem spedycji. - Ze swoim kierownikiem spedycji? - Maurice odwrócił się od pomocnika, trzymając czysty kieliszek. - To ona ma kierownika spedycji? - zapytał George. Sidonie przytaknęła i spoglądała to na jednego, to na drugiego. - Charles Greer - powiedziała. - Pracuje dla jej ojca, i kochają się nawzajem do szaleństwa. Ale uważane jest to za straszliwy mesalliance i pan Hannaday na to nie pozwoli. George przyłożył sobie do ucha zwiniętą dłoń. - Och, słyszę, jak Gretna Green wzywa! - zarechotał. - I powiedz panu Greerowi, żeby się pośpieszył, moja droga, by nie przesunęli daty. - Ucieczka z ukochanym? - powiedziała Sidonie. - George, chyba nie mówisz poważnie! Maurice podał jej kieliszek porto. - Obawiam się, że chyba mówi, Sid - odparł. - Niektóre rzeczy są gorsze niż życie w ubóstwie. - A lord Bodley to jedna z nich - powiedział George. - Poza tym on musi być ze dwa razy starszy od niej. Sidonie przeniosła wzrok z George'a na Maurice’a i z powrotem. - Ale ojciec ją wydziedziczy, jeżeli ona ucieknie - powiedziała. - I zwolni jej ukochanego bez referencji. George wzruszył ramionami. - Zapewne odzyska rozum, kiedy pojawi się pierwszy wnuk. - To wszystko bardzo ładnie, George, ale co, jeżeli tak się nie stanie? - zapytał nagle Maurice. - Czy ten sprzedawca to porządny człowiek? - Cóż… tak. - Jesteś pewna? - Spotkałam go tylko raz - odparła Sidonie. - Jest poważny i dosyć niezdarny, ale nie ma w nim fałszu, tego jestem pewna. George uniósł jedno ramię. - Sid to niezgorszy sędzia charakteru. Maurice wysączył resztę swojego wina. - Cóż, dam mu więc posadę. Sidonie była wstrząśnięta. - Naprawdę, Maurice? Ale dlaczego? Maurice uśmiechnął się chłodno. - Żal mi każdego, komu się nie udało w miłości - powiedział. - Poza tym stary Haliings prosił, żeby zwolnić go na emeryturę w październiku. Jeżeli chłopak potrafi inwentaryzować tkaniny i prowadzić księgi, może przyuczać się przez parę miesięcy. To niewiele, moja droga, ale dzierlatka nie będzie głodować. - Cóż! - powiedziała Sidonie, która poczuła się tak, jak gdyby właśnie porwała ją trąba powietrzna. - Obaj jesteście niesłychanie pomocni… nie mówiąc już o tym, że jesteście wiarygodnym i obfitym źródłem skandali i plotek. Maurice poklepał jej dłoń. - Pracujemy w haute monde, drogie dziewczę - powiedział. - Oni nie mają tajemnic. Nasze interesy od tego zależą. Sidonie zaśmiała się. - Zastanawiam się, czy istnieje coś, o czym wy dwaj nie wiecie… albo czego nie potraficie odkryć. - Wątpię - powiedział George. - Och, skoro mowa o skandalach, plotkach i odkryciach! - Maurice z błyskiem w oku pochylił się nad stołem. - Mam coś, co spełnia wszystkie te trzy kryteria, i jest po prostu aż nazbyt smakowite! - Mów - powiedział George. - Zgadnijcie, kto był ostatnią ofiarą Czarnego Anioła! - Ja nie wiem - odezwała się Sidonie. - Musisz nam sam powiedzieć, Maurice. Właściciel sklepu z galanterią uśmiechnął się szeroko. - Ten głupi szczeniak, lord Francis Tenby. George przewrócił oczami. - Och, nie mogło trafić na typka, któremu by się bardziej należało. Maurice zmarszczył nos. - Osobiście uważam, że ma fatalny gust co do kamizelek - powiedział. - Ale słyszałem też, że jest rozpieszczony i nieco kapryśny. Oczywiście, stara się zatuszować swoją małą przygodę z Czarnym Aniołem, ale służba będzie gadać. - Hm - powiedział George. - A co takiego mówią? Maurice nachylił się jeszcze bliżej. - Ze Czarny Anioł zwędził szafirową szpilkę wartą ze sto funtów - wyszeptał. - I zostawił go związanego, zakneblowanego i nagiego w jadącej dorożce. - Związanego, zakneblowanego i nagiego? - mruknęła Sidonie. - Jakież to fascynujące. Powiedz mi, Maurice, co się mówi o Aniele? Co myślą ludzie, że kim ona… lub on… jest? - Wzgardzoną kochanką - padła szybka odpowiedź. - Być może nawet aktorką. To dlatego wciąż zmienia swój wygląd i wybiera za cel mężczyzn mających majątek i władzę. Jest rozgniewana. Mści się. Nie mówiąc już o tym, że jest niezwykle zabawna. Sidonie uśmiechnęła się. - Czy nieszczęsne ofiary wiedzą, dlaczego zostały wybrane? Maurice i George wymienili spojrzenia. - Słyszałem, jak mówiono - zaczął George - że ten Anioł widzi się w roli kogoś w rodzaju Robin Hooda. Sidonie uniosła brwi. - A zatem komu rozdaje? Coś zamigotało w szybkim spojrzeniu jej brata. - Nie jestem całkiem pewien. - Ale czy nie możesz się dowiedzieć, George? - przekomarzała się. - Myślałam, że wiesz wszystko. - Mogę odkryć wszystko - poprawił ją. - Jeżeli taką mam ochotę. Ale nie potrzebuję znać tożsamości Anioła ani wiedzieć, komu pomaga. Szczerze mówiąc, życzę jej dobrze. Sidonie podniosła wzrok, spotykając jego spojrzenie, i pozwoliła sobie na ślad wyzwania rozpromieniającego jej oczy. - A więc dobrze - powiedziała. - Chciałabym, żebyś odkrył coś jeszcze. Coś, co szczególnie mnie interesuje. Nie powinno się to okazać trudne dla człowieka o twoich zdolnościach. - Ależ proszę bardzo, drogie dziewczę - zgodził się George. - Co życzysz sobie wiedzieć? - Życzę sobie wiedzieć, do kogo należy dom dokładnie naprzeciwko mojego. Jej brat odsunął się i spojrzał na nią. - Jestem na bieżąco z plotką i zbrodnią, Sid, nie z zapisami nieruchomości w Bloomsbury. - Ale to wszystko się łączy - powiedziała. - Dżentelmen, arystokrata, jak mi mówiono, utrzymuje ten dom dla swoich kochanek. - Ach! - Maurice i George odezwali się jednocześnie. - Te biedne kobiety przychodzą i odchodzą szybciej niż pory roku - skarżyła się Sidonie. - A ja po prostu chcę znać jego nazwisko, to wszystko. - Jaki to numer? - zapytał George. - Siedemnaście. Maurice zmarszczył czoło. - A kobieta, czy to blondynka? Brunetka? Sidonie pokręciła głową. - Ruda, i wedle tego, co mówił zamiatacz, aktorka - odparła. -Wyprowadziła się akurat dziś po południu, wyraźnie rozgniewana. Ale tej zimy była blondynka. Jasna blondynka o afektowanym sposobie poruszania się i bardzo szpiczastym podbródku. A przedtem włoska tancerka. Jak sądzę, miała na imię Maria. Opuściła dom we łzach. Naprawdę myślę, że on musi być bardzo okrutny. George nagle wyglądał na skrępowanego. - Jak sądzę, rzeczony dżentelmen to lord Devellyn - powiedział cicho. Wymienił dziwne spojrzenia z Maurice'em. - Hm - odezwał się Maurice. - Powiedz nam, Sidonie, czy to jest całkiem rosły mężczyzna? Sidonie wzruszyła ramionami. - Nigdy go nie widziałam - powiedziała. - Przyjeżdża i odjeżdża powozem albo dorożką. George zamieszał porto w kieliszku i wpatrzył się w sufit. - Oznakowanym powozem? - Tak. - Opisz jego herb. - Tak, oczywiście. - Sidonie zamknęła oczy i opisała herb. - To on - powiedział znowu George. - Nie ma wątpliwości. - Żadnych - zgodził się Maurice. - Brałem jego miarę na parę nowych kamizelek akurat w zeszłym tygodniu. Widziałem, jak zajechał powóz. Sidonie odłożyła serwetkę. - Doskonale! - powiedziała. - Lord Devellyn. Czy któryś z was zna jego klub? George podejrzliwie uniósł jedną brew. - "Befsztykarnia", Yacht Club i MCC - zaterkotał. - I u White'a, kiedy wpuszczają go do środka. Dlaczego pytasz? - Jedzenie, żeglowanie i krykiet! - mruknęła, ignorując pytanie brata. - Boże, cóż za wszechstronny osobnik. Jak sądzę, także grywa? - Jakby świat miał się jutro skończyć - odpowiedział Maurice. - Zwykle u Crockforda. Oczy Sidonie rozszerzyły się. - Niebezpieczne miejsce. - I w każdym nędznym szynku lub brudnej norze, do której go wpuszczą - dorzucił George. - Devellyn pije jak świnia na pustyni i brak mu jakiejkolwiek klasy. - To nie do końca prawda, George - powiedział Maurice, przyciskając koniuszki palców do piersi. - Kupił ode mnie kamizelki. - Cóż, wiesz, co mawiają o świniach - prychnął George. - Nawet ślepy wieprz niekiedy wygrzebie truflę. A poza tym mówiłeś mi, że to jego kamerdyner wybierał tkaniny. - A gdzież to, powiedzcie mi proszę, zamieszkuje ten człowiek renesansu? - zapytała Sidonie. - Och, dobry Boże, Sidonie! - George robił się coraz bardziej rozdrażniony. - To mężczyzna, którego nazywają Diabłem z Duke Street. Dopowiedz sobie. A teraz, czy możemy zakończyć temat Devellyna? Uważam go za nadzwyczaj nudny. Rozdział 3 Wyrafinowane towarzystwo Befsztykarzy "Befsztykarnia" była, krótko mówiąc, stowarzyszeniem niesfornych rozpustników, którzy lubili śpiewać sprośne piosenki, żuć płaty krwistego mięsa i spłuk