Dla Sandy, która jest moją najlepszą przyjaciółką i emocjonalną odskocznią już… och, już około czterech dziesięcioleci… Moja droga, starzejemy się! LIZ CARLYLE DIABELSKIE SZTUCZKI przełożył Piotr Maksymowicz Rozdział 1 Dziwne wydarzenia w Bedford Place Nie należał do mężczyzn tego rodzaju, jaki zwykle wybierała. Przyglądała mu się badawczo ponad stołem do rulety. Był miody, owszem; młodszy niż ci, których wolała. Ciekawe, czy już zaczął się golić. Różany rumieniec niewinności wciąż barwił policzki urodziwego Anglika, a jego kości policzkowe były wyrzeźbione równie delikatnie jak jej własne. Ale on nie był niewinny. A jeżeli był delikatny, to cóż, tant pis. Krupier pochylił się nad stołem. - Mesdames et messieurs - powiedział z kiepskim francuskim akcentem - faites vos jeux, s'il vous plait! Machnęła ręką, by rozpędzić dym cygara palonego nieopodal, i postawiła zakład narożny, czubkiem idealnie wypielęgnowanego palca przesuwając po suknie trzy sztony. Chwilę później dżentelmen, siedzący między nią a młodzieńcem, wstał, na odchodnym zbierając swoją wygraną. Nastąpiło wzajemne poklepywanie się po plecach i wymiana serdeczności. Bien. Młodzieniec był teraz sam. W przyćmionym świetle uniosła nieco czarną woalkę, zasłaniającą jej oczy, i posłała mu szczerze zainteresowane spojrzenie. Przesunął stosik sztonów na czarne, numer dwadzieścia dwa, i odpowiedział na jej spojrzenie, unosząc lekko brew. - Koniec zakładów - zaintonował krupier. - Les jeux sont faits! Eleganckim ruchem zakręcił kołem rulety i puścił kulkę w ruch. Podskakiwała i turkotała wesoło, przerywając szmer rozmów. Potem rozległo się "stuk! trzask!" i kulka wskoczyła na czarne, dwadzieścia dwa. Krupier popchnął wygraną w jego stronę, zanim jeszcze kolo przestało się kręcić. Anglik pozbierał sztony i przesunął się na jej koniec stołu. - Bonsoir - zamruczała gardłowo. - Kolor czarny jest dziś dla pana bardzo szczęśliwy, monsieur. Jego bladoniebieskie oczy pobiegły w dół po jej czarnej sukni. - Ośmielę się mieć nadzieję, że to początek dobrej passy? Popatrzyła na niego przez delikatną siateczkę i spuściła rzęsy. - Zawsze można mieć nadzieję, sir. Anglik zaśmiał się, ukazując drobne białe zęby. - Nie wydaje mi się, abym panią znał, mademoiselle - powiedział. - Czy jest pani u Luftona po raz pierwszy? Wzruszyła ramieniem. - Jeden salon gry jest tak podobny do drugiego, n’est-ce pas? Jego spojrzenie się rozpaliło. Głupiec pomyślał, że jest kurtyzaną. To zrozumiałe, skoro siedziała sama i bez męskiej eskorty w jaskini grzechu. - Lord Francis Tenby - powiedział, wyciągając rękę. - A pani…? - Madame Noire - odparła, wychylając się daleko do przodu, by podać mu dłoń w rękawiczce. - To musi być przeznaczenie, czyż nie? - Ha ha! - Zapuścił spojrzenie w jej śmiały dekolt. - Czarna Dama, doprawdy! Moja droga, czy posiada pani imię? - Ci, z którymi jestem w bliskich stosunkach, nazywają mnie Cerise - powiedziała gardłowo i sugestywnie. - Cerise - powtórzył jak echo Anglik. - Jakież egzotyczne. Co sprowadza panią do Londynu, moja droga? I znów wzruszenie ramieniem. Nieśmiałe spojrzenie z ukosa. - Ach, te pytania! - powiedziała. - Zajmujemy miejsce przy stole, sir, a ja umieram z pragnienia. Natychmiast zerwał się na równe nogi. - Co mógłbym pani przynieść, madami - zapytał. - I czy wolno mi zaprowadzić panią w spokojniejsze miejsce? - Szampana - mruknęła. Potem wstała, skinęła głową i podeszła do stolika, który wskazał. Stolika w rogu. Bardzo dyskretnego. Bardzo odpowiedniego. Powrócił w okamgnieniu, a za nim nadszedł służący z tacą i dwoma kieliszkami. - Ma foi! - mruknęła, rozglądając się wokół, gdy oddalił się służący. - Musiałam zostawić torebkę na stole do rulety. Czy byłby pan tak uprzejmy, sir? Zawrócił, a ona otworzyła małą fiolkę. Zręcznym ruchem przesunęła ją nad jego kieliszkiem. Maleńkie kryształki spłynęły w dół na spotkanie z musującymi bąbelkami. Powrócił akurat w chwili, kiedy rzucała pospieszne spojrzenie na zegarek przypięty do podszewki szala. Synchronizacja była kluczową sprawą. Uśmiechnął się sugestywnie, a ona zapraszająco podniosła swój kieliszek, - Za nową przyjaźń - mruknęła, tak cicho, że musiał nachylić się bliżej. - W rzeczy samej! Za nową przyjaźń. - Wypił łyk szampana i zmarszczył czoło. Łatwo było jednak odwrócić jego uwagę. Przez następne dziesięć minut dźwięczał jej lekki, srebrzysty śmiech, a mądre słowa płynęły wprost do uszu lorda Francisa Tenby'ego, w którego pięknej głowie nie było ni krzty rozumu. Pojawiły się pytania, takie jak zwykle. Opowiadała swoje wypraktykowane kłamstwa. Wdowieństwo. Samotność. Bogaty opiekun, który sprowadził ją tu tego wieczora, pokłócił się z nią, a potem tak okrutnie porzucił dla innej. No cóż, c'est la vie, zasugerowała znów wzruszając ramionami. W morzu pływają jeszcze inne ryby. Oczywiście niczego nie proponowała. On to zrobił. Oni zawsze to robią. A ona zgodziła się, po raz kolejny rzucając okiem na zegarek. Dwadzieścia minut. Wstali. Nieco pobladł, ale otrząsnął się i podał jej ramię. Położyła dłoń na jego rękawie i razem wyszli z jaskini hazardu w wilgotny, rozświetlony gazowymi latarniami półmrok St. James. Przejeżdżająca akurat dorożka zatrzymała się, jak gdyby to było zaplanowane. Musiała się zatrzymać. Lord Francis podał dorożkarzowi swój adres, prawie potykając się, gdy wsiadał za nią. W słabym świetle lampy w dorożce mogła dostrzec, że jego twarz już zaczęła oblewać się potem. Pochyliła się, oferując mu wspaniały widok na swój dekolt. - Mon coeur - mruknęła, kładąc dłoń na jego różowym policzku. - Wyglądasz na cierpiącego. - Nic mi nie jeszt - odparł, trzymając się prosto z wyraźnym wysiłkiem. - Wszysztko topsze. Ale chczę zobaczyć… - Zupełnie stracił wątek. Zsunęła z ramion jedwabny szal i nachyliła się jeszcze bliżej. - Co, mon cher?- wyszeptała. - Co chcesz zobaczyć? Potrząsnął głową, jak gdyby chciał rozpędzić mgłę. - Twoje… twoje oczy - powiedział wreszcie. - Chczę zobaczyć twoje oczy. I twarz. Twój ka… ka… kapelusz. Woalka. Precz. - Ach, tego nie mogę zrobić - wyszeptała, zaczynając zsuwać lewy rękaw. - Ale mogę pokazać ci coś innego, lordzie Francisie. Powiedz mi, czy chciałbyś zobaczyć moją pierś? - Piersz? - łypnął na nią pijanym okiem. Kolejny cal tkaniny przesunął się w dół. - Kawałek piersi, tak - odparła. - Spójrz tutaj, lordzie Francisie. Tak, właśnie tu. Skup się, kochany. Skup się. Czy widzisz to? Popełnił fatalny błąd, nachylając się bliżej. - Tat… tat… tatuaż? - powiedział, przechylając głową na bok. - Czarty. Nie, czarny… anioł? - Nagle lord Francis przewrócił oczami, jego szczęka opadła bezwładnie, a głowa uderzyła o podłogę powozu, tak że leżał teraz przed nią z rozdziawionymi ustami, niczym martwy karp w Billingsgate . Dla jego własnego bezpieczeństwa uniosła mu podbródek i popchnęła go tak, że oparł się o wyściełaną ławkę. Padł bezwładnie na skórzane obicie, kiedy ona przetrząsała mu kieszenie. Portfel. Klucz. Tabakierka - srebrna, nie złota; pal ją diabli. Zegarek, łańcuszek, dewizka. W wewnętrznej kieszeni list. Od kochanki? Od wroga? Och, do licha. Nie miała czasu na szantaże! Upchnęła list z powrotem i zamiast niego wyszarpnęła szafirową szpilkę ze śnieżnobiałych fałd krawata lorda. Kiedy skończyła, popatrzyła na niego z zadowoleniem. - Och, mam nadzieję, że było ci przyjemnie, lordzie Francisie - mruknęła. - Mnie z pewnością było. Lord Francis, wciąż z rozdziawionymi ustami, wydobył z głębi gardła niski, chrapliwy odgłos. - Jakże miło to słyszeć - odparła. - I ośmielam się stwierdzić, że twojej ślicznej, ciężarnej, właśnie pozbawionej pracy pokojówce wkrótce też będzie milo. Wrzuciła swój łup do torebki, dwukrotnie zastukała w dach dorożki, po czym otworzyła drzwiczki. Dorożka zwolniła, żeby skręcić w Brook Street. Czarny Anioł wyskoczył i wtopił się w szary półmrok Mayfair. Głowa lorda Francisa podskakiwała, w miarę jak dorożka z turkotem toczyła się w noc. Markiz Devellyn, jak rzadko, był w wyśmienitym nastroju. Tak wyśmienitym, że podśpiewywał Królu na wysokim niebie przez całą drogę na Regent Street, mimo że nie znał słów. Tak wyśmienitym, że naszła go naglą ochota, by kazać stangretowi wysadzić się przy rogu Golden Square, tak by pospacerować sobie w przyjemnym wieczornym powietrzu. Na jego sygnał lśniący czarny powóz posłusznie się zatrzymał. Markiz wyskoczył na zewnątrz, prawie wcale się nie zataczając. - Ale pada deszcz, milordzie - powiedział jego stangret, spoglądając na niego znad dachu powozu. Markiz popatrzył w dół. Mokry trotuar zalśnił w odpowiedzi. Cóż. Niech go diabli, jeśli staruszek nie miał racji. - Wittle, czy padało, kiedy wyjeżdżaliśmy od Crockforda? - zapytał, wypowiadając wyraźnie każde słowo, chociaż był pijany jak bela i na tyle rozsądny, by o tym wiedzieć. - Nie, sir - odparł Wittle. - Była tylko gęsta mgła. - Hm! - odparł Devellyn, odrobinę mocniej nasuwając kapelusz na głowę. - Cóż, i tak to piękny wieczór na przechadzkę - odparł. - Otrzeźwia człowieka to świeże wieczorne powietrze. Wittle pochylił się nieco niżej. - A… ale to jest ranek, sir - odparł. - Prawie szósta. Markiz zamrugał. - Nie mów? - odrzekł. - Czy nie miałem dziś wieczorem zjeść obiadu z panną Lederly? Wittle spojrzał na niego ze współczuciem. - Wczoraj wieczorem, sir - powiedział. - A potem, jak mi się wydaje, teatr. Ale pan nie… czy też klub nie… Devellyn potarł dłonią twarz i poczuł, że pokrywa ją jednodniowy zarost. - Ach, rozumiem - odpowiedział wreszcie. - Nie wyszedłem wtedy, kiedy powinienem, hm? Wittle potrząsnął głową. - Tak, sir. Devellyn uniósł brew. - Zabrałem się za picie, nieprawdaż? I za hazard? Twarz stangreta pozostała niewzruszona. - Jak mi się zdaje, sir, była w to zamieszana dama. Dama? Och, tak. Teraz sobie przypomniał. Zachwycająca blondynka z dużym biustem. I zdecydowanie nie dama. Markiz zastanawiał się, czy była coś warta. Do diaska, zastanawiał się też, czy i on był coś wart. Zapewne nie. I tak naprawdę nie obchodziło go to ani trochę. Ale teatr? Chryste, Camelia tym razem go zabije. Niespokojnie poruszył ramionami pod paltem i spojrzał w górę na Wittle'a. - Cóż, mam zamiar przejść się na Bedford Place - powtórzył. - Nie potrzebuję, żeby ktoś jeszcze był świadkiem mojego upokorzenia, kiedy już tam dotrę. Wracaj na Duke Street. Wittle dotknął ronda kapelusza. - Niech pan weźmie laskę, sir - poradził. - W Soho roi się od rzezimieszków. Devellyn uśmiechnął się do niego szeroko. - Zwykły rzezimieszek? - ofuknął go. - Napadłby na starego Diabła z Duke Street? Czy ty myślisz, że by śmiał? Wittle uśmiechnął się kwaśno na te słowa. - Nie, jeżeli zobaczyłby pańską twarz, sir - zgodził się z markizem. - Niestety, oni mają skłonność do atakowania od tyłu. Devellyn zaśmiał się głośno i stuknął w kapelusz. - Cholerna laska, niech będzie, ty stara kwoko - zgodził się, sięgając w głąb powozu, by ją wyjąć. Wittle raz jeszcze uchylił kapelusza, po czym cmoknął na konie. Powóz ruszył. Devellyn podrzucił wysoko laskę, obracając ją w powietrzu, i z wdziękiem złapał ją nim uderzyła o ziemię. A więc nie jestem aż taki pijany. Ta myśl w dziwny sposób podniosła go na duchu. Energicznie ruszył trotuarem, znowu śpiewając ten sam hymn . Królu na wysokim niebie, Nie ma indziej, okrom Ciebie, Człowiek trata-ta-ta, ta-ta, Ucieczki tra-la-la-la! Żaden rzezimieszek nie odważył się zaczepić go podczas krótkiej przechadzki przez Soho i Bloomsbury. Być może to przez jego fatalny śpiew. A może dlatego, że markiz byt wysoki i barczysty, a ze swym złamanym nosem bynajmniej nie wyglądał zachęcająco. Klocowaty, powiedziano o nim kiedyś. Markiz miał w nosie to, jak ludzie go nazywali. W każdym razie podczas spaceru nie potrzebował laski. Ale kiedy przekroczył próg własnego domu, wciąż rycząc na cały głos, wszystko się zmieniło. Jako woda siąknie w ziemię, Tak niszczeje ludzkie plemię; Podobniśmy ku marnemu Snu nocnemu, tra-la-la-la! - Ty draniu! - Przecinający powietrze talerz pojawił się znikąd. - Na Boga, ja ci pokażę wieczorne wyjście! Markiz uchylił się. Porcelana uderzyła o nadproże i na jego głowę posypał się deszcz okruchów. - Cammie…? - markiz odezwał się, zaglądając do salonu. Jego kochanka wyszła z cienia, wymachując pogrzebaczem. - Nie mów mi Cammie, ty świnio! - warknęła. Podniosła figurkę z miśnieńskiej porcelany i cisnęła nią w jego głowę. Devellyn uchylił się. - Odłóż pogrzebacz, Camelio - powiedział i podszedł, trzymając laskę tak, jak gdyby mogła odbić kolejny lecący ku niemu przedmiot. - Odłóż go, mówię. - Idź się walić! - wrzasnęła niczym megiera ze Spitalfields, którą w gruncie rzeczy była. - Zgnij w piekle, ty niezdarny, przerośnięty, niedouczony draniu! Markiz zacmokał. - Camelio, znowu wychodzi twoje ograniczone słownictwo - powiedział. - Już dwa razy nazwałaś mnie draniem. Nalej nam kropelkę brandy, duszko. Coś na to poradzimy. - Nie, to ty poradź coś na to - odparła, wymachując pogrzebaczem. - Bo zamierzam wetknąć ci to na sztorc w tyłek, Devellynie. Markiz skrzywił się. - Cammie, cokolwiek zrobiłem, przepraszam. Jutro pójdę do Garrarda i kupię ci naszyjnik, przysięgam. Odwrócił się na tyle tylko, by odłożyć laskę i kapelusz. Bardzo zła decyzja. Camelia cisnęła pogrzebaczem w jego głowę, a potem naskoczyła na niego niczym wściekły terier; pięćdziesiąt kilo kopiącej i drapiącej kobiecości. - Drań! - wrzasnęła, wskakując mu na plecy i okładając jego głowę pięścią. - Świnia! Świnia! Głupia świnia! Poza sceną Camelia była nikim. Służba zaglądała z korytarza. Devellyn okręcił się dokoła, próbując pochwycić Camelię, ale ona trzymała go za szyję, starając się udusić go jedną ręką, podczas gdy drugą tłukła go niemiłosiernie. - Samolubny, nieczuły sukinsyn - krzyczała, tłukąc go przy każdej sylabie. - Ty nigdy nie pomyślisz o mnie. Ty! Ty! Zawsze ty! I wtedy markiz przypomniał sobie: ciosy najwyraźniej rozjaśniły mu nieco w głowie. - Och, do licha! - powiedział. - Kleopatra! Pochwycił ją wreszcie za spódnicę i ściągnął z siebie. Wylądowała na pupie na podłodze i spojrzała nienawistnie. - Tak, moja Kleopatra! - poprawiła go. - Mój debiut! Moja premiera! Nareszcie byłam gwiazdą… I zrobiłam furorę, ty samolubny psie! Obiecałeś, Devellyn! Obiecałeś tam być. Markiz zsunął z siebie surdut, a jego lokaj podkradł się nieśmiało, by go zabrać. - Przysięgam, że jest mi przykro, Cammie - powiedział. - Naprawdę. Będę następnym razem. Przyjdę… przyjdę nawet dziś wieczorem! Czy to nie wystarczy? Camelia poprawiła warstwy spódnicy i wstała z największą gracją, na jaką udało jej się zdobyć. - Nie, to nie wystarczy - odparła, odwracając się i teatralnie odpowiadając przez ramię. - Ponieważ ja cię opuszczam, Devellyn. - Opuszczasz mnie? Camelia podeszła do kominka. - Tak, kończę z tobą - mówiła dalej. - Porzucam cię. Wykreślam cię z mojego życia. Czy muszę mówić dalej? - Ależ Cammie, dlaczego? - Ponieważ sir Edmund Sutters złożył mi dzisiejszego wieczora nader miłą propozycję. - Camelia popatrzyła na markiza z góry, i dziewczyna ze Spitalfields ulotniła się w jednej chwili. - Kiedy po przedstawieniu wszyscy piliśmy szampana za kulisami. - Za kulisami? - Tam, gdzie ty powinieneś był być. Camelia pieściła teraz dłonią miśnieńską figurkę od kompletu, przesuwając po niej długimi palcami w sposób, który markiz kiedyś uznałby za erotyczny, ale który teraz wydał mu się nieco niebezpieczny. - Oczywiście - ciągnęła - gdybyś ty tam był, on by się nie ośmielił, co nie? Ale ciebie tam nie było. A on tak. - Nagle Camelia się okręciła. - I zgodziłam się, Devellynie. Słyszysz? Zgodziłam się. Tym razem naprawdę mówiła poważnie. Cóż za piekielna niedogodność. Och, zawsze są jeszcze inne kobiety. Powinien o tym wiedzieć. Cóż, wiedział. Po prostu brakowało mu ambicji, żeby sobie jakiejś poszukać. Ale z doświadczenia wiedział, że kiedy kobieta ma go dość, nic jej nie powstrzyma przed spakowaniem się i odejściem. Devellyn westchnął i teatralnie rozłożył ręce. - Cóż, do licha, Cammie, złości mnie, że do tego doszło. Pogardliwie zadarła podbródek. - Wyprowadzam się rano. Markiz wzruszył ramionami. - Cóż, właściwie nie ma pośpiechu - powiedział. - To znaczy, nie pilno mi, żeby odzyskać dom, i ze dwa tygodnie lub więcej zajmie mi umówienie kogoś nowego, więc nie spiesz się… - Ostatnia miśnieńska figurka trafiła go prosto w czoło. Poleciały okruchy. Devellyn zatoczył się do tyłu, ale Camelia chwyciła go, nim upadł na podłogę. - Drań! Świnia! - Maleńkie piąstki znów poszły w ruch. - Świnia! Drań! Powinnam skręcić ci kark jak chudemu kurczakowi na niedzielny obiad! - Och, niech to szlag! - powiedział Devellyn ze znużeniem. To dobrze, że Camelia sama nie pisze sobie kwestii. - Drań! Świnia! Devellyn właśnie osunął się na podłogę, z Camelia wciąż uczepioną jego szyi. Sidonie Saint-Godard była kobietą finansowo niezależną; niezależności miała aż w nadmiarze, finansów zaś akurat tyle, by płacić rachunki. Na początku niezależność była dla niej niczym nowy but na niebezpiecznie wysokim obcasie; była czymś, w czym kroczy się chwiejnie naprzód z kruchą nadzieją, że człowiek nie potknie się i nie upadnie na twarz na dywanie wytwornego towarzystwa. Potem wróciła do Londynu, do miejsca, gdzie się urodziła, i szybko stwierdziła, że nowy bucik zaczął uwierać. Bowiem inaczej niż we Francji, w Anglii kobiecą niezależność pętały klamry i jedwabne wstążki całej nowej gamy nakazów. Cały rok zajęło Sidonie lamentowanie, nim zdała sobie sprawę, że rozwiązaniem jest zrzucić buty i boso pobiec przez życie. Teraz, w szacownym wieku lat dwudziestu dziewięciu, pędziła przed siebie z całych sił. I jak zapowiedziała swojemu bratu George'owi, chciała, by po jej śmierci na jej nagrobku znalazł się napis: ŻYŁA PEŁNIĄ ŻYCIA. Takie miała plany, gdyż jak dobrze wiedziała, życie jest niepewne, i na przekór powiedzeniu głoszącemu coś przeciwnego, zarówno dobrzy jak i źli często umierają młodo. Sidonie nie była nawet pewna, do której kategorii sama należy. Do dobrych? Do złych? Po trosze do obu? Podobnie jak wiele dobrze urodzonych francuskich dziewcząt, Sidonie udała się spod bezpiecznego dachu matczynego domu w wysokie, grube mury szkoły klasztornej. Tam jednak doświadczyła jednej ze swych bardziej grzesznych chwil w życiu. Uciekła z przystojnym mężczyzną, który nie posiadał na własność ani dachu, ani murów - a przynajmniej nie w ogólnie przyjętym znaczeniu. Zamiast tego Pierre Saint-Godard posiadał piękny nowy statek handlowy, wyposażony w dwuizbową kapitańską kajutę i szereg starannie utrzymanych okien, przez które można było oglądać świat przesuwający się za nimi. Sidonie jednak wkrótce miała dosyć świata. Sprzedała statek, spakowała swoje ubrania i kota, i przeniosła się do Londynu. Teraz mieszkała w schludnym domu przy Bedford Place, otoczonym przez równie schludne domy kupców, bankierów i ludzi prawie, choć nie całkiem z arystokracji. A w tej chwili właśnie podziwiała widoki ze swego okna na piętrze. Pod jeden z domów po przeciwnej stronie Bedford Place zajechał wóz do przeprowadzek, i dwóch mężczyzn z nerwową skwapliwością ładowało kufry i skrzynie. - Ile to już razem kochanek, Julio? - zapytała Sidonie, pochylając się nad głową swej towarzyszki i wyglądając przez zasłony. Julia policzyła na palcach. - Z tą jasną blondynką w grudniu to siedem - powiedziała. - Zatem z tą byłoby osiem. - A to dopiero marzec! - Sidonie wciąż wycierała swoje długie czarne włosy. - Chciałabym wiedzieć, kim on jest, że tak nonszalancko traktuje te biedne kobiety. Zupełnie jak gdyby uważał je za stare płaszcze, które wyrzuca się, kiedy przetrą się na łokciach! Julia wyprostowała się, odsuwając się od okna. - Teraz nie czas na to, duszko - ostrzegła, popychając Sidonie w stronę kominka. - I tak się spóźnisz. Usiądź. Pozwól, że wyczeszę ci te splątane włosy do sucha, bo inaczej zaziębisz się na śmierć w drodze na Strand. Sidonie posłusznie przysunęła taboret. Thomas, jej kot, od razu wskoczył jej na podołek. - Ale to naprawdę nikczemne zachowanie, Julio - powiedziała, głaszcząc dłonią lśniącego czarnego kota. - Wiesz, że tak. Być może zamiatacz może nam podać jego nazwisko? Zapytam. - Aha, być może - powiedziała Julia z roztargnieniem, szczotkując włosy Sidonie. - Czy wiesz, moja droga, że masz włosy zupełnie jak twoja matka? - Tak sądzisz? - zapytała Sidonie z nutką nadziei. - Claire miała takie śliczne włosy. - Aż zieleniałam z zazdrości - wyznała Julia. - I pomyśleć, ja na scenie z tą szopą w mysim kolorze! Kiedy widywano nas razem, a często się tak działo, ona mnie przyćmiewała. - Ale miałaś cudowną karierę, Julio! Byłaś sławna. Ozdoba Drury Lane, czyż nie? - Och, przez jakiś czas - odparła. - Ale to już odległa przeszłość. Sidonie umilkła. Wiedziała, że upłynęło wiele lat od czasu, gdy Julia odgrywała znaczącą rolę w teatrach na West Endzie. I jeszcze więcej lat, odkąd bogaci mężczyźni, którzy niegdyś rywalizowali o jej względy, przenieśli zainteresowanie na młodsze kobiety. Julia, choć o kilka lat młodsza, była bliską przyjaciółką matki Sidonie, gdyż obracały się w tym samym szalonym towarzystwie: w półświatku, ze wszystkimi wielbicielami tego rodzaju życia. A wśród tych wielbicieli zawsze było sporo zamożnych hulaków z wyższych klas, gustujących w kobietach o nie całkiem błękitnej krwi. Ale Claire Bauchet miała błękitną krew. Claire była też zniewalająco piękna. Z tego pierwszego dobra okrutnie i chciwie ją odarto. To drugie pielęgnowała niczym orchideę w szklarni, gdyż tak jak Julia, Claire utrzymywała się ze swej urody. Lecz podczas gdy Julia była utalentowaną aktorką, która niekiedy miała szczęście być utrzymywana przez zamożnego wielbiciela, Claire była, mówiąc wprost, kurtyzaną. Jej talentami były jej wdzięk i powab, i prawie nic ponadto. Cóż, może to nie całkiem sprawiedliwe. Przez większą część swego życia Claire była utrzymywana tylko przez jednego mężczyznę. Kiedy Sidonie powróciła do Londynu, stara przyjaciółka matki była pierwszą osobą, która zadzwoniła do jej drzwi i ją powitała. I dla Sidonie stało się boleśnie oczywiste, że Julia była samotna. Tak się złożyło, że Sidonie na gwałt potrzebowała pokojówki. Nie mówiąc już o damie do towarzystwa, kucharce i powierniczce. Niestety, nie mogła sobie pozwolić na wszystkie. Kucharkę wynajęła z miejsca. Julia, wytrawna aktorka, okazała się idealnym rozwiązaniem dla tych pozostałych potrzeb. I chociaż Sidonie nie spytała, to podejrzewała, że życie Julii nie było łatwe, jak to często życie kobiet, które żyły ze swej inteligencji i wyglądu. - Brakuje ci jej, czyż nie? - Julia zapytała ni stąd, ni zowąd. Sidonie obejrzała się przez ramię i zastanowiła. Czy tęskniła za Claire? - Tak, trochę. Ona była zawsze taka pełna życia. W tej właśnie chwili rozległ się okropny trzask. Thomas dał susa z jej kolan pod łóżko. Julia i Sidonie popędziły do okna, śmiało odsuwając zasłony. Wóz do przeprowadzek zniknął, a nad drzwiami domu po przeciwnej stronie ulicy ktoś gwałtownie podniósł przesuwane okno. Drobniutka rudowłosa kobieta wychylała się z okna do potowy, dzierżąc nocnik. - Świnia! - wrzasnęła, zrzucając go na ziemię. - Drań! - Wielki Boże! - powiedziała Julia. Otworzyło się kolejne okno. Rudowłosa pojawiła się znowu. Jeszcze jeden nocnik. - Drań! Świnia! Nocnik powędrował w dół; okruchy białej porcelany odbiły się od trotuaru. Sidonie wybuchnęła śmiechem. Julia wzruszyła ramionami. - Cóż, kimkolwiek jest twój tajemniczy dżentelmen - mruknęła - nie będzie miał do czego siusiać, kiedy ona z nim skończy. Rozdział 2 W którym naszego bohatera dręczy jeszcze jedno utrapienie - Milordzie? Głos był odległy. Pozbawiony ciała. I diabelnie irytujący. - Muuf! - powiedział markiz Devellyn z zamiarem ponownego odesłania go stąd. - Gamm smuzum! - Ależ doprawdy, milordzie! Sądzę, że musi pan otworzyć oczy! - Mmft umt - odparł. - Tak, w rzeczy samej, oczywiście, sir. - W głosie narastała desperacja. - Jednak obawiam się, że musi pan teraz wstać. - Zeszłego wieczora nie mogłem go nawet wydostać z płaszcza. - Z mgły dobiegł drugi strapiony głos. - Myślisz, że się zniszczył? Obawiam się, że on go zakrwawił. Wydaje mi się, że znowu się boksował. Czyż to nie wygląda jak krew, Honeywell… O tu, na klapie? - Fenton, z pewnością tego nie wiem ani mnie to nie obchodzi. - W pierwszym glosie brzmiało teraz rozdrażnienie. - Milordzie? Doprawdy, musi pan wstać. Brampton i jego stolarze poszli sobie, sir. Obawiam się, że mamy złe wieści. Złe wieści. To przedarło się przez tuman i dotarło jego świadomości. Dla Devellyna ten zwrot brzmiał bardziej niż tylko przelotnie znajomo. - Buffuin? - powiedział, rozchylając jedno oko. Cztery inne wpatrywały się w niego. Czy może było ich sześć? - Dochodzi do siebie, Fenton. - W głosie słychać było ulgę. - Zobaczmy, czy może usiąść. Markiz został bezceremonialnie dźwignięty w górę. Pod jego plecy szybko wetknięto poduszkę, a jego obute stopy klapnęły na obie strony, uderzając o podłogę. Cóż. Był w pionie i obudzony pomimo wszystkich swoich wysiłków. Fenton, jego służący, zmarszczył brwi. - Doprawdy, sir, wolałbym, żeby zadzwonił pan na mnie, kiedy pan wrócił - powiedział, załamując ręce. - Nie mogło być panu wygodnie spać na otomanie. A teraz mamy tę okropną sprawę z podłogą. - Cooo…? - mruknął Devellyn, mrugając. Honeywell, jego lokaj, ciągnął przez pokój mały stolik. Pozbawione reszty ciała dłonie ustawiły na nim tacę z kawą. - Proszę! - powiedział Honeywell. - A teraz, milordzie, jak już mówiłem, stolarze sobie poszli. Obawiam się, że podłoga w błękitnym pokoju wypoczynkowym jednak nie może zostać zreperowana. Podłoga? Jaka podłoga? Fenton zamieszał coś w jego kawie, a potem z obłudnym uśmiechem podał mu filiżankę. - Obawiam się, wasza lordowska mość, że dozna pan wielkiej uciążliwości - mówił dalej Honeywell głosem zwiastującym nieszczęście, tonem zazwyczaj zarezerwowanym dla kradnących lokajów i zmatowiałych sreber. - Och, wątpię - odpowiedział Devellyn, podejrzliwie łypiąc na kawę. - Nie przepadam za uciążliwościami. Zawsze okazują się tak piekielnie… uciążliwe. Honeywell splótł ręce niczym pobożny wiejski pastor. - Ale milordzie, obawiam się, że mamy… - Przerwał dla bardziej dramatycznego efektu - kołatki! Devellyn przełknął zbyt dużo kawy i musiał wy-kaszleć jej trochę z powrotem. - Koła... kogo? - Kołatki, wasza lordowska mość - odparł lokaj. - Ten dziwny odgłos cichego skrzyp- skrzyp-skrzyp w błękitnym pokoju wypoczynkowym? Obawiam się, że zjadły połowę podłogi. A teraz są w schodach. W jednych i drugich, sir, bardzo niebezpieczne, sir, i że powinniśmy się uważać za szczęśliwców, iż nie zostaliśmy zabici. - Zabici przez mordercze żuczki? - zapytał Devellyn. - Szczęśliwców, sir, że schody nie załamały się pod nami i nie zakończyliśmy przedwcześnie życia w piwnicach. To mają piwnice? Devellyn potrząsnął głową i wypił więcej kawy. Czuł nieokreślony, ciemnobrązowy posmak w ustach i wściekłe łupanie w skroniach. - Cóż, co trzeba zrobić? - odezwał się wreszcie. - Z tymi żuczkami, znaczy się? - Podłogi i schody należy usunąć, was/a lordowska mość. Devellyn zachmurzył się. - Tak, a potem będzie stukanie młotkami, hę? Robotnicy tupiący po domu w tych swoich buciorach? Kurz! Hałas! Piekielnie trudne dla kogoś z moim życiem towarzyskim, Honeywell. - Obawiam się, że jest jeszcze większa uciążliwość, sir. - Honeywell nieco mocniej zacisnął dłonie. - Niestety, milordzie, musi się pan przeprowadzić. - Przeprowadzić? - warknął Devellyn, odsuwając kawę. - Przeprowadzić się z Duke Street? A dokąd, staruszku? Honeywell i Fenton wymienili spojrzenia. - Cóż, zawsze jest Bedford Place - powiedział lokaj. - Gdyby panna Lederly mogła… lub zechciała… - Och, ona nie mogłaby i nie zechciałaby - odparował Devellyn. - Ale to nie ma znaczenia. Wyprowadziła się wczoraj. Służący jednocześnie wydali westchnienie ulgi. - Fenton może przenieść pańskie rzeczy osobiste, podczas gdy ja spakuję srebra i resztę - powiedział Honeywell. Markiz, wstrząśnięty, patrzył to na jednego, to na drugiego. - I ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia, prawda? - zapytał. - Diabeł z Duke Street ma zostać… czym? Chochlikiem z Bedford Place? To nie brzmi tak dobrze, czyż nie? Sidonie nie spóźniła się na umówiony obiad. Zamiast tego zjawiła się wcześniej, co dało jej czas, by bez pośpiechu przejść się po sklepach ciągnących się wzdłuż ulicy. Na Strandzie nie było nawet cienia spokojnej powściągliwości Oxford Street czy Savile Row, miejsc pełnych eleganckich miejsc, gdzie sprzedawano między innymi elitarną atmosferę i zapach pieniędzy. Strand był zamiast tego szeroką, ruchliwą ulicą, gdzie prędzej czy później krzyżowały się ścieżki kupujących i sprzedających ze wszystkich szczebli społecznej drabiny - jeżeli nie za życia, to po śmierci, gdyż Strand szczycił się dwoma zakładami pogrzebowymi i wytwórcą trumien. Właściciele sklepów z towarami żelaznymi, księgarze, handlarze jedwabiem, kuśnierze, frenolodzy i wróżki - wszyscy wywieszali szyldy na Strandzie. Dalej byli uliczni sprzedawcy pasztecików, dziewczęta z pomarańczami, gazeciarze, rzezimieszki, kieszonkowcy, i wreszcie prostytutki. Sidonie nie przeszkadzało ocieranie się o ludzi, których można by było określić mianem mętów społecznych. Widziała już prawie potowe portów na świecie, a męty nie upadały niżej niż to, co tam się działo. W takim duchu Sidonie kupiła sześć pomarańcz, których nie chciała, od dziewczyny, która wyraźnie musiała je sprzedać, i powiedziała, żeby zatrzymała sobie resztę. Kiedy nadszedł koniec jej wycieczki po Strandzie, zatrzymała się, żeby zerknąć przez łukowate okno bardzo szykownego sklepu w pobliżu wylotu ulicy. Nie było żadnego szyldu, znaku, zupełnie niczego prócz małej mosiężnej plakietki na drzwiach, na której widniał napis: PAN GEORGE JACOB KEMBLE DOSTAWCA ELEGANCKICH PRZEDMIOTÓW UNIKATOWYCH I ZNAKOMITYCH OZDÓB Nie znalazłszy na wystawie niczego interesującego, Sidonie pchnęła drzwi i mały dzwoneczek zadźwięczał wesoło. Przystojny młody Francuz natychmiast podszedł zza lady. - Bonjour, madame Saint-Godard - powiedział, ujmując jej dłoń i całując ją namiętnie. - Tuszę, że zdrowie pani dopisuje? Sidonie uśmiechnęła się. - Owszem, Jean-Claude, dziękuję - odparła, pochylając się nad kolekcją misternych naczyń w szklanej gablocie. - Och, a to dopiero! Ta fajansowa bon-bonniere, czy jest nowa? - Właśnie dostaliśmy ją w tym tygodniu, madame - odpowiedział z uśmiechem ukazującym jego wszystkie zęby. - Ma pani doskonały gust, jak zawsze. Czy mogę posłać ją jutro do Bedford Place? Powiedzmy, podarunek od pani kochającego brata? Sidonie pokręciła głową. Nie mogła sobie na nią pozwolić. Z pewnością też by jej nie przyjęła. - Proszę, Jean-Claude, masz kilka pomarańczy - powiedziała, kładąc owoce na szklanej ladzie. - Zapobiegają szkorbutowi. Pomocnik jej brata uśmiechnął się. - Merci, madame - powiedział. - Spotkała pani Mariannę z dużymi oczyma, oni? - Bardzo dużymi - zgodziła się Sidonie. - I z bardzo pustym brzuchem, jak się obawiam. - Que faire! - przytaknął. - Oni głodują, ci biedni ulicznicy. - Tak, cóż zrobić, doprawdy? - mruknęła Sidonie. Potem nagle zmieniła temat. - Jean- Claude, gdzie jest mój brat? Jaki ma dzisiaj humor? Młody mężczyzna wskazał wzrokiem w górę. - Jest na górze, łaje kucharza, niech go Bóg ma w opiece - odparł. - Humor ma bardzo niedobry, jak zły pies. Suflet opadł. - Potem spuścił zarówno głos jak i oczy. - Madame - szepnął. - Czy ma pani coś dla mnie? Sidonie pokręciła głową. - Nie dziś, Jean-Claude - odparła. - Przyszłam tylko, żeby zjeść obiad z moim bratem i monsieur Girouxem. - Ach, zatrzymuję panią! - Jean-Claude usunął się na bok i gestem zaprosił ją w stronę zielonych aksamitnych zasłon, za którymi znajdowało się zaplecze sklepu. - Bon appetit, madame! Dwie godziny później Sidonie kończyła butelkę wybornego pinot noir w jadalni swego brata nad sklepem. Jedzenie było bez zarzutu, bez względu na to, jaka katastrofa wydarzyła się w kuchni, i jeżeli George zabił swojego kucharza, to wytarł już całą krew. Sidonie bardzo ostrożnie zsunęła buty, oparła stopy na siedzeniu naprzeciwko i z zadowoleniem rozsiadła się na krześle. Maurice Giroux, szczególnie bliski przyjaciel George'a, stał przy pomocniku, krojąc cienkie plastry biszkopta, kiedy służąca wniosła karafkę z porto i dwa kieliszki. - Zjedz to, Sid, kiedy my będziemy pić porto - zaproponował Maurice, stawiając przed nią ciasto. - To biszkopt pomarańczowy, wyjątkowo smaczny, bo pomarańcze były świeże. Sidonie spojrzała ponad stołem na brata. - Niech zgadnę - powiedziała. - Marianne z dużymi oczyma? George wzruszył ramionami. - Coś trzeba jeść - powiedział. - Zatem można równie dobrze jeść pomarańcze Marianne. Maurice zaśmiał się i nalał dwa kieliszki porto. - George, ona zna cię zbyt dobrze. - Na miłość boską, pomówmy o czymś innym niż moje chrześcijańskie miłosierdzie. - George podniósł kieliszek. - Muszę dbać o reputację. Maurice odwrócił się do Sidonie. - Powiedz nam, moja droga, czy masz wiele uczennic tej wiosny? I czegóż to uczysz? Sidonie z roztargnieniem nakłuwała pomarańczowy biszkopt, żałując, że zamiast niego nie dostała kieliszka porto. - Cóż, wciąż mam pannę Leslie i pannę Arbuckle na lekcje fortepianu - zaczęła. - I pannę Debnam oraz pannę Brewster na lekcje dobrych manier. Jest też panna Hannaday, która nie potrafi ani tańczyć, ani śpiewać, ani grać, i ledwie odróżnia widelec do ryb od noża do kanapek, a jednak jej ojciec zaaranżował związek z markizem Bodleyem. - Dobry Boże! - odezwał się George. - Z tym starym rozpustnikiem? Słyszałem, że jest niemal niewypłacalny. Sidonie przytaknęła. - Biedne dziecko jest przerażone, a ja mam czas tylko do sierpnia, kiedy wyznaczono termin ślubu, żeby ją przygotować. - Ach - powiedział Maurice. - Mówisz o tym Hannadayu, który ma interes herbaciany, czyż nie? Sidonie przytaknęła. - O tym samym - potwierdziła. - Ma olbrzymi dom tuż obok mojego przy Southampton Street. - Tak, a Bodley ma olbrzymią hipotekę do spłacenia - wtrącił George. - W ciągu ostatnich pięciu lat stan jego finansów obniżał się szybciej niż talia w damskich sukniach. Cały jego majątek w Essex nie jest wart tego, co markiz jest winien swoim wierzycielom. Maurice przytaknął ze znawstwem. - Poza tym, Sid, jest jeszcze kwestia tych dziesięciu tysięcy funtów, które w zeszłym tygodniu przegrał do pana Chartresa u White'a - dodał. - Ten człowiek jest zakopany w długach tak głęboko, że trzeba będzie dwóch lub trzech córek kupców herbacianych, żeby go znowu wykopać. - Tak, cóż, panna Hannaday ma bardzo ostrą łopatę - powiedziała Sidonie. - Trzysta tysięcy funtów. - A Bodley ma bardzo tępy dowcip - odparował George, nim delikatnie upił łyk porto. - Co masz na myśli? - zapytała Sidonie. - Ten mężczyzna to napuszony samochwał i nałogowy dewiant - powiedział jej brat, odstawiając kieliszek. - I miejmy nadzieję, że Hannaday nie połapie się w najnowszej skłonności lorda Bodleya do zwabiania do swojego łoża młodych oficerów marynarki. Niektórzy z nich stają się rzeczywiście bardzo drodzy. Zwłaszcza kiedy trzeba kupować ich milczenie apres chwili namiętności. - Och, rety! - Sidonie przycisnęła koniuszki palców do piersi. - To by wyjaśniało, dlaczego tak potrzebuje pieniędzy. Jak on w ogóle znajduje… znajduje… - Znajduje sobie partnerów? - podpowiedział Maurice. - Cóż, tak. Maurice wzruszył ramionami. - Jeżeli są chętni… albo bardzo potrzebują pieniędzy… znajduje ich zapewne w St. James Park. - St. James? - powtórzyła jak echo. Maurice i George wymienili wiele mówiące spojrzenia. - Sidonie, dżentelmeni, którzy interesują się pewnymi rodzajami… hm, aktywności, spotykają się w miejscu, które jest im ogólnie znane - powiedział jej brat. - Ostatnio St. James Park znów stał się popularny. A zatem idzie się tam na przechadzkę, i sygnalizuje swoje… hm, zainteresowanie… wtykając chusteczkę do lewej kieszeni albo zaczepiając kciuki za kamizelkę. - Właśnie - dodał Maurice. - Ale niektóre z ofiar Bodleya nie bywają takie chętne. Po to zatrudnia rajfura. Ich ofiarami są młodzi mężczyźni, którzy zgrali się za bardzo albo pozwolili się przyłapać w jakiegoś rodzaju kompromitującej sytuacji. - A czasami ich jedynym grzechem jest ubóstwo - powiedział łagodnie George. Maurice przytaknął. - Bodley od czasu do czasu lubi też młode dziewczęta - dodał. - Drań zna każdą rajfurkę na wschód od Regent Street. Sidonie zadrżała. - Boże drogi, zaczynam rozumieć - wykrztusiła, przyciskając dłoń do piersi. - Maurice, chyba zachowam wam się jak nie wypada damie i namówię cię do nalania mi kieliszka tego porto. Moja biedna pan na Hannaday! Teraz prawie wolałabym, żeby uciekła ze swoim kierownikiem spedycji. - Ze swoim kierownikiem spedycji? - Maurice odwrócił się od pomocnika, trzymając czysty kieliszek. - To ona ma kierownika spedycji? - zapytał George. Sidonie przytaknęła i spoglądała to na jednego, to na drugiego. - Charles Greer - powiedziała. - Pracuje dla jej ojca, i kochają się nawzajem do szaleństwa. Ale uważane jest to za straszliwy mesalliance i pan Hannaday na to nie pozwoli. George przyłożył sobie do ucha zwiniętą dłoń. - Och, słyszę, jak Gretna Green wzywa! - zarechotał. - I powiedz panu Greerowi, żeby się pośpieszył, moja droga, by nie przesunęli daty. - Ucieczka z ukochanym? - powiedziała Sidonie. - George, chyba nie mówisz poważnie! Maurice podał jej kieliszek porto. - Obawiam się, że chyba mówi, Sid - odparł. - Niektóre rzeczy są gorsze niż życie w ubóstwie. - A lord Bodley to jedna z nich - powiedział George. - Poza tym on musi być ze dwa razy starszy od niej. Sidonie przeniosła wzrok z George'a na Maurice’a i z powrotem. - Ale ojciec ją wydziedziczy, jeżeli ona ucieknie - powiedziała. - I zwolni jej ukochanego bez referencji. George wzruszył ramionami. - Zapewne odzyska rozum, kiedy pojawi się pierwszy wnuk. - To wszystko bardzo ładnie, George, ale co, jeżeli tak się nie stanie? - zapytał nagle Maurice. - Czy ten sprzedawca to porządny człowiek? - Cóż… tak. - Jesteś pewna? - Spotkałam go tylko raz - odparła Sidonie. - Jest poważny i dosyć niezdarny, ale nie ma w nim fałszu, tego jestem pewna. George uniósł jedno ramię. - Sid to niezgorszy sędzia charakteru. Maurice wysączył resztę swojego wina. - Cóż, dam mu więc posadę. Sidonie była wstrząśnięta. - Naprawdę, Maurice? Ale dlaczego? Maurice uśmiechnął się chłodno. - Żal mi każdego, komu się nie udało w miłości - powiedział. - Poza tym stary Haliings prosił, żeby zwolnić go na emeryturę w październiku. Jeżeli chłopak potrafi inwentaryzować tkaniny i prowadzić księgi, może przyuczać się przez parę miesięcy. To niewiele, moja droga, ale dzierlatka nie będzie głodować. - Cóż! - powiedziała Sidonie, która poczuła się tak, jak gdyby właśnie porwała ją trąba powietrzna. - Obaj jesteście niesłychanie pomocni… nie mówiąc już o tym, że jesteście wiarygodnym i obfitym źródłem skandali i plotek. Maurice poklepał jej dłoń. - Pracujemy w haute monde, drogie dziewczę - powiedział. - Oni nie mają tajemnic. Nasze interesy od tego zależą. Sidonie zaśmiała się. - Zastanawiam się, czy istnieje coś, o czym wy dwaj nie wiecie… albo czego nie potraficie odkryć. - Wątpię - powiedział George. - Och, skoro mowa o skandalach, plotkach i odkryciach! - Maurice z błyskiem w oku pochylił się nad stołem. - Mam coś, co spełnia wszystkie te trzy kryteria, i jest po prostu aż nazbyt smakowite! - Mów - powiedział George. - Zgadnijcie, kto był ostatnią ofiarą Czarnego Anioła! - Ja nie wiem - odezwała się Sidonie. - Musisz nam sam powiedzieć, Maurice. Właściciel sklepu z galanterią uśmiechnął się szeroko. - Ten głupi szczeniak, lord Francis Tenby. George przewrócił oczami. - Och, nie mogło trafić na typka, któremu by się bardziej należało. Maurice zmarszczył nos. - Osobiście uważam, że ma fatalny gust co do kamizelek - powiedział. - Ale słyszałem też, że jest rozpieszczony i nieco kapryśny. Oczywiście, stara się zatuszować swoją małą przygodę z Czarnym Aniołem, ale służba będzie gadać. - Hm - powiedział George. - A co takiego mówią? Maurice nachylił się jeszcze bliżej. - Ze Czarny Anioł zwędził szafirową szpilkę wartą ze sto funtów - wyszeptał. - I zostawił go związanego, zakneblowanego i nagiego w jadącej dorożce. - Związanego, zakneblowanego i nagiego? - mruknęła Sidonie. - Jakież to fascynujące. Powiedz mi, Maurice, co się mówi o Aniele? Co myślą ludzie, że kim ona… lub on… jest? - Wzgardzoną kochanką - padła szybka odpowiedź. - Być może nawet aktorką. To dlatego wciąż zmienia swój wygląd i wybiera za cel mężczyzn mających majątek i władzę. Jest rozgniewana. Mści się. Nie mówiąc już o tym, że jest niezwykle zabawna. Sidonie uśmiechnęła się. - Czy nieszczęsne ofiary wiedzą, dlaczego zostały wybrane? Maurice i George wymienili spojrzenia. - Słyszałem, jak mówiono - zaczął George - że ten Anioł widzi się w roli kogoś w rodzaju Robin Hooda. Sidonie uniosła brwi. - A zatem komu rozdaje? Coś zamigotało w szybkim spojrzeniu jej brata. - Nie jestem całkiem pewien. - Ale czy nie możesz się dowiedzieć, George? - przekomarzała się. - Myślałam, że wiesz wszystko. - Mogę odkryć wszystko - poprawił ją. - Jeżeli taką mam ochotę. Ale nie potrzebuję znać tożsamości Anioła ani wiedzieć, komu pomaga. Szczerze mówiąc, życzę jej dobrze. Sidonie podniosła wzrok, spotykając jego spojrzenie, i pozwoliła sobie na ślad wyzwania rozpromieniającego jej oczy. - A więc dobrze - powiedziała. - Chciałabym, żebyś odkrył coś jeszcze. Coś, co szczególnie mnie interesuje. Nie powinno się to okazać trudne dla człowieka o twoich zdolnościach. - Ależ proszę bardzo, drogie dziewczę - zgodził się George. - Co życzysz sobie wiedzieć? - Życzę sobie wiedzieć, do kogo należy dom dokładnie naprzeciwko mojego. Jej brat odsunął się i spojrzał na nią. - Jestem na bieżąco z plotką i zbrodnią, Sid, nie z zapisami nieruchomości w Bloomsbury. - Ale to wszystko się łączy - powiedziała. - Dżentelmen, arystokrata, jak mi mówiono, utrzymuje ten dom dla swoich kochanek. - Ach! - Maurice i George odezwali się jednocześnie. - Te biedne kobiety przychodzą i odchodzą szybciej niż pory roku - skarżyła się Sidonie. - A ja po prostu chcę znać jego nazwisko, to wszystko. - Jaki to numer? - zapytał George. - Siedemnaście. Maurice zmarszczył czoło. - A kobieta, czy to blondynka? Brunetka? Sidonie pokręciła głową. - Ruda, i wedle tego, co mówił zamiatacz, aktorka - odparła. -Wyprowadziła się akurat dziś po południu, wyraźnie rozgniewana. Ale tej zimy była blondynka. Jasna blondynka o afektowanym sposobie poruszania się i bardzo szpiczastym podbródku. A przedtem włoska tancerka. Jak sądzę, miała na imię Maria. Opuściła dom we łzach. Naprawdę myślę, że on musi być bardzo okrutny. George nagle wyglądał na skrępowanego. - Jak sądzę, rzeczony dżentelmen to lord Devellyn - powiedział cicho. Wymienił dziwne spojrzenia z Maurice'em. - Hm - odezwał się Maurice. - Powiedz nam, Sidonie, czy to jest całkiem rosły mężczyzna? Sidonie wzruszyła ramionami. - Nigdy go nie widziałam - powiedziała. - Przyjeżdża i odjeżdża powozem albo dorożką. George zamieszał porto w kieliszku i wpatrzył się w sufit. - Oznakowanym powozem? - Tak. - Opisz jego herb. - Tak, oczywiście. - Sidonie zamknęła oczy i opisała herb. - To on - powiedział znowu George. - Nie ma wątpliwości. - Żadnych - zgodził się Maurice. - Brałem jego miarę na parę nowych kamizelek akurat w zeszłym tygodniu. Widziałem, jak zajechał powóz. Sidonie odłożyła serwetkę. - Doskonale! - powiedziała. - Lord Devellyn. Czy któryś z was zna jego klub? George podejrzliwie uniósł jedną brew. - "Befsztykarnia", Yacht Club i MCC - zaterkotał. - I u White'a, kiedy wpuszczają go do środka. Dlaczego pytasz? - Jedzenie, żeglowanie i krykiet! - mruknęła, ignorując pytanie brata. - Boże, cóż za wszechstronny osobnik. Jak sądzę, także grywa? - Jakby świat miał się jutro skończyć - odpowiedział Maurice. - Zwykle u Crockforda. Oczy Sidonie rozszerzyły się. - Niebezpieczne miejsce. - I w każdym nędznym szynku lub brudnej norze, do której go wpuszczą - dorzucił George. - Devellyn pije jak świnia na pustyni i brak mu jakiejkolwiek klasy. - To nie do końca prawda, George - powiedział Maurice, przyciskając koniuszki palców do piersi. - Kupił ode mnie kamizelki. - Cóż, wiesz, co mawiają o świniach - prychnął George. - Nawet ślepy wieprz niekiedy wygrzebie truflę. A poza tym mówiłeś mi, że to jego kamerdyner wybierał tkaniny. - A gdzież to, powiedzcie mi proszę, zamieszkuje ten człowiek renesansu? - zapytała Sidonie. - Och, dobry Boże, Sidonie! - George robił się coraz bardziej rozdrażniony. - To mężczyzna, którego nazywają Diabłem z Duke Street. Dopowiedz sobie. A teraz, czy możemy zakończyć temat Devellyna? Uważam go za nadzwyczaj nudny. Rozdział 3 Wyrafinowane towarzystwo Befsztykarzy "Befsztykarnia" była, krótko mówiąc, stowarzyszeniem niesfornych rozpustników, którzy lubili śpiewać sprośne piosenki, żuć płaty krwistego mięsa i spłukiwać je olbrzymimi ilościami porto, zanim ruszyli dalej do swoich równie bałaganiarskich jaskiń hazardu. Wyrażenie "złożony podagrą" nie istniało w ich słowniku, gdyż po Befsztykarzach spodziewano się, że wyciągną nogi w znacznie bardziej szalony sposób na długo zanim ta straszna choroba zdoła się u nich rozwinąć. Spotkania klubu odbywały się w soboty, a Befsztykarzy było niewielu, gdyż liczba miejsc przy stole była ograniczona. Aspirujący do członkostwa w klubie mogli jedynie żywić nadzieję na śmierć, obłęd lub bankructwo aktualnych Befsztykarzy. Niestety, zdarzyło się po kilka przypadków każdej z tych przypadłości. W ciągu swej liczącej ponad sto lat historii klub przenoszono z miejsca na miejsce, a obecnie mieścił się w pokoju w Lyceum w pobliżu Covent Garden. Czarny Anioł nie miała żadnego problemu ze znalezieniem wejścia do klubu. Teraz oczekiwała głęboko w cieniu po drugiej stronie ulicy, a nocne życie Covent Garden zaczynało się rozkręcać. Handlarze warzyw i straganiarze już dawno pokładli się spać, a chodniki były teraz zatłoczone poszukiwaczami radości życia, kierującymi się do kawiarni i teatrów. Roześmiana para w znoszonych brązowych płaszczach minęła jej kryjówkę; szli lekkim krokiem, ich buty delikatnie muskały chodnik. W tej chwili ze Strandu z turkotem nadjechał dwukołowy wóz piwowara i przez moment nic nie widziała. Potem wóz z turkotem potoczył się dalej; teraz z Lyceum wysypywał się jowialny tłum, i zobaczyła jego. Była pewna. Wzrost i tęga sylwetka mężczyzny sprawiały, że nie dało się go z nikim pomylić. Miał ciemne włosy, może kasztanowe, i wydawało się, że ubrany jest cały na czarno. Po chwili przekomarzania się i śmiechu on i jego dwaj towarzysze oddzielili się od tłumu i weszli w plamę światła z gazowej latarni. Na krótką chwilę serce jej zamarło i przestraszyła się, że całkiem straciła rozum. Markiz Devellyn górował nad swymi przyjaciółmi, a jego ramiona pod szerokim paltem wyglądały na równie potężne i niemal tak samo grube jak beczka piwa. Ale to nie dlatego jej serce zatrzepotało. Sprawiły to jego oczy. Były płaskie i zimne, jak szary kamień. I straszliwie cyniczne, jak gdyby wiedział o świecie i jego mechanizmach więcej, niż by sobie tego życzył. Przez moment poczuła dziwny rodzaj pokrewieństwa, po czym bezlitośnie je odpędziła. Jego śmiech, wciąż dźwięczący w dole ulicy, wydawał jej się teraz fałszywy. Pod Lyceum nie czekał żaden powóz z herbem. Zamiast tego trzej mężczyźni wyruszyli, co było dość dziwne, w kierunku Fleet Street. To wtedy zaczęła się niepokoić, dokąd jej mały figiel może ją zaprowadzić. Ale po kilku minutach szybkiego marszu trzej mężczyźni skręcili do "Cheshire Cheese", ulubionego szynku literatów. Na pół godziny wślizgnęła sic do cienia w zaułku, po czym ruszyła go śledzie, ale plątanina pokoi wypełnionych stolami sprawiała, że nie dało się widzieć kogoś, nie będąc samemu widzianym. Nie, to się nie uda. Pokrążyła po zatłoczonej knajpie i wyszła z powrotem na ulicę, uchodząc bez strat większych niż pijackie łypnięcie i obmacana pupa. Godzinę później wyszli, ich krok był mniej raźny, ale nadal szli pewnie. Wszędzie dokoła znad Tamizy podnosiła się gęsta wieczorna mgła, tłumiąc stukot kopyt i skrzypienie kół powozu, który przejechał ulicą, aż zabrzmiały głucho i nierealnie. Mogła teraz wyczuć woń rzeki, zmieszaną z dziwnym powiewem ze wschodu. W mroku długi, ciemny płaszcz markiza kołysał się groźnie wokół jego butów. Poruszał się ze swobodnym wdziękiem, kiedy trio okrążyło św. Pawła i weszło w Chcapside. Tam zeszli w dół po stromych schodach pod trafiką i do złowieszczej, nieoznakowanej jaskini hazardu u Gallarda. Niefortunny wybór, gdyż było to bardzo tajne miejsce, a ona nie wiedziała, jak tam wejść. Dwie godziny później, w chwili, kiedy tęskniła już za ciepłem własnego łóżka, jej zdobycz wyszła i zatoczyła się w stronę jeszcze bardziej niebezpiecznych okolic East Endu. Devellyn, jak stwierdziła, był albo bardzo śmiały, albo bardzo głupi. Ciaśniej owinęła się peleryną, namacała swój nóż i dalej trzymała się cienia. Przy Queen Street mężczyźni zatrzymali się, żeby wypalić cygara, po czym skręcili w kierunku rzeki. Pieszo przekroczyli Southwark Bridge, rozmawiając śmiałym, donośnym tonem mężczyzn, którzy wypili o wiele za dużo. Już odgadła, dokąd się kierowali. "Pod Kotwicą" to była stara nadrzeczna oberża, odwiedzana przez piratów, przemytników, złodziei i od czasu do czasu przez lepszych gości, szukających zabawy. Opium, nieopodatkowana brandy, seks wszelkiego rodzaju; wszystko to można było mieć "Pod Kotwicą". Znała to miejsce, ale niezbyt dobrze. Patrzyła, jak wchodzą, odczekała dziesięć minut, po czym ruszyła za nimi. Znużony, nieogolony oberżysta nawet nie mrugnął, kiedy trzasnęła gwineą o jego ladę i poprosiła o pokój na górze - pokój na tyłach, z dala od rzeki. Na górze otworzyła okno na oścież i szybko oszacowała otoczenie oberży. Ciemno. Pusto. Solidnie wyglądająca rura ściekowa i niski ogrodowy murek. Wszystko jak najbardziej do przyjęcia. Odwiesiwszy pelerynę i otworzywszy małą walizeczkę, pomalowała różem wargi i zeszła na dół. Knajpa była ciemna, ale dostrzegła, że Devellyn i jego kompani dołączyli do trzech innych, bardziej nikczemnie wyglądających typków, grając w karty w pobliżu drzwi. Uważnie przesunęła się obok i pozwoliła, by koniuszki jej palców lekko przemknęły po ramionach mężczyzny na lewo od Devellyna. Markiz odwrócił się i zmęczonymi, zapuchniętymi oczyma obserwował, jak jej dłoń się ześlizguje. - Czego się napijesz? - zapytał barman, kiedy podeszła. Woń zimnego popiołu i skwaśniałego piwa uderzyła ją w nozdrza. - Tylko kapkę jałowcówki, złociutki - powiedziała, opierając łokieć na barze i odwracając się, żeby dokonać przeglądu sali. Większość stolików była zajęta, a w powietrzu wisiał kłąb dymu. Mężczyzna postawił obok niej drinka i nachylił się bliżej. - Muszę ci powiedzieć, paniusiu - powiedział cicho. - Nie będzie tu żadnych kłopotów. Posłała mu przez ramię speszony uśmiech. - Że co? Czy ja ci wyglądam jak kłopoty? Devellyn dostrzegł smakowity kąsek w czerwonej aksamitnej sukni w chwili, gdy tylko weszła do sali. Trudno było nie zauważyć sposobu, w jaki jej dłoń - zaskakująco czysta dłoń o długich paznokciach - pieszczotliwie prześlizgnęła się po ramieniu sir Alasdaira MacLachlana. Alasdair, oczywiście, nie zauważył. Miał na stole pięćdziesiąt gwinei i trzymał karty ręką drżącą z podniecenia. Wygrzewanie prześcieradeł z jakąś ulicznicą było ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby mu do głowy. Powinno być ostatnią rzeczą dla Devellyna. Ale on przegrywał i szukał jakiejś drobnej rozrywki. Był też podpity. Patrzył, jak kokota opiera się o bar i zamawia kieliszek dżinu. Dżin? Dobry Boże! Ona z pewnością nie była w jego typie. Była też wysoka i miała bujne kształty; biust omal nie wyskoczył jej z sukienki, wyciętej aż po sutki. Jej włosy miały krzykliwy odcień rudości, który tak gwałtownie kłócił się z jej aksamitną sukienką, że ten widok zdołałby zatrzymać wóz pocztowy. Opierała się jednym łokciem na barze i śmiało wpatrywała w hałaśliwą salę. Jednym słowem, wyglądała dokładnie na to, kim była - portową lalunią z dużymi piersiami i okropnym gustem. Ale jej oczy… Było w tym coś dziwnego. Miała bystre, inteligentne oczy. Wydawało się, że nie pasują do reszty jej osoby. Devellyn wciąż zerkał na nie ukradkiem, żałując, że nie dostrzega ich barwy. Miała dziwnie wysokie kości policzkowe, co nadawało jej twarzy ściągnięty wygląd, jak u królika. Jednak usta nie były złe. Miała mały pieprzyk tuż przy jednym kąciku, i coś w tym nie dawało mu spokoju. Kobieta jednak wciąż spuszczała rzęsy i spoglądała na Alasdaira. To zaczynało go irytować. Raz jej język wysunął się i kusił leciutko w kąciku ust, niemal dotykając pieprzyka. Devellyn zamówił jeszcze jedną butelkę brandy i rozsiadł się ze swoimi kartami. To prawda, że człowiek, który wypił tak dużo jak on, zapewne nie powinien grać w karty. Alasdair jednak nalegał. Cóż, oczywiście, że nalegał. Miał dzisiaj szczęście. Niestety, Devellyn go nie miał. Cisnął karty na stół i przyznał to. Kobieta znowu przeszła przez salę. I znów to głodne spojrzenie z ukosa na Alasdaira. Jej biodro znowu otarło się o jego krzesło, ale Alasdair trzymał w ręku pełno pików - wystarczająco, by zgarnąć całą pulę, jeżeli zachowa rozsądek, co zapewne zrobi. Alasdair był zapalonym hazardzistą. Devellyn odsunął się od ramienia swego przyjaciela i zaczął sam ze sobą toczyć debatę, co powinien zrobić. Chciał pobaraszkować z laleczką w czerwonej sukni, pal to diabli! Być może to tylko z powodu jej przewrotnego zachowania. Nie spojrzała na niego ani razu, co było dziwne. Kobiety zawsze na niego patrzyły, choćby tylko po to, by podziwiać jego wzrost. Być może chciała się z nim przekomarzać. Albo po prostu nie był w jej typie. Z drugiej strony, może jednak był? Rzucił przyjaciołom krótkie "dobranoc", odsunął krzesło, zabrał to, co zostało z jego pieniędzy i spokojnym krokiem odszedł, żeby to sprawdzić. Najwyraźniej był w jej typie. - Co, taki wielki, rosły elegancik? - Uśmiechnęła się i przesunęła wzrok na jego krocze. - Myślę sobie, że tobie to powinnam policzyć ekstra. Devellyn chwycił ją za ramię i pociągnął w stronę schodów. - Równie dobrze możesz się poczuć taka wdzięczna, że oddasz mi moje pieniądze z powrotem - mruknął. Potem, w połowie drogi, zatrzymał się. O czymś zapomniał, niech to gęś kopnie. W półmroku schodów okręcił ją tak, że stanęła z nim twarzą w twarz. - Jak ci na imię, dziewczyno? Dwuznacznie spuściła wzrok. - Ruby. - Pomimo jej okropnego akcentu londyńskich nizin i dziwnie skrzekliwego głosu, słowo spłynęło gładko jak jedwab, sprawiając, że po kręgosłupie przebiegł mu dreszcz. - Ruby Black. Pozwolił znów swoim oczom powędrować w dół krzykliwej czerwonej sukni. Ruby Black wyglądała, jakby wiedziała, co robi. Devellyn nagle poczuł wdzięczność. Nie miał ochoty na uczenie dziewicy ani na nic choćby trochę podobnego. I nie miał też ochoty na szybki numerek. Odejście Camelii sprawiło, że poczuł się opuszczony i seksualnie głęboko sfrustrowany. Miał ochotę na kobietę, która mogła grać ostro i to przez długi czas. Zatrzymał się i znowu obrócił ją szarpnięciem. - Ile, Ruby, za całą noc? - Rety! - powiedziała Ruby. Ale podała swoją cenę. Zgodził się chętnie. Ruby schowała pieniądze, po czym spojrzała na niego spod gęstych, ciemnych rzęs. - Jestem Devellyn - wymruczał w charakterze prezentacji. Jej pokój był wąski i brudny, słabo oświetlony jedną migoczącą i cuchnącą łojową świeczką. Umeblowanie było podniszczone, podłoga z surowych desek, ale wąskie dębowe łóżko z kolumienkami wyglądało na takie, które może wytrzymać jego wagę. Ale cóż go obchodziła atmosfera. On chciał seksu. Ruby przesunęła dłońmi po jego piersi, a potem jedną kusząco musnęła jego brzuch. - Och, masz się pan czym pochwalić, panie Devellyn, no nie? - powiedziała, a jej nozdrza rozszerzyły się delikatnie. Pochyliła się ku niemu, muskając udem jego już wyraźną erekcję, a on dostrzegł w mroku, jak jej oczy się rozszerzają. - Jezuniu - wyszeptała. - Nie znoszę go oglądać, jak jesteście kompletnie niegotowi. Pochlebiło mu to. Nie powinno, i sam o tym wiedział. Ledwie się trzymał na nogach, ona była tylko zakupioną usługą, i wszystko to było tylko udawaniem na pokaz. Ale pomyślał, że w jej twarzy jest coś więcej. Głód. Tęsknota. Raptem zapragnął mieć pewność. - Do licha - powiedział. - Dlaczego tutaj jest tak piekielnie ciemno? Ruby nagle wyglądała na urażoną. - Zarabiam na chleb na leżąco, jaśnie panie - powiedziała. - A świece tu "Pod Kotwicą" są po pensie za sztukę. Zaczął się cofać, ale ona wsunęła dłoń między jego nogi, obejmując jądra drobną, ciepłą dłonią. - Och, Jezuniu, nie wychodź pan teraz - szepnęła z nutą rozpaczy w głosie. Desperacja była dobra. Devellyn lubił, kiedy jego kobiety były zdesperowane. Potem wziął się w garść. Przecież to nie jest jego kobieta. To ladacznica znad rzeki, na litość boską! Ale w tej chwili trudno mu było o tym pamiętać. Boże, lepiej nie tracić głowy. Chwycił ją mocno za nadgarstek i przyciągnął do siebie. - Słuchaj, dziewczyno - burknął. - Lepiej, żebyś była czysta. Jej wzrok przesunął się po nim zuchwale. - Pamiątki to ja ci tam nie zostawię, mój panie - powiedziała. - Jeśliś pan to sobie pomyślał. - Dobrze - odparł trochę opryskliwie. - Ostatnia rzecz, jakiej mi teraz potrzeba, to zarazić się tryprem. Wyszarpnęła nadgarstek i cofnęła się o krok. - Słuchaj no, panie Devellyn - powiedziała. - Jest pełno miłych jegomościów, co to zapłacą żywą gotówką za to, co mam do sprzedania. Jak pan tego nie chcesz, to bez urazy. Po prostu sobie idziemy, dobra? Niech to licho, on nie chciał sobie iść. Ta kobieta, ta Ruby, wydawała się mieć w sobie coś szczególnego. Nie wiedział, co to takiego. Do diabła, jeszcze nawet nie popatrzył jej porządnie w oczy. Ale pragnął jej strasznie i nie potrafił powiedzieć dlaczego. Wydawała się emanować cielesnym głodem. Pomyślał, że wyczuwa zapach żądzy na jej skórze. A było sporo do wąchania. Nagle zapalił się, by zobaczyć więcej. Jego dłoń powędrowała do jej piersi, która była ciepła i ciężka. Przysunął się, żeby ściągnąć z niej tani aksamit, tak by móc napełnić nią usta, ale odsunęła jego dłoń na bok i odepchnęła. - Co ci się tak śpieszy, śnie panie? - Płacę ci - powiedział. - Co ci zależy? Odsunęła się nieco. - Duży z ciebie chłop, panie Devellyn - wyszeptała. - Może się mam bać? Spróbował się uśmiechnąć. - Nie sądzę. Dwuznacznie zatrzepotała rzęsami. - Ale ja troszkę mam stracha - wyznała, a jej głos stawał się chrapliwy. - Myślę sobie, że takiego wielkiego ogiera trzeba nieco poskromić. - Poskromić? - zapytał. - Żeby zwolnił - szepnęła. - Żeby się nie spieszył z załatwianiem swoich spraw. Zachichotał cicho. - A jak proponujesz to zrobić? - Och, już ja tam mam swoje sposoby - powiedziała Ruby prowokującym głosem. - Moja specjalność, można rzec. Zaintrygowało go to. - A właściwie co to za specjalność, dziewczyno? Milczała przez chwilę. - Umiem zrobić tak, że będziesz pan o to błagać, Devellyn. - Nie wydaje mi się - odparł. - Jestem prostym facetem, Ruby. Nie przepadam za niczym niezwykłym. Zwykła dobra, ostra jazda wystarczy. W słabym świetle dostrzegł, jak jej usta odymają się w zdumiewająco ślicznym dąsie. Nie sądził, żeby naprawdę się go obawiała - chociaż natknął się na jedną czy dwie kobiety, które się bały. Ale Ruby, jak uznał, po prostu chciała się z nim trochę pobawić. I cóż w tym złego? Zmęczyły go karty, zmęczyło go włóczenie się z przyjaciółmi od jednej jaskini hazardu do następnej w poszukiwaniu czegoś, czego by jeszcze nie widział, nie zdobył lub nie posmakował. Tak naprawdę to zmęczyło go życie. Z pewnością był zbyt zmęczony, by szukać kochanki, która by zastąpiła Camelię. A potem zobaczył tę rudowłosą i uświadomił sobie, że zupełnie bez kobiet też sobie nie poradzi. Ale teraz jej pełna dolna warga drżała, a ona wyglądała na rozczarowaną. Wydawało się, że rozczarowywanie kobiet to jego specjalność. Nagle, i bardzo nierozsądnie, postanowił nie rozczarowywać tej jednej. Wyciągnął rękę i objął dłonią jej pośladki. - Dobrze, Ruby - szepnął, brutalnie unosząc jej miednicę ku erekcji, wydymającej mu spodnie. Postępuj ze mną, jak chcesz. Mam całą cholerną noc. żeby dostać od ciebie to, czego chcę. Ruby uśmiechnęła się i przesunęła dłońmi w górę po jego piersi pod płaszczem, ściągając mu go z ramion. Devellyn wypuścił swoją soczystą zdobycz i pozwolił płaszczowi opaść na podłogę. Z gardła Ruby wydobył się pomruk zadowolenia. - Ani grama tłuszczyku, co nie? - Jej głos był równie gorący jak jego ochoczy członek, przyciśnięty do niej. - A tam w spodniach to niezła buława. Uśmiechnął się kwaśno i patrzył, jak jej smukłe palce muskają jego ciało przez wełnianą tkaninę. Uczucie było grzeszne. Cudowne. Wydał z siebie cichy jęk rozkoszy. - Powiedz mi coś, jaśnie panie - odezwała się chrapliwym głosem, gdy jej dłonie sunęły ku jego kamizelce. - Mówiłeś pan, że chcesz pomału. Naprawdę? Devellyn patrzył, jak rozpina guziki. - To zależy - powiedział. - Jak lubisz, Ruby? Spuściła rzęsy i nie popatrzyła mu w oczy. - Ja tam lubię pomału, panie Devellyn - wyszeptała. - Naprawdę pomału. I lubię, jak mój chłop troszkę błaga. Nic tak nie rozpala krwi w dziewczynie jak nagrzany, spocony ogier, kiedy się troszkę pomęczy. Zabrzmiało to dla niego dziwnie kusząco. Ściągnęła z niego kamizelkę. Chłodne powietrze przewiało tył jego koszuli. - Może powiedz mi lepiej, w co ty grasz, Ruby - mruknął. Dąs powrócił na jej usta. - Nie ma co grać, panie Devellyn, jeśliś pan nie ciekaw. Położył dłonie na jej ramionach. - Po prostu odpowiedz na moje pytanie - burknął. - Ta buława w moich spodniach to chyba wystarczające zaciekawienie, czyż nie? Ruby przez chwilę wytrzymała jego spojrzenie. - No chodzi o to, że wyglądasz mi pan na naprawdę eleganckiego gościa, panie Devellyn - odparła. - Czy masz pan pojęcie, ilu takich mamy tutaj w Southwark? Prychnął. - Niewielu. - Niewielu, no racja - zgodziła się. - Ale ja tam mam swoje aspiracje. - Aspiracje? - Próbował się nie roześmiać. Powoli skinęła głową. - Jestem dobra - powiedziała. - Naprawdę dobra w tym, co robię. I zmęczyła mnie praca na Southwark. Ja chcę iść do lepszej dzielnicy. Żeby mnie troszkę utrzymywano z klasą. Chcę mieć dobre miejsce, gdzieś żeby było przytulnie i ciepło. I chcę mieć jakieś ładne stroje. Chwycił jej ręce i przytrzymał je na chwilę. - Przykro mi, że rozwiewam twoje nadzieje, Ruby - odparł. - Ale jestem tu tylko po to, żeby trochę odrdzewić mój kranik. Nie szukam stałego związku. Zatrzepotała rzęsami. - Och, ja to wiem, jaśnie panie - powiedziała. - Ale znasz pan innych odpowiednich eleganckich panów, co nie? Jak tych dwóch gości na dole? Może byś pan opowiedział o mnie tu i tam, jeśli cię zadowolę? Ten miły facet z żółtymi włosami… Spodobał mi się, no. Alasdair? Ta kobieta nadal myślała o Alasdaiize? Cóż za piekielna zniewaga! Nagle coś w nim pękło. - Do diabla z tym - powiedział. - Nie płacę ci za gadanie. Przyciągnął ją mocno do siebie i rozgniótł jej wargi swoimi. Całował ją brutalnie, zmuszając do odchylenia głowy, gdy rozpychał jej usta i wsuwał głęboko język. Och, Boże! Smakowała tak dobrze. Jak dojrzały owoc. Jak tani dżin i płomienny grzech, i jak coś, czego pragnął, ale nie potrafił nazwać. Próbowała się wyrwać, ale nie pozwolił jej na to. Zamiast tego wciąż ją całował, wciąż wpychał język głęboko do jej ust. Uwięziona przy nim Ruby zaczęła walczyć, odpychając dłońmi jego ramiona. Nawet wtedy prawie nie przerywał. Żądza i frustracja na nowo rozgorzały w jego ciele. Chciał znaleźć się w niej, chciał ją wciąż całować, żeby nie mogła mówić o rzeczach, o których nie miał ochoty słuchać. Teraz okładała go kantem dłoni. Dobry Boże, musi wziąć się w garść. Z trudem łapiąc oddech oderwał od niej usta i wpatrywał się w nią. Nagle, pomimo ciemności, zobaczył, że na jej twarzy rysuje się prawdziwy strach. - Och, Boże - dyszał. - Przepraszam. Nadal się trzęsła. Naprawdę ją wystraszył. Gwałtownie przeczesał ręką włosy. Być może Ruby nie miała aż takiego doświadczenia, jak sądził. I kimkolwiek jest, jest też ludzką istotą. Zamknął oczy i poczuł, jak ogarnia go wstyd. - Przepraszam - powiedział znowu. - Ja po prostu nie… ja nie… Och, do diabła, przepraszam. Odwróciła twarz i nie odezwała się. Ale mógł wyczuć, że pokonuje strach. Otworzył oczy. - Słuchaj, miejmy to już za sobą, Ruby - powiedział łagodniej. - Po prostu zdejmij ubranie i połóż się na łóżku, dobrze? Daj mi tylko zrobić szybki numerek i ruszam w swoją stronę. Nie zamierzałem cię wystraszyć. - Nie boję się - powiedziała. Jej głos był tak stanowczy, że jej gwarowy akcent niemal zniknął. - Nie boję się ciebie, Devellyn. Ujął ją dłonią za podbródek i obrócił jej twarz do własnej, przeklinając ciemności, które czyniły go niemal ślepym. Ale Ruby rzeczywiście nie wyglądała na przestraszoną. Jeżeli była, to panowała nad obawą. - Nie chcę cię straszyć - powiedział, opuszczając ręce. Nie dotykał jej już w żaden sposób. - Nie jestem mężczyzną takiego pokroju, Ruby. Nie stąd czerpię przyjemność. - No dobra - powiedziała łagodnym głosem. Potem wychyliła się ku niemu i położyła dłonie na jego piersi. - Ten szykowny krawacik, jaśnie panie. - Jej ton znów był swobodny. Glos silniejszy. - Pozbądźmy się go, co nie? Może wymyślimy z niego lepszy pożytek. Spojrzał w dół i zobaczył, jak niespeszona uśmiecha się do niego szeroko. Och, co u diabła? - Tak, być może znajdziemy - zgodził się. Bez trudności rozwiązała skomplikowany węzeł. Odwinęła połowę tkaniny z jego szyi, okręciła ją wokół własnej i przybliżyła ich twarze do siebie. Pocałowała go w kącik ust, po czym przesunęła językiem po jego dolnej wardze. - Uhm - jęknęła, a potem wzięła jego wargę między drobne ząbki i przygryzła, wcale nie nazbyt łagodnie. Przeszyło go nagłe, płomienne pragnienie, sprawiając, że jego jądra ścisnęły się, a członek zadrżał. W głębi ciała jego żołądek opadał na sam dół. - Dobry Boże, dziewczyno - wyszeptał, kiedy jej usta wędrowały w dół po jego szyi. Jej język narysował płomienną linię wzdłuż jego kołnierza, i Devellyn zdał sobie sprawę, że Ruby właśnie rozpina jego spodnie. Nie był pewien, co ma zrobić, nie chciał znowu wszystkiego spartaczyć, więc kiedy go dotykała, stał nieruchomo. Wydawało się, że dokładnie tego chciała. Zsunęła krawat i rzuciła go na poduszkę. Potem, wydając kolejny cichy odgłos zadowolenia, uklękła, żeby zdjąć mu buty. Kiedy to zrobiła, niecierpliwymi szarpnięciami ściągnęła mu skarpety. Devellyn przytrzymywał się kolumienki przy łóżku, żeby nie stracić równowagi. To było dziwne, ale nie potrafił sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek rozbierała go kobieta, nie licząc rozpięcia kilku guzików albo rozwiązania krawata. Całkiem mu się podobało patrzenie, jak ona to robi. I Ruby też całkiem mu się podobała. Podobały mu się jej bujne kształty i wąskie ramiona. Podobał mu się jej dziwny, chrapliwy głos. A zwłaszcza podobało mu się, jak wyglądała na kolanach. Była nieokrzesana i z pewnością nie w jego typie. Ale co dziwne, stwierdził, że bawi go robienie tego, czego chciała. Pozwoli jej postępować z nim po swojemu. Pozwoli jej, by kazała mu błagać. A potem będzie ją trzymał w jakimś przytulnym, ciepłym miejscu i kupował jej ładne stroje. Dobry Boże, byłby pośmiewiskiem dla wszystkich swoich przyjaciół. Ale nic go to nie obchodziło. Ruby zaczęła wstawać, a on nagle położył dłoń na jej ramieniu i nakłonił ją, by znowu uklękła. - Zaczekaj - powiedział, gmerając drugą ręką przy spodniach. Uwolnił ostatni guzik i niecierpliwie szarpnął materiał. Jego członek wydostał się na wolność, tak gorący i twardy, że Dewellyn obawiał się, iż może wystrzelić jak szalony nim znajdzie się w jej ustach. Patrzył z satysfakcją, jak oczy Ruby rozszerzają się. - Weź go - wychrypiał, dotykając się sam. - Weź go, Ruby. Proszę. Proszę. Błagam cię. Devellyn zapomniał, że to on panuje nad sytuacją. Zapomniał, że to on jej płaci, a słowo "proszę" nie mieści się w ramach transakcji. Ruby wyglądała na niepewną, ale na próbę przesunęła dłonią tam i z powrotem przez całą długość. Devellyn poczuł, jak całe jego ciało zaczyna drżeć niemal nie do opanowania, jak gdyby znowu był młodym uczniakiem. Wysunął rękę, chwytając się kolumienki. Nagle Ruby puściła go i powoli wstała, a jej ciało ocierało się przy tym o niego. - Jesteś chętny, Devellyn? - wyszeptała, pochylając się tak, że jej wargi musnęły jego szyję tuż pod uchem. - Jesteś? Postarał się skinąć głową. - Wystarczająco chęt… - Ze świstem wciągnął powietrze, kiedy jej chłodne dłonie przesunęły się w górę po jego brzuchu. Poczuł, jak jego muskuły napinają się i drgają pod jej dotykiem. Podciągnęła mu koszulę. Devellyn puścił kolumienkę łóżka i jedną ręką ściągnął koszulę przez głowę. - No, no - mruknęła Ruby na widok jego torsu. - Zbudowanyś pan jak chuda wołowa półtusza. - Czego ty chcesz, Ruby? - zapytał przez zaciśnięte zęby. - Cokolwiek to jest, na litość boską, dziewczyno, rób to, zanim eksploduję. Ruby pochyliła się do przodu i przesunęła językiem wokół jego sutka, sprawiając, że zabrakło mu tchu. - Nie tak szybko, ty piękny, wielki ogierze - szepnęła. Kiedy go lizała, jej dłonie sięgnęły do jego pasa, ściągając w dół kalesony i spodnie. Opadły mu one do kostek i Dewellyn półprzytomnie uświadomił sobie, że sam stoi z gołym tyłkiem, podczas gdy ona jest nadal zupełnie ubrana. Jego dłonie przesunęły się do stanika jej sukni. - Zdejmij to, Ruby - szepnął. - Teraz. Proszę? Z jej gardła dobyło się mruczenie. Pociągnęła go w stronę łóżka. - Połóż się, Devellyn - rozkazała, zzuwając buty. - Połóż się na łóżku, kotku, a ja przysięgam, że dam ci dokładnie to, na coś sobie zasłużył. Każda komórka jego ciała pulsowała pożądaniem i zrobił, jak mu kazano. I musiał przyznać, że jego pożądanie się wzmagało. Zapewne Ruby dostanie jego błaganie, zanim to się skończy. Ruby patrzyła na niego, jej oczy płonęły, kiedy przebiegała wzrokiem po jego nagim ciele. Potem postawiła jedną stopę na pobrużdżonym materacu, zadzierając spódnice tak wysoko, że Dewellyn mógł zobaczyć jej podwiązkę i jeszcze więcej. Kobieta miała długie łydki bez skazy i uda, które pod bawełnianymi majtkami wyglądały na smukłe i mocne. - Czy to na to masz pan chętkę, Devellyn? - powiedziała chrapliwie, rolując podwiązkę w dół nogi aż do kostki. - Chcesz, żeby ta noga owinęła ci się dokoła pasa? - Powolnymi, zmysłowymi ruchami ściągnęła pończochę. - Czybyś pan raczej wolał, żebym zaczepiła ci tę kostkę na szyi? Z trudem przełknął ślinę. - Jedno i drugie, proszę - wykrztusił. - Proszę? - łagodnie powtórzyła jak echo. - Och, ja lubię to słyszeć. A teraz po prostu leż pan tu zupełnie bez ruchu, Devellyn. Daj mi pan pograć w moją małą grę, złociutki, a ja obiecuję, że będziesz pan wrzeszczeć, nim z tobą skończę. - Jezu Chryste - wyszeptał. Cisnęła pończochę gdzieś obok jego głowy i przeszła do drugiej nogi. Devellyn zrobił, jak mu kazano. Leżał nieruchomo na łóżku, po prostu patrząc i pragnąc jej, a jego członek napinał się nagląco. - Teraz suknia, Ruby - powiedział błagalnie, sięgając ku niej. - Zdejmij ją i daj mi wszystko zobaczyć. Twoje piersi. Twój brzuch. Wszystko. Och, na Boga, miej litość i pospiesz się. Ruby uśmiechnęła się szelmowsko, zadzierając spódnicę, i dosiadła go, rozłożywszy szeroko nogi. - Chcesz, żebym błagał, Ruby? Czy o to chodzi? A więc proszę. Proszę. Na litość boską, weź mnie. Nie dbał już o to, czy zdjęła ubranie. Teraz wydawało się to nieistotne. Zapach kobiety otaczał go, zatapiał. Pachniała zaskakująco czysto i słodko. Z głębi piersi wydał jęk, zasysając powietrze. W odpowiedzi Ruby pochyliła się do przodu i pocałowała go, płomiennie i z otwartymi ustami, szorstko. Wsunął jedną rękę pomiędzy nich, zamierzając znaleźć rozcięcie w jej majtkach albo po prostu je z niej zerwać. Ruby jednak najwyraźniej miała inne plany. Jej smukłe palce objęły jego nadgarstek i pchnęły mu rękę za głowę. - Pomalutku, złociutki - wyszeptała wprost w jego usta. - Zróbmy to naprawdę pomalutku, dobra? Chcę się z tobą troszkę podrażnić. Daj mi dosiąść prawdziwego twardziela, że tak powiem. Uświadomił sobie, o co jej chodzi, kiedy poczuł, jak przesuwa pończochę wokół jego nadgarstka. Ale Ruby wciąż siedziała na nim okrakiem i całowała go znowu, wsuwając teraz język w jego usta i wydając słodkie, natarczywe odgłosy. Usłyszał szelest tkaniny, poczuł, jak pończocha zaciska się wokół jego ciała, i przebiegł go dziwny dreszczyk emocji. Wiedział o mężczyznach, których podniecały takie i gorsze rzeczy. Najwyraźniej był jednym z nich. Pomimo ogromnych ilości wypitego tego wieczora alkoholu jego członek był twardy jak kołatka u drzwi i pulsował wraz z każdym uderzeniem serca. Ruby poruszyła się nieco i omal nie stracił kontroli. - Szybko - szepnął, kiedy jej wargi prześlizgiwały się nad jego ustami. Ruby zębami drasnęła jego szyję. Ból był ostry. Rozkoszny. - Pośpiesz się - wykrztusił. - Po co ten pośpiech, złociutki? - zapytała, owijając mu drugi nadgarstek jego własnym krawatem. Odwrócił głowę i oderwał usta od jej ust akurat w chwili, kiedy drugi węzeł mocno się zacisnął. - Weź mnie w siebie, Ruby - błagał. - Teraz. - Ooo, panie Devellyn - szepnęła. - Zaraz będę gotowa dać ci coś naprawdę dobrego. - Ruby, ty nie rozumiesz! - wychrypiał, zaciskając powieki i modląc się o zachowanie kontroli. - Ja będę… Ja po prostu nie mogę… nie mogę czekać… Węzeł szarpnął go mocno, stanowczo przyciągając jego nadgarstek do drewnianej kolumienki łóżka. - Boję się, że musisz pan zaczekać, jaśnie panie - powiedziała. Jej głos nagle stał się chłodny. Poczuł, jak ciężar jej ciała przemieszcza się, i otworzył oczy. - Ruby? - powiedział. - Co…? Wepchnęła mu do ust drugą pończochę tak szybko, że nie zdążył zaczerpnąć tchu. Przez chwilę był oszołomiony. Zagubiony. A potem spadło na niego nagle olśnienie. Niech sczeźnie w piekle. Suka była już na nogach, przetrząsając jego rzeczy jak wiewiórka. Portfel. Zegarek. Klucze. Drobne. Zabrała wszystko, co miał ze sobą. - Gmm ghmm mmnń - odezwał się. - Och, zatrzymaj pończochę, Devellyn - powiedziała. Na nocnym stoliku stała otwarta walizka, do której kobieta bezceremonialnie wrzuciła zawartość jego kieszeni. Potem wyjęła kawał sznura i zatrzasnęła walizkę. Dewełlyn przekręcił tułów i zsunął jedną nogę z łóżka, prawie trafiając ją w okolice talii, ale mała jędza odskoczyła z walizką w ręku. - Och, Devellyn, ty cholerny idioto! - powiedziała, zręcznie przywiązując sobie sznurem walizkę do ciała. - Szkoda, że nie możesz się teraz zobaczyć. Wyjęła klucz z zamka przy drzwiach i wyrzuciła go przez okno, po czym porwała szarą pelerynę z wieszaka na ścianie i zarzuciła sobie na ramiona. Każdy jej ruch był szybki i sprawny. Na Boga, ona robiła to już wcześniej. Miał zamiar ją za to udusić. Po dwakroć. Próbował jej to powiedzieć. - Amin zzmmrrr ććć zzzććć! - powiedział, wściekle przeżuwając pończochę. Ruby tylko uśmiechnęła się i otworzyła okno. - Dzięki, złociutki. - Gnnn unngh! - O Boziu, no tak, prawie zapomniałam! - Podeszła kilka kroków bliżej w stronę łóżka. - Obiecałam ci, że sobie popatrzysz na moje pączusie, co nie? Suka. Wściekłość zaćmiła mu umysł. Popychał językiem zwiniętą w kłębek pończochę, miotając się tak mocno, że aż łóżko się poruszało. - No, nie gorączkuj się pan tak, Devellyn - powiedziała Ruby, rozpinając jeden bok stanika sukni. - Chyba że chcesz pan tu widzów. Roześmiała się, kiedy kremowobiałe ciało wyłoniło się z sukni, nie do końca obnażając jej sutek. I wtedy go zobaczył. W marnym świetle trudno było go rozpoznać, a ona nie ośmieliła się podejść bliżej. Ale zdołał odgadnąć, co to jest. Czarny Anioł. Na skraju lewej piersi miała wytatuowanego małego czarnego anioła. Devellyn zdołał podważyć pończochę językiem i splunąć z całych sił. Pończocha wypadła z jego ust i potoczyła mu się na pierś, równie sflaczała jak jego teraz oklapnięty członek. - Ty suko! - wrzasnął. - Ty podła, podstępna, fałszywa mała dziwko! Nie masz pojęcia, co właśnie zrobiłaś, prawda? Uniosła jedną delikatną brew. - No, no! Nie wiem? Może lepiej mi to pan wyjaśnij. - Tym razem zapuściłaś rękę do niewłaściwej kieszeni, mój aniele! - wrzasnął. - I tym razem masz porachunki z diabłem, słyszysz mnie? Ruby Black stała teraz z jedną stopą na parapecie okna, przytrzymując się rękoma żelaznej ramy. - Dobrej nocy, wasza lordowska mość - powiedziała słodko. - Przykro mi z powodu pana sflaczałej buławy. - Masz porachunki z diabłem, suko! - ryknął. -Przyjdę po ciebie. Czarny Anioł zaśmiała się i dosłownie dala susa w mrok. Rozdział 4 W którym udajemy się z Julią za kulisy - Oooch, nie podoba mi się to, dziewczyno. - Julia trzymała głowę Sidonie przechylonej do tyłu przez oparcie krzesła i mocno ścierała ciemny barwnik, który kilka godzin wcześniej pomagała jej wcierać w skórę. - Nie, ani trochę mi się to nie podoba. Wyskakiwanie przez okno! Sznury i takie tam! A jeżeli coś ci się przydarzy, będę miała twoją krew na rękach, tak samo jakbym to ja tego dokonała. Sidonie próbowała usiedzieć prosto. - Nic mi nie jest, Julio. Aj! Nie trzyj tak mocno. - Jej głos złagodniał. - Jestem bezpieczna w domu, czyż nie? I niczemu nie zawiniłaś. Julia znowu umoczyła gąbkę w miednicy. - Ale markiz Devellyn! - Wpatrywała się w parującą wodę, jak gdyby nie chcąc wytrzymać spojrzenia Sidonie. - Niech cię Bóg ma w opiece, dziewczyno, coś ty sobie myślała! Sidonie zaśmiała się. - Julio, trudno mnie już nazwać dziewczyną. Właściwie to staczam się po równi pochyłej ku trzydziestce. - Owszem, i nie przystoi ci też włóczyć się po Southwark z szatańskim pomiotem takim jak Devellyn. - Ależ Julio - Sidonie szepnęła z przekorną nutą w głosie. - Musiałam zobaczyć go nagiego. A właściwie golusieńkiego. Julia trzepnęła ją w dłoń. - Przestań, Sidonie. Sidonie zaśmiała się. - Ale słyszałaś plotki, Julio! - mówiła dalej. - Czy nie chcesz wiedzieć, jak Diabeł z Duke Street wygląda bez spodni? Julia zmagała się ze swym sumieniem przez mgnienie oka. - Tak - syknęła. - Jak? Sidonie zamknęła oczy. - Pięknie, niech go licho! - powiedziała. - Wielki i piękny jak nic, co dotąd widziałam w całym życiu… i raczej już więcej nie zobaczę. Ciało jak karraryjski marmur, całe gładkie, z silnymi rysami. I twarde, Julio. Całe twarde. - Dobrze się przyjrzałaś, hm? - Julia nieco zbyt entuzjastycznie zerwała pasek powleczonego klejem kauczuku, który przytrzymywał skórę Sidonie, naprężając ją na kościach policzkowych. - Auć! - jęknęła Sidonie. - Żadne mi tu "auć" - powiedziała Julia, ciskając lepką substancję do kosza na śmieci. - A zapominając o atrakcyjnym wyglądzie, Sidonie, chcę, żebyś trzymała się z dala od Devellyna. Ten typ jest niebezpieczny. I może zacząć sprawiać rozmaite problemy. Emocje polowania nadal rozpalały krew Sidonie i nie miała ochoty tłumić tego nastroju. Devellyn okazał się jak najbardziej godnym przeciwnikiem. - Jakiego typu problemy mógłby sprawić? Julia rzuciła jej dziwne spojrzenie z ukosa. - Mnóstwo problemów - powiedziała enigmatycznie. - Poważnych problemów. A jeżeli twój brat George zorientuje się w sytuacji, chętnie złoi ci skórę. - George nie wie. - Tak, a ty lepiej zakończ, zanim on się dowie. Ostatni kawałek kauczuku został odklejony nieco bardziej delikatnie. Thomas wskoczył na łóżko Sidonie i rzucił się na rudą perukę, która leżała pośrodku kapy niczym martwy lis. - Czy już? Gotowe? - Sidonie potarła skórę za uchem, starając się złagodzić pieczenie, i patrzyła jak Thomas szamocze się i prycha na łóżku. - Tak, gotowe. - Julia z pluskiem upuściła gąbkę do wody i wytarła ręce w fartuch, a potem odpędziła kota od peruki. Sidonie zdjęła ręcznik z szyi i podeszła do półokrągłego stolika przy oknie swej sypialni. Zauważyła, że dom po drugiej stronie ulicy był tej nocy pogrążony w ciemnościach. Teraz, kiedy wiedziała, kto jest jego właścicielem, i kiedy już wyegzekwowała swój łup, wcale nie była pewna, czy będzie spokojniej spać. Jak to się często działo, dreszczyk podniecenia miał przeszkadzać jej w zaśnięciu jeszcze przez jakiś czas, wprawiając ją w niepokój. Czuła się uwięziona. Właściwie to pragnęła znów zatracić się w mrocznym niebezpieczeństwie ulic. Wiedziała jednak, że upłynie sporo czasu, nim spotka kolejnego przeciwnika równie godnego jak Devellyn. Napełniła dwa kieliszki sherry i wróciła, żeby wcisnął jeden w dłoń Julii. - Proszę - powiedziała łagodnie. - Obie potrzebujemy drinka. - Teraz? - Julia zerknęła na nią z ciekawością. Sidonie zacisnęła usta. - No dobrze, Julio - odpowiedziała wreszcie. - Podjęłam dzisiaj ryzyko. Devellyn nie jest takim głupcem, jak ci poprzedni. Julia wyglądała na nieco ułagodzoną. W milczącym porozumieniu obie zasiadły na krzesłach przy kominku. Sidonie podciągnęła kolana i okryła palce stóp szlafrokiem. Była to kosztowna, strojna szata ze szmaragdowozielonego aksamitu, z kołnierzem i mankietami wykończonymi delikatnym złotym szamerunkiem. Sidonie zastanawiała się, czy jej matka go kupiła, czy otrzymała jako podarek od jednego ze swych wielbicieli. Zastanawiała się także, dlaczego po śmierci matki wróciła do Londynu. Odpowiadała sobie, że to dlatego, iż tutaj jest George, a ona nie miała nikogo więcej. Ale po upływie prawie roku zaczynała się dziwić. Czuła się tak, jak gdyby czegoś szukała; czegoś frustrująco ulotnego. Być może dopełnienia? - W tej sukni wyglądasz tak jak ona - powiedziała Julia z zadumą. Thomas skoczył na kolana Sidonie, żeby pomruczeć. - Jak Claire? - Sidonie spuściła wzrok na kota. - Ależ Julio, mylisz się. Nie jestem ani trochę taka jak ona. Julia upiła łyk wina. - Nie? - zapytała łagodnie. - Ona miała dobre serce i była wspaniałomyślna. Tak jak ty, hm? Sidonie milczała przez chwilę. - Ktoś mógłby powiedzieć, że była nieco nazbyt wspaniałomyślna - odpowiedziała wreszcie. Julia nagle wyglądała na zagniewaną. - Ona nie była ladacznicą, Sidonie - odparowała. - To masz na myśli? Czyż nie? A więc nie mów tego w mojej obecności, dziewczyno. Być może nie była ideałem, ale nigdy nie była złą osobą. - Nie, Julio. - Sidonie pokręciła głową. Nie mówiła tego. Ale co właściwie mówiła? Czym była jej matka? Dobry Boże, kim była jej matka? Sidonie tego nie wiedziała. Nawet po tych wszystkich latach nie wiedziała. A teraz Claire zabrała swoje tajemnice do grobu. - Być może była tylko niemądrą dziewczyną, która pozwoliła się wykorzystać - wyszeptała w końcu Sidonie. - Och, z pewnością. - Julia z przejęciem wychyliła się do przodu i pokiwała Sidonie palcem. - Ale tylko raz, Sidonie. Tylko raz. Potem robiła to, co musiała. Stała się przebiegła. Bądź co bądź, musiała myśleć o twoim bracie, czyż nie? - Nie wiem. - Głos Sidonie zabrzmiał głucho. - Czasami myślę, że nigdy jej naprawdę nie poznałam. - Cóż, a ja tak - odpowiedziała ostro Julia. - Znalazła się z maleństwem w brzuchu i bez środków, by je wykarmić. Kto wynajmie francuską guwernantkę, z którą zabawiał się jej ostatni chlebodawca? Nikt. I jeżeli przez moment pomyślałaś, że jej świetna, elegancka rodzina przyjęłaby ją z powrotem, to pomyśl jeszcze raz. Córka w szóstym miesiącu ciąży i bez męża? Ha! Sidonie wzruszyła ramionami. - To prawda - zgodziła się. - Nie chcieli nawet mnie, własnej wnuczki. Prosto z promu zabrali mnie pod drzwi klasztoru. Przypuszczam, że byłam… dowodem. Żywym dowodem niemoralnego życia mojej matki. Julia powoli upiła wina z kieliszka. - Ach, Sidonie, życie potrafi być okropne - powiedziała wreszcie. - Wiesz, Claire nie była taka jak ja. Ja urodziłam się sprytna. Ale ona została… oszukana, jak sądzę. Przez Gravenela. Zobaczył ją, zapragnął i uznał, że może sobie wziąć. Sidonie przez długą chwilę w zamyśleniu popijała wino małymi łyczkami. Słyszała tę historię dawno temu - tak się złożyło, że od George'a. - Julio - powiedziała wreszcie. - Co się z nim stało? Czy wiesz? - Z kim, z twoim ojcem? - Julia wyglądała na zaskoczoną. - Gravenel zmarł niedługo po tym, jak twoja matka odesłała cię do Francji. - To wiem - powiedziała Sidonie. - Ale co się wydarzyło? Nigdy mi tego nie opowiadano. Julia tylko wzruszyła ramionami. - Cóż, mówią, że to była apopleksja - odparła. - Ale ja myślę, że to gorycz go zadusiła. Zmarł zupełnie sam w tym swoim wielkim, pustym wiejskim domu. Stoneleigh, tak się nazywało to miejsce. Moim zdaniem było bardziej jak grobowiec niż jak rezydencja. - On… on nie miał nikogo? Raz jeszcze Julia uniosła ramię. - Cóż, twoja matka zmęczyła się nim już do tej pory - odpowiedziała. - Albo zmęczyły ją jego usprawiedliwianie się i kłamstwa. Jego nowa żona uciekła ze swoim włoskim bankierem. Twoja matka odesłała cię do Francji. A George… cóż, nikt nawet nie wiedział, co stało się z George'em. On po prostu wtopił się w miasto. - A jego… druga córka? - Sidonie miała na myśli: "jego córka z prawego łoża", ale nie mogła zdobyć się na to, żeby to powiedzieć. Julia spojrzała w głąb kieliszka z winem. - Wyszła za mąż i wyjechała do Indii - odparła. - Potem tam umarła. Ale nie sądzę, by to zmartwiło Gravenela. Pragnął syna. - Miał syna - wyszeptała Sidonie. - Miał George’a. Julia podniosła wzrok, a jej twarz złagodniała. - Przepraszam, moja droga - powiedziała. - Miałam na myśli to, że pragnął… Cóż, kogoś, kto mógłby odziedziczyć książęcy tytuł. - Chcesz powiedzieć, kogoś z prawego loża. - Tak, kogoś z prawego łoża - zgodziła się. - Śmiem twierdzić, że to dlatego wziął sobie drugą żonę. Sidonie pokręciła głową. - Matka mówiła, że obiecał się z nią ożenić - odparła, zawstydzona tym, jak cicho i dziecinnie nagle zabrzmiał jej głos. - Musiałam ich słuchać, jak kłócili się o to wiele razy. Matka płakała i krzyczała i rzucała w ojca różnymi przedmiotami. Ciągle powtarzała, że przysiągł jej, iż kiedy jego żona umrze, to się pobiorą. - I ja jej wierzę - zgodziła się Julia. - Ale księżna uparcie trzymała się życia. Nie zamierzała Claire niczego ułatwiać. - Ale ojciec jej obiecał - powiedziała Sidonie. - I obiecał, że naprawi sytuację George'a. Zamiast tego zrujnował mu życie. Julia odstawiła kieliszek i mruknęła ze współczuciem. - Tu nie ma miejsca na naprawienie czegokolwiek, Sidonie - odparła. - Nie obchodzi mnie, jakiego rodzaju kłamstwa Gravenel opowiadał Claire. Nieślubni synowie nie dziedziczą w Anglii tytułów książęcych. To nie może mieć miejsca. A twoja matka wiedziała, dlaczego się z nią nie żenił. - Ponieważ była jego kochanką - wyszeptała Sidonie. - On się jej wstydził. Wstydził się nas. Julia pochyliła się ku Sidonie i wzięła jej dłonie w swoje. - Zapewne po części tak - powiedziała łagodnie. - Angielscy arystokraci rzadko żenią się ze swoimi kochankami. Sidonie spojrzała na nią. - Była jakaś inna przyczyna? Julia uśmiechnęła się chłodno. - Moja droga, zanim księżna nareszcie zmarła na gruźlicę, twoja matka była już po trzydziestce - powiedziała. - Oddała Gravenelowi swoje najlepsze lata, mniej więcej dekadę, ale do tamtej pory urodziła mu tylko jedno dziecko. - Julio, o czym ty mówisz? Julia zawahała się; jej twarz przybrała bolesny wyraz. - Claire nie znosiła dobrze ciąży - odparła. - Było troje dzieci pomiędzy tobą a twoim bratem, ale zgasły wcześnie. Niektóre kobiety już po prostu są dotknięte takim nieszczęściem. To był cud, że urodził się George, nie mówiąc już o tobie. Sidonie poczuła, jak jej twarz tężeje. - I zanim ja przyszłam na świat, ona i ojciec już się rozstawali. Julia powoli uniosła ramiona. - Claire nigdy nie pogodziła się z tym, że wziął sobie za żonę młodą panienkę - przyznała. - Miała innych zamożnych wielbicieli rywalizujących o jej wdzięki, a on często zabawiał się z innymi kobietami. Ale o tym wiedziałaś. - Tak, słyszałam kłótnie - powiedziała Sidonie. - I w końcu rozstali się, czyż nie? - zadumała się Julia. - Claire zaczęła brać sobie młodszych kochanków. To ją pocieszało, jak sądzę. Wkrótce młoda żona Gravenela była już we Włoszech, a książę został z niczym. Bez żony. Bez dziedzica. Bez kochanki. George uciekł. Ty byłaś zaledwie małym dzieckiem. Ale mnie nigdy nie było go żal. Zebrał plon tego, co sam zasiał. Sidonie pogłaskała grzbiet Thomasa i westchnęła głęboko. Ożywienie, które czuła ograbiając lorda Devellyna, szybko bladło. Prawdziwe życie - jej stare życie - znów narzucało się natrętnie. Zapragnęła powrócić na ulicę, by zatracić się w kolejnej ze swych donkiszotowskich pogoni za zemstą. Ale zemstą za kogo? Za co? - Och, Julio, to wszystko jest takie smutne - powiedziała. - Czasami zastanawiam się, dlaczego wróciłam. Być może powinnam zostać we Francji. - W końcu, Sidonie, wszyscy tęsknimy za domem. Julia uśmiechnęła się, a potem powoli podniosła się z krzesła. Jej oczy, jak zauważyła Sidonie, zaczynały zdradzać wiek. Zapewne najlepiej się stało, że Claire zmarła młodo. Była zbyt próżna, by znosić poniżającą starość choćby z odrobiną godności. Julia oparła dłoń na ramieniu Sidonie. - Wyglądasz ślicznie w tym stroju, moja droga - powiedziała znowu. - Claire miała pantofle do kompletu, o ile pamiętam. Kiedy we środę będziemy sprzątać strych, poszperamy w jej starych kutrach, dobrze? Powspominamy dobre czasy. - Dobrze, Julio. - Sidonie próbowała udawać entuzjazm. - To brzmi zachęcająco. Naprawdę jednak wcale tak nie brzmiało. Sidonie nie miała chęci myśleć o swojej matce, ojcu, ani nawet o sobie samej. Zamiast tego przyłapywała się na myśleniu o markizie Devellynie. O zimnym, pustym spojrzeniu jego oczu i o jego silnej dolnej szczęce. O szerokości jego barów i o wielkości jego… jego ego. I był jeszcze ten uśmiech: ten na wpół skrzywiony, zupełnie onieśmielony uśmiech, który rzadko pojawiał się na jego twarzy, ale dzięki któremu wydawał się chłopięcy i niepewny. Sidonie ledwie go tylko dostrzegła, ale zapadł jej w pamięć w równym stopniu niepasujący do markiza, jak i szczery. Nie wiedziała, co o tym myśleć. - Och, zanim pójdę - mruknęła z roztargnieniem Julia. - Panna Leslie przysłała wiadomość, że odwołuje jutrzejszą lekcję fortepianu. Rozbolało ją gardło. - Okropność - odparła. - Czy jest coś jeszcze? Rzeczywiście, było coś. Julia pogrzebała w kieszeni i wręczyła Sidonie liścik. - Zamiatacz go przyniósł. Sidonie od razu wiedziała, co to było. Jak zwykle, na kopercie nie było nazwiska ani adresu, tylko pieczęć. Leżący gryf z uniesioną głową, odciśnięty w czarnym wosku. - Jean-Claude - powiedziała cicho. - Tak mniemam - powiedziała łagodnie Julia. - Dobrej nocy, moja droga. Drzwi zamknęły się z cichym stuknięciem. Jakby to był sygnał, Thomas zeskoczył na podłogę. Opuszczona w ten sposób zupełnie Sidonie przeczytała liścik i wrzuciła go do ognia, niszcząc dowody. Potem pogasiła świece i przysunęła krzesło do okna. I pozostała tam, dopóki świt nie zaczął rozjaśniać nieba, po prostu wpatrując się w podświetloną gazowymi latarniami ciemność w domu po przeciwnej stronie ulicy, i - co dziwne - rozmyślając o matce. Markiz Devellyn w ciągu swoich długich i rozpustnych trzydziestu sześciu lat życia bywał obrzucany mnóstwem obelg, i przynajmniej połowa z nich była zasłużona. Opój, idiota, łajdak, pyszałek, lubieżnik, moczymorda i drań należały do dziesiątki najpopularniejszych - pozostałe trzy chwilowo umknęły mu z pamięci z powodu porannego kaca, który omal go nie zabił - ale bez względu na to, jak był pijany lub rozpustny, istniały dwie inwektywy, których zawsze z całych sił starał się unikać: oszust i tchórz. Dzisiaj martwiła go ta druga. I dlatego Devellyn nałożył wysoką czapkę z bobra, podniósł laskę ze złotą gałką i zmusił się do wyjścia za próg swego domu i ruszenia wzdłuż Duke Street w kierunku Picadilly dokładnie w chwili, kiedy zegar w oddali wybił południe. Nie dało się uniknąć tego, czemu musiał teraz stawić czoło, a więc równie dobrze mógł mieć to już za sobą przy najbliższej nadarzającej się sposobności. Był to chłodny, ale jasny poranek na Mayfair; nieco zbyt jasny. Właściwie to światło słoneczne jeszcze bardziej szkodziło jego pękającej głowie. Na szczęście spacer był krótki. Na nieszczęście, markiz nie dotarł jeszcze do stopni prowadzących do klubu, kiedy na zewnątrz przeniknęła pierwsza fala owacji, ostra i dźwięczna w rześkim wiosennym powietrzu. Devellyn podniósł wzrok i zobaczył trójkę młodych dandysów, dosłownie zwisających z okna u White'a, klaszczących i gwiżdżących niczym obłąkańcy. Zastanawiając się, czy powinien po prostu wyzwać jednego z nich i zastrzelić dla rozrywki, Devellyn rzucił wszystkim trzem ostrzegawcze spojrzenie i złowrogie, ponure warknięcie, od którego wielu mężczyznom drżały kolana. Gwizdy ucichły. Pobledli. Młodzieńcy odsunęli się od okna, odwracając wzrok i przyciszając głos. Dcvellyn dzielnie pokonał niskie schody, zmusił się do otworzenia drzwi wejściowych, a potem jakoś zdobył się na łaskawy uśmiech dla portiera, który pospieszył, żeby wziąć od niego płaszcz. Pomimo przytłumionych głosów wciąż dochodzących z pokoju porannego, portier zachował poważną minę i skłonił się z szacunkiem, kiedy Devellyn przechodził do salonu. Opowieści o wyczynach Czarnego Anioła od miesięcy dostarczały pożywki dla plotek w kręgach towarzyskiej śmietanki. Byłoby więc oczywiście zbytnią naiwnością mieć nadzieję, że sir Alasdair MacLachlan, wyśmienity gawędziarz, mógłby utrzymać język za zębami w sprawie wydarzeń ostatniej nocy. Ale Devellyn naprawdę miał nadzieję, że nie przyciągnie tak wielkiego tłumu. Ta nadzieja została zniweczona w chwili, gdy tylko wszedł do pokoju. Alasdair stał już przed kominkiem, opierając jedną stopę na kracie przy ogniu, a jeden łokieć na półce na bibeloty, z entuzjazmem racząc opowieścią chyba połowę członków klubu. - I do tej pory już każdy w szynku usłyszał ryczenie Deva! - Alasdair teatralnie zamachał ręką. - Cóż, wrzeszczał na oberżystę i żądał, żebyśmy wyłamali te przeklęte drzwi, i wykrzykiwał jeszcze jakieś niedorzeczności o rudowłosej ladacznicy z tatuażem na piersi. Upokorzenie dotknęło Devellyna ponownie. Do licha, powinien był zaprzysiąc Alasdaira do zachowania milczenia. W tej właśnie chwili markiz w dziesięćnasób poprzysiągł sobie odnaleźć Czarnego Anioła i zamienić jej życie w piekło. On sam z pewnością w nim był. Alasdair, któremu teraz łzy ciurkiem płynęły po twarzy, gestykulował dziko, relacjonując resztę nieszczęsnej przygody. - W końcu Ouin Hewitt i ja wyważyliśmy drzwi z zawiasów, i przysięgam na własne życie, panowie, że kiedy wpadliśmy do środka, staruszek byt nagusieńki, z jednym nadgarstkiem wciąż przywiązanym do łóżka - opowiadał wyjącemu tłumowi. - I ryczał jak byk, któremu rogi utknęły w żywopłocie. Mówię wam, to był naprawdę przerażający widok. - Opowiedz im o oknie, MacLachlan! - zawołał jakiś młody śmiałek z przodu sali. Devellyn, na wpół ukryty za kolumną, patrzył, jak Alasdair chwyta się za brzuch i zanosi śmiechem. - Cóż, już wcześniej wyrwał jeden nadgarstek z więzów, i kie-kiedy Ouin w-w-wreszcie uwolnił mu drugi, poszedł… poszedł… och, Boże!… poszedł prosto do tego cholernego parapetu. - Alasdair zmagał się teraz z napadem śmiechu. - Do połowy wypełzł za okno, goły jak święty turecki. Musieliśmy go odciągać we dwóch! A Dev nas kopał, okładał i wykrzykiwał, że zamierza ją dogonić i udusić! Powiedziałem mu: "Dev, Dev, staruszku! Tu jest z pięć metrów w dół!". - A wtedy on powiedział: - wtrącił głośno Devellyn, idąc przez pokój - "Odsuń się, Alasdair, głupcze, albo uduszę i ciebie". I jeszcze to zrobię, staruszku, jeżeli nie usiądziesz i nie zamkniesz się, do diabła. Alasdairowi opadła szczęka. Jego publiczność odwróciła się z rozdziawionymi ustami. Potem, niczym stado przestraszonych wron, dżentelmeni rzucili się do ucieczki; większość z nich umknęła z pokoju. Kilku zakasłało, zaszeleściło gazetami i spojrzało w inną stronę. Alasdair i kilku odważniejszych podeszło do Devellyna, żeby serdecznie poklepać go po plecach i zaoferować mu mniejsze lub większe wyrazy współczucia. Devellyn z trudem zdołał się nie skrzywić, kiedy lord Francis Tenby próbował objąć go za ramiona. Tenby był o głowę niższy, a Devellyn nie miał ochoty na współczucie, koleżeństwo ani na cokolwiek innego ze strony tego rozpuszczonego, wymuskanego fircyka, odsunął się więc. Tenby nie zrozumiał aluzji. - Diabelnie mi przykro, Dev, że zostałeś ocyganiony przez tę sukę - powiedział. - To razem już prawie tuzin nas, których upokorzyła, a ja ze swej strony zamierzam doprowadzić do tego, że za to zapłaci. Tłum już się przerzedził. Devellyn spojrzał na Tenby'ego z góry. - Och? - odezwał się. - A jak zamierzasz tego dokonać? Usta Tenby'ego wygięły się w kwaśnym uśmiechu. - Niektórzy z nas zebrali się, i posłaliśmy detektywa za naszym Czarnym Aniołem - odparł. - A kiedy ją złapie, przyprowadzi ją do nas. Devcllyn mruknął z pogardą: - Będzie musiał prześcignąć mnie. Uśmiech Tenby'ego stężał. - Niemniej, staruszku, przyślij mi opis tego, co ci ukradziono - zaproponował. - Nasi ludzie mają powiązania… Właściciele lombardów, paserzy i tacy tam. Nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Devellyn rozważył to. - Być może tak zrobię - powiedział. Alasdair szturchnięciem zepchnął sobie Tenby'ego z drogi. - Odważnie z twojej strony, Dev, że pokazałeś się tak szybko - zauważył, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Nigdy nie widziałem, żebyś wypełzał z łóżka o tej godzinie. Devellyn łypnął na niego groźnie. - Na Boga, nikt nie nazwie mnie tchórzem, Alasdairze - odparował. - I nawet nie zobaczyłem łóżka. Jestem zbyt wściekły, żeby spać. Alasdair pociągnął go w stronę pokoju kawowego. - Chodź, Dev - powiedział. - Powinieneś teraz spłukać gardło filiżanką pomyj. A kiedy już to zrobisz, możesz mnie wyzwać na pojedynek, jeżeli nadal masz chęć mnie zastrzelić. - Wierz mi lub nie, Alasdairze, ale jesteś teraz najmniejszym z moich zmartwień - odparł Devellyn. Usiedli w niemal pustym pokoju kawowym, i Alasdair wysłał kelnera w podskokach. - No dobrze, Dev - powiedział, odwracając się znów do swego przyjaciela. - Co się stało? Devellyn popatrzył na niego w milczącym zdumieniu. - Co się stało? - wymamrotał wreszcie. - Ty jeszcze pytasz? Alasdair zmrużył oczy. - Cóż, wczorajszej nocy wyglądałeś po prostu na rozwścieczonego, kiedy cię rozwiązaliśmy - powiedział. - Ale teraz wyglądasz… Sam nie wiem. - Zniesmaczony? - podpowiedział Devellyn. - To dlatego, że taki jestem. Ale jestem trzeźwy, to się zgadza. - I…? Devellyn zaczął ze zniecierpliwieniem stukać palcem w stół. - I teraz zdaję sobie sprawę, co straciłem - powiedział wreszcie. - Co więcej, nie jest to sprawa do publicznego roztrząsania, Alasdairze, albo przysięgam na Boga, że rozetnę cię od szyi po klejnoty zardzewiałym nożykiem do papieru. Alasdair energicznie skinął głową. - Nie ośmieliłbym się o tym wspomnieć, staruszku. Devellyn wciąż stukał palcem w stół, teraz szybciej. - Czarny Anioł zabrał mi zegarek, tabakierkę i każdy grosz z kieszeni - powiedział ponuro. - Ale zabrała coś znacznie cenniejszego niż to, Alasdairze. Coś nie do zastąpienia. Oczy Alasdaira rozszerzyły się. - Dobry Boże, co? Devellyn poczuł się jak głupiec. - Miniaturę Gregory'ego - przyznał wreszcie. - I… cóż, i pukiel jego włosów. Widzisz, nosiłem ją czasami w kieszeni. Czasami! Też coś. Przez cały czas. W każdej przeklętej sekundzie mojego życia. Tak samo jak noszę winę, która się z tym wiąże. Alasdair spojrzał na niego dziwnie. - Dlaczego, Dev? Devellyn natychmiast przeszedł do defensywy. - Niech to diabli, nie wiem dlaczego. Po prostu czasami nosiłem, to wszystko. Alasdair wzruszył ramionami. - Cóż - powiedział pragmatycznie. - Facet nie potrzebuje powodów. Najzupełniej naturalna rzecz, w końcu to twój zmarły brat i w ogóle. - To była jego jedyna podobizna, jaką miałem - Devellyn warknął do obrusa. - A teraz ta suka Czarny Anioł ją ma. I po co, pytam się? Po co? Dlaczego w ogóle miałaby chcieć coś takiego? Na co jej to może być przydatne? Alasdair wzruszył ramionami. Podano kawę. - Strasznie mi przykro, Dev - powiedział znowu, przesuwając jedną z filiżanek w stronę Devellyna. - Ale ona w tym tkwi od miesięcy i nikt nie wie, kim albo czym ona jest. Nikt nie potrafi jej złapać. Markiz łypnął na swego przyjaciela znad filiżanki parującej kawy. - Och, tak sądzisz, hę? Dwa dni po brawurowym spotkaniu Sidonie z markizem Devellynem spotkał się z nią Jean-Claude. To zawsze działo się po wcześniejszym umówieniu, zmieniali pory i miejsca. Często Sidonie zatajała swoją obecność, ale dzisiaj spotykali się w British Museum, bardzo blisko jej domu. Było to miejsce dostatecznie niewinne, by ich tam widziano, i raczej niezbyt uczęszczane przez dżentelmenów tego pokroju, jaki brał na cel Czarny Anioł. Zajęli stolik przy oknie w mato używanym rogu czytelni i obłożyli obie strony książkami, których nie zamierzali otwierać. Podczas gdy Sidonie zerkała jednym okiem na korytarz między regalami, żeby upewnić się, iż nikt nie nadchodzi, asystent jej brata wsunął sobie na prawe oko jubilerską lupę i zaczął pracowicie badać szafirową szpilę lorda Francisa. - Ach, madame Saint-Godard! - wyszeptał Jean-Claude. - To bardzo piękna rzecz, o tak. Nawet lepsza niż diamentowa szpila, którą pani przyniosła w zeszłym miesiącu! W Paryżu uzyskałaby niezłą cenę na… na… jak się mówi au marche noir? - Na czarnym rynku. Jean-Claude uśmiechnął się. - Oui, na czarnym rynku - powtórzył. - Zegarek, wezmę też. I tabakierka! To bardzo znakomita rzecz, o tak. Sidonie spojrzała na tabakierkę lorda Francisa na stoliku. - Obawiam się, Jean-Claude, że to tylko srebro - odparła. Wzruszył ramionami galijskim zwyczajem. - Oui, ale wewnątrz złocona - powiedział. - I grawerunek! Tres elegant. - Tak, cóż, zdobądź za nią ile możesz - poinstruowała go Sidonie. - Pokojówka lorda Francisa rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. - Dla madame zrobię, co w mojej mocy - zapewnił ją. - Ładunek do Calais będzie en route za dwa dni. Sidonie poczuła, jak nagle ogarnia ją przerażenie. - Jean-Claude, pamiętaj, że nie możesz angażować w to George'a - nalegała, nie po raz pierwszy. - Jeżeli zostaniemy przyłapani na paserstwie, jego nazwisko nie może paść. Jean-Claude stracił nieco rumieńca. - Mais non, madame! - powiedział, wysuwając szkło z oka. - Monsieur Kemble, on obciąłby mi chyba klejnoty, nieprawdaż? A potem mnie nimi udławił. Sidonie skrzywiła się na tę obrazową, choć nie pozbawioną podstaw, sugestię. - A teraz co tu jeszcze mamy, hę? - Spojrzał na stolik z pewną pożądliwością. Sidonie pomyślała o tabakierce z litego złota, którą miała w torebce, i zadecydowała, że nie powinna tego robić. Popatrzyła na Jean-Claude'a i pokręciła głową. - Nie, reszty nie mogę ci dać - odparła. - To zbyt ryzykowne. Na twarzy młodego mężczyzny pojawił się wyraz urazy. - O co chodzi? - zapytał. - Madame nie ufa Jean-Claude'owi? Robimy razem interes przez cały ten rok, a teraz madame mówi… Przerwała mu, kładąc dłoń na jego dłoni. - Ufam ci, Jean-Claude - powiedziała. - Ale także cię polubiłam. Po prostu zbyt niebezpiecznie byłoby sprzedawać te inne rzeczy, nawet w Paryżu. Są bardzo piękne, tak. Ale zbyt łatwe do zidentyfikowania. I należą do niebezpiecznego mężczyzny. Gdybyś został przyłapany, niemal na pewno zostałbyś powieszony, a tego nigdy bym sobie nie wybaczyła. Przez chwilę zmagał się sam ze sobą. - Tres bien - powiedział wreszcie. - Ale proszę tylko pozwolić Jean-Claude'owi zerknąć, oui? Chciałbym zobaczyć te bardzo piękne rzeczy, których nie mogę mieć. Sidonie roztropnie rozejrzała się po pustej sali, po czym wyciągnęła z torebki pierwszy przedmiot, zawinięty w zwykłą, białą chusteczkę do nosa. Jean-Claude rozpakował najpierw tabakierkę, zerknął na wieczko i pobladł. - Oui, madame, myślę, że to może pani zatrzymać - mruknął, szybko zawijając je ponownie. - Rozpoznaję aż nazbyt dobrze te małe inicjały, nie wspominając już o herbie. Inicjały to litery A-E-C-H wyryte głęboko w złocie drobnym, staroświeckim pismem. Sidonie zastanawiała się, co one oznaczały, i już otworzyła usta, żeby zapytać o to Jean- Claude'a. Potem, przy kolejnym oddechu, zganiła sama siebie za to zainteresowanie i wsunęła pudełeczko z powrotem do torebki. Devellyn to było wszystko, co musiała wiedzieć. Jego imię nie powinno mieć dla niej znaczenia. - Co jeszcze madame tam ma? - zapytał Jean-Claude. Sidonie wzruszyła ramionami. - Jeszcze jeden złoty zegarek - odparła, po czym się zawahała. Ciekawość jednak wzięła górę i Sidonie znowu sięgnęła do torebki, wyjmując zamiast zegarka mniejsze zawiniątko. - 1 to - powiedziała, przesuwając przedmiot po stole. Jean-Claude uniósł brew. - Qu 'est-ce ąue c'est? - Nie mam pojęcia - przyznała. - To coś jak bardzo cienkie puzderko na pigułki albo jakiś kwadratowy medalion. Widzę maleńkie zawiasy, ale nie mogę otworzyć. - Bardzo interesujące - powiedział Jean-Claude, odwijając tkaninę. - Ach! To bardzo unikatowy przedmiot, madame. - Naprawdę? - zapytała Sidonie. - Madame patrzy, ja pokażę. - Jean-Claude wyciągnął maleńki przyrząd z kieszeni płaszcza i bardzo delikatnie wsunął go między krawędzie tajemniczej błyskotki. Otworzyła się niczym mała złota książeczka. - Zatrzask się zaciął - mruknął, odwracając przedmiot tak, żeby mogła go obejrzeć. - Maleńki skarb, n'est-ce pas? Zaskoczona Sidonie skinęła głową. Przedmiot rzeczywiście był czymś w rodzaju dużego medalionu. Po jednej stronie widniał oprawiony w złoto miniaturowy portret młodego mężczyzny w wysokim kołnierzyku i wyszukanym krawacie z czasów regencji. Po drugiej stronie, pod maleńką taflą szkła, znajdował się pukiel ciemnych włosów. - Ma fol! - wyszeptał Jean-Claude, wyraźnie zaintrygowany. - Znakomite! To pochodzi od Diabła z Duke Street? Sidonie wciąż próbowała się w tym połapać. - Tak - powiedziała wreszcie. - Od Devellyna. - Przyjrzała się bliżej przystojnemu młodemu mężczyźnie na portrecie. - Co sądzisz o tym człowieku? Jean-Claude zrobił bardzo francuską minę i zrobił wyrazisty gest dłonią. - To jego kochanek - powiedział. - Któż inny? Wziąwszy pod uwagę swoje niedawne doświadczenia z Devellynem, Sidonie nie za bardzo mogła w to uwierzyć. - Albo może jego ojciec? - spekulowała. Ale wiedziała od razu, że się myli. Portret był zbyt współczesny. Jean-Claude machnął ręką z lekceważeniem. - Diabeł, on nie darzy sympatią żadnych swoich krewnych - powiedział beztrosko. - Każdy powie, że to prawda. A więc ten śliczny chłopiec to na pewno kochanek, nieprawdaż? - Nie. - Sidonie zmarszczyła czoło. - Nie, nie wydaje mi się. Jean-Claude wzruszył ramionami i zatrzasnął miniaturę. - Mogę to przetopić - zaproponował, starannie zawijając na powrót tkaninę. - Tylko złoto ma wartość, gdyż ten mały portret zbyt łatwo rozpoznać i nie można go pokazać bez ściągania kłopotów. Sidonie zabrała zawiniątko z powrotem. - Nie, nie mogę tego zrobić. Jean-Claude rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie. - To bardzo niebezpieczne, madame, trzymać taką rzecz. Sidonie spróbowała się uśmiechnąć. - Wiem - powiedziała. - Pozwól, że nad tym pomyślę. Będę ostrożna. Interesy zostały zakończone i Sidonie wstała. - Teraz idź, nim George zacznie się zastanawiać, co się z tobą stało. Będę miała więcej drobiazgów za jakieś dwa tygodnie. Oczy Jean-Claude'a rozszerzyły się. - Ach, prawie zapomniałem, prawda? - powiedział, sięgając do kieszeni. - Za dostawę z zeszłego miesiąca. - Wcisnął jej w dłoń zwitek banknotów. - Och, dziękuję ci, Jean-Claude. - Sidonie z wdzięcznością ścisnęła pieniądze. Obserwował ją z lekkim rozbawieniem. - Jakich to zbożnych dzieł dokona z tym pani przyjaciółka l'ange, jestem ciekaw? Sidonie uśmiechnęła się i włożyła banknoty do torebki razem z błyskotkami lorda Devellyna. - Przekaże hojną sumę pokojówce lorda Francisa - odparła. - To, co zostanie, Anioł najpewniej dostarczy lady Kirton z Towarzystwa Nazaretańskiego. Jean-Claude wyciągnął rękę. - A zatem życzę jej powodzenia - powiedział, udając, że nie wie doskonale, kto dokonuje tych kradzieży. Sidonie ujęła jego dłoń i ścisnęła ją. - Przesyła ci swoje podziękowania. Jean-Claude mocniej zacisnął dłoń na jej palcach i nachylił się bardzo blisko. - Merci, madame, ale też przekażę jej słówko ostrzeżenia? - wyszeptał, a jego głos stał się nagle śmiertelnie poważny. - To co robi jest dobre, ale markiz Devellyn to nie jest ktoś, kogo można lekceważyć. Madame powie jej to, oui? Ona musi wybierać sobie ofiary z większą ostrożnością. Sidonie z trudem przełknęła ślinę i spojrzała Jean-Claude'owi prosto w oczy. - Być może popełniła błąd - przyznała. - Ostrzegę ją. - Oui, madame, koniecznie. Sidonie uśmiechnęła się kwaśno. - Zaufaj mi, Jean-Claude, ona zadba o to, by nigdy więcej nie zobaczyć lorda Devellyna. Potem, z chłodnym uśmiechem i eleganckim ukłonem, młody mężczyzna ucałował jej dłoń i ruszył w swoją stronę. Sidonie patrzyła za odchodzącym Jean-Claude'em i lekki dreszczyk zaniepokojenia przebiegł jej po plecach. Zmusiła się do odczekania dziesięciu minut, po czym pozbierała myśli i pospiesznie wyszła za nim. Dzięki Bogu, mieszkała tuż obok, gdyż za dziesięć minut panna Hannaday miała przybyć na Bedford Place na swoją lekcję. Dzisiaj Sidonie i panna Hannaday miały powtórzyć porządek hierarchii wśród arystokracji, a potem nauczyć się, jak przygotowywać plan usadowienia gości podczas oficjalnego obiadu. Takie lekcje były dla nich obu dobrym rozwiązaniem, gdyż Sidonie potrzebowała pieniędzy, a biedna panna Hannaday powinna przyswoić sobie wszelkie towarzyskie niuanse, jeżeli miała zamiar poślubić lorda Bodleya. Dla Sidonie takie towarzyskie umiejętności były niemal drugą naturą. Jej matka była jedną z najrzadszych istot: piękną, dobrze wychowaną kurtyzaną z nieskazitelnym pochodzeniem i naturalnym wdziękiem. Dziadkowie Sidonie należeli do pomniejszej arystokracji w ciężkich czasach rewolucji francuskiej. Wychowywali swą jedyną córkę w dystyngowanym ubóstwie, wykształcili ją w szkole klasztornej i wysłali na drugą stronę Kanału w nadziei, że jej wdzięk i uroda przyciągną uwagę jakiegoś zamożnego Anglika. Plan zadziałał, przynajmniej po części. Claire Bauchet przyciągnęła uwagę księcia Gravenela, brzuchatego mężczyzny w średnim wieku, którego córce udzielała lekcji francuskiego. Gravenel nie był jednak księciem z bajki, a ich związek daleki był od marzeń. Wpędził młodą nauczycielkę francuskiego w ciążę, po czym stał z założonymi rękoma, kiedy jego żona wyrzuciła ją na ulicę. Wtedy, i tylko wtedy, Gravenel złożył Claire propozycję. Mogła zostać jego kochanką. Albo mogła głodować. Wybór należał tylko do niej. Claire nie należała do kobiet, które by głodowały. Jako kochanka zamożnego Gravenela, Claire Bauchet w końcu stała się sławna dzięki swoim bogatym przyjęciom i eleganckim spotkaniom przy obiedzie. Zaczęła rozkoszować się swoją władzą i zawracała w głowie mężczyznom młodszym i znaczniejszym niż jej protektor. Wielu najbardziej wpływowych angielskich arystokratów jadało przy stole madame Bauchet, wśród nich sam książę regent. Ale angielskie arystokratki to zupełnie inna sprawa. Damy z towarzystwa "nie znały" kobiet takich jak Claire, pomimo tego, że ona i jej dwoje dzieci mieszkali przy ekskluzywnej Clarges Street w Mayfair, o niecały rzut kamieniem od kochanki księcia Clarence i ich licznego potomstwa. Sidonie i George'a trudno było nazwać licznym potomstwem, ale i tak przyciągali mnóstwo natarczywych spojrzeń i szeptów. Sidonie była jeszcze prawie brzdącem, kiedy George wreszcie wziął ją na bok i wytłumaczył, jak ten świat jest urządzony i dlaczego ich ojciec z nimi nie mieszka. Dla Sidonie był to prawdziwy kres niewinności. Z pewnością nie pragnęła kresu niewinności dla panny Hannaday, ale przy diable takim jak Bodley taki właśnie los czekał to biedne dziecko. Być może należało coś zrobić? Coś bardziej drastycznego, niż tylko znaleźć ukochanemu sprzedawcy panny Hannaday posadę? Pogrążona w takich rozmyślaniach Sidonie pospiesznie skręciła w Bedford Place, ledwie patrząc, dokąd idzie. Jak zwykle, dwa czy trzy powozy stały zaparkowane na ulicy. Niemądrze nie zwróciła na nie uwagi, nawet na najbliższy, który stał dokładnie naprzeciwko jej domu. Właściwie prawie biegła, kiedy go mijała. Nagle coś ciemnego i ciężkiego palnęło ją w czoło. Sidonie zwaliła się na chodnik niczym worek zaprawy, dosłownie widząc gwiazdy przed oczyma. Następną rzeczą, jaka do niej dotarła, było to, że ktoś klęka obok niej i próbuje pomóc jej wstać. - Dobry Boże, nie widziałem pani! - zawołał mężczyzna, wsuwając rękę pod jej ramiona. - Czy jest pani ranna? Może pani wstać? Gwiazdy wreszcie znikły i Sidonie ostrożnie usiadła, dotknęła czoła i jęknęła. Z wolna docierał do niej dotyk chodnika pod jej biodrami, zimnego i nieco wilgotnego, i ciepły zapach wody kolońskiej z góry. - Co… Co się stało? - zdołała zapytać, kiedy mężczyzna niemal bez wysiłku postawił ją na nogi. - Tak mi przykro - powiedział ów osobnik. - Sądzę, że uderzyłem panią w głowę drzwiami powozu. Sidonie próbowała skupić się na jego twarzy. - Pan mnie uderzył? - Panienko, nie widziałem pani - zaprotestował. - Wybiegła pani nie wiadomo skąd. Czy nie widziała pani, jak mój powóz podjechał do krawężnika? - Nie, ja… ja nie zdawałam sobie sprawy… Sidonie usłyszała za sobą, jak jego stangret zeskakuje z kozła. - Czy pani jest cała, milordzie? - Tylko przykry guz, Wittle - uspokoił go mężczyzna. - Idź powiedzieć Fentonowi, żeby zawinął trochę lodu. Ja zaniosę panią do środka. Nadal oszołomiona Sidonie pozwoliła mężczyźnie prawie podłożyć rękę pod swoje kolana, nim go odepchnęła. - Nic mi nie jest, sir - powiedziała, przyciskając jedną ręką pulsującego guza. - Doprawdy, nic. - Doprawdy, nic? - powtórzył sceptycznie. - A więc proszę mi powiedzieć, panienko, ile palców trzymam w górze? Z czystej przekory Sidonie zmusiła wzrok do skupienia się, a żeby to zrobić, musiała spojrzeć wysoko, bardzo wysoko. Zaś wtedy z pewnością to nie palce mężczyzny przykuły jej uwagę. Zamiast tego poczuła się tak, jak gdyby coś podcięło jej niespodziewanie nogi, i zatoczyła się znowu na chodnik, kiedy lord Devellyn ją pochwycił. Tym razem wziął ją na ręce, jakby nic nie ważyła, i skierował się do drzwi swojego domu. - Tak właśnie myślałem - mruknął, z wdziękiem szeleszcząc jej spódnicami w drzwiach. - Honeywell, zamknij drzwi i zaciągnij zasłony. Jak sądzę, ma lekki wstrząs mózgu. Sidonie została usadowiona na aksamitnej otomanie w ciemnym, bogato zdobionym salonie, i od razu spróbowała wstać. Naprawdę nie chciała, by lord Dtwellyn jej dotykał. Ale mężczyzna położył na jej ramieniu silną, ciepłą dłoń. - Doprawdy, panienko, muszę nalegać - powiedział, przyklękając, jak gdyby chciał jej się lepiej przyjrzeć. - Fenton! - zawołał przez ramię. - Fenton! Czy w tej części miasta jest jakiś lekarz? Niejasno uświadamiała sobie, że w domu panowało jakieś poruszenie, służący spieszyli tam i z powrotem niosąc najróżniejsze skrzynie i pudła. Każdy z nich przystawał, żeby na nią popatrzeć. Sidonie zepchnęła ciepłą, ciężką dłoń Dewellyna ze swojego ramienia. - Dziękuję panu - powiedziała. - Muszę iść. Na… drugą stronę ulicy. - Na drugą stronę ulicy? - Do mojego domu. Mam spotkanie. Sidonie zaczynała popadać w rozpacz. W swym osłabionym, zamroczonym stanie bliska była tego, by zatopić się w ciepłym, aż nazbyt dobrze znanym zapachu wody kolońskiej markiza. Spędziła już zbyt wiele czasu w towarzystwie Devellyna. Co gorsza, teraz leżała na jego otomanie, z torebką pękającą w szwach od jego osobistych drobiazgów. Dzięki Bogu, że nie straciła przytomności, bo inaczej on zapewne przeszukałby jej torebkę, żeby ją jakoś zidentyfikować. Devellyn wciąż wpatrywał się w jej twarz, jak gdyby czegoś szukając. Sidonie przeżyła moment grozy. Dobry Boże, z pewnością jej nie rozpoznał? - Czy jest ktoś, po kogo powinniśmy posłać, panienko? - zapytał wreszcie. - Pani… mąż? Pani ojciec? Jej ojciec? Sidonie omal nie roześmiała się na wzmiankę o nim. - Jestem owdowiała - powiedziała tak cierpko, jak tylko zdołała. - A teraz, jeżeli pan pozwoli, chciałabym wstać. Nagle owinęło się wokół niej ramię w ciemnym rękawie. - Lód, wasza lordowska mość - powiedział służący. - Czy zaleca się wodę amoniakalną? A może pani ma flakonik soli trzeźwiących w torebce? - Nie! - Sidonie przycisnęła torebkę do piersi, odepchnęła Devellyna i zerwała się na równe nogi. - To znaczy, naprawdę czuję się całkiem dobrze. Dziękuję panu. Chciałabym teraz iść. Tym razem markiz rzeczywiście odsunął się. - Bardzo proszę - powiedział spokojnie. - Odprowadzę panią bezpiecznie na drugą stronę ulicy. - Potrafię sama przejść przez ulicę, dziękuję panu. W jego głosie dał się wyczuć złowróżbny chłód. - A zatem bardzo proszę - powiedział. - Ale pozwoli pani, że się przedstawię, nim pani wyjdzie. Jestem… - Wiem, kim pan jest - ucięła Sidonie. - Dziękuję panu. Muszę iść. Devellyn przesunął się, bardzo dyskretnie zastępując jej drogę. Dobry Boże, ależ był wielki. Nawet większy niż pamiętała, i niech to licho, diabelnie… nie, rozpustnie przystojny. Jego szczęka mogłaby być wyrzeźbiona z kamienia, jego usta były grzesznie soczyste, a jego lekko skrzywiony nos tylko przyczyniał się do nadania mu piekielnie niebezpiecznego wyglądu. Dobry Boże, życie było niesprawiedliwe! Grzesznie soczyste wargi naprężyły się teraz. - A czy ja poznam pani nazwisko, madame? - Lord Devellyn zapytał nieznośnie uprzejmym tonem. - Chciałbym mieć przyjemność dowiedzieć się, do kogo mam zaadresować mój list z przeprosinami. - Już pan przeprosił, wasza lordowska mość - powiedziała Sidonie. - Jestem madame Saint-Godard. Numer czternasty. Żaden list nie jest konieczny. - Jest pani Francuzką. - To nie było pytanie. - Ale ma pani tylko nikły akcent. - Tak - odparła zwięźle. - A teraz życzę panu dobrego dnia. Sidonie zdołała jakoś pozbierać się w sobie i umknąć. Na zewnątrz rzeczywiście światło było zbyt jasne. Zacisnęła powieki, chroniąc oczy przed słońcem, i natychmiast poczuła, że ktoś chwytają za łokieć. Okręciła się, gotowa spoliczkować lorda Devellyna za jego natarczywość, ale jej dłoń w mgnieniu oka zastygła. - Madame Saint-Godard? - Spojrzenie panny Hannaday spoczęto badawczo na jej twarzy. - Czy wszystko z panią dobrze? Wie pani, to nie jest pani strona ulicy. Sidonie doznała dziwnego poczucia rozczarowania. - W rzeczy samej, nie moja - odparła, ujmując ramię dziewczyny, żeby się przytrzymać. - Czy pomoże mi pani przejść, panno Hannaday? Niestety miałam mały wypadek. Służąca panny Hannaday poszła za nimi. Julia spotkała je na progu, i jej twarz natychmiast pobladła. - Och, Boże, co się stało? - jęknęła. - Obie wyglądacie, jakbyście brały udział w ulicznej bijatyce. Dopiero wtedy Sidonie naprawdę spojrzała na pannę Hannaday. Z profilu nie dało się tego zauważyć, ale teraz zobaczyła, że twarz dziewczyny jest lekko posiniaczona poniżej lewej skroni. Spontanicznie wyciągnęła rękę, by jej dotknąć, a dziewczyna skuliła się. - Drzwi - powiedziała. - Ja… ja wpadłam na drzwi. Sidonie od razu wiedziała, że to kłamstwo. - Cóż za niezwykły zbieg okoliczności - mruknęła. - Ja również. Devellyn patrzył z okna w salonie, jak jego śliczna nowa sąsiadka ostrożnie przechodzi przez ulicę. Teraz wydawała się najzupełniej chętna - nie, wręcz gorliwa - by wesprzeć się na ramieniu swojej młodej przyjaciółki. Niemal tak samo gorliwa, jak przy odrzucaniu ramienia Devellyna. Wiedziała, kim on jest. Ale każdy jej gest świadczył wyraźnie, że nie życzyła sobie go znać. Devellyn obserwował ją teraz, szeleszczącą na progu swego domu spódnicami sukni o barwie ciemnego ametystu. Zupełnie nie wiedział, co o niej myśleć. Z pewnością była śliczna, z ciepłą, oliwkową cerą i niezwykłymi oczyma; ciepłymi, dużymi oczyma o barwie drogocennego koniaku. Jej włosy wyglądały na długie i bujne, i - zupełnie jak jego dusza - tylko o ton jaśniejsze od smolistej czerni. Madame Saint-Godard emanowała kontynentalnym wyrafinowaniem i pomimo swoich obrażeń poruszała się z królewską gracją. Należała też do tych nielicznych kobiet, które sprawiają wrażenie wysokich, chociaż tak naprawdę wcale takie nie są. Jej przeciętny wzrost stal się wyraźny w porównaniu z wielkością drzwi wejściowych jej własnego domu i ze wzrostem jej towarzyszki, niskiej, mile zaokrąglonej damy, która otworzyła drzwi, by powitać madame i jej przyjaciółkę. Lecz nagle drzwi wejściowe zamknęły się i kobiety zniknęły mu z oczu. Cóż, tak to bywa, czyż nie? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zobaczą się już nigdy więcej. Pomijając jego tymczasowe lokum, on i jego nowa sąsiadka poruszali się w zdecydowanie różnych towarzyskich sferach. Co więcej, jego grzeszna reputacja z pewnością go poprzedzała. Odkąd kupił ten dom, trzymał w nim ponad tuzin kochanek, większość z nich wyprowadzała się ze łzami w oczach, wśród gradu potłuczonej porcelany albo w trakcie pijackiej burdy. Camelia zdołała mniej więcej wpisać się we wszystkie trzy. Nie, to mało prawdopodobne, by dobrzy obywatele z Bedford Place, ze swoją burżuazyjną wrażliwością, pragnęli nawiązywać liczne kontakty z Diabłem z Duke Street. Dzięki za to Bogu. Niestety, to dawało jednak niemal stuprocentową pewność, że niejaka madame Saint- Godard nie będzie wygrzewać jego pościeli nigdzie po tej stronie piekła - co do tego nie miał wątpliwości. A jednak bardzo by chciał zaciągnąć ją do łóżka, jak sobie uświadomił. Coś w jej błyszczących oczach rozgrzewało w nim krew. Ale sypianie z taką kobietą wymagałoby mnóstwa starań. Wymagałoby od niego, by stal się miły i prezentował się przyzwoicie. Być może nawet, by się do niej zalecał. Devellyn nie zalecał się do kobiet. On im płacił. - Milordzie? - Głos Honeywella przedarł się do jego świadomości, i Devellyn zdał sobie sprawę, że ciągle wpatruje się w drzwi madame Saint-Godard. - Milordzie, czy będzie pan wychodził dziś wieczorem? Wittle chciałby wiedzieć, co ma zrobić z powozem. Devellyn poczuł się dziwnie zakłopotany, niczym uczniak przyłapany na obmacywaniu jednej z pokojówek. - Powiedz mu tylko, żeby go zabrał do stajni - powiedział burkliwie. - Jeżeli wyjdę, to pójdę piechotą. Pod numerem czternastym przy Bedford Place Julia uśmiechnęła się promiennie do służącej panny Hannaday i wyraźnie zastanawiała się, co się przydarzyło głowie Sidonie. - Pani Tuttle wyciąga placek z pieca - powiedziała. - Proszę zejść na dół i poczęstować się kawałkiem ciasta. Służąca spojrzała wyczekująco na swoją panią, a panna Hannaday skinęła głową. W okamgnieniu służącej już nie było. Julia pospiesznie zaprowadziła obie panie do bawialni. - Przyda ci się trochę lodu - powiedziała rzeczowym tonem. - A pannie Hannaday herbata. - Tak, dziękuję ci - zgodziła się Sidonie. Julia ukradkowo zerknęła na nią i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Sidonie ujęła pannę Hannaday za ramię i poprowadziła ją w stronę stolika przy oknie od frontu. - Moja droga - odezwała się, kiedy usiadły. - Pozwól, że powiem bez ogródek. Ani na moment nie uwierzyłam, że uderzyłaś się o drzwi. Panna Hannaday wydała cichy odgłos: krótki, stłumiony szloch. Sidonie popatrzyła w okno i w dół na ulicę, na powóz lorda Devellyna, który odjeżdżał. - Czy to zrobił twój ojciec, Amy? - spytała. - Znowu się z nim pokłóciłaś? - Nie! - Panna Hannaday pokręciła głową, wprawiając w ruch złote loczki. - Och, nie, naprawdę, madame! Nie powinna pani tak myśleć! Sidonie odwróciła się, by na nią spojrzeć. - Tego ciosu nie zadała żadna kobieta, tego jestem pewna. Panna Hannaday odwróciła wzrok. Sidonie położyła dłoń na ramieniu dziewczyny. - Czy to był lord Bodley, Arny? - zapytała. - Czy to on? Chcę, żebyś mi powiedziała. Panna Hannaday przygryzła wargę. - Posprzeczaliśmy się - odpowiedziała wreszcie. - On jest ostatnio zawsze dość niemiły. Zmęczyło mnie to i powiedziałam mu, że jeżeli porozmawia najpierw z papą, to ja z przyjemnością odwołam zaręczyny i zwolnię go z jego zobowiązania. Sidonie rozdziawiła usta. - I za to cię uderzył? Szloch rozległ się znowu. - Myślę, że wyobraził sobie, iż chciałam go obwinić - wyszeptała. - A więc mu powiedziałam… Powiedziałam mu, że tak naprawdę darzę kogoś uczuciem i że właściwie to wolałabym wyjść za mąż za kogoś innego. I to wtedy… wtedy… - Łza pociekła z kącika oka dziewczyny. - Widzi pani, on potrzebuje pieniędzy papy - mówiła dalej chłodnym i matowym tonem. - On nie udaje już dłużej, że darzy mnie uczuciem. Sidonie pogłaskała wierzchem dłoni policzek panny Hannaday. - Co powiedział twój ojciec? Czyżby nie usłyszał kłótni? - Bodley powiedział papie, że byłam bezczelna - odparła, a łzy popłynęły teraz strumieniem. - I z początku siniec nie był widoczny. Aa… aa… ale papa tak rozpaczliwie pragnie tytułu dla rodziny, że nie sądzę, by się przejął, kiedy go zobaczy. Bądź co bądź, on wie, że kocham Charlesa, ale z pełnym przekonaniem chce, żebym miała złamane serce. Cóż przy tym znaczy siniec, madame Saint-Godard? - Bardzo mało - odpowiedziała Sidonie. Bolała ją głowa i miała nadzieję, że myśli jasno. Chwyciła dłoń panny Hannaday. - Amy, czy nadal pragniesz poślubić Charlesa Greera? Nawet jeżeli to oznacza życie w biedzie? Dziewczyna zapatrzyła się na ich złączone dłonie. - Byłam biedna nie tak dawno temu - odparła żałośnie. - Teraz, dzięki interesom papy w handlu herbatą, jesteśmy bogatsi, to prawda. Ale nikt z nas nie jest szczęśliwszy. A jednak Charles mówi, ze papa zwolni go bez referencji, i że nie będzie w stanie utrzymywać mnie tak, jak by chciał. Pod wpływem impulsu Sidonie chwyciła torebkę i wyjęła zwitek banknotów, które dał jej Jean-Claude. Odliczyła pięćdziesiąt funtów i wcisnęła je dziewczynie do ręki. - To pożyczka - poinformowała ją, zaciskając palce dziewczyny na pieniądzach. - Weź to, Amy. Ukryj to. I powiedz, czy możesz przekazać wiadomość Charlesowi? Panna Hannaday skinęła głową, z oczyma rozszerzonymi i pełnymi łez. - Dobrze - powiedziała Sidonie. - Powiedz mu, żeby spotkał się ze mną dziś w nocy na Russell Squ-are. Chcę z nim pomówić. Czy on zna pomnik lorda Bedforda, który tam stoi? - Tak - szepnęła dziewczyna. - Tak, musi znać. - Powiedz mu, żeby czekał tam o północy, albo może o wpół do pierwszej - mówiła Sidonie. - Muszę towarzyszyć pannie Arbuckle na wieczór muzyczny, ale przyjdę tam najszybciej, jak to będzie możliwe. Powiedz mu to, dobrze? Dziewczyna przytaknęła skwapliwie. - Tak, powiem mu. Sidonie popatrzyła jej w oczy. - I Amy, jeżeli masz jakąś biżuterię, którą zechcesz sprzedać, żeby mieć gotówkę, przynieś ją do mnie. Mogę uzyskać dla ciebie dobrą cenę, a ty i Charles będziecie potrzebować każdego pensa. Nadzieja zaczynała rozpromieniać twarz panny Hannaday. W tej chwili wróciła Julia, za którą szła jedyna w tym domu służąca, Meg, która niosła tacę z herbatą. - Julio, obawiam się, że głowa boli mnie bardziej, niż bym sobie tego życzyła - powiedziała Sidonie, wstając od stolika. - Poprosiłam pannę Hannaday, żeby wybaczyła mi odwołanie naszej lekcji i wróciła jutro. Panna Hannaday już zbierała swoje rzeczy. Julia wręczyła Sidonie zawiniątko z lodem, a potem odprowadziła gościa. Szybko powróciła, wciąż z podejrzliwym wyrazem twarzy. - No dobrze, miejmy to za sobą - nakazała. - I umieść ten lód tam, gdzie jego miejsce, bardzo proszę. Sidonie położyła się na plecach na sofie i przyłożyła sobie lód do czoła. - Och, Julio, miałam niesłychanego pecha - powiedziała słabym głosem. - Weszłam prosto na drzwi powozu lorda Devellyna. - Och, Boże drogi. - Julia gwałtownie usiadła. -Rozpoznał cię? Sidonie odwróciła głowę. - Nie mów głupstw. "Pod Kotwicą" było prawie ciemno, a ja byłam wymalowana i oklejona tak, że ledwie żyłam. Ale Julia wyglądała na wstrząśniętą. - Nie da się go teraz unikać, Sidonie. - To dziwne, że odwiedza dom w biały dzień - przyznała. - Ale z pewnością nie wejdzie mu to w nawyk? Julia pokręciła głową. - Och, on tu nie jest z wizytą, moja droga - odparła. - On się wprowadza. Posłałam Meg, żeby zrobiła słodkie oczy do jednego z lokajów, kiedy zobaczyłam całe to poruszenie. Wygląda na to, że jego dom przy Duke Street jest w remoncie, a on pobędzie tu z miesiąc lub dłużej. - Miesiąc lub dłużej? Sidonie poczuła dziwny, niespodziewany przypływ emocji. To powinno być przerażenie. Strach. A przynajmniej lekki niepokój. Ale tak nie było, niech jej Bóg wybaczy. Zamiast tego powracał do niej dreszczyk emocji związanych z polowaniem. To pełne napięcia, ożywcze poczucie balansowania nad przepaścią. I coś jeszcze. Oczekiwanie? Ale czegóż mogła oczekiwać od markiza Devellyna? - Sidonie! - powiedziała Julia ostrzegawczym tonem. - Sidonie, cokolwiek sobie myślisz, dziewczyno, przestań w tej chwili! Rozdział 5 Madame Saint-Godard i potajemne spotkanie Tak się złożyło, że lord Devellyn nie wychodził tego wieczora. Zamiast tego pogrążył się w nudnym lenistwie: uczynił niemal niewiarygodny krok, pozostając w domu i sugerując, że mógłby zjeść kolację u siebie. Nie było zbyt sensownie zostawać, pomyślał, snując się po ciemnym, przesadnie udekorowanym salonie; salonie, który zawsze przywodził mu na myśl luksusowy burdel. Nie był szczególnie przywiązany do tego miejsca, nie uważał go też za specjalnie kojące. Zamiast tego kojarzył je z seksem, biesiadowaniem i bachanaliami. Z pewnością wszystko to wyborne rozrywki, ale nie są tym, czego mężczyzna pragnie, kiedy szuka wygody własnego domu. Jakaś część jego umysłu uświadamiała sobie, że ten dziwny nastrój, to niespokojne chodzenie w kółko i dumanie, które tak przemożnie opanowały go ostatnio, niewiele miało wspólnego z jego zwyczajnymi zmorami, chociaż te nawiedzały go dość często. I jeszcze mniej wspólnego miał z tym domem czy z tym, że opuściła go Camelia. Nie, to zaczęło się od kobiety w gospodzie. Od Czarnego Anioła o przeklętych oczach. Powiadano, że Czarny Anioł to ktoś w rodzaju mszczącego krzywdy Robin Hooda. Ale komu - komu poza być może sobą samym i Gregiem - markiz kiedykolwiek wyrządził krzywdę? Devellyn nie wyzywał mężczyzn na pojedynek z powodu błahych uraz ani nie doprowadzał do bankructwa młodych dandysów ot tak, dla sportu. Cóż, chyba że sami się o to prosili, a co śmielsi mieli w zwyczaju czynić. I choć jego reputacja była czarna jak noc, zdeptał tylko jedną niewinność - a patrząc wstecz, wcale nie był taki pewien, jak naprawdę niewinna ona była. W swoich doświadczeniach z kobietami do tej pory wywołał kilka skandali, to pewne. Nigdy jeszcze jednak nie spotkał kobiety, o którą warto walczyć; wcześnie się o tym przekonał. A jednak Czarny Anioł i tak wybrał go sobie za cel. I teraz nie chodziło już tak bardzo o fakt, że zrobiono z niego głupca. Nie. To, co naprawdę podsycało jego wściekłość, to fakt, jak prędko i jak całkowicie uległ wdziękom sprytnej dziwki za dwa pensy, takiej jak Ruby Black. Ale ona nie była dziwką, czyż nie? I mógł się założyć, że nie nazywała się także Ruby Black. Ruby. Niech ją diabli! Jak mężczyzna może jednocześnie nienawidzić i pragnąć takiej kreatury - i to w tej samej chwili? Devellyn zamknął oczy i wciągnął głęboko do płuc aromat brandy, rozmyślając nad tym. Dobry Boże, czuł się… czuł się ograbiony. O to chodziło, nieprawdaż? Wciąż czuł się ograbiony, bardzo dotkliwie, ale nie w sferze swojej materialnej własności. Z wyjątkiem portretu Grega nie dbał ani trochę o resztę. Nie, on czuł się ograbiony z tego, co obiecywały mu jej usta i jej oczy. Z jej ciała. Smaku jej warg na jego wargach. Jej ciepła pod nim. Tego, jak by się czuł, zatapiając się głęboko w niej. Tak, nawet teraz te myśli wciąż nie dawały mu spokoju i sprawiały ból. A to złościło go jeszcze bardziej. Dumając nad tym, Devellyn nalał sobie kolejny kieliszek brandy. A potem, co niezrozumiałe, zaniósł kieliszek do okna i odciągnął zasłony. Stał, wpatrując się w noc - a tak naprawdę w dom po drugiej stronie ulicy, numer czternaście. Właśnie wtedy wytworny powóz skręcił z Great Russell Street i zatrzymał się w pobliżu drzwi frontowych domu madame Saint-Godard. Sama dama wyszła na chodnik oświetlony gazowymi latarniami, w kapeluszu z piórami, zawadiacko przechylonym na bok, i w ciemnej, szerokiej pelerynie narzuconej na suknię, która wyglądała na bardzo elegancką. Do powozu towarzyszyło jej dwóch równie eleganckich lokajów. A więc madame wychodzi dziś wieczorem. Devellyn zastanawiał się, do kogo należał powóz. Być może do niej, ale w to wątpił. Niewielu mieszkańców Bedford Place mogło sobie pozwolić na tak wspaniały ekwipaż. Być może do krewnego? Ale madame Saint-Godard była Francuzką. Kochanek? Tak, to bardziej prawdopodobne. Mogła być wdową, ale nie należała do kobiet, które marniałyby pozostawione na uboczu. A to spostrzeżenie wzbudziło w nim kolejne pytanie. Właściwie co w niej takiego wciąż przyciągało go do okna? Coś mu nie dawało spokoju. Ale co? Co? Nagle doznał olśnienia. Przypominała mu Ruby Black. Pozwolił zasłonom opaść i zastanowił się nad tym przez chwilę. Nie, wcale nie były do siebie podobne. Włosy, głos, kształt jej twarzy: nic nie było takie same. Ruby była wyższa, gibka, bardziej lubieżna. Madame Saint-Godard była drobna i elegancka. Ale obie kobiety emanowały swego rodzaju wrodzoną zmysłowością - takiego rodzaju, która może doprowadzić mężczyznę do obłędu, jeżeli nie zachowa ostrożności. Jednak Devellyn dawno temu nauczył się, by nie pozwalać pożądaniu panować nad logiką; by nigdy nie pragnąć kobiety tak desperacko, żeby zrobić coś głupiego. Ale Ruby Black sprawiła, że złamał obie zasady, czyż nie? I to tak diabelnie łatwo. Nic dziwnego, że kolejna noc hulanki wzbudzała u niego tak nikły entuzjazm. Nagle podszedł do dzwonka i zadzwonił na lokaja. - Honeywell, jak nazywa się nasz nowy lokaj? - zapytał, kiedy pojawił się służący. - Ten, który nadzorował wypakowanie wozu dziś rano? - Polk, sir. Henry Polk. - Cóż, zauważyłem, że Henry Polk ma nosa do pań - powiedział Devellyn. - Czy możesz sprowadzić go tutaj, kiedy już nakrycia z obiadu zostaną uprzątnięte? Honeywell skłonił się lekko. - Oczywiście, milordzie - mruknął. - Czy nadal zamierza pan jeść w domu? Devellyn niespokojnie poruszył ramionami pod płaszczem. - Chyba tak, owszem. Był to jednak wybór, którego miał wkrótce żałować. Godzinę później był właśnie w połowie pierwszego kęsa wołowiny i dobrej butelki bordeaux, kiedy Honeywell wszedł do jadalni, wyglądając bardziej nerwowo, niż można by sobie tego życzyć od swojego lokaja. - Tak? - powiedział Devellyn, odstawiając kieliszek z głośnym brzękiem. - Milordzie, nadzwyczaj niezwykła rzecz… - Tak? - Devellyn powtórzył, składając serwetkę i odkładając ją na bok. Lokaj zrobił skrzywioną minę. - Obawiam się, że to… cóż, jej wysokość - wyszeptał. - Czy pan jej oczekiwał? Trudne pytanie. Bóg jeden wie, na jakie spotkanie mógł się zgodzić, a potem od razu o nim zapomnieć. Krótka lista jej wysokości już przemykała mu przez głowę. Nie znal wielu. Była księżna Esteridge, ale ona wyrzuciła go ze swego łóżka już dwa razy. Potem była ponętna żona Keelinga, ale ona dała mu w twarz ostatnim razem, kiedy składał jej propozycję. Być może to ta czarnowłosa kuzynka Alasdaira - jej imię mu uniknęło, ale jej bardzo atrakcyjny biust wyrył się w jego pamięci na zawsze. Doprawdy, mężczyzna nie może się mylić. Kobieta, która przychodzi z. wizytą sama po nocy, chce tylko jednej rzeczy. Członek Devellyna był już na wpół twardy i wiercił się w oczekiwaniu. Markiz strategicznie przesunął serwetkę. - Pamięć mnie zawodzi, Honeywell - przyznał. – Która… Było jednak już za późno. Jej wysokość nie czekała. - Dobry wieczór, Alericu! - powiedziała jego matka, wkraczając władczo do pokoju. - Nawet nie myśl o tym, by mnie odesłać. A teraz, proszę, powiedz: cóż to za nonsens o żukach, co zjadły twoje schody? Erekcja Devellyna zwiędła natychmiast, co on sam wielce docenił, jako że grzeczność nakazywała mu wstać. - Dobry wieczór, matko - odpowiedział, łypiąc na nią podejrzliwie nawet wtedy, gdy całował jej dłoń. - Cóż za przyjemność i niespodzianka. Jego matka już rozglądała się po pokoju. - Och, śmiem twierdzić, że raczej to drugie - powiedziała wyniośle. - Szczerze mówiąc, jestem zdumiony, że odwiedzasz mnie tutaj. Wzruszyła swymi zwodniczo kruchymi ramionami. - Jakiż miałam wybór? - odparła. - Właśnie wracam z Duke Street i byłam nader zirytowana, zastając dom zamkniętym. Och, jedz dalej kolację, mój drogi. - Jej spojrzenie padło na stół. - Przebóg, czy oni podali wszystko naraz? Wydaje im się chyba, że karmią parobka. - Nie dbam za bardzo o formalności, matko - powiedział, kiedy Honeywell podsunął jej krzesło. - Nie wiedziałem, że jesteś w mieście. Czy jadłaś już kolację? Jego matka odesłała lokaja ruchem dłoni. - Tak, u ciotecznej babki Admety - odparła. - Przyjechałam ze Stoneleigh dopiero wczoraj. Zmarł kuzyn Richard. Devellyn wrócił do siekania swojej wołowiny. - Nie wiedziałem, że mieliśmy jakiegoś kuzyna Richarda - powiedział. - Zgasł w kwiecie wieku, nieprawdaż? Matka zwróciła na niego wzrok pełen niedowierzania. - Na Boga, Alericu, on miał dziewięćdziesiąt dwa lata! - odrzekła. - O czym byś wiedział, gdybyś wypełniał swoje rodzinne obowiązki. - Potem przerwała, sznurując wargi. - Nie sądzę, abyś wziął jutro udział w pogrzebie? Devellyn przeżuwał powoli, starając się zyskać na czasie. Jego matka była przebiegła. - Czy jesteś sama? Matka zaplotła dłonie i utkwiła wzrok w kandelabrze na stole. - Nie jestem - odpowiedziała wreszcie. Devellyn powrócił do mięsa, teraz siekając je nieco gwałtowniej. - Nie. Nie mogę. Wiesz, że nie mogę. Jego matka syknęła. - Nie rozumiem dlaczego! - odparowała. - Kuzyn Richard jest… czy raczej był… moim krewnym, Alericu, nie twojego ojca. - Szczegół - powiedział Devellyn. - I ty to wiesz. Przez długą chwilę ciszę przerywał tylko szczęk noża Devellyna. - Alericu - wyszeptała wreszcie. - On tęskni za tobą. Devellyn upuścił nóż. - Nie, nie tęskni - odparł. - A ja sądziłem, matko, że kiedy upłynęło pierwsze dziesięć lat, powinnaś to zauważyć. Oczy jego matki były teraz rozszerzone i błyszczące - miał nadzieję, że tylko od światła świec. Nagle poderwała się na równe nogi i zaczęła chodzić niespokojnie po jadalni, przystając to tu, to tam, żeby podnieść jakiś bibelot lub świecznik. Boże, była niezmordowana. - Sprawdzasz znaki probiercze? - zapytał, siląc się, by w jego głosie znowu pobrzmiewał humor. Matka obrzuciła go pochmurnym spojrzeniem, po czym trzeźwo przesunęła palcem po obiciu ściany. - Doprawdy, Alericu! - powiedziała, wyraźnie znowu będąc sobą. - Purpurowa welurowa tapeta w jadalni? Czy ty masz pojęcie, jakie to wulgarne? Naprawdę to nie miał pojęcia. Wybrała ją Camelia, albo może jej poprzedniczka. - Jestem tego beznadziejnie nieświadomy, madam - powiedział, nabijając na widelec soczystą czarną truflę. - Ale jeżeli uważasz to za wulgarne, idź na górę i rzuć okiem na różowo-czerwone kotary przy łóżku. Jego matka jęknęła. - Och, Alericu! Już widziałam twój salon, i wygląda on jak tani lupanar. Uśmiechnął się do niej szeroko znad talerza. - Matko, moje kochanki urządzają tu orgie, a nie wieczory literackie. - Alericu! - Welurowa tapeta i kotary poszły w zapomnienie, i dama przemaszerowała przez pokój w jego kierunku. - Żyjesz, by oburzać, czyż nie? - Mężczyzna musi sobie radzić z takimi zdolnościami, jakimi Bóg go obdarzył. - Devellyn pałaszował teraz sałatkę, zastanawiając się, czy są w niej jakieś rzodkiewki. Lubił rzeczy jaskrawe i ostre. Jak Ruby Black. Jego matka oparła dłonie na biodrach. - Czy mógłbyś na chwilę przestać dziobać tę stertę zieleniny, Alericu, i spróbować prowadzić inteligentną rozmowę? Devellyn podniósł wzrok znad sałatki. - Oczywiście. - Odłożył widelec. - Ale niecałe dwie minuty temu powiedziałaś mi, żebym jadł dalej kolację. - Tak, cóż, to było zanim odmówiłeś pójścia na pogrzeb. - Zamierzasz zagłodzić mnie na śmierć, hę? - powiedział, mrugając okiem. - To się na nic nie zda, matko. Położyła obie dłonie na stole i nachyliła się w jego stronę. - Alericu, przestań - powiedziała. - Przestań żartować i jeść, i pić, i mówić o swoich ladacznicach, i po prostu posłuchaj! Nadszedł czas, abyście ty i twój ojciec się pogodzili. Wiesz, jest mu bardzo przykro. Zawsze było. On nigdy nie myślał… cóż, tego wszystkiego, co powiedział. Oto dlaczego przyjechałam. Ja potrzebuję tego, byście się pogodzili. Proszę. Aleric spojrzał na nią z ukosa. - Po tym, jak zbeształaś mnie w kwestii ojca, teraz zaczniesz wygłaszać jeden z tych wykładów o znalezieniu sobie żony i spełnieniu obowiązku, nieprawdaż? Jego matka podniosła ręce w geście rozdrażnienia. - Na niebiosa, nie! - odparła. - Kocham cię bardzo, ale nie chciałabym cię wiązać z żadną kobietą, którą znam. Poza tym nie mam serca odrywać cię od twoich tancerek z opery i aktorek. Śmiem twierdzić, że masz jedną… a może po jednej z nich… na górze, wylegującą się w twojej wannie nawet w tej chwili. - W tym domu nie ma żadnej kobiety. Jego matka ze zrozumieniem zmrużyła oczy. - Ach - powiedziała. - Znowu cię opuściła, czyż nie? Aleric spojrzał wilkiem. - Tak. Znowu. Postaraj się ukryć satysfakcję. Jego matka wydała z siebie długie i głębokie westchnienie. - Alericu, mój drogi - zaczęła. - Znajdź kolejną. Znajdź dwie lub trzy. Nie dbam o to. Ale już wystarczająco długo dusisz w sobie żal i gniew. Nie możemy tak dalej żyć. Potrzebuję tego, byście ty i twój ojciec przynajmniej spróbowali ułożyć swoje stosunki. Proszę. Błagam. Devellyn milczał przez długą chwilę. Nie chciał widzieć matki nieszczęśliwej. To było tak, jak gdyby celowo zadawał jej cierpienie. - Dlaczego musimy przechodzić przez to znowu, matko? Tym razem zauważył, że jej dłoń drżała lekko, kiedy dama nareszcie usiadła. Jej głowa opadła na dłonie, a kiedy matka się odezwała, mówiła wprost do obrusa na stole. - Alericu - powiedziała cicho. - Alericu, chodzi o jego serce. Nagle pokój zakołysał się pod krzesłem Devellyna. - Jego… serce? Matka popatrzyła na niego ze szczerym smutkiem w oczach. - Och, Alericu - wyszeptała. - Nie zostało mu wiele czasu. - Ile czasu? Niezdecydowanie wzruszyła ramionami. - Kilka miesięcy? - podsunęła. - Rok, albo może dwa, jeżeli będzie odpoczywał. Jeżeli nie będzie przeżywał napięć. - Jeżeli… jeżeli przełknę dumę i będę go błagał o wybaczenie? - wtrącił Devellyn. - Czy o to chodzi? Cóż, to się na nic nie zda, matko. Robiłem to przez sześć miesięcy. Nie pomogło. Jego jedyny syn nie żyje, pamiętasz? Teraz jesteśmy ponad to. Twarz jego matki wyrażała udrękę. - Ty będziesz następnym księciem, mój drogi - wyszeptała. - Pomyśl, jak to wygląda. Teraz nadeszła kolej Alerica, by odsunąć krzesło i wstać. - Dobry Boże, matko! - Gwałtownie podniósł ręce do góry. - Czy ty choć przez moment wyobrażałaś sobie, że obchodzi mnie, jak coś wygląda? Trudno powiedzieć, bym wiódł teraz życie godne szacunku i zgodne z oczekiwaniami, nieprawdaż? - W rzeczy samej, nie - zgodziła się. - I zastanawiam się, kogo chcesz tym ukarać najbardziej, siebie czy swojego ojca. Devellyn, z wyrazem goryczy na twarzy, pokręcił głową. - Nie bądź melodramatyczna - powiedział. - Nigdy nie byłem świętym, Greg też nie. Matka znowu poderwała się z krzesła i przeszła przez pokój, by położyć dłoń na ramieniu syna. - Posłuchaj mnie, Alericu - odezwała się. - Wszyscy młodzi mężczyźni muszą się wyszumieć. A potem, cóż, odmieniają swoje życie! Ty i Gregory tylko dokazywaliście. - Naczytałaś się zbyt wiele powieści, matko - odpowiedział cicho. - I nie jestem już dłużej młodym mężczyzną. Czy ojciec wie, że tu jesteś? Jej twarz złagodniała. - W dobrym małżeństwie nie ma tajemnic, Alericu. - Co powiedział? Z trudem przełknęła ślinę i pokręciła głową. - Nic. Ale mi nie zabronił. Aleric uśmiechnął się do niej kwaśno. - Nie, nie, on by się nie ośmielił! Gdzieś w głębi domu zegar wybił godzinę. Matka wspięła się na palce i ucałowała Devellyna w policzek. - Powinnam już iść - powiedziała. - Będę u ciotki Admety aż do środy, dobrze? - Nie spodziewaj się mnie - uprzedził Devellyn. - Czy Admeta nadal rozmawia z tym terierem? Z tym, którego uważa za swojego zmarłego męża? - Hm, a cóż to szkodzi, mój drogi? - spytała. - Trzeba przyznać, że Horatio to bardzo ładny pies. - Bóg wie, że ma więcej włosów, niż kiedykolwiek miał wuj Horatio. Matka nagle się zniecierpliwiła. - Och, Alericu, przestań mówić o tym głupim psie - powiedziała, a jej dłoń wróciła na jego ramię. - Mam ci do powiedzenia coś ważnego. - Tego się obawiałem. - I wiedział już, że to mu się nie spodoba. - Alericu, w przyszłym miesiącu są siedemdziesiąte urodziny twojego ojca, zatem zamierzam otworzyć dom przy Grosvenor Square. - Jej dłoń zacisnęła się na jego ramieniu. - Wydaję bal, Alericu. Pierwszy, jaki będziemy mieli od… cóż, od czasu śmierci Grega. Proszę, zastanowisz się nad tym tylko? To może być jego ostatni. Zdołał jakoś przytaknąć, gdy jej palce wciąż wpijały się w jego ramię. - Nie rób sobie wielkich nadziei, matko, dobrze? - odparł wreszcie. - Tylko obiecaj mi, że nie będziesz sobie robić wielkich nadziei. Kiedy apetyt Devellyna został już zniweczony do reszty, markiz odprowadził swą matkę do drzwi, po czym od razu powrócił do salonu, do picia i niespokojnego dreptania. Panna Jennifer Arbuckle prawie zasnęła, nim powóz jej ojca wrócił z Mayfair na Bedford Place. Sidonie też była zmęczona; musiała przecierpieć nudny wieczór uśmiechania się i oklasków, podczas gdy jedna debiutantka za drugą prezentowała się na wieczorku muzycznym u lady Kirton. Dla panny Arbuckle zaproszenie na taką wytworną imprezę było wielkim zaszczytem. Rodzina Arbuckle'ów to kupcy, podczas gdy lady Kirton była dobrze urodzoną wdową, znaną w kręgach towarzyskiej śmietanki ze swej filantropii i ochotniczej pracy w Towarzystwie Nazaretańskim. Jednak pani Arbuckle była kruchą, nerwową kobietą i nie czuła się dobrze w swojej nowej życiowej roli. Zaproszenia, które teraz otrzymywali dzięki majątkowi jej męża, niemal zawsze wywoływały u niej atak migreny. I w taki sposób w życie panny Arbuckle wkroczyła Sidonie, by ją uczyć i czynić to, czego pani Arbuckle nie mogła. Tak jak w przypadku Hannadayów, Sidonie została polecona Arbuckle'om przez zadowolonego klienta. I jak zwykle powiedziano im, że Sidonie to dystyngowana wdowa niedawno przybyła z Francji, wywodząca się z pomniejszej francuskiej arystokracji - i wszystko to było prawdą. Poza wzmiankami o jej słabym akcencie, nikt nigdy nie spytał o jej rodziców ani dlaczego przyjechała do Anglii. Sidonie nikogo nie oświecała, oczywiście. Jako córka księcia - nawet nieślubna córka - Sidonie mogłaby wejść do wytwornego towarzystwa, gdyby miała kogoś o odpowiedniej pozycji, kto dokonałby niezbędnego wprowadzenia. Jednak wytworne towarzystwo nie pociągało jej zbytnio. Nauczanie towarzyskiego obycia owszem, ponieważ dochód pozwalał jej nie naruszać uskładanych oszczędności. Co bardziej istotne, pozwala! jej poruszać się na obrzeżach wyższych sfer, a to z kolei przydawało jej się do poznawania najrozmaitszych interesujących faktów na temat dżentelmenów z towarzystwa. Jednak dzisiejszy wieczór nie był interesujący. Tłumiąc ziewnięcie, Sidonie uświadomiła sobie, że ten wieczór z pewnością mógł wypaść gorzej. Panna Arbuckle dobrze zaznajomiła się z fortepianem. Sidonie odgrywała rolę damy do towarzystwa i pomimo wysiłków lady Kirton, by ją odciągnąć, kręciła się w tle, jak jej za to zapłacono. Lady Kirton sprawiała wrażenie czarującej głuptaski, ale Sidonie wyczuła w oczach kobiety bystrość umysłu. Sidonie obawiała się, że gruba woalka i włoski akcent nie zwiodą jej ponownie. Odtąd będzie musiała znaleźć inny sposób, by przekazywać pieniądze dla Towarzystwa Nazaretańskiego. I właśnie wtedy powóz zaczął zwalniać. Sidonie sięgnęła po torebkę i jej ruch rozbudził pannę Arbuckle. Sidonie delikatnie położyła dłoń na ręce dziewczyny. - Grałaś dziś pięknie, moja droga - powiedziała, poklepując ją lekko. - Zupełnie jak wszystkie inne obecne damy. Panna Arbuckle uśmiechnęła się z rozmarzeniem. - To było wspaniałe wydarzenie, nieprawdaż? - odezwała się. - I czy nie sądzi pani, że jej lordowska mość jest niezmiernie łaskawa? Chyba powiem papie, żeby dał temu jej Klubowi Nazaretańskiemu duży datek. - Jak mi się zdaje, nazywa się to Towarzystwo Nazaretańskie - powiedziała Sidonie niewinnym tonem. - A datek, jestem przekonana, byłby bardzo mile widziany. Widzisz, Towarzystwo wspiera upadłe kobiety i kieruje je na drogę wiodącą do lepszego życia. W migotliwym świetle latarni w powozie zobaczyła, jak dziewczyna się czerwieni. - Dziękuję pani, madame Saint-Godard, że pojechała pani ze mną dzisiaj - powiedziała. - Matka zawsze mówi, jak bardzo moja gra poprawiła się od czasu, kiedy pani się mną zajęła. Lokaj pana Arbuckle'a rozłożył schodki i otworzył drzwi. Chodnik lśnił od niedawnego deszczu. Sidonie zeszła, a potem pomachała na pożegnanie, udając, że szuka kluczy. Końskie kopyta zadźwięczały ostro na bruku, kiedy powóz z turkotem potoczył się ulicą i skręcił za róg. Sidonie zamknęła torebkę, naciągnęła pelerynę nieco szczelniej i ruszyła wzdłuż Bedford Place w przeciwnym kierunku. Russell Square leżał na północ od dobrze oświetlonej ulicy, przy której mieszkała Sidonie, więc spacer był krótki. Unosząc spódnice, by uniknąć wilgoci na trawie, okrążyła pomnik lorda Bedforda, nie dostrzegając ani śladu Charlesa Greera, i wślizgnęła się w cień, by zaczekać. Pośrodku placu padało nieco światła, ale należało zaryzykować ciemności. Służący, nawet ci dobrzy, lubili mielić ozorami. Kiepski pożytek odniosłaby jej kariera, gdyby potencjalni klienci usłyszeli plotki, że pomogła jednej ze swych uczennic uciec z ukochanym. Sidonie jeszcze mocniej naciągnęła pelerynę i przechadzała się w ciemnościach. Musiało być już po północy. Pomyślała, że całkiem możliwe, iż pan Greer wcale nie przyjdzie. Być może nie był szczery w swoim uczuciu do panny Hannaday. Albo może naprawdę bał się jej ojca. Nawet jeżeli przyjdzie, być może nie uzna propozycji Maurice'a za kuszącą. Zatrzymała się i nasłuchiwała przez chwilę. Nie usłyszała nic prócz słabych odgłosów ruchu ulicznego na High Holborn. Na Russell Square nie było żywej duszy. Mogłaby przysiąc, że nie było. I w tej właśnie chwili odwróciła się i weszła prosto na ogromny, niewzruszony mur. Mur chwycił ją. Sidonie krzyknęła. - Dobry wieczór, madame Saint-Godard. - Głos lorda Devellyna zadudnił głęboko w jego piersi. - Piękny wieczór na przechadzkę, czyż nie? Serce podskoczyło jej do gardła; silne, twarde dłonie trzymały w uścisku jej ramiona. - Devellyn! - odparła. - Boże drogi! Czy pan musi czaić się w ciemnościach, podkradając się do ludzi? Markiz roześmiał się. - Oskarżano mnie o wiele rzeczy, moja droga, ale nie o to, że cicho się poruszam. Nie na moich stopach. - Pańskie stopy mnie nie interesują - powiedziała. - Ale pana ręce, tak. Proszę łaskawie je ze mnie zdjąć. W mroku mogła wyczuć, że jego oczy wpatrują się badawczo w jej twarz. - Pani cześć, ile tylko jej pani posiada, madame, jest przy mnie bezpieczna. - Ile tylko jej posiadam…? - Sidonie rozważała kopnięcie go w krocze. - Co pan zamierza sugerować? W ciemności wydawało się, że pochylił się bliżej, gdyż mogła teraz poczuć ciepło bijące od jego ogromnego ciała. - Cóż, dość to osobliwe, miałem właśnie zasugerować, żeby mnie pani pocałowała - odparł. - Ale sądzę, że dałaby mi pani w twarz. - I to mocno. - Ach, zawsze nieszczęśliwy w miłości! - powiedział pogodnie. - Nic dziwnego, że tyle piję. Tak, zapewne się upił, pomyślała Sidonie. Pachniał korzennym mydłem i dymem tytoniowym, i czymś, co mogło być brandy. Raz jeszcze spróbowała się odsunąć. Tym razem pozwolił jej, ale bardzo powoli; jego ciężkie, cieple dłonie zsuwały się cal po calu w dół po jej przedramionach, a koniuszki jego palców przelotnie pochwyciły jej palce. A potem dotyk zupełnie zniknął, pozostawiając Sidonie z doznaniem niewytłumaczalnego zimna. Markiz cofnął się i podniósł wzrok ku niebu. Miał coś ze sobą - czarny parasol, pomyślała - beztrosko zawieszony na nadgarstku. - Ja sam też jestem gorliwym wielbicielem nocnych spacerów - ciągnął dalej, jak gdyby ich dziwna wymiana zdań wcale nie miała miejsca. - Uważam, że nocne powietrze jest wyjątkowo pokrzepiające. - Podejrzewam, że potrzebuje pan sporo pokrzepienia, wasza lordowska mość - powiedziała opryskliwie. - W rzeczy samej, sądzę, że jest pan niezgorzej pijany. Zaśmiał się, ale bez nuty humoru ani cynizmu. - Powiedzmy po prostu, że popicie kolacji wymagało sporej ilości koniaku - zgodził się. - Część trudno było strawić. - Pan wybaczy? - Ale dość już o mnie - ciągnął. - Znacznie bardziej wolałbym pomówić o pani. - Ja wolałabym nie, dziękuję panu. Devellyn mówił dalej, jak gdyby wcale się nie odezwała. - Pomijając to wyborne powietrze, madom, nie potrafię wyobrazić sobie żadnego powodu, żeby przebywała pani tutaj sama - powiedział. - Sądzę, że powinienem odprowadzić panią bezpiecznie do domu. A potem, być może, z wdzięczności, mogłaby pani zaprosić mnie na rumowy poncz? - Ja sądzę, że powinien pan pilnować własnych spraw, wasza lordowska mość - odparowała, wskazując w stronę długiej, jasno oświetlonej ulicy za pomnikiem. - I że powinien pan robić to w swoim domu. To będzie numer siedemnasty, na wypadek gdyby pan nie pamiętał. Znajdzie go pan o tam, po lewej. - Ale ja bym znacznie bardziej wolał pójść gdzie indziej - powiedział. - Bądź co bądź, wiem z wiarygodnego źródła, że posiadam w jadalni wulgarną purpurową tapetę i że mój salon wygląda jak tani burdel. Jak wygląda pani dom, madame? Może uznałbym go za bardziej zachęcający? - Pan wybaczy? Tym razem Devellyn roześmiał się cicho. - Wydaje się pani powtarzać mi to wciąż, madame Saint-Godard - powiedział. - Czy zawsze prosi pani o tyle wybaczenia? Musi być pani bardzo niegodziwa. Sidonie położyła dłoń w rękawiczce na rękawie jego płaszcza i nachyliła się bliżej. - Pozwoli pan, że ujmę to inaczej, wasza lordowska mość - odparła, z naciskiem wymawiając każde słowo. - Prędzej piekło zamarznie, nim zaproszę pana do swojego domu. - Co za pech - powiedział markiz jak gdyby nigdy nic. - Ośmielam się twierdzić, że pełno w nim ślicznego perkalu i miłych robótek, i zapewne pachnie świeżym chlebem albo woskiem pszczelim, albo… - Pochylił się, by ją powąchać. - Albo tym… woda różana, nieprawdaż? - Gardenia. - Szarpnięciem odsunęła się do tyłu. - Dlaczego to pana obchodzi? - Cóż, pani widziała mój salon - odpowiedział, ignorując to, co miała na myśli. - Okropny, nieprawdaż? - Wtedy właśnie palnął mnie pan w głowę drzwiami powozu, wasza lordowska mość - odparła. - Szczerze mówiąc, nie poświęciłam pana salonowi ani jednej myśli. - To na jedno wychodzi - odparł. - Jest naprawdę ohydny. - Cóż, jakież to straszne, że został pan zmuszony żyć tutaj, przy Bedford Place, wśród nas, maluczkich śmiertelników - odparowała. - Jestem pewna, że nie jest to wcale ten wysublimowany byt, do jakiego pan przywykł. Devellyn ryknął śmiechem. - Och, madame Saint-Godard, nie ma pani pojęcia, jak nisko mogą zejść moje standardy - odrzekł. - Miałem na myśli tylko to, że ten dom jest dosyć… mało zachęcający. I pusty. - To drugie, jak rozumiem, jest pana własną winą. - Tak - powiedział sucho. - Często to słyszę. Po tych słowach Sidonie musiała zapanować nad cisnącym się na usta śmiechem. Co ona najlepszego robi, stojąc tutaj w ciemnościach i pojedynkując się na słowa z łotrem? - Doprawdy, lordzie Devellyn, musi pan już iść do domu. - Przemawiała stanowczo, jak do dziecka, i lekko go popchnęła. - Nie mogę - powiedział. - Nie byłoby godne dżentelmena zostawiać damę samą po ciemku. - Przyszłam tu sama po ciemku - odparła. - Nie pan sobie idzie. Proszę. Ja mam… Ja mam spotkanie. Na chwilę stał się bardzo cichy. - Ach - powiedział wreszcie. - Przeszkodziłem w schadzce. - Pan wybaczy? Markiz zaśmiał się głucho. - Moja droga, spotkania ma się w ciągu dnia - powiedział. - A towarzyskie zobowiązania wieczorami. Ale cokolwiek dzieje się po wybiciu północy, och, to zdecydowanie schadzka. - Cóż, kto mógłby zgadnąć, że Diabeł z Duke Street jest takim wnikliwym arbitrem towarzyskich norm! - odezwała się cierpko Sidonie. - Być może damy patronujące spotkaniom u Almacka powinny odwiesić swoje tiary i zostawić wszystko panu? - Ma pani cięty język, madame. - A pan wydaje się być nadzwyczaj chętny, by go tolerować. Pomimo ciemności Sidonie miała niepokojące uczucie, że markiz wpatruje się głęboko w jej oczy. - Czy nie zdołam zatem wzbudzić pani zainteresowania, choćby w najmniejszym stopniu, madame? - zapytał, a jego głos zabrzmiał nadzwyczaj trzeźwo. - Czy uważa mnie pani za tak bardzo nieatrakcyjnego? Oczy Sidonie zwęziły się. - Jest pan uderzająco przystojny, i śmiem twierdzić, aż nazbyt tego świadom - wybrnęła. - Ale ja mam się z kimś spotkać i życzę sobie prywatności. Czy to panu bardzo przeszkadza? Markiz zawahał się i przez moment prawie uwierzyła, że jego troska o jej bezpieczeństwo jest autentyczna. - A zatem dobrze - powiedział wreszcie. - Odejdę, ale pod dwoma warunkami. - Rzadko się targuję, wasza lordowska mość. - Tak, tak właśnie myślałem - przyznał. - Ale to bardzo niewielkie warunki. - Niewielkie - powtórzyła jak echo. - A zatem pierwszy? Zdjął sobie parasol z nadgarstka i wręczył go Sidonie. - Pragnę, by pani to wzięła. - To nie jest konieczne. - Oto dlaczego nazywa się to warunkiem - odparł. - Obawiam się, że deszcz jeszcze nie ustał. - A zatem dziękuję. - Sidonie owinęła dłoń na rączce parasola, która wciąż była ciepła od jego nadgarstka. - Jaki jest drugi? - Pragnę… - Urwał, a jego glos nagle złagodniał. - Pragnę, madame Saint-Godard, poznać pani imię. Przez chwilę obserwowała go w milczeniu. - Sidonie. - Sidney - powtórzył. - Jak… ładnie. Ale czy nie jest to… cóż, czy zazwyczaj nie jest to męskie imię? - Si-do-nii - poprawiła go, starając się nie roześmiać. - Proszę wymawiać je właściwie, skoro już w ogóle pan musi. - Och, zamierzam je wymawiać - przyznał. - Nawet jeżeli tylko po to, by szeptać je sobie, kiedy będę sam w ciemnościach. Ale teraz myślę, że skorzystam z naszej nowo zawartej przyjaźni i zamiast tego będę panią nazywał po prostu Sid. To na moment odebrało jej mowę. - Przykro mi - powiedziała sztywno. - Tak robi tylko moja rodzina. - Pani rodzina? Myślałem, że nie ma pani żadnej. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Skąd miałby pan wiedzieć? Devellyn zaśmiał się znowu. - Moja droga Sid! - pouczył ją. - Mężczyzna o mojej reputacji nie może sobie pozwolić na zatrudnianie kompletnych głupców. Czy wyobrażałaś sobie, że możesz wciąż posyłać swoją pannę Meg na drugą stronę ulicy, żeby robiła słodkie oczy do mojego biednego lokaja, i żeby on odchodził nie dowiedziawszy się niczego w zamian? Sidonie odsunęła się. - Ależ… jak pan śmie! Nic takiego nie zrobiłam! A jednak zrobiła - choć nie bezpośrednio, nieprawdaż? Julia powiedziała Meg, żeby poszła zobaczyć, czego może się dowiedzieć na temat markiza. Ale Julia najwyraźniej nie przykazała dziewczynie, by sama trzymała buzię na kłódkę. Devellyn wyczul jej niepewność. - Ach, przyłapana! - mruknął. - Madame Sidonie Saint-Godard, śliczna francuska wdowa o dosyć tajemniczym pochodzeniu, która mieszka w Londynie już od jedenastu miesięcy, z czego osiem przy Bedford Place, i która nie ma rodziny… a przynajmniej takiej, o której wiedziałaby któraś z twoich służących. Twój mąż był kapitanem na morzu. Zmarł na tropikalną chorobę w Indiach Zachodnich. Wkrótce potem zmarła też twoja matka, pozostawiając mały spadek. - Doprawdy, lordzie Devellyn! Jednak markiz przerwał tylko, by nabrać powietrza. - Twój ulubiony kolor to ciemnoniebieski - recytował pospiesznie. - Masz słabość do kapeluszy z piórami. Uwielbiasz ciasto biszkoptowe. Nie przekroczyłaś jeszcze trzydziestki, ale niebezpiecznie się do niej zbliżasz. Herbatę lubisz pijać bardzo słodką. Masz tylko dwie służące. Twoja towarzyszka nazywa się pani Crosby. Julia Crosby. I masz czarno-brązowego kota imieniem Thomas, znanego jako najbardziej zapalony myśliwy w Bloomsbury. No i jak mi poszło? Sidonie była oszołomiona. Nagle markiz chwycił jej dłoń i pocałował. - Ach, sprawiłem, że zabrakło ci słów! - powiedział. - To będzie dla mnie wskazówką, by się oddalić. I natychmiast tak zrobił, odchodząc raźnym krokiem wokół kamiennego monumentu lorda Bedforda i sunąc przez ulicę z gracją, którą Sidonie uznała za nadzwyczajną u tak potężnego mężczyzny - zwłaszcza takiego, który jej zdaniem był zalany w pestkę. Rozdział 6 W którym sir Alasdair przybywa na ratunek Popołudniowe słońce przedzierało się przez maleńkie okna na poddaszu domu Sidonie, nagle otaczając blaskiem wirujące drobiny kurzu. Sidonie pomyślała z zadumą, że pomieszczenie to przypomina jej o "Wesołej Pannie", statku handlowym Pierre'a. To zapewne przez niski, ostro nachylony strop i przez Thomasa, skradającego się wśród krokwi w poszukiwaniu myszy. W zwyczajnych okolicznościach pozwolenie wejścia na strych, ze wszystkimi tamtejszymi zakamarkami i kryjówkami, kot uznałby za wielką przygodę. Dzisiaj jednak zajmował się swoimi czynnościami łowieckimi z nieco mniejszym niż zwykle zapałem, zapewne dlatego, że Sidonie spędziła dużą część nocy rzucając się i wiercąc - a tym samym co jakiś czas zmuszając biednego Thomasa do czepiania się nakrycia, jak gdyby znowu żeglował na skraj świata. Ale Thomas prześpi popołudnie i odzyska siły. Sidonie była mniej pewna co do siebie. W nocy zaczęła zdawać sobie sprawę, jak bardzo pomyliła się w ocenie markiza Devellyna. Jej wyniosły chłód nie zraził go ani trochę i jakakolwiek byłaby tego przyczyna - znudzenie lub czysta przewrotność - teraz markiz wydawał się nią zaintrygowany. Musi postarać się to zmienić. Nie może wzbudzać jego ciekawości. W przeciwnym razie Devellyn może zacząć śledztwo gdzieś indziej. Przepytał już swojego lokaja. Mężczyźni, te niemądre, przewidywalne istoty, zawsze uznawali kobiety niedostępne za czarujące, a kobiety inteligentne za wyzwanie. Sidonie nie może oczarowywać ani stanowić wyzwania dla lorda Devellyna. Zamiast tego musi zanudzić go na śmierć. To nie powinno być trudne. Wziąwszy pod uwagę to, co zobaczyła, wątpiła, by markiz był obdarzony szczególną cierpliwością. Sidonie postanowiła, że tego popołudnia zwróci pożyczony parasol, ubrana w niegustowną suknię i z najbardziej tępym wyrazem twarzy. Będzie przyjazna, grzeczna, ale bezgranicznie nudna. Markiz niemal na pewno straci wszelkie zainteresowanie, jakim ją obdarzył. I w chwili, kiedy Sidonie skończy szczebiotać, Devellyn będzie szczęśliwy, mogąc się jej pozbyć. Nadal głowiła się nad szczegółami planu, kiedy Julia pojawiła się w jej pokoju z kawą i stwierdzeniem, że to dzisiaj mają wybrać się na porządkowanie strychu. Sidonie kilka miesięcy wcześniej sprzedała elegancki dom Claire w Mayfair i kazała sprowadzić jej osobiste rzeczy na Bedford Place - adres bardziej pasujący do pozycji Sidonie. Kufry Claire zostały złożone na strychu, gdzie leżały teraz, czekając niczym widma z przeszłości. Za nią Julia rozpakowywała ostatni ze starych kufrów. Thomas stracił zainteresowanie krokwiami i teraz kręcił się wokół kostek Sidonie. Podniosła go, a potem podeszła do okna, żeby niewidzącym wzrokiem spojrzeć przez szybę. Thomas zaczął mruczeć i przycisnął łebek do policzka Sidonie, ale nawet jego starania nie zawsze pomagały jej znaleźć ukojenie. Nigdy tak naprawdę nie wiedziała, co myśleć o matce. Och, Claire kochała swoje dzieci, ale w sposób, w jaki kocha się śliczne porcelanowe bibeloty - głównie z daleka. Sidonie i George byli wychowywani przez służbę i wyprowadzani tylko po to, by zabawiać swego ojca albo by uspokajać matkę w sytuacjach, gdy nie pojawił się żaden wielbiciel. W końcu Claire zaczęła traktować George'a jak… cóż, niemal jak dorosłego. Nie widziała świata poza nim, wspierała się na nim i obiecywała mu świetlaną przyszłość. Ale Sidonie była znacznie młodsza. Była laleczką Claire; jej śliczną zabawką do ubierania i pokazywania innym. Nim Sidonie skończyła dwanaście lat, nauczyła się grać i śpiewać z wdziękiem, recytować stronice wybitnej poezji i mówić trzema językami, a wszystko to ku uciesze matki i jej przyjaciół. Czasami ona i matka nawet ubierały się podobnie. Sidonie zapamiętała pewien letni dzień, kiedy wybrały się na przechadzkę po parku, ubrane w identyczne żółte suknie i kapelusze, wesoło kręcąc parasolkami. Nie dało się nie zauważyć mnóstwa pełnych podziwu spojrzeń, które ku nim kierowano. Claire uważała to za niezmiernie urocze. Do czasu. Kiedy Claire nie uważała już tego dłużej za niezmiernie urocze - a ściślej mówiąc, kiedy jej nowi, młodsi kochankowie zaczęli poświęcać Sidonie więcej niż tylko przelotne spojrzenia - odesłała córkę do domu, do Francji. Stwierdziła, że Sidonie jest niesforna i potrzeba jej dyscypliny. Tylko niedobra dziewczynka mogła przyciągać taką uwagę: taki był ukryty podtekst. Jednak rodzice Claire zrzekli się zaszczytu wychowywania swej wnuczki-bękarta i zamiast tego oddali ją do szkoły klasztornej. Sidonie miała piętnaście lat i nie była aż tak wyrafinowana, jak na to wyglądała. Po dwóch nieszczęśliwych latach na wygnaniu Sidonie uznała, że równie dobrze może być niedobrą dziewczynką, skoro już ją za to ukarano. I dokonała tego z wielkim hukiem, uciekając z Pierre'em Saint-Godardem, dziarskim poszukiwaczem przygód, starszym od niej o dziesięć lat. Oczywiście, najpierw Pierre ją uwiódł. Niemal na pewno nie miał zamiaru się z nią żenić. A jednak się ożenił - twierdząc, co dziwne, że zakochał się po uszy. I jak przypuszczała Sidonie, kochał ją, na ile tylko zawadiacki szelma może kochać cokolwiek poza ryzykowną przygodą i dziewkami z szynku. Co więcej, Sidonie nie mogła właściwie powiedzieć, że żałowała tego, co zrobiła. Coś ciężkiego zaszurało po podłodze za jej plecami. Odwróciła się i zobaczyła Julię pchającą do kąta kufer, który właśnie opróżniły. - Och! - Sidonie pospieszyła ku niej. - Pomogę ci. Uporawszy się z zadaniem, Julia wyprostowała się. - A teraz gdzie wędrowałaś myślami, duszko? - pociągnęła ją za język. - Przez cały ranek byłaś daleko stąd. Sidonie omiotła wzrokiem pomieszczenie. - Myślałam o Claire - przyznała. - I dziwne, o Pierze. Julia skupiła uwagę na jakichś małych pudłach na kapelusze, które pospiesznie odsunęła na bok. - Nic dziwnego w tym, że młoda wdowa rozpacza za swoim mężem - powiedziała. Sidonie niemal nerwowo przygładziła dłońmi spódnice. - W tym rzecz, Julio - powiedziała - że właściwie to ja nie rozpaczam. Ale tęsknię za nim czasami. Albo może po prostu tęsknię za krzątaniną naszego dawnego życia, kiedy nie miałam czasu na myślenie czy rozpamiętywanie. Julia popatrzyła na nią nieco dziwnie. - Czy ty go kochałaś, Sidonie? - zapytała cicho. Sidonie skinęła głową. - Tak. Ale nasze małżeństwo tak naprawdę było po prostu… po prostu jedną wielką przygodą, jak mi się zdaje. Pobraliśmy się pod wpływem chwili i wiedliśmy życie z dnia na dzień. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie wyobrażałam sobie nas starzejących się razem. Nigdy nie wyobrażałam nas sobie osiedlających się w domu nad morzem. - Albo mających dzieci? - wtrąciła Julia. Sidonie pokręciła głową. - To byłoby nierozważne - odparła. - Pierre nie zrezygnowałby z morza, a ja nie chciałam żyć sama. A statek to nie miejsce na wychowywanie dziecka. - Ach, zatem dokonaliście właściwego wyboru, prawda? - powiedziała pocieszająco Julia. - Przykro mi, że straciłaś go tak młodo. A teraz opróżnijmy jeszcze tylko jeden i uznamy, że na dziś wystarczy. Wspólnie wypchnęły kolejny kufer z kąta na środek pomieszczenia. - Tego nie widziałam wcześniej - powiedziała Julia, przyglądając mu się. - Był już w schowku, kiedy Claire zmarła, a więc zapewne jest w nim pełno rupieci. Sidonie odpięła skórzane pasy i odrzuciła je do tyłu. Julia podniosła wieko na skrzypiących zawiasach. - Więcej starych ubrań - mruknęła Sidonie. - Mogę przysiąc, że nigdy nie znałam kogoś, kto miałby ich tak wiele. Julia wzruszyła ramionami. - Twoja matka była piękną kobietą - odparła. - Ludzie lubili obdarowywać ją pięknymi rzeczami. Sidonie usiadła na jednym z trójnożnych taboretów, które przyniosły sobie na górę, i przerzuciła kilka pierwszych sztuk odzieży. I wtedy ją zobaczyła. Żółtą suknię. Suknię z Hyde Parku. Ten zbieg okoliczności wyprowadził ją z równowagi. Nagle zabrakło jej tchu. Odrzuciła stroje na bok. - Zabierz to, Julio - wykrztusiła. - Zabierz to, ja tego nie chcę. Julia usiadła i poklepała ją po kolanie. - Cóż, oddamy to wszystko na dobroczynność, razem ze stertą, którą już posortowałyśmy - powiedziała, po czym szperała głębiej. - Ale przejrzyjmy to najpierw, żeby się upewnić. Podniosła stos ubrań, wśród nich żółtą suknię Claire, i odłożyła je na bok, odsłaniając małe pudełeczko z rzeźbionej kości słoniowej, ulokowane w jednym z rogów kufra. - Jakie to niezwykłe! - odezwała się Julia, wyjmując pudełeczko. Uniosła wieczko, odsłaniając lusterko, a pod nim kilka małych przegródek. Kiedy żółta suknia zniknęła, Sidonie znowu poczuła się sobą. - Co to takiego, Julio? Julia zaśmiała się. - Ależ to pudełeczko na muszki! - powiedziała. - Wiele razy widziałam takie rzeczy w teatrze, ale dlaczego Claire miałaby takie mieć? Sidonie wzięła pudełeczko z kości słoniowej i wpatrywała się w nie, aż coś drgnęło w jej pamięci. - Bale kostiumowe - odpowiedziała w końcu. - Pokop głębiej; myślę, że znajdziesz jej starą perukę Marii Antoniny. Ale Julia polizała jedną z muszek - mały czarny romb - i przykleiła sobie do policzka. - Czy wyglądam jak dama z czasów króla Jerzego? - zapytała, trzepocząc rzęsami. Sidonie jakoś udało się roześmiać. Zaraz potem muszka odpadła i zniknęła w fałdach sukni Julii. Sidonie wzięła jedną muszkę i przymocowała ją sobie w kąciku ust, tam gdzie nie tak dawno temu sprytnie narysowany był pieprzyk Ruby Black. - To trochę jak tatuaż, czyż nie? - powiedziała Julia, przyglądając się jej. - To znaczy tatuaż nic na stałe. Ale jest w nim coś, co… Nie wiem, co wabi oko, by spoczęto dłużej na pewnym miejscu? Sidonie zaśmiała się znowu, i muszka odpadła. - Czy sugerujesz, że staram się przyciągać uwagę do moich piersi? Julia zaczerwieniła się natychmiast. - Och, nie, nie ty, duszko! - Potem się zawahała. - Ale cóż, często się zastanawiałam… - Och, dalej, Julio! Zapytaj. - Cóż, dlaczego w ogóle zrobiłaś ten tatuaż? - odezwała się wreszcie. - I to w takim dziwnym miejscu! Sidonie podniosła wzrok znad pudełeczka z muszkami i przez chwilę zadumała się. - Zrobiłam to, bo Pierre mi zabronił - przyznała. - Wiesz, byłam bardzo niesforną żoną. - I niesforną córką - mruknęła Julia. - Twoja biedna matka zemdlała, kiedy zakonnice napisały, że uciekłaś z marynarzem. Sidonie spojrzała wilkiem. - On był kapitanem okrętu, nie marynarzem. - Tak, a ty miałaś ile lat? Siedemnaście? Sidonie spojrzała w inną stronę. - Tak, dopiero co - odparła. - W każdym razie, Julio, pytałaś o tatuaż, nie o przyczyny mojego zamążpójścia. - Tak, mów dalej. Opowiedz mi o tatuażu. Sidonie próbowała odmalować sobie życie takim, jakie było wtedy. - To był nasz pierwszy rejs na Martynikę - mruknęła. - Mieliśmy zabrać cukier i rum. Kiedy zeszliśmy na ląd w Fort-de-France, zobaczyliśmy dziwną starą kobietę na nabrzeżu, rysującą tatuaż… igłą. Tak się robi. - Och! - Julia skuliła się. - Nie wiedziałam. - To nie boli - powiedziała prędko Sidonie. - Nie za bardzo. Oczywiście, ja nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Stara kobieta rysowała węża morskiego na ramieniu marynarza. Mówiła słabo po francusku, ale marynarz powiedział, że pochodzi z… z jakiejś wyspy na Pacyfiku. Stwierdziłam, że chcę mieć jedną z tych dziwnych, egzotycznych rzeczy, więc usiadłam i zrobiłam kilka śmiesznych gestów. Kobieta dotykała moich czarnych włosów, potem całej mojej twarzy. Wreszcie wzięła ołówek i na skrawku papieru naszkicowała tego małego aniołka. Nie wiem dlaczego. Nie o to ją prosiłam. Wtedy Pierre odwrócił się, zobaczył, co robię, i wpadł w szał. Powiedział, że jego żona nie będzie miała tatuażu, który mógłby oglądać cały świat. - I tu miał rację. Sidonie wbiła wzrok w podłogę. - Obawiam się, że nie przyjęłam tego dobrze - przyznała. - Wbiłam sobie do głowy, że i tak będę go mieć. Następnego dnia, kiedy Pierre poszedł nadzorować uzupełnianie zapasów na statku, ja poszłam na nabrzeże i zapytałam o tę kobietę. Nie było jej tam, ale znalazłam jej dom w alejce w pobliżu. Wydawało się, że na mnie czekała. Zaciągnęła mnie do środka i znowu pokazała mi anioła. Zachowała go. I tak kazałam jej go narysować, ale w intymnym miejscu, wiesz? W miejscu, które miał zobaczyć tylko Pierre, żeby nie mógł powiedzieć, że go nie posłuchałam. - Och, Sidonie! Sidonie uśmiechnęła się chytrze. - Och, niech ci nie będzie przykro z powodu Pierre’a - odparła. - Kiedy jego gniew opadł, stwierdził, że całkiem mu się to podoba. Julia odwróciła się do kolejnego kufra. - Czy on był dobrym mężem, Sidonie? - zapytała, odkurzając okładkę książki, którą wyciągnęła. Sidonie okręciła się na taborecie, żeby jej pomóc. - Starał się - odparła, wyjmując jeszcze kilka książek. - Ale to był niespokojny duch. I o wiele za bardzo czarujący. Jednak nigdy nie bywał szorstki. - A zatem miałaś szczęście w małżeństwie, moja droga. - Julia zdmuchnęła obłoczek kurzu z następnej książki. - A cóż to takiego? Wydaje się, że ten kufer jest ich pełen. Sidonie wciąż wyjmowała książki, poruszając się jak automat, myślami ciągle przy zmarłym mężu. - To pamiętniki Claire - odpowiedziała z roztargnieniem. Ale uwagę Julii przyciągnęło małe pudełko. - Ach, tutaj są! - powiedziała triumfalnie. - Zielone aksamitne pantofle. W tej właśnie chwili ktoś zakołatał do drzwi, a odgłos dotarł aż na poddasze. Sidonie spojrzała na zegarek przypięty do stanika sukni i zerwała się z taboretu. - Och, rety! To panna Hannaday! - powiedziała, otrzepując spódnice z kurzu. - Czy wyglądam przyzwoicie? - Wyglądasz doskonale, moja droga - odparła Julia, wyciągając rękę, by zetrzeć nieco kurzu z jej policzka. - Ale biedna panna Hannaday! Nie podobał mi się ten siniec, którym mogła się wczoraj poszczycić. - Ani mnie - przyznała Sidonie. - Ale ona nie musi się już dłużej martwić lordem Bodleyem. Julia właśnie zamykała kufer. - Dlaczego? Co się stało? Sidonie chwyciła dłonie Julii. - Wczorajszej nocy spotkałam się z Charlesem Greerem na Russell Square - wyszeptała. - Maurice zaoferował mu posadę w Giroux & Chenauit, a on ma zamiar ją przyjąć! Julia rozdziawiła usta. - A więc on i panna Hannaday jednak się pobiorą? Sidonie uśmiechnęła się. - Dobre wieści, prawda? Nagle Meg zawołała z dołu schodów wiodących na poddasze. Sidonie pospieszyła na dół i była już w połowie drogi, kiedy Julia odezwała się raz jeszcze. - Czy mam zanieść pantofle do twojego pokoju, moja droga? - Tak, dziękuję ci, Julio. - A co z tymi pamiętnikami? Czy je zatrzymasz? Czy mam je posłać George'owi? Albo po prostu wyrzucić? Sidonie zastanowiła się nad tym przez chwilę. George cisnąłby je od razu do kominka. Ona z pewnością ich nie chciała. Ale nie mogła się zdobyć na to, by je wyrzucić - a to, jeżeli się zastanowić, mniej więcej podsumowywałoby wszystko, co czuła wobec swoich wspomnień o matce. - Zatrzymam je - powiedziała wreszcie. - Och, i Julio…? Julia wyjrzała zza balustrady. - Tak, moja droga? Sidonie wróciła po schodach na górę, z dala od uszu Meg. - Julio, czy trudno byłoby ci zdobyć mundur aspiranta marynarki? Albo może podporucznika? Julia spojrzała na nią niedowierzaniem. - Mundur marynarki? - powtórzyła. - Na litość boską, po co? Sidonie uśmiechnęła się. - Cóż, bądź co bądź jestem doświadczonym żeglarzem - mruknęła. - I szczerze mówiąc, myślę, że będę wyglądać olśniewająco w oficerskim stroju. - Boże, miej nas w opiece! - Julia zamknęła oczy. - Błagam cię, nie mów nic więcej! Bądź przyjazna, grzeczna i bezgranicznie nudna. Sidonie powtarzała sobie to w duchu później tego popołudnia, ujmując wielką mosiężną kołatkę na drzwiach domu numer siedemnaście. Z panną Hannaday już sobie poradziła. Teraz przyszła pora na Diabła. Ckliwa. Banalna. Nudna. Taką musi mu się wydać. Niczym aktorka przygotowująca się do wkroczenia na środek sceny, Sidonie znowu wyrecytowała sobie kwestię, odmówiła krótką modlitwę i zakołatała do drzwi. Jej trema natychmiast przybrała na sile. Pomimo kiepskiego ubioru i dobrych intencji samotne składanie wizyty mężczyźnie takiemu jak Devellyn wydawało się co najmniej ryzykowne. Ale jakoś głupio byłoby prosić Julię, by towarzyszyła jej w misji po drugiej stronie ulicy. A Sidonie, bądź co bądź, była wdową. To dawało jej pewną swobodę. Bardziej zdecydowana, zastukała ponownie. Nareszcie jakiś mężczyzna, którego mgliście rozpoznała jako lokaja, otworzył drzwi. - Ach, madame Saint-Godard! - powiedział, jak gdyby dobrze ją znał. - Tuszę, że w pełni odzyskała pani siły po wypadku? - Owszem, dziękuję - odezwała się, wręczając mu parasol. - Jego lordowska mość pożyczył mi to, i chciałabym mu podziękować. Czy jest w domu? Lokaj przytrzymał drzwi otwarte. - Sprawdzę. Sidonie wręczyła mu swoją kartę wizytową. Lokaj upuścił ją na srebrną tacę przy drzwiach i poszedł. Za moment wprowadzono ją, ale nie do krzykliwego salonu, lecz do zagraconego, wyłożonego drewnem gabinetu, wychodzącego na ogrody na tyłach domu. Zdecydowanie był to pokój należący do mężczyzny, i markiz wypełniał go swoją osobą. Siedział rozwalony na wielkim skórzanym fotelu przy kominku, ubrany w ciemny żakardowy szlafrok narzucony na niechlujny strój. W jednej ręce trzymał fajkę, w drugiej zaś wizytówkę Sidonie, którą zręcznie obracał w palcach niczym znudzony karciarz. Wyglądało na to, że wyhodował sobie trzydniowy czarny zarost, a sądząc po włosach, wszystkie te dni przespał stojąc na głowie. W zasięgu jego ręki stał wielki fajansowy kubek, wypełniony po brzegi zimną kawą, i popielniczka po brzeg pełna skręconych brązowych niedopałków. Niżej, jego pantofle tonęły w morzu gazet, które najwyraźniej po przeczytaniu rzucał na podłogę. Sidonie modliła się tylko, by nie zajęły się od ognia, bo markiz niemal na pewno stanąłby w płomieniach. Wstał ociężale i odłożył fajkę. - Witaj o poranku, Sid - powiedział z uśmiechem bez cienia zmieszania. - Czemu zawdzięczam tę niespodziewaną przyjemność? Zmagając się z chętką, by mu wskazać, że dla większości ludzi poranek już dawno minął, Sidonie starała się zamiast tego wyglądać głupawo. - Przyszłam, wasza lordowska mość, żeby zwrócić pański parasol - powiedziała. - Tak ogromnie panu dziękuję. Padało znowu, a gdyby nie pańska życzliwość, z pewnością dostałabym gorączki. - Przerwała, żeby subtelnie kaszlnąć w osłoniętą rękawiczką dłoń. - Moje płuca nie są już takie jak niegdyś. - Nie? - Przesunął po niej spojrzeniem. - Stąd wyglądają na diablo zdrowe. Sidonie udała, że aluzja jej umknęła. - Przyszłam też, wasza lordowska mość, żeby złożyć przeprosiny. - Złożyła dłonie z udawaną skromnością. - Zeszłej nocy byłam nieuprzejma. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że… cóż, nie spałam dobrze poprzedniej nocy. Markiz wyglądał na nieco skonsternowanego. - Przykro mi to słyszeć - odparł. - Proszę usiąść. - Och, dziękuję panu, wasza lordowska mość - mruknęła, bardzo przyzwoicie układając fałdy sukni. - To marna wymówka, wiem o tym, ale widzi pan, straszliwie cierpię na, hm… - Nagle pojawił się w jej myślach obraz pani Arbuckle rozciągniętej bezwładnie na otomanie. - Na migreny - dokończyła. - Widzi pan, to moje nerwy. I moje… moje wdowieństwo. Wiele okrutnych życiowych rozczarowań. Tego rodzaju sprawy. - Dobry Boże! - powiedział markiz, nagle znów siadając. - Naprawdę oczekiwałem po tobie czegoś lepszego, moja droga. Sidonie zatrzepotała rzęsami. - Pan wybaczy? W jego oku pojawił się figlarny blvsk. - Jeżeli ty cierpisz na rozstrój nerwowy, Sid, to ja jestem królową Szwecji. - Podniósł ponownie fajkę i wytrząsnął do popielniczki deszcz czerwonych iskier. - Wiem, że to piekielnie nieokrzesane, ale czy masz coś przeciwko, żebym to znowu zapalił? Sidonie uśmiechnęła się blado i skinęła dłonią w geście przyzwolenia. - Jeżeli to mogłoby pomóc ci na nerwy, Sid - powiedział z fałszywą troskliwością - Honeywell może nam znaleźć dodatkową fajkę? - No, dziękuję panu - odrzekła. - Trucizny wolę wypijać. - Ach! - powiedział. - To już bliższe temu, czego się po tobie spodziewałem. - Otworzył skórzany kapciuch i zręcznie ubił kciukiem pełen cybuch tytoniu. - A przy okazji, częstuj się. Brandy jest na stoliku. - Jakiż pan uprzejmy, wasza lordowska mość. - Sidonie znów przybrała afektowany wyraz twarzy. - Ale ja nigdy nie pozwalam sobie na trunki przed zachodem słońca. Markiz wzruszył ramionami. - Jak sobie chcesz - odpowiedział, po czym rozciągnął się w fotelu. - A teraz przyznaj, Sid. Starasz się jak diabli, żeby mnie nie lubić, a teraz podejrzewam, że z przyczyn, których jeszcze nie rozgryzłem, próbujesz sprawić, żebym ja nie lubił ciebie. Sidonie skromnie spuściła oczy. - Jestem przekonana, wasza lordowska mość, że na swój własny dwuznaczny sposób stara się pan mnie pocieszyć - mruknęła. - Ale ja nie rozumiem, co pan ma na myśli. Zaśmiał się z fajką w ustach. - Och, nie rozumiesz, hę? - odparł, a jego spojrzenie stało się cieplejsze, gdy omiótł ją wzrokiem. - A gdybym starał się cię pocieszać, moja droga, zapewne konwersacja nie miałaby z tym nic do rzeczy. Sidonie wyprostowała się sztywno. - Doprawdy, lordzie Devellyn! Ale Devellyn najwyraźniej nie dawał się zbesztać. - A przy okazji, moja droga, ten obcisły ametystowy jedwab podobał mi się znacznie bardziej niż to workowate, mysioszare coś, co dzisiaj masz na sobie. Nie podkreśla tak doskonale twoich… Ach, twoich kobiecych walorów. Sidonie zaświerzbiły dłonie, żeby go spoliczkować, ale jakoś zdołała się powstrzymać. Bądź wyjątkowo nudna, upomniała sama siebie. - Dziękuję panu, wasza lordowska mość - wykrztusiła. - Ale to była jedna ze starych sukni Julii, którą przeszyłam. Rzadko noszę jasne kolory. Markiz uniósł jedną ze swych demonicznie wyglądających brwi. - Używane stroje? - odezwał się z powątpiewaniem. - Od współlokatorki? I to od takiej, która, jak nawet ja zauważyłem, jest o głowę niższa? Sidonie naiwnie rozszerzyła oczy. - Rozprułam obrębek - powiedziała z nadzieją, że markiz nie ma pojęcia o obrębkach. - Dość dobrze radzę sobie z igłą, wasza lordowska mość. W rzeczy samej, nade wszystko uwielbiam spędzać czas na szyciu. - Szyciu…? - Tak. Dla biednych. - Ach, dla biednych! - powtórzył jak echo. - A cóż to, powiedz proszę, dla nich szyjesz? Sidonie starała się coś wymyślić. - Cóż, tak właściwie to dla biednych głównie robię na drutach - poprawiła się. - Rękawiczki. Szaliki. Tego rodzaju rzeczy. Niekiedy Julia i ja spędzamy całe dnie, zajmując się tylko szyciem i robótkami na drutach. Wie pan, tak niezmiernie milo jest pomagać tym, którym poszczęściło się gorzej niż nam. - Hm, z pewnością - mruknął markiz, któremu opadły powieki. - Ale widzę, wasza lordowska mość, że zaczynam pana nudzić - mówiła dalej. - Podczas gdy moim zamiarem było coś wręcz przeciwnego. W rzeczy samej przyszłam, żeby przekazać panu zaproszenie jako sposób na przeproszenie pana. Mam nadzieję, że nie pomyśli pan sobie… - Nie, ależ absolutnie nie! - Jego twarz rozjaśniła się. - Wielce mnie pan uspokoił, sir - powiedziała Sidonie. - Widzi pan, jutro pani Crosby i ja przyjmujemy pastora na herbatce. Oczywiście, uczęszczamy do św. Jerzego w Bloomsbury, i… - Do św. Jerzego? - wtrącił. - Jesteś Francuzką, ale nie katoliczką? Sidonie była zaskoczona, że go to obeszło. - Moja matka zmieniła wyznanie - mruknęła, nie oferując żadnych dalszych wyjaśnień. - Jak już mówiłam, ponieważ przychodzi pastor, powinnyśmy zaprosić drugiego dżentelmena, żeby liczba osób była parzysta. I jeżeli nie ma pan nic przeciwko odrobinie rozrywki, pomyślałyśmy, że być może rozegralibyśmy kilka partyjek wista. Zacisnął szczęki na ustniku fajki i uśmiechnął się szeroko. - Coś dzisiaj chłodno w piekle, nieprawdaż, moja droga? Sidonie zesztywniała. - Pan wybaczy. - Ale nagle przypomniała sobie, co powiedziała poprzedniego wieczora. - Och, rety, muszę odwołać swoje słowa, czyż nie? - mruknęła. - Proszę, wasza lordowska mość, niech mi pan pozwoli przeprosić za moją nieuprzejmą uwagę. Niech się pan do nas jutro przyłączy. Markiz poruszył się w fotelu. - Tylko herbatka i karty z pastorem, hę? - powiedział, wciąż z fajką w zębach. - Żadnego hazardu? Gry w kości? Nagich tańczących dziewcząt? Sidonie starała się wyglądać na zgorszoną. Markiz burknął lekceważąco. - Ani żadnego palenia opium, jak przypuszczam! - mruknął. - Cóż. przykro mi rozwiewać twoje nadzieje, Sid, ale mniemam, że i tak przyjdę. Niech to będzie dla ciebie nauczką. Sidonie z trudem stłumiła okrzyk. On zamierza przyjść? - Cóż mogę powiedzieć, wasza lordowska mość? - wykrztusiła. - Jestem zaszczycona. - Nie, nie jesteś - odparł. - Jesteś przerażona. Nigdy nie próbuj blefować przy zatwardziałym hazardziście. Może i nie wiem, w co grasz, Sid, ale wiem, że to nie twoja liga. I w tej chwili do pokoju wpadł Honeywell, zostawiając drzwi otwarte na oścież. - Milordzie! Milordzie! - powtarzał gorączkowo. - Och, sir! Obawiam się, że to panna Leder… Ale było już za późno. Zdenerwowana kobieta o płomiennorudych włosach wtargnęła za nim do pokoju. Sidonie rozpoznała ją od razu. - No, a to co? - spytała skrzekliwie, wskazując palcem Sidonie i nawet na nią nie patrząc. Lokaj umknął. Markiz wyprostował się w fotelu. - Witaj, Camelio - powiedział. - Cóż za nieoczekiwana przyjemność. - Och, założę się, że tak - odparła, nacierając bliżej. - Dwa tygodnie, powiadasz, ty kłamliwa świnio! Och, droga Cammie, zostań, ile zechcesz, mówiłeś! Spojrzenie Devellyna pomknęło ku Sidonie. - Camelio, o co chodzi? Sidonie zerwała się na równe nogi. - Może powinnam wyjść? Ignorując ją, kobieta pochyliła się nad markizem i wycelowała palcem w jego twarz. - Chodzi o to, jak mnie traktujesz, Devellyn! Nie spieszy mi się, gadałeś! A teraz przychodzę do domu i co zastaję? Ty kłamco! - Jej groźne spojrzenie zwróciło się teraz na Sidonie. - I tak w ogóle to kto, do cholery, są te ciepłe kluchy? Devellyn wyglądał na zdumiewająco spokojnego. - Madame Saint-Godard, czy mogę przedstawić pannę Camelię Lederly, prawie słynną aktorkę? - powiedział. - Camelio, madame Saint-Godard. Sidonie spróbowała skinąć kobiecie głową. - A tak nawiasem mówiąc, Camelio, zupełnie źle zrozumiałaś sytuację - mówił dalej markiz. - Madame Saint-Godard jest tylko dobrotliwą sąsiadką z chrześcijańskim powołaniem, która przyszła zaprosić mnie na herbatkę ze swoim pastorem, niewątpliwie w jakiejś nieopatrznej próbie ocalenia mojej splamionej i śmiertelnej duszy. - Och, doprawdy? - Rudowłosa nieprzyjemnie łypnęła na Sidonie. - Cóż, przez wszystkie te miesiące, kiedy ja tu mieszkałam, nigdy nie widziałam jej na moim progu, martwiącej się o moją duszę! - To zapewne dlatego, moja droga - powiedział z ustnikiem fajki w zębach - że słyszała, iż ty takowej nie posiadasz. Wtedy rudowłosa rzuciła się na niego jak piszcząca, drapiąca i młócąca rękami ognista kula. - Świnio! - wrzasnęła. - Ty bękarcie, ty samolubna świnio! - Chwyciła przepełnioną popielniczkę i uderzyła go nią w głowę, rozsypując popiół i niedopałki. Sidonie usiadła z powrotem, zafascynowana. Markiz, dziwacznie zaklinowany w fotelu, próbował chwycić talię Camelii i utrzymać jej ręce za jej plecami. Rudowłosa wyswobodziła jedną rękę i zdrowo palnęła go w twarz. Markiz nie przestawał się z nią mocować. - Camelio, nie rób tego - powtarzał. - Uspokój się. Tylko się uspokój. Potrzebny ci dom? O to chodzi? O to? - Och, okłamałeś mnie! - zawodziła, wymachując piąstkami. - A więc weź… auć! Camelia trafiła go łokciem w skroń. - No to weź sobie dom - mówił dalej. - Ja przeniosę się gdzie in… aghhhh! Próbowała go udusić jego własnym krawatem. - Dwa tygodnie, powiedziałeś! - zazgrzytała zębami. - Zostań, ile zechcesz, Camelio, powiedziałeś! Wykazawszy dotąd nadzwyczajną powściągliwość, markiz nareszcie oplótł ramiona wokół jej talii i wstał. Przywarła do niego jak obłąkana, na przemian ciągnąc go za włosy i okładając go wolną ręką, ale Devellyn tylko szedł dalej. - Camelio, zabieram cię teraz na szezlong - powiedział spokojnie. - I chcę, żebyś tam siedziała spokojnie, dopóki sobie z tym nie poradzimy… - Idź do cholery, Devellyn! - Camelia chwyciła mijany po drodze świecznik i zaczęła okładać nim markiza. - Poradzimy! Poradzimy! Boże, nienawidzę, kiedy tak mówisz! Świeca wypadła ze świecznika, a on na nią nastąpił, łamiąc ją na pół. Markiz tylko szedł dalej, po czym bezceremonialnie upuścił kobietę na obity brokatem szezlong. Camelia odbiła się, ukazując parę ślicznych kostek, i wciąż mocno dzierżyła w ręku świecznik. - Camelio, moja droga - powiedział Devellyn, nieco zadyszany. - Czy nie jesteś trochę jak pies ogrodnika? - Pies? Jak śmiesz! Devellyn znowu zmusił ją, by usiadła. - Posłuchaj, Camelio, to ty mnie opuściłaś - powiedział; jego głos wreszcie stał się chłodny. - Innymi słowy, skończyłaś ze mną. Porzuciłaś mnie. Wykreśliłaś mnie ze swojego życia. Brzmi znajomo? - No tak, a teraz chcę się znowu wprowadzić! - przerwała; nie panowała już nad słowami, a jej wymowa stawała się coraz gorsza. - Chcę moje cholerne dwa tygodnie! Ale ty i madame Cieple Kluchy już się spiknęliście… Nagle Sidonie uświadomiła sobie, że czuje w powietrzu ostrą, drażniącą woń. Skierowała wzrok na pusty fotel i krzyknęła. - Pożar! - wrzasnęła, odsuwając się szybko od dymiących gazet. - Pożar! - Niech się pali! - syknęła Camelia, znów chwytając krawat Devellyna. - Kiedy dobrze się zajmie, to go tam wrzucę! Kiedy Devellyn utknął w pułapce, Sidonie wpadła w popłoch. Porwała jego kawę i szybko ją wylała. Dymiące papiery zamieniły się w syczącą, wilgotną masę. Markiz zdołał jakoś się uwolnić i ryknął na lokaja, ale pobladły Honeywell już wbiegał do pokoju. Zobaczył dymiące szczątki, wrzasnął i chwycił wazon z liliami. Odwrócił go do góry dnem, pokrywając resztę żaru wodą i kwiatami. - Och, a to dopiero! - dało się słyszeć mruknięcie od drzwi. Nadal drżąca Sidonie odwróciła się i zobaczyła przystojnego mężczyznę z gospody "Pod Kotwicą", stojącego w progu. Jego złote włosy lśniły w świetle słońca. Camelia puściła krawat. - Witaj, Al - odezwała się. - Przyszedłeś znowu otrzeźwić Deva, co nie? Devellyn przeszedł przez pokój, by popatrzeć na swój zniszczony dywan. - Dzień dobry, Alasdairze - powiedział spokojnie. - Zastałeś nas w niezręcznym momencie. - Och, to dopiero! - powiedział znowu mężczyzna, wkraczając do akcji. - Cammie…? Myślałem, że byłaś… albo że postanowiłaś… Devellyn podniósł wzrok i po raz pierwszy spojrzał na rudowłosą kobietę z przykrością w oczach. - Myślałeś, że postanowiła mnie opuścić dla sir Edmunda Suttersa - powiedział. - I tak właśnie zrobiła. Na te słowa Camelii wyraźnie odechciało się już walczyć. Opadła na szezlong. - No tak, cóż, wszystko pięknie i ładnie - zaskamlala, a jej twarz nagle się wykrzywiła. - Ale teraz go nie mogę mieć, co nie? Devellyn milczał przez chwilę. - Dlaczego nie? Słysząc to, Camelia załamała się kompletnie i upuściła świecznik na podłogę. - Bo jest w więzieniu dla dłużników! - zawodziła. - Cholerni policmajstrzy przyszli po niego zeszłej nocy. Alasdair przytaknął. - Obawiam się, że to prawda - powiedział. - Sutters ma stanąć przed sądem dla niewypłacalnych dłużników jeszcze w tym miesiącu. Tylko o tym mówiono wczorajszego wieczora u White'a. - Zrujnowany! Och, normalnie zrujnowany! - Teraz Camelia wstrząsał szloch. - Siedzi po samiutkie uszy w długach i jest winny lichwiarzom wszystko, co tylko ma na tym świecie i pewnie na następnym. - Och, Camelio. - Głos Devellyna nagle złagodniał. - Przykro mi. Camelia znowu wybuchła. - Nie waż się mi współczuć! - wrzasnęła, rzucając się na niego od nowa. Pochwycił ją, ałe Camelia wciąż okładała go pięściami. - Już, już, Camelio! - Alasdair przeszedł przez pokój i łagodnie ściągnął ją z Devellyna, przemawiając uspokajająco. - To nie jest konieczne, moja droga. Jesteś o wiele za śliczna, żeby marnować się na takiego nieczułego gbura jak Dev. Poza tym on zaniedbywał cię okrutnie. Pod żadnym pozorem nie możesz mu tego wybaczyć. Camelia cofnęła się, pociągnęła nosem i zaczęła poprawiać włosy. - Och, jeszcze jak mnie ignorował, to prawda - zgodziła się. - Chyba że chciał sobie pobrykać na moim brzu… - Tak, tak, zrozumieliśmy! - uprzedził jej słowa Alasdair, rzucając niepewne spojrzenie na Sidonie. - A teraz, jak mniemam, potrzebujesz gdzieś zamieszkać, moja droga, do czasu aż wybierzesz spośród niewątpliwie szerokiego grona nowych adoratorów rywalizujących o twoje wdzięki? Camelia spojrzała na niego z nadzieją. - To też długie i samotne czekanie. Alasdair pobladł. - Tak, cóż, jestem pewien, że wkrótce niezmiernie uszczęśliwisz jakiego gościa - powiedział pospiesznie. - A teraz, jeżeli zastanowimy się nad tym, z pewnością wymyślimy dla ciebie jakieś stosowne lokum? Camelii zrzedła mina. - Ja się już dość zastanawiałam - powiedziała natarczywie. - Devellyn obiecał mi dwa tygodnie i powinnam dostać dwa tygodnie. Po tym wszystkim, co przeszłam. Markiz cicho zaklął pod nosem. Camelia posłała mu spojrzenie pełne jadu, po czym przeniosła wzrok na Sidonie. Sprawy wyraźnie znowu się komplikowały. - Julia i ja mamy dodatkową sypialnię - wyrwało się Sidonie, której zrobiło się żal kobiety. - Panno Lederly, będzie pani mile widziana, dopóki nie poczyni pani innych ustaleń. - Nie wydaje mi się - powiedziała, omiatając wzrokiem ubiór Sidonie. - Nie jestem tak zdesperowana. - A to ci dopiero, mam! - odezwał się Alasdair, podchodząc do biurka i wyciągając kartkę papieru. - Camelio, możesz skorzystać z mieszkania mojego brata Merricka. Pojechał do Mediolanu, będzie tam aż do św. Michała. - No sama nie wiem… - powiedziała Camelia. - Czy to szykowne miejsce? - Owszem - odrzekł Alasdair, zapisując coś. - Albany. - O, Albany! - odpowiedziała Camelia. - Mnóstwo bogatych typków tam mieszka! - Aż się tam od nich roi - zgodził się z nią Alasdair, składając kartkę i wręczając ją Camelii. - Po prostu daj to portierowi i poproś o klucz do mieszkania pana Merricka MacLachlana. Bystre oczy Camelii zwęziły się. - A co z rzeczami? - powiedziała. - Mam ich mnóstwo. Czy on je wniesie? Alasdair poklepał ją po ramieniu, jednocześnie kierując ją w stronę drzwi. - Moja droga, on ci je nawet zawiezie - uspokoił ją. - Ale teraz się pospiesz. Nocny portier przychodzi o szóstej, a on okrutnie cierpi na lumbago. Zniknęli razem w głębi korytarza. Sidonie mogła tylko wytrzymywać spojrzenie Devellyna i walczyć ze sobą, by pohamować wybuch śmiechu. Markiz jęknął cicho i zakrył sobie twarz dłonią. - Boże, nie mogę uwierzyć, że to się stało naprawdę - powiedział. Chwilę później drzwi frontowe zamknęły się z hukiem. Alasdair pospiesznie wrócił do pokoju, zatrzasnął drzwi do gabinetu i oparł się o nie plecami, jak gdyby bal się, że Camelia może wrócić. Devellyn znowu zaklął pod nosem. - Alasdairze, postradałeś rozum - powiedział, kopiąc mokrą lilię, leżącą mu na drodze. - Camelia nie może udać się do Albany! Nie pozwolą jej tam zamieszkać! - Cóż, Merrick też nie pojechał do Mediolanu - odparował jego przyjaciel. - Ani aż do świętego Michała, ani w ogóle. Ale ona o niczym nie wie, nieprawdaż? I zanim przedrepcze całą drogę na Pieadilly i wróci tu znowu, to mam nadzieję, że założysz jakieś porządne zasuwy na te piekielne drzwi i okna. Dobry Boże, Dev! Ta kobieta to zagrożenie dla społeczeństwa! Markiz rzucił się z powrotem na swój fotel i wpatrywał posępnie w namokniętą stertę gazet. - Lubię, żeby moje kobiety miały w sobie trochę ognia - powiedział defensywnie. - Tak, cóż, od tej bije jak od kuźni - odrzekł Alasdair. - Guziki mi się topią od samego patrzenia na nią. Co ty sobie myślałeś, że pozwoliłeś jej tu wrócić? Nagle wydawało się, że cała powściągliwość uleciała z markiza. - Cóż, nie spodziewałem się jej z powrotem, prawda? - odparował, zrywając się na równe nogi. - Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby któraś z nich wracała po tym, jak mnie rzuciła, czyż nie? A kilka nawet o to błagałem! Zatem, Alasdairze, myślę, że można powiedzieć, iż wzięła mnie przez zaskoczenie! I dzięki, że mi to wytykasz. - Cóż, nie musisz krzyczeć - Alasdair odezwał się z irytacją. Potem odwrócił się do Sidonie i wyciągnął rękę. - Pozwoli pani, że padnę do jej stóp, madam - powiedział układnie. - Jestem sir Alasdair MacLachlan, pani najnowszy i najbardziej zagorzały admirator. Wciąż starając się nie roześmiać, Sidonie przyjęła podaną dłoń. - Jestem madame Saint-Godard - odparła. - Mieszkam po drugiej stronie ulicy. Zapraszałam właśnie jego lordowską mość na herbatkę z moim pastorem. - Och… - Alasdairowi zrzedła mina. Wydawało się jednak, że Devellyn jest myślami gdzie indziej. - Honeywell! - ryknął. - Honeywell, wracaj tutaj, ty strachliwa kwoko! Lokaj wpadł do pokoju; wyglądał na kompletnie zdezorientowanego. - Tak, milordzie? Devellyn obrzucił Alasdaira kolejnym nieprzyjemnym spojrzeniem. - Weź sto funtów ze szkatułki z pieniędzmi - powiedział. - Potem jedź do Albany i sprowadź pannę Lederly. Honeywell zbladł. - Och, sir, czy muszę? - zaskamlał. - Ona naprawdę nie jest dla mnie uprzejma. Czy nie mógłby pan kazać Fentonowi jechać? - Obaj pojedziecie - ryknął markiz. Honeywell wydał budzący litość płaczliwy odgłos. - Cóż, wiesz, co moja babunia MacGregor zawsze mawia - mruknął Alasdair. - Lepiej tchórz niż trup. - Ty! - odezwał się Devellyn, odwracając się do niego. - Przestań wypluwać te szkockie banialuki! A ty, Honeywell, weź bat i krzesło, jeżeli dzięki temu poczujesz się lepiej. I na litość boską, nie sprowadzaj jej tutaj. Wynajmij jej mieszkanie… jakieś miłe. Przy St. James. Albo… do diabła, weź dwieście i niech to będzie Mayfair. - Bacz na wydatki, Dev! - ostrzegł Alasdair. - Już się pozbyłeś tej złośliwej kocicy. Markiz łypnął na niego gniewnie. - Nie może przecież mieszkać na ulicy, Alasdairze - powiedział. - Jestem jej winien przynajmniej dach nad głową. Honeywell łypnął podejrzliwie na swego pana. - Cóż, mając dwieście funtów na pewno może sobie wynająć własny dach nad głową. Żyła na czole markiza uwypukliła się wyraźnie. - Na Boga, Honeywell, nie dawaj jej gotówki! - odpowiedział mu. - Tylko roztrwoni ją u Luftona. Ty to zrobisz. Wynajmij mieszkanie na rok, i weź tego nowego lokaja… Jak on się nazywa? - Polk, sir. - Honeywell pociągnął nosem. - Henry Polk. - Tak, dobrze, Polk może przenieść jej rzeczy - powiedział. - Nadwerężony kręgosłup może zatrzymać go z dala od tej pokojówki z naprzeciwka, nieprawdaż, madame Saint- Godard? A teraz ruszaj z Bogiem, Honeywell! Lokaj pospiesznie wyszedł. Alasdair popatrzył na markiza z niedowierzaniem. - Ruszaj z Bogiem? - powtórzył jak echo. - Czym ty teraz jesteś, jakimś purytaninem? Markiz surowo splótł ręce za plecami. - Alasdairze - odezwał się bardzo spokojnie. - Dlaczego tu przyszedłeś? Alasdair wyglądał na poirytowanego. - Powiedziałeś mi, żebym był tu przed trzecią - odwarknął. - A jest za kwadrans trzecia. Czy muszę ci przypominać, że mamy umówione spotkanie? Na twarzy Devellyna pojawił się nagle przebłysk zrozumienia. - Ach, racja! - mruknął. - I dotrzymamy ustaleń. Proszę, bądź tak miły, stary przyjacielu, idź na górę i zaczekaj na mnie. Alasdair posłał Devellynowi gniewne spojrzenie i wyszedł. Markiz wciąż wydawał się nieco zawstydzony. - Bawiło cię to ogromnie, nieprawdaż? - powiedział, kiedy tylko zamknęły się drzwi. Jego oczy nie były już dłużej obojętne i chłodne, lecz raczej wypełniały je iskierki wymuszonego humoru. Na moment wszelkie bariery między nimi runęły. - Mogę szczerze powiedzieć, że to nie przypominało niczego, czego dotąd byłam świadkiem - odparła. - A raczej nie wiodłam życia, które można by nazwać życiem pod kloszem. - Cóż, w ogóle nie powinnaś być tego świadkiem, Sidonie - powiedział, wymawiając jej imię nienagannie. - Proszę o wybaczenie, że pozwoliłem, byś została wciągnięta w taki bałagan. - Pan mnie w to nie wciągnął - odpowiedziała. - Zapukałam do pańskich drzwi i weszłam z własnej woli. - Ach, Sidonie! - powiedział, patrząc ponad jej głową na ogród za oknem. - Powiedz mi, moja droga. Żaden pastor nie przychodzi jutro na obiad, czyż nie? - Herbatka - poprawiła. - To była herbatka. - Spuściła wzrok. - I nie, nie przychodzi. Markiz zaśmiał się oschle. - Och, teraz to ty jesteś mi winna przeprosiny! - powiedział. - Będę o szóstej. - Po… po co? - Na kolację. - Odwrócił się od okna i spojrzał na nią; jego oczy zalśniły. - I nie dam się spławić herbatą. Dlaczego te otwarte usta, Sid? Ty i pani Crosby jadacie kolacje, nieprawdaż? Czy żywicie się czymś bardziej efemerycznym? Może szampanem i słodzoną wodą? Uśmiechnął się i przez chwilę Sidonie poczuła, że podłoga kołysze się jej pod stopami. - My… Och, tak, jadamy obiady. - Znakomicie - powiedział. - Przyprowadzę Alasdaira. Jak widziałaś, jest całkiem uroczy. I uważam, że jest raczej bardziej tolerancyjny wobec moich niecnych postępków, niż mógłby być pastor. - Rozumiem. - Wydawało się, że nie można się z nim spierać, i co dziwne, Sidonie wcale nie była pewna, czyby tego chciała. - Cóż, zapewne lubi pan wołowinę? - ośmieliła się odezwać. - Pani Tuttle robi świetną pieczeń. - Doskonale - powiedział, a jego uśmiech poszerzył się. - I może biszkopt? Też lubię go aż do przesady, Sidonie. Och, Boże. Podobało jej się, w jaki sposób jej imię brzmiało na jego wargach. To nie mogło być nic dobrego. - Tak, może biszkopt pomarańczowy - zdołała mruknąć. - Ostatnio mamy dosyć sporo pomarańczy. Nagle Devellyn znów trzymał jej dłoń i unosił ją do ust, ale inaczej niż poprzedniego wieczora, tym razem zwlekał. Kiedy podniósł głowę, jego oczy wypełniało jakieś silne uczucie. - Sidonie - powiedział, a jego głos zabrzmiał dziwnie chrapliwie. - Jesteś najbardziej… To znaczy, jesteś taka… Uważam cię za… Ach, niech to diabli porwą! Nieważne! - Pan wybaczy? - Nic takiego - burknął. - Przejęzyczyłem się. Co mówiłaś o pomarańczach? Ale Sidonie zapomniała już o wszystkim, co mówiła. Cofnęła dłoń i potrząsnęła głową, jak gdyby to mogło pomóc jej lepiej widzieć. - Wasza lordowska mość… - zaczęła niepewnie. - Wasza lordowska mość, proszę wybaczyć, ale nie mogę nie zapytać… Czy panna Lederly naprawdę pana porzuciła? Popatrzył na nią dziwnie. - Myślisz, że było inaczej? - zapytał. - Jeżeli tak, spieszę uspokoić, że Camelia nie jest szczególnym wyjątkiem. Zdarza mi się to z zaskakującą regularnością. - Rozumiem - powiedziała Sidonie. Ale nie rozumiała. Właściwie to zaczynała czuć się tak, jakby nie rozumiała zupełnie nic - zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodził lord Devellyn. I zaczynała czuć się też okropnie winna. Markiz wzruszył ramionami, jak gdyby jego słabości nie miały znaczenia, i przesunął się bliżej okna, gdzie stanął, spoglądając na przygasające światło słońca. - Prawda jest taka, Sidonie, że nie po drodze mi z kobietami. - Mówił chłodno i nie patrząc na nią. - Oczywiście, to moja wina. Zaniedbuję je. Zapominam, gdzie miałem być i kiedy miałem tam być. Jestem nieodpowiedzialny. Piję w nadmiarze, gram w nadmiarze, i czasami wdaję się w burdy. Nigdy nie pamiętam o szczególnych okazjach. I bardzo często idę spać, zanim one… cóż, mniejsza z tym. - Devellyn umilkł na chwilę. - I oszukuję je - dodał cicho. - Okropnie. Czy o tym wspominałem? - Nie wspominał pan - odparła. - Ale całkowite ujawnienie kwestii czyjejś wierności, czy nawet czyichś umiejętności w sypialni, nie jest, mówiąc ściśle, konieczne przed zjedzeniem z kimś kolacji. Devellyn uśmiechnął się do niej z pewnym zmęczeniem. - Ach, Sid, w ogóle nie posiadam uroku, nieprawdaż? - powiedział prawie z żalem. - Bardzo mało - przyznała. - Ale myślę, że urok może być wielce przereklamowaną zaletą. Uniósł swoje ostro wygięte brwi. - Myślisz tak teraz? Sidonie uśmiechnęła się i lekko oparła dłoń na jego ramieniu. - Mam sporo doświadczenia z czarującymi mężczyznami, wasza lordowska mość - powiedziała. - Oni nie zawsze się sprawdzają. Devellyn uśmiechnął się. - Dostrzegłem to. - Ja również - odparła Sidonie. - W rzeczy samej, wasza lordowska mość, dostrzegam o wiele więcej, niż mógłby pan zgadnąć. Spojrzał na nią z zaciekawieniem. - A to jak? Uśmiechnęła się blado. - Cóż, dla przykładu, zeszłej nocy dostrzegłam mężczyznę, który czekał na mnie w ciemności na Bedford Place. Markiz dziwnie odwrócił się do okna i nawet na nią nie spojrzał. - W rzeczy samej - mówiła dalej - widziałam, jak się ociągał… bardzo blisko pańskich drzwi, nawiasem mówiąc… dopóki nie stało się zupełnie oczywiste, że wróciłam do domu cała i zdrowa. - Rzeczywiście? - mruknął Devellyn. - Rzeczywiście. - Uśmiechnęła się szerzej i zerknęła na niego z ukosa. - I w tamtej chwili nie wydawał mi się szczególnie nieodpowiedzialny. Co więcej, zaczynam podejrzewać, że nie był aż tak pijany. - Ostrożnie, moja droga - powiedział markiz łagodnie. - Nie wyobrażaj sobie u niego żadnych zalet, których nie posiada i nigdy nie będzie posiadał. - Och, nie będę - odrzekła. - Z wolna uczę się oceniać charakter mężczyzny z największą uwagą i cierpliwością. A potem, bez słowa, Sidonie wymknęła się z gabinetu Devellyna i ruszyła do domu. Rozdział 7 W którym sierżant Sisk składa towarzyską wizytę - Mam u ciebie dług, Alasdairze - Devellyn powiedział chwilę później, kiedy powóz toczył się z łoskotem po Southwark Bridge. - Och, nie wątpię - zgodził się jego przyjaciel. - Ale za co? Devellyn uniósł ramiona i odchylił je niespokojnie do tyłu. - Och, za uładzenie spraw z Camelią - powiedział wreszcie. - Co za cholernie paskudny bałagan. Alasdair wyciągnął ku niemu rękę i pacnął go w ramię. - Cóż, nie możesz trzymać dwóch ptaszków w tej samej klatce, staruszku - odparł. - A ta francuska dziewczyna była zbyt ładna, żeby pozwolić jej wyfrunąć. - Całkiem źle zrozumiałeś sytuację, Alasdairze. - Devellyn zapatrzył się na barkę, która dryfowała po rzece, żeby złapać przypływ. - Madame Saint-Godard to sąsiadka. To wszystko. - Nie polujesz na tę damę, Dev? - Nie. - Och, rozumiem - powiedział Alasdair z zadumą. - A zatem nie będziesz miał nic przeciwko, żebym ja to zrobił? Devellyn posłał przyjacielowi powolne, mroczne spojrzenie. - Tego nie powiedziałem, czyż nie? - odparł. - Znam cię, Alasdairze, i twoje zamiary nie byłyby uczciwe. - Żałuję tego, staruszku - powiedział Alasdair. - Myślałem o niej jako o damie w każdym calu… a śliczne były te cale, nawet w tej okropnej sukni. Nie, gdybym ja czynił awanse takiej kobiecie, byłoby to z najlepszymi zamiarami. Devellyn wyjął błyszczący nowy zegarek kieszonkowy, którym zastąpił ten skradziony przez Czarnego Anioła. - Cóż, Alasdairze, masz prawie dwadzieścia siedem godzin na rozważenie tych zamiarów - powiedział groźnie. - Jemy u niej kolację jutro o szóstej. W ciemnym powozie zobaczył, jak oczy Alasdaira się rozszerzają. - Naprawdę? - mruknął. - To powinno być fascynujące. Jak mniemam, ta dama jest wdową posiadającą pewne środki? - Skromne środki, jak rozumiem. Alasdair nachylił się bliżej. - Co jeszcze o niej wiesz? Devellyn milczał przez chwilę. - Oczywiście, że jest Francuzka - odpowiedział wreszcie. - Z biednej, ale arystokratycznej rodziny, albo przynajmniej tak się mówi. Uczy dobrych manier córki różnych szacownych obywateli. - To brzmi jak kiepska praca - odparł Alasdair. - Dama wyraźnie potrzebuje pary pocieszycielskich ramion. Devellyn parsknął z pogardą. - Ofiarowujesz się? - Na Boga, nie - odpowiedział Alasdair. - Drżę ze strachu przed konkurencją. Devellyn przez chwilę poczuł przerażenie. - Jaką konkurencją? Alasdair miał czelność wyszczerzyć zęby w uśmiechu. - Mnie to wyglądało tak, jak gdyby madame Saint-Godard miała oczy przeznaczone dla tylko jednego mężczyzny. Markiz umilkł na długą chwilę, po czym powiedział: - Jeżeli nie potrafisz robić nic poza gadaniem bzdur, Alasdairze, łaskawie zamilcz w ogóle. I Alasdair tak zrobił. Zamiast rozmawiać, rozsiadł się wygodnie na swojej ławeczce, oparł buty na siedzeniu obok Devellyna i szczerzył do niego zęby jak wariat przez całą drogę do gospody "Pod Kotwicą". Devellyn powinien był poczuć ulgę, kiedy powóz zajechał pod drzwi knajpy, ale tak się nie stało. Sam widok starego szynku sprawił, że nerwy napięty mu się jak postronki. Sidonie Saint-Godard zupełnie uleciała mu z głowy i potrafił myśleć tylko o niej. O Czarnym Aniele. O tym, jak rozpaczliwie pragnął położyć dłonie na jej smukłej szyi i zmusić ją, by… by… Cóż, nie był do końca pewien, do czego chciałby ją zmusić. Do tego, za co jej zapłacił, najpewniej. Nadal tego pragnął, i to strasznie. Dobry Boże! Devellyn zamknął oczy i starał się nie myśleć o tym, jakim był głupcem. Zamiast tego próbował myśleć tylko o tym, co ukradła - o portrecie Grega - a nie o dziwnych fantazjach, które ostatnio nawiedzały jego sny. Kiedy znaleźli się w środku, nie mieli problemu ze znalezieniem młodego mężczyzny, który pracował w szynku w noc oszustwa Czarnego Anioła. Wydawał się dostatecznie chętny do współpracy, więc Devellyn kupił trzy pinty portera i zaciągnął chłopaka na bok, do pustego stolika. Ale wydobycie z niego wielu informacji wkrótce okazało się niemożliwością, bo chłopak zaprzeczał, jakoby wiedział cokolwiek o kobiecie, którą Devellyn spotkał tamtej nocy. - Udawała, że jest dziwką pracującą na South Bank - warknął Devellyn. - Założę się, że już wcześniej stosowała tu swoje sztuczki. - N… nie, sir. Devellyn palnął otwartą dłonią w stół. - Do diabła, człowieku, widziałem, jak z nią rozmawiałeś! Było tu ciemno, ale nie aż tak. - Z całym szac… cunkiem, wasza lordowska mość, ale przed tamtą nocą nie widziałem tej kobiety na oczy, przys… sięgam. To dlatego widział mnie pan, jak z nią rozmawiałem. - O czym ty, u diabła, mówisz? Młody mężczyzna popatrzył na niego ze szczerością w oczach. - Zawsze je ostrzegamy, te nowe, co tu przychodzą. Mówimy im prosto z mostu, że nie będziemy tolerować żadnych kłopotów "Pod Kotwicą". Mogą zostać i pracować sobie po swojemu tak długo, jak robią to po cichu. Poirytowany Devellyn poszukał czegoś w kieszeni płaszcza, po czym walnął o stół złotą gwineą. Przez chwilę młody mężczyzna tylko mrugał, wpatrując się w nią. - Przykro mi, sir - powiedział wreszcie. - Może pan wyłożyć dziesięć takich, ale ja nie wezmę pana pieniędzy, bo nie mam nic do powiedzenia. Devellyn miał zamiar chwycić typka za kołnierz koszuli i przeciągnąć go po stole, ale Alasdair go ocalił, wyciągając rękę tak, żeby ich rozdzielić. - Uspokój się, staruszku - powiedział. - To miejsce wpływa na twój osąd. - Nie, to Ruby Black wpływa na mój osąd - warknął Devellyn. - Chcę mieć tę kobietę na mojej łasce, Alasdairze, i nie dbam o to, czego to będzie wymagało. Alasdair przez chwilę spoglądał na niego dziwnie, po czym odwrócił się do szynkarza z pewnym współczuciem. - Mój dobry człowieku, z pewnością jeżeli wysilisz pamięć, przyjdzie ci na myśl coś, co mogłoby nam pomóc? - odezwał się słodkim tonem. - Mój przyjaciel, stały klient twojego świetnego przybytku, został obrabowany z najcenniejszej własności, z rodowego dziedzictwa, przez tę całą Ruby Black. Chce ją odnaleźć. Potrafisz to zrozumieć, prawda? Młody mężczyzna znowu zamrugał i położył obie ręce na stole. - Cóż, ja nie wiem nic więcej - powiedział. - Ale Gibbs pracował tamtej nocy, podliczał rachunki z tygodnia. - Tak? - zapytał Alasdair z ożywieniem. - Czy możemy się z nim zobaczyć? Mężczyzna pokręcił głową. - Pojechał do Reigate, zobaczyć się z siostrą - powiedział. - Ale mówił o tym, jak tamtej nocy widział ją, kiedy wchodziła. Powiedział, że zapłaciła jedną z takich. - Wskazał ręką złotą gwineę. - Pomyślał, że to trochę dziwne, jak na jej fach. A potem, kiedy wydał jej resztę, zobaczył, że miała dłonie jasne i gładkie. Normalnie jak dłonie damy, powiedział. Devellyn zmrużył jedno oko i zadumał się nad tym. On też to zauważył, czyż nie? Dłonie Ruby Black - te delikatne dłonie o długich paznokciach, które go tak wprawnie rozbierały i pieściły - nie zmywały nic ponad brudny talerz, o to mógł się założyć. Wtedy w ciemności czuł, jak gdyby jedwab muskał jego rozpaloną skórę. - No więc to wszystko, co wiemy, sir - zakończył młody mężczyzna. - Dam panu teraz klucz do pokoju, i to chętnie, jeżeli pan myśli, że zajrzenie tam jeszcze raz coś pomoże? Devellyn pokręcił głową. Miał nadzieję nigdy więcej nie wchodzić do tego pokoju. Wspomnienie jego nocy z Ruby Black głęboko wżarło mu się w pamięć, a wściekłość i upokorzenie, i dzika seksualna frustracja już kłębiły się w nim na powrót. Alasdair musiał wyczuć, że coś jest nie w porządku. Nagle zerwał się na równe nogi. - Jedźmy na obiad do White'a, Dev, i zobaczmy, czy znajdziemy Tenby'ego - zaproponował. Devellyn odsunął od siebie wspomnienie o Ruby Black, zepchnął je do najgłębszego schowka na dnie umysłu i bezlitośnie zatrzasnął za nim drzwi. - Obiad, tak - wydusił z siebie. - Ale ten szczeniak Tenby? Do diabła, nie. Alasdair stał, a młody mężczyzna pomknął z powrotem na swój posterunek. - Cóż, mam nadzieję, że przynajmniej posiałeś mu listę skradzionych rzeczy? - Tak zrobiłem - przyznał Devellyn. - Ale nie mam wiele nadziei, że jego detektyw cokolwiek znajdzie. Rzeczywiście, wysiał listę, ale zrobił to z nienawiścią. Nienawidził tego, że musiał przyznać, iż nadal nosił portret Grega z poczucia winy i przez sentyment, a taki to wniosek wszyscy wyciągną, kiedy Tenby zacznie plotkować. Markiz czuł się tak, jak gdyby odsłaniał publicznie jakąś bolesną cząstkę siebie, i nie mógł tego znieść. To, że jednak to zrobił, świadczyło o jego zdesperowaniu. - Tak właściwie to oni wynajęli jednego z tych nowych policjantów - Alasdair poprawił go, kiedy przemaszerowali przez szynk i z powrotem na wybrukowane podwórze. - Paskudny typ o wyglądzie brutala, nazwiskiem Sisk. Ale ma pracować nad sprawą po godzinach, na prywatne zlecenie. Oddech Devellyna uspokoił się już. - Czy to jest dozwolone? Alasdair wzruszył ramionami. - Zapewne nie - odparł. - A jednak po tym, jak zobaczyłem tego typka, żal mi Czarnego Anioła, jeżeli on ją dopadnie. Coś w jego słowach sprawiło, że po krzyżu Devellyna przebiegł dreszcz. Och, chciał, żeby Anioła spotkała kara, to prawda. Ale chciał, żeby jej wymierzenie pozostawiono jemu. - Dowiedz się, ile płacą temu policjantowi, Alasdairze - powiedział. - Zaproponuję mu, że podwoję tę kwotę, jeżeli najpierw przyprowadzi kobietę do mnie. - To będzie łatwe, staruszku - zgodził się jego przyjaciel. - Pieniądze skuszą każdego. - Nigdy nie wypowiedziano prawdziwszych słów. Nagle Devellyn wyciągnął rękę i zastukał w dach powozu. Wittle natychmiast zaczął zwalniać. - Co teraz, Dev? - zapytał Alasdair. - Gracechurch Street - Devellyn ryknął przez okno. Jego spojrzenie wróciło do Alasdaira. - Nagle mam zamiar odwiedzić moich prawników. Mam nadzieję, że nie sprzeciwisz się małemu nadłożeniu drogi? - Oczywiście, że nie - odparł. - Ale dlaczego? - Ponieważ, Alasdairze, jak powiedziałeś, pieniądze skuszą każdego. Być może nadszedł czas, by rzucić ich nieco w stronę Ruby Black. Na Strandzie dzień pracy szybko zbliżał się ku końcowi i Jean-Claude był właśnie w trakcie zawieszania tabliczki z napisem ZAMKNIĘTE i ryglowania frontowych drzwi na noc. Za identycznymi, łukowo zwieńczonymi oknami potok sprzedawców i sprzedawczyń zmierzających do domu na kolację zamienił się w skłębioną rzekę szarej wełny, na której podskakiwały płynące z prądem czarne kapelusze. Co za szkoda, pomyślał Jean-Claude. Anglicy zawsze ubierają się z całkowitym brakiem polotu. Ale właśnie wtedy dojrzał coś, co wyglądało jak łosoś płynący pod prąd. Mężczyzna ubrany w jaskraworóżową kamizelkę torował sobie drogę od strony kościoła św. Marcina. Wkrótce jego mięsista, czerwona twarz stała się widoczna. Aż nazbyt widoczna. Niestety, Jean-Claude był za wolny. Mężczyzna stanowczo położył rękę na drzwiach ułamek sekundy wcześniej, nim Jean-Claude zasunął rygiel. - Nie tak prędko, kochasiu! - powiedział, napierając energicznie. - Mam tu interesik. Jean-Claude cofnął się, kiedy mężczyzna wszedł. - Oui, oui, monsieur - odparł, dobrze rozpoznawszy mężczyznę. - Mais je ne parle pas anglais! - Cholerne żabojady! - powiedział mężczyzna, wyraźnie poirytowany. - Gdzie Kem, hę? Ja wiem, że gdzieś tu jest, to idź i mu powiedz, żeby zwlókł tutaj swój kościsty tyłek, dobra? Jean-Claude'owi rozszerzyły się oczy. Pokręcił głową. - Oui, monsieur, mais je ne comprends pas! - odpowiedział. - No anglais! No anglais! Mężczyzna uniósł obie ręce i potrząsnął nimi. - Ou est ten twój szef, hę? Ou est mezjer Kemble? - ryknął. - Chcę go tu w tej chwili, capitare? Nagle kotary z tylu rozsunęły się z głośnym brzękiem podtrzymujących je kółeczek. - Capitare to włoskie słowo, ty durniu - odezwał się George Kemble. - I do tego niewłaściwe. Zamknij nas, Jean-Claude. Wyrzucę go od tyłu. Jean-Claude zmarszczył nos, sięgnął ręką za plecy mężczyzny i mocno zasunął rygiel. Kemble skupił uwagę na gościu. - Dobry wieczór, posterunkowy Sisk - powiedział. - Czemu zawdzięczamy tę nieprzyjemność? - Teraz to sierżant Sisk, dziękuję panu - powiedział. - Na zaplecze, Kem. To towarzyska wizyta i chcę pogadać na osobności. Kemble uniósł ostre, czarne brwi. - Doskonała myśl, mój drogi - odparł. - W moim fachu to nic dobrego, gdy wokół kręci się policja, nieprawdaż? Jean-Claude podążył za nimi za zielone aksamitne kotary i zaczął polerować srebrną misę z nakrytego suknem stolika, zasłanego podobnymi przedmiotami. Kemble przysunął krzesło do swego biurka z żaluzjowym zamknięciem i gestem zaprosił Siska do zajęcia miejsca nieopodal. Sisk łypnął na Jean-Claude'a po drugiej stronie pokoju. - Co z nim? - zapytał podejrzliwie. - Nie potrzebuję do tego publiczności. Kem wzruszył ramionami. - On nie zna ani słowa po angielsku, staruszku. - Potem odsunął żaluzje przy biurku i wyjął butelkę i dwie małe kryształowe szklaneczki. - Armagnac! Sisk przeniósł podejrzliwe spojrzenie na butelkę. - Nie piję nic takiego, czego nie mogę wymówić - powiedział. - Jean-Claude! - Kemble zawołał przez ramię. - Przynieś sierżantowi Siskowi butelkę byle czego. Jean-Claude poszperał w kredensie nieopodal i wydobył z niego butelkę dżinu. Mina Siska wyrażała teraz oburzenie. - Myślałem, że on nie zna no anglais! - To jasnowidz - powiedział Kemble, kiedy Jean-Claude pospiesznie się oddalił. - Więc chcesz kapkę jałowcówki czy nie? Nachmurzony Sisk napełnił sobie szklaneczkę. Kemble podniósł swoją i lekko dotknął nią brzegu szklaneczki Siska. - Cóż, a więc za dobre stare czasy - powiedział. - Co w nich takiego cholernie dobrego? - Brak zorganizowanych sil policyjnych? - podsunął Kemble. - Bezstronny paser mógł wtedy uczciwie zarobić na chleb. Teraz, dzięki Peelowi i naszemu przyjacielowi Maksowi, w tym mieście aż roi się od niebieskich mundurów z mosiężnymi guzikami. A nawiasem mówiąc, staruszku, gdzie jest twój? Sisk obiema rękami poklepał się po różowej kamizelce i po sporym brzuchu pod nią. - Mówiłem ci, że to towarzyska wizyta - powiedział. - Nie taka, na jaką chcę przychodzić w mundurze. Kemble przesunął wzrokiem po odzieniu mężczyzny. - Sisk, masz prawdziwy dar - oświadczył. - Tylko rzadki talent krawiecki dopasowałby ten odcień różu do zielonego płaszcza i musztardowych spodni. Brew Siska zmarszczyła się. - Znowu mi coś wytykasz, hę? Kemble położył sobie rękę na sercu. - Moi? - powiedział. - Nigdy. A teraz, co mogę zrobić, żeby się ciebie pozbyć? Sisk dopił dżin, otarł usta wierzchem dłoni, po czym zaczął szperać w kieszeni płaszcza. - Rzuć no okiem - powiedział, wyciągając listę. - Skradzione mienie. A ja strasznie chcę to odzyskać, Kem. Sprawa prywatna. Kemble rozwinął zabrudzoną kartkę papieru kancelaryjnego i przesunął po niej wzrokiem. - Nieczęsto mam do czynienia z tego rodzaju rzeczami - przyznał całkiem szczerze. - Zegarki kieszonkowe? Tabakierki? To trywialne, Sisk. Jean-Claude przysunął się do biurka i wyciągnął rękę. - Donnez-le moi. - Mais naturellement - powiedział Kemble, podając mu kartkę. Wspólnie przeczytali ją raz jeszcze. Sisk wsunął między nich swój muskularny palec. - Chcę zwłaszcza to, i to strasznie to chcę - powiedział, stukając w jeden punkt. - Szpila do krawata z szafirem? - Kem zapytał niedowierzająco. - Szpila do krawata z półkaratowym szafirem - wyjaśnił Sisk. - Oprawionym w złoto czterema łapkami. - Dobry Boże, Sisk. W tej chwili mam takich zapewne z pół tuzina. - Kem szarpnięciem otworzył jeden ze schowków w biurku, pogrzebał w nim i coś z niego wyjął. - Proszę, masz tę. - Upuścił wielki oszlifowany szafir na dłoń sierżanta. Sisk znowu spojrzał spode łba. - No dobra - powiedział, dziabiąc znowu silnym paluchem. - A co z tym, hę? Puzderko z litego złota. Wykonane ręcznie we Francji, szkło po jednej stronie i zatrzask, który się zacina. Z miniaturą w środku… Którą, nawiasem mówiąc, namalował ten słynny gość od miniatur. To znaczy, nie żeby facet był miniaturowy. Był z niego chłop normalnego wzrostu, tylko on… Kem machnął ręką. - Pojmuję. Masz może na myśli Richarda Coswaya? Sisk rozsiadł się na krześle. - Ano, jego - potwierdził. - No i co? Niezwykle, co nie? - Oprawiona miniatura Coswaya? - W głosie Kema zabrzmiał szacunek. - To, staruszku, jest coś, czego warto szukać. Do kogo to należało? - Do tego gościa, co zeszłej wiosny w Chalk Farm odstrzelił lordowi Scrandle'owi mały palec lewej ręki. - Sisk podrapał się po głowie. - Jakaś sprzeczka o talię znaczonych kart. Niech mnie diabli, jak on się nazywał? Kemble wrócił na swoje krzesło. - Devellyn - powiedział cicho. - Markiz Devellyn. Jakież to dziwne. - Co dziwne? - Nieważne - mruknął Kemble. - W każdym razie nie pomyślałbym, że Devellyn jest sentymentalny. Nawet nie przychodzi mi na myśl nikt, czyj portret chciałoby mu się nosić. Sisk uniósł palec. - Teraz wiem - powiedział. - To jego brat, przynajmniej tak mi mówili. Kemble uniósł brwi. - Jego brat? - powiedział ostro. - Ten, którego zabił? - Aha, zabił, co nie? - odparł Sisk. - Zapomniałem ten stary skandal. - Mogłeś go spokojnie zapomnieć - odrzekł Kemble. - Ale możesz być pewien, że jego rodzina nie zapomniała. Teraz to on jest dziedzicem książęcego tytułu. Sisk wzruszył ramionami. - Dobra, to nie moja sprawa, co nie? - powiedział. - Ale co z tą miniaturą? Widziałeś coś podobnego? Kem pokręcił głową i spojrzał na Jean-Claude'a. Sprzedawca uniósł ręce w typowo galijskim geście znudzenia. - Non, pas moi - powiedział i odsunął się ku stolikowi ze srebrami. - Wielka mi z niego pomoc - mruknął Sisk. - Nie rozumiesz, mój drogi - powiedział Kem zmęczonym głosem. - Jean-Claude jest specjalistą od obiektów z dynastii Ming… od waz i mis, jak dla ciebie. Takie coś obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Ale najwyraźniej ciebie obchodzi bardziej. I wziąłeś tę sprawę prywatnie, hm? Sisk wyprostował się dumnie. - Zgraja paniczyków dała się wyrolować jakiejś ślicznotce - powiedział. - Przy okazji pozabierała ich ozdóbki. Chcą, żeby to się nie wydało. - Ach, Czarny Anioł! - zadumał się Kemble. - Daj sobie spokój, Sisk. Tej nigdy nie złapiesz. To profesjonalistka. Sisk wyglądał na urażonego. - Hej, a ja to co jestem, przynęta na węgorze? Kemble zastanowił się nad tym. - Cóż, szczerze mówiąc, jeżeli ktokolwiek może ją dopaść, Sisk, to właśnie ty - odpowiedział wreszcie. - Ale ja ci w tym nie pomogę. Przykro mi, staruszku. Myślę, że twoi paniczykowie mają dokładnie to, na co sobie zasłużyli. - Potem Kemble uśmiechnął się, ale bez wesołości, i ponownie wyciągnął butelkę. - Co powiesz, żebyśmy wypili za zdrowie Peela, zanim wyrzucę cię na uliczkę od zaplecza? Kiedy szklaneczki brzęknęły raz jeszcze, Jean-Claude wymknął się korytarzem i nałożył płaszcz. - Wychodzę na spacer - szybko powiedział do Kemble'a po francusku. - Zobaczymy się jutro. Ale Kemble i Sisk zatopili się znów w swoich szklaneczkach i w swoich wspomnieniach, i wydawało się, że nie usłyszeli, jak wychodził. Następnego dnia lord Devellyn ubierał się do kolacji w bardzo podłym nastroju. Wydawało się, że nic mu nie pasuje. Najpierw Fenton zbyt mocno zawiązał ten cholerny krawat. Potem zbyt luźno. Później zawiązał go na węzeł, który nagle przestał się markizowi podobać, mimo że nosił taki co najmniej z tysiąc razy przez ostatnie sześć lat. Dzisiaj wszystko było źle. Przeklinając, zerwał go z siebie i gwałtownie cisnął na podłogę. - Inny! - warknął. A Fenton już popędził, żeby go przynieść. Po kolejnych dziesięciu minutach krawat był zawiązany i cała ceremonia zaczęła się od nowa, tym razem z kamizelkami. - Boże, nie brokat! - warknął, kiedy Fenton wyjął pierwszą. - Czy chcesz, żebym pasował do jej przeklętych zasłon? Nie, nie szarą! Jest ponura. Żółta? Absolutnie nie. - Milordzie, ta jest nowa - zaprotestował Fenton. - I bardzo elegancka. Devellyn prychnął. - Taki kolor mają końskie siki! - Nazywa się szampańskie złoto - kamerdyner pociągnął nosem. - Sam wybrałem tkaninę. Ale końca nie było widać. Zbyt jasna. Zbyt nijaka. Zbyt ciasna. Zbyt… prostacka. Głupia. Nieokrzesana. Przyziemna. Tak, o to tak naprawdę chodziło, nieprawdaż? Mógł być głupi, ale nie był durniem. Durnie są nieświadomi własnych słabości. Durnie idą przez życie bezgranicznie szczęśliwi. Jak piekielnie pragnął być jednym z nich. - Milordzie - Fenton odezwał się wreszcie z irytacją w głosie. - Nie ma pan więcej kamizelek. Musi pan wziąć jedną z tych, albo pójść bez. - A więc końskie siki - warknął markiz, pstrykając nad nią palcami. Z głębokim westchnieniem Fenton wytrzepał ją i nasunął na ramiona markiza. Problem, jak wreszcie przyznał Devellyn, nie tkwił w Fentonie. Ani w niczym z jego garderoby. Problem tkwił w nim. W tym, co zrobił. Dlaczego, na miłość boską, wymusił na tej biednej kobiecie zaproszenie go na kolację? Co miał nadzieję zyskać? Och, bawiło go droczenie się z nią. Flirtowanie. A ona, do pewnego stopnia, pozwalała mu na to. Ale Devellyn nie potrzebował kolejnego romantycznego związku. Tylko by go sknocił. Poza tym Sidonie Saint-Godard nie chciałaby go, bez względu na jego bogactwo i tytuł. Miała zbyt dobry gust. Zbyt wiele klasy. Nie należała nawet do jego typu kobiet - innymi słowy, nie miała karteczki z ceną przyczepionej do pupy. Była dokładnie taka, jaki on nie był - godna szacunku. Gdyby starał się o tę kobietę - a tak właściwie to po co? - zostałaby tylko zbrukana ich związkiem. Devellyn podniósł wzrok znad wielkiego lustra w złoconej ramie. Spojrzał na niego mężczyzna, którego ledwie znał. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że dawno temu przestał patrzeć, naprawdę patrzeć, na samego siebie. Zmiany rzucały się w oczy. Smukłość i łagodny wdzięk zastąpiły tężyzna i zawziętość. Chłopięce rysy jego twarzy zatarły się przed dekadą. Elegancki, arystokratyczny nos wykrzywił się pewnie od sposobu życia, a szczęce, którą niegdyś można było nazwać ładną, czas przydał zaciętości. Och, pamiętał aż nazbyt dobrze obietnicę młodości, tę niezwyciężoność, którą odczuwał w tamtych latach. Byli złotymi młodzieńcami wyższych sfer, on i Greg. Nawet wtedy towarzyska śmietanka zakładała, że tytuł książęcy zboczy na swej drodze po gałęziach drzewa genealogicznego i że książęcy płaszcz okryje ramiona jego ojca. Greg, przystojny i czarujący, został wychowany na następcę. Aleric był mniej podatny. Wtedy to nie miało znaczenia. A zatem kim jest teraz ten mężczyzna w jego lustrze, o zimnych, pustych oczach i zaciętych ustach? Czego chce od życia? Wszystkiego? Niczego? Devellyn pokręcił głową. Kto miałby wiedzieć, jeżeli on nie wiedział? Ja tam mam swoje aspiracje, powiedziała Ruby Black z taką dumą. A Devellyn nie miał żadnych. Wiódł życie pozbawione celu. Pozbawione ambicji. A teraz nawet ta odrobina entuzjazmu, jaką miał - napawanie się zemstą - jakoś zbladła. Wczoraj wynotował sobie nazwiska ofiar Czarnego Anioła - sądził, że pamiętał ich wszystkich - i traktując listę całościowo, niespecjalnie się nią przejął. W większości byli to dżentelmeni tacy jak lord Francis Tenby, mężczyźni, których nie za bardzo lubił. Bez wątpienia niejeden z nich zasłużył sobie na to, co wycierpiał z jej rąk. Być może i on też zasłużył? Wielu ludzi tak myślało. Nie mógł powiedzieć, że się mylą. Och, do diabła z zawstydzeniem i z pieniędzmi, stwierdził, kiedy Fenton pomagał mu włożyć płaszcz. Niech ta chciwa wiedźma je sobie zatrzyma. Ale miniatura Grega - tę musi odzyskać, nawet gdyby to oznaczało schwytanie Anioła i oddanie jej takim jak Tenby i jego wściekła zgraja. Fenton usunął się na bok i spoglądał teraz na niego czujnie. - Przepraszam, staruszku - powiedział markiz, zmuszając się do swego typowego uśmiechu. - Chyba już mi przeszło. - Przeszło co? - odezwał się głos od drzwi. - Nie krępuj się mu powiedzieć, żeby się odczepił, Fenton, jeżeli znowu będzie się źle zachowywał. Potrzebny mi dobry kamerdyner. Devellyn odwrócił się i zobaczył Alasdaira, stojącego na jego progu. - Spóźniłeś się - powiedział. Alasdair rozłożył szeroko ramiona. - A ty nie jesteś gotowy. Poza tym służyłem szlachetnej sprawie. Markiz popatrzył na niego podejrzliwie. - Jakiej to szlachetnej sprawie? Alasdair uśmiechnął się blado. - Spędziłem popołudnie z Tenbym i jego kohortą - odparł. - Stary przyjacielu, jesteś moim dłużnikiem… znowu. Devellyn niecierpliwie popędził go po schodach na dół. Alasdair poszedł za nim do gabinetu, gdzie markiz podniósł karafkę z brandy. - Trochę wody z bagniska? Alasdair wyszczerzył zęby. - Zdenerwowany? Devellyn napełnił dwa kieliszki. - Niech będzie, Alasdairze - powiedział ostrzegawczo. - O co chodzi z tym Tenbym? Alasdair podszedł do kominka i oparł łokieć na półce na bibeloty. Uśmiech znikł z jego twarzy. - Nie mogę powiedzieć, żeby podobali mi się jego nowi przyjaciele - odparł wreszcie. - Ale są zdeterminowani. Devellyn zastygł z kieliszkiem w połowie drogi do ust. - Dlaczego? Alasdair wzruszył ramionami. - Ich buldogowaty policjant pozbierał całkiem sporo informacji o Czarnym Aniele - powiedział wreszcie. - Daty. Miejsca. Dokładne pory. I listę jej wcieleń… Które są co najmniej całkiem pomysłowe, muszę przyznać. Devellyn burknął i odstawił drinka. - Podejrzewam, że nikt inny nie został z gołym tyłkiem, rozebrany do naga przez niejaką Ruby Black. Alasdair uśmiechnął się szerzej. - Nie, myślę, że Ruby zachowała całą swą miłość dla ciebie, Dev. Ale Tenby prawie dał się otruć francuskiej damulce, która przedstawiła się jako madame Noire. - Noire? To znaczy… cóż, to po angielsku black, czarna, czyż nie? Alasdair przytaknął. - I jeszcze jej imię, jak twierdziła, brzmiało: Cerise. - Cerise Noire! - Devellyn zaśmiał się tak nagle, że brandy omal nie wyleciała mu nosem. - Niech mnie licho, jeżeli ta kobieta nie ma poczucia humoru. - Och, jest i lepsze - powiedział Alasdair. - W zeszłym miesiącu lord Scrandle poderwał śliczną sycylijską sopranistkę przy Haymarket. Niejaką signorinę Rosettę Nero. Czy masz ochotę pobawić się w tłumaczenie? - Rose Black? - Całkiem blisko - mówił dalej Alasdair. - A potem był biedny Will Arnsted, któremu wpadła w oko pokojówka, która przyszła napalić w jego kominku pewnego wieczora w Mivart's Hotel. Zdołała zamknąć go w jego prywatnej bawialni, po czym wyskoczyła przez okno ze wszystkim prócz jego koszuli i kalesonów. - Niech zgadnę - odezwał się Devellyn. - Crimson? Pinkie? Poppy? Albo… ha, tu cię mam, Alasdairze! Scarlet Raven ! Bądź co bądź, wyfruwa przez okna! Alasdair zaśmiał się. - Nieźle, staruszku! - powiedział. - Ale nie. To była Sherry. O nazwisku, które Armsted wziął za Cole. - Cóż, niech mnie licho! - odparł Devellyn. - Mam przeczucie, że słodka Cherry wymawiałaby je inaczej. - C-o-a-l - powiedział Alasdair. - Możesz być tego pewien. - Dobry Boże! - odezwał się markiz. - Czy wszyscy jesteśmy takimi głupcami? Ona śmieje się nam w twarz przez całą drogę na nabrzeże, czy gdziekolwiek zwykli kieszonkowcy i rabusie trzymają swój łup. Alasdair pokręcił głową. - Och, ta kobieta nie jest zwyczajną złodziejką - powiedział. - Tego też możesz być pewien. - A co z tym policjantem? - zapytał Devellyn. - Co to za człowiek? Alasdair nachylił się i klepnął go w ramię. - Sam możesz zobaczyć, przyjacielu - odpowiedział wesoło. - Mamy się z nim spotkać dziś wieczorem po jedenastej w gospodzie "Pod Dębem". Markiz burknął. - "Pod Dębem"? Dobry Boże, Alasdairze! To po drugiej stronie Stepney! Alasdair leniwie uniósł ramiona. - Cóż, on tam mieszka - powiedział. - I jeżeli zamierzasz go przekupić za plecami Tenby'ego, trzeba tego dokonać dyskretnie. W tej chwili do pokoju wpadł Fenton. - Milordzie - powiedział nieco rozpaczliwie. - Honeywell mówi. że pani Crosby ciągle wygląda zza zasłon w swoim pokoju bawialnym i patrzy na drugą stronę ulicy! Zrobiła to już ponad trzy razy! Doprawdy, sir, sądzę, że będzie pan musiał mieć to już za sobą. Pomimo że odeszła z teatru przed laty, Julia Crosby nadal była doskonałą aktorką. Tego wieczora Sidonie stwierdziła, że nie może się już doczekać, by zobaczyć Julię odgrywającą łaskawą wielką damę wobec ludzi, których nie miała ochoty zabawiać. Początkowo Julia roześmiała się z twierdzenia Sidonie, że markiz Devellyn wprosił się na kolację i że Sidonie nie była w stanie wymyślić żadnej uprzejmej wymówki, by tego uniknąć. - Cóż za brednie! - prychnęła. - A ty nie powinnaś wcale spoufalać się z markizem Devellynem. Musisz myśleć o George'u i o wszystkim, co spoczywa na jego barkach. - Co George ma z tym wspólnego? - zapytała podejrzliwie Sidonie. Ale Julia nabrała wody w usta. - Chodzi o to, że stawiasz mnie w trudnej sytuacji, Sidonie - powiedziała. - Najpierw uważasz Devellyna za nikczemnego i chcesz uganiać się za nim dla zasady, co jest już dosyć niebezpieczne. A teraz wyraźnie chcesz zaprzyjaźnić się z tym mężczyzną, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne. George obwini mnie, jeżeli cokolwiek pójdzie źle. - Co chcesz, żebym zrobiła, Julio? - Chcę, żebyś trzymała się od niego z daleka. Brew Julii marszczyła się z nietypowego dla niej niepokoju. I naprawdę nie było powodu, pomyślała Sidonie, żeby nie postąpić tak, jak prosiła Julia. Rozumiała, że nie za bardzo może utrzymywać przyjaźń z Devellynem, nawet jeżeli tego pragnęła. Towarzyskie normy nie funkcjonują w ten sposób, a Devellyn nie jest tego rodzaju mężczyzną. Właściwie to Sidonie nadal nie wiedziała, jakiego rodzaju mężczyzną on jest. I tak Sidonie powiedziała sobie, że spędzi tylko ten jeden wieczór w jego towarzystwie, aby uczciwie ocenić jego charakter. Potem, cóż, może będzie musiała naprawić kilka krzywd. Ale to, jak przysięgła Julii, będzie koniec jej związków z lordem Devellynem. Julia wydawała się znacznie spokojniejsza. Aż wreszcie nadeszła wyznaczona pora. I wtedy się zaczęło. Przez pół godziny Julia chodziła tam i z powrotem, zatrzymując się tylko po to, by wyjrzeć przez okno. W końcu lokaj lorda Devellyna zaczął też wyglądać, patrząc na nią. To było doprawdy nieco krępujące. Wreszcie pojawili się dwaj dżentelmeni, przepraszając za swoją opieszałość. Lord Devellyn zachowywał się, jak gdyby składał sąsiedzką wizytę i nic ponadto. Jednak sir Alasdair MacLachlan odgrywał dziarskiego bonwiwanta, szybko oczarowując Julię. Przez cały czas przy stole oboje prowadzili konwersację; Julia raczyła sir Alasdaira opowieściami o swojej karierze scenicznej. Kiedy ktoś próbował zwrócić rozmowę na przeszłość Sidonie, Julia natychmiast zmieniała jej tory. Sidonie nie wstydziła się specjalnie swojej rodziny ani pochodzenia. Mimo to nie życzyła sobie tłumaczyć niczego obcym. Była jednak nieco zdziwiona wytrwałością Julii. Na szczęście sir Alasdair był miłośnikiem teatru. On i Julia wkrótce pogrążyli się w żywiołowej dyspucie o największych aktorach ubiegłej dekady. - A czy spotkała pani kiedykolwiek tę cudowną panią Siddons, pani Crosby? - zapytał Alasdair, kiedy zabrano ze stołu ostatnie danie. - Widziałem ją w Douglasie Home'a, tuż przed jej odejściem ze sceny. - Sukces, nieprawdaż? - orzekła Julia. - Uważałem, że była znakomita - zgodził się sir Alasdair. - A czy przypadkiem zna pani może pannę Ellen Tree? - Czy ją znam? - powtórzyła Julia, przyciskając dłoń do serca. - Ależ grałam Marię, gdy ona była Olivią w Nocy Trzech Króli. To był jej debiut w Londynie. - Pamiętam! - zakrzyknął sir Alasdair. - Byłem na premierze w Covent Garden. Była pani znakomita, pani Crosby. Czy nie grywa już pani? Julia uśmiechnęła się sztywno. - Odeszłam z teatru - mruknęła. - Ale sądzę, sir Alasdairze, że nadal mam swój scenariusz z notatkami do Nocy Trzech Króli i kilka innych pamiątek ze sztuki. Widzi pan, trochę kolekcjonuję. - Ja również! - powiedział sir Alasdair. - Ale ja jestem numizmatykiem. Zbieram rzadkie monety. Kolekcjonowanie to obsesja, nieprawdaż? - W rzeczy samej. - Julia świetnie się bawiła. - Czy chciałby pan obejrzeć moje pamiątki? Mam stare scenariusze, afisze, a nawet kilka fragmentów kostiumów. Mniej ciekawe są spakowane na strychu, ale te interesujące są w kufrze, który Meg może przynieść. - Cóż za wyśmienita rozrywka! - odpowiedział Alasdair, akurat kiedy wniesiono porto. Julia uśmiechnęła się. - Przed czy po kartach? - Po, bez dwóch zdań! - odparł sir Alasdair. - Potrzebna mi będzie wymówka, jeżeli nie dopisze mi szczęście. Dev, zabierzmy porto i pójdziemy do salonu razem z paniami. Lord Devellyn podał Sidonie ramię, kiedy wychodzili. Było to mocne, dobrze umięśnione ramię, i kiedy zaczęli wchodzić po schodach, poczuła pod tkaniną napiętą siłę. Dziwnie było przebywać z nim tak jak teraz, spokojnie, we własnym domu, jak gdyby byli bardzo dobrymi znajomymi. Zastanawiała się, co by powiedział, gdyby znał prawdę; gdyby w jakiś sposób odkrył, że to ona jest kobietą, która tak śmiało rozbierała go i pieściła tamtej nocy "Pod Kotwicą". A był z niego mężczyzna w każdym calu. Musiała przyznać, że nadal ogarniała ją pewna doza fascynacji. Nagle obraz nagiego Devellyna - wspomnienie jego niesłychanie szerokich ramion i twardej, upartej erekcji - przemknął jej przez głowę. Sidonie potknęła się na ostatnim stopniu, omal nie padając na twarz. Bez zastanowienia chwyciła się mocno ramienia Devellyna. Natychmiast podtrzymał ją ruchem tak płynnym, że nikt by go nie zauważył. - Sidonie - szepnął. - Czy wszystko w porządku? Przytaknęła, zarumieniona, i pochwyciła jego spojrzenie. Dlaczego, och, dlaczego on musi być tak piekielnie przystojny? Odegnała tę myśl i pospieszyła za Julią do salonu, pociągając Devellyna za sobą. Przez długą chwilę wędrował po pokoju, jak gdyby wszystkiemu się przyglądał, z Sidonie wciąż u jego ramienia. Pokój był ogromny, dobrze oświetlony i elegancko wyposażony. Mimo że większość mebli należała do Claire, Sidonie stwierdziła, że tego wieczora jest dumna z wrażenia powściągliwego dostatku, jaki sprawiał. W dalekim krańcu cztery wysokie okna przysłonięte oliwkowymi kotarami wychodziły na Bedford Place, zaś w drugim złota brokatowa sofa i dwa dobrane krzesła okalały kominek. Ściany przysłaniał kremowej barwy jedwab w cieniutkie złote paski, a wschodni dywan w różnych odcieniach szmaragdu i ziołowego likieru pokrywał całą podłogę. Stoliki i krzesła poustawiane były tu i tam w małe grupki; wśród nich znajdował się intarsjowany mahoniowy stolik karciany, przy którym Julia i sir Alasdair gawędzili, przygotowując grę. - Miałem rację - mruknął Devellyn. Sidonie zerknęła na niego ciekawie. - W jakiej sprawie? - Pani dom jest znacznie bardziej zachęcający niż mój - powiedział, rzucając okiem na gzyms nad kominkiem z kremowego marmuru. - Ale nie ma pani nigdzie ani skrawka perkalu, nieprawdaż? - Nie jestem jego wielką zwolenniczką - przyznała. - Czy panu tak bardzo się on podoba? - Niespecjalnie, po prosto to brzmiało tak… cóż, swojsko. Cokolwiek to znaczy. - Markiz przykrył dłonią jej dłoń, spoczywającą na jego przedramieniu. - A przy okazji, moja droga - ciągnął dalej - czy jest pani miłośniczką teatru? Czy mamy uczestniczyć w małej wyprawie w krainę wspomnień Alasdaira? - Niemal nic o tym nie wiem - Sidonie odpowiedziała szczerze. - Niewiele teatru ogląda się na pokładzie statku. Ciemne brwi markiza uniosły się. - Czy spędziła pani dużo czasu na morzu? - Większość mojego małżeństwa. - Jakież niezwykłe - mruknął. - Oczywiście, bardzo oddane żony niekiedy towarzyszą swoim mężom na morzu. - Odwrócił się, żeby popatrzeć na nią spod zasłony ciemnych, niemal kobiecych rzęs. - Powiedz mi, Sidonie - powiedział chrapliwym głosem - czy byłaś bardzo oddaną żoną? Uciekła spojrzeniem. - Śmiem tak twierdzić - odparła wreszcie. - Mój mąż nie darzył miłością terra firma. I jeżeli chciałam widywać go w miarę często… Cóż, jaki miałam wybór? - Pozostawać sama w domu? - zasugerował, na nowo podejmując spacer po pokoju. - To nie brzmi idealnie, nieprawdaż? Nadal nie potrafiła na niego spojrzeć. - Pierre nie należał do mężczyzn, których zostawia się samych na długo. - Ach! - odparł. - A do jakich należał? - Do czarujących - powiedziała oschle. - Mówiłam panu, że posiadam szerokie doświadczenie w tej materii. Znów zatrzymał się gwałtownie. - Proszę o wybaczenie - przerwał. - Przywołałem bolesne wspomnienia. - Ależ nie. - Zręcznie zmieniła temat. - Proszę mi powiedzieć, wasza lordowska mość, dlaczego pan nigdy się nie ożenił? Roześmiał się; odgłos zadudnił głęboko w jego szerokiej piersi. - Czy według ciebie wyglądam na typ żonkosia? - Trudno mi powiedzieć - przyznała. - Pierre nie był typem żonkosia, a jednak mnie poślubił. Dlaczego, tego wciąż sama nie wiem. Jego odpowiedź padła szybko. - Ponieważ pragnął cię posiadać - odparł. - Czy to nie oczywiste? Popatrzyła na niego ze zdumieniem, a on zaszokował ją, wsuwając palec pod jej podbródek. - Oddana żona - wyszeptał. - Powiedz mi, moja droga, czy byłaś też pobłażliwa? Sidonie zdołała jakoś zdobyć się na to, by jej głos był chłodny, a rzęsy na wpół opuszczone. - Byłam co najmniej realistką. Jego twarz wydawała się unosić tuż nad jej twarzą; jego mocne, pełne pogardy usta teraz jakoś wydawały się ciepłe i zapraszające. Na moment pokój odpłynął i zostali sami. Czy jego usta byłyby mocne i miażdżące, jak tamtej nocy "Pod Kotwicą"? Czy złagodniałyby i delikatnie ułożyłyby się na jej własnych? Musiała tylko wspiąć się na palce i przybliżyć wargi do jego warg, żeby się tego dowiedzieć. W oddali Julia zaśmiała się z czegoś, co powiedział Alasdair. Ten dźwięk wyrwał Sidonie z przeszłości wprost do teraźniejszości. Jej twarz oblał żar. Devellyn wciąż wpatrywał się w nią spod ciężkich, na wpół opuszczonych powiek. - Pobłażliwa i realistka - powtórzył jak echo; jego głos zabrzmiał niżej niż zazwyczaj. - Kobieta taka jak ty nie powinna być ani taka, ani taka, Sidonie. Kobieta taka jak ty nie powinna nigdy iść na kompromis. Nie marnuj się znowu dla takiego mężczyzny. Na moment zatopiła się w ciemnych, srebrzystych oczach, w których więcej było pytań niż odpowiedzi. Na szczęście Meg wybrała tę właśnie chwilę, by wnieść karafkę z sherry dla pań. Devellyn odsunął się na bok. Meg postawiła sherry obok porto przy oknie, po czym potruchtała, żeby przynieść pudło z teatralnymi pamiątkami. Markiz wziął kieliszek wina, który Sidonie podała mu spokojnie, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. Czy cokolwiek zaszło? Sidonie nie była całkiem pewna. Lord Devellyn nieustannie wyprowadzał ją z równowagi. Gdzie tego wieczora był ten zuchwały, lekkomyślny łotr? Czy on w ogóle istniał? Nalewając wino sir Alasdairowi i Julii przyglądała się, jak Devellyn wycofuje się do odległego kąta. Jego przenikliwe, mroczne spojrzenie znów zaczęło wędrować leniwie po pokoju, jak gdyby nie był uczestnikiem wydarzeń, ale kimś z zewnątrz, tylko obserwującym, co dzieje się dokoła niego. Sidonie odniosła przedziwne wrażenie, że przeżył on w ten sposób większą część swego życia. Skorzystała z okazji, by uważnie przypatrzyć się jego twarzy. Była to silna twarz, o smukłych, mocnych kościach, i z czymś, co niektórzy mogliby nazwać śladami hulaszczego życia malującymi się w oczach. Sidonie nie sądziła, aby o to chodziło; było to raczej swego rodzaju zmęczenie światem. Jego oczy były skryte pod opadającymi powiekami, ale spostrzegawcze; jak gdyby wiedział o czymś lub znał jakąś prawdę, której inni nie znali. Jego wargi wyginały się niemal pogardliwie, jakby uważał życie za coś, co nieustannie przynosi rozczarowania. Ogólnie rzecz biorąc, miał twarz zdradzającą silny charakter, chociaż sam sugerował, że jest pozbawiony charakteru. Miał zwyczaj poruszania ogromnymi ramionami pod surdutem. Przez to powinien wydawać się skrępowany, ale zamiast tego wyglądał jak zwierz w klatce. Sidonie jak automat zaniosła wino. Devellyn przeszedł z powrotem w stronę kominka. Dlaczego, zastanawiała się Sidonie, zapragnął przyjść tutaj dzisiejszego wieczora? Z pewnością miał setkę innych kobiet, które mógł kusić łatwiej i z większym powodzeniem? A Sidonie czuła pokusę. Uświadomienie sobie tego było dla niej wstrząsem. Kilka godzin po jej wczorajszej dziwnej wizycie w gabinecie Devellyna zamiatacz dostarczył lakoniczny, pilny liścik od Jean-Claude'a, wzywający ją na róg ulicy w pobliżu Bloomsbury Square. Zmierzch zapadł już dawno i gazowe latarnie migotały, tworząc nastrój grozy, kiedy Jean-Claude chwycił ją za ramię i zaciągnął w pobliski zaułek. Był wstrząśnięty. - Mon Dieu, to la police, madame - szepnął. - Przyszedł dziś wieczorem na Strand z la… la… jak wy to mówicie? La lista? - Z listą? - powtórzyła. - Listą czego? - Zaginionych rzeczy, które skradł l’ange noire - wyszeptał. - Wszystkich. I on chce zwłaszcza to małe puzderko markiza Devellyna. W nim jest jego martwy brat, którego on zabił, i on bardzo chce je z powrotem. Sidonie położyła mu dłoń na ramieniu. - To nie pora na ćwiczenie twojego angielskiego, Jean-Claude - powiedziała. - A teraz powiedz, kto przyszedł? I kto zginął? Ale nawet w swoim rodzimym języku Jean-Claude ciągle mówił nieskładnie. - Nazywa się Sisk, madame - odparł. - Znam go dobrze. Sprytny człowiek. Nikt nie zginął. Nie dziś, prawda? Ale ten brat lorda Devellyna, to on zginął. Dawno temu, jak myślę. Lord Devellyn, to on go zabił. Myślę, madame, że on też jest bardzo niebezpieczny. Ale nawet wtedy Sidonie wiedziała, że Devellyn nie byłby zdolny do takiego czynu. Dlaczego miałaby w to wierzyć, choć ledwie go znała, i to wierzyć bez zastrzeżeń - to jakoś nie przyszło jej do głowy. Zatopiona w takich rozmyślaniach, właśnie nalewała sobie kieliszek sherry, kiedy poczuła ciepły dotyk na łokciu. - Moja droga? - Niski, dudniący głos Devellyna przywołał Sidonie z powrotem do teraźniejszości. - Czy cię nudzę? - Och! - Sidonie rozejrzała się dokoła, zakłopotana. - Nie zauważyłam, że pan tu jest. - Jestem zdruzgotany - powiedział. - Jestem tu od jakiegoś czasu. Sidonie zdała sobie sprawę, że marna z niej gospodyni. - Czy zagramy teraz w karty, wasza lordowska mość? Wzruszył ramionami. - Tak, czemu nie? Sidonie lekko dotknęła jego ręki. Wydawało się, że drgnął na sam dotyk jej palców. - Musi pan uważać ten wieczór za bardzo monotonny - powiedziała. - Obawiam się, że przywykł pan do znakomitszego towarzystwa niż to, jakie stanowimy Julia i ja. Popatrzył na nią dziwnie. - Dlaczego tak mówisz? - zapytał. - Ponieważ noszę tytuł? Ponieważ zapewne któregoś dnia zostanę księciem? Nie uczyniłem nic, by zasłużyć na jedno ani na drugie, zapewniam. Spojrzała na niego, zaskoczona. - Ma pan zostać księciem? Nie byłam tego świadoma. Devellyn uniósł brew. - Jeżeli ktoś nie odstrzeli mi głowy aż do nieba na jakimś spotkaniu o świcie, albo nie wbije mi noża w serce z powodu jakiegoś kiepskiego rozdania w kartach, to owszem, wydaje się to nieuniknione. - Nie zdawałam sobie sprawy - mruknęła. - Naprawdę nie? - powiedział. - A zatem jest sporo rzeczy, moja droga, których o mnie nie wiesz. Nie jestem często widywany w dobrze wychowanym towarzystwie. W rzeczy samej, to ty nie masz żadnego powodu, żeby mnie zabawiać. - Nie rozumiem dlaczego. Cyniczny uśmiech znowu wykrzywił jego usta. - Nie rozumiesz, Sidonie? - odparł. - Jakież to życzliwe z twojej strony. Ale troszcz się, moja droga, o swoją reputację. Zaśmiała się dźwięcznie. - Wolę żyć pełnią życia, wasza lordowska mość - odrzekła. - Nie martwię się o swoją reputację. - Powinnaś - odpowiedział. - Skojarzenie ze mną jej nie pomoże, zapewniam cię. - Potem zadarł podbródek i spojrzał w stronę stolika karcianego. - Alasdairze! - zawołał. - Alasdairze, staruszku, czy jesteś gotów dostać porządne baty? Głowa Alasdaira odwróciła się od wielkiego pudła, które Meg właśnie postawiła na stoliku. - Ależ bardzo proszę, Dev, jeżeli zdołasz. Julia zaśmiała się i postukała Alasdaira w ramię wachlarzem. - Ale nie losowaliśmy jeszcze partnerów, sir - powiedziała. - Pan i lord Devellyn możecie grać razem. Dżentelmeni wymienili spojrzenia, kiedy sir Alasdair przenosił pudło. Wyraźnie nie uważali tego za poważną grę. Devellyn wzruszył ramionami. - Bardzo dobrze - powiedział, przysuwając krzesło. Zamaszystym ruchem ręki rozsunął na stoliku w wachlarz karty ze świeżej talii. - Najwyższe przeciw najniższym. Panie? Julia pochyliła się nad stolikiem. Wylosowała pierwsza, wyciągając dziesiątkę trefl. - Doskonale. - Lord Devellyn lekko skłonił się w stronę Sidonie. - Madame Saint-Godard? Sidonie, z zamkniętymi oczyma, przebiegła palcami tam i z powrotem po wachlarzu kart. - Ho, ho! - odezwał się Alasdair. - Mamy tutaj poważnego gracza, Dev. - Wszystko, co warto robić, sir Alasdairze, warto robić poważnie - odparła Sidonie. Nagłym ruchem palca odwróciła królową pik. - Cóż, krucho ze mną - powiedział Devellyn. - Tak mówią - odrzekł Alasdair. Odwrócił trójkę karo i głęboko westchnął. - Miejmy to za sobą, Dev. Devellyn wyciągnął kartę, zerknął na nią, po czym rzucił na stół dwójkę trefl. - Daj mi całusa, Al - powiedział oschle. - Jesteśmy partnerami na dziś wieczór. - Dobrze! - powiedziała Julia z ożywieniem. - To powinno być zabawne. Panowie, jakie stawki? - Gwinea za punkt - zasugerował Devellyn. Julia wydęła wargi. - To niemal niewarte wysiłku, wasza lordowska mość. - To całkiem niewarte wysiłku - poskarżył się Alasdair. - Wolałbym raczej obejrzeć pamiątki pani Crosby. - Zamknij się i graj, Alasdairze - rozkazał markiz. Przez pół godziny przerzucali karty wśród na ogół dowcipnej pogawędki, a Sidonie była zdecydowana wygrać. Na "Wesołej Pannie" nauczyła się wszystkiego, co można było wiedzieć o kartach, a Julia była tęgim graczem w wista. Niestety, nie zaczęło się obiecująco. W trzeciej grze ich szczęście się odwróciło. Kiedy kolej rozdawania przyszła na Sidonie, dała sobie komplet czerwieni, po czym odwróciła atut, co przyprawiło sir Alasdaira o chichot. Złożył swoje karty i postukał narożnikiem atutową kartę. - Mam przeczucie, że tym razem przepadłeś, stary przyjacielu. Devellyn przez chwilę wpatrywał się w kartę. - Królowa kier - mruknął. - Myślisz, że to zły omen, Alasdairze? I tak było. Panie ruszyły szturmem, zabierając osiem lew w pierwszym robrze. Drugi i trzeci poszły niemal równie doskonale. Gdy panowie wyszli na zero, a panie już miały zakończyć, sir Alasdair zaczął żartować o tym, że rozgromiły ich Amazonki. Julia i Alasdair zrobili przerwę, żeby napełnić swoje kieliszki. Rozdawanie przeszło na lorda Devellyna, który odwrócił karo jako atutową kartę. - Och, bodaj go! - powiedziała Julia, oglądając swoje karty. - Dziś prześladuje mnie pech! Sir Alasdair zaśmiał się. - Czy mogę pani przypomnieć, madam, że prowadzą panie cztery do zera? - Tak - powiedział markiz ozięble. - Jeżeli pani szczęście nie dopisało, to tylko chwilowo, jestem najzupełniej pewien. - W rzeczy samej, co by pani powiedziała, gdyby była tym oto starym Devem? - dodał Alasdair. - Pech podąża za nim od tygodnia, niczym zabłąkany pies. Julia podniosła wzrok znad kart. - Ależ to okropne - mruknęła. - Niefart w grze, wasza lordowska mość? - Niezupełnie - mruknął markiz. - Proszę zaczynać, madam. Julia wyrzuciła czarną dwójkę, ale Alasdair wyraźnie stracił zainteresowanie grą. - Czyżby nie słyszała pani tej historii, pani Crosby? - zapytał; jego głos brzmiał jak złośliwy szept. - Och, na litość boską, Alasdairze! - powiedział Devellyn. - Graj w te cholerne karty! Alasdair rzucił bezwartościową ósemkę pik i trajkotał dalej. - Widzi pani, zaczęło się, gdy panna Lederly wyrzuciła przez okno wszystkie jego nocniki - mówił. - Potem były kołatki w jego schodach. A następnie jego kuzyn Richard nieoczekiwanie wyzionął ducha… - Kuzyn trzeciego stopnia - zagrzmiał markiz. - I jakież to mogło być nieoczekiwane, Alasdairze? Ten człowiek miał dziewięćdziesiąt dwa lata. - A jednak twoje szczęście od tej pory kulało coraz bardziej, staruszku - kontynuował Alasdair. - Nie mogę uwierzyć, pani Crosby, że nie słyszała pani o wszystkim, co się wydarzyło. Julia straciła nieco rumieńca. Wyraźnie wyczuwała, do czego zmierza Alasdair. - Nasze kondolencje, wasza lordowska mość - zdołała wyszeptać. Sidonie zmusiła się do uśmiechu. - Mój Boże, Devellyn! - powiedziała, wyrzucając kolejną czarną kartę. - Alasdair zupełnie zapomniał o pańskim wczorajszym wypadku. Julia wyglądała na jeszcze bardziej skonfundowaną. - Wypadku? - Tak, panna Lederly podpaliła jego dywan - Alasdair wtrącił się radośnie. Julia wyglądała na osłupiałą. - Dlaczego? Devellyn posłał Julii spojrzenie spode łba. - Powiedzmy tylko, że miałem serię diabelnych niefartów, madam - powiedział, bijąc atutem i zabierając lewę. - Ale wydaje się, że szczęście się odwraca. Alasdairze, może powinieneś zająć się grą zamiast plotkowaniem? Alasdair rzucił karty z uśmiechem od ucha do ucha. - Teraz muszę opowiedzieć wszystko, Dev! - powiedział. - Moje panie, ten oto mój przyjaciel jest też najnowszą ofiarą Czarnego Anioła. Uraczyłbym was soczystymi szczegółami, ale nie nadają się one dla uszu dam. - Ucisz się, Alasdairze - powiedział markiz. Julia łyknęła resztkę sherry. - Czarny Anioł? - powiedziała Sidonie niewinnie. - Obawiam się, że nie rozumiem. - Nie? Czarny Anioł - sir Alasdair powtórzył, jak gdyby chciał pobudzić jej pamięć. - Robin Hood w spódnicy, który poluje na dżentelmenów z towarzystwa. Oczy Sidonie rozszerzyły się. - Doprawdy, sir Alasdairze! Z pewnością nie istnieje coś takiego? - Chce pani powiedzieć, że nie słyszała o wyczynach Anioła, madami Sidonie pokręciła głową. - Obawiam się, że nie należymy zbytnio do towarzystwa. W głębi domu zegar wybił dziesiątą. Julia odchrząknęła. - Chyba napiję się jeszcze sherry - powiedziała. - Odnoszę nieśmiałe wrażenie, że gra właśnie się zakończyła. - Tak, o wiele bardziej wolałbym zwędzić pani pudło z pamiątkami - zgodził się Alasdair. - Tylko oferma kończy, kiedy dostaje baty, Alasdairze. - Devellyn spojrzał na Sidonie. - Pikieta, moja droga? Julia i sir Alasdair przenieśli się do stolika przy oknie. Markiz zaczął starannie sortować talię kart, odrzucając blotki. Sidonie spojrzała na niego. - Wasza lordowska mość, tak naprawdę nie życzy pan sobie grać w pikietę, nieprawdaż? - Nie znoszę jej - przyznał, zręcznie tasując to, co zostało z talii. - Ale to wymówka, żeby posiedzieć spokojnie z tobą i jednocześnie unikać Alasdaira. Zatrzymała jego rękę, dotykając lekko rękawa. Na moment ich spojrzenia się spotkały. - Nie potrzebuje pan wymówki - powiedziała cicho. - To mój dom, wasza lordowska mość. A Julia jest moją przyjaciółką, nie przyzwoitką. Uniósł ostro jedną brew. - Jest pani bardzo młoda, moja droga. - Niezbyt daleko mi do trzydziestki - mruknęła. - Jak pan niedawno mi przypomniał. - Okropne z mojej strony, przyznaję - powiedział. - Tym bardziej że nie wyglądasz na to. Jak długo, moja droga, byłaś zamężna? Uśmiech Sidonie zbladł. - Dziesięć lat. Ponownie przetasował karty, nie patrząc na nie. Zamiast tego wpatrywał się w jej oczy, intensywnie i pewnie. - Wyszłaś za mąż jako dziecko - odezwał się. - Ależ nie. Miałam siedemnaście lat. - Czy w wieku siedemnastu lat wiedziałaś, co robisz? Ja z pewnością nie wiedziałem. - Wiele dziewcząt wychodzi za mąż w tym wieku. Devellyn wykonał ręką niejasny gest. - Aranżowane małżeństwa, tak - powiedział. - Ale ty, Sidonie? Twoje małżeństwo nie zostało zaaranżowane, jestem pewien. - Dlaczego pan tak mówi? - Sądzę, że wyszłabyś za mąż tylko, gdybyś uważała, że jesteś zakochana. - Zna mnie pan tak dobrze, wasza lordowska mość, przy tak krótkiej znajomości? - Tak - odparł. - Czy się mylę? Po drugiej stronie pokoju Alasdair i Julia wybuchnęli gromkim śmiechem. Alasdair odwrócił się na krześle i wyjął coś z pudla, jak gdyby chciał, żeby Devellyn na to popatrzył. Był to staromodny gorset. - Na miłość boską, co oni wyprawiają? - mruknął Devellyn. - Nie, nieważne. Mają na siebie nawzajem zły wpływ. A teraz odpowiedz na moje pytanie. Sidonie przygryzła wargę. - Nie, nie myli się pan - przyznała. - Ja uciekłam z Pierre'em… a nawet uciekłam ze szkoły… ponieważ uważałam, że jestem zakochana. - A byłaś zakochana? Sidonie zawahała się. - Byłam… samotna - odparła. - Ale tak, czułam wszystko to, o czym czyta się w miłosnych wierszach, choć teraz wydają się one tak niemądre. - Czy są niemądre? - zapytał markiz. - Bardzo niemądre. - Moja droga, rozczarowujesz mnie - mruknął. - Żywiłem nadzieję, że poeci tak ogólnie mają rację, i że miłość dobrej kobiety może któregoś dnia odkupić nawet mnie. - Sądzę, że droczy się pan ze mną, wasza lordowska mość. Przechylił głowę na bok. - Czyżby? Nie wydaje mi się. - Jakiego więc odkupienia pan poszukuje? Jeżeli pragnie pan tylko wybaczenia ze strony społeczeństwa, wasza lordowska mość, wiele może zostać wybaczone z powodu tytułu. - Zawahała się przez chwilę. - A z powodu tytułu książęcego, niemal wszystko. Devellyn roześmiał się tak głośno, że Julia i Alasdair odwrócili się na krzesłach. Tym razem Alasdair trzymał parę czerwonych jedwabnych pantofli z haremu o zagiętych noskach. Sidonie wybrała ten moment, by zaryzykować wpłynięcie na niebezpieczne wody. Kiedy spojrzenie Devellyna na nowo pochwyciło jej wzrok, wzięła głęboki wdech. - Wasza lordowska mość, jak rozumiem, ma pan rodzinę - powiedziała, jak gdyby nigdy nic. - Czy jesteście sobie bliscy? Markiz uniósł jedno ramię. - Niespecjalnie - odparł. - Moja matka nie pochwala tego, jak żyję, a mój ojciec i ja traktujemy się z uprzejmą oziębłością. - Och - odpowiedziała łagodnie. - To się często zdarza, nieprawdaż? - Oziębłość w rodzinnych kontaktach? - Spojrzał na nią czujnie. - Brzmi to tak, jak gdybyś mówiła z doświadczenia. Sidonie zawahała się. - Mój ojciec zmarł, kiedy byłam w szkole - odparła. - A moja matka miała własne życie. Być może nie byliśmy sobie obcy. Ale nikt z nas nie był bliski drugiemu. - Przykro mi - powiedział. Uniosła brew i pokręciła głową. - Śmiem twierdzić, że istnieją gorsze rzeczy - odrzekła. - A co z panem? Czy nie ma pan innej rodziny? Żadnych braci lub sióstr? Spojrzenie markiza zapadło się w głąb. - Miałem brata - powiedział, a jego dłoń zagłębiła się w kieszeni surduta. - Dopóki nie zginął, byliśmy nierozłącz… Jego dłoń zastygła. Sidonie nagle poczuła się słabo. - Co się stało? Devellyn wycofał dłoń i uśmiechnął się oschle. - Nosiłem kiedyś jego miniaturę - odparł. - Ale byłem z nią nieostrożny. Jednak po tylu latach noszenia jej przy sobie nie mogę całkiem przywyknąć do tej pustej kieszeni. Sidonie poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. - Tak mi przykro. Wzruszył ramionami. - Ach, cóż, chciałem tylko pokazać jego podobiznę - powiedział. - Greg był bardzo przystojny, miał w oczach życzliwość, której ja, niestety, nie posiadam. - Nie jestem do końca przekonana, że to prawda - odparła niezgrabnie Sidonie. - Urocze kłamstwo - odpowiedział. - A co z tobą, moja droga? Kto nazywa cię Sid, kiedy ja nie mogę? Ale Sidonie wciąż myślała o młodym mężczyźnie z miniatury. - Mam brata, George'a - odparła matowym głosem. - Jest znacznie starszy i trochę… - Urwała, nie potrafiąc dobrać właściwych słów. - Trochę co? Sidonie pokręciła głową. - Trudno wyjaśnić moje relacje z George'em - powiedziała. - On jest kimś więcej niż brat, ale mniej niż rodzic. - Myślę, że rozumiem. Sidonie uśmiechnęła się blado. - Nie jestem pewna. - Mogłabyś… opowiedzieć mi więcej? Otworzyła usta i zamknęła je, nie wydając dźwięku. - George uciekł z domu, kiedy był bardzo młody - przemówiła wreszcie. - Zadał się ze złym, niebezpiecznym towarzystwem… Nie mam na myśli, hulaków, włóczęgów czy rozpuszczonych bogatych chłopców. Mam na myśli naprawdę niebezpieczne towarzystwo. A potem także byliśmy… obcy sobie, jak myślę. Ale nie z wyboru, jeżeli dostrzega pan różnicę? - Myślę, że tak - powiedział. - I rozumiem też, że jesteś do niego bardzo przywiązana. Skinęła głową. - Po ucieczce George;a nie widziałam go przez długi czas. Matka wysłała mnie do szkoły. Myślałam, że nie zobaczę go już nigdy więcej, ale wkrótce po moim ślubie odnalazł mnie. Bardzo się ucieszyłam. - A teraz jest innym człowiekiem, jak sądzę - powiedział Devellyn. Sidonie zapatrzyła się w stolik. - To by zależało od tego, jak się to definiuje. Devellyn znowu uniósł brew. - Ten twój brat wydaje się tajemniczym człowiekiem. Jej spojrzenie powoli przeniosło się na niego. - Zawsze byliśmy tylko George i ja - powiedziała łagodnie. - George jest… silny. Nieco srogi, naprawdę. Ale kiedy byłam mała, wydawało się, jak gdyby był jedyną osobą, na którą mogę liczyć. Papa rzadko bywał w pobliżu, a matka zawsze kłóciła się z niańkami i guwernantkami, więc nie zostawały długo. - Urwała i zakryła sobie usta koniuszkami palców. - Och, mój Boże! Dlaczego ja to wszystko panu mówię? - Z powodu mojej współczującej twarzy pełnej troski? - podsunął. Sidonie popatrzyła na niego sceptycznie. - Nie, zdecydowanie nie. Markiz uśmiechnął się szeroko. - Po prostu mów dalej. I co dziwne, tak zrobiła, nie mając właściwie pojęcia dlaczego. - George był jedynym synem papy - ciągnęła. - Ale nasi rodzice nie byli… nie byli małżeństwem. Byliśmy tylko mniej ważną rodziną papy. - Ach, rozumiem. - Tak, cóż, to dosyć długa i nieszczęśliwa historia - powiedziała. - Nie powinnam pana nią już więcej zanudzać. Markiz odłożył na bok talię kart. - Jest wiele rzeczy w moim życiu, o których wolałbym nie dyskutować - przyznał. - Myślę, że rozumiem. Nagle sir Alasdair wstał. - Dobry Boże, Dev! - powiedział. - Jest wpół do jedenastej. Devellyn wyciągnął zegarek. - Rzeczywiście - zgodził się, wstając. - Moje panie, jestem pewien, że nadużyliśmy już waszej gościnności. - Och, nie! - odezwała się Julia. - Musicie panowie już iść? Sir Alasdair wyglądał na nieco zakłopotanego. - Obawiam się, że mamy sprawę w Stepney - odparł. - Niestety, to nie może czekać. - Stepney! - powiedziała Julia. - Zamierzacie być poza domem przez pół nocy! Sir Alasdair zaśmiał się. - Zazwyczaj tyle jesteśmy, madam - powiedział. - Dziękuję pani za wyborne towarzystwo. Obawiam się, że tam, dokąd się udajemy, nie znajdziemy tak miłego. Lord Devellyn także podziękował paniom i dopełniono wszystkich odpowiednich pożegnań. Później Sidonie i Julia razem odprowadziły swoich gości po schodach na dół i zwróciły im ich laski, płaszcze i kapelusze. Nieco zasmucona Julia patrzyła za nimi, jak mijali próg, po czym zamknęła drzwi i westchnęła. - Cóż za przeuroczy dżentelmeni! - powiedziała, jak gdyby zapominając o swojej wcześniejszej niechęci. - Nie bawiłam się tak dobrze już od wieków. Rozdział 8 W którym Lisa i Inga doznają głębokiego rozczarowania - Lepiej chodźmy na Great Russell Street po dorożkę. - W głosie Alasdaira pobrzmiewała zaduma. - Nie będzie dobrze, jeżeli Tenby usłyszy, że widziano twój powóz gdziekolwiek w pobliżu domu Siska. Lord Devellyn oderwał wzrok od kawałka chodnika, który pilnie studiował. - Co mówiłeś, Alasdairze? - odezwał się. - Nie uważałem. Alasdair zatrzymał się. - Spotkanie z sierżantem Siskiem - powiedział z naciskiem. - Jezu Chryste, myślisz o tej kobiecie, nieprawdaż? Devellyn pokręcił głową. Alasdair powinien był użyć liczby mnogiej, gdyż prześladowały go dwie. Devellyn obsesyjnie dumał o nich na zmianę - niekiedy nawet w tej samej chwili. Ale dlaczego teraz? I dlaczego dwie? Dobry Boże, czyż dwie kobiety mogły być bardziej różne? - Chodź - powiedział Alasdair. - Z życiem, Dev. Devellyn zastanowił się przez moment. - Chyba nie dzisiaj, Alasdairze - odparł wreszcie. - Jestem zmęczony. - Dobry Boże, chcesz Czarnego Anioła czy nie? - W glosie Alasdaira pojawiła się irytacja. - Sierżant nas się spodziewa. Możemy go przekupić, żeby pracował dla nas, nie dla Tenby'ego, jeżeli chcesz, ale liczy się czas. Markiz położył dłoń na ramieniu Alasdaira, po czym pozwolił, by się zsunęła. - Bez wątpienia, staruszku - odparł. - Ale nie dzisiaj. Wyślę posłańca, by zrekompensować temu człowiekowi jego stracony czas. Czy to wystarczy? Alasdair wzruszył ramionami. - Cóż, to twoją miniaturę ukradła, Dev - powiedział, ruszając przed siebie chodnikiem. - Jak sobie chcesz. Jeżeli o mnie chodzi, to uważam, że noc jest jeszcze młoda. Chyba pójdę do mateczki Lucy i zobaczę, czy lisa i Inga są zajęte. Markiz uniósł brew. - Ach, tak - powiedział. - Te śliczne szwedzkie siostry, o których wszyscy mówią. Alasdairowi rozjaśniła się twarz. - Bliźniaczki, Dev! - poprawił. - Zwinne, długonogie blondynki o piersiach jak z obrazu Rubensa i włosach o barwie kukurydzy, zwisających aż do szparek w ich soczystych tyłeczkach. - Takie dobre, hę? Alasdair uniósł brew. - Quin Hewitt przysięga, że Lisa potrafi zapleść nogi w kostkach za głową, a Inga może wyssać mosiądz z dziesięciocalowego świecznika. - Hm… - odezwał się Devellyn. - To obrazowe. Alasdair zachęcająco klepnął go w plecy. - A skoro Inga potrafi wyssać mosiądz ze świecznika, to nie będzie dla niej problemu, żeby wyssać wszystkie kłopoty z twojej dzidy, hę? A potem Lisa może użyć tych swoich sprytnych małych rączek, żeby wymasować całe napięcie z twoich ramion. W przenośni, oczywiście. Albo nawet dosłownie, jeżeli wolisz. - Moje kłopoty, Alasdairze, siedzą w głowie - powiedział markiz. - Tej, która tkwi na moich napiętych ramionach. I żadne wysysanie ani masowanie dzisiaj tego nie naprawi. Alasdair wygiął brew. - Wszystko spływa w dół, staruszku - odparował. - W przenośni. I dosłownie. A teraz chodź, nie łam się. Coś ci powiem, nawet hymny będę z tobą śpiewał. Przez całą drogę do Lucy. - Dobry Boże - powiedział Devellyn. - Żaden z nas nie jest aż tak pijany, Alasdairze. Poza tym w pełni ufam, że potrafisz czymś produktywnie zająć zarówno Ilsę jak i Ingę beze mnie. - Ale Dev, tym, czego naprawdę ci potrzeba, jest… - Porządny sen - przerwał markiz. - Ale bliźniaczki, staruszku! - nalegał Alasdair. - Będzie nawet lepiej niż z tymi trzema francuskimi filles de joie, które wynajęliśmy przy rue Richer zeszłej wiosny! Pamiętasz tę, która ciągle wrzeszczała: "Mocniej! Mocniej!", póki nie uderzyłeś się o zagłówek i nie padłeś? Devellyn nareszcie się roześmiał. - Czy musisz mi przypominać? Alasdair wyszczerzył zęby. - Zatem chodź, Dev. To ci świetnie zrobi. - Innym razem, Alasdairze - powiedział markiz stanowczo. - Przekaż, proszę, moje przeprosiny lisie i Indze. - Ostatnio, staruszku, martwię się, co cię naszło - odparł Alasdair, odwracając się, żeby odejść. - Swego czasu nie przepuściłbyś nawet dziurze po sęku w gnijącym płocie. Teraz przepuszczasz szwedzkie bliźniaczki. - Poważny błąd, bez wątpienia - mruknął markiz, kładąc znów ciężką dłoń na ramieniu Alasdaira. - Wytrzymaj chwilę, dobrze? - To już brzmi lepiej - powiedział jego przyjaciel wielkodusznie. - I możesz pierwszy mieć Ilsę, jeżeli wolisz. Devellyn znów pokręcił głową. - Nie - odrzekł cicho. - Nie, ja nie idę. Ale powiedz mi, Alasdairze… Co pomyślałeś o naszym wieczorze? A raczej co pomyślałeś o madame Saint-Godard? Alasdair milczał przez długą chwilę. - Myślę - powiedział wreszcie - że siedzisz w gównie po kolana, Dev. Poniżej poziomu ulicy przy Bedford Place, w pomywalni domu numer czternaście, Sidonie i Julia pomagały pani Tuttle i Meg znosić na dół talerze, porcelanę i obrusy, tak żeby wszystko mogło zostać należycie pozmywane. Ich dom był mały i daleki od formalności. Proszona kolacja, nawet niewielka, była obciążeniem dla służby. Po chyba dziesięciu wycieczkach do kuchni Sidonie nareszcie powlokła się przez trzy kondygnacje schodów na górę do swojej sypialni. Wyczerpana, zdjęła ubranie, rzuciła je na bezładną stertę, po czym naga padła na łóżko z tomikiem poezji. Ale książka nie przykuła jej uwagi na długo, i w połowie Serenady indyjskiej Shelleya przeturlała się na plecy i zapatrzyła w sztukaterię na suficie, a słowa dziko kłębiły się w jej głowie. Wstaję z łoża, śniąc o tobie - Jakiś duch czy jakiś ptak Prowadzi mnie - któż to wie? - Pod twe okno, dziecię moje! Ale ona już była przy swoim oknie - a tak naprawdę to kiedy nikt nie patrzył, przy każdym oknie wychodzącym na Bedford Place. I wiedziała, że w domu po drugiej stronie ulicy lampy pogasły już dawno temu. Okno Devellyna, znajdowało się zapewne na trzeciej kondygnacji i było w nim całkiem ciemno. Żadne światło nie paliło się przed jego domem - ani w samym domu także nie, mogłaby się o to założyć. Sidonie westchnęła głośno, sfrustrowana czymś, czego nie potrafiła nazwać. Dlaczego londyńska noc wydawała się taka gorąca i parna? Zegar na dole wybijał północ. Sidonie przeturlała się znowu, po czym chwyciła poduszkę i ubiła ją w nie do końca satysfakcjonujący kształt. Być może było tak gorąco i parno dlatego, że chociaż potknęła się, wchodząc po schodach u boku Devellyna, myślała wtedy o nim. A zwłaszcza o tym, jak zobaczyła go nagiego. I rozciągniętego na swoim łóżku. Albo na jej łóżku. Albo… Och, Boże! Traciła rozum. Nie potrafiła odgadnąć, dlaczego obsesyjnie nawiedzały ją myśli o tym mężczyźnie. Był, jak sam przyznał, gburem. Nie był romantyczny. Nie był gibki ani nie miał wdzięku, nie był nawet przystojny w tradycyjnym sensie tego słowa. Ubierał się porządnie, ale brakowało mu elegancji. Był typowym mężczyzną, otwartym i zuchwałym. Był też łotrem - chociaż nieco bardziej czystego serca niż myślała na początku. Ale dlaczego w ogóle o nim myślała? A zwłaszcza dlaczego pławiła się w szokujących wizjach jego nagiego ciała? Czy był grzesznikiem, czy też świętym? Być może działo się tak dlatego, że Devellyn stanowił wyzwanie. Mówiąc szczerze, pragnęła go - i to w głęboko erotyczny sposób. Zdumiewało ją, że mogła ją pociągać surowa, prymitywna siła. Nie było tu osobistego uroku. Tylko czysta pierwotna energia. Devellyn po prostu wziąłby, czego by chciał, bez kłopotania się upiększaniem tego słowami czy sztuczkami. Pomyślała o nim z tamtej nocy "Pod Kotwicą". Pragnę cię, powiedział do Ruby Black. Podaj swoją cenę. Na wspomnienie tych słów - takich otwartych, takich surowych i takich szczerych - przebiegł ją dreszcz. Ale była w nim też kruchość. Przez większość czasu dotykał jej łagodnie, i przeprosił, kiedy postąpił inaczej. W świetle lampy Sidonie przesunęła dłonią po nakryciu, zamknęła oczy i dotknęła swego ciała. Och, tak. To był jej wstydliwy sekret. Też tego pragnęła. Posmakowała go. I teraz to, kim był, nie miało znaczenia. Z jednej strony to była ulga: znowu czuć fizyczną żądzę. Przynajmniej jej zdolność pożądania mężczyzny nie umarła, jak się tego kiedyś obawiała. Sidonie zawsze cieszyła się seksem - dopóki nie odkryła, że Pierre robi to z kimś innym. Potem straciło to swój urok. A teraz urok powrócił. Urok. To nieszczęsne słowo, które zdążyła znienawidzić. Lord Devellyn nie był uroczy. Był zwierzęciem. I wiedziała bez cienia wątpliwości, że powiedziałby "tak". Gdyby go zapytała. Dostrzegła to w jego oczach. Odchyliła głowę do tyłu i pogłaskała się lekko. Boże, jakaż niegodziwa z niej kobieta. Przez chwilę Sidonie bawiła się szaloną myślą, by po prostu przejść na drugą stronę ulicy i poprosić Devellyna, by wziął ją do łóżka. Wizja nazbyt zapierała dech w piersi, by nad nią dumać, a dawno już nic nie zaparło Sidonie tchu. Nawet jej eskapady o północy z flirtowaniem, oszukiwaniem i kradzieżą straciły tę moc. Czy mogłaby to zrobić? Czy mogłaby po prostu go poprosić, ot tak? Nie. Zbyt śmiałe, nawet jak dla niej. No i istniała kwestia tego przeklętego tatuażu… Poza tym, jak się pocieszała, Devellyn spędzał noc poza domem. Wyruszył na jakiś podbój z sir Alasdairem. Można było sobie tylko wyobrażać, czym się zajmuje. W tej chwili kot wskoczył na łóżko, przerywając dziwny nastrój. I nagle Sidonie uświadomiła sobie, co musi zrobić. A może raczej co pragnie zrobić. Ignorując tę drobną prawdę, wstała z łóżka. Zawsze wykorzystujący okazję Thomas wyciągnął się leniwie na ciepłym miejscu, w którym leżała, i patrzył na nią, jak poruszała się po pokoju, zbierając swoje rzeczy. Na jego pyszczku malował się beznamiętny wyraz istoty mądrzejszej i wyższej. Zapewne uważał ją za idiotkę. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, prawda, Tommy? Kot zamrugał złotymi oczami, wyciągnął tylną łapę i zaczął skubać swoje pazury. Thomas miał rację. Miała właśnie zrobić coś niewytłumaczalnie głupiego. A jednak wydawało się, że nie może się powstrzymać. Ale to była słuszna rzecz. Prawda? Po zmyciu z siebie perfum zwykłym mocnym mydłem Sidonie ubrała się szybko w ni mniej, ni więcej tylko buty na miękkiej podeszwie, wełnianą koszulę i luźne spodnie. Potem splotła włosy w warkocz, zwinęła go ciasno na czubku głowy i naciągnęła skórzany kapelusz z dużym rondem. Zawinęła przedmioty należące do Devellyna, w tym i złote puzderko z miniaturą, w zwykłe chusteczki do nosa, wepchnęła do małego jedwabnego woreczka, a na wierzch wrzuciła pieniądze Devellyna. Nie potrafiła zatrzymać tak źle zdobytych łupów. Jakiekolwiek były grzechy Devellyna - a bez wątpienia miał ich krocie - nie należały do tych, o które go kiedyś obwiniała. Nie wyrzucił na ulicę panny Lederly ani żadnej innej ze swych kochanek. Wręcz przeciwnie. I teraz Sidonie wiedziała, że mężczyzna z miniatury to jego ukochany zmarły brat. Czuła się zawstydzona, że zbyt szybko wyciągnęła wnioski. W domu panowała cisza. Sidonie zręcznie przywiązała do ciała torbę bawełnianym sznurem i wsunęła do kieszeni bilecik wizytowy włamywacza - niewielki, srebrzysty młotek do rozbijania szkła. Na wszelki wypadek. Potem owinęła się w talii cienką, mocną liną przymocowaną do małego haka - ten drobiazg zachowała z czasów żeglowania po morzach. Wsunęła koszulę w spodnie, żeby zakryć to wszystko. Bez paska spodnie nieco opadały. Mimo to i tak miały uczynić jej wspinaczkę bezpieczniejszą. Julia była w łóżku, a Meg ciągle na samym dole, łatwo więc było wyślizgnąć się przez stajnie i dalej w opłotki Great Russell Street. Kiedy się upewniła, że może poruszać się nie będąc widzianą, przemknęła przez skrzyżowanie niczym cień. Mimo to wiedziała, że to, co robi, jest niesamowicie niebezpieczne. Tak naprawdę to wszystko, co robił Czarny Anioł, było niebezpieczne. I niemądre. Nie wspominając już o tym, że najprawdopodobniej daremne. Dlaczego więc - pytała sama siebie po raz setny - wciąż to robiła? Nieważne, ilu wykorzystywanym kobietom pomogła, nieważne ilu egoistycznych arystokratów ukarała, nigdy nie osiągnie pomsty, której tak naprawdę pragnęła. Co jeszcze smutniejsze, jej działania były tylko kroplą w morzu ludzkiej niedoli. Może pomóc ledwie jednej czy dwóm osobom na sto czy dwieście. A więc dlaczego robi to dalej? Pragnienie śmierci, tak określiła to kiedyś Julia. Początkowo Julia odrzucała z miejsca błagania Sidonie, by uczyć ją używania kostiumów i gry aktorskiej. Sidonie pokonała jednak jej opór i udowodniła, że ma wrodzony talent naśladowczy. Poza tym tu nie chodziło o pragnienie śmierci. Tu chodziło… o dawanie ludziom wyboru. Ona sama miała bardzo niewielki. Jej matka prawie żadnego, kiedy jej cnota przepadła. A wszystko to było winą jej ojca, potężnego człowieka, który kiedy coś sobie upatrzył, brał to i nie dbał o przeklęte konsekwencje. Ona i George. Oni byli tymi przeklętymi konsekwencjami - żywymi, oddychającymi skutkami nieposkromionego egoizmu. Nie może już o tym rozmyślać. Nie teraz. Rozmyślanie o tym to prosta droga, by popełnić błąd. By źle ocenić samą siebie - albo swój cel - kiedy drobny błąd może przynieść fatalne skutki. Tylko skupiając się na drobnych rzeczach - na odgłosie kroków, szepcie, intuicyjnym, dobrze wyliczonym zerknięciu we właściwą stronę - dokona ważnych rzeczy. Jak gdyby po to, by jej o tym przypomnieć, coś zapiszczało w ciemnościach. Zamarła. Jakiś ciężar, coś niemal podskakującego, przemknęło ledwo wyczuwalnie po czubku jej buta. To tylko mysz. Sidonie uspokoiła oddech i pozbierała się. Na tyłach domu Devellyna panowały egipskie ciemności, a brama, oczywiście, była zamknięta. Sidonie wgramoliła się na ogrodzenie od strony ogrodu i wyjrzała ponad nie. Światło gazowych latarni tu nie docierało. Przy poruszaniu trzeba się było kierować wyczuciem i instynktem. Sidonie przerzuciła przez płot drugą nogę, przez chwilę balansowała, opierając się na rękach, po czym jak kot opuściła się w mrok. Wylądowała gładko; jej miękkie buty zachrzęściły na wysypanym żwirem podwórzu. Przykucnęła, nasłuchując. Cicho jak w grobie. I dwa razy ciemniej. Tył domu był nieoświetlony, nie licząc wąskiego okna w suterenie pod oknem gabinetu. Zapewne pomieszczenie dla służby. Lepiej go unikać. Po przeciwnej stronie ogrodu Sidonie mogła dostrzec niewyraźny zarys szeregu przybudówek, sąsiadujących z domem z jednej strony. Wygódka. Komórka. Zapewne szopa, w której składowano popiół. Zbliżając się, Sidonie trzymała się w cieniu, przemykając się z plecami przy ścianie. Wielki kosz na śmieci stał w miejscu najbardziej oddalonym od domu. Łatwo było wspiąć się na niego, a potem na niski daszek wygódki. Sidonie ruszyła po dachach w stronę domu, a potem przyjrzała się ciemnym oknom na górze. Teraz trudniejsza część. Popatrzyła w górę - dwa piętra w górę - tam, gdzie najpewniej znajdowały się pokoje pana domu. Czy sypialnia Devellyna będzie na lewo, czy na prawo? Ostatecznie okazało się to jednak bez znaczenia. Po prawej biegła ku górze solidna rynna. Dostanie się do okna po prawej i stamtąd ruszy dalej. Być może będzie miała szczęście i znajdzie się w pokoju Devellyna. Być może będzie miała pecha i zastanie okno zamknięte. W takim przypadku rozsądnie z jej strony byłoby stłuc szybę, wrzucić worek do środka i umknąć. Ale w jakiś sposób wiedziała, że się do tego nie ograniczy. Och, ależ jest niemądra! Jej oczy w pełni przystosowały się do ciemności. Potrzebowała jednak czterech prób, zanim była w stanie przymocować linę do rynny. Kiedy tego dokonała, powoli wdrapała się na górę, cicho podciągając się wzdłuż ściany domu. Dla Sidonie wspinaczka nie była trudniejsza od pracy przy żaglach, a to robiła niejeden raz. Choroba i dezercja zbierały żniwo wśród załogi zawsze w nieodpowiedniej chwili. A zatem komenda: Wszyscy na pokład! nabierała nagle nowego znaczenia. Pierre miał otwarty umysł i był wdzięczny za pomoc w potrzebie. Sidonie wkrótce zaznajomiła się dobrze z odciskami i ze spodniami. Rozejrzała się w ciemnościach i sunęła dalej. Okno było głęboko osadzone i sporych rozmiarów, dzięki Bogu. I często używane. Otworzyło się cicho i bez wielkiego wysiłku. Sidonie przełożyła nogę przez parapet i z miejsca uderzyła ją woń w pokoju. Tytoń i lipa, i leśny aromat mydła. A u podstaw tego wszystkiego ciepły zapach mężczyzny. Devellyna. Sidonie rozpoznałaby go wszędzie. Ta myśl zbiła ją z tropu i jej noga zahaczyła o parapet, potrącając pobrzękującą torbę uwiązaną do jej talii. Pokój nie wydawał się duży. Sidonie próbowała rozpoznać solidne, kwadratowe meble. Przy ścianie naprzeciwko wysoka ozdobna szafa. Obok niej jakiś kufer albo komoda. Albo to może było krzesło? Nie, zbyt duże. Po jej lewej mglisty zarys łóżka przysłoniętego ciemną tkaniną. Dalej, przy przyczółku w nogach łóżka, dostrzegła to, czego szukała. Toaletkę. Podeszła do niej, zadarła połę koszuli i zręcznie odwiązała torbę. Wyłożyła najpierw banknoty. Potem zaczęła rozwijać pozostałe rzeczy, jedną po drugiej, i układać je na stoliku. Devellyn obudził się nagle, słysząc odgłos, którego nie rozpoznał. Ktoś szperał w jego pokoju. Honeywell? Fenton? Ale nie zobaczył świecy. Nawet ta, przy której czytał, stopiła się. Podniósł głowę z oparcia krzesła, na którym niemądrze przysnął, i odłożył na bok gazetę. Nie był sam. Podmuch chłodnego nocnego powietrza zawirował w pokoju. Okno. Nie powinno być otwarte. Po cichu zsunął bose stopy z otomany i pochylił się do przodu. W nogach łóżka majaczyła smukła sylwetka. Metal brzęknął delikatnie na jego toaletce. Jakiś cholerny złodziej? Tak, i to młody, sądząc po wyglądzie. Na Boga, nie znów! Markiz wstał bezszelestnie. Żałował, że ten czort nie nosił białej nocnej koszuli. W ciemności ledwie mógł dostrzec szczupłą postać kradnącą jego dobytek. To tylko chłopiec. Markiz zapewne połamałby mu obie ręce, zanim łotrzyk zdałby sobie sprawę, co go dopadło. Devellyn nie czul współczucia. Skoczył do przodu, powalając chłopaka na wąski przesmyk podłogi między łóżkiem a toaletką. Coś metalowego brzęknęlo o podłogę. Chłopiec stęknął, kiedy markiz, na nim wylądował, ale co dziwne, nie wydawał żadnych innych dźwięków. Mimo to był szybki. I nieznośnie cichy. Kopał i młócił rękami, po czym dal Devellynowi niezłego kuksańca w żebra w ślepym trafieniu w tył. - Uch! - stęknął Devellyn. - Nie ruszaj się, ty złodziejski bękarcie! Przez chwilę potoczyli się i runęli na dywan, splatając ręce i nogi, wymachując łokciami. Devellyn huknął głową chłopaka o przyczółek łóżka. Ale młodzieniec był twardy. Zaklął cicho i tym razem trafił Devellyna łokciem w gardło. Devellyn zaczął się dławić. Chłopak próbował podciągnąć się po dywanie w kierunku otwartego okna, i niewiele zabrakło, żeby mu się udało. Devellyn poczolgał się za nim, chwytając go za kostkę. - Na Boga, dopilnuję, żebyś zawisł! Kolejne stęknięcie i chłopak prawie się wywinął, paznokciami torując sobie drogę po dywanie między przyczółkiem łóżka a toaletką. Devellyn złapał złodzieja za kostkę, potem za kolano, bezlitośnie wlokąc go ku sobie centymetr po centymetrze. Kiedy już go miał, odwrócił go i przerzucił nogę nad ciałem chłopaka, przygważdżając go swoim ciężarem. Przez kilka sekund przybysz walczył jak tygrys, szarpiąc i drapiąc, i z całych sił starając się wyślizgnąć spod Devellyna. I właśnie wtedy popełnił niemal fatalny błąd. Próbował kopnąć Devellyna w jądra. - Co, ty cholerny, zasmarkany gnojku! - ryknął markiz. Próbował znowu pochwycić chłopaka w pasie, ale dzieciak się nie dał. Wyginał się jak piskorz, ale nie był dość szybki. Devellyn złapał go. Ale nie w pasie. - Cóż, niech mnie licho porwie! - odezwał się markiz, mając dłoń wypełnioną ciepłą, krągłą piersią. Złodziej przestał wić się i kręcić. On - nie, ona! - leżała rozciągnięta pod ciałem Devellyna, dysząc ciężko. Devellyn nawet się nie zasapał. Otworzył usta, żeby wrzasnąć na Honeywella, by przyniósł lampę, kiedy złodziejka znowu zaklęła. Tym razem coś w jej głosie sprawiło, że Devellyn zamarł. - Co, do cholery? - Słuchaj no, jaśnie panie - wyszeptała Ruby Black. - Daj pan spokój, dobra? To nie to, co pan myślisz. Olśnienie spadło na niego jak młot. Przez moment Devellyn nie mógł jasno myśleć. Giętkie ciało Ruby było krągłe i ciepłe pod nim. Nie wiedział, co się u diabła dzieje, ale nie miał zamiaru jej puścić. Zwłaszcza nie jej pierś. Ścisnął ją brutalnie. Cicho krzyknęła w ciemnościach. - No, to nie to, co pan myślisz - wyszeptała ponownie. - Daj mi pan wstać, dobra? Devellyn warknął. - Co takiego, ty bezczelna, złodziejska mała suko! - prychnął. - Ze wszystkich niesłychanych zuchwalstw… Ruby wiła się bezradnie. - Niczego nie zwinęłam - syknęła. - Daj mi pan wstać i ruszam w swoją stronę. Devellyn zdarł kapelusz z jej głowy i przesunął dłonią po jej włosach, jak gdyby to mogło zaprzeczyć temu, co jego obolałe, rozpalone ciało już wiedziało. Nie pomogło. To była Ruby, bez dwóch zdań. Ale tym razem jej włosy były ściągnięte mocno do tyłu, zwinięte do góry jak u jakiejś wymuskanej, układnej guwernantki. Nagle zapragnął zobaczyć ich jaskrawy blask. Ale ta myśl tylko przyczyniła się do zwiększenia jego złości. Chwycił garścią zwinięty pukiel jej włosów i przyciągnął jej twarz do swojej. - Puść mnie - szepnęła. - Proszę. - Och, nie, Ruby - odparł. - Tym razem masz porachunki z diabłem, pamiętasz? - Przyniosłam z powrotem twoje cacka, jaśnie panie. Puść mnie pan. Ale Devellyn się zatrzymał. Sam dźwięk jej głosu… Wydawało się, że jego mózg przestał funkcjonować. Słyszał tylko jej ciężki oddech w ciemności. Czuł tylko ciepłe, pełne krągłości jej ciało. I była w nim wściekłość; ten kipiący gniew i frustracja, które stężały w coś, co zaległo niczym czarna smoła na dnie jego duszy. Nagle szarpnęła się, chcąc się uwolnić. - Och, nie, kotku - syknął, przyciskając wargi do jej ucha. - Mamy niedokończone interesy, ty i ja. Przyciskając ją całym swoim ponadstukilowym ciężarem, Devellyn wepchnął jedną rękę pod jej pośladki i uniósł jej biodra w stronę swojego członka. Wiła się desperacko; to było niemądre posunięcie. Devellyn poczuł, jak rozpierają go gniew i żądza. Chciał mieć lampę. Świecę. Cokolwiek. Ale wiedział lepiej. Była zbyt szybka. Zbyt bystra. A więc zamiast tego zacisnął mocniej palce na jej włosach, odchylił jej głowę do tyłu i przesunął zębami po jej szyi. Ruby krzyknęła cicho i wiła się pod nim. Ale nocna koszula Devellyna już zrolowała się wokół jego pasa od jej miotania się. Jej desperacja przysłużyła się tylko temu, że klapa jej spodni ocierała się o jego sztywniejący członek. Brutalnie masował jej pierś, ściskając ją w dłoni, a potem ścisnął jej sutek. Nie miała nic pod prostą satynową koszulą. Był tego pewien. Pragnął więcej. Pragnął jej dotykać. Niecierpliwie przesunął się, by wyszarpnąć jej koszulę ze spodni, ale przekonał się, że już jest na zewnątrz. - Nie - szepnęła Ruby. - Och, nie. Puść mnie. - Och, nie - syknął, ślizgając się jedną dłonią pod jej koszulą, w górę po nagim, drżącym ciele. - Mam zamiar wziąć to, za co zapłaciłem, ty krewka mała suko. Zadrżała, kiedy położył nagą dłoń na jej piersi. - Przyniosłam z powrotem twoją forsę - upierała się. - Tam na stole. Zobacz pan. - I mam cię zostawić, żebyś znowu dala susa przez okno? - wyszeptał. - Ani mi się śni. Zatkała pod nim, kiedy powoli sunął dłonią po jej ciele, ale zabrakło jej tchu, a sutek sterczał mocno, gdy tylko jego naga dłoń ją musnęła. - Podoba ci się to? - wychrypiał. - Nie. - Kłamczucha - odparł Devellyn. - Proszę. Błagam. Zachichotał i przybliżył usta do jej ust. - Och, Ruby, uwielbiam słuchać, jak błagasz - powiedział. Potem pocałował ją brutalnie, otwierając jej usta szeroko swoimi i wsuwając się głęboko za pierwszym pchnięciem. Poczuł jej wydech, poczuł jej ciepły oddech na swoim policzku, a potem poczuł, jak jej biodra się unoszą. Rozgorzała w nim żądza, silniejsza niż kiedykolwiek. Wysunął język z jej ust i wepchnął go znowu, odchylając jej głowę do tyłu, na podłogę. Ruby skręciła się, podsycając jego pożądanie. Devellyn poczuł się tak, jak gdyby miał zaraz wybuchnąć. Jego dłoń przesunęła się na klapę jej spodni i szarpnęła brutalnie. Guzik poddał się, odskoczył i upadł cicho na dywan. Devellyn nie przestawał całować jej mocno i zaczął ciągnąć jej spodnie, niezdarnie i gorączkowo. Musiał ją mieć. Musiał znaleźć się w niej. Odpędził obawę, że ona nie jest chętna. I fakt, że leżeli na podłodze, zaklinowani między stolikiem a łóżkiem. I, co najważniejsze, że nie miał pojęcia, kim ona naprawdę jest. Nie miał ochoty zwalniać, żeby o to zapytać. Jej luźne spodnie poddały się łatwo. Zbyt łatwo. Położył dłoń płasko na jej brzuchu i poczuł dreszcz na jej ciepłej skórze, kiedy sunął w dół. Nagle się zatrzymał. - Boże Wszechmogący - wydyszał. Poniżej nie było niczego, tylko jej nagie ciało, miękkie i zapraszające. Devellyn oderwał usta od jej ust. - Nie masz tam na sobie zupełnie nic. Ruby odsunęła twarz. - Nie planowałam się pozbywać portek, co nie? Ale Devellyn nie był w nastroju na pogaduszki. Zamiast tego szarpnięciem podsunął jej koszulę wyżej, obnażając obie piersi. Ułożył dłonie na jej ramionach i przytrzymał ją. Jego usta muskały słodki, twardy sutek. Otoczył go ciepły zapach Ruby. Wdychał go głęboko, a potem wessał brodawkę między wargi i przygryzł. Ruby krzyknęła cicho, a jej biodra uniosły się, by znowu spotkać się z nim w słodkim, instynktownym odruchu. Och, tak. Jej ciało go pragnęło, nawet jeżeli jej umysł tego nie chciał. Przez długą chwilę ssał ją i skubał zębami, kiedy ona zmagała się z jego ciężarem. Jego zęby były bardziej brutalne niż delikatne. Jego szorstki zarost drapał jej wrażliwe ciało, a on o tym wiedział. Lecz Devellyn wydawał się niezdolny do łagodnych ruchów. Nieco się bał, że jeżeli zwolni, to zacznie zastanawiać się nad tym, co robi. A Ruby nie była już dłużej taka oporna. Jej biodra wciąż unosiły się na spotkanie z nim. Jej oddech przeszedł w szybkie, desperackie sapnięcia. Nadal ją ssąc, jedną ręką ściągnął w dół jej spodnie. To było niewygodne i dziwaczne, ale musiał znaleźć się w niej. Jego członek był gorący i twardy jak kowadło. Jego głowa utonęła w jej zapachu. Przesunął dłonią w dół po jej brzuchu i nie zatrzymywał się. Jej rozpalone ciało sprawiało, że cierpiał. Wsunął palec w jej skręcone loczki, a potem głębiej, zanurzając go w ciepłym, wilgotnym żarze. Ruby wydała cichy, wysoki okrzyk. Była wilgotna. Nawet bardzo. Błagała. Jej napięta pochwa, gorąca i zapraszająca, wciągała jego palec. Devellyn był wstrząśnięty. Przesuwał palcem tam i z powrotem, a Ruby jęczała, odchyliwszy głowę jakby w geście zaproszenia. - Och, Boże! - jęknęła. Odwrócił twarz ku jej szyi i lekko przygryzł miękkie ciało poniżej ucha. - Chcesz mnie - warknął. - Powiedz to, Ruby. - Nie. - Powiedz mi, że tego chcesz, Ruby. Zaśmiała się w ciemności, cicho i z goryczą. - Moje ciało cię chce - wyszeptała, a jej glos nagle zabrzmiał inaczej. - No to dalej. Zrób to, Devellyn. Miejmy to za sobą. Devellyn otrząsnął się z nagiego przebłysku niepewności. - Mnie to wystarczy. A potem brutalnie rozepchnął kolanem jej nogi szeroko na boki. Wepchnął członek między jej nogi tak, by móc przesuwać nim tam i z powrotem w gładkim, wilgotnym gorącu. Ruby zaczęła pod nim drżeć. Jej oddech stał się szybszy. Dobry Boże, była równie napalona jak on. Devellyn nie mógł czekać. Przytrzymał ją za oba ramiona i zdołał wsunąć się głęboko za pierwszym pchnięciem. Ruby wrzasnęła pod nim, ale byt to krótki, łagodny dźwięk. Odgłos szoku, pomyślał. Ale nie bólu. Nadal trzymając ją mocno, wycofał się i wsunął ponownie. Przez długą chwilę wpychał się w nią rytmicznie, niewiele myśląc o jej wygodzie czy potrzebach. Tamto się nie liczyło. To było to, czego chciał. O czym marzył. Do czego się palii. Świat odpłynął. Devellyn poddał się instynktowi i pozwolił, żeby Ruby wciągała go głębiej i głębiej w zmysłową otchłań. Przyłożył twarz do jej szyi i wciągnął znów w nozdrza jej czysty, zwyczajny zapach. - Ruby, Ruby, Ruby. Uświadomił sobie, że te ochrypłe szepty to jego głos. Była ciepła, teraz niemal oblewała się pod nim potem, a jej biodra nie przestawały się ku niemu podnosić. Na moment jego umysł rozjaśnił się i Devellvn pomyślał, żeby przestać. To było złe. Prawda? Musiał zawahać się w trakcie ruchu. Noga Ruby oplotła się wokół jogo pasa, ściągając go w dół. - Nie przestawaj - wydyszała. - Nie… nie teraz. W którejś chwili musiał puścić jej ręce. Dotykały go całego, cieple i naglące, gładząc jego ciało przez nocną koszulę. Potem odnalazły jego pośladki, nagie pod koszulą, i nakłaniały go, by poruszał się mocniej. Szybciej. Pożądanie go zaślepiło. Oboje stali się jak zwierzęta, rozgorączkowane i głodne, drapiące się nawzajem paznokciami, desperacko dążące do spełnienia. - Tak - jęknęła, jakby to słowo zostało wydarte z jej piersi. Potem przyciągnęła jego twarz do swojej, ugryzła go w wargę, aż poczuta smak krwi, po czym wcisnęła język w głąb jego ust, ponaglając go. Coś w nim popłynęło ku niej, stopiło się z nią, kiedy ona wciąż unosiła się pod nim, by przyjmować jego pchnięcia. Devellyn zamknął oczy i modlił się, by nigdy więcej jej nie utracić. Nie zamierzał wcale wypuścić jej z tego pokoju. Nigdy jeszcze nie przeżył takiego seksu w całym swoim życiu; nigdy nie poznał kobiety, która mogłaby mu sprostać, ale, dobry Boże, ta mu sprostała. Cios za cios, wychodziła mu naprzeciw. Popchnął jej ręce nad głowę, przytrzymując ją, by przyjmowała pchnięcia jego bioder. Wsuwał się i wsuwał, tak mocno, że poczuł, jak kolana pieką go od ocierania się o dywan. Jej delikatne, krótkie westchnienia stały się szybsze. Jej palce zagłębiły się w jego ciele. Boże, była blisko. Devellyn uwolnił jedną rękę i ujął dłonią jej twarz z jednej strony. - Poczuj to dla mnie, kochana - wyjęczał, a potem ją pocałował, powoli i głęboko, teraz delikatniej. Pomyślał, że płacze. Poczuł smak soli i łez. Jej szybkie westchnienia zamieniły się w ciche okrzyki rozkoszy. - Właśnie tak, kochana, właśnie tak - odparł. - Poczuj to co ja. Kolejny okrzyk, i oddech rozsadzał jej pierś. - Och, tak - błagała. - Tak, och, tak jak teraz… tak jak teraz… Jej słowa wzywały go, pobudzały go, głosem tak teraz innym, a jednak tak znajomym. Niczym erotyczny sen, który śnił od nowa i od nowa. Nie przestawał kochać się z nią, wsuwając się tak głęboko i tak mocno, że wyczuwał, jak cal za calem przesuwają się po dywanie z każdym jego pchnięciem. Kolana paliły go żywym ogniem. Płuca pracowały mu jak miechy. I wtedy poczuł jej eksplozję, a sam też zapadł się w głąb, porywając ją ze sobą. Poruszał się mocno i szaleńczo w tych ostatnich, obłąkańczych pchnięciach. Poczuł, jak przez ich zmagania przesuwa się pod nim po dywanie. Potem i jego ogarnęło białe, wybuchające światło. Jeszcze raz i jeszcze raz, wpompowywal nasienie głęboko w Ruby. Jej nogi i ramiona ciasno owijały się wokół niego, kiedy dokończył ostatnim, imponującym pchnięciem. I wtedy coś palnęło go w czubek głowy. Oślepiający ból, który wydawał się rozłupywać mu czaszkę. To była jego ostatnia sensowna myśl. Sidonie usłyszała upiorny trzask kości i gwałtownie powróciła do rzeczywistości. Na niej, Devellyn wydawał ostatni jęk, po czym padł jak martwy. Sidonie wpadła w popłoch. - Devellyn? - Szturchała go gorączkowo. - Devel-lyn? - zawołała. - Dobry Boże! Czy nic ci nie jest? Nawet nie drgnął. Sidonie pospiesznie zaczęła macać, co było nad ich głowami. Przyczółek łóżka. Jego dolna krawędź wyglądała na dwucalową płytę z dębiny. Niemal wsunęła się pod tę przeklętą rzecz. Ale Devellyn był ogromnym, bardzo wysokim mężczyzną. Nawet kiedy leżał na brzuchu. Och, Boże! Czyżby przesunęli się aż tak daleko po dywanie? A potem nagle, i bardzo niedorzecznie, przyszło jej do głowy, że lord Devellyn umrze z powodu urazu czaszki, a ona nawet nie zna jego imienia. A on nie wiedział nawet, kim ona jest. Po twarzy Sidonie popłynęły potoki łez. Jakoś zdołała wyślizgnąć się spod niego, ciągle wzywając go szeptem. Devellyn ważył z pół tony, a ciało miał twarde jak skata. Sidonie starała się nie płakać, starała się myśleć jasno. Kiedy już się uwolniła, stanęła na trzęsących się nogach, podciągnęła spodnie i pomknęła do okna od frontu. Światło. Potrzebowała światła. Odsunęła ciężkie zasłony, a potem pospiesznie wróciła do Devellyna. Do pokoju dostał się słaby poblask gazowego światła z Bedford Place. Być może to wystarczy. Sidonie padła na kolana obok Devellyna. Teraz wszystko stało się jasne. Devellyn uderzył głową o solidny drewniany przyczółek - ofiara swego własnego niezmordowanego zapału. W pośpiechu szukała śladów krwi. Żadnych. Dzięki Bogu. Puls? Tak, silny i miarowy. Sidonie kamień spadł z serca. - Och, Devellyn, ty przerośnięty wole! - zawołała, głaszcząc dłonią tył jego głowy. - Mogłeś się zabić! W tej właśnie chwili markiz wydał głęboki, nieludzki jęk. Sidonie zerwała się na równe nogi i desperacko rozejrzała się dokoła. Co teraz? Czekać? Przyznać się? Uciekać? Z pewnością nie mogła zostawić go tak, leżącego i rannego. Gdzie, u licha, są jego służący? Na pewno coś słyszeli? Ale jego służący, jak już wcześniej zauważyła, byli nieco tchórzliwi. Zapewne znajdowali się dwa piętra niżej, kuląc się ze strachu - jeżeli w ogóle usłyszeli cokolwiek. Markiz znowu jęknął. Przeżyje, pomyślała Sidonie. Ale potrzebny mu lód na głowę. Być może nawet lekarz. Pilna potrzeba oczyściła jej umysł. Szybko poprawiła mu nocną koszulę. Potem pozapinała to, co zostało z jej guzików przy spodniach, chwyciła kapelusz, upchnęła poły koszuli i poszukała młotka. Zniknął. Tak jak i ona powinna. Rezygnując z szukania w ciemnościach swojej torby i młotka, Sidonie macała ścianę przy łóżku, aż natrafiła na sznur od dzwonka. Potem pociągnęła mocno - trzy razy - i skierowała się do okna. Kiedy znalazła się już na zewnątrz i balansowała na linie, zamknęła za sobą okno, zsunęła się nieco w dół i zaczekała, aż światło lampy oblało parapet. Odetchnęła z ulgą. Ktoś nadszedł. Devellyn będzie miał opiekę. A rankiem, kiedy obudzi go światło dnia, zobaczy miniaturę leżącą na toaletce. I być może wspomni dziwne spotkanie z… czym? Z czułością? Z frustracją? Sidonie nie wiedziała nawet, co sama czuje. Ale wiedziała, że coś w jej życiu nagle i nieubłaganie się zmieniło. Opanowywało ją coś niepokojącego. Boże, najwyższa pora umykać. Powoli, z najwyższą ostrożnością i w ciszy zsuwała się po linie. Chciała dostać się do domu. Chciała być sama ze swoimi myślami. Chciała pamiętać, choćby tylko przez chwilę, jak to było kochać się z niegodziwym markizem Devellynem. Rozdział 9 Pocałunek Judasza Przed jedenastą rano następnego dnia lord Devellyn był pijany. Nie był kompletnie zalany czy dokładnie zamroczony. Tylko lekko wstawiony. Rozłożył się w swoim skórzanym fotelu przy kominku w gabinecie, popijając szkocką whisky - której zwykle używał do celów leczniczych - i czekał, aż zacznie działać, kiedy sir Alasdair MacLachlan wkroczył do pokoju w pośpiechu, nie czekając, aż zostanie zaanonsowany. - Co się stało, u diabła? - przyjaciel markiza zażądał odpowiedzi. - Honeywell mówi, że miałeś wypadek. Devellyn przyglądał się połyskującym złotym kroplom w szklaneczce. - A więc miałem - odparł wreszcie, z naciskiem wymawiając każde słowo. - Wypadek. Nazwiskiem Ruby Black. - Ruby Black…? - Alasdair stał teraz nad nim, wpatrując się w jego głowę. - Boże, Dev, co za śliwa! - powiedział. - I do tego czerwona. - Tak, cóż, powinieneś zobaczyć moje kolana - mruknął Devellyn. Alasdair ostrożnie szturchnął guza palcem. - Czy to boli? - Nie… - Devellyn przerwał, żeby wydać z siebie donośne czknięcie. - Już nie. Alasdair zmrużył oko na widok szklaneczki. - Co masz w tym szkle, staruszku? Devellyn zaczął się śmiać, ale to za bardzo bolało. - Jak brzmiało to stare szkockie powiedzenie twojej babci, Alasdairze? - mruknął. - Whisky nie wyleczy przeziębienia…? - Tak, ale będzie w użytku znacznie milsza niż większość innych lekarstw - dokończył Alasdair. - Tak, właśnie to. - Devellyn skinął głową, zauważając z zamgloną obojętnością, że kolekcja scen myśliwskich na ścianach jego gabinetu zaczyna na przemian wyostrzać się i rozmazywać. Nie był pewien, czy spowodował to alkohol, czy wstrząs mózgu. Alasdair przysunął sobie krzesło i usiadł obok przyjaciela. - Honeywell mówi, że przewróciłeś się i uderzyłeś w głowę - powiedział cicho. - Czy to prawda? Devellyn zaśmiał się. - Niezupełnie - odparł. - Zeszłej nocy ktoś złożył mi wizytę, Alasdairze. Czarny Anioł. A ten guz, jak sądzę, może być drobnym miłosnym klepnięciem. Alasdair odsunął się. - Dev, naprawdę masz wstrząs mózgu - odrzekł. - Chcesz powiedzieć, że Anioł zadzwonił do twoich drzwi i po prostu wszedł do środka tanecznym krokiem, jak gdyby nigdy nic? A potem walnął cię w łeb i zwiał? Co ukradła tym razem? Moja duszę, pomyślał. Ale na głos odpowiedział: - Nic, Alasdairze. I to się działo w mojej sypialni. Obudziłem się i zastałem tę kobietę stojącą przy mojej toaletce. - Włamała się? - powiedział Alasdair. - Boże, a to śmiała sztuka! - To za mało powiedziane. - Devellyn zaczynał czuć się odrobinę trzezwiejszy; to cud, przed którym się bronił. - Boże, Dev! Co zrobiłeś, kiedy ją złapałeś? Markiz zagapił się w podłogę. - Ach, Alasdairze, nie chcesz wiedzieć - mruknął, wysuwając szklaneczkę. - Proszę, czy możesz napełnić to dla mnie? I poczęstuj się także, jeżeli nie uważasz, że jest za wcześnie. - Na Boga, jest za wcześnie - powiedział Alasdair, podchodząc do karafki na stoliku. - Nawet jak dla mnie. - A więc głowa cię nie boli tak, jakbyś miał majcher wbity w czaszkę - odparł markiz. - Bo inaczej byłbyś wdzięczny za cokolwiek, co zabija ten ból. - Powiedz mi tylko, co się stało - zażyczył sobie Alasdair, nalewając alkohol. Devellyn bardzo ostrożnie pozwolił głowie opaść z powrotem na fotel. - Nie jestem do końca pewien - powiedział, czekając, aż pokój przestanie się obracać. - Myślę… Myślę, naprawdę, że walnąłem głową o przyczółek łóżka. Alasdair wcisnął mu szklaneczkę w dłoń i spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Przyczółek łóżka? - powtórzył jak echo. - Dobry Boże, Dev! Coś ty robił? Devellyn popatrzył na niego z kwaśną miną. - Pamiętasz te francuskie dziewczęta przy rue Richer? Oczy jego przyjaciela zrobiły się okrągłe. - Och, Boże! - jęknął, a ostatnia sylaba zabrzmiała jak spadający głaz. - Dev, ty nie…! A ona… ona ci pozwoliła? Markiz oderwał wzrok od oczu Alasdaira. - Nie było wiele miejsca na negocjacje. - Jezu Chryste! Markiz wzruszył ramionami, podniósł jedwabną torbę leżącą obok popielniczki i wyjął z niej mały srebrzysty młotek. - Inna możliwość - powiedział, obracając go i przyglądając się jego dziwnie zakończonej główce - jest taka, że stuknęła mnie tym w głowę. To teoria Fentona. Alasdair wziął młotek. - Powiedziałeś mu, że to był Czarny Anioł? Devellyn pokręcił głową. - Nie widziałem potrzeby, by kogokolwiek oświecać - odpowiedział. - Powiedziałem mu tylko, że to był złodziej. Znalazł torbę i młotek… to jakieś narzędzie włamywaczy, jak słyszałem… leżące na moim dywanie. Ale nie, nie wierzę, że mnie uderzyła. W każdym razie nie tym. Markiz dość śmiało wywijał młotkiem, trzymając go za koniuszek trzonka. Alasdair pochwycił młotek w polowie obrotu i wsunął z powrotem do jedwabnej torby. - Dev - powiedział w zamyśleniu. - Może powinienem odszukać Siska? Markiz upił łyczek whisky. - Nie kłopocz się - odparł. - Nie potrzebujemy go teraz. Ruby przyniosła wszystko z powrotem. - Masz halucynacje - powiedział Alasdair. - A jej imię nawet nie brzmi Ruby. Myślę, że najlepiej wezwać lekarza, żeby obejrzał tego guza. - Tak jak tu przed tobą siedzę, Alasdairze - odrzekł markiz, grzebiąc w kieszeni szlafroka. - Obudziłem się dziś rano i zobaczyłem wszystko ułożone na mojej toaletce. Zręcznym ruchem otworzył miniaturę Grega. Alasdair rozdziawił usta. - Cóż, niech mnie diabli! - odezwał się, już prawie zrywając się z krzesła. - Tenby musi o tym usłyszeć. Devellyn wyciągnął rękę, chwycił Alasdaira za kołnierz surduta i pchnął go z powrotem na krzesło. - Ani słowa, do cholery - powiedział ze śmiertelną powagą. - Ani pary z ust. Ani piśnij, mruknij czy szepnij o tym, Alasdairze! Nie rób tego, jeżeli cenisz sobie życie. Alasdair odsunął rękę. - Niezła próba, Dev - powiedział. - Ale ja wiem, że ty zawsze strzelasz tak, żeby zranić. - Tym razem zrobię wyjątek. - Dlaczego? Jakie to ma znaczenie z Tenbym? Devellyn ostrożnie wyciągnął się w fotelu. - To sprawa osobista. - Tak jak nasz obiad zeszłego wieczora był sprawą osobistą? - zaryzykował Alasdair. - Boże, Dev! Nie potrafię powiedzieć, na czyim punkcie masz większą obsesję, madame Saint- Godard czy Ruby Black. Nawet choć markiz był pijany, coś w tym stwierdzeniu dziwnie go uderzyło. Devellyn niemal nie mógł znieść, gdy wymawiano te nazwiska jednym tchem. Ruby była mrokiem. Ale Sidonie, och, ona była światłem. Była chłodną elegancją i wyrafinowanym pięknem. Ruby nie miała żadnej z tych cech. Ruby widziała ciemność, która tkwiła w mężczyźnie. Tak jak dzikie zwierzę wyczuwało strach, tak ona potrafiła wyczuć w nim głód i desperację. I Devellyn tylko modlił się, żeby teraz, kiedy nareszcie miał tę kobietę, mógł o niej zapomnieć raz a dobrze. Ale nie zapomni, czyż nie? Devellyn już to wiedział; obawiał się tego. To nie fizyczny ból starał się zagłuszyć alkoholem. To był palący głód. Już płonął dla niej na nowo. I w jakiś sposób wiedział, że mógłby wziąć Ruby Black tysiąc razy, ale tkwiąca w niej ciemność będzie go nadal wzywać. Alasdair odchrząknął. Głowa Devellyna podniosła się znad pustego szkła. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że Alasdair przyniósł ze sobą do gabinetu kopertę. Doskonałe odwrócenie uwagi. Markiz zakończył dyskusję z Alasdairem o kobietach. - Co tam masz, staruszku? - zapytał swojego gościa. Tym razem to Alasdair wyglądał na zmartwionego. - Cóż, tak właściwie to jest powód, dla którego składam ci wizytę o tak nieludzko wczesnej godzinie - powiedział. - Zeszłej nocy znalazłem ją leżącą na moim biurku. Devellyn przeżył jedną z najbardziej przerażających chwil w życiu. - Co to takiego? Alasdair zawahał się, po czym otworzył kopertę. - List - przyznał. - Od twojej matki. - Od mojej matki? Alasdair nagle wyglądał jak winowajca. - Czy pamiętasz, Dev, tego rzymskiego denara, którego posiadał twój ojciec? Tego srebrnego, z głową Wespazjana? Devellyn był zbity z tropu. - Co? Z tej starej kolekcji monet dziadka? To wszystko śmieci, czyż nie? W oczach Alasdaira zapalał się teraz entuzjazm. - Dev, przysięgam, ty nigdy nie słuchasz - odparł. - Może myślano, że to śmieci, osiemdziesiąt lat temu, kiedy podróżował po kontynencie i je zbierał. Ale przypadkiem czy świadomie zdobył kilka świetnych okazów. A denar Wespazjana jest, niestety, najznakomitszym z nich. Devellyn nagle nabrał podejrzeń. - Jak niestety? Alasdair skrzywił się. - Wiadomo tylko o trzech istniejących. Markiz przypatrywał mu się przez chwilę. - Alasdairze, dlaczego mam poczucie, jakbym miał zaraz zostać pocałowany przez Judasza? - zapytał. - Bądź co bądź, mówimy tu tylko o jednej sztuce srebra. - Porównywanie siebie do Jezusa, Dev, to wyjątkowe naciąganie. - Naciąganie! - Devellyn z niesmakiem odsunął szklaneczkę. - Powinienem naciągnąć ciebie, Alasdairze… na koło tortur! A więc mów dalej. Co matka ci obiecała? Alasdair zwiesił głowę. - Dev, ona planuje otworzyć dom przy Grosvenor Square - powiedział. - I wydaje uroczysty bal. - Tak? I co z tego? - Ja… cóż, to z okazji siedemdziesiątych urodzin księcia. - Och, dobry Boże, Alasdairze. Wiem o tym! - I wypada akurat w czasie, kiedy księżna czuje się skłonna, jak mówi, pozbyć się kolekcji monet. - I? - I jeżeli przyjdę na bal, ona obiecuje udzielić mi prawa pierwokupu. - I…? - Powtarzane słowo brzmiało coraz głośniej. - I jeżeli zdołam przekonać cię, żebyś także przyszedł, jej wysokość będzie sobie życzyła, abym otrzymał tego Wespazjana - powiedział Alasdair. - Jako dowód jej szacunku dla… - …dla twojego zachłannego małego ducha - dokończył Devellyn. - Dev, ty nie rozumiesz! - użalał się Alasdair. - Sprzedałbym duszę za tę monetę! - Tak, i jak rozumiem, moją również. - Dev, to nie tak! A poza tym, co nam będzie szkodziło pójść tam i powdzięczyć się do przyjaciół twojej matki przez jeden wieczór? Co nam może zrobić twój ojciec, wytargać nas za uszy? Słysząc to, Devellyn cisnął szklaneczką whisky do kominka. I trafił. Roztrzaskane szkło i złote krople spadły na palenisko. Alasdair był już na nogach. - Cóż! - powiedział, pospiesznie upychając list do kieszeni. - Mniemam, że lepiej będzie, jeżeli już sobie pójdę. - Tak - odparł lord Devellyn. - Ja też mniemam, że tak będzie lepiej. Następnego dnia Sidonie spała do późna, mitrężyła czas w pokoju przez godzinę, po czym zajęła się lekcjami i domowymi zajęciami aż do popołudnia, cały czas starając się unikać Julii. Była sztywna i obolała, i obawiała się trochę, że nocne wybryki mogłyby dać się wyczytać z jej oczu. O jedenastej miała pannę Leslie na lekcję dobrych manier, a zaraz potem przybyła panna Brewster, by przygotowywać się do swojego pierwszego uroczystego obiadu. Zanim zajęcia się zakończyły, Sidonie była wyczerpana. Nie zobaczyła przyjaciółki aż do popołudnia, kiedy to weszła do bawialni akurat w chwili, gdy Julia piła herbatę. - Sidonie! - Julia wydawała się być wdzięczna za urozmaicenie. - Dołącz do mnie. - Już napełniała drugą filiżankę. Sidonie nie miała wielkiego wyboru. Poza tym nie mogła unikać świata, czyż nie? I najwyraźniej nie miała słowa "idiotka" wypisanego na czole, skoro Julia zachowywała się tak, jak gdyby wszystko było w porządku. - Dziękuję. Filiżanka herbaty będzie mile widziana. - Sidonie zajęła swoje ulubione miejsce przy stoliku koło okna i bez skrupułów wrzuciła trzy kostki cukru do filiżanki. Dzisiaj tego potrzebowała. - Przepraszam, że tak zaspałam. Julia popatrzyła na nią badawczo. - Wyjątkowy wieczór, czyż nie? Nie wiesz nawet połowy, pomyślała Sidonie, wyjmując łyżeczkę z gęstej cieczy. Będzie musiała spędzić dodatkowe pół godziny mocząc się w gorącej kąpieli tylko po to, by ukoić wszystkie obolałe miejsca. - Lord Devellyn był raczej większym dżentelmenem, niż wcześniej sądziłam - mówiła dalej Julia. - I najwyraźniej nie miał pojęcia, kim jesteś. - Nie - odpowiedziała Sidonie. - I zamierzam sprawić, by tak zostało. - Doskonała myśl. - Julia odstawiła filiżankę i otworzyła gazetę. - Och, spójrz! Jutro w Haymarket zaczynają grać Hamleta! - Uch - odparła Sidonie. - Cóż za przygnębiająca sztuka. - Poproszę Henriettę Wheeler, żeby poszła - powiedziała Julia, pociągając nosem. - Wiesz, jej brat Edward ma lożę. - Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. Ale ku jej żalowi Julia zmieniła temat rozmowy. - A teraz szczerze, Sidonie. Miałam wątpliwości, czy zdołasz kogokolwiek oszukać, kiedy zaczynałaś tę sprawę z Aniołem - mówiła. - Ale Devellyna nabrałaś całkiem dobrze. Tak, ale jak długo może jej to uchodzić? Sidonie bała się - i teraz tylko w połowie był to strach przed ujawnieniem. Do tego strachu przywykła. Tak właściwie niemal rozsmakowała się w związanym z tym dreszczyku. Ale jej poplątane uczucia były zupełnie nową udręką. Ile jeszcze? Och, niedługo. Nawet ona rozumiała, że istnieją pewne rzeczy, których nawet najlepszy naśladowca na świecie nie zdołałby ukryć. Wzrost. Zapach. Westchnienie. Instynkt to potężna rzecz. Sidonie wiedziała już dość, jak sądziła, żeby rozpoznać Devellyna w tłumie w kompletnie ciemnym pokoju. Jej skóra znała żar jego dotyku, jej uszy dudniący dźwięk jego głosu. I już dawno temu zapamiętała jego srogą, urodziwą twarz. Sidonie odstawiła filiżankę i zamknęła oczy. Boże drogi, co ona uczyniła? Co rozpętała? Dlaczego nie mogła pozbyć się go ze swych myśli? Przed kolejną falą samobiczowania ocaliło ją szybkie pukanie do drzwi. Devellyn? Och, Boże! Z sercem w gardle pomknęła do okna, tylko po to, by zobaczyć na progu pannę Hannaday i jej służącą. - Wielkie nieba, Sidonie - powiedziała Julia, podnosząc się spokojnie. - Jesteś płochliwa jak biedny Thomas. Wkrótce pannę Hannaday poczęstowano herbatą. Dziewczyna miała na sobie kapelusz w kolorze słonecznej żółci i suknię spacerową w niebiesko-żółte pasy, pasujące do jej młodego wieku. Oczy miała okrągłe i błyszczące. - Naprawdę nie mogę zostać - powiedziała, zadyszana. - Bardzo przepraszam, że przychodzę, kiedy nie miałyśmy wyznaczonej lekcji, ale chciałam tylko powiedzieć… Cóż, powiedzieć pani, że… Och, rety, mówię jak taki głuptas! - Ale wygląda pani na szczęśliwego głuptasa - uspokoiła ją Julia, podając jej talerz z herbatnikami. - Droga panno Hannaday, proszę nam przekazać swoje wieści. Dziewczyna przez chwilę patrzyła to na Sidonie, to na Julię. - Jutro jest ten dzień - wyjawiła wreszcie. - Czy możecie panie uwierzyć? Charles wszystko przygotował. Ale to pani muszę podziękować, madame Saint-Godard. - Na młodzieńczej twarzy panny Hannaday malowały się rumieniec i podniecenie. - Jutro jest ten dzień? - powtórzyła Julia. - Uciekamy o północy - wyszeptała dziewczyna. - Pan Giroux wynajął nam swój powóz, i jedziemy prosto do Gretna Green. Och, czyż to nie brzmi podniecająco? Sidonie poczuła nagły niepokój. - A zatem Charles przyjął posadę u pana Giroux? Będziecie mieli z czego żyć? - Och, pan Giroux to najbardziej życzliwa dusza, jaką można sobie wyobrazić - powiedziała panna Hannaday. - Wie pani, że Charles starał się zrobić wszystko jak należy. Poprosił o moją rękę i stawił czoło złości papy. Oczywiście, papa mu odmówił. Potem Charles błagał o czas, by mógł udowodnić swoją wartość, i błagał papę, żeby nie wydawał mnie za mąż za degenerata takiego jak Bodley, a papa z miejsca wyrzucił go z pracy za jego zuchwalstwo. - Och, rety - mruknęła Julia. - Ale wszystko wyszło na dobre - upierała się panna Hannaday. - Charles pracuje w Giroux & Chenault już od trzech dni. Pan Giroux mówi, że Charles to geniusz, jeżeli chodzi o rachunki… Oczywiście, to prawda - dodała z dumą zaczerwieniona przyszła panna młoda. Julia uśmiechnęła się jak kot do miski śmietanki. - Zapewniam cię, chciałabym zobaczyć minę twojego papy, kiedy zda sobie sprawę, że zniknęłaś. - A ja chciałabym zobaczyć minę Bodleya - mruknęła ponuro Sidonie. - Ja wolałabym raczej nie widzieć żadnej z nich przez jakiś czas - powiedziała panna Hannaday, nieco zasmucona. Od razu się jednak rozpromieniła. - Czuję się najszczęśliwszą dziewczyną na świecie, madame Saint-Godard, i zawdzięczam to wszystko pani. - Jesteś bardzo miła, moja droga. Panna Hannaday odstawiła filiżankę. - Cóż, nie powinnam dawać papie powodów do podejrzeń - powiedziała. - Lepiej będzie, jeżeli pójdę do domu. Mam dziwaczne przeczucie, że o wpół do szóstej powali mnie atak niestrawności i że pójdę prosto do łóżka. Ale najpierw mam tyle pakowania do dokończenia. - Uśmiechnęła się i mrugnęła do pań, po raz pierwszy wyglądając tak, jak powinna wyglądać młoda kobieta stojąca u progu zamążpójścia. Panie zaśmiały się. Kiedy rozmowa dobiegła końca, Sidonie zadzwoniła po służącą panny Hannaday i odprowadziła dziewczynę do drzwi. Machając po raz ostatni na pożegnanie pannie Hannaday, Sidonie prawie odwróciła się, by znów wejść do domu. Jednak dokładnie w tej chwili elegancki powóz z czwórką koni markiza Devellyna wyjechał zza rogu i poturkotał ulicą. Wyraźnie oczekując jego przybycia, markiz wyszedł przez frontowe drzwi. Zobaczywszy Sidonie, uchylił kapelusza, uśmiechnął się niemal niepewnie, i ruszył w jej stronę. Sidonie udawała, że go nie widzi. Cofnęła się i delikatnie zamknęła drzwi. Kiedy znalazła się w środku, oparła się o nie, przyciskając dłonie do chłodnego, gładkiego drewna. Nadeszła pora, powiedziała sobie, żeby wracać do interesów. Miała sprawę do załatwienia z lordem Bodleyem, kiedy tylko Amy Hannaday znajdzie się bezpieczna w drodze do Szkocji. I zdecydowanie nadeszła pora, by zapomnieć o markizie Devellynie. Staranie, by utrzymywać z nim jakiekolwiek przyjacielskie stosunki, było teraz nie tylko szaleństwem, było niebezpieczne. Ten mężczyzna mógł być łotrem, ale wcale nie był tak głupi, jak początkowo sądziła. W istocie, Sidonie chętnie by się założyła, że pod maską autoironii i niedbałego zachowania ten mężczyzna był nadspodziewanie bystry. Trzy dni potrzebowała Sidonie, by upewnić się, kim jest markiz Bodley, gdyż tym razem planowała wszystko bardzo ostrożnie. Nie miała zamiaru zaniedbać starannego przygotowania kolejnej ze swych nocnych przygód. Miejska rezydencja Bodleya, jak odkryła, znajdowała się w blisko rogu Charles Street, zaledwie o kilka metrów od St. James Square. Każdego wieczora po zapadnięciu zmroku Sidonie przemykała się przez ogrodzenie placu i kryła w krzakach z teatralną lornetką. Z tego dogodnego miejsca miała niezasłonięty widok na dobrze oświetlone wejście do domu jego lordowskiej mości. Tak się składało, że Bodley był starszy, niż się spodziewała. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o wąskim, nieco zakrzywionym nosie, cienkich, okrutnych ustach, i włosach, które zwisały ciemne i ciężkie wokół twarzy. Kiedy szedł, zadzierał nos pod bardzo dziwnym kątem, i miał staroświecki zwyczaj noszenia w palcach monokla. Wizja jego chudych, przypominających szpony rąk na pannie Hannaday wystarczyła, żeby Sidonie zrobiło się niedobrze. A według słów George'a przerażająca prawda była taka, że Bodley preferował łóżkowe partnerki znacznie młodsze, niż jego była narzeczona. Bez wątpienia uczynił wyjątek dla jej zaawansowanego wieku - miała całe siedemnaście lat, jeżeli Sidonie dobrze pamiętała - ze względu na swoje oczekiwania co do hojnego posagu od jej ojca. Sidonie pozwoliła, by ta myśl wżerała się w jej serce niczym kwas, tak by mogła nie czuć ani cienia litości dla Bodleya, ani odrobiny żalu z powodu tego, co miała mu zrobić. Teraz pewna, że dobrze przypatrzyła się kolejnej ofierze Czarnego Anioła, Sidonie zaczęła śledzić Bodleya, ucząc się jego ulubionych miejsc i nawyków. We wtorkowy wieczór poszedł do White'a. gdzie spędził cały czas. Sidonie poddała się o drugiej nad ranem i wróciła do Bloomsbury, pogrążona w myślach. Kiedy przybyła do domu, dowiedziała się, że wcześniej tego wieczora przyszedł lord Devellyn. Julia była poza domem, na obiedzie ze starymi przyjaciółmi z teatru. Devcllyn zostawił wizytówkę, ale bez wiadomości. W środowy wieczór Bodley pojechał swoim powozem na bal w Portland Place, gdzie znów pozostał do późna w nocy. Sidonie wróciła do domu i zastała czekającą na nią Julię. Wyglądało na to, że Devellyn raz jeszcze pojawił się pod nieobecność Sidonie, rzekomo po to, by przynieść podarunek Julii. Była to butelka bordeaux z jego piwniczki, rocznik, dla którego Julia wyraziła szczególne upodobanie podczas wspólnej kolacji. Ale Julia nie dała się zwieść. Bezlitośnie droczyła się z Sidonie. Sidonie zaś poczuła lekkie ukłucie zazdrości, że to Julia cieszyła się kieliszkiem madery przy kominku z lordem Devellynem, podczas gdy ona tkwiła skulona w wilgotnych zaułkach Marylebone. Potem, w czwartek, do Sidonie uśmiechnęło się szczęście. Po spędzeniu wieczoru w Oriental Club Bodley odesłał powóz i służbę prócz jednego lokaja i wyruszył w kierunku St. James Park. To okazja, na którą trudno było liczyć. Sidonie podążyła za nim, trzymając się cienia i krzaków wzdłuż głównej alei najlepiej, jak potrafiła. Jej męski strój - a była ubrana jak gazeciarz niosący pusty worek - chronił ją przed zbyt śmiałymi zaczepkami. Wkrótce Bodley dał znak swojemu lokajowi, by się zatrzymał. Znajdowali się w głębi parku i Sidonie czuła rosnący niepokój. Bodley zwolnił kroku i minął włóczącą się zgraję dandysów, którzy częstowali się nawzajem butelką i palili cygara. Kiedy się od nich oddalił, skręcił w stronę ciemniejszej, mniej uczęszczanej części parku. Sidonie uznała, że nierozważnie byłoby go śledzić. Niecałe dziesięć minut później Bodley wrócił, skinął na swego służącego, po czym poszedł prosto do gospody "Pod Złotym Krzyżem" u wylotu Strandu. Służący zaczekał na zewnątrz. Sidonie zastanawiała się, czy wejść za Bodleyem do środka, kiedy ulicą nadszedł jakiś przystojny młodzieniec w mundurze podporucznika. Powitał lokaja po nazwisku, a służący coś mu podał - pieniądze albo kawałek papieru. Młody mężczyzna spojrzał na to niemal z niesmakiem, mruknął coś, po czym otworzył drzwi. Skojarzenie było jasne. Rendez-vous zostało wcześniej zaaranżowane, a młody mężczyzna wykazywał do niego nikły zapał. Niestety, nie było nic, co Sidonie mogłaby dla niego teraz zrobić. Wtopiła się w tłum spóźnionych przechodniów i znikła. Było dokładnie tak, jak mówił George. Bodley kupował lub przymuszał swoich kochanków - i bez wątpienia był z kolei szantażowany przez niektórych z nich. Teraz Sidonie musiała ułożyć plan. Świeżo uprasowany mundur aspiranta wisiał w jej szafie, i nadeszła pora, żeby dobrze go wykorzystać. Poprzysięgła, że lord Bodley pożałuje swojej kolejnej małej przechadzki po parku. Sidonie wślizgnęła się między stajnie i nieco zdenerwowana skierowała się do tylnych drzwi swojego domu. Wracała o wiele wcześniej niż zazwyczaj i nie byłoby dobrze, gdyby gadatliwa Meg zobaczyła ją w stroju gazeciarza. Sidonie rozważała pozostanie w cieniu do czasu, aż pogasną światła w pomieszczeniach dla służby. Ale w tej właśnie chwili przez sąsiadujące okno zobaczyła sylwetkę Julii. Czekała. Musiała mieć świeże plotki albo jakieś ostrzeżenie. Sidonie podeszła do schodków na tyłach i lekko podrapała w szybę. Julia otworzyła okno i wciągnęła ją do środka. - Cicho! - szepnęła, popędzając Sidonie w górę po schodach. - Meg jeszcze się nie położyła. Chodź, chcę ci coś pokazać. Z Julią za plecami Sidonie wślizgnęła się do swojego pokoju, na wpół licząc na to, że Devellyn znowu złożył wizytę, a potem w myślach karcąc się za własną głupotę. Rzuciła pusty worek na gazety na łóżko, zdarła z głowy kapelusz i od razu poszła po butelkę sherry. Napatrzywszy się dobrze na lorda Bodleya w akcji, potrzebowała nieco pokrzepienia. Julia jednak odchrząknęła niecierpliwie. Jej podniecenie było wyraźnie widoczne. Kiedy tylko Sidonie wcisnęła wino w dłoń towarzyszki, Julia wyciągnęła coś z kieszeni i podniosła w triumfalnym geście. - Co to jest? - zapytała Sidonie, opadając na krzesło. Julia także usiadła. - To, moja droga, jest zaproszenie na jedno z najświetniejszych wydarzeń sezonu - odparła. - Doroczny bal dobroczynny lorda Walrafena! Wybacz mi, ale rozpoznałam pieczęć i po prostu musiałam je otworzyć. Sidonie wyjęła zaproszenie z wyciągniętej dłoni Julii. Lord Walrafen? - Ale ja go nie znam - zaprotestowała. - To znaczy wiem, kim jest… Któż nie wie? Ale dlaczego miałby mnie zapraszać na swój bal? Julia wyjęła jeszcze jeden kawałek papieru i pomachała nim jak wachlarzem. - Śmiem twierdzić, że ma to coś wspólnego z tym pilnym listem, który je poprzedził - odparła. - Pani Arbuckle napisała, żeby powiedzieć, iż zostali zaproszeni, i że prosi cię o towarzyszenie pannie Arbuckle, która ogromnie pragnie uczestniczyć w balu. Państwo Arbuckle? Nagle coś zaskoczyło w głowie Sidonie. - Tak, lord Walrafen jest mecenasem Towarzystwa Nazaretańskicgo, nieprawdaż? - mruknęła do siebie. - Tak jak lady Kirton. - Być może, ale cóż z tego? Sidonie zastanowiła się nad tym. - Pamiętam, jak po wieczorku muzycznym u lady Kirton panna Arbuckle powiedziała, że zamierza poprosić ojca, by przekazał znaczny datek dla Towarzystwa Nazaretańskiego. - Cóż, musiał być olbrzymi - odparła Julia. - To jest wydarzenie, do udziału w którym aspiruje całe towarzystwo. Pójdziesz? Sidonie rozważyła to. - Tak, dlaczego nie? - odpowiedziała, unosząc głowę. - To wspaniała okazja dla panny Arbuckle. A lord Walrafen jest kimś w rodzaju reformisty. W rzeczy samej, George powiada, że to wspaniały człowiek. Oczy Julii rozszerzyły się. - George zna lorda Walrafena? - Och, byłabyś zaskoczona, kogo George zna - powiedziała Sidonie. - Czy pamiętasz wyprawy, które podejmował do Somerset i do Szkocji w zeszłym roku? To było jakieś tajemnicze zlecenie dla Walrafena. - Och - odparła Julia. - George ma wiele tajemniczych zleceń, nieprawdaż? Czy zostanie zaproszony na bal? - To możliwe - odpowiedziała Sidonie. - Mówi się, że Walrafen jest dość liberalny w doborze przyjaciół. Ale George nigdy by nie poszedł. Twarz Julii posmutniała. - Nie, nie poszedłby, prawda? Sidonie odstawiła wino i przeciągnęła się długo i ospale. - A więc - odezwała sic, ziewając - kiedy jest ten bal, Julio? Julia spojrzała na zaproszenie. - Już za tydzień - odparła. - Och, moja droga, musimy zdobyć ci coś do ubrania! Może mogłabym przeszyć tę jedwabną suknię w kolorze wina, która należała do twojej matki. Albo może zielony atlas? Czy masz odpowiednie buciki? Tak, jestem pewna, że masz. Potem będziemy musiały poszperać w biżuterii twojej matki, żeby znaleźć coś odpowiedniego… Kiedy Julia trajkotała o pończochach, naszyjnikach i włosach, myśli Sidonie skierowały się do wewnątrz. Odprowadzi pannę Arbuckle na wielki bal lorda Walrafena, tak. Ale nie była całkiem gotowa, by o tym myśleć ani to planować. Nie wymazała jeszcze z pamięci wyrazu, jaki dostrzegła na twarzy młodego oficera marynarki, z którym Bodley spotkał się dziś w nocy. Obawiała się, że to będzie prześladowało ją we śnie. W piątkowy ranek lord Devellyn zaszokował samego siebie - i wprawił w osłupienie służbę - wstając o dziewiątej i schodząc na dół na śniadanie. - Ś-N-I-A-D-A-N-l-E - burknął do dwóch lokajów, którzy nie mogli uwierzyć własnym oczom, widząc go schodzącego po schodach kompletnie ubranego i kompletnie przytomnego. - Poranny posiłek z jajek, bekonu i grzanki. Śmiem twierdzić, że słyszeliście o czymś takim? Pierwszy lokaj rzucił się w kierunku schodów kuchennych. - Powiem kucharzowi. Lord Devellyn zasiadł w pokoju śniadaniowym, którego okna wychodziły na Bedford Place. Dzień wyglądał na słoneczny, nawet dość ciepły, i zasłony w łukowo zwieńczonym oknie zostały odsunięte, by można było podziwiać dzień w jego pełnej krasie. Jednak ledwie umilkł odgłos kroków pierwszego lokaja, kiedy po drugiej stronie ulicy, pod numerem czternastym, otworzyły się drzwi i wyszły przez nie madame Saint-Godard z panią Crosby. Ta pierwsza wyglądała szczególnie ponętnie w muślinowej sukni o barwie żonkili, która pięknie kontrastowała z jej czarnymi jak atrament włosami i leciutko oliwkową skórą. Devellyn odwrócił się na krześle. - Ty, tam! - odezwał się do lokaja przy drzwiach. - Henry Polk, zgadza się? Polk pospiesznie wszedł do pokoju. - Sir? Devellyn wskazał w stronę ulicy. Dwie damy niemal mijały teraz jego frontowe okno. - Masz jakieś pojęcie, dokąd one się wybierają o takiej porze? Polk wydawał się zaskoczony tym pytaniem. - Nie mam pojęcia, sir. - W ogóle? - warknął markiz. Polk szybko odzyskał rezon. - Śmiałbym rzec, że na zakupy, wasza lordowska mość. Panie uwielbiają robić zakupy o poranku. Markiz chrząknął. - A co z tą dziewczyną, Meg? Czy ona nigdy nie wspomina o ich planach? - Tylko kiedy ją pytam, sir. - Cóż, to pytaj, do diabła - burknął. - I to pytaj często. Rozumiesz mnie? Devellyn wychylił się mocniej w stronę okna. Był piekielnie zmęczony nieznajomością rozkładu dnia Sidonie Saint-Godard, chociaż sam nie wiedział dlaczego, albo dlaczego miałoby go to interesować. Nie mógł porzucić swojej niemądrej obsesji na punkcie Czarnego Anioła - cóż, przynajmniej do pewnego stopnia - nim nie popadnie w nową. Dwukrotnie w tym tygodniu zachodził do domu pod numerem czternastym, nigdy nie zastając Sidonie, i miał niejasne podejrzenie, że mógłby zachodzić tam każdego dnia, a nadał odchodziłby rozczarowany. Devellyn nie mógł się zdecydować, czy po prostu dawano mu kosza, czy też Sidonie Saint-Godard nagle stała się w tym sezonie najbardziej rozrywaną kobietą w mieście. Na Boga, cóż ona robi wieczorami? Panie zniknęły teraz za rogiem. Polk odchrząknął głośno. - Może by to pomogło, sir, gdybym dostał dodatkowe pół dnia wychodnego. - Hm! - odezwał się Devellyn. - Niezły z ciebie negocjator, prawda? - Staram się, sir - przyznał Polk. - Kiedy Meg ma swoje pół dnia? - warknął Devellyn. - Och, ona ma popołudnia we środy i soboty, sir. - Dobrze, weź je - burknął. - Ale ostrzegam cię, Polk, będę chciał coś w zamian. - Rozumiem, milordzie - mruknął lokaj. - Może pan na mnie liczyć. - Cóż, jutro jest sobota - odparł markiz. - Kuj żelazo, póki gorące. Niestety, słońce nie zaświeciło ponownie przez kilka dni. Kwiecień wkroczył do Londynu okropną ulewą i ku niekończącej się frustracji Sidonie lało trzy dni bez przerwy. Wiedziała, że próby śledzenia lorda Bodleya nic przyniosłyby nic dobrego; żaden człowiek ani zwierz nie zapuściłby się do parku w taką ulewę, a Sidonie wyczuwała już, że Bodley to mężczyzna, który niczego nie ceni sobie tak bardzo jak własną wygodę. I tak więc Sidonie patrzyła, jak nieprzerwane potoki deszczu spływają po jej oknach, i zajęła się obrębianiem, cerowaniem i szyciem, dopóki nie zaczęła myśleć, że od tego oszaleje. Lord Devellyn przestał zaglądać; wydawało się, że czegokolwiek chciał - jeżeli w ogóle czegoś chciał - już przestało go to interesować. Sidonie starała się nie odczuwać rozczarowania. Przypominała sobie, że, bądź co bądź jej celem jest unikanie tego mężczyzny, a także zapomnienie o małej przygodzie na dywanie w jego sypialni. Zwłaszcza późno w nocy, w tych dziwnych, pełnych napięcia chwilach, kiedy przypływ emocji nieubłaganie przyciągał ją do okna. Tam spoglądała na dom lorda Devellyna po drugiej stronie ulicy i zastanawiała się. Czy jest w domu? Z inną kobietą? Czy w ogóle myśli o niej, o Ruby Black? Doprawdy, to było trochę żałosne. Sidonie, często impulsywna, ale rzadko głupia, zamieniała się w idiotkę. Julia podczas złej pogody zajęła się przygotowywaniem garderoby Sidonie na bal u lorda Walrafena. Kiedy już Sidonie wystała się na wpół naga na krześle przez chyba cały ranek, Julia zabrała się do pracy, wpinając szpilki i zszywając, a od czasu do czasu rozrywając coś ze złością na kawałki. Ale Sidonie nie miała wątpliwości, że w noc balu będzie jedną z najlepiej ubranych dam. Julia przeszła przez wszystkie szczeble teatralnej kariery, zaczynając jako młoda garderobiana. Dzięki temu posiadła wiele umiejętności i żadnej z nich nie zapomniała. Miała też własne pomysły. Na przykład to, jak powinien zostać skrojony stanik sukni Sidonie. - Julio, nie! - odezwała się Sidonie podczas którejś szczególnie uciążliwej przymiarki. - Ja mam być przyzwoitką, nie debiutantką. Julia tylko się zaśmiała. - Żadna debiutantką nie mogłaby nosić stanika tak wysoko, duszko - odparła Julia. - I to jest wszystko w dobrym guście, nie mówiąc już o tym, że zgodnie z najnowszą modą. Wywiązała się dysputa, która zakończyła się tym, że stanik podsunął się w górę o co najmniej centymetr. Sidonie już miała spierać się dalej, kiedy do pokoju weszła Meg z ponurą miną i spuszczonym wzrokiem. - O co chodzi, Meg? - zapytała Sidonie. - Kucharka mówi, że ma coraz większy katar - zrelacjonowała markotnie dziewczyna. - Mówi, że wszystko przez tę wilgoć. Mówi, że idzie do łóżka z gorącym okładem z gorczycy, i że mam paniom powiedzieć, że nic nie ma na obiad, i że jeszcze trzeba zrobić zakupy. Julia i Sidonie wymieniły spojrzenia. Najpewniej pani Tuttle znowu dobrała się do sherry. Julia odwróciła się plecami do Meg i westchnęła, jakby głęboko pokrzywdzona. - Czy możesz się tym zająć? - Tak, psze pani. Dziewczyna wbiła wzrok w podłogę. Sidonie zeskoczyła z krzesła. - Och, też kłopot! - powiedziała. - Ja mogę to zrobić. Ranek już prawie minął, a we środę Meg ma wolne popołudnie. Twarz dziewczyny rozpromieniła się. Julia nadal trzymała w górze szpilki. - Ale co z tą suknią balową? - Jutro - odpowiedziała Sidonie, już wyślizgując się z sukienki. - Meg, przynieś mi listę i koszyk, potem dokończ swoje zajęcia i idź. Potrafię upichcić omlet na obiad. Wkrótce miała pożałować swojej wycieczki. Z koszykiem zawieszonym na łokciu i w najlżejszej ze swych peleryn narzuconej na ramiona, Sidonie zeszła po schodach na chodnik tylko po to, by ktoś brutalnie ścisnął ją od tyłu za ramię. Okręciła się i zobaczyła parę wąskich, brzydkich oczu, piorunujących ją wzrokiem. - Pani! - odezwał się napastnik. - Na Boga, pomówię sobie z panią, pomówię! Sidonie próbowała się odsunąć. - Pan Hannaday! - powiedziała wyniośle. - Zechce pan uprzejmie zdjąć rękę z mojego ramienia. Ale zamiast tego mężczyzna chwycił ją jeszcze mocniej. - To pani namówiła do tego moją Amy! - syknął. - Pani! Pani i te laissez-faire francuskie głupstwa! Teraz niech pani patrzy, jakich przysporzyła mi kłopotów. - Panie Hannaday, pan wybaczy. - Sidonie cofnęła się o krok, ale on podążył za nią. - Życzę sobie, by mnie pan puścił, sir. Potem możemy porozmawiać o pańskich kłopotach jak cywilizowani ludzie. - A więc przyznaje się pani, że wiedziała! - ryknął. - Wścibska suka. - Sir, nie przyznaję się do niczego prócz faktu, że pańskie palce zaraz zatamują mi krążenie. Nagle potężna łapa wystrzeliła pomiędzy nich, chwyciła nadgarstek pana Hannadaya i ścisnęła go tak mocno, że chrupnęły kości. - Wydaje mi się - powiedział markiz Devellyn - że ta dama właśnie poprosiła pana o usunięcie ręki, sir. Teraz może pan to zrobić. Albo zrobię to ja. Na trwałe. Hannaday odsunął się, rozmasowując sobie nadgarstek. - Kim pan, do diabła, jest? - Doprawdy, kim - mruknął Devellyn. - Powiedzmy tylko, że jestem zatroskanym sąsiadem. - Cóż, ta oto pańska sąsiadka zatroszczyła się o kierowanie moją rodziną - powiedział piskliwie. - Wbiła zuchwale, nieposłuszne pomysły do głowy mojej córki. Ale jestem pewien, że to nie pańska sprawa. Lord Devellyn popatrzył Sidonie głęboko w oczy, jak gdyby chcąc się upewnić, że nic jej nie jest. - Wydaje się, że właśnie uczyniłem to swoją sprawą - odparł, skupiając się znów na Hannadayu. - A pan, sir, nie jest dżentelmenem, skoro zaczepia pan damę w taki sposób na ulicy. Hannaday odsunął się, jakby go uderzono. Najwyraźniej była to najgorsza z obelg, jaką mógł usłyszeć ktoś ze średniego szczebla społecznej drabiny. - Na Boga, sir, powinienem pana za to wyzwać - oświadczył. - Ta kobieta to kłamczucha i intrygantka, i nic panu do tego. - Teraz mogę panu oszczędzić kłopotu z wyzywaniem mnie - powiedział lord Devellyn, zdejmując jedną rękawiczkę. Bez zawahania uderzył nią mężczyznę w twarz. Dłoń Hannadaya poszybowała do policzka, a na twarzy malował mu się wyraz bezgranicznego szoku. Jego palce odsunęły się od twarzy i teraz wpatrywał się w nie, jak gdyby spodziewając się widoku krwi. Devellyn łypnął na niego z niesmakiem. - Sir, muszę spytać pana o nazwisko. Hannaday oderwał wzrok od dłoni. - Thomas Hannaday - odpowiedział nieco głucho. - Kim pan jest? Markiz skłonił się sztywno. - Markiz Devellyn - odparł. - Ale ci, z którymi spotykam się podczas pojedynków, zazwyczaj zwą mnie Diabłem z Duke Street. Jestem znany z tego, że strzelam, by zranić, ale tym razem sugeruję, by nie liczył pan na tę drobną wspaniałomyślność. Hannaday najwyraźniej rozpoznał nazwisko Devellyna. - Pan! Pan jesteś szalony! - Tak mówią - powiedział Devellyn. - A teraz, kim będzie pański sekundant? - Ale… ale… mój sekundant…? - Sir, zaatakował pan damę w miejscu publicznym i słownie zakwestionował jej dobre imię - przypomniał mu Devellyn. - Ma pan szczęście, że nie obdarłem go ze skóry tu i teraz. - Ale… ale… ja mam sprawę z madame Saint-Godard! - zawołał mężczyzna. - Ona zachęciła moją córkę do ucieczki! I to jeszcze do ucieczki z kochankiem! Do Gretna Green z nieliczącym się księgowym, o tak… A ona nigdy by tego nie zrobiła, gdyby ktoś nie wbił jej takiego pomysłu do głowy. Devellyn był niewzruszony. - Niech pan poda nazwisko sekundanta, sir, albo złoży przeprosiny. - Ale moja Amy miała poślubić markiza Bodleya! - jęczał Hannaday. - Dobry Boże, człowieku! - Twarz Devellyna wykrzywiła się z odrazy. - Nie jestem pewien, czy za to wystarczą przeprosiny. Hannaday nagle podjął decyzję, by zmniejszyć swoje straty. Zasznurował usta i ukłonił się pospiesznie i byle jak, gdzieś ogólnie w stronę Sidonie. - Wybaczy pani, madame Saint-Godard - wydusił z siebie. - Mówiłem pochopnie. Odwrócił się, żeby odejść, ale Devellyn chwycił go za ramię i poprowadził kilka kroków chodnikiem. - Drobne ostrzeżenie dla pana, Hannaday - wyszeptał tak cicho, że Sidonie ledwie zdołała dosłyszeć. - Niech no tylko nazwisko tej damy pojawi się na pańskich ustach w miejscu publicznym, a zabiję pana na miejscu. Czy rozumie mnie pan, sir! Oczy Hannadaya zwęziły się jeszcze bardziej, co było zdumiewającym wyczynem. Warga Devellyna wygięła się. - Wierzy mi pan, prawda? Wreszcie Hannaday krótko skinął głową. - Och, ja wszystko o panu wiem. Devellyn puścił jego ramię i ukłonił się. - A zatem do widzenia panu, panie Hannaday. Markiz wrócił do Sidonie. Nadal stała na ostatnim stopniu swoich schodów, jedną ręką wciąż kurczowo trzymając się żelaznej poręczy. Delikatnie dotknął jej ramienia. - Dobrze się czujesz? Sidonie puściła poręcz. - Dziękuję, tak - powiedziała. - Cóż za wstrętny, wstrętny mężczyzna. Devellyn spojrzał na nią badawczo. - Czy on naprawdę miał zamiar wydać swoją dzierlatkę za starego Bodleya? - Tak. - Sidonie prychnęła, wypowiadając to słowo. - Chryste - powiedział markiz. - A ja myślałem, że to mój ojciec mnie nie lubi. - To zbyt ohydne, by o tym rozmyślać, czyż nie? - Zatem wiesz, co to za jeden? Przytaknęła bez słowa, ze wzrokiem wciąż utkwionym w plecach Hannadaya. Krew zastygła jej w żyłach. Uświadomiła sobie, że Hannaday ją zaskoczył, a to naprawdę bardzo źle. I niemal zrujnował jej dobrą reputację. Kilka słów do właściwych uszu i mógłby dopilnować, by nigdy nie przyjęła kolejnej uczennicy i nigdy nie uczestniczyła w kolejnym wydarzeniu towarzyskim, choćby najmniejszym. Ale dzięki lordowi Devellynowi teraz nie ośmieli się tego zrobić. Tego była całkiem pewna. I była wdzięczna. - Chodźmy, Sidonie. - Devellyn zaskoczył ją, podając jej ramię. - Ruszajmy. Gwałtownie przywołana do rzeczywistości, popatrzyła na niego niepewnie. - Chodźmy? - powtórzyła. - Chodźmy dokąd? Uśmiechnął się. - Tam, gdzie się wybierałaś, zanim ten ordynarny pies nie położył na tobie łapy - powiedział. - Covent Garden Market, jak się domyślam, skoro masz koszyk. Rzeczywiście, tam się wybierała. Miała tylko nadzieję, że zostało jeszcze coś do kupienia. Ale nagle pomysł, by iść na zakupy z markizem Devellynem, uderzył ją jako coś szaleńczo niestosownego. Popatrzyła na niego z zaciekawieniem. - Zazwyczaj nie robi pan zakupów na Covent Garden, czyż nie? - Cóż - odpowiedział z zakłopotaniem. - Nie w ciągu dnia. Sidonie tylko pokręciła głową i przyjęła podsunięte ramię. Pan Hannaday prawie poszedł w zapomnienie, i ruszyli w drogę. Długie nogi Devellyna połykały przestrzeń; od czasu do czasu musiał się przywoływać do porządku i zwalniać kroku z przepraszającym uśmiechem. Sidonie odpowiedziała uśmiechem. Och, Boże, jakiż z niej głuptas! Nie powinna być z nim. To było niebezpieczne… i niepokojące. Przywierając do jego ramienia, mogła wyczuć ten sam erotycznie męski zapach, który unosił się w jego pokoju tamtej nocy. Na moment zapomniała, gdzie się znajduje, i prawie wpadła na gazeciarza, który zbyt szybko skręcił. Devellyn podtrzymał ją i zatrzymał się. - Wszystko w porządku? Zawstydzona, spuściła wzrok. Jej spojrzenie, niestety, trafiło na jego spodnie. Rumieniec na nowo oblał jej policzki, kiedy powróciło wspomnienie tego, co zrobili. Sidonie nagle nie mogła złapać tchu. - Ten łajdak cię zdenerwował. - Głos Devellyna brzmiał jak ciche warknięcie. - Może jednak powinienem go zastrzelić. - Nic mi nie jest - upierała się. - Chodźmy dalej. Ruszajmy. Ulice prowadzące poza Bloomsbury były spokojne. Lord Devellyn przytrzymywał dłoń Sidonie na swoim ramieniu, a ją samą przytrzymywał nieco bliżej, niż zapewne wypadało. Ale Sidonie nadal była mu wdzięczna. Zupełnie zapomniała o swoim postanowieniu, by go unikać. Nagle Devellyn nachylił się bardzo blisko. - Wybacz mi moją podejrzliwą naturę, moja droga - powiedział. Jego oddech owionął ciepłem jej ucho. - Ale czy umożliwiłaś niefortunne zniknięcie panny Hannaday? Spojrzała na niego z ukosa. - Co pan sugeruje, wasza lordowska mość? Devellyn uśmiechnął się dziwnie, półgębkiem. - Sam nie jestem całkiem pewien - przyznał. - Wiem tylko, że kiedy jesteśmy razem, przyłapuję się na podejrzeniach, że kryjesz w sobie niezbadane zakamarki. Sidonie milczała przez chwilę. - Jeżeli jej pomogłam… jeżeli… to nie żałuję tego - odpowiedziała wreszcie. - On miał zamiar wydać ją za chorego, okrutnego mężczyznę tylko po to, żeby jego wnuki mogły nosić tytuł. A Amy kochała innego i chociaż on nie jest ani zamożny, ani utytułowany, to jest dobrym człowiekiem. Devellyn pragmatycznie wzruszył ogromnym ramieniem. - A więc może głodować w imię miłości, moja droga. - Może będzie warto. Devellyn popatrzył sceptycznie, a potem ustąpił. - Tak, zapewne to lepsze niż Bodley. Sidonie rzuciła mu szybkie spojrzenie z ukosa. - Proszę mi powiedzieć, wasza lordowska mość, czy pan był kiedyś zakochany? - zapytała pogodnie. - Nie, niech pan nie piorunuje mnie wzrokiem! Kiedyś to pan zadał mi to samo pytanie. Devellyn otworzył usta, a potem znów je zamknął. - Nie, nie… zakochany - powiedział wreszcie. - Być może coś gorszego. - Jakiż dziwny dobór słów. - To była diablo dziwna sytuacja - mruknął. Wsłuchiwała się w odgłos jego obcasów na chodniku i zamilkła, mając nadzieję, że będzie mówił dalej. - Czy kiedykolwiek pragnęłaś czegoś, Sidonie, tak strasznie, że niemal doprowadzało cię to do szaleństwa? - zapytał wreszcie. - Czegoś, co sprawiało, że nie mogłaś sobie znaleźć miejsca, co kazało ci każdej nocy siedzieć na skraju łóżka z głową w dłoniach i sercem w gardle? Czegoś, co prawie, prawie miałaś… a potem straciłaś tak nagle, że przez to cierpiałaś… co, tego nie wiem. Zawód? Niespełnione pragnienie? Nie. Nie mam na to określenia. Sidonie pokręciła głową. - Nigdy. - Cóż, módl się, by tak zostało - powiedział. - Mówimy tu o kobiecie? - O lisicy - poprawił. - Czarownicy. O niezwykłej, płomiennowłosej uwodzicielce. - Wielkie nieba! Kim ona była? Milczał przez chwilę. - Tak właściwie to nie wiem. - Ale jak może pan… - Sidonie urwała, doznając nagle olśnienia. - Jak mogę nie wiedzieć? - dokończył, nieświadom jej niepokoju. - To jest być może opowieść na inną okazję. Sidonie nagle przystanęła. - Ta kobieta, wasza lordowska mość - powiedziała, patrząc na niego. - Czy panu… przeszło? Wydawało się, że mięśnie na jego twarzy się napięły. - Tak… - Jego głos ucichł, a oczy napełniły się smutkiem. - Nie, Sidonie. Muszę powiedzieć, że nie przeszło. A jednak skończyłem z nią. To mogę ci przyrzec. Cóż. Sidonie miała odpowiedź przynajmniej na jedno ze swoich pytań, nieprawdaż? Jeżeli nie myliła się w domysłach, Devellyn od czasu do czasu myślał o Ruby Black. Właściwie zabrzmiało to tak, jakby był ogarnięty obsesją. Ale dlaczego? Ruby Black była tylko prostytutką z doków, a przynajmniej on tak myślał. Ruszyli dalej, oboje milczący, i Sidonie znowu zdała sobie sprawę, jaka jest niemądra, pozostając w jego bliskości. Co zrobiłaby, gdyby się nagle odwrócił i ją oskarżył? Zerknęła na niego z ukosa i znowu poczuła w dole brzucha to dziwne, ciepłe uczucie roztapiania się. Dobry Boże, topiła się. Zamieniała się w miękką, kleistą, uczuciową papkę. Z powodu łotra. A jednak nie dało się zaprzeczyć fizycznej wspaniałości Devellyna, jeżeli wolało się mężczyzn nieco bardziej szorstkich niż wyrafinowanych, bardziej męskich niż czarujących. Zadziwiał urodą ze swymi ciemnymi, potarganymi włosami i mocnymi kościami policzkowymi. Złamany nos i błyszczące oczy nadawały mu piekielny rodzaj uroku, a Devellyn wystarczająco przykładał starań do swojej garderoby, żeby wyglądać dystyngowanie, ale nie na tyle, by ktoś kiedykolwiek zarzucił mu wymuskanie. I te wargi! Och, były grzesznie, zmysłowo pełne. Wspomnienie jego ust, gorących i wymagających, na jej własnych, wciąż powracało do Sidonie z zapierającą dech szybkością. Devellyn był też męski, posiadał wszystkie archaiczne cechy, które wiązały się w tym słowem - i co dziwne, Sidonie nie uważała już, że to koniecznie musi być coś złego. Być może miało to coś wspólnego z tym, jak zgniótł nadgarstek pana Hannadaya w swojej dłoni. Co więcej, zaczynała myśleć, że Devellyn jest nie tylko bystrzejszy, niż przedtem sądziła, ale że jest w nim też znacznie większa głębia. Chociaż sprawiał wrażenie rozwiązłego nicponia, przy bliższej znajomości można było zacząć dostrzegać, że wcale nie jest taki nieskomplikowany. - Lordzie Devellyn… - zaczęła nagle. - Ja mam imię, Sidonie - przerwał, uśmiechając się do niej. - Brzmi ono Aleric, gdybyś zechciała go użyć. Aleric. Niezwykłe imię. Sidonie poczuła, jak coś zamigotało głęboko w jej pamięci, po czym zgasło. - Zanim opuściliśmy Bedford Place - mówiła dalej - zażartowałeś o tym, że twój ojciec cię nie lubi. Nastała długa cisza. - To właściwie nie był żart - odparł. - Jak już kiedyś powiedziałem, mój ojciec i ja jesteśmy sobie obcy. - Tak, pamiętam to - odrzekła z zadumą. - Czy byłoby strasznie zuchwale z mojej strony zapytać dlaczego? Dotarli do szerokich, stromych stopni wiodących do św. Jerzego. Devellyn zatrzymał się na chodniku i zmrużył oczy w południowym słońcu. Potem, jak gdyby podejmując jakąś decyzję, wyciągnął rękę i otworzył bramę prowadzącą na wąski kościelny dziedziniec. Wprowadził ją do środka, a Sidonie weszła z gotowością, która ją zaskoczyła. Zaledwie o kilka kroków dalej stała kamienna ławka. Devellyn omiótł ją chusteczką, nim gestem zaproponował Sidonie zajęcie miejsca. Co dziwne, nie dołączył do niej, przechadzał się tylko tam i z powrotem po delikatnej wiosennej trawie. - Przebywasz w Londynie od niedawna - powiedział wreszcie. - Rok, jak mi się zdaje? - Mniej więcej - odpada. Lord Devellyn zaśmiał się z nutą goryczy. - Tak więc zapewne stałem się teraz tematem starych plotek - powiedział. - Ojciec i ja poróżniliśmy się, kiedy byłem młody. Nie, nie młody. To sugeruje, że nie wiedziałem, co robię. Ja wiedziałem. Miałem dwadzieścia dwa lata i mnóstwo doświadczenia. - Mnóstwo doświadczenia? - powtórzyła z powątpiewaniem. - Pamiętam, kiedy ja miałam dwadzieścia dwa lata. Devellyn uśmiechnął się smutno. - Ja nie - odparł. - Spędziłem tamten rok… i trzy czy cztery przed nim… jak nieprzytomny, pijąc, grając i łajdacząc się. Mój brat i ja… - Tu przerwał, szperając w kieszeni, i wyciągnął z niej aż nazbyt znajomą miniaturę. - To mój brat - powiedział, z łatwością otwierając puzderko. - Miał na imię Gregory. Sidonie wyciągnęła rękę i dotknęła złotej oprawy. - Ty… znalazłeś - powiedziała. - Cieszę się. Przez chwilę Devellyn tylko wpatrywał się w portret. - Znalazłem - powiedział, delikatnie zamykając puzderko. - Przysięgam, Sidonie, nie wiem, który z nas był gorszy, Greg czy ja. Byliśmy wcielonymi diabłami. I do tego nierozłącznymi. A jednak zawsze staraliśmy się zaleźć sobie nawzajem za skórę. Ale to była życzliwa rywalizacja, przysięgam. Zawsze tak właśnie było. - Mój brat jest ode mnie znacznie starszy - odparła Sidonie. - Ale chyba rozumiem. Devellyn uśmiechnął się kwaśno i pokręcił głową. - Chciałbym też rozumieć - powiedział. - Chciałbym móc zrozumieć, co stało się tamtej wiosny. Patrząc wstecz, przypuszczam, że Greg się zakochał. I to nie w kobiecie z doświadczeniem, lecz w dziewczynie dopiero wchodzącej w świat. Przysięgam, nie wierzyłem, że to na poważnie. Myślałem, że po prostu trochę się do niej zaleca, żeby zadowolić ojca. - Ojciec pragnął, żeby twój brat się ustatkował? - Rozpaczliwie - odpowiedział Devellyn. - I przypuszczam, że Greg rzeczywiście zaczął to brać pod uwagę. Ale potem ktoś z naszej bandy dobrze urodzonych obiboków postawił dziesięć gwinei na to, że nie zdołam zwabić pannicy do ciemnej biblioteki i skraść jej całusa. - A zdołałeś? - Byłem dostatecznie zadufany w sobie, żeby spróbować - mówił. - A ona wydawała się chętna. Ale Greg śledził nas i wpadł do pokoju. Był siny z wściekłości. Oskarżył mnie o to, że próbuję zrujnować dziewczynie reputację, i zamachnął się na mnie. Oddałem. To nie był pierwszy raz, kiedy dochodziło między nami do bójki na pięści z jakiegoś głupiego powodu. Ale tym razem mój pierwszy cios go powalił. Roztrzaskał sobie czaszkę o kant biurka. Sidonie ostro wciągnęła powietrze. - Dobry Boże - szepnęła. - Czy on… umarł? - Nie od razu. - Devellyn już nawet na nią nie patrzył. - Rodzice zabrali go na górę… bo widzisz, to był bal, w naszym domu przy Grosvenor Square… a on wytrzymał nieprzytomny przez… Nie pamiętam. Dwa tygodnie? Miesiąc? Boże, nie wiem! Wzywali doktorów i chirurgów… wróżbitów i uzdrawiaczy też, bez wątpienia. Ojciec szalał. Puszczali mu krew. Stawiali mu bańki… Dobry Boże, czy kiedykolwiek widziałaś, jak to się robi?… A potem zrobili mu trepanację czaszki, wszystko w jakimś beznadziejnym staraniu, żeby go obudzić. Ale on się nie obudził. A potem umarł. - Och - odezwała się słabo Sidonie. - Och, wasza lordowska mość, tak mi przykro. Jego drwiący uśmieszek powrócił. - To omal nie zabiło mojego ojca - powiedział. - Jego rozpacz była bezgraniczna. Niesłabnąca. I aż nazbyt jasno dał po sobie poznać, że żałuje, iż to ja nie umarłem zamiast Grega. Powiedział, że to parodia, iż to ja mam zająć miejsce Grega jako dziedzic, skoro zabiłem go własnymi rękoma. - Och, wasza lordowska mość, jestem pewna, że to nie jest prawda. Odwrócił się ku niej nagle, z płonącymi oczyma. - Ja jestem pewien, że jest - zgrzytnął zębami. - Powiedział to. Powtarzał to raz po raz. I to jeszcze nie wszystko, co mówił. Powiedział… i miał zupełną słuszność… że tylko jego dobre imię uchroniło mnie od szubienicy. Wieszano ludzi za mniejsze przewinienia. I czasami modliłem się do Boga, żeby mnie powiesili. Trzymał teraz złote puzderko w zaciśniętej pięści; skóra jego rękawiczki napinała się tak mocno, że Sidonie zaczęła się obawiać, iż może pęknąć. Pomyślała o szklanej tafli w środku i wysunęła dłoń. Devellyn nawet nie spojrzał w dół, kiedy zdjęła jego palce z puzderka i wsunęła mu je z powrotem do kieszeni. - To był wypadek - powiedziała, wyciągając rękę. - Tragiczny wypadek, tak, ale jednak wypadek. - Sam nie wiem - mruknął. Potem wydawało się, że uświadomił sobie, iż mocno trzyma ją za rękę. - Chodźmy, ruszajmy stąd, zanim Bóg na śmierć porazi mnie piorunem za to, że stoję na poświęconej ziemi. Sidonie nie miała serca wypytywać go dalej. Tak naprawdę żałowała, że w ogóle poruszyła ten temat. Pocieszająco ścisnęła jego dłoń i wstała. Kiedy szli razem w milczeniu, myślała o tym, co Jean-Claude powiedział jej tamtej nocy w zaułku. Markiz Devellyn zabił własnego brata. Sidonie nie uwierzyła w to. Wydawało się, że to nie ma wpływu na jej zdanie o tym mężczyźnie. Cieszyła się tylko, iż podjęła ryzyko zwrócenia mu miniatury. Nie wypowiedzieli ani słowa, dopóki nie skręcili z Drury Lane. Devellyn zatrzymał się. nakrył jej dłoń swoją dłonią i ścisnął ją uspokajająco. - Tutaj powinienem cię opuścić. Sidonie widziała już w oddali krzątaninę przy targowych straganach. Sprzedawcy kwiatów byli nieliczni, ale taczki z warzywami wciąż toczyły się tu i tam. Minął ich zmęczony straganiarz z wózkiem, wracający z objazdu, wciąż zachwalający swój towar głosem pozbawionym entuzjazmu. - Kapusta! Marchew! Endywia! - Dziękuję panu za odprowadzenie mnie aż tutaj - powiedziała. - Zdaję sobie sprawę, że sprawunki to na pewno nie jest pański sposób na przyjemne spędzenie popołudnia. Jakaś dziwna emocja przemknęła przez jego twarz. - Sidonie, to nie tak. - A zatem jak? - zapytała. - Devellyn, co się stało? Nagle ujął jej rękę i zaciągnął Sidonie w cień zaułka. Oparł ją plecami o chłodne cegły i popatrzył w oczy z niesamowitą intensywnością. - Nie jestem mężczyzną tego rodzaju, z którym kobieta taka jak ty powinna pokazywać się publicznie - powiedział. - Nie, jeżeli chcesz zachować reputację. Sidonie zapomniała o swoim postanowieniu, by go unikać. - Przyjaźń cenię sobie ponad wszystko, wasza lordowska mość - odrzekła. - Gdybyśmy byli przyjaciółmi, nie dbałabym o to, jakie wnioski wyciągną inni. - Przyjaciółmi? - powtórzył, kładąc wielkie, ciepłe dłonie na jej przedramionach. - Mam nadzieję, że już nimi jesteśmy, Sidonie. Pomyślała o tym, jak szybko pospieszył jej dzisiaj z pomocą. - Tak - przyznała. - Tak, oczywiście że jesteśmy. Jego uścisk zelżał. Wciąż wytrzymując jej spojrzenie, pochylił głowę. - Tylko że ja nie jestem pewien, czy to wystarczy - wyszeptał. Pocałunek byt nieunikniony. Sidonie poczuła, jak jej ramiona opadają. Usłyszała, jak jej koszyk uderza o bruk. A w następnej chwili lord Devellyn musnął wargami jej wargi. Nie był to pocałunek ani natarczywy, ani dziki, ale cudownie delikatna pieszczota. Pytanie. Błaganie. I ona mu odpowiedziała, chociaż przysięgała sobie, że tego nie zrobi. Zamiast tego odchyliła głowę do tylu, zamknęła oczy i poddała mu się. Jego usta przesuwały się po jej ustach, jego wargi przechylały się tam i z powrotem, jak gdyby była czymś kruchym i drogocennym. Jego ręce puściły jej ramiona i przesunęły się wyżej, tak że jego ciepłe, szerokie dłonie mogły objąć jej twarz. Jego kciuki gładziły jej kości policzkowe, delikatnie niczym skrzydło ptaka. Sidonie wypuściła powietrze, wzdychając, i pozwoliła dłoniom ślizgać się po jego rozłożystych, mocnych plecach. Niemądrze nakłaniała go, by ogrzewał ją ciepłem swojego ciała, by pogłębił pocałunek. Zamiast tego on oderwał usta od jej ust. Jego słowa były wyraźne i opanowane. - Och, Sidonie, to musi się skończyć. - Pochyłał ku niej głowę, aż jego czoło oparło się ojej czoło. - Zobacz, co ja ci robię! W zaułku, na rany Chrystusa. Tak mi przykro. Było mu przykro. Pragnął jej, tak. Ale najwyraźniej nie w sposób, w jaki pragnął Ruby Black. Nie było w nim namiętnego szaleństwa. Sidonie odsunęła od siebie ukłucie rozczarowania i ujęła dłonią jego policzek. - Devellyn, wszystko w porządku - szepnęła. - Nikogo tu nie ma. Nikt nie widzi. - Pragnę cię, Sidonie - odpowiedział. - Do diabła, czy ty tego nie widzisz? Być może powinnaś mnie spoliczkować za zuchwalstwo. Ale ja cię pragnę, jako… jako kochanki. Nie jakiejś kokietki, żeby oprowadzać się z nią publicznie, ale… ale czegoś innego. Czegoś intymnego, tylko między nami. - Tajemnej kochanki? - szepnęła. Ta myśl nie uderzyła jej jako coś nie na miejscu, chociaż powinna. Ale oparła dłonie o jego pierś i odpędziła tę myśl. Nigdy nie mogłaby oddać się markizowi Devellynowi. Sidonie przygryzła wargę i w myślach przeklinała dzień, w którym zrobiła sobie ten piekielny, głupi tatuaż. Devellyn opacznie zrozumiał jej wahanie. Opuścił ręce i spojrzał obok niej, w głąb zaułka. - Grzeczna dziewczynka - powiedział cicho. - Nie rób tego. Nie marnuj się tak. Już po raz drugi udzielał jej takiego ostrzeżenia. Przyłożyła dłoń do jego policzka i z powrotem zwróciła jego twarz ku swojej. - To nie byłoby zmarnowanie, Devellyn - powiedziała. - Zaufaj mojemu doborowi przyjaciół, a wybieram ich dobrze. Ale być twoją kochanką? Przykro mi. Nie mogę. Jego oczy byty bardzo poważne. - Zatem próżno byłoby mi mieć nadzieję? Sidonie z trudem przełknęła ślinę. - Na cokolwiek poza przyjaźnią? - zapytała. - Tak. Nachylił się i podniósł jej pusty koszyk. - Rozumiem. - Nie, nie rozumiesz. - Pokręciła głową i zawiesiła sobie koszyk na ręku. - Nie mogę ci tego wyjaśnić. - Dama nie musi wyjaśniać takich rzeczy - powiedział, uśmiechając się. Ale był to wymuszony uśmiech, i wiedzieli o tym oboje. - Chodź ze mną na targ - powiedziała pospiesznie. - Przyda mi się pomoc przy niesieniu zakupów. - Jakaż z ciebie kłamczucha, Sidonie Saint-Godard - odparł. Ale wziął koszyk i ruszył za nią jak posłuszny spaniel, kiedy Sidonie przebierała w towarach wystawionych na straganach na targu. Jednak, co dziwne, jej umysł wciąż powracał do Ruby Black - kobiety, której Devellyn pożądał z namiętnością, którą sam określał jako szaleńczą. Z namiętnością sprawiającą mu ból i odbierającą sen. Naprawdę, potężne słowa. Zastanawiała się, jak by to było, stać się przedmiotem obsesji takiego mężczyzny? I wtedy uderzyło ją, że to była ona. Ona była Ruby. Dlaczego wciąż odczuwała te małe ukłucia zazdrości? Dobry Boże! To stawało się niedorzeczne. Poczuła się znowu jak uczennica, zakochana po uszy - w nieskruszonym hulace! Odsunęła od siebie tę myśl i zmusiła się do skupienia na sprawunkach. O tej porze roku było zatrzęsienie warzyw korzeniowych i niedostatek zieleniny, którą Sidonie uwielbiała. Kierowała się w głąb targu, systematycznie przeglądając produkty i najlepsze wrzucając do koszyka. Nagle, kątem oka, wypatrzyła ostatni pęk szklarniowych brokułów, leżący w płytkim koszu zaledwie na wyciągnięcie ręki. Sięgnęła po niego dokładnie wtedy, gdy chwyciła go wąska dłoń o długich palcach. Sidonie nie uznawała poddawania się z wdziękiem. - Obawiam się, że to było moje! - nalegała, jeszcze zanim spojrzała w duże, złote oczy swojego brata. - Kulę się ze strachu przed taką nieugiętą stanowczością, moja droga. - George Kemble omiótł wzrokiem lorda Devellyna, po czym upuścił brokuły do ich koszyka. - Proszę, przedstaw mnie swemu towarzyszowi. Lordowi Devellynowi nie spodobały się ani wygląd, ani ton smukłego, nienagannie ubranego mężczyzny, który stał naprzeciwko nich. Był uderzająco przystojny, ale w niebezpieczny sposób, niczym wąż poruszający się w oświetlonej promieniami słońca wodzie. Nie był ani młody, ani stary, a jego spojrzenie wyniośle - i zupełnie bez lęku - przesunęło się po Devellynie od stóp do głowy. Sidonie z zakłopotaniem zsunęła dłoń z rękawa Devellyna. - Witaj, George - odezwała się. - Co za niespodzianka. - Tak sądzę - powiedział mężczyzna. - A teraz, moja kochana, co z tą prezentacją? Sidonie odzyskała rezon. - Lordzie Devellyn, to mój brat, George Bau… To znaczy, George Kemble. Devellyn przez moment zastanawiał się, co miała na końcu języka, ale nie kłopotał się tym długo. - Miło mi, oczywiście - powiedział Kemble. Jego błyszczące oczy przeczyły jego słowom. Potem znów przeniósł zainteresowanie na Sidonie. - Moja droga, chciałbym, żebyś zjadła ze mną dziś kolację. O siódmej. Przyślę powóz. Sidonie zmarszczyła czoło. - Nie mogę - odparła. - Obiecałam, że przygotuję kolację dla Julii. George Kemble nie przyjął gładko odmowy. - Co za bzdura! - warknął. - Ta kobieta to twoja dama do towarzystwa. Z pewnością nie musisz być jej kucharką? - George! - W glosie Sidonie zabrzmiało upomnienie. - Tuttle jest chora, a Meg ma wychodne. Nie mogę wyjść. - Pochyliła się i leciutko pociągnęła krawat mężczyzny, choć i tak był już ułożony nienagannie. - Proszę, teraz jesteś idealny. Odwiedzę cię w piątek, jak zwykle, George. Brat skłonił się im sztywno. - A zatem życzę wam obojgu miłego dnia. Bardzo ponury nastrój naszedł lorda Devellyna, kiedy patrzył, jak mężczyzna oddala się dumnym krokiem. I już wiedział, że Sidonie zobaczy się z bratem na długo przed nastaniem piątku - czy będzie tego chciała, czy nie. Obok niego Sidonie odchrząknęła. - Cebula - powiedziała, przesuwając się, jak gdyby po to, by poprowadzić go w stronę przeciwną niż poszedł jej brat. - Potrzebna mi cebula. I jajka. Z czystej irytacji Devellyn wziął jej rękę i z powrotem położył ją sobie na rękawie. - Cóż, moja droga - mruknął. - Czy nadal mam ufać twojemu doborowi przyjaciół? Oczy Sidonie rozszerzyły się. - Co masz na myśli? Devellyn uśmiechnął się chłodno. - Cóż, być może źle zrozumiałem - zdołał powiedzieć. - Ale dla mnie to wyglądało tak, jak gdyby twój brat zamierzał wybierać ich za ciebie. Może będzie lepiej, jeżeli pójdę. Blady uśmiech Sidonie ulotnił się. - Nie. Proszę. - Przepraszam - powiedział cicho. Sidonie zacisnęła usta. Sztywno skinęła głową, po czym się odwróciła. Kiedy się obejrzał, zniknęła już za rogiem w następnym rzędzie straganów. Sfrustrowany i zniechęcony Devellyn szedł krętą drogą pomiędzy rzędami i kramami, z powrotem w kierunku, z którego przyszli, w myślach besztając się za to, że postawił Sidonie w tak niezręcznej sytuacji, jednocześnie życząc George'owi Kemble'owi, żeby poszedł do diabła. Niestety, Kemble nie poszedł do diabła. Zamiast tego prawie zatarasował mu drogę, kiedy przeglądał szereg powiązanych w pęczki ziół. Obrzucił Devellyna pełnym jadu spojrzeniem, kiedy ten go mijał, i śmiało cofnął się prosto pod jego nogi. - Mała rada, staruszku - mruknął, unosząc ciemną brew. - Zabaw się z moją siostrą, a będziesz przeklinał ten dzień. Devellyn gwałtownie zatrzymał się i łypnął groźnie na niższego od siebie mężczyznę. Jednak Kemble się nie cofnął. Zamiast tego wychylił się jeszcze nieco w stronę Devellyna, co było niepokojące dla mężczyzny nawykłego do onieśmielania ludzi swoim wzrostem. - Z czym, do diabła, masz problem, Kemble? - zapytał wreszcie. Drwiący uśmiech wygiął wargi mężczyzny. - Ja nie miewam problemów - powiedział, powracając do oglądania pęczków ziół. - A przynajmniej nie na długo. Zamiast nich mam szeroki wachlarz rozwiązań. Trzymaj się z daleka od mojej siostry, albo znajdę jakieś dla ciebie. Devellyn poczuł, jak buzuje w nim wściekłość. - Na Boga, to brzmi jak groźba. - A więc nie jesteś taki tępy, na jakiego wyglądasz. - Kemble wrzucił pęczek zielonkawoszarych roślinek do swojego koszyka. - A jednak to nie byłby dla mnie kłopot wpakować ci kulkę w mózg… jeżeli jeszcze jakiś masz. - Też coś, ty wystrojony mały parweniuszu! - Devellyn chwycił go za łokieć, ale Kemble odtrącił go z niesmakiem. Zaczęli przyciągać gapiów, a dziewczyna pilnująca wózka z ziołami rozsądnie się cofnęła. Uśmiech Kemble'a stal się sarkastyczny. - Nie masz pojęcia, kim jesteśmy, prawda? - syknął. - Nie jesteś świadom tego, co się tutaj dzieje. Jesteś głupcem, Devellyn. Nawet większym głupcem, niż się spodziewałem. Po raz drugi tego dnia Devellyn zdzierał z dłoni rękawiczkę. Ale Kemble tylko się roześmiał i lekceważąco machnął ręką. - Och, nie zdejmuj, Devellyn - powiedział. - Ja nie jestem dżentelmenem. Nie muszę przyjmować twojego wyzwania. Mogę ci po prostu strzelić w plecy, jeżeli zechcę. A teraz zabieraj się i znajdź sobie jakąś partię kart, żeby pooszukiwać, albo jakąś dziewuchę, żeby sobie pobrykać. Co bądź, cokolwiek, żeby się odczepić od mojej siostry. Devellyn po prostu stal, oszołomiony, z na wpót zdjętą rękawiczką. George Kemble upuścił parę monet na skraj wózka z ziołami i spokojnie odszedł. Rozdział 10 W którym Lisa i Inga zostają sprawiedliwie wynagrodzone Dom mateczki Lucy był cieszącym się wyjątkowo złą sławą lupanarem, mieszczącym się w wyjątkowo zakazanym zakątku Soho. Wino było tam znośne, kobiety chętne, a Lucy tak brzydka, że przy niej jej dziewczęta wydawały się piękne jak łabędzie. A więc lordowi Devellynowi nie było trudno powiedzieć "tak", kiedy Alasdair i Quin Hewitt pojawili się, żeby wyciągnąć go na - jak to określili - porządną zabawę. Bądź co bądź, jakiż miał powód, żeby powiedzieć "nie"? Był mężczyzną wolnym, bogatym i wiecznie niezależnym. Przybyli na miejsce o dziesiątej, przejrzeli ofertę, i nim upłynęło pół godziny, Quin wybrał sobie blondynę o szczególnie krzepkim wyglądzie i zabrał ją na górę - na, jak to powiedział, szybki numerek. Zbliżała się już północ, a Quina od tamtej pory jeszcze nie widziano. Alasdair nachylił się nieco bliżej. - Dev, myślisz, że zjadła go żywcem? - Zależy, ile jej zapłacił. - Develiyn leniwie upił łyk wina, które dzisiejszej nocy wcale nie wydawało się znośne. Ciągle próbował przetrawić swoje starcie z George'em Kemble'em. Rozłożyli się na dwóch wyścielanych otomanach pokrytych jakąś dziwaczną, wpadającą w fiolet tkaniną, i patrzyli, jak Lisa i Inga Karlsson zabawiają mały tłumek dżentelmenów o wyglądzie wyjątkowych hulaków czymś, co uchodziło za ich słynne występy taneczno- muzyczne, ale co składało się tylko ze sporej ilości podskakiwania, pisków i skłonów. I były nagie - albo tak diabelnie bliskie nagości, że nie robiło to różnicy. Wszystko, czym dobry Bóg obdarzył je kiedyś w rodzinnym Gothenburgu, wystawało przez rozcięcia, pęknięcia czy przejrzyste paseczki. To było tanie, wulgarne i, cóż… okropnie zabawne przedstawienie. Mężczyzna musiałby być martwy, żeby nie podniecić się nagim tyłeczkiem Lisy, a Devellyn przez moment miał wyborny widok. Lisa i Inga, które aspirowały do kariery aktorskiej, były takim rarytasem, że mateczka Lucy serwowała je raczej jako przekąskę niż jako danie główne. Albo może była to bardziej strategia zarzucania przynęty. Tylko najbogatsi dżentelmeni mogli pozwolić sobie na zapłacenie horrendalnej kwoty, jaką Lucy liczyła sobie za przyjemność w towarzystwie bliźniaczek. Wystawiała je zatem na niewielkim podwyższeniu w salonie, jako propozycję bardziej egalitarnej rozrywki, co ściągało klientów w jej progi całymi stadami. Jednak kiedy chłop napatrzył się dostatecznie długo lub zrobił się dostatecznie zdesperowany, to albo płacił żądaną cenę, albo wynajmował coś tańszego. Mateczka Lucy miała tańsze. - Wiesz, dzisiaj po prostu nie mam ochoty na nic tańszego - odezwał się Alasdair, bawiąc się swoimi mankietami czy rękawami surduta, czy jeszcze czymś innym, w wykalkulowanej próbie uniknięcia patrzenia Devellynowi w oczy. Alasdair był taki przewidywalny. - Wynajmijmy Ilsę i Ingę - mówił dalej. - Nikt jeszcze ich nie zajął, a na Boga, stać nas na to. Devellyn był zbyt zmęczony - albo zbyt… sam nie wiedział, co - żeby się sprzeczać. - Świetnie - odparł, podnosząc się z otomany. - Zapłacę. - Ależ skąd, nawet nie chcę o tym słyszeć! - powiedział Alasdair, zrywając się na równe nogi. - Pozwól mnie, staruszku. Devellyn wiedział, że kiedy Szkot nalega, żeby za cokolwiek zapłacić, mądry człowiek nabiera podejrzeń; ale myślami był zbyt daleko, żeby akurat teraz o tym pamiętać. Alasdair oddalił się na, jak się poniewczasie wydawało, przydługą pogawędkę z mateczką Lucy, która wyglądała tak, jakby zapomniała się dziś rano ogolić. Dwadzieścia minut później znów się gdzieś oddalił, zostawiając Devellyna samego z bliźniaczkami w ciemnym, przegrzanym pokoju na górze - zapewne był to jego sposób przeproszenia za fiasko z monetą Wespazjana. Inga - a przynajmniej Devellyn sądził, ze to była Inga - klęczała między jego butami i rozpychała jego kolana szeroko na boki. Przesunęła jedną dłonią w górę po jego kroczu i wydała rozkoszny odgłos, który nie wymagał tłumaczenia. Devellyn był tylko człowiekiem; poczuł, jak jego pachwina robi się coraz cieplejsza i cięższa. Dziewczęta były oszałamiająco piękne, Ilsa zachichotała i stanęła z tyłu za jego krzesłem. Poczuł, jak jej nagie piersi, ciepłe i ciężkie, ocierają się o jego ciało, kiedy pochyliła się, żeby wessać między zęby płatek jego ucha. - Ssanie bardzo dobre, ja'? - odezwała się Inga, spoglądając na niego przez, firankę jasnych rzęs. - My lubimy tobie to robić. My już cię rozweselić, widzisz? Niech diabli porwą Alasdaira, że przedstawił go jako nieszczęśliwą ofiarę losu! Ale sprytne paluszki Ingi już rozpięły mu połowę guzików. Erekcja Devellyna wystrzeliła spomiędzy fałd płótna i wełny, kiedy Inga je rozsunęła. Tak, bardzo wesołe, rzeczywiście. - Ooch, taki duży - Inga mruknęła jak kot, z kokieteryjną minką ujmując jego sztywny członek między dłonie. - Chyba za duży dla mała Inga. Devellyn zaśmiał się. - Och, bardzo w to wątpię, moja droga. I rzeczywiści wątpił. Dziewczęta u mateczki Lucy były przechodzone jak wczorajsze pończochy. Kiedy Ilsa sięgnęła ręką, żeby rozwiązać jego krawat, Inga pochyliła się do przodu tak, że mógł zobaczyć jej pośladki w kształcie serca. Wprawnie przebiegła czubkiem języka po jego członku. - Weź go, Inga - zachęcała ją siostra. - Dasz radę. Ale obraz znoszonej pończochy nagle i niezatarcie utrwalił się w umyśle Devellyna. Popatrzył w dół na to, co robiła Inga, i raptem go to zniesmaczylo. Może niezupełnie to, co robiła. Ani to, że robiono to jemu. Ale chodziło tu po prostu… po prostu o miejsce. Atmosferę. O fakt, że musiał zapłacić za swoją przyjemność; że nikt nigdy nie zaoferował mu ani nigdy nie zaoferuje tego za darmo dlatego, że go pragnie. Tak właściwie aż do dziś na Covent Garden nigdy nawet nie poprosił nikogo, nie trzymając już jednej ręki na portfelu. Ale Sidonie nie należała do kobiet, którym oferuje się pieniądze. Inga miała go teraz w ustach. - Ona dobrze rozweselać, ja? - szepnęła Ilsa, zapraszająco ocierając nagą piersią o jego policzek. Ale to nie było szczególnie dobre. I z pewnością nie rozweselało… Cóż. chyba że tylko ten jeden dziarski mały element jego anatomii. Boże, to nie jest to, czego chcę, pomyślał. Tego, czego chciał, nie miał dostać. Sięgnął w dół i wsunął palce w płowe włosy Ingi. - Przykro mi, moja droga - powiedział łagodnie. - To po prostu na mnie nie działa. Ilsa przestała ocierać się o niego piersią i przechyliła się nad jego ramieniem, żeby gniewnie spojrzeć na jego krocze. - Co ty mówić, nie działa? - zapytała z oburzeniem. - Stenhard, jak wielka cegła, ten tutaj! - Ja, i gruby też jak cegła - mruknęła Inga, przysiadając na piętach. Po raz pierwszy w życiu Devellyn pojął fakt, że ciało może pragnąć jednej rzeczy, a umysł zupełnie innej. I że jego umysł, kiedy już pozwoli mu działać, zamierza wygrywać. Zawsze. Co zapewne tłumaczyło, dlaczego tak często przydawały się olbrzymie ilości alkoholu. Ta prawda dotarła do niego tak raptownie i tak wyraźnie, że stał już, upychając poły koszuli, kiedy Inga podniosła się, wyglądając na wdzięczną. Jednak lisa nie była zadowolona. Obeszła krzesło Devellyna i zaczęła szarpać pasemka zwiewnej szatki, z której się właśnie wyswobodziła. - Do diabła - odezwała się, wyraźnie zmagając się ze swoją frustracją i ze swoją angielszczyzną. - Daj spokój, Inga. On do niczego. My iść tańczyć. - Nej da! Nie tańczyć więcej! - odparła jej siostra ze znużeniem. - Stopy mnie boleć. Teraz ja chcę pracować tylko na plecach. Devellyn zapiął ostatni guzik. - Nie musicie tańczyć - powiedział, chytrze układając klapę spodni w strategicznym miejscu. - Wymknę się tylnym wyjściem. Wy dwie po prostu pohałasujcie trochę sprężynami łóżka, zróbcie z tego dobre przedstawienie, a potem zamknijcie drzwi i… cóż, utnijcie sobie drzemkę albo co. - Ja? - Ilsa spytała z niedowierzaniem. - Ja - odparła Inga. - Drzemka dla mnie dobrze brzmieć. - A zatem nalegam, moja droga - powiedział Devellyn, rzucając Indze dziesięciofuntowy banknot ekstra. Dziewczęta popatrzyły jedna na drugą rozszerzonymi oczyma, jakby nie mogły pojąć, że trafiła im się taka gratka. Albo może właśnie podawały w wątpliwość psychiczne zdrowie Devellyna. Na pewno robił to jego ciągle sztywny członek. Ale w każdym razie nim Devellyn na nowo zawiązał krawat, Ilsa już podskakiwała na łóżku z całych sił, podczas gdy Inga siedziała na krześle jęcząc, dysząc i wrzeszcząc: "Tak! Och, Och! Tak, tak!". Devellyn patrzył na to z podziwem. Być może Ilsa i Inga mają jednak przed sobą przyszłość w teatrze? Pokręcił tylko głową, i gdzieś pomiędzy "Och! Och!" i "Tak, tak!" skorzystał z okazji i po cichu wymknął się za drzwi. Następnego popołudnia do Londynu wrócił deszcz, po którym tym razem nadciągnęła mgła, okrywająca miasto niczym koc, śmierdzący dymem węglowym i starymi rybami. Jednak mgła nie była tego dnia jeszcze najgorsza. W pomieszczeniach dla służby w domu pod numerem czternastym sprawy domowe nie miały się dobrze. Bladym świtem pani Tuttle zwlokła się z łóżka, żeby przygotować śniadanie, ale jej bezustanny kaszel wstrząsał domem w posadach przez cały dzień. Sidonie czuła się nieco winna. Najwyraźniej to nie sherry położyła biedną kobietę do łóżka. Z powodu wilgoci Meg została posłana do wypełnienia wszystkich obowiązków kucharki na zewnątrz domu - co było pewnym sposobem, żeby trwały dwukrotnie dłużej, jako że zawsze mitrężyła czas przed domem Devellyna w często owocnej nadziei, iż Henry Polk wyjdzie i zrobi do niej cielęce oczy. Nie powinno być zatem niespodzianką, ze kiedy pani Tuttle posłała dziewczynę do piekarni przy Great Russell Street, Meg nie wróciła od razu. Minęła cala godzina i Sidonie już prawie postanowiła otworzyć drzwi i po prostu zawołać na drugą stronę ulicy poprzez mgłę, kiedy usłyszała trzaśnięcie drzwi na dole. A zatem Meg wróciła. W samą porę, żeby usłyszeć najnowszy atak charknięć i kaszlnięć Tuttle. Zatroskana Sidonie zastała Julię w pokoju bawialnym. - Czy zniesiesz kolejny omlet na obiad? Julia podniosła wzrok znad szycia. - Tuttle naprawdę ma się kiepsko, prawda? - zadumała się. naprężając nitkę. - Zastanawiam się, czy nie powinnyśmy posłać po doktora Ketwella? Sidonie postała jej chłodny uśmiech. - Pójdę przekazać złe nowiny. Ale jak się wydawało, kucharka miała się wystarczająco dobrze, żeby wdać się w małe ploteczki. Sidonie była akurat w połowie kuchennych schodów, kiedy usłyszała przetykaną chichotami rozmowę dwóch służących rozmawiających przyciszonymi głosami. - A Henry mówi, że któregoś razu to zajrzeli do gabinetu, i co zobaczyli, jak nie tego całego sir Alasdaira nieprzytomnego na otomanie! - usłyszała dalszy ciąg opowieści Meg. - A lord Devellyn leżał jak trup, na podłodze na samym środku pokoju! Ciągle byli w płaszczach i butach, i zataczali się jak pijani marynarze, kiedy pokojówka ich obudziła, bo wygarniała popiół. - No, ten lord Devellyn - odezwała się pani Tuttle posępnie. - To niegodziwy gość, jak słyszałam. - Och, dobrze pani słyszała, psze pani - powiedziała Meg prawie szeptem. - Zeszłego wieczora to pojechali do Soho i zostali tam na pół nocy. Po wszystkim zapomnieli o biednym Wittle'u i wracali na piechotę całą drogę do domu, jego lordowska mość śpiewał hymny, a sir Alasdair wybijał rytm laską, waląc w dno baiyłki po piwie. Henry mówi, że byli w bardzo podłym burdelu, naprawdę. - Zważaj na język, dziewczyno! - ostrzegła pani Tuttle, - No, jak mam to nazwać? - zapytała Meg. - Klasztor? W każdym razie Henry mówi, że to jest u mateczki Lucy, i że zawsze tam chodzą. Jednego razu zostali całe trzy dni. Mówi, że to prawdziwy przybytek grzechu. Ale brzmi niecnie, co nie? Tuttle odpowiedziała kolejnym napadem kaszlu, co pozwoliło Sidonie zejść po schodach z hałasem. Obie służące podniosły niewinne spojrzenia. - Pani wraca do łóżka - Sidonie nakazała Tuttle, która obierała ziemniaki i cebule. - Ja dokończę te jarzyny, podczas gdy Meg sprowadzi doktora Ketwella. Kiedy obie służące zaczęły protestować, Sidonie przerwała im nietypowym dla niej ostrym tonem. - Czy chociaż ten jeden raz wy dwie możecie po prostu zrobić to, co mówię? I zrobiły. Meg ochoczo narzuciła pelerynę, zaś Tuttle pogramoliła się do swojego pokoju, zostawiając Sidonie z ostrym nożem i do połowy obraną stertą ziemniaków, które natychmiast posiekała na nierówne kawałki, wymieniając w myślach wszystkie co ciekawsze części anatomii lorda Devellyna. A więc wybrał się zeszłej nocy do mateczki Lucy, tak? Ciach! Ciach! Ciach! Dlaczego była zaskoczona? Łup! Ciach! Czyż to nie tego rodzaju tandetne miejsce, w którym częstych odwiedzin spodziewałaby się po mężczyźnie takim jak Devellyn? I nazywanie domu Lucy "prawdziwym przybytkiem grzechu" było jak nazwanie Royal Pavilion bastionem spokojnej elegancji. Biorąc się za krojenie cebul, stwierdziła, że może znaleźć pociechę w jednym. Przynajmniej lord Devellyn nie cierpiał nadmiernie z tego powodu, że odmówiła mu swoich uczuć. Znalazł coś przyjemnego do roboty na wieczór. Przecież nie wyobrażała sobie, że będzie odbywał jakieś ciche, samotne czuwanie przy ogniu? Nie, oczywiście nie. Diabeł z Duke Street musiał dbać o swoją reputację. Sidonie spojrzała w dół i zdała sobie sprawę, że posiekała cebule na wiórki. - I cóż? - zapytał markiz Devellyn, kiedy Henry Polk wrócił przez frontowe drzwi. - Mam nadzieję, że nie marudziłeś na moim progu we mgle przez czterdzieści pięć minut na próżno. Polk wyglądał na zmieszanego. - Nie jestem całkiem pewien, sir. - Nie jesteś pewien? - huknął Devellyn. - Cóż, co powiedziała, człowieku? Co wiedziała? Jego słowa zabrzmiały ostrzej, niż zamierzał. Nie lubił znajdować się w upokarzającej pozycji, kiedy musiał wypytywać swoich służących o to, co się dzieje w jego własnym domu, a co dopiero w cudzym. Służba już zastanawiała się, dlaczego ich zazwyczaj obojętny chlebodawca zwraca tyle uwagi na ludzi mieszkających po drugiej stronie ulicy. Polk rozłożył ręce w wyrazistym geście. - To podejrzana sytuacja, milordzie - przyznał. - Wydaje mi się, że te panie nie mówią wiele Meg. Devellyn już miał na końcu języka, że być może jej chlebodawczynie zauważyły skłonność Meg do plotkowania. Potem poszedł po rozum do głowy i zamiast tego wrócił do salonu. - Co przez to rozumiesz, że nie mówią jej wiele? - zapytał, siadając z powrotem przy serwisie kawowym, który porzucił chwilę wcześniej. - Dziewczyna tam mieszka, czyż nie? Musi znać rozkład ich zajęć. - Tak by można sądzić, sir - zgodził się Polk. - Ale kiedy próbowałem dowiedzieć się, gdzie była madame Saint-Godard przez wszystkie te wieczory w zeszłym tygodniu, wydawało się, że Meg nie była pewna, czy ona w ogóle wychodziła z domu. - Do diabła! Jak to możliwe? Polk wzruszył ramionami. - Meg mówi, że słyszy, jak madame przychodzi i wychodzi o dziwnych porach - odparł lokaj. - Mówi, że nie ma pokojówki, chociaż pani Crosby czasami czesze jej włosy wieczorem. Poza tym sama robi wszystko przy sobie i sama zajmuje się swoimi sprawami. Mówi, że ma apartament na górze, i że siedzi w nim zamknięta z tym dużym czarnym kotem, którego przywiozła z Francji. Meg mówi, że rozmawia z nim. Devellyn podejrzewał, że lepiej z kotem niż z Meg. Przynajmniej Sidonie nie była głupia. Coś ukrywa, pomyślał, i robi to diabelnie dobrze. - Cóż, a co z tym bratem? - zapytał. - Tym George'em Kemble'em? Polk drapał się teraz po głowie. - Cóż, tu mamy troszkę zamieszania - powiedział lokaj. - Meg zdradziła, że madame może mieć dwóch lub trzech braci, z tego co wie, ale ona nigdy nie widziała żadnego w domu. Devellyn wytężył umysł. Mój brat, powiedziała Sidonie, zadał się ze złym, niebezpiecznym towarzystwem… Z pewnością ten gość posiadał paskudną stronę osobowości. Nie wyglądał też na faceta, którego chciałoby się mieć za wroga. Zatem jak zły i niebezpieczny był George Kemble? Albo czy w ogóle był jej bratem? Sidonie - a przynajmniej tak zakładał Devellyn - jest Francuzką, chociaż jej akcent był rzeczywiście słaby. Mężczyzna, którego Devellyn spotkał w Covent Garden, mówił z nieomylnie angielskim akcentem, i to akcentem wyższych sfer. - Pan wybaczy, sir - wtrącił Polk. - Ale pan powiedział Kemble? Jak ta rodzina aktorów? - Nie, zdecydowanie nie - odparł Devellyn z irytacją. - Był na to zbyt dobrze wykształcony. - Ale nigdy wcześniej nie wymieniał pan jego nazwiska, sir - naciskał Polk. - Czy tak samo się pisze? Devellyn zastanowił się. - Tak myślę. Dlaczego? - Mój brat Ben, ten, który pracuje w policji rzecznej, zna gościa ze Strandu o takim nazwisku - powiedział Polk. - Bardzo nadęty facet, który zajmuje się ozdobnymi rzeczami. - Ozdobnymi rzeczami? - "Znakomite ozdoby", tak ma napisane na drzwiach - wyjaśnił Polk. - Zaraz za rogiem od kościoła św. Marcina. Handluje sztuką, biżuterią i bardzo drogimi starymi rzeczami… Jak je nazywają…? Antyki. Jak rzeźby z Egiptu i stare figurki zrobione przez Chińczyków, co to umarli tysiąc lat temu. - Co ty powiesz? - zadumał się Devellyn. Polk z entuzjazmem przytaknął. - Mnóstwo bogatych panów robi tam interesy - powiedział. - Ben raz mnie zabrał, żeby kupić szpilkę do kapelusza na urodziny mamy, i był tam sam premier. Kupował pozłacany zegar, naprawdę. - Wellington, hę? - odezwał się Devellyn. - Powiedziałbym, że ten Kemble to może być ten sam człowiek. Polk spojrzał na niego ostrzegawczo. - Cóż, ten cały Kemble, o którym mówię, jest dobrze znany policji - powiedział. - To stąd Ben go zna, czy raczej wie, kto to jest. - Podejrzany typ? Polk wzruszył ramionami. - Cóż, na pewno zna wielu takich - przyznał. - Przemytników i paserów. Ben mówi, że inspektorzy z policji zaglądają tam regularnie, wypytując go o pewne rzeczy i pokazując mu pewne rzeczy. Kemble pomaga im od czasu do czasu, ale bardzo po cichu, jeżeli pan rozumie, co mam na myśli. A czasami, jak mówi Ben, człowiek nie wie, czy mu ufać, czy nie. Markiz prychnął. - To zdecydowanie pasuje do tego gościa. - Cóż, nie śmiałbym udzielać rady, sir - powiedział jego służący, który wyraźnie był gotów to uczynić. - Ale ja byłbym ostrożny na pańskim miejscu. Ben mówi, że ten cały Kemble ma przyjaciół w bardzo wysokich kręgach. Osobiście zna pana Peela, naprawdę, i ma posłuchanie u wielu tog w mieście. - Tog? - spytał Devellyn. - Sędziów - wyjaśnił Polk. - I ludzi w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych też. Devellyn odsunął kawę na bok. - A więc, to nie zwykły, prosty sklepikarz, hę? - Och, nie, sir - odparł Polk. - Co to, to na pewno nie. - Hm - mruknął Devellyn. - Bardzo dziwne. Dziękuję, Polk. Jesteś wolny. Polk odwrócił się, żeby odejść, po czym nagle okręcił się znowu. - Milordzie, jest jeszcze coś. - Tak? - Mówił pan, że chce pan wiedzieć, czy panie mają jakieś zobowiązania towarzyskie - powiedział. - Meg mówi, że madame ma iść na bal za kilka dni. Mówi, że to bardzo wytworne przyjęcie, wydaje je przyjaciel pana Peela, który jest kimś ważnym w rządzie. Ona mówi, że o tym wie, bo pani Crosby szyje dla madame suknię balową. - Jakie dziwne - odezwał się Devellyn. - Kto? Kiedy? - Nie wiedziała kiedy, sir - przyznał Polk. - Ale nazwisko słyszała, bo pani Crosby o tym mówiła. To Walrafen, sir. Lord Walrafen. Tej nocy Sidonie ubierała się na swoją nocną misję z najwyższą pieczołowitością. Po zwinięciu włosów do góry nałożyła mundur aspiranta marynarki - białą kamizelkę, obcisłe spodnie i elegancką ciemnoniebieską kurtkę, ozdobioną złotymi guzikami i wysokimi mankietami. Odrobina makijażu, by uwydatnić kości policzkowe i zasugerować najlżejszy cień zarostu, i Sidonie była gotowa włożyć kapelusz. Tak przystrojona, z idealnym marynarskim sznytem, zaczęła ćwiczyć rozkołysany chód żeglarza. Napatrzyła się na niego dość podczas swoich podróży, nie było to więc taką wielką sztuką. Thomas podniósł wzrok, chłonąc widok z kocią obojętnością. - Co sądzisz, staruszku? - zapytała go, przyglądając się sobie w lustrze. Thomas odsłonił pazury i zaczął wbijać je w dywan. - Znakomite spostrzeżenie! - mruknęła Sidonie. Przetrząsnęła toaletkę, aż znalazła sztylet. Ostrożnie go schowała i pochyliła się, żeby pogłaskać kota. Thomas podniósł się na tylne łapki i otarł łebkiem o jej kolano. Niewytłumaczalnie przebiegł ją dziwny dreszcz. Thomas zazwyczaj nie był taki czuły; chyba że chodziło o jedzenie. Sidonie otrząsnęła się z osobliwego uczucia, podniosła kota, żeby go cmoknąć, po czym usadowiła go na środku łóżka. - Zagrzej mi miejsce, Tommy - powiedziała, ostatni raz drapiąc go po szyi. - Niedługo wrócę. Raz jeszcze spojrzała w lustro, przyglądając się kapeluszowi. To mogła być jej porażka, pomyślała z żalem. Bodley zorganizował spotkanie ze swym ostatnim kochankiem w gospodzie. Dżentelmen powinien w takich okolicznościach zdjąć kapelusz. Niechętnie znowu rozpuściła włosy i sięgnęła po nożyczki. W tej właśnie chwili weszła Julia, cicho zamykając za sobą drzwi. - Meg jest już w łóżku, a Tuttle śpi po laudanum doktora Ketwella. - Julia stanęła jak wryta i spojrzała z przerażeniem na nożyczki w uniesionej ręce Sidonie. - Och, Boże, Sidonie, to szaleństwo! Sidonie uśmiechnęła się. - Och, Julio, czyż nie wyglądam jak marynarz? Mój makijaż jest dobrze wykonany, prawda? Ale Julii nie dało się już zadowolić. Zaklinała się, że plany Sidonie wymykają się spod kontroli. Sidonie oskarżyła ją, że robi się bojaźliwa. Julia zagroziła, że powie George'owi. Sidonie rzuciła jej wyzwanie, by to zrobiła. Jak zwykle, do niczego nie doszły. - Cóż - powiedziała Julia żarliwie - przynajmniej nie niszcz przez to swoich ślicznych włosów. - A zatem ty musisz je dla mnie zamaskować - podkusiła ją Sidonie. - Ja nie posiadam twoich zdolności. Z wyraźną niechęcią Julia cicho wyszła z pokoju i wróciła z peruką wyjętą z jednego ze swoich kufrów. Bez słowa wpinając wsuwki, skręciła włosy Sidonie w boleśnie ciasne zwoje, po czym bez trudu naciągnęła na nie perukę. Rezultat był nadzwyczajny. Sidonie ucałowała przyjaciółkę w policzek, podziękowała jej, a potem wyślizgnęła się w londyński mrok. Skierowała się na zachód, myśląc i zachowując się tak, jak mógłby to robić młody mężczyzna - idąc z zadartym podbródkiem, ściągniętymi ramionami i swobodnie wędrującym spojrzeniem. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, prócz dwóch ciemnookich ulicznic wałęsających się w ciemnościach przy Golden Cross. Sidonie pomyślała o tym, jak Bodley zwabił do środka ostatniego młodego mężczyznę, zatrzęsła się i przyspieszyła kroku, mijając frontowe drzwi. Obrzeża St. James Park łagodziło gazowe światło. Wirowało kłębiastymi, żółtawymi aureolami wokół latarni, niezdolne przeniknąć głębiej w mrok. Nie było deszczu, dzięki Bogu, i nie było też zimno, aie tu, w pobliżu rzeki, mgła nie zaczęła się podnosić. Przez moment Sidonie zastanowiła się nad powrotem. Z drugiej strony zaś w Londynie można by umrzeć ze starości, czekając na przejrzystą noc. A ilu niewinnych może wykorzystać Bodley, kiedy ona będzie czekała? Wybrała ścieżkę biegnącą wokół wschodniego skraju parku, tak jak poprzednio Bodley. Po jej prawej nieoznakowany elegancki powóz stał zaparkowany przy rogu New Street; stajenny przytrzymywał konie, a stangret skulił się pod grubym płaszczem, śpiąc, jak można by sądzić po jego pozie. Nie byli to jednak służący Bodleya. Sidonie ruszyła dalej w mrok. Po jej lewej para w umizgach powoli szła w stronę wody; ich głowy nachylały się ku sobie, kiedy rozmawiali. Lokaj i pokojówka, sądząc z wyglądu. Przyszła jej na myśl Meg i jej rosnące zauroczenie służącym Devellyna. Miała nadzieję, że miody mężczyzna jest uczciwy. I miała też nadzieję, że Meg uważa na to, co mówi. Pogrążona w takich myślach, Sidonie zaszła już ścieżką dość daleko, nim to zauważyła. Zadarła głowę do góry, żeby zorientować się, gdzie jest, ale zamiast tego weszła prosto na młodego dandysa, dosłownie odbijając się od niego w ciemności. - Hejże! - mruknął mężczyzna, pospiesznie chwytając ją za ramię, kiedy się potknęła. - Spokojnie, chłopcze! - Porządnie klepnął ją w plecy. Ten gest, tak męski, zaskoczył ją. Sidonie otworzyła usta i jakoś udało jej się wydobyć glos młodego marynarza. - Proszę o wybaczenie, sir - powiedziała. - Nie uważałem, jak idę. Ale spojrzenie dandysa omiatało ją teraz z rozmyślnym zainteresowaniem. Sidonie prędko zauważyła, gdzie miał umieszczoną chusteczkę, i jego kciuk zaczepiony tak od niechcenia o kamizelkę. - Zmierza się w stronę Admiralicji? - zapytał, jak gdyby dla nawiązania rozmowy. Sidonie pokręciła głową. - Nie - powiedziała. - To znaczy, tak. Ogólnie w tamtą stronę. - Skinęła głową, żeby się go pozbyć. - Raz jeszcze proszę o wybaczenie, sir. Dobranoc. Dandys uchylił swego bardzo eleganckiego kapelusza i patrzył za nią z żalem. Zostawiła go na wysypanej żwirem ścieżce, wciąż wpatrującego się w nią. Zaledwie nieco dalej powinna zobaczyć miejsce, gdzie lord Bodley opuścił swego lokaja. Tak, właśnie przy tym drzewie. Wypuściła powietrze i odprężyła się nieco. Pomimo ciemności zaczynała dostrzegać małe grupki dobrze ubranych dżentelmenów, spacerujących wśród drzew i krzewów, palących i prowadzących błahe konwersacje. Sporo z nich miało uwieszone u boku kobiety wiadomego pokroju, wszystkie radosne i roześmiane. Sidonie zastanawiała się cynicznie, ile z nich było naprawdę szczęśliwe, a ile wesołości było tylko grą obliczoną na to, by zapewnić sobie porządny posiłek i cieple łóżko na noc. Kawałek dalej wyszła w pobliżu promenady. U wylotu Great George Street jakiś powóz zatrzymał się przy krawężniku, i kiedy go mijała, doleciał ją łatwy do rozpoznania zapach opium, utrzymujący się w wilgotnym powietrzu. Opium? W St. James'? Po zapadnięciu zmroku park rzeczywiście najwyraźniej stawał się miejscem, do którego chodziło się, szukając okazji do grzechu. Sidonie przechadzała się tam i z powrotem wzdłuż wschodniego skraju parku przez dobrą godzinę, ale nie dostrzegła ni śladu Bodleya ani jego służącego. Jednak trzykrotnie inni dżentelmeni zaczynali się do niej zbliżać, spoglądając taksująco, choć ostrożnie. Zatrzymywała ich wzrokiem. To było zrozumiałe. Ruszali dalej, albo przenosili uwagę na inny obiekt. Ale w końcu nawet ci przystojni, próżnujący mężczyźni zaczynali się wykruszać, niektórzy sami lub z kobietami, inni w parach, znikając wraz ze swymi cygarami i śmiechem. W oddali zegar wybijał północ, a jego dźwięk we mgle brzmiał głucho i samotnie. Zdała sobie sprawę, że to na nic. Bodley nie przyjdzie tej nocy. Nawet odgłosy ruchu ulicznego poza granicami parku zaczynały cichnąć. Sidonie otrząsnęła się z rozczarowania. Wieczór przydał się jako dobra próba. Ruszyła szybkim krokiem w kierunku ruchliwego, dobrze oświetlonego Strandu. Postanowiła, że pójdzie od tyłu wzdłuż ulicy. Z dala od uczęszczanej drogi, na wypadek gdyby George wybrał się na przechadzkę, ale dostatecznie blisko, by być bezpieczną. Nagle usłyszała za sobą chrzęst żwiru. Natychmiast przystanęła; niemądry ruch. Rozejrzała się dokoła. Nic. Ale okropny dreszcz przebiegi jej po plecach. Dobry Boże! To była tylko jej wyobraźnia. Była sama w ciemności, ale niezbyt daleko od cywilizacji. Słyszała turkot powozu jadącego w stronę Charing Cross, ledwie o dwie minuty drogi stąd. Ruszyła, czując się odrobinę bezpieczniejsza, ale i tak jeszcze raz sprawdziła sztylet w kieszeni kurtki. Jednak za chwilę znowu coś usłyszała - albo może coś wyczuła. Albo może po prostu traciła zimną krew. Najwyraźniej jej kryminalna kariera wykoślawiła się jakoś od czasu, kiedy natknęła się na markiza Devellyna. Sidonie zaczynała wierzyć, że ten mężczyzna rzucił na nią jakąś klątwę. Teraz ostrożna, skręciła, by pójść skrótem w stronę Whitehall. Szybko przecięła ulicę, na której nie było ruchu, i zagubiła się wśród królikarni, zbliżając się do Scotland Yardu. Zapewne był to nierozważny wybór. Budynki rządowe wzdłuż rzeki były puste o tej porze, podczas gdy puby i kawiarnie Strandu znajdowały się prowokacyjnie poza jej zasięgiem. Poczuła cień poruszenia na moment przed tym, jak ktoś ją pochwycił. Sidonie okręciła się, machnąwszy jedną nogą w wysokim, podstępnym kopnięciu; sztuczki tej nauczyła się od pewnego kantońskiego marynarza. Trafiła napastnika w żebra. Zatoczył się. Sidonie odzyskała równowagę, przeniosła ciężar na palce jednej stopy i okręciła się ponownie. Jej but trafił go w gardło, kiedy się podnosił. Cale zdarzenie trwało ledwie że dwie sekundy. Napastnicy mieli przewagę liczebną. Kolejny mężczyzna złapał ją od tyłu i przyciągnął do siebie. - Hej, patrzaj no, co my tu mamy, Budley - odezwał się chrapliwie nad jej ramieniem. - Chyba chłoptaś okrętowy zna jakąś sztuczkę czy dwie. - Odwalcie się! - warknęła Sidonie, starając się wyrwać. - Obaj. - Ale strach chwycił ją za gardło. Zwalczyła go. To chuligani, powiedziała sobie. W najgorszym razie rabusie. Ten, którego nazwano Budleyem, podchodził do niej teraz, ciągle rozmasowując sobie żebra. Był młody. Nieogolony. Ręce miał brudne, a ubiór byle jaki. - Odwalcie się, hę? - powiedział. - Ostre słowa jak na marynarzyka, przyciśniętego do muru. Chwycił ją brutalnie i obaj mężczyźni razem przyszpilili jej ramiona do wilgotnego kamienia. - Mnie to wygląda na ciotę, Budley - odezwał się drugi, przysuwając twarz do jej twarzy. - Ciekawe, co ma w kieszeniach, hę? Przyszedł z parku, co nie. Pewnie chłoptaś dzisiaj za bardzo zdumiał, z tą swoją laluniowatą dupcią. Budley nachylił się i wsunął rękę do jej kieszeni - tej pustej. Sidonie musiała odsunąć twarz. Teraz czuła jego woń. Kwaśny oddech. Niemyta skóra, cuchnąca starym potem. I obaj byli wstawieni, albo na tyle tego bliscy, by przeszkadzało im to w osądzie i wyczuciu czasu. Szarpnęła się mocno i prawie trafiła go znowu łokciem. - Powiedziałem, odwalcie się! - warknęła. Budley łypnął na nią i wyciągnął rękę. - Wy, panieneczki, lubicie się włóczyć po St. James po nocy - powiedział. - Hej, Pug, miałeś kiedyś jakiegoś? - W życiu. - W głosie Puga nagle zabrzmiało przerażenie. Budley pchnął jej ramię. - Co ty na to, żebyśmy mu ściągnęli te marynarskie łachy do kostek i porządnie go wydupczyli? - Jezu Chryste! Tutaj? Budley wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czemu nie? - spytał. - Mnie on tam się podoba, no. - Jezuniu, Budley, chcesz, żeby przegniła ci kuśka? - powiedział jego kompan. - Po prostu bierzmy, co ma po kieszeniach, i zwiewajmy stąd. Sidonie wykorzystała chwilę niepewności. Uderzyła łokciem do tyłu z całych sił. Powietrze uciekło Budleyowi z płuc, i pochylił się do przodu, dławiąc się głośno. Obróciła się i trafiła Puga w gardło kantem dłoni. Poskutkowało. Budley rzucił się do przodu, ale Sidonie uskoczyła, wyciągając nóż. - Cofnijcie się - warknęła - albo przysięgam na Boga, przytnę wam obu skrzydełka. Budley pobladł i opuścił ręce. Chuligan nazywany Pugiem nadal trzymał się za gardło. Sidonie cofnęła się o trzy kroki, po czym odwróciła się i dała nura w mrok, pędząc w kierunku Strandu. Ale najwyraźniej nie zamierzali się poddawać. Sidonie usłyszała łomot ich kroków w ciemnościach za sobą. Pognała na łeb na szyję w boczną uliczkę, rozchlapując kałuże i, co gorsza, wypadając w pobliżu nabrzeża węglowego Scotland Yardu, z trudem łapiąc oddech. Nabrzeże opadało stromo w mroku. Nie poruszała się tam żadna ludzka istota. - Tutaj. - Glos Budleya niósł się złowrogim echem w zaułku. - Widziałem go. Sidonie pobiegła na oślep, skręcając i zmieniając kierunek w plątaninie podwórek, z których jedno wychodziło na drugie, a potem wzdłuż rzeki. Nor-thumberland, pomyślała. Northumberland Street prowadzi do Strandu. Rozejrzała się dokoła w desperacji. Docierało tu troszkę światła. Świeca w oknie na górze. Latarnia kołysząca się na przepływającej łodzi. Usłyszała, jak ktoś niestrudzenie za nią podąża. Rzeka znikła jej z oczu. Oddech Sidonie wydawał się głośny w ciemności. Raptem jakaś twarz wyłoniła się z mroku. - Sakiewka! - burknął Pug. - Dawaj, i to już! Przybliżył się do niej błysk metalu. Sidonie wrzasnęła i rzuciła się na niego z własnym ostrzem, trafiając go w rękę. Stęknął, zaklął i odstąpił. Sidonie ruszyła biegiem, pędem mijając Hungerford Market z pustymi i ciemnymi straganami. Skręciła na następnym rogu. Światło ulicznej latarni pojawiło się raptownie. Northumberland. Dzięki Bogu. Dostrzegła nietypowy kąt, pod jakim ulica stykała się z Craven Street, i pomknęła tam. Właśnie wtedy poczuła ból. Nadal biegnąc, złapała się za ramię wolną ręką. Ciepło. Mokro. Światło lampy zatańczyło jej przed oczyma. Sidonie zachwiała się i upuściła nóż. Brzęknął na bruku. George Kemble rozkoszował się kieliszkiem dwunastoletniego porto i czytaniem po raz kolejny ulubionego fragmentu z Wieku rozumu, kiedy rozległo się jakieś będące zdecydowanie nie na miejscu walenie do jego drzwi na dole. Kemble był typem nocnego marka, to prawda. Ale nie pochwalał, żeby ktokolwiek zakłócał mu wieczór z Thomasem Paine'em i butelką Quinta do Noval rocznik 1818, nie będąc wcześniej umówionym. Walenie do drzwi rozległo się na nowo. Po drugiej stronie pokoju Maurice przestał chrapać i podniósł głowę z oparcia swojego klubowego fotela. - Znowu mamy pijaków, George - zrzędził. - Od zaplecza. Z pogardliwym westchnieniem Kemble odłożył na bok książkę, wyjął z kredensu kieszonkowy pistolecik i wziął świecznik. Tak uzbrojony, zszedł na dół po schodach prowadzących na zaplecze jego sklepu. Walenie do drzwi osłabło, stając się teraz bardziej nieregularnymi stuknięciami bez przekonania. Kemble przesunął trzy masywne rygle, zabezpieczające jego tylne drzwi, po czym podniósł świecę, gdy je uchylił. W ciemności młody oficer marynarki osunął się po pijacku na jego próg, jednym ramieniem opierając się o cegły, a ręką przyciskając drugie ramię. - Proszę… - zdołał wychrypieć. - Proszę… Rana… Kemble nie był skłonny opuścić pistoletu - nauczył się sztuczek swojego rzemiosła na własnej skórze - ale odstawił świecę, żeby wsunąć rękę pod łokieć młodzieńca. Niestety, za późno. Aspirant przewrócił oczami, jego kolana ugięły się, i chłopak padł jak martwy na progu. Dopiero wtedy Kemble zauważył krew. Zaplamiła niebieską tkaninę, która była rozerwana tam, gdzie przedtem młodzieniec trzymał rękę, a na plecach było jeszcze gorzej. Kemble pozwolił, by jego ręka opadła. - Cóż! - mruknął. - I już po moim wieczorze. - A potem dodał głośniej, w kierunku schodów: - Maurice! Maurice, lepiej tu zejdź! Jakiś bęcwał z marynarki dał się zadźgać w zaułku. - Znowu? - Kroki Maurice'a już zagrzmiały na schodach. Znajdowali się w połowie drogi do schodów; chłopiec zwisał na ramieniu Kemble'a. a Maurice zamykał pochód. - Zaczekaj, George - powiedział Maurice, podnosząc wyżej świecę. - Chłopak gubi kapelusz. - Pochwycił spadające nakrycie głowy. - No, no! - mówił dalej. - Cóż my tutaj mamy? Kemble obejrzał się przez ramię, starając się nie ugiąć pod ważącym prawie sześćdziesiąt kilogramów bezwładnym ciałem. - Nie wiem, co my mamy, Maurice - powiedział. - Ale ja mam chore kolano. Ruszaj. Maurice przechylił świecę. - Ależ George, ten chłopak ma na sobie perukę - powiedział, podważając palcem jej tylny brzeg. - Do diabła! - powiedział Kemble. Maurice milczał przez chwilę. - A bardziej dokładnie… to nawet nie jest chłopak. - Do diabła! - powtórzy! Kemble. - Nie, jest jeszcze gorzej - mruknął Maurice, trzymając perukę w dwóch palcach niczym zawszonego szczura. - Gorzej? - Kręgosłup Kemble'a miał teraz ochotę pęknąć. - Co mogłoby być gorszego niż krwawiący marynarzyk na twoim progu? Maurice wyprostował się, podniósł świecę i wzruszył ramionami. - Cóż, stary druhu, mam nadzieję, że się mylę - powiedział. - Ale wygląda na to, że ten krwawiący marynarzyk to twoja siostra. Pięć minut później ułożyli rzekomego marynarza w pustej sypialni. Kemble przestał zastanawiać się na glos, w jaki to niedorzeczny, niebezpieczny, skandaliczny bigos wdepnęła jego siostra, podczas gdy Maurice wybiegł z pokoju, by sprowadzić podkuchenną. - Dobry Boże, nie wierzę! - Kemble oderwał guziki z kamizelki Sidonie, rozchylając ją. - Czy żeglowanie dookoła świata i zwisanie na linach z nożem w zębach nie było wystarczająco niebezpieczne? Musiałaś iść i wstąpić do cholernej marynarki? Jego siostra zaczęła poruszać się na łóżku. - Oooch - jęknęła. Ciach! Ciach! Nożyczki Kemble'a poszły w ruch, rozcinając szwy kamizelki na ramieniu. - Naprawdę, mogłem ci kupić następny statek, Sid - mówił dalej. - Jeżeli tego właśnie pragnęłaś. Czy tak było? Było tak? - Auć - mruknęła. - Przestań. Nie potrafił przestać. Serce podeszło mu do gardła. Czy to tylko jedna rana? Czy jest płytka? Nie w serce, proszę, Boże. Już rozciął zakrwawioną kurtkę i cisnął ją na podłogę. Wyszarpnął spod Sidonie kamizelkę poplamioną krwią, wstrząśnięty na widok własnych trzęsących się rąk. Dobry Boże, jemu ręce nigdy się nie trzęsły. Krew przesiąkła przez koszulę jak gęsty klaret. Jaskrawa biel. Jeszcze jaskrawsza czerwień. Kemble przeżył chwilę paniki, emocji dotąd mu nieznanej. Chwycił nożyczki i rozciął rękaw od nadgarstka do ramienia. Pierwsze cięcie zraniło ją w górną część ramienia, brzydkie i ziejące. Jednak apaszka, którą wcześniej na dole zawiązał wokół rany, zatamowała krwawienie. Maurice przyniósł płytką miskę i znowu wyszedł w pośpiechu. Biały ręcznik pływał w parującej wodzie niczym mała zjawa nie z tego świata. Kemble rozciął drugi rękaw Sidonie, nie zobaczył tam niczego, a potem ciachnął grubszą tkaninę zakrywającą jej pierś. Zbyt późno zorientował się, że skrępowała sobie piersi pasem bielonego płótna. Zerwał je i zrzucił na podłogę. Sidonie będzie zapewne zakłopotana, kiedy uświadomi sobie, że widział ją na wpół nagą. Szkoda. To kara za to, że tak go wystraszyła. Z taką myślą Kemble odłożył nożyczki, spojrzał na nagą kibić swojej siostry, i nagle zabrakło mu tchu. Dobry Boże! Och, dobry Boże… - George? - mruknęła słabym głosem, trzepocząc rzęsami. - Och, George. To takie… głupie. Głupie. Tak, to było odpowiednie słowo. Kemble zamknął oczy, potem otworzył je ponownie, ale nic się nie zmieniło. Ta okropna rzecz - ta wstrętna plama - tkwiła tam nadal, czarna jak skorpion na jej piersi. Ręka Sidonie przesunęła się po nakryciu i na ślepo namacała jego palce. - George - szepnęła. - George… czy ja… wykrwawię się na śmierć? - Nie - odpowiedział jej brat posępnie. - Och, nie, moja droga. Ponieważ najpierw zamierzam cię udusić. Rozdział 11 Przesłuchanie się rozpoczyna W końcu Kemble wmusii w siostrę silną dawkę narkotyku, po czym sam zszył jej rany. Och, wrzeszczała i młóciła rękami, i groziła, że okaleczy intymne części jego ciała, używając słów, których żadna dama nie powinna znać, a co dopiero posługiwać się nimi ze swobodą. Ostatecznie jednak narkotyk wziął górę. Kem dokończył pracę, odciął ostatni kawałek jedwabiu, po czym łyknął ćwierć kwarty brandy. Z pewnością nie był to pierwszy raz, kiedy kogoś zszywał - i było to o wiele lepsze niż pętla na szubienicy, którą by zapewne otrzymała, gdyby nieodpowiednia osoba zobaczyła ten piekielny tatuaż na jej piersi. Kemble ocierał gąbką jej twarz i chodził tam i z powrotem, aż wreszcie, jakoś tak po południu, Sidonie zaczęła się ruszać. Potem jego gniew i przerażenie, i jego okropny, rozrywający od środka strach, nie znały granic. - A więc to ty jesteś tym niesławnym Czarnym Aniołem! - powiedział tego wieczora, kiedy usiadła z kubkiem słabego rosołu. - Tą świętą patronką upadłych kobiet! Tym robinhoodowatym krzyżowcem! L'ange noire! Co po francusku, oczywiście, znaczy sakramencka, wykrwawiająca się idiotka! - George! - powiedziała, kiedy obrócił się i podszedł znów do jej łóżka. - Nigdy nie przeklinasz w obecności dam! - Ale ty nie jesteś damą! - odparował. - Ty jesteś wariatką o samobójczych skłonnościach, z tatuażem na piersi! Sidonie spiorunowała go wzrokiem znad kubka z rosołem. - Nie mogę uwierzyć, ze rozciąłeś moje ubranie! - A co wolałabyś, żebym zrobił? - odparł. - Zostawił cię, żebyś dostała zakażenia od jakiegoś cięcia w brzuch, które przegapiłem? Sidonie westchnęła i odstawiła kubek. - Zaczynam żałować, ze tego nie zrobiłeś - powiedziała. - I nigdy nie sądziłam, George, że tak się będziesz wygłupiał. - Och, co za łotrzyca! - odrzekł Kemble. - Nigdy nie chciałaś, żebym się dowiedział… bo wiedziałaś, co bym zrobił. - Co? - spytała wyzywająco. - Co byś zrobił? Nie jesteś moim mężem. George. Z pewnością nie jesteś moim ojcem. Nie możesz mnie powstrzymać. Kemble pochylił się nad łóżkiem i posłał jej swój najpaskudniejszy szvderczy uśmieszek. - Nie mogę. moja droga? - warknął. - Tylko mnie wypróbuj. Sprawię, że wylądujesz na tyłku, skuta jak zwierzę w ładowni frachtowca do Bostonu tak szybko, że nie zdążysz nawet powiedzieć "Niech mnie diabli wezmą!". Sidonie nie mogła uwierzyć swoim uszom. Nigdy wcześniej nie słyszała, by George mówił tak chłodno. Cóż, przynajmniej nie do niej. Próbowała wziąć głęboki oddech, by móc go należycie obsztorcować, ale coś poszło źle, jej oddech urwał się, i tylko zalała się łzami. Jej brat już był przy łóżku i przyciągał ją do siebie, zanim zorientowała się, o co mu chodzi. - Och, Sid, nie płacz! - błagał. - Och, Chryste, przepraszam. Przepraszam. Przepraszam. - Uch! - stęknęła z łkaniem. - Moje szwy, George. Ostrożnie odsunął ją od siebie. - Och, Sidonie - powiedział. - Na litość boską, co ty wyprawiasz? Nie mogła złapać tchu. - Och, to… to… to tak trudno wyjaśnić! - zakwiliła. - Musisz spróbować - odparł, wyjmując chusteczkę i trzymając ją, żeby mogła wytrzeć sobie nos, jakby Sidonie była dzieckiem. A zatem spróbowała; spróbowała opowiedzieć mu wszystko, ale wychodziła z tego nieskładna, przetykana łzami, chaotyczna historia. O tym, jak zaczęła się czuć zmęczona światem i bezużyteczna. Jak cierpiała z powodu pustki, którą pozostawiła po sobie niewierność Pierre'a - a w końcu i jego śmierć. Londyn przywołał zbyt wiele wspomnień o ich matce; o tym jak smutne to było, i jak zaczynała się zastanawiać, czy powrót do domu nie był błędem, kiedy pewnego popołudnia wydawało się, że to wszystko sprzysięgło się przeciwko niej i dopadło ją naraz. Oglądała wystawy sklepów przy Bond Street w jakiejś próżnej nadziei, że nowy kapelusz może odmienić jej życie - a przynajmniej ją rozweselić - kiedy wytworny dżentelmen wyszedł ze sklepu modniarskiego, prowadząc pod ramię subtelną, dobrze wychowaną damę. Sidonie patrzyła, jak dziewczyna ze służby podchodzi do nich pospiesznie, z zalęknioną miną, z brzuchem zaokrąglonym przez ciążę. W odpowiedzi dżentelmen po prostu zepchnął ją ze swej drogi i podsadził damę do powozu. Służąca zaczęła błagać. - Jak może pan pozwolić swojemu dziecku głodować? - Sidonie usłyszała jej szept. Mężczyzna zaśmiał się i zaciął batem swoje urodziwe, doborowe siwki. - Dziwki! - mruknął, spoglądając ze swojej ławki z pogardą. - Mają tak wielu klientów, że nie potrafią odróżnić jednego od drugiego. Dziewczyna wyglądała tak, jakby otrzymała cios, a potem zalała się łzami. Śliczna dama tylko obejrzała się przez ramię, kiedy odjeżdżali, a na twarzy malowała się jej mieszanina litości i wzgardy. W Sidonie coś pękło. Jej znudzenie ulotniło się, a w jego miejsce zapaliło się słuszne oburzenie. Odkryła nazwisko owego dżentelmena, i tak narodził się Czarny Anioł. Pomywaczka tego dżentelmena posiada teraz czterysta funtów ulokowane na trzy procent i domek we wschodniej Anglii. George przyjrzał jej się chłodno i znowu zaczął spacerować po pokoju. - Proszę, moja droga, mów dalej. Sidonie nieskładnie wydukała resztę. Wszystko, prócz udziału Jean-Claude'a. Opowiedziała bratu o poszczególnych kobietach, którym pomogła, i o pieniądzach, których często dostarczała Towarzystwu Nazaretańskiemu - zawsze we wdowich szatach i w grubym welonie. - Ach, Towarzystwo Nazaretańskie - jej brat odezwał się ostrzegawczo. - Bądź ostrożna, moja droga. Zacne panie, które są tam wolontariuszkami, nie są głupie. Sidonie pomyślała znowu o bystrym spojrzeniu lady Kirton. Nie, ona nie była głupia. Sidonie wzruszyła ramionami i zakończyła, mówiąc George'owi o posiniaczonej twarzy Amy Hannaday i o tym, jak śledziła lorda Bodleya w St. James Park. George'owi nagle krew odpłynęła z twarzy. - Dobry Boże! - wykrzyknął, siadając na łóżku i chwytając ją za obie dłonie. - Bodley! Posłuchaj mnie, Sidonie… Nie masz pojęcia, jakie ryzyko podejmujesz! Sidonie zmrużyła oczv. - Potrafię sobie radzić z mężczyznami takimi jak Bodley. - Nie, głuptasie, nie potrafisz! - wyszeptał jej brat. - Bodley nie jest jednym z twoich rozpuszczonych, gnuśnych bogaczy. On wiedzie życie, o którym ty nic nie wiesz… I modlę się do Boga, żebyś się nie dowiedziała! Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak funkcjonuje jego świat, ten krąg rajfurów i oprychów, i dziecięcej prostytucji. Sidonie, oni zabiją choćby i dziecko, nawet nie oglądając się za siebie. Nie masz pojęcia o zagrożeniu. - Och? - Sidonie uniosła brwi. - A ty masz? Twarz George'a spochmurniala. - Wiem o tym znacznie więcej, niżbym sobie życzył - powiedział. - Zapominasz, że sam radziłem sobie w życiu, odkąd miałem zaledwie czternaście lat. - W tym kręgu rajfurów, oprychów i tak dalej? - naciskała. - Tak, na jego obrzeżach - odburknął; jego oczy błyszczały teraz gniewem. Sidonie spojrzała na niego oskarżycielsko. - Ale ty nie musiałeś radzić sobie sam, George - powiedziała. - Mogłeś wrócić do domu. Do matki i do mnie. Z pewnością życie z nami było lepsze niż życie na własny rachunek? George milczał; milczał tak uparcie, że Sidonie obawiała się, iż właśnie dokonała w ich wzajemnych relacjach wyrwy nie do naprawienia. - Powiedziałbym, że było - odpowiedział wreszcie. - Powinienem był wrócić do domu, Sid. Ale byłem miody i hardy. I nienawidziłem ojca. Nienawidziłem jego wizyt. Nienawidziłem jego kłamstw i tego, co nam uczynił. Nam wszystkim, włącznie z matką. Dobry Boże, tak się przypochlebiała. Tak manipulowała. - Była taka zdesperowana - wtrąciła łagodnie Sidonie. - Tak - potwierdził. - To też. - George - powiedziała Sidonie cicho. - Czy ty… czy ty znałeś mężczyzn takich jak Bodley? Jego oczy były posępne. - Nauczyłem się ich unikać - odparł. - I nauczyłem się robić to w bezwzględny sposób. To, Sidonie, jest jedyny sposób, żeby przetrwać na ulicy. Sidonie odwróciła wzrok. George nie puścił jej rąk. Wzięła głęboki wdech i wysunęła je z jego uścisku. - Mama powiedziała kiedyś… - jej glos przeszedł w szept - powiedziała, że sprzedałeś się. George. Bogatym ludziom. I powiedziała, że zrobiłeś to celowo. Żeby zawstydzić ojca. Gniew znów błysnął w jego oku. - Cokolwiek uczyniłem, uczyniłem to, co musiałem - zgrzytnął zębami. - I na Boga, zmieniłem nazwisko… Przyjąłem pierwsze z brzegu, jakie przyszło mi na myśl. Od dziesięcioleci nie jestem George’em Bauchetem. I dokonałem czegoś, czego ani ojciec, ani matka nie zrobili nigdy w życiu, Sidonie. Sam do czegoś doszedłem, własnym staraniem i własną nieustępliwością, w pocie czoła. - Och, George! - Sidonie wyszeptała, wyciągając do niego ręce. - Ja nigdy się ciebie nie wstydziłam. Ale wydawało się, że jej brat już jej nie słyszy. - Tak, może i byłem złodziejem i kanciarzem, albo otarłem się o to bardzo blisko - powiedział chrapliwym głosem. - Ale piąłem się w górę ciężką pracą, moja mała. Czy byłem też zigolakiem? Niektórzy mogliby tak powiedzieć. Nie dbam o to. Nauczyłem się klasy i stylu, i nauczyłem się tego od najlepiej ubranych mężczyzn w mieście… To ten rodzaj klasy, który zawsze umykał matce, mimo jej subtelności. Sidonie sięgnęła ręką, by go dotknąć. - George, chyba rozumiem. Ale George jeszcze nie skończył. - I kiedy zostałem kamerdynerem, Sidonie, byłem najlepszym w Londynie. A kiedy zostałem handlarzem, doszedłem do majątku w ciągu trzech lat. Dokonałem tego wszystkiego, bo nigdy nie zapomniałem tego, czego nauczyłem się na ulicy… Czego nauczyli mnie ludzie tacy jak Bodley. Być bezwzględnym. Nie, Sid, ja nigdy nie będę taki jak ojciec. Nigdy nie będę księciem Gravenelem. Ale czymkolwiek jestem, zapracowałem na to. Nie czekałem, aż moja błękitna krew coś mi przyniesie. I chociaż ludzie mogą obrzucać mnie wyzwiskami za plecami, to do cholery, nie śmieją mi tego powiedzieć w twarz. Sidonie poczuła, że jej oczy napełniają się łzami. - Nikt nie obrzuca cię wyzwiskami, George - szepnęła. - Nikt by się nie ośmielił. Ale też nikt by nie chciał. George zaśmiał się z nutą goryczy, ponownie ujął jej palce i pochylił głowę tak nisko, że spoczęła na ich złączonych dłoniach. - Devellyn chce - powiedział, zwracając się do nakrycia. - Widziałem jego oczy w Covent Garden. - Sprowokowałeś go, George. Kemble westchnął i podniósł głowę. - Cokolwiek mu robisz, Sidonie, teraz musisz tego zaprzestać. To bezwartościowy łajdak, wiem, ale nie powinniśmy życzyć mu źle. - Co chcesz przez to powiedzieć? - pociągnęła go za język. - Co twoim zdaniem ja mu robię? Jej brat wzruszył ramionami. - Cokolwiek to jest, to szaleństwo - upierał się łagodnie. - Po prostu zaprzestań… wszystkiego. Nie zmienisz świata, moja kochana. Nie nawrócisz tych mężczyzn. To daremne. Jego ton dotknął ją do żywego. - Jak śmiesz mówić, że moja praca jest daremna! - obruszyła się. - Pomagam tym wykorzystanym kobietom. Wiem, że tak! Może będę to robić, dopóki mnie nie powieszą. Jej brat szorstko ścisnął jej zdrowe ramię. - Sidonie, ty głuptasie, oni naprawdę cię powieszą! - powiedział. - Istnieją bezpieczniejsze, lepsze sposoby, by pomagać uciśnionym. A jeżeli oszukujesz sama siebie, obrabowanie kilku samolubnych arystokratów nie uczyni nas ani trochę mniej nieślubnymi dziećmi. Nie wywyższy mnie i nie poniży Devellyna. Nie zmieni tego, co ojciec zrobił matce… i z cholerną pewnością nie sprawi, by to, czym się stała, było trochę bardziej poważane. Sidonie spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Ależ ja nigdy nie myślałam, że sprawi! - Tak. Myślałaś. Próbujesz pomścić grzechy ojca równie mocno, jak starasz się pomścić grzechy tych głupich dżentelmenów, których upokarzasz. Nie oszukuj samej siebie. - Cóż za nonsens! - odpowiedziała. - Nie będę tego słuchać, George, słyszysz mnie? Potrząsnął nią jeszcze raz. - Sidonie, nie będę siedział obojętnie, kiedy ty dajesz się zabić próbując pomścić zło, którego nie można naprawić. A to właśnie próbujesz zrobić. Nawet ja to widzę. Nagle Sidonie zachciało się płakać. Bolała ją głowa, bolało ją ramię, i wszystko w jej życiu wydawało się wywracać do góry nogami. Czy George miał rację? Czy urzeczywistniała jakąś niemądrą dziecięcą bajkę, w której niegodziwcy dostają to, na co zasłużyli, a dobrzy żyją długo i szczęśliwie? - Och, Boże! - odezwała się wreszcie. - Czy nie ma sprawiedliwości, George? Matka nie jej zaznała. Ani nie zaznała nadziei. Ojciec jej to zrobił. Odebrał jej nadzieję, ale nigdy za to nie zapłacił. - A ty nie możesz sprawić, żeby zapłacił, kochana - odparł. Jego głos zabrzmiał teraz łagodniej. - Och, zapewne może ci się udać osiągnąć to, żeby zapłacili niektórzy, niekiedy. Ale tylko jeżeli ich przyłapiesz. I tylko przez krótką chwilę. To nie jest warte twojej głowy. Sidonie pociągnęła nosem. - A więc niewinne kobiety nadal będą oszukiwane, wykorzystywane i unieszczęśliwiane? - zapytała. - I nikt nie może tego pomścić? - Pora dorosnąć, Sidonie. - Głos jej brata był delikatny. - Matka nigdy nie była nieszczęśliwa… Och, być może na początku, ale to przeszło. Ona lubiła dramatyzować. Lubiła piękne przedmioty. I z całą pewnością lubiła być w centrum uwagi. Oto dlaczego zostałaś odesłana do szkoły, moja droga, pamiętasz? Twoja młodość i uroda stawały się zbyt wielkim kontrastem. Głowa Sidonie zaczynała teraz pulsować. - Być może masz słuszność - szepnęła, przyciskając koniuszki palców do skroni. - Och. Boże, George! Już sama nie wiem! Brat pocałował ją lekko w czoło, po czym wstał z łóżka. - Chciałbym ci coś pokazać - powiedział. Wyszedł z pokoju i wrócił z rozłożoną gazetą. Wskazał jakieś drobne ogłoszenie. - Oto dlaczego chcę, żebyś trzymała się z dala od Devellyna - powiedział. - On cię szuka, moja droga. Zadaje pytania. Szpera. Pociąga za sznurki. I prędzej czy później ktoś może się wygadać. - Jest tylko Julia, a ona prędzej by umarła. Ale Sidonie wzięła gazetę. Czcionka była drobna, ale słowa wyraźne. Jeżeli panna Ruby Black, ostatnio widziana w Southwark, zgłosi się do panów Browna i Penningtona przy Gracechnreh Street i udowodni swoją prawdziwą tożsamość, nie stanie się jej żadna krzywda i otrzyma ona propozycję finansową, która będzie dla niej bardzo korzystna. - Dobry Boże! - szepnęła. - Czy to dzisiejsza gazeta? - Sprzed kilku dni - przyznał. - Ale ty podejmujesz śmiertelne ryzyko, Sid, choćby tylko pozwalając Devellynowi widzieć, jak idziesz ulicą. I bez względu na to, czy jesteś Czarnym Aniołem, czy nie, z pewnością nie masz żadnego interesu w tym, by widywano cię na mieście z nim pod ramię. George miał rację. Wiedziała, że tak. Zyskała sobie trochę czasu, powtórnie czytając wiadomość. - George - odezwała się z zaciekawieniem. - Skąd to wiesz? - Wiem co, moja droga? - Że to Devellyn zamieścił to ogłoszenie - odparła. - Nazwisko Ruby Black bez wątpienia zostało otrąbione w polowie londyńskich klubów. Najwyraźniej ty o nim słyszałeś. Być może ktoś inny je zamieścił? George pokręcił głową. - Mało prawdopodobne - powiedział. - Brown i Pennington są, bądź co bądź, jego prawnikami. - A skąd wiesz? George powoli wzruszył ramionami. - Cóż, po prostu tak przypuszczam - przyznał. - To prawnicy księcia Gravenela i jego dziedziców od niepamiętnych czasów. To dlatego ogłoszenie przykuło moją uwagę. - Księcia Gravenela? - powtórzyła matowym głosem. - Prawnicy ojca, Sidonie - przypomniał jej. - Na Boga, widziałem tę nazwę na dostatecznie wielu dokumentach. A ta drobna renta, którą dostawała matka? Przychodziła za pośrednictwem Browna i Penningtona. Co kwartał, jak w zegarku. - George! - szepnęła. Jej ręka wyciągnęła się, żeby chwycić ramię brata. - Och, Boże, George, co ty mówisz? Mina jej brata złagodniała. - Nie wiesz? Sidonie przyłożyła sobie dłoń do czoła. - Aleric - mruknęła. - Jego imię… brzmi Aleric. I jego nazwisko rodowe, ależ tak, to Hilliard, czyż nie? Widzisz, teraz się domyślam. Nie wiem. Nigdy nie spytałam. Och, Boże. Jakaż byłam głupia! - Hilliard, tak - powiedział cicho George. - Został dziedzicem Gravenela po śmierci swego brata. Dziwne, nieprzyjemne uczucie chwyciło ją za gardło. - To był wypadek, George - zaprotestowała. - Tylko wypadek. A jednak, pomyśleć, że jesteśmy… jesteśmy spokrewnieni! Jak blisko? Dobry Boże, George, powiedz mi! - Odlegle - odparł, wzruszając ramionami. - Może jacyś kuzyni trzeciego stopnia. Kiedy ojciec zmarł nie pozostawiając syna… - Prawowitego syna - wtrąciła. - Tak, nieważne - mruknął. - W każdym razie potem tytuł przechodził tak daleko po rodzinie, że aż straciłem rachubę. Obecny książę to nieugięty, bardzo prawy gość. Zupełnie nie taki, jak nasz ojciec. I z pewnością zupełnie nie taki, jak jego własny syn. Ale głowa Sidonie pulsowała. - Kuzyni! - jęknęła. - George, dlaczego nie uprzedziłeś mnie, kiedy wspomniałam o nim po raz pierwszy? - Ponieważ nienawidzę rozpamiętywania przeszłości - odparł. - I nie cierpię rozmów o Devellynie, który otrzymał wszelkie korzyści tego świata i marnotrawi je. Poza tym, moja droga, nie miałem powodów sądzić, że to ma znaczenie. Skąd miałem wiedzieć, co ty knujesz? Sidonie przytaknęła słabo. - Tak. Tak, oczywiście. Rozumiem. Ale George przyglądał jej się teraz czujnie. - Moja droga, czy się myliłem? - Myliłeś się? W czym? - Czy to ma znaczenie? Sidonie milczała przez długą chwilę. - Nie - wyszeptała wreszcie. - Nie, George. Myślę, że to nie ma znaczenia. - Dobrze - powiedział George, poklepując jej dłoń. - Na chwilę mnie zaniepokoiłaś. Teraz śpij, Sidonie. Kilka dni odpoczynku postawi cię na nogi. Sidonie odstawiła kubek i pokręciła głową. - Muszę wracać do domu - odparła. - Bal dobroczynny Walrafena jest w czwartek. Mam zabrać pannę Arbuckle. - Musisz odpoczywać - powiedział jej brat surowszym tonem. - Zobaczymy, jak się będziesz miewać, kiedy nadejdzie czwartek. Sidonie patrzyła za nim, kiedy zaczął się oddalać, z łóżka piorunując go wzrokiem. Na progu Gcorgc się odwrócił. - Jeszcze jedno, staruszko - mruknął. - Te typki, które cię zraniły… Usłyszałaś jakieś imiona? Sidonie zamknęła oczy. - Pug - powiedziała. - Jeden nazywał się Pug. A drugi, ten nazywał się Budley. Dlaczego pytasz? Czy ich znasz? George uśmiechnął się blado. - Żałuję, ale nie mam tego zaszczytu - odparł. - Przeoczenie, które wkrótce naprawię. Rozdział 12 Kiedy uderza grom Natura mężczyzny, jak powiedział Francis Bacon, bywa często ukryta, czasami okiełznana, ale rzadko zdławiona. W naturze markiza Devellyna leżały niegodziwość i pobłażanie sobie. Jednak wbrew wybornej teorii pana Bacona jego natura wydawała się ostatnio stawać coraz bardziej niepewna, a niektóre z jego najmocniej zakorzenionych cech - apatia, próżniactwo i brak umiaru, by wymienić ledwie kilka z nich - podupadały. Zszarpał sobie nerwy pożądaniem - nie, raczej obsesją - na punkcie dwóch kobiet, z których żadnej nie mógł teraz zlokalizować. Sidonie najwyraźniej zniknęła. Obserwował nieustannie jej drzwi, kiedy był w domu. Kiedy wychodził, rozglądał się za Ruby Black na każdym rogu ulicy; jego oczy przeszukiwały tłum, gorączkowo szukając skrawka czerwieni. Powiedział Alasdairowi, że nie interesuje go już znalezienie jej. Ale to było kłamstwo. Nie mógł pozbyć się z umysłu wspomnienia jej dotyku, jej smaku. Zaczął czuć się tak, jak gdyby tajemniczy wróg przyczaił się w głębi jego umysłu, znienacka pociągając za sznurki w przypływach szału, niczym jakiś sadystyczny lalkarz, i każąc mu robić rzeczy, które zdecydowanie nie były w jego stylu. I musiał to być ten sam wróg, który w najbliższy czwartek swoimi piekielnymi widłami przeznaczenia wypchnął Devellyna z ciemnego powozu Alasdaira na czerwony pluszowy dywan, prowadzący do sali balowej Walrafena. Stał tam niczym jagnię przyprowadzone na rzeź, podczas gdy wykrzykiwano jego nazwisko tak, że usłyszała połowa towarzyskiej śmietanki. Wszyscy odwrócili się, żeby się gapić. Potem udając, że nic takiego nie robili, odwrócili oczy i zaczęli szeptać. Niestety, wróg jeszcze nie skończył z Devellynem. Posłał go prosto przez cały pokój do kąta, gdzie Sidonie Saint-Godard przebywała razem ze wszystkimi wdowami i damami do towarzystwa. Niektórzy mogliby to uznać za śmiałe posunięcie. Był to jednak bardziej odruch; ucieczka bez zastanowienia w kierunku czegoś znanego i podnoszącego na duchu. W jakiś sposób Sidonie stała się tym, i nie tylko tym. Ona także wpatrywała się w niego. Stanowczym ruchem ujął ją pod ramię. - Zatańczymy - warknął. To nie było zaproszenie. Sidonie zamknęła usta i wcisnęła kieliszek orszady komuś stojącemu obok. Dopiero wtedy Devellyn pojął prawdziwą głębię okrucieństwa losu. Lady Kirton - jedna z najbliższych przyjaciółek jego matki - odwróciła się, żeby wziąć kieliszek. - Dobry Boże! - powiedziała. - Aleric…? Devellyn zastygł bez ruchu. Przed dwa dziesięciolecia miał w nosie towarzystwo, ale nawet on nie ośmielał się zrobić afrontu Isabel, hrabinie wdowie Kirton i profesjonalnemu wzorowi cnót. - Dobry wieczór, madam. - Skłonił się szybko. - Czy dobrze się pani miewa? - Na tyle dobrze, by przetrwać wstrząs z powodu ujrzenia ciebie. - Łypnęła na rękę, trzymającą łokieć Sidonie. - Madame Saint-Godard, czy mam przedstawić panią temu szubrawcowi? Sidonie zaczerwieniła się. - Ja… nie, dziękuję pani - odpowiedziała. - Dobrze się znamy. - Nie wierzę, że się do tego przyznałaś - odezwał się, przyciągając ją ku sobie. Sidonie położyła dłoń na jego ręce. - Czy miałam wybór? - odparła. - A przy okazji, Devellyn, jeżeli masz chęć odegrać Huna Attylę, to Julia ma w swoim teatralnym kufrze jeden z tych hełmów z rogami. Devellyn próbował wymyślić soczystą ripostę, kiedy usłyszał muzykę. Och, Boże. Walc? Ale niech będzie. Nie był szczególnie dobry w bardziej zawiłych tańcach, i na Boga, miał coś do powiedzenia. Sidonie wyglądała na oszołomioną, ale z wdziękiem popłynęła w pierwszy obrót. - Nigdy nie widziałam mężczyzny, który wyglądałby bardziej żałośnie nie na swoim miejscu - powiedziała. - Dlaczego, u licha, jesteś tutaj? - A gdzie, u licha, ty byłaś? - zapytał stanowczo. Cofnęła się, niemal gubiąc krok. - Pan wybaczy? - odpowiedziała chłodno. - Nie wiedziałam, że mam się przed panem tłumaczyć, wasza lordowska mość. - Mówiłaś, że jesteśmy przyjaciółmi, Sidonie - powiedział burkliwie. - Przyjaciele nie znikają na trzy dni bez słowa. Jeżeli mnie unikasz, wolałbym raczej, żebyś to powiedziała. - Devellyn, połowa Izby Lordów patrzy, jak tańczę z tobą walca - przypomniała mu. - Czego to, dokładnie, twoim zdaniem unikam? Muzyka przycichła i urwała się. - Psiakrew! - odezwał się. - Czy to już koniec? Twarz Sidonie złagodniała. - Skończyło się, kiedy zaczynaliśmy, Devellyn - odpowiedziała. - Bal takie, a przynajmniej jego większa część. To był ostatni taniec przed kolacją. Devellyn rozejrzał się po sali. Pragnienie ucieczki stało się jeszcze silniejsze. Tancerze znikali z parkietu, ale on nie puszczał ręki Sidonie. Pociągnęła go ze zniecierpliwieniem. - Devellyn, muszę iść. Obrzucił ją spojrzeniem. - Nie, proszę - wyszeptał. - Sidonie, muszę z tobą porozmawiać. - Nie mogę. - Sidonie rozejrzała się dokoła, zaniepokojona. - Towarzyszę pannie Arbuckle. - Tylko pięć minut - powiedział błagalnie. - Wszyscy idą na kolację. Na pewno będzie dostatecznie bezpieczna? Sidonie przebiegła wzrokiem tłum. - Zapewne - zgodziła się. - Zobaczę tylko, z kim zasiada do stołu. Gdzie będziesz? - Na górze - odparł. - Będę czekał. Tak się składało, że panna Arbuckle zwieszała się na ramieniu jakiegoś baroneta o chłopięcej twarzy, świeżo przybyłego ze wsi. Otaczało ich z pół tuzina niewinnie wyglądających młodych ludzi, między którymi na dokładkę znajdowała się czyjaś niezamężna ciotka. Sidonie skinęła głową z aprobatą i wymknęła się. Lord Devellyn przechadzał się po korytarzu na górze tuż przed toaletą dla pań, zbierając przy tym wszelkie możliwe przerażone spojrzenia. Wydawał się tego nieświadom. - Tutaj - powiedział, kiedy korytarz opustoszał. Otworzył drzwi i wciągnął Sidonie do małego, kiepsko oświetlonego pokoju bawialnego. Na kominku płonął słaby ogień, ale pokój był pusty. Bez słowa Devellyn odwrócił ją i pocałował. Jego poprzedni pocałunek był zaskakująco subtelny. Ten był inny. Tym razem wziął ją w posiadanie, z miejsca rozchylił usta nad jej ustami i smakował ją głęboko. Jego ręce prześlizgnęły się w górę po jej plecach, przytrzymując ją łagodnie, ale stanowczo. Sidonie nic nie mogła na to poradzić. Gdzieś w jej głębi mała iskra rozgorzała w płomień. Stopniała przy nim, a jej ramiona otoczyły go w pasie. Oddech Devellyna stał się gwałtowny, jego nozdrza rozszerzały się mocno, kiedy znowu przesuwał ustami po jej ustach, smakując ją bardzo dokładnie. Jego ręka zacisnęła się na jej spódnicach i zaczęła powoli podsuwać je ku górze. Sidonie musiała zdławić ochotę udzielenia mu zachęty. Czuła się rozpustna, niemal głupio zdesperowana. I wtedy przypomniała sobie, gdzie jest. Z kim jest. - Przestań - szepnęła, kiedy jego otwarte usta zsuwały się po jej szyi. - Och, Sidonie - odezwał się chrapliwie. - Czy muszę? Zamknęła oczy i pozwoliła, by jej głowa oparła się o ścianę za nią. Niczego tak nie pragnęła, jak poddać się jego dotykowi znawcy. Ale rozpoczęłaby coś, czego nie ośmieliłaby się dokończyć. - Tak, przestań - odparła. - Nie możemy. Wycofał się powoli. W blasku ognia z kominka jego spojrzenie więziło jej oczy, kiedy jego ręce podniosły się, by objąć jej twarz. - Wiem, że to złe, Sidonie, pragnąć ciebie - powiedział. - Ale cię pragnę. Wystarczająco, by zrobić z siebie cholernego durnia. Wystarczająco, by wystawić na ryzyko twoją reputację. I mimo całej mojej bezpośredniości i złego charakteru nie jestem ci obojętny. Jestem? Powiedz mi, Sidonie. Muszę wiedzieć. Sidonie oderwała spojrzenie od niego i popatrzyła niewidzącym wzrokiem w głąb pokoju. - Wiesz, że nie - powiedziała. - Chciałabym, żeby tak było. Mogłoby być łatwiej. - Mówią, że nic, co warto mieć, nie przychodzi łatwo - odparł. - Na Boga, zaczynam w to wierzyć. - Czy to dlatego przyszedłeś dzisiaj, Devellyn? - zapytała. - Żeby spróbować mnie uwieść? - Nie powinienem był wcale przychodzić - odpowiedział. - Jutro będziemy na językach całego Mayfair. A twój brat zapewne spróbuje mnie zabić. Ale, Sidonie, potrzebuję cię. - Ty mnie potrzebujesz? - W jej głosie zabrzmiało niedowierzanie. - Potrzebuję, tak. - Pokręcił głową i zamknął oczy. - Nie potrafię tego wytłumaczyć, Sidonie, nawet samemu sobie - mówił dalej. - Pozwól mi przyjść do ciebie dziś w nocy. Pozwól mi kochać się z tobą. Proszę. Jego dotyk był grzesznie kuszący, jego słowa niemal trafiały jej do przekonania, i Sidonie zaczynała podejrzewać, jak właściwie zyskał sobie swój przydomek. - Dlaczego ja, Devellyn? - zapytała. - Jest tysiąc innych kobiet, które mógłbyś mieć. Zaśmiał się drwiąco. - Sidonie, ja miałem tysiąc innych kobiet. - Ale ja nie miałam kochanka od czasu Pierre'a - odparła. - Nic nie wiem o tym, jak coś takiego się odbywa. - Dyskretnie - odrzekł, przykładając wargi do jej skroni. - Dziś w nocy, kiedy wrócisz do domu, zapal świecę w oknie swojej bawialni, jeżeli wszystko będzie w porządku. Przyjdę pod twoje drzwi. Czy wpuścisz mnie do środka? Sidonie z trudem przełknęła ślinę. - Tak - odpowiedziała. - Ale dlatego, że musimy porozmawiać. - Rozmawiać! - stęknąl. - Jezu Chryste, Sidonie! Dlaczego kobiety zawsze chcą rozmawiać? Nie jestem w tym dobry, do diabła. Wpuść mnie do swojego łóżka, kochana, a pokażę ci, co czuję. Sidonie oblizała wargi. - Niechętnie przyznaję, jak bardzo mnie kusisz, Devellyn - szepnęła. - Proszę, czy jesteś usatysfakcjonowany? Oparł czoło na jej czole, i Sidonie poczuła, jak jego ciało odpręża się z ulgą. - Usatysfakcjonowany? - powtórzył. - Nic mnie nie usatysfakcjonuje, odkąd zobaczyłem ciebie, Sidonie. Ale czuję się trochę pocieszony. - Pocieszony? Dlaczego? - Dwa dni temu myślałem, że nie zobaczę cię nigdy więcej - wyszeptał. - Za każdym razem, kiedy zaglądałem, ciebie nie było, a pani Crosby mnie unikała. Sidonie odchrząknęła. Nadszedł czas, by być szczerą wobec Devellyna. Na tyle, na ile mogła. - Prawda jest taka - zaczęła - że miałam mały wypadek. Julia niewiele o tym wiedziała. - Wypadek? - Jego oczy badawczo przyglądały się jej twarzy w świetle świecy. - Co to za wypadek? Zawahała się. - Pewnego wieczora spacerowałam sama w pobliżu rzeki, kiedy… - Sama? - wtrącił. - Po nocy? - Tak, taka byłaby też reakcja Julii - mruknęła Sidonie. - I tak, dostałam już nauczkę, dziękuję bardzo. Dwóch rzezimieszków miało ochotę mnie obrabować. Ja nie miałam na to ochoty. I w toku dosyć burzliwej debaty ktoś wyciągnął nóż. - Nóż! - Spojrzenie Develłyna przemknęło się po niej z desperacją. - Dobry Boże, czy dobrze się czujesz? Sidonie spuściła wzrok. - Całkiem dobrze - odpowiedziała. - Uciekłam i poszłam do George'a, tylko z lekkim skaleczeniem. On zszył mi ranę i kazał zostać, dopóki nie wydo-brzalam. - Ranę…! - Głos Devellyna zabrzmiał matowo. - Mój Boże! Gdzie? Sidonie dotknęła swojego prawego ramienia. Jego ręce od razu znalazły się na niej, odsuwając jej szal. - Pokaż mi - rozkazał, ciągnąc ją za rękaw. - Zdejmij to, Sidonie. Chcę zobaczyć. Teraz. Jego ruchy były dziwnie rozpaczliwe. Szal Sidonie zsunął się na podłogę. Jej rękaw, już zaprojektowany tak, by odsłaniać ramię, z łatwością zsunął się, uwidoczniając górny brzeg bandaża. - Boże drogi - szepnął Devellyn, przebiegając drżącym palcem wzdłuż górnej krawędzi opatrunku. - Zabiję człowieka, który to zrobił. Jak poważna jest ta rana? Ile szwów? Jezu Chryste, Sidonie, twój brat nie powinien brać się za zszywanie ran! A co, jeżeli wdałoby się zakażenie? Co? Ściągnij ten bandaż. Chcę to zobaczyć. - To nie jest konieczne - odpowiedziała sztywno. Zaczęli szarpać się z rękawem, Sidonie podciągała go w górę, a Devellyn ściągał w dół. - Rana się goi. Wszystko jest dobrze. - Do licha, nie sprzeczaj się! - warknął. I w tej właśnie chwili drzwi za nimi stanęły otworem. - Och, rety, to nie jest gabinet Walrafena! - zaćwierkał damski glos. - Czy pomyliliśmy drogę, Cole? Sidonie i Devellyn zamarli. Wysoki, przystojny dżentelmen, zjedna ręką ciągle na gałce u drzwi, stał na progu, patrząc prosto na nich - a dokładniej na jak najbardziej odsłonięte ramię, które Devellyn zamierzał obnażyć. - Najmocniej przepraszam! - powiedział, wstrząśnięty. Potem mruknął przez ramię: - Ten pokój jest zajęty, Isabel. Chodźmy gdzieś indziej. Ale dama - a ściślej biorąc, lady Kirton - już minęła go i weszła. - Madame Saint-Godard! - mruknęła, a jej twarz oblała się rumieńcem. - Och, rety! Sidonie mogła się tylko domyślać, jakie wrażenie sprawiała, z włosami i ubraniem w nieładzie i z wargami napuchniętymi od pocałunków Devellyna. Markiz niezdarnie podciągnął rękaw Sidonie, po czym rzucił jej pytające spojrzenie, z wyrazem niezadowolenia w oczach. - Wyjdź! - powiedziała. Skłoniwszy się szybko, markiz ruszył w kierunku drzwi. - Zapewne marnuję czas, mówiąc to - zgrzytnął zębami w stronę lady Kirton. - Ale to nie to, co się wydaje. Lady Kirton zasznurowała wargi. Devellyn ukłonił się sztywno. - Pani wybaczy. Muszę iść. Na te słowa wysoki dżentelmen także pospiesznie wyszedł, wciąż z wyrazem szoku na twarzy. - Isabel, później przejrzymy te papiery - powiedział, nim zatrzasnął drzwi. Lady Kirton spojrzała na Sidonie i uśmiechnęła się blado. - Proszę mi wybaczyć, madame - powiedziała, podchodząc bliżej. - Czy dobrze się pani czuje? - Najzupełniej, dziękuję pani - odparła chłodno Sidonie. - Ale w obronie lorda Devellyna, wasza lordowska mość, powinnam powiedzieć, że… - Och, nie musisz go przede mną bronić, moja droga! - przerwała lady Kirton, ale jej policzki wciąż były zaróżowione. - Znałam tego hultaja jeszcze zanim zaczął biegać w krótkich spodenkach. - Sądzę, że to mój obowiązek - powiedziała Sidonie sztywno, odchylając rękaw tak, by było widać bandaż. - Widzi pani, w zeszłym tygodniu miałam wypadek. Zostałam napadnięta przez opryszków. Lady Kirton pobladła. - Jakież to okropne! - Istotnie - zgodziła się Sidonie. - Kiedy Devellyn usłyszał o moim zranieniu, po prostu zapragnął… upewnić się… - Słowa ją zawiodły, no bo jak miała wytłumaczyć to, co sama ledwie rozumiała? - Widzi pani, jesteśmy sąsiadami. Przyjaciółmi. Obawiam się, że dał się ponieść zaniepokojeniu. Jej oczy stały się cieplejsze. - Tak, cóż, ten bandaż zaniepokoiłby każdego, moja droga. Sidonie próbowała poprawić rękaw, ale tkanina zaczepiła o bandaż. - Pozwól - mruknęła jej lordowska mość. Odłożyła na bok stertę papierów, które przyniosła, i podeszła, żeby pomóc Sidonie. - Czy masz pod spodem szwy? - Z pół tuzina, o ile pamiętam - odpowiedziała Sidonie. - Nie byłam całkiem przytomna, kiedy je zakładano. Lady Kirton wygładziła rękaw na ramieniu Sidonie. - No już, już dobrze - zagruchała. - Wszystko w porządku. Wielkie nieba, opryszki! Jakież ekscytujące życie prowadzisz! - Ekscytujące? - Sidonie odwróciła się twarzą do niej. - Ja bym tak nie powiedziała. Jej lordowska mość niewinnie zatrzepotała powiekami. - Ale odniosłam wrażenie, że żeglowałaś dokoła świata ze swoim świętej pamięci mężem - odparła. - I masz… cóż, masz swoje uczennice. I swoje lekcje. I wszystko inne, co… cóż, co robisz. Teraz zostałaś napadnięta przez opryszków. Mnie nigdy nie przytrafia się nic ekscytującego. Sidonie nabrała obaw, że choć lady Kirton mówiła nieskładnie, to do czegoś zmierzała. - Nie byłam świadoma, madam, że uczenie uważane jest za szczególnie ekscytujące. Lady Kirton uniosła brwi i wyciągnęła rękę po dłoń Sidonie. - Podczas mojego wieczorku muzycznego zauważyłam także to - powiedziała, unosząc ubraną w rękawiczkę dłoń Sidonie. - Kiedy przewracałaś strony dla panny Arbuckle przy fortepianie. Jestem wścibska, czyż nie? - Pani wybaczy? Zanim Sidonie zorientowała się, lady Kirton zsunęła jej rękawiczkę. Lekko przebiegła wskazującym palcem wokół nagiego nadgarstka Sidonie. - To niezwyczajna blizna - mruknęła, wpatrując się w nią. - Otarcie od liny, jak się domyślam? - Wypadek na pokładzie statku - przyznała Sidonie. - Tak, pokład statku może być niebezpiecznym miejscem - powiedziała jej lordowska mość. - Ale śmiem twierdzić, że nieustraszona dziewczyna może szybko nauczyć się wiązać marynarskie węzły, pracować przy żaglach, wspinać się na maszty i robić wszystkie te rzeczy, wymagające zręczności. Sidonie uśmiechnęła się słabo. - Niekiedy to konieczne - zgodziła się. - W tym przypadku pomagałam zwijać żagiel, ale zachowałam się nieostrożnie. - Ach, nigdy nie wolno do tego dopuszczać! - powiedziała jej lordowska mość, poklepując dłoń Sidonie. - Rozmaite niebezpieczne rzeczy mogą się przytrafić, kiedy ktoś robi się nieostrożny. Czy wiesz, moja droga, że widziałam tylko jeszcze jedną taką bliznę w całym moim życiu. Sidonie zachwiała się. - Je… jeszcze jedną? Spojrzenie lady Kirton nie pozwoliło jej odwrócić wzroku. - Tego rodzaju blizny są dosyć rzadkie, nieprawdaż? - Ja… ależ skąd, powiedziałabym, że są całkiem powszechne. - U mężczyzn, zapewne - zgodziła się jej lordowska mość, puszczając rękę Sidonie. - Ale znałam jeszcze tylko jedną kobietę z taką blizną. Zatem bądź czujna, moja droga, jeżeli nie chcesz, aby ktoś to zauważył. Bądź ostrożna, kiedy… Och, niech wymyślę jakiś przykład! Tak, kiedy sięgasz przez szeroką ladę, by coś komuś wręczyć. Na przykład pieniądze? Bo widzisz, krótka rękawiczka odchyli się nieco, kiedy przechylisz rękę. Sidonie nagle zrobiło się słabo. Wyciągnęła ręce i chwyciła oparcie fotela, żeby się przytrzymać. Ostrzeżenie George'a na temat jej wizyt w Towarzystwie Nazaretańskim zabrzmiało jej echem w uszach. Bądź ostrożna, moja droga, powiedział. Zacne panie, które są tam wolontariuszkami, nie są głupie. Ale lady Kirton nadal trajkotała o statkach i balach i skrzypcach, jak gdyby nie zaszło żadne wstrząsające wydarzenie. - Pani wybaczy? - Sidonie odezwała się wreszcie. - Kadryl, moja droga - powtórzyła lady Kirton, uśmiechając się do niej dobrotliwie. - Słyszę, że skrzypce zaczynają grać kadryla. Kolacja musiała się zakończyć. Może wrócimy do sali balowej i poszukamy panny Arbuckle? Po przybyciu do domu Sidonie nie marnowała czasu, tylko od razu zapaliła świecę. Była podenerwowana. Z powodu zawoalowanych aluzji lady Kirton i powiedzenia Devellynowi tego, czego dowiedziała się od brata. Kłamstwa zaczynały ja dusić. Jakaś jej część wierzyła, że Devellyn roześmieje się i powie, że dla niego to nie ma znaczenia. Jednak dla Sidonie to miało znaczenie. Już dość przed nim ukrywała. Nie chciała ukrywać i tego. Ostrożnie odsunęła aksamitną zasłonę i postawiła świecę na parapecie. Szyba była zaparowana, i znowu zaczęło padać. Po drugiej stronie ulicy, w domu Devellyna było ciemno. A jednak musiał być niedaleko, bo już za parę sekund Sidonie usłyszała ciche pukanie do drzwi. Przeniosła świecę na stół i ponownie zasunęła zasłonę. Był przemoczony, kiedy otworzyła drzwi. - Wielkie nieba, wejdź do środka! - powiedziała, pomagając mu zdjąć palto. Otrząsnęła z niego krople deszczu i zaniosła je do pokoju bawialnego, żeby obeschło na krześle. Natychmiast podszedł, żeby ją pocałować, ale odepchnęła go delikatnie. - Usiądź, proszę - odezwała się. - Jest coś, co chciałabym ci powiedzieć. Skrzywił się. - To mi się nie spodoba, nieprawdaż? Mimo to usiadł, i nie przerywał, kiedy Sidonie powtarzała mu to, co powiedział jej George. - Nie do wiary! - odezwał się, kiedy skończyła. - Claire Bauchet, hę? - Znałeś ją? Jego wzrok błądził gdzieś daleko. - Słyszałem, jak o niej wspominano - mruknął. - Jej związek z poprzednim księciem raczej nie był tajemnicą. Sidonie podniosła się i zaczęła spacerować po pokoju. - Wiem - odparła. - Ale ja przebywałam daleko stąd przez wiele lat, Devellyn. Nikt mnie teraz nie pamięta. A ja nie pragnę występować z pokrewieństwem z Gravenelem… czy z moją matką, jeżeli chcesz znać prawdę. Wyraz jego twarzy pokazał, że coś mu się skojarzyło. - George Bauchet - powiedział powoli. - To tak omal nie nazwałaś swojego brata w Covent Garden. Dlaczego przyjął nazwisko Kemble? - George poróżnił się z naszymi rodzicami, kiedy byl bardzo młody - szepnęła, wciąż chodząc. - Jak rozumiem, zmienił nazwisko, żeby uniknąć kojarzenia z nimi. On… on wybrał też życie, któremu nasi rodzice stanowczo się sprzeciwiali. Być może wiesz, co mam na myśli? Devellyn wzruszył ramionami. - Tak sądzę - odparł. - Dla mnie to mało znaczy. Ale co to oznacza dla nas? Dlaczego twój brat tak mnie nienawidzi? Sidonie spojrzała na niego ze smutkiem w oczach. - Myślę, że mój brat jest tylko człowiekiem, Devellyn - powiedziała łagodnie. - Któregoś dnia ty przejmiesz tytuł, który należałby do niego, gdyby życie było sprawiedliwe. Czy potrafisz zrozumieć urazę, jaką zapewne żywi, ale której nie pojmuje nawet on sam? - Tak, oczywiście, jak mógłby czuć inaczej? - Devellyn wyciągnął do niej ręce. - Przykro mi, Sidonie - powiedział, ujmując jej palce. - Ty i George dostaliście gorsze karty, ale zagraliście nimi najlepiej jak się da. Ja dostałem lepsze życie, niż na to zasługiwałem, i dość starannie je sknociłem. Chciałbym, żeby tytuł przeszedł na niego… On przyniósłby mu więcej chwały niż ja kiedykolwiek zdołam… Ale to przeznaczenie, którego nikt z nas nie może zmienić. - Wiem. - Sidonie ścisnęła mocniej jego dłonie, a on pocieszająco uścisnął jej palce. Zatrzymał jej spojrzenie. - Cóż, nie możemy dzisiejszej nocy rozwiązać naszych problemów rodzinnych, nieprawdaż? - powiedział, powoli przyciągając ją do siebie. - Chodź, Sidonie, daj swojemu nowemu kuzynowi całusa. Podeszła do niego, wiedząc doskonale, że nie powinna pozwalać na ten uścisk. Wiedząc, że jeżeli kiedykolwiek mu się odda, jeżeli kiedykolwiek znajdzie się z nim w łóżku, on pozna prawdę i znienawidzi ją. Dlaczego tak trudno było powiedzieć "nie" temu mężczyźnie? Nie była pewna. Wiedziała tylko, że coś w nim wydawało się ją przyciągać, uzupełniać ją. Byli niespokojnymi duchami, ona i Devellyn; oboje nosili w sercach dotyk mroku. Na zewnątrz byli inni. Ale w środku, jak się obawiała, podobni. Teraz czuła -czuła to od samego początku - jak straszliwie jest go głodna. To było coś, co wykraczało poza zmysłowość, chociaż - pomyślała - oboje są istotami bardzo zmysłowymi. Przyciągnął ją jeszcze trochę, aż się zetknęli. Jego usta spoczęły na jej ustach, łagodne, lecz uparte. Otworzyła je dla niego i pozwoliła mu robić, co chciał. Tylko pocałunek, powiedziała sobie. Ale to było kłamstwo. Nie chciała zatrzymywać się na pocałunku. Jedna z jego ciężkich rąk zsunęła się w dól po jej plecach i objęła pośladki, przyciągając ją zupełnie ku niemu. Poczuł się tak, jak tamtej nocy "Pod Kotwicą", miał już wyraźną i upartą erekcję pod tkaniną wieczorowych spodni. Jego usta ześlizgnęły się w dól po jej szyi. - Boże, wciąż cię pragnę, Sidonie - powiedział. - Chcę cię p… nie, niech to diabli, to nie w porządku! - Z trudem przełknął ślinę… - Sidonie, ja chcę… - Wiem, czego chcesz - szepnęła, a jej wargi przycisnęły się do jego ucha. - Wiesz? - wychrypiał. - To dobrze, bo ja mam mało doświadczenia w proszeniu o to grzecznie. - Ale grzeczność jest trochę jak urok, czyż nie? - mruknęła, spoglądając na niego spod spuszczonych rzęs. - Sztuczna. Ulotna. Niekiedy… nudna. Pocałował ją znowu. - Pozwól mi - szepnął; jedna jego ręka sunęła ku jej piersi. - Pozwól mi cię mieć. Pozwól mi po prostu cię posmakować, Sidonie. Boże, minęły wieki, odkąd pragnąłem czegoś tak rozpaczliwie. Ale to nie były wieki, pomyślała Sidonie. To było zaledwie kilka dni. Pragnął Ruby Black naprawdę rozpaczliwie. Ale teraz nie potrafiła znieść myślenia o tym. Devellyn masował jej pierś ciepłą, szeroką dłonią, i wszelka racjonalna myśl jej uciekła. - Devellyn - szepnęła. - Ja nie mogę tego zrobić. - Możesz - nalegał, pociągając tkaninę, żeby obnażyć jej prawą pierś. Jej sutek natychmiast stwardniał pod jego dotykiem, i Devellyn pogładził ją kciukiem, jak gdyby był to rzadki klejnot. - Sidonie - szepnął; jego glos był łagodny, ale nieznoszący sprzeciwu. - Próbowałem się temu opierać, ale nie mogę. Muszę cię mieć. - Tutaj? - Tutaj jest doskonale - powiedział. Mówiąc to, pociągnął jej lewy rękaw w dól jej ramienia, w pełni odsłaniając pierś. Oddech Sidonie stał się szybki i urywany. Musiała się zatrzymać. Musiała. Ale teraz wargi Devellyna były na niej, wsysając twardy czubek piersi w gorący wir ust. Spojrzała w dół na jego pełne, zmysłowe usta, obserwując, jak jego język drażni się z nią tak okrutnie, i jej umysł rozpłynął się w pożądaniu. Pragnęła go. Boże, też zamierzała go mieć, i do diabla ze skutkami. - Świeca - wykrztusiła. - Zgaś ją. - Zgasić? - Jego głos był słaby od rozczarowania. Pozwoliła dłoniom przebiec po jego plecach. - Tak, proszę - szepnęła. - Czy bardzo ci to przeszkadza? - Ani trochę. - Odwrócił się i, nie puszczając jej, zdmuchnął świecę. Ciemność zalała pokój, chłodny i cichy. Devellyn wtulił twarz w jej szyję. - Jesteś przemarznięta - wyszeptał; poczuła na skórze ciepło jego słów. - Rozpalę ogień w kominku. - Nie - powiedziała pospiesznie. - Ty mnie ogrzejesz. Przesunął rękoma wzdiuż jej boków w długiej, spokojnej pieszczocie. Potem wrócił ustami do jej ust. Jedna ręka wciąż unosiła i pieściła jej pierś, podczas gdy druga powędrowała do guzików na plecach sukni, rozpinając je umiejętnie, jakby robił to przedtem z tysiąc razy. Zapewne tak było. Powinna powiedzieć "nie". Ale zamiast tego przycisnęła się do niego łapczywie i zatraciła w następnym pocałunku. Poczuła, że jej suknia spływa w dół po biodrach i opada dokoła kostek. To, co teraz do niego czulą, to nie była tylko cielesna tęsknota. Była to tęsknota serca i duszy. Sidonie przekroczyła próg rozsądku. Zakochiwała się bezgranicznie, i nikt nie byłby tym bardziej zaskoczony niż ona sama. Devellyn pocałował ją głębiej, i ostatni okruch jej wątpliwości stopniał. Przynajmniej ten jeden raz, powiedziała sobie. Przynajmniej ten jeden raz odda mu się i będzie miała nadzieję, że to wspomnienie jej wystarczy. Na zewnątrz deszcz wzmagał się, wiatr formował z niego ściany wody, które uderzały o okna i ceglane mury. Przez wąską szparę między zasłonami widziała, jak spływał po szybie; krople odbijały słabe światło gazowej latarni. Ale w pogrążonej w mroku bawialni narastało poczucie cichej intymności, jak gdyby byli dwojgiem kochanków samych na całym świecie. Sidonie pozwoliła dłoniom wędrować, dokąd chciały. To był najwyższy luksus. Devellyn był cały okazem męskiej siły i fizycznej urody; kończyny miał długie i mocne, a muskuły naprężone od mocy. Chociaż wcześniej widziała go nagiego tylko przez moment, to wspomnienie wyryło się w jej pamięci. W ciemności rozbierali się nawzajem, nie zadając pytań ani się nie odzywając. Słowa wydawały się takie niepotrzebne, tak burzące naturalny rytm. Jego surdut opadł na bok, w ślad za nim jej halka. Kamizelka, spodnie, pończochy i kalesony spływały na podłogę, aż wreszcie stanęli razem nadzy w ciemności. Pozwolił rękom przebiegać po niej, jak gdyby na ślepo ucząc się na pamięć krągłości i linii. Namacał jej twarz i ramiona, jej biodra i talię, a potem znowu zważył w dłoniach jej piersi. Sutki Sidonie zapłonęły, kiedy otarły się o nie jego dłonie. Coś ciepłego i cudownego wirowało w niej przez całe ciało aż do brzucha, a jej kolana ugięły się z tęsknoty. Wyciągnęła rękę, żeby się przytrzymać, i w odpowiedzi Devellyn wziął ją na ręce w pełnym wdzięku, zdumiewająco romantycznym geście. Przed kominkiem leżał gruby wełniany dywan, tam Devellyn przyklęknął. - Chcesz mój surdut, żeby się przykryć? - zapytał, kładąc ją delikatnie. Ręce Sidonie skwapliwie wyciągnęły się ku niemu. - Tylko ciebie. Rozciągnął swe ciało nad nią, osłaniając ją przed chłodem nocy i podpierając własny ciężar na łokciach. Nakrył ją zupełnie; jego długie, muskularne nogi przyciskały ją do miękkiej wełny. Przez długą chwilę tylko ją całował, jego wargi rozchylały się nad jej wargami, jego język badał głębię jej ust, a potem wił się wokół jej warg. Jego cierpliwość i łagodność wstrząsnęły nią. Jak zawsze, pachniał lipą i czymś drzewnym - pomyślała, że kasztanem - i rozgrzanym, podnieconym mężczyzną. Wdychała go i czuła przeszywający ból. Jego usta były teraz na jej piersi, ssąc ją i drażniąc, kiedy jego druga ręka pieściła jej sutek. Ogarnęło ją pożądanie, każąc jej unieść biodra ku niemu. - Czy jesteś chętna, kochana? - mruknął. - Czego pragniesz? Jej odchylona giowa oparła się na dywanie, kiedy Sidonie instynktownie wiła się pod nim. - Ciebie, Devellyn - wyszeptała prawdę w ciemność. - Zawsze ciebie. - Aleric - powiedział łagodnie. - Aleric. Jego usta powróciły do jej ust, a ona przyjęła go łapczywie, wciągając jego język w usta i przesuwając po nim własnym. Całowała go głęboko, a jej potrzeba wydawała się nim kierować. Z cichym jękiem rozkoszy pogładził dół jej brzucha, sprawiając, że jej skóra zaczęła drżeć, gdy jej dotykał. Potem wsunął ręce między jej uda, dotykając intymnego miejsca. Sidonie znów zaczęła się wić. - Mmm - mruknęła. - Pragnę cię teraz. Zaśmiał się cicho w ciemności i przesunął, aż poczuła, że klęczy między jej nogami. Stanowczo ułożył dłonie na wewnętrznej stronie jej ud i rozepchnął je szeroko, ale nie wspiął się na nią, tak jak tego pragnęła. - Wracaj - błagała cichym i zanikającym głosem. - Na mnie. Proszę, Alericu. Proszę. Zamiast tego uniósł jej kostki ponad swoje szerokie ramiona i wsunął ręce pod jej biodra. To była najbardziej dekadencka pozycja, jaką można było sobie wymyślić; jej biodra podniesione do góry przez jego potężne ręce i ramiona. Wciąż na kolanach, pochylił głowę i lekko dotknął jej językiem, prosto w najbardziej wrażliwe miejsce. Sidonie wydała niezrozumiały dźwięk, tylko do tego była zdolna. - Podoba ci się to, kochana? - zachrypiał. Potem wślizgnął język daleko między jej płatki, gładząc ją głęboko. Dzika żądza zatrzęsła nią jak jeszcze nic, czego dotąd zaznała. Chciała poczekać, przeciągnąć tę chwilę i rozkoszować się tą dekadencją. Ale kiedy gładził ją znów i znów, dotykając językiem jej słodkiego, sekretnego centrum, zaczęła dygotać. Wbiła palce w dywan, próbując powstrzymać fale, które mogły ją powalić. Jej wysiłki były daremne. Każdy jego dotyk był słodkim, gorącym płomieniem, który znów posyłał ciepłe, cudowne uczucie w głąb jej brzucha i niżej, aż wiła się i łkała z niespełnienia. Powróciła na ziemię i wyciągnęła do niego ręce, usłyszała własny głos, błagający go cicho. Pragnęła jego ciężaru i jego ciepła. - Ochocza dziewczyna - powiedział, układając ją na dywanie. Przeniósł się na nią i szeroko rozchylił jej nogi swoimi kolanami. Przez chwilę zajmowały się nią jego palce, wślizgując się do środka, głęboko w wilgoć, którą mogła poczuć i usłyszeć. - Taka śliczna - wyszeptał. - Taka spragniona, Sidonie. Pochlebiasz mi. - Pragnę cię - powiedziała. - Proszę, Alericu, teraz? I pragnęła go z zaskakującą desperacją. Chciała, żeby ciężar jego ciała przycisnął ją do miękkiego dywanu, chciała, by wypełniła ją jego wyraźna twardość. Wyciągnęła ręce i wzięła go w dłonie. Jęknął, wydając głęboki, pierwotny odgłos, i odchylił się do tyłu, żeby w pełni wystawić się na jej dotyk. Jego widoczne zadowolenie ośmieliło ją. Jeszcze raz i jeszcze raz gładziła jego pokaźną erekcję, zachwycając się jej jedwabistym, ciepłym ciężarem, tkwiącą w nim ledwie tamowaną siłą. Jęknął znów i nachylił się do przodu, żeby podeprzeć się na jednej ręce, z głową pochyloną nisko nad jej głową. A potem rozmyślnymi, okrutnie powolnymi ruchami wsunął się w nią. Rozochocona Sidonie podniosła się, by przyjąć go głębiej, ale on zmusił ją swymi potężnymi ramionami, żeby znowu ułożyła biodra na dywanie. - Och, powoli, kochana! - ostrzegł ją. - Zwolnij. Chyba nie zdajesz sobie sprawy, co ty ze mną robisz. Z rozmysłem zacisnęła mięśnie wokół jego rozpalonego członka, a Devellyn wydał odgłos czystego bólu. - Och, figlarka! - wychrypiał. - Leż spokojnie, albo na nic więcej nie przydam ci się tej nocy. Zachłannie ułożyła się na dywanie. Centymetr po centymetrze, rozpalony, zanurzał się w niej, po czym z zapałem zaczął uderzać mocno i głęboko. Gdzieś w oddali grom przetoczył się po niebie i strugi deszczu przybrały na sile. Dwoje kochanków, ukrytych przed światem. Ochranianych przez noc. Uderzał w nią raz po raz, zatrzymując się, a potem zanurzając się cały głęboko i słodko, pieszcząc jej ciało z każdym ruchem. Rytm Devellyna był idealny. Wkrótce urywany odgłos oddechu, rozrywającego mu pierś, wypełnił mrok. - Sidonie! Och, kochana! Sidonie poczuła, jak jej ciało pod nim ożywia się i zaczyna drżeć. Grom przetoczył się ponownie, bliższy i głośniejszy. Z gardłowym okrzykiem Deveilyn zagłębił się do końca i wtedy, niespodziewanie, Sidonie zapomniała o całym bożym świecie. Otoczyły ją światło i radość. A potem zalały ją skłębione fale rozkoszy. Cale wieki później Sidonie na wpół wróciła do przytomności, kiedy poczuła, że Devellyn wsuwa poduszkę z sofy pod jej głowę. Potem przytulił się do niej i przyciągnął ją w wygięcie własnego ciała. Odprężyła się, oparta o silny mur jego piersi, rozkosznie nieświadoma burzy, i znów odpłynęła. Chociaż Devellyn ledwie mógł dostrzec zarys jej twarzy, to patrzył na drzemiącą Sidonie, wydawało się, że całymi godzinami. Sam nie mógł spać. Burzliwa pogoda nie mogła się równać z zamętem w jego umyśle i sercu. W jego sercu. Aż do teraz nie był nawet pewien, czy jakieś posiada. Wielkie nieba, wpadł po uszy. Ta skręcająca mu wnętrzności potrzeba, którą odczuwał w stosunku do niej, była prawdziwa, jak sobie uświadomił. I została ledwie - tylko ledwie - zaspokojona. Jego serce i umysł pragnęły jej znowu. Ale ciało potrzebowało odpoczynku. Błyskawica rozcięła niebo i oświetliła pokój, rzucając odrobinę światła na twarz Sidonie. Ale on nie potrzebował światła, żeby zapamiętać jej każdy rys. Jej delikatny nos. Jej piękne, owalne oczy, osadzone leciutko skośnie. Atramentowoczarne, misternie wygięte brwi, które je podkreślały. Jakież to dziwne, że była w połowie Angielką - w połowie z Hilliardów -skoro wyglądała tak bardzo na Francuzkę. Jak mógł nie wiedzieć? Nie odgadnąć? Tak wiele pragnął się o niej dowiedzieć. O tak wiele pragnął zapytać. Wciąż była dla niego tajemnicza, a dla niego to była męczarnia. Zaskoczyło go, że tak jest. Poznał mnóstwo kobiet w fizycznym sensie, ale jego ciekawość nigdy nie posunęła się dalej. Daleki grom przetoczył się znowu, i Devellyn zastanowił się, która jest godzina. Służba może niedługo zacząć się krzątać. Być może powinien obudzić Sidonie i samemu wyjść? Miał nadzieję, że znowu zaprosi go do łóżka, i to niedługo. Dobrzeją usatysfakcjonował. I nigdy nie czerpał z tego takiej przyjemności. To także było niepokojące. Niechętnie odsunął się od jej ciepłego ciała. Przy pojawiającym się od czasu do czasu rozbłysku światła dostrzegał, że leżała na prawym boku, cudownie odprężona, z twarzą na wpół zwróconą do poduszki, którą wsunął jej pod głowę. Trudno mu było ją opuszczać. Być może nie musiał jeszcze iść? Poszperał w stercie ubrań, wydobył swój kieszonkowy zegarek, podszedł do okna i odsunął jedną z zasłon. Ale wiatr zgasił połowę ulicznych latarni i w słabym, żółtawym świetle Devellyn nie mógł rozróżnić cyfr. Poirytowany, odwrócił się od okna, ale w tej właśnie chwili pokój eksplodował światłem, rozbłyskującym raz, dwa, trzy razy, zanim z nieba rozległ się grzmot. Devellyn zamarł, z ręką nadal przytrzymującą zasłonę, a oczyma utkwionymi wciąż w jej pięknym ciele. Jej ciepłej skórze o barwie kości słoniowej. Jej pełnych, idealnych piersiach… Coś przypominającego panikę chwyciło go za gardło. Devellyn szarpnięciem odsunął zasłonę do końca i przemaszerował przez pokój. Upadł na kolana, wpatrując się w skrawek ciała, oświetlony przez błyskawicę. Przez chwilę nie był w stanie oddychać. Poczuł, jak jego palce wbijają się jak szpony w dywan, na którym leżała, ale jego ręce byty zdrętwiałe. Widział to już. Otarł ręką brew i poczuł falę zimnego potu na twarzy. Dobry Boże w niebiesiech! To nie może być prawda! Przeznaczenie nie mogłoby być tak zimne i okrutne. Nie, nawet wobec niego. W żółtawym półmroku mógł prawie udawać, że to siniec. Ale tak nie było. To nie było czymś, co mężczyzna mógłby sobie wymyślić po najbardziej zmysłowym, najbardziej poruszającym doświadczeniu w swoim życiu. Dobry Boże, musiał pomyśleć! Ale nieludzki odgłos już wydzierał się z jego piersi; coś ciężkiego i dławiącego, niczym zbyt długo tłumiony szloch. Miał ochotę wyć z potwornego bólu. Chciał sprawić, by kuliła się, naga, podczas gdy on będzie żądał odpowiedzi. Poczuł, jak jego gardło się zaciska, i poczuł palący, nagły napór łez pod powiekami. To nie było tylko oszustwo. To była zdrada. Wcale nie był pewien, czy mógłby przetrwać kolejną. Jak gdyby wyrywając się spod kontroli, jego ręka otoczyła jej delikatne gardło. W mroku wyglądała tak krucho, tak niewinnie, ale w tej chwili Devellyn miał straszliwą chęć ją udusić. Sidonie musiała poczuć jego zaciskające się palce, bo obudziła się gwałtownie i zesztywniała. - Devellyn…? Chwycił ją za oba ramiona i szarpnął w górę. - Wstawaj, niech cię diabli! - warknął. - Kim ty jesteś? Powiedz mi! Sidonie próbowała go odepchnąć. - Przestań - szepnęła. - Sprawiasz mi ból. Potrząsnął nią mocno. - Ty zdradliwa suko! - powiedział. - Jak mogłaś to zrobić? - Wyczuł, że w pełni doszła do siebie, wyczuł moment, w którym domyśliła się, że jej podstęp dobiegł końca. - Devellyn, przestań! - odezwała się, niezdarnie podnosząc się na kolana. - Masz senny koszmar. - Masz cholerną rację, mam koszmar. Poruszyła się, żeby uciec, ale on chwycił ją i znowu pociągnął w dół. - Widziałem to, Sidonie. Wiem, kim jesteś. - Wi… widziałeś… co? Potrząsnął nią znowu. - Na Boga, nie udawaj! Ta och-jaka-porządna madame Saint-Godard! Wystrychnęłaś ich wszystkich na dudka, czyż nie? - Poczuł, jak jej ciało zwisa z rezygnacją. - To nie tak, jak myślisz - szepnęła, próbując wyszarpnąć się z jego uchwytu. - To nie tak. Bezlitośnie wzmocnił uścisk. - I gdzie ja to już słyszałem? - odparował, zaciskając palce na jej ramieniu. - Co ty knujesz, Sidonie? W co ty grasz? Sidonie szlochała teraz cicho. - Zostaw mnie w spokoju - szepnęła, opadając. - Wynoś się, Devellyn. Ja cię nie prosiłam, żebyś tutaj przyszedł. I niczego nie knuję, to ja zrobiłam z siebie idiotkę przed tobą. Odepchnął ją, upadła na dywan. W ciemności dostrzegł, że sięga po halkę, jak gdyby chciała okryć swoją nagość. Popatrzył na nią z odrazą. - Czarny Anioł! - powiedział, podnosząc się. - Naprawdę myślałaś, że zrobisz ze mnie durnia, tak? Cóż, to nie zdarzy się drugi raz, ty podstępna mała wiedźmo. Narzucał na siebie ubranie. Sidonie wciąż kuliła się na dywanie. - Niczego nie myślałam - szepnęła. - Nie planowałam tego! Devellyn zaśmiał się z goryczą. - Ludzie tacy jak ty zawsze planują, Sidonie - odparł. - Zawsze jakieś wykręty, zawsze jakiś kant. Myślisz, że możesz po prostu rozchylić dla mnie nogi, wciągnąć mnie w grę i ocyganić ponownie? O co ci chodziło tym razem? O więcej pieniędzy? Czy o własną rozrywkę? Sidonie przycisnęła sobie dłoń do ust, tłumiąc szloch. - Oddałam ci twoje pieniądze, Alericu - załkała. - Oddałam ci wszystko. Niech cię diabli, oddałam ci swoje serce. Devellyn poczuł, jak jego własne łzy wzbierają coraz bardziej paląco pod powiekami. Żeby je zdusić, brutalnie poutykał poły koszuli i odwrócił się, żeby odszukać kamizelkę. - Brudne kłamstwa i krokodyle łzy - zgrzytnął zębami. - Daj spokój z teatralnymi sztuczkami, Sidonie. Zdradziłaś mnie. - O czym ty mówisz? Dokąd idziesz? - Do domu - odpowiedział. - Do domu, upić się. I zamierzam pozostać pijany przez długi czas, więc trzymaj się ode mnie z daleka, albo nie będę odpowiedzialny za to, co zrobię, słyszysz mnie? Uniosła obie ręce do ust i zapłakała cicho. - Czy ty… czy pójdziesz na policję? Devellyn pochylił się, porwał płaszcz i szyderczo spojrzał jej w twarz. - Z twojego powodu? - zapytał z niedowierzaniem. - Dlaczego miałbym się trudzić? Dla mnie jesteś martwa, Sidonie. Równie martwa, jak gdybym wbił ci ostrze w to twoje niewierne, małe serce. Opuścił ją i zatrzasnął za sobą drzwi. Słyszał szlochanie, które teraz wstrząsało jej ciałem, niosące się echem po domu. Nie obchodziło go wcale, czy cala służba w tym domu usłyszała. Przeszedł ciemnym korytarzem i wyszedł na Bedford Place, trzaskając drzwiami tak mocno, że zatrzęsły się szyby w oknach. Deszcz ciągle padał. Jezu Chryste! Nagle zrobiło mu się słabo, zakręciło mu się w głowie od poczucia straty i niedowierzania. Odwrócił się na progu. Krople deszczu odbijały się od niego. Popatrzył w okno, w którym zaledwie kilka godzin wcześniej zapłonęła jej świeca. Zastygł, niepewny, co ma zrobić. Wściekłość wciąż w nim buzowała. Miał ochotę coś stłuc, coś spalić. Och, Boże, pomocy! Pomyślał o tym, jak przedtem czekał na deszczu, modląc się, żeby zapaliła tę świecę, i o nadziei, która wypełniła jego serce, kiedy pojawił się maty płomyczek. Jakież to było okrutne uczucie. Nadzieja nie była dla niego. Wiedział to już od dawna. A teraz zdrada Sidonie była równie gorzka jak krew w jego ustach. Zobaczył to. Czarnego Anioła. Co gorsza, wiedział już wcześniej. Devellyn zmusił się, by sobie przypomnieć. Czyż nie miał wrażenia - tak, na samym początku! - że przypomina mu Ruby Black? Czyż nie zastanawiał się, jak może palić się do dwóch kobiet jednocześnie - dwóch tak na pozór różnych kobiet - i czuć, że daremne pożądanie ich obu doprowadza go do obłędu? To prawda, że zupełnie nie wyglądały podobnie. A jednak w głębi serca, wiedział. Ale to, co wiedziało serce, jego logiczny umysł odrzucił jako nieprawdopodobne. Zeszłej nocy zachował się skandalicznie, ściągając uwagę na Sidonie swoją niechcianą atencją, a potem pozwalając, by przyłapano ich na czymś znacznie gorszym. Było mu przykro. Wtedy wierzył, że skompromitował damę; tym razem kogoś, o kogo głęboko się troszczył. Tym razem chodziło o jego życie i jego serce, i tak, nawet o jego nadzieję, choć tak słabą i dopiero się rodzącą. Ale ona nie była damą. A on nie miał przyszłości. Powinien był o tym pamiętać. A jednak jakoś zatracił się w pełnych żaru oczach Sidonie i pozwolił, by oszukano go podwójnie. Wyciągnął rękę i przyłożył dłoń do szyby w miejscu, gdzie przedtem płonął mały płomyczek. Zimna. Zimna jak śmierć. Łzy napłynęły znowu i tym razem po prostu zmusił się, by odejść od drzwi i dać im popłynąć. Stał pośrodku Bedford Place, pozwalając, by deszcz lał się na niego, aż woda nasączyła jego włosy i jego płaszcz, i nawet ubranie pod spodem. Pomyślał o Sidonie i obawiał się, że tym razem bolesne poczucie straty może go zabić. Alasdair pojawił się na Bedford Place niedługo po południu. Poprzedniego wieczora on i Devellyn rozstali się po wejściu do domu Walrafena, i wtedy widzieli się po raz ostatni. Teraz Alasdair został wprowadzony do gabinetu Devellyna przez Honeywella, który litościwie przyniósł tacę z kawą. Alasdair musiał wyczuć, że coś jest nie w porządku, ale spokojnie spacerował po pokoju, dopóki Honeywell sobie nie poszedł. Stojąc przy oknie, patrzył, jak Devellyn nalewa kawę drżącą ręką. - Nic ci nie jest, staruszku? - zapytał. - Wyglądasz, jakbyś miał za sobą trzydniową popijawę. Devellyn otworzył usta, ale nie padły żadne słowa. - Chciałbym, żeby tak było - przyznał wreszcie. - Ale wyznam, że nie byłem w stanie przełknąć choćby łyczka sherry. Jego przyjaciel przez chwilę wpatrywał się badawczo w jego twarz. - Dev, czy jesteś chory? Devellyn spojrzał na niego z przygnębieniem. - Alasdairze, wydarzyło się coś okropnego - wyszeptał. - Chyba tracę rozum. Zaczynam myśleć, że tak jest. Alasdair położył ciężką rękę na jego ramieniu. - Jak dla mnie, wyglądasz tak normalnie jak zawsze, staruszku - powiedział. - Poza tym, że jesteś blady jak trup. Boże, mniej pobladłeś, kiedy Porterfield przedziurawił ci ramię za to, że przespałeś się z jego żoną. Devellyn podszedł do krzesła. - Usiądź, na miłość boską. Alasdair usiadł. - Już. A teraz mów. - Twoje milczenie, Alasdairze - wychrypiał Devellyn. - Na twój honor… nie, na twoje życie… Muszę mieć pewność, że zachowasz milczenie. Alasdair z przejęciem pochylił się do przodu. - Jeżeli o nie prosisz, masz je, Dev - odpowiedział. - Wiesz o tym. Devellyn przez długą chwilę w ciszy wpatrywał się w głąb pokoju. - Znalazłem moją Nemezis, Alasdairze - powiedział. - Znalazłem moją Ruby Black. - Doprawdy? - spytał Alasdair, marszcząc brew. - To dobra wiadomość, czyż nie? Ale nie wiedziałem, że jej szukałeś. - Niemniej znalazłem ją, i to całkiem przez przypadek. - Glos Devellyna brzmiał matowo. - Widzisz, Ruby Black to… to… Jezu, Alasdairze. To Sidonie. Alasdair milczał przez chwilę. - Masz na myśli to, że madame Saint-Godard i… i ta dziwka "Pod Kotwicą"…? - Tak. - Banialuki, Dev! Jak możesz nawet tak myśleć? - Ja to wiem - powiedział głucho. - Musisz mi zawierzyć, że widziałem dowód. Alasdair uniósł brew. - Nawet w pijanym widzie, Dev, nie masz zbyt wielkiej wyobraźni - zgodził się. - A w tej chwili wyglądasz przerażająco trzeźwo. - Przerażająco, tak - powtórzył Devellyn. - Niemal boję się stępić sobie zmysły, boję się, czego jeszcze mógłbym się dowiedzieć. - Myślę, że zostałeś wprowadzony w błąd, Dev - powiedział Alasdair. - Madame Saint- Godard jest taka wyrafinowana. Czy jesteś najzupełniej pewien? Do diabła, czy był pewien? Tak. Światło było ulotne, ale zobaczył to. I z tego powodu opuścił ją w ślepej furii. Dobry Boże, zrobił z siebie durnia na balu u Walrafena zeszłego wieczora. Potem wyszedł z balu z solennym zamiarem zrobienia czegoś jeszcze bardziej głupiego. Poszedł nawet do domu przy Grosvenor Square na tyle zdesperowany, by szukać matki, której, dzięki Bogu, nie było w domu. I przez cały ten czas był całkowicie trzeźwy. Włącznie z tym, co się wydarzyło potem. Pozwolił głowie opaść i oparł ją na rękach. - Chryste, Alasdairze, sam nie wiem! - powiedział. - Nie, to nieprawda. Jestem pewien. A ona ani nie zaprzecza, ani nie potwierdza. Myślę, że doprowadziła mnie do obłędu. Alasdair przez chwilę milczał. - Cóż, jeżeli te dwie kobiety to jedna i ta sama - odezwał się z niechęcią - to by wyjaśniało parę rzeczy. Na przykład to, dlaczego niektórzy przysięgają, że Czarny Anioł to Francuzka albo Włoszka. I dlaczego Sidonie tak często nie ma w domu. - Ale jak to możliwe? - zapytał Devellyn, teraz żałując, że nie potrafi podważyć własnego argumentu. - Polk nieustannie obserwuje jej drzwi. Nigdy nie wiedział jej wychodzącej z domu ubranej jak prostytutka czy pokojówka ani w żadnym z tych przebrań, których używał Anioł. - Och, ona jest na to zbyt bystra - odpowiedział jego przyjaciel. - Zapewne wymyka się przez zaułek albo przez tylne okno. Wiemy już, że Czarny Anioł potrafi się wspinać, a Sidonie spędziła dużo czasu na morzu, gdzie człowiek uczy się najróżniejszych przydatnych rzeczy. A co do tatuażu, cóż, nie jest to coś, co można łatwo zrobić w Londynie. Ale na niektórych tropikalnych wyspach… - Alasdair uniósł ramiona i pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu, jak gdyby chciał dać Devellynowi czas na ich przyswojenie. - Dobry Boże, powinienem był ją udusić, kiedy miałem okazje! - zgrzytnął zębami, waląc pięścią w poręcz fotela. - I jeszcze mogę to zrobić! - Rety, Dev! - Ręka Alasdaira wysunęła się, żeby powstrzymać pięść przyjaciela. - Skąd taka wściekłość? Nawet jeżeli mamy rację, jakie porachunki masz z Czarnym Aniołem? Devcllyn spojrzał na niego w osłupieniu. - Dobry Boże, człowieku! Ona mnie obrabowała i upokorzyła! Alasdair przechylił głowę na bok i przyjrzał mu się uważnie. - Tak, i jeżeli dobrze pamiętam, zwróciła wszystko bez wyjątku - powiedział spokojnie. - Zaś co do upokorzenia, Dev, ty i ja wykonaliśmy tu cholernie dobrą robotę. Ty narobiłeś tego paskudnego rabanu "Pod Kotwicą", a potem ja rozniosłem opowieść po całym mieście. Ale o ile ty albo ja wiemy, ani słowo na ten temat nie padło z ust Anioła. Devellyn nie pomyślał o tym w takim świetle. Czarny Aniol zwrócił mu całą jego własność, to prawda. I zadała sobie mnóstwo trudu, żeby to zrobić. Ale to kazało mu przypomnieć sobie, jak ją potraktował. Dobry Boże! Uderzył ją. Rzucił się na nią, jak gdyby była zwykłą nierządnicą. Mężczyzna nie ma prawa nikogo traktować w taki sposób. Devellyn poczuł nową falę mdłości. Jak ona mogła choćby spojrzeć mu teraz w twarz? Jak ona mogła go nie nienawidzić? Cóż, może nienawidziła. Może wszystko to było zemstą. Nie, nie, to nie tak. Pokręcił głową, jakby chciał w niej poukładać. Sidonie wcale nie zachowywała się w taki sposób. Zachowywała się tak, jak gdyby pożądała go szaleńczo. Powiedziała, że oddała mu swoje serce. Boże, czy ten koszmar mógł stać się jeszcze gorszy? W tej chwili do pokoju wszedł Henry Polk. - Proszę o wybaczenie, milordzie - powiedział z wahaniem. - Nie wiedziałem, że jest pan zajęty. - Nieważne - odparł Devellyn. - O co chodzi? Lokaj rzucił niespokojne spojrzenie na Alasdaira. - Co? Co? - dopytywał się markiz. - Nim się nie przejmuj. Polk niechętnie wszedł głębiej do pokoju i wręczył Devellynowi liścik, mocno nadpalony na rogu. - Meg zobaczyła, jak madame wrzuca to do kominka dziś rano - powiedział. - I jeszcze jedna dziwna rzecz, milordzie. Meg mówi, że madame płacze przez cały dzień. Alasdair obrzucił Devellyna podejrzliwym spojrzeniem. - Meg mówi, że pani Crosby też jest w strasznym stanie - mówił dalej Polk. - Coś wydarzyło się późno w nocy, jakieś poruszenie w pokoju bawialnym od frontu. Meg nie wiedziała co. Devellyn wziął liścik. - Jak Meg zdobyła ten list, jeżeli madame Saint-Godard wrzuciła go do ognia? - Madame była roztargniona i nieostrożna - odpowiedział Polk. - List nie zajął się ogniem, a kiedy Meg weszła, żeby posprzątać po śniadaniu, madame znowu wyszła. Meg pomyślała, że to może mieć coś wspólnego z całym tym zamieszaniem. List został zapieczętowany czarnym woskiem z odciskiem gryfa leżącego z podniesioną głową, teraz nieco nadtopionym. Ale nie było adresu ani nawet nazwiska. Devellyn otworzył list i rzucił okiem na męskie pismo, które byioby eleganckie, gdyby piszący się nie spieszył. Dziś wieczorem "Pod Krzyżem". Bar. Pilne. Godzina dziewiąta. Bonne chance, J-C - Kto to dostarczył? - warknął Devellyn. Polk pokręcił głową. - Meg mówi, że nie ma pojęcia, jak madame to dostała ani od kogo to przyszło. Chociaż napisane trochę dziwnie. - I piekielnie lakoniczne - mruknął Devellyn. - Bonne chance. Francuski, nieprawdaż? - Aha, to znaczy "powodzenia" - odparł Alasdair. Polk niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. - Śmiem powiedzieć, że teraz wyrzucą Meg, sir, czyż nie, sir? Jeżeli odkryją, że mi to dała? - Całkiem możliwe - mruknął markiz, znowu oglądając list. Alasdair wyciągnął rękę. - Daj mi spojrzeć, Dev. Ale Polk wciąż tu był. - Milordzie? - odezwał się lokaj. - Jeżeli ją zwolnią bez referencji, to cóż, będę musiał postąpić uczciwie, prawda? Będę musiał się z nią ożenić. - Moje gratulacje - burknął Devellyn, podając liścik Alasdairowi. Alasdair rzucił okiem na list. - Chryste, Dev, co zamierzasz zrobić? Devellyn pokręcił głową. - Dlaczego ona miałaby robić takie niebezpieczne rzeczy, Alasdairze? Dlaczego? Do diabła z tym, ja muszę wiedzieć. - Sir? - powiedział Polk, patrząc znacząco na swego pana. - Jak pan sądzi? - Co? - Devellyn wreszcie na niego spojrzał. - O co chodzi, Polk? Lokaj westchnął ze znużeniem. - Jeżeli Meg zostanie zwolniona przez madame - powiedział - i ja będę musiał się z nią ożenić, będę potrzebował więcej miejsca, czyż nie, sir? I trochę prywatności? Devellyn ściągnął brew. - Co, żadnej podwyżki? Polk wydawał się to rozważać. - To wspaniałomyślne z pana strony, sir - odparł. - Ale ja nie jestem z tych, co korzystają z okazji. Być może mógłby pan po prostu dać posadę Meg, dopóki nie pojawią się dzieci? Devellyn westchnął i wetknął list do kieszeni surduta. - Dlaczego tak się dzieje, Polk, że mam przeczucie, iż będę miał na głowie ciebie, Meg i wasze wyimaginowane potomstwo aż do dnia Sądu Ostatecznego? - zapytał. - A więc idź. Ożeń się ze smarkulą. Równie dobrze ktoś tutaj może być szczęśliwy. W tej właśnie chwili ktoś zakołatał do frontowych drzwi; dźwięk rozniósł się echem po domu. - Będę musiał się tym zająć, sir - powiedział Polk, pospiesznie opuszczając pokój. Alasdair popatrzył na markiza z niepokojem. - Spodziewasz się kogoś, Dev? Devellyn popatrzył na zegarek. - Och, obawiam się, że tak, Alasdairze - mruknął ponuro. - To niemal na pewno będzie moja matka. Alasdair w okamgnieniu zerwał się z krzesła. - Lepiej zniknę z oczu, staruszku - powiedział. - I myślę, że powinieneś pójść dziś wieczorem do zajazdu "Pod Krzyżem" i załatwić tę sprawę z Sidonie raz a dobrze. - Dlaczego powinienem, do diabła? Alasdair, już przy drzwiach, spojrzał na niego nieco smutnie. - Nie ma co ukrywać, Dev, zakochałeś się w tej kobiecie - powiedział. - Rzuciłeś dziwki, hazard i picie. Byłoby szkoda, gdyby Sidonie dała się zabić po takim niesłychanym pokazie skruchy. Dała się zabić? Przebiegł go zimny dreszcz, kiedy ponownie wyciągał list. Alasdair miał słuszność. Devellyn założył, że Sidonie zaprzestanie swoich sztuczek, teraz, kiedy on dowiedział się, kim jest. Ale ten list sugerował, że zamierzała znowu wcielić się w Czarnego Anioła. Jego treść przywodziła na myśl tajemnicę w stylu płaszcza i szpady. I został dostarczony przez jakiegoś bezimiennego ulicznika, albo wsunięty pod wycieraczkę, na to Devellyn postawiłby ostatniego szylinga. To był sygnał dla niej, by coś zrobiła. Ale co? I wtedy uderzyła go myśl. W liście nie napisano: "spotkaj się ze mną "Pod Krzyżem". Było zupełnie możliwe, że Anioł miał spotkanie z kimś innym. Być może z kimś, kogo piszący wybrał? Lub wskazał? Właściwie to im więcej Devellyn o tym myślał, tym bardziej wierzył, że autor listu to jakiś współspiskowiec. Wiele prostytutek miało rajfurów i sutenerów. To porównanie zniesmaczyło Devellyna, ale było całkiem możliwe, że Czarny Anioł także korzystał z czyjejś pomocy. Devellyn nie miał czasu, by roztrząsać to dłużej. Raptem do pokoju wkroczyła jego matka, wyglądająca po królewsku w sukni z bladoniebieskiego jedwabiu i strojnym, ozdobionym piórami kapeluszu, który doskonale pasował do jej oczu. Wyglądała promiennie. I nieco… triumfująco. Och, to nie wróżyło nic dobrego. - Alericu, drogi chłopcze! - powiedziała, ujmując w dłonie jego obie ręce, kiedy podszedł. - Jaki jesteś dziś blady. - Nic mi nie jest, mamo - odparł, nadstawiając policzki dla jej całusów. - Ty wyglądasz kwitnąco. Honeywell, który spędził dwadzieścia lat w służbie księżnej, z szacunkiem szedł za nią, niosąc tacę z herbatą. Sprzątnął starą kawę, pozostawiając jej wysokości zdjęcie rękawiczek i nalanie herbaty. - Cóż! - zaczęła, podając Devellynowi filiżankę. - Powiedziano mi, że wczorajszego wieczora odwiedziłeś Grosvenor Square. Devellyn bardzo serdecznie żałował, że to zrobił. Zbyt późno. - Tak, madam. Ale to był raczej chwilowy impuls. - I powiedziano mi też, że widziano cię wczorajszego wieczoru na małej gali dobroczynnej Walrafena - delikatnie badała grunt. - To wywołało niemałe poruszenie, mój drogi. Jednakże zostałeś zaproszony? Devellyn wzruszył ramionami. - Alasdair to zaaranżował - mruknął. - Najwyraźniej Walrafen zaprosi każdego, kto mógłby głosować na torysów kiedykolwiek w tym stuleciu albo w następnym. Księżna zamrugała powiekami. - Wielkie nieba! Nie wiedziałam, że masz polityczne zainteresowania. - Ani ja - odparł oschle. - Ale znasz Alasdaira. - Z pewnością. - Matka uśmiechnęła się sztywno, jakby ten fakt był dla niej bolesny. - W każdym razie, zeszłego wieczora byłam u stryjecznej babki Admety i grałam w pikietę z Horatiem, kiedy kuzyn George wpadł i powiedział… - Zaraz! - Devellyn powstrzymał ją ruchem ręki. - Grałaś w pikietę? Z terierem? Jego matka zarumieniła się. - Och, to trudno wytłumaczyć - powiedziała, machnąwszy z lekceważeniem. - W każdym razie, chciałam powiedzieć, że kuzyn George przysięgał, iż widział cię u Walrafena, co było dosyć zaskakujące. A potem, kiedy nasz lokaj powiedział, że byłeś na Grosvenor Square, zabrakło mi słów. - Tak, cóż, już ci to przeszło, nieprawdaż? - odparł Devellyn. Jego matka nie połknęła przynęty. - W rzeczy samej, mój kochany, gdybym wiedziała, że mogę się ciebie spodziewać, nie czekałabym tyle lat, by na nowo otworzyć ten dom. Devellyn w roztargnieniu zaczął mieszać cukier w swojej herbacie. - Jak powiedziałem, to był chwilowy impuls. Podniósł wzrok i zobaczył, że matka obserwuje jego rękę z przerażeniem. - Mój Boże, Alericu! Ty nie słodzisz. A na pewno nie trzy kopiate łyżeczki. - Madam? - Spojrzał w dół, aż do tej chwili nie zdając sobie sprawy, co robi. - Och, musiałem gdzieś nabrać tego nawyku. - Cóż, porzuć go natychmiast! - poradziła. - To wcale nie służy talii. Devellyn upił łyk herbaty. - Zapamiętam to, mamo. Jego matka popatrzyła na niego dziwnie. - Wielkie nieba, jesteś dzisiaj potulny! Czy jesteś chory? Czy masz gorączkę? Odstawił filiżankę i przez chwilę siedział w milczeniu. Zeszłego wieczoru poszedł do matki, bo martwił się o reputację Sidonie, a nie wiedział, dokąd jeszcze mógłby się zwrócić o pomoc. Teraz korciło go, by zobaczyć Sidonie z pętlą na szyi, w przenośni, w sensie opinii towarzystwa o niej. Ale w jej przypadku był tylko krok do tego, by naprawdę ją powieszono. Prawda była taka, że Sidonie była bezpieczna tylko wtedy, kiedy jej reputacja pozostawała bez zastrzeżeń. Nie chciał, by schwytano ją z jego powodu, nieważne, co mu zrobiła. - Nie, nie mam gorączki - powiedział, wkraczając na cienki lód. - Tak właściwie, mamo, to mam problem. Albo raczej mogłem stworzyć problem dla kogoś innego. Jasne brwi jego matki uniosły się w górę na te słowa. - Rety - mruknęła. - Co się stało? Devellyn powiedział prosto z mostu: - Och, to co zwykle. Zwabiłem niewinną młodą kobietę do ciemnego pokoju i próbowałem nastawać na jej cnotę. A przynajmniej tak to wyglądało dla ludzi, którzy natknęli się na nas w bawialni lorda Walrafena. Jego matka pobladła. - Boże - odezwała się. - Jak daleko to zaszło? Markiz wzruszył ramionami. - Całowałem ją całkiem porządnie, i to było po niej widać - przyznał. - Co gorsza, zsunąłem jej jeden rękaw prawie do łokcia. Jego matka zamknęła oczy. - Och, Alericu! - Jej łagodne słowa zwiększyły tylko jego gniew. - Na miłość boską, badałem ranę na ramieniu tej damy! - powiedział na swoją obronę. - Została niedawno napadnięta przez opryszków. - Jakież to okropne! - Cóż, była dostatecznie nieobliczalna i głupia, żeby sama wychodzić z domu po zmroku - powiedział zgryźliwie. - I wcale nie jestem pewien, czy zamierza przestać. - Wielkie nieba! - odezwała się ozięble jego matka. - Nieobliczalna i głupia? Będzie raczej niesforna. - Oszczędź mi sarkazmu, mamo - burknął. - Staram się wytłumaczyć, jak to się stało, że szarpałem się z ubraniem tej damy. Jej wysokość powstrzymała uśmiech. - Ależ bardzo proszę, mów dalej. Devellyn skrzywił się. - Chciałem zobaczyć ranę - powtórzył. - Musiałem się dowiedzieć, jak jest poważna. Ona nie chciała mi pokazać. Zmagaliśmy się z rękawem, kiedy zostaliśmy nakryci. I jestem pewien, że to wyglądało jak zupełnie innego rodzaju zmagania. - A teraz prosisz mnie o radę? - Tak, bo wiem, jak skandal może zbrukać niewinną kobietę - powiedział, całkiem zapominając, że Sidonie mogła być daleka od niewinności. - Nie chcę, by następna kobieta ucierpiała przez moje grubiańskie zachowanie. Twarz matki posmutniała. - Ach, myślisz o Jane - mruknęła. - Ale Jane jest teraz lady Helmshot, Alericu, od niemal dwunastu lat. W rzeczy samej, nie widzę, żeby zbytnio ucierpiała. - Została zmuszona do poślubienia mężczyzny dwa razy starszego od niej. - Zmuszona? - jego matka odezwała się przewrotnie. - Nie wiem, co masz na myśli. - Cóż, oświadczyłeś się Jane, nieprawdaż? - Następnego dnia, jak kazał ojciec - odwarknął. - A ona odmówiła mi bez namysłu. - Tak, ale wtedy twój brat jeszcze żył - powiedziała cicho jego matka. - I wszyscy, włącznie z Jane, mieliśmy nadzieję, że obudzi się i powróci do normalnego życia. - Tak, cóż, nie zrobił tego, prawda? I to także jest moja wina. Księżna odstawiła filiżankę i przycisnęła sobie koniuszki palców do skroni. - Alericu, nie mam serca toczyć teraz tej bitwy - odpowiedziała ze znużeniem. - Co więcej, zmierzam do czegoś zgoła innego. - Zatem na miłość boską, matko, po prostu to powiedz. - Zamiast tego zadam ci pytanie - odparła. - Jak sądzisz, dlaczego Jane poszła z tobą do tej ciemnej biblioteki? Ty nie miałeś widoków na tytuł. - Chciała, żeby Greg poczuł zazdrość - przyznał. - Tak, i to też podziałało - powiedziała matka. - Gregory wpadł jak burza, gotów strzec swojego małego podboju przed chciwymi rękami brata. Jakież romantyczne! - Cóż, chyba będę wiedział, co odpowiedzieć następnym razem, kiedy oskarżysz mnie, że jestem cyniczny, mamo - odparł Devellyn. Jego matka zaśmiała się. - Ja cyniczna? - spytała. - Cóż, bardzo dobrze wiem, że gdybyście wy dwaj nie pokłócili się, i gdyby Greg nie upadł… Devellyn przerwał jej. - Dobry Boże, matko, on nie upadł - wtrącił. - Ja go uderzyłem, do diabła, i to z rozmysłem. Ale jego matka niewzruszenie mówiła dalej: - Jak powiedziałam, gdyby Greg nie upadł, to dobrze wiem, że Jane byłaby teraz lady Devellyn. Ale zamiast tego lord Helmshot oświadczył jej się dwa dni później, i Jane… jak to mawiają u White'a? Tak, zaasekurowała swoje akcje i rozpoczęła długie zaręczyny. Devellyn uśmiechnął się gorzko. - Ty nigdy nie lubiłaś Jane, nieprawdaż? Matka wzruszyła wąskimi ramionami. - Ona wiedziała, co pomyśli Greg, kiedy poszła z tobą sama do tego pokoju - powiedziała. - Była oportunistką. I w końcu Greg byłby to dostrzegł, ale do tej pory mógł ją już równie dobrze poślubić. - Nie jestem pewien, jak przeszliśmy do dyskusji o Jane i Gregu, matko - odparł Devellyn. - Tak, wybacz mi, chciałeś mojej rady, czyż nie? Devellyn uśmiechnął się sarkastycznie. - I drogo za to płacę, prawda? Jego matka zaczęła poprawiać fałdy swojej niebieskiej sukni. - Ogromnie by mi pomogło, gdybym poznała nazwisko tej damy, Alericu. - Och, nie, nie poznasz - odrzekł. - Nazwisko tej damy nie ma tu znaczenia. Boże, co za bzdury! Będzie miało wielkie znaczenie, jeżeli wyjdzie na jaw. Matka pociągnęła nosem. - Cóż, czy jest szanowana? Przyzwoita? - Do licha, gdyby była jakąś podfruwajką, czy byłbym tu teraz, zmuszając się do przechodzenia przez twoje tortury? - Zrozumiałam, Alericu - odpowiedziała. - A zatem ta dama jest przyzwoita. Czy jest panną? - Wdową - odparł sztywno. - Ale młodą, i bez wielkich koneksji. - Ach, rozumiem - powiedziała matka, po czym umilkła na długą chwilę. - Oczywiście, jeżeli szczerze pragniesz chronić jej dobre imię, najlepszym wyjściem byłoby małżeństwo. Devellyn popatrzył na matkę, jakby nigdy o tym nie pomyślał. - Małżeństwo? - powiedział. - Małżeństwo ze mną? Jesteś równie szalona jak stryjeczna babka Admeta, jeżeli sądzisz, że moje nazwisko przydałoby jej reputacji choć cień ochrony. I szczerze mówiąc, mamo, nie chcę tej kobiety. Matka chyba uznała ten argument. - A więc dobrze - mruknęła. - Zatem nie będzie wesela. Ilu ludzi było świadkami tej kompromitującej sytuacji? - Tylko dwoje - burknął Devellyn. - To była twoja przyjaciółka Isabel i ten jej przyjaciel. Ten wysoki, jasnowłosy Adonis, który ożenił się z lady Kildermore. - Ach, wielebny pan Amherst! - Do licha! Pastor? Coraz gorzej! - Zważaj na język, Alericu - wtrąciła jego matka zdawkowo. - I nie musisz się zbytnio martwić Amherstem. Z tego człowieka nie wydobyłoby się plotki nawet siłą. Devellyn odprężył się nieco. Jego matka pochyliła się nad stołem i położyła mu rękę na ramieniu. - Może powinnam po prostu wstąpić na Berkeley Square i zostawić wizytówkę Isabel - powiedziała. - Wiesz, że jesteśmy starymi przyjaciółkami. Poruszyła się, jak gdyby chciała wstać, ale pod wpływem impulsu chwycił ją za rękę. - Mamo, zaczekaj - wychrypiał. - Może nie powinnaś jeszcze iść. Jej twarz pobladła, i księżna usiadła znów z zatroskaną miną. - O co chodzi, mój drogi? Przez chwilę przygryzał wargę; sądził, że ten nawyk zwalczył w dzieciństwie. - Skłamałem - odezwał się wreszcie. - Nazwisko tej damy może mieć znaczenie. Poklepała go po ręce. - I tak miałam zapytać Isabel. - Isabel nie wie wszystkiego - powiedział. - Widzisz, ta dama młodo wyszła za mąż za francuskiego kapitana okrętu. Po jego śmierci przyjechała tu z Francji i zajęła dom naprzeciwko mojego przy Bedford Place. Aż do niedawna myślałem, że jest Francuzką. Jego matka uniosła brew. - A nie jest? Devellyn pokręcił głową. - Jej nazwisko brzmi madame Saint-Godard. Ale zanim wyszła za mąż, nazywała się Sidonie Bauchet. Czy ją znasz? Matka zmarszczyła czoło i pokręciła głową. - Ma brata, który przyjął nazwisko Kemble - mówił dalej Devellyn. - Jest handlowcem ze Strandu, bardzo zamożnym. I odkryłem, że ma wpływowych przyjaciół, między innymi Walrafena. Ale poza tym rodzina porusza się na obrzeżach wyższych sfer. Nie są dobrze ustosunkowani, a ona ceni sobie swoje dobre imię. Matka zareagowała ze zrozumieniem. - Isabel nie będzie plotkować, mój kochany. - Mamo, jesteś pewna? - zapytał z naciskiem. - Czuję się tutaj podwójnie odpowiedzialny. Bo widzisz, ta dama jest naszą daleką krewną. To córka poprzedniego księcia. Jego matka wyglądała na zdezorientowaną. - Nie, mój drogi, ona zmarła w Indiach. Devellyn wyciągnął rękę, żeby ścisnąć jej dłoń. - Jego nieślubna córka - powiedział. - Jest dzieckiem Claire Bauchet. Metresy Gravenela, mamo. - Och, rety! - Spojrzenie jego matki złagodniało. - To tam była córka? Teraz przypominam sobie małego chłopca, aż nazbyt dobrze. Twój ojciec był oczywiście oburzony, ale cóż miał zrobić. - Znałaś Claire Bauchet? Matka pokręciła głową. - Ciotka Admeta ją znała, jak pamiętam - odparła. - Biedna, biedna dziewczyna. Doprowadził ją do zguby. - Doprowadził ją do zguby…? Spojrzenie jego matki znów nabrało ostrości. - Poprzedni książę - powiedziała cicho. - Mademoiselle Bauchet była guwernantką jego córki w Stoneleigh. Była młoda i bardzo piękna. Kiedy nie odwzajemniła jego zalotów, uciekł się do przemocy. Nasi starsi służący wciąż o tym szepczą. - Dobry Boże! Sidonie nigdy o tym nie wspominała. - A zatem nie poruszaj tego tematu - przestrzegła go matka. - Książę był jej ojcem. Może żywić do niego uczucie. Albo urazę, pomyślał Devellyn. Mogła nawet pragnąć zemsty. Ale jej ojciec już nie żył. - I ta biedna Claire Bauchet - mruknął - została z tym niegodziwym psem? Przez tyle lat? Oczy jego matki rozszerzyły się. - Jakiż miała wybór? - zapytała, unosząc eleganckie ramiona. - Nosiła jego dziecko. Devellyn poczuł wściekłość i właściwie nie wiedział dlaczego. - Na Boga, ja bym go zabił! - Och, Alericu, ty głuptasie. - W oczach matki pojawiła się irytacja. - Niczego takiego byś nie zrobił. - Zrobiłbym - upierał się. - I chętnie poszedłbym na szubienicę. - Mówisz jak mężczyzna! - odparła. - Ta biedna dziewczyna była zgubiona, Alericu, i była w ciąży. Nie mogła sobie pozwolić na satysfakcję zabicia go. Twierdzę, że wy, mężczyźni, nie wiecie nic o macierzyństwie. Nawet przed narodzinami matka zniesie wszystko i poświęci wszystko, żeby chronić swoje dziecko. Nie możesz nawet w połowie pojąć, jakie to oddanie. Devellyn umilkł i zadumał się nad tym. Być może gniew jego matki był usprawiedliwiony. Pomyślał o niej, o tym, jaka wydawała się zawsze drobna i krucha. A jednak broniła go do upadłego podczas tych mrocznych, piekielnych ostatnich dni życia Grega. Pamiętał kłótnie, okropne oskarżenia, jakie rzucała w twarz jego ojcu. Broniąc go, omal nie zniszczyła własnego małżeństwa. A kiedy jego ojciec wciąż był rozgoryczony, ona udała się do własnego ojca, bardzo zamożnego człowieka, i błagała go o wsparcie dla Devellyna. Dziadek uczynił to, i znacznie więcej. Uczynił Devellyna swoim dziedzicem, umożliwiając mu kontynuowanie życia dżentelmena. I chociaż Devellyn byl głęboko wdzięczny, ciągle odrzucał sporą tego część z powodu wściekłości i goryczy. Jak mógł nie docenić jej poświęcenia? Wpatrzył się w herbatę i potargał sobie rękami włosy. - Przykro mi, mamo - wyszeptał. - Nie myślę dziś jasno. Jego matka usiadła spokojniej na krześle. - Ta kobieta - odezwała się. - Sidonie. Czy to dobra osoba, twoim zdaniem? Przytaknął. - Tak - powiedział. - Tak, jest cudowna. I w tej chwili naprawdę tak myślał. Jego oburzenie na nią poszło w niepamięć. Czuł, że Sidonie to najwspanialsza osoba, jaką kiedykolwiek spotkał. Posiadała każdą kobiecą zaletę, jaką można było sobie wyobrazić. Tak właściwie to bardzo przypominała mu kobietę, która siedziała naprzeciwko niego. Delikatna. Elegancka. Pragmatyczna. Z sercem i duchem lwicy. Podniósł wzrok i zobaczył matkę stojącą przed nim. - Alericu, muszę teraz odwiedzić Isabel - powiedziała, całując go znowu. - Proszę, zaufaj mi, mój drogi, że zajmę się tym. Nie znoszę widzieć cię tak zasmuconego. Devellyn poczuł, jak ostatnie pozostałości obaw odpływają. Ufał swojej matce. Nie obiecywałaby czegoś, czego nie byłaby w stanie spełnić. Reputacja Sidonie pozostanie nienaruszona - przynajmniej przez niego. Jego matka była już prawie za drzwiami. - A przy okazji, gratuluję - powiedziała, zatrzymując się. - Honeywell mówi, że dom przy Duke Street jest gotów i że wracacie tam w przyszłym tygodniu. - Naprawdę? - mruknął Devellyn. - A więc zapewne tak. - Alericu! Nie wydajesz się zadowolony. Devellyn wzruszył ramionami. - Och, sam nie wiem, matko. Jestem nieco zmęczony mieszkaniem przy Duke Street, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Jego matka zmarszczyła nos. - Cóż, Bloomsbury nie jest obecnie okolicą zbyt modną. Devellyn zaśmiał się głęboko. - Tak jak i ja, mamo - powiedział, wstając i podając jej ramię. - Tak jak i ja. Księżna Gravenel nie marnowała ani chwili, spiesząc przez miasto do Mayfair. O tej porze na ulicach było tłoczno od wspaniałych powozów i lokajów, gdyż przedstawiciele wyższych sfer w pośpiechu przemieszczali się, odwiedzając nawzajem swoje domy, zostawiając wizytówki, dostarczając kwiaty i ogólnie budując szaleństwo towarzyskiego sezonu. Jednak księżna była całkiem pewna, że zastanie swoją przyjaciółkę z dziecięcych lat w domu przy Berkeley Square. Lady Kirton nie była wielką wielbicielką towarzystwa. Lady Kirton nie siedziała jednak przy swoim biurku. Musiała chyba wyglądać przez okno w pokoju bawialnym od frontu, bo sama otworzyła drzwi. - Elizabeth, nareszcie! - powiedziała. - Chodź szybko do biblioteki. Nie mamy chwili czasu do stracenia. Księżna była zbita z tropu. - To ty wiesz, dlaczego przyszłam? Lady Kirton mądrze skinęła głową. - W sprawie madame Saint-Godard, tak? - szepnęła, pociągając księżnę w głąb korytarza. - I tego, co wydarzyło się wczorajszego wieczora u Walrafena? Powinnaś była zobaczyć twarz Alerica, moja droga. - Och, sądzę, że ta go złamała, Isabel - powiedziała księżna. - Myślę, że wpadł po uszy. - Zgadzam się - odparła jej przyjaciółka. - Nigdy nie widziałam, żeby Ałeric tak zupełnie stracił zimną krew, i to wszystko przez jakieś zranienie! Księżna uniosła brwi. - A więc wierzysz w tę głupią historyjkę? - Historyjkę o przygodzie madame Saint-Godard z jakimiś pospolitymi rzezimieszkami? - zapytała Isabel. - Och, w rzeczy samej! Ale nie uważam, że jest głupia. Myślę, że jest straszna. Bo widzisz, moja droga, ja wiem coś o naszej drogiej madame Saint-Godard i jej skłonności do szukania kłopotów. Być może więcej niż wie Aleric. - Doprawdy? - Och, obawiam się, że tak - odpowiedziała lady Kirton, cicho zamykając drzwi. - I uwierz mi, Elizabeth, kiedy mówię, że nie mamy ani chwili do stracenia, żeby doprowadzić tę parę do ołtarza! Rozdział 13 Wieczór w zajeździe Przed wpół do dziewiątej Devellyn ulokował się strategicznie w pokoju, z którego widać było wejście do zajazdu "Pod Krzyżem". Zabezpieczył się, jakieś sześć godzin wcześniej wysyłając Polka do Cheapside, żeby wynajął mu pokój na noc. Potem chodził tam i z powrotem po gabinecie, dopóki lokaj nie powrócił z kluczem oraz jakąś niedorzeczną opowieścią o tym, jak to przekupił oberżystę, żeby dostać pokój z najlepszym widokiem, posługując się przy tym resztą z dziesięciofuntowego banknotu Devellyna. Devellyn wziął klucz i machnął ręką, ucinając wyjaśnienia. Chodząc, mocno zaciskał klucz w dłoni, aż metal wbijał mu się w ciało. Powiedział sobie, że nie ma potrzeby przychodzić sporo przed dziewiątą. Jednak już stał - a raczej garbił się - przy oknie od ponad pół godziny, wpatrując się w ruch uliczny na Wood Street. Posiał na dół po befsztyk, ale dzisiaj smakował on jak gotowana podeszwa. Pokój był nieco lepszy. Upchnięty pod okapem dachu, jak gdyby dodany po namyśle, był mały i nijaki. Devellyn musiał się przygarbić, żeby stanąć przy oknie albo przejść przez drzwi. Pokój był wyposażony jedynie w wąską ramę łóżka, umywalkę i solidny stolik z parą krzeseł. Devellyn, sfrustrowany i niecierpliwy, ograniczony w ciasnym pokoju, zaczynał czuć się jak lew w klatce. Ale chodziło mu o widok, nie o atmosferę. Miał bardzo silne poczucie, że jeżeli będzie mógł zobaczyć Sidonie w roli Czarnego Anioła, zdoła pogodzić się z prawdą. Być może zaakceptować ją i żyć z tym dalej. A jednak nerwy miał napięte jak postronki. Czy ona przyjdzie? Czy on ją zobaczy? Tak, na Boga, zobaczy. I był zdecydowany położyć temu kres, raz a dobrze. Mimo późnej pory zajazd tętnił życiem. Na oświetlonym światłem lamp podwórzu przechodnie i stajenni kręcili się gorączkowo. Powozy nieustannie zajeżdżały i odjeżdżały, kilka z nich było lśniącymi, niebieskimi dyliżansami pocztowymi, wracającymi z trasy. Ludzie wszelkich stanów pospiesznie przechodzili przez frontowe drzwi, niektórzy szukając noclegu, inni po prostu na pintę portera w barze. Bar. W liście specjalnie wymieniono to miejsce. Szanowana dama nie życzyłaby sobie, by widziano ją z mężczyzną w publicznym barze, czyż nie? Czarny Anioł będzie zatem ubrany jak ktoś mniej szanowany. Być może Devellyn wypatrywał Ruby Black? Ruby. Tak. To mogła być Ruby. Dobry Boże. Nie było żadnej Ruby. Musi wziąć się w garść. Przeczesał ręką włosy i próbował skupić się na ciemnościach za oknem. I w tej właśnie chwili ją zobaczył. Przeszła przez oświetlony fragment podwórza, śmiałym krokiem, kołysząc biodrami. Ruby Black. Chociaż miała na sobie ciemną pelerynę, narzuconą nonszalancko na ramiona, jej czerwona aksamitna sukienka i jaskraworude włosy były łatwe do rozpoznania. Z góry wyglądała i poruszała się tak niepodobnie do Sidonie, że Devellyn zdumiewał się przemianą. Popędził na dół po dwa stopnie naraz, po czym minął publicznie dostępne części zajazdu, aż dotarł do bocznego wejścia do baru. To pomieszczenie było nieco lepiej oświetlone niż "Pod Kotwicą" i Devellynowi dość łatwo było zająć pozycję tuż za drzwiami. Cofnął się w cień wielkiego kredensu i patrzył, jak Ruby przechadza się między stolikami. Kogoś szukała. Wydawało się, że bezskutecznie, bo wreszcie usiadła przy wąskim stole z tyłu sali i zwróciła twarz w stronę głównego wejścia. Jednak co najmniej tuzin par głodnych oczu obserwował ją, napawając się jej ustami i piersiami, i ponętnymi krąglościami bioder, które otulał dopasowany - zbyt dopasowany - czerwony aksamit. Patrzyli na nią śmiało, jakby była na sprzedaż. Bądź co bądź, przecież takie wrażenie chciała sprawiać. Devellyn poczuł, że jego gniew niebezpiecznie się wzmaga. Miał piekielną nadzieję, że Sidonie bawi się swoim małym podstępem. To był ostatni, na jaki zamierzał jej pozwolić. I wtedy do sali wszedł nowy klient, uderzająco przystojny młody mężczyzna o bystrych czarnych oczach. Był szczupły, delikatnej budowy, ubrany z elegancją rodem z Bond Street. W świetle lamp niespiesznie rozejrzał się sali. Jednak w końcu zauważył spojrzenie Sidonie i podszedł. Po zamienieniu kilku słów usiadł z wyważoną gracją. Ruby - Sidonie ochoczo pochyliła się nad stołem. Jej skóra była ciemniejsza, twarz mniej ściągnięta, a pieprzyk, jak zauważył Devellyn, przemieścił się od ust do kącika oka. Nieostrożnie z jej strony. A jednak go to korciło. Po jakichś pięciu minutach rozmowa się ożywiła. Wyraz twarzy młodego mężczyzny stał się żarliwy. A to znaczyło, że zapewne jest tylko kwestią czasu, kiedy Ruby zanęci go do zrobienia czegoś głupiego. W tej chwili przeszła obok nich posługująca dziewczyna z tacą pełną kufli, na chwilę zasłaniając Devellynowi widok. Starał się wyjrzeć, niezdecydowany, jaki powinien być jego następny krok. Być może powinien po prostu podejść i ostrzec młodego mężczyznę, który całkiem wyraźnie stracił głowę. Tak, najwidoczniej był dość naiwny, żeby dać się zwabić w pułapkę Czarnego Anioła. Wyciągnął rękę przez stół i chwycił jej dłoń. Cofnęła się, skinęła głową, potem znów się odprężyła, jak gdyby została zawarta jakaś umowa. Bar robił się coraz bardziej zatłoczony, gwar rozmów i dym gęstniały. Napięcie także rosło. A potem nastąpiła nieprzyjemna chwila. Mężczyzna sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął portfel. Mimo to jednak tylko doświadczony gracz dostrzegłby pieniądze, które tak sprytnie schował w dłoni, a potem podał przez stół. Sidonie wzięła je, wsunęła do swojej wyświechtanej torebki i poruszyła się, jak gdyby chciała wstać. Dżentelmen zrobił to samo. Devellyn był już w połowie sali, zanim sam pojął, o co mu chodzi. Ruby - nie, Sidonie - zobaczyła go, kiedy podchodził. Wpadła w popłoch i upuściła torebkę. Młody mężczyzna nie był świadomy sytuacji, dopóki Devel-lyn nie chwycił Sidonie za ramię i nie odciągnął od stolika. Mężczyzna obrócił się; jego oczy rozbłysły z wściekłością. - Hola, monsieur! - powiedział z wyraźnym akcentem. - Niech ją pan natychmiast puści! Devellyn zbliżył twarz do młodego mężczyzny. - Hola, ty naiwny mały fanfaronie - warknął przyciszonym głosem. - Ta tutaj to nie dziwka za dwa pensy. A teraz wynoś się i podziękuj Bogu, zanim obedrze cię ze wszystkiego prócz kalesonów. Dla Sidonie gra była wyraźnie skończona. Wydawało się, że na jego oczach przemieniła się z Ruby w Sidonie. - Idź! - rozkazała młodemu mężczyźnie, kiedy Devellyn odciągał ją od stolika. - Idź, już! Miody mężczyzna z ociąganiem rzucił jej ostatnie spojrzenie i skierował się w stronę drzwi. Devellyn porwał torebkę i cisnął nią za nim. - I zabieraj swoje cholerne pieniądze! - ryknął. - Ona nie jest na sprzedaż. Jąkając się z oburzenia, Sidonie próbowała wyrwać się z jego uścisku. - Puszczaj, ty brutalu! - odezwała się. - Przestań! Zgniatasz mi nadgarstek. Jeden czy dwóch klientów zaczęło podnosić się z krzeseł, jak gdyby chcieli przyjść jej z pomocą. Potem, zobaczywszy wzrost Devellyna, usiedli z powrotem. Sidonie starała się sama wyrwać z jego uchwytu, ale Devellyn był bezlitosny. Powlókł ją przez bar do schodów i ruszył na górę, ignorując dwie gapiące się na nich posługaczki. - Puszczaj mnie, ty świnio! - Sidonie z rozmysłem zahaczyła stopą o krawędź stopnia i uwiesiła się na Devellynie, stawiając opór. Devellyn tylko się pochylił, złapał ją wpół i przerzucił sobie przez ramię. Wylądowała na nim z głośnym "uch!" i na moment zabrakło jej tchu. Devellyn pognał po schodach, po czym odwrócił się, żeby wejść na następną kondygnację. Sidonie wciąż się wierciła i wymachiwała rękoma. Klepnął ją porządnie w pupę. - Uspokój się, ty mała jędzo! - Postaw mnie! - wrzasnęła, okładając jego plecy pięściami. - Devellyn, niech cię diabli, postaw mnie. - Potem zmieniła taktykę. - Pomocy! Pomocy! Porywają mnie! Devellyn kopnięciem otworzył drzwi, cisnął Sidonie na łóżko i zatrzasnął drzwi za sobą. - Oni cię nie słyszą, Ruby - warknął. Sidonie niezdarnie się podniosła. Jej piersi omal nie wylały się spod ciasnego aksamitu. - Czego ode mnie chcesz? - prychnęła. - Czego? Wskazał głową w kierunku baru. - Może po prostu wezmę to, co za zapłacił twój śliczny Francuz - zaproponował, a jego ręce powędrowały do rozporka spodni. - Byłoby cholernie szkoda pozwolić, żeby taka niezła sztuka jak ty przeszła koło nosa. - Posłuchaj, Devellyn, to nie było to, na co wyglądało. - Sidonie omiatała spojrzeniem pokój, jak gdyby szukając drogi ucieczki. - Jean-Claude to przyjaciel. Próbował mnie ostrzec. Ktoś… paser… właśnie został aresztowany. Wciąż łypiąc groźnie, Devellyn skrzyżował ręce na piersi i oparł się plecami o drzwi. - Och, nie muszę tego znosić! - Sidonie pomknęła do okna i pchnęła je bezsilnie. - Cukiereczku, nigdy ci się to nie uda - ostrzegł ją. - I zapewne złamałabyś sobie nogę, gdyby ci się udało. Pogardliwie obejrzała się przez ramię. - Nie bądź głupcem, Devellyn - syknęła. - Nawet nie ułamałabym sobie paznokcia. Devellyn podniósł rękę. - Ach, zapomniałem! - powiedział. - Czarny Anioł potrafi niemal wyfruwać przez okna, prawda? - Dlaczego miałoby cię to obchodzić? - spytała prowokująco. - Myślałam, że dla ciebie jestem martwa. Myślałam, że chciałeś… Zaraz, niech to sobie poukładam… Tak, wbić mi nóż w serce. Czy dobrze pamiętam? Jej ton niewytłumaczalnie rozzłościł go jeszcze bardziej. Devellyn przemierzył pokój dwoma susami. Znów chwycił ja za ramię, zawlókł do umywalki i chlusnął pół kwarty wody do miednicy. - Zmyj to plugastwo z twarzy - warknął. - Zanim znowu poczujesz moją rękę na tyłku. Sidonie okręciła się i palnęła go dłonią w twarz. - Tylko spróbuj. Jej ton był lodowaty, oczy płonęły ogniem, i nagle nie wyglądała już jak Ruby, ani nawet jak Sidonie. Teraz była żywą kopią George'a Kemble'a - podobieństwo było uderzające. Devellyn puścił ją i dotknął dwoma palcami swojego piekącego policzka. - Po prostu to zmyj, Sidonie - powiedział znów. - Proszę. Buntowniczo wytrzymała jego spojrzenie. - Coś nie tak, jaśnie panie? - odezwała się. - Podobało ci się ostatnim razem, no nie? Devellyn potrząsnął nią lekko, potem cofnął się, nie przestając wpatrywać się w jej oczy. - Skończ z tym! - zażądał. - Niech cię diabli, przestań posługiwać się tym głosem. Te ubrania… zdejmij je. Skończ z tym! Z tym wszystkim, słyszysz? Ale teraz wydawało się, że wstąpił w nią diabeł. - Coś nie tak, Devellyn? - szepnęła, tym razem własnym głosem. - Czy ta niegrzeczna Ruby jest dla ciebie zbyt kobieca? Czy nie chciałbyś po prostu sam zedrzeć z niej ubrania? Czy to nie to doprowadza cię do szaleństwa? - Zamknij się, Sidonie! - krzyknął. - Ty nie jesteś… ty nie jesteś nią. Teraz nadeszła jej kolej, by przyprzeć go do muru, chociaż mógł to powstrzymać w każdej chwili. Zamiast tego stanął przy łóżku z głową pochyloną pod niskim sufitem. Przez chwilę po prostu na niego patrzyła. - Czy wiesz, w czym tkwi twój problem, Devellyn? - Moich problemów - zgrzytnął zębami - jest bez liku. I żaden z nich to twoja sprawa, do cholery. Wtedy Sidonie zaszokowała go, kładąc dłoń płasko na jego brzuchu i przesuwając ją w dół, aż zamknął oczy i zadrżał. A ona sunęła dalej w dół, do zapięcia jego spodni, i dalej, aż natknęła się na jego członek, już twardy jak skała i pulsujący. Przesuwając dłonią w górę i w dół, Sidonie wydała rozkoszny odgłos i pochyliła głowę, aż jej wargi niemal dotykały jego gardła. - Twoim problemem, Devellyn - szepnęła; poczuł jej ciepły oddech na skórze - jest to, że ty pragniesz kobiet takich jak Ruby. Pragniesz przewidywalności. Żeby wszystko było proste i wygodne. Żeby można było sobie pójść po wszystkim. I nie chcesz żadnych pytań, kiedy skończysz… bo po części lękasz się, jakie mogłyby być odpowiedzi. Zamknął oczy i nasłuchiwał własnego oddechu, rozrywającego mu płuca. - Skończ z tym, Sidonie. Ale ona nie skończyła. Dalej przesuwała ręką po jego podbrzuszu, sprawiając, że napinał się wełniany materiał jego spodni. - Tak, jestem Czarnym Aniołem, Devellyn - szepnęła. - Jestem Ruby Black, tą złą dziewczyną, do której się palisz, i właśnie trzymam w dłoni dowód. A ty możesz odwrócić się plecami do Sidonie nawet bez pożegnania tylko dlatego, że okazała się kimś gorszym niż cnotliwa mała wdówka z naprzeciwka. - Zamknij się, Sidonie. - Jego głos wydawał się teraz obcy. - Po prostu milcz. To nie tak. Przytknęła wargi do jego skóry. - Jesteś pewien? - szepnęła słodko. - Być może sądzisz, że kobiety takie jak Ruby są wszystkim, na co zasługujesz. Albo może zbyt się boisz zaangażować w cokolwiek bardziej skomplikowanego. Chwycił ją za nadgarstek i oderwał od swojego ciała. - Kiedyś to mogła być prawda - zgrzytnął zębami. - Ale teraz, ja… do ciężkiego diabla, sam nie wiem! Opuściłem cię, Sidonie, bo jesteś kłamczuchą. Zobaczyłem prawdę. Tatuaż. Jak mogłaś to przede mną ukrywać, niech cię diabli? Jak mogłaś pozwolić, żebym za tobą tęsknił, kochał się z tobą, i nigdy mi nie powiedzieć? Jak? Ulotniło się z niej nieco bojowego nastroju. - Ja… Ja popełniłam błąd - szepnęła. Jej spojrzenie złagodniało. - Jaki błąd? - zapytał stanowczym tonem. - To, że mnie okłamałaś? Czy to, że mi się oddałaś? Zamknęła oczy i pokręciła głową. - Nie - szepnęła. - Kochanie się z tobą mogło być nierozważne. Ale nie czułam, że… nie czułam, że to błąd. Dopóki mnie nie opuściłeś. Devellyn wziął głęboki i chrapliwy wdech. - Dobry Boże, chyba się w tobie zakochałem - wykrztusił. - Teraz myślę po prostu, że zwariowałem. Zatem wyjaśnij to, Sidonie, skoro jesteś tak cholernie bystra. Bo to mnie ostatnio prześladuje nocami. Martwię się, że ktoś poderżnie ci gardło w jakimś zaułku albo założy ci stryczek na szyję. To nie jakieś pieprzne fantazje o portowej dziwce, która tak naprawdę nigdy nie istniała. Kurtyna czarnych rzęs opadła w dół. Sidonie spojrzała na niego z dziwną mieszaniną fascynacji i czujności. - Och, Czarny Anioł istnieje - szepnęła. - I ona jeszcze nie skończyła. W Devellynie coś pękło. A potem jego usta były na jej ustach, gorące i mocne. Jego ręce ją objęły. Jego głowa utonęła w jej zapachu i nie mógł trzeźwo myśleć. Pomimo swoich śmiałych słów Sidonie próbowała się wywinąć, ale przytrzymał ją przy sobie zdeterminowany. Wreszcie poczuł, jak się poddaje; poczuł, jak opiera się o jego ciało, oddając się jego żarłocznym ustom i niecierpliwemu dotykowi. Przez długą chwile całował ją, przytrzymując mocno wystawioną na pastwę jego ataku. Odpowiedziała pocałunkiem, jej drżące ręce przesuwały się po nim, jej oddech był ledwie słyszalny w ciszy panującej w pokoju. Wypełnił dłonie jej piersiami i zanurzył się w jej usta językiem, głęboko i natarczywie. Westchnęła i wyszeptała jego imię w mrok lichego pokoiku. - Alericu. Alericu. I coś w brzmieniu tego słowa na jej wargach sprawiło, że zebrało mu się na płacz. Było tak bliskie, a jednak tak odlegle, niczym echo z jego przeszłości. Wezwanie. Błagalne wołanie do czegoś, czym niegdyś był. Potrzebował jej. Potrzebował wyrzucić z. siebie cierpienie, gniew i zawód, i odczuć to samo, co czul zeszłej nocy. Dzikie emocje wezbrały w nim, a wraz z nimi nadciągnął przeszywający do głębi ból. Ona. Zawsze ona. Kimkolwiek jest. Czuł, jak jego ciało pulsuje w rytm serca. Spojrzeniem przeczesał pokój. Rozchwierutane łóżko nie wyglądało zachęcająco, nie do tego, co miał zamiar zrobić. Popchnął ją więc dwa kroki w tył, w stronę stołu, i nie myśląc wiele, zrzucił cynową tacę na podłogę. Metal brzęknął o drewniane deski, ale Devellyn się nie zatrzymał. Położył ją na plecach na mocnej dębinie i jedną ręką podciągnął jej spódnicę. Drugą rozpiął własne ubranie, a potem przyciągnął ją na skraj stołu. Musiał wcześniej zedrzeć z niej majtki - nawet tego nie pamiętał - po czym zanurzył się w nią głęboko jednym gładkim pchnięciem. Krzyknęła i wyciągnęła do niego ręce. Devellyn, który wciąż stał, pochylił się nad jej ciałem i pocałował ją. Odpowiedziała, całując go długo i głęboko, a potem próbowała złapać oddech i nie mogła. Pożądanie płonęło w nim tak, jak gdyby poprzednia noc wcale się nie wydarzyła. Osobno byli niczym. Byli nieprawdziwi. Niekompletni. Razem, tej nocy, byli niczym gorączka potężnego pożaru, szybkiego i wszechogarniającego. W mroku Sidonie znów wyszlochała jego imię, i zabrzmiało to jeszcze bardziej słodko, kiedy wygięła się ku niemu. Potem zatracił się, uderzając raz za razem, pozwalając, by białe światło opływało go, póki nie spoczął na jej ciele, drżącym i wyczerpanym. Po długiej chwili zdołał jakoś znaleźć siłę, by podnieść ją ze stołu i zanieść na łóżko. Ostrożnie usiadł i usadowił ją sobie na kolanach. Przytknął wargi do jej czoła. - Zadałem ci ból? - Jego głos zabrzmiał jak chrapliwy szept. Wydała z siebie dziwny odgłos, coś pomiędzy szlochem a śmiechem. - Nie. Nagle oderwał usta. - Przepraszam - mruknął. - Tak bardzo cię przepraszam, Sidonie. Nie miałem zamiaru… Ty nie jesteś jak… - Nie potrafił dobrać właściwych słów na wyjaśnienie tego, co sam ledwie pojmował. - Ach, Sidonie. Nie mogę znieść życia bez ciebie. Niech Bóg ma nas oboje w opiece. Potrząsnęła głową, zadziwiona. - Dlaczego, Devellyn? - szepnęła. - Dlaczego ja? - Nie wiem - wyszeptał. Jego usta przycisnęły się do zagłębienia jej szyi. - Ja nie wiem dlaczego, Sidonie. To obłęd. Ale zakochałem się. Pochwyciła jego twarz w dłonie i zmusiła go, by spojrzał jej w oczy. - Wiesz, kim jestem, Devellyn. - To nie ma znaczenia - powiedział, uświadamiając sobie, jak prawdziwe były te słowa. - Pragnę cię. Potrzebuję cię. I wcale nie jestem pewien, czy zasługujesz na taki los. W jej oczach pojawiło się zmieszanie. - Zapytałeś mnie, czy ostatnia noc była pomyłką - szepnęła. - Cóż, sam widzisz, co z tego wynikło. Podjęłam niemądre ryzyko, by mieć coś, czego rozpaczliwie pragnęłam. A teraz zostałam nakryta. Jak to może być pomyłką, cokolwiek z tego? Widzisz, stale zadaję sobie to pytanie. Jak coś, co było… tak piękne, mogło być złe? - Nie było - odpowiedział. Zwróciła twarz ku jego koszuli. - Och, Boże - szepnęła do jego rozchełstanego krawata. - Cokolwiek się stało, było tego warte. Devellyn przytknął wargi do czubka jej głowy i wciągnął w nozdrza ciepły zapach. Jej słowa sprawiły, że znowu nadciągnął strach. - Dobry Boże, Czarny Anioł! - powiedział. - Dlaczego, Sidonie? Dlaczego? Och, moja miłości, czy nie wiesz, że mogliby cię powiesić? Dlaczego, w imię Boże, robisz te niebezpieczne rzeczy i wiedziesz to dziwne, potajemne życie? Sidonie patrzyła, jak na twarzy Devellyna malują się niezwykle jak dla niego emocje. Obawa i niepewność. Pewien żal. Zasługiwał na odpowiedź. Z wahaniem spróbowała jakąś mu dać. Ale nie było to bardziej składne niż wtedy, kiedy mówiła to George'owi. I Devellynowi podobało się to jeszcze mniej. Jego oczy pociemniały, ale jak gdyby dla złagodzenia swoich słów podniósł rękę, żeby pogładzić jej policzek. - Sidonie, istnieją lepsze, bezpieczniejsze sposoby, żeby pomagać tym, którym wiedzie się gorzej - powiedział. - To, co ty robisz, jest takie niebezpieczne. To szaleństwo. - Mówisz jak George. Jego glos zabrzmiał teraz łagodniej. - To musi się skończyć, Sidonie. Nieważne, co stanie się między nami. Obiecaj mi. Westchnęła. - Jak mogę? - odparła wreszcie. - Nie zrobię tego, Devellyn. Nie mogę. Czy ty nie rozumiesz? Nie zamierzałam zakochać się w tobie. Tak mocno starałam się trzymać z dala, ale ty nie… ty nie… - Nie przyjąłbym "nie" za odpowiedź? - podsunął. - To prawda, i teraz też nie przyjmę. Sidonie, Czarny Anioł nie żyje. - Nie - szepnęła. - Nie dla mnie. - Skończ z tym, zanim cię złapią - błagał. - Czy możesz mi przysiąc, że tak się nie stanie? Milczała przez długą chwilę. - Nie sądzę, by się tak stało - wyszeptała. - Ale lady Karton… Och, Boże! Myślę, że ona wie, albo w najlepszym razie się domyśla. Sądzę jednak, że nic nie powie. - Ja poradzę sobie z lady Kirton - powiedział ponuro. - Ale Sidonie, kto jeszcze oprócz ciebie i Julii może wiedzieć? Kto jeszcze mógłby się tego domyślić? - Że Czarny Anioł i ja to ta sama osoba? - szepnęła. - Nikt inny nie wie dość, żeby się domyślić. Oprócz ciebie, Alericu. A jednak…a jednak ty się tego nie domyśliłeś. - Może to dziwne, ale chyba się domyśliłem - zaprzeczył. - To było jednak tak nie na miejscu, że mój umysł nie mógł tego ogarnąć. Obawiam się jednak, że inny umysł będzie bardziej wnikliwy. Obawiam się, że w końcu ktoś gdzieś coś powie albo coś zapamięta, Sidonie. I co my wtedy zrobimy? - Tak się nie stanie - przyrzekła. - Zawsze jestem nadzwyczaj ostrożna. Devellyn żałował, że nie czuje się równie pewny. - Wiesz, że najlepszą ochroną byłoby poślubienie mnie - powiedział. - Moja reputacja nie zda ci się na wiele, jeżeli chodzi o poważanie u ludzi, ale przynajmniej nikt nie ośmieli się oskarżyć cię o przestępstwo. Sidonie podniosła jego rękę i pocałowała kostki jego palców. - Jesteś bardziej rycerski, Devellyn, niż chciałbyś przyznać - powiedziała. - To była jedna z pierwszych rzeczy, które u ciebie zauważyłam. To prawda, że brak ci uroku. A jednak… oczarowujesz mnie bardziej niż jakikolwiek mężczyzna. Na moment wstrzymał oddech. - Czy to znaczy "tak"? Pokręciła głową. - To znaczy zdecydowane "nie" - odparła. - Jest zbyt wielu potrzebujących pomocy. Tak wiele krzywd do naprawienia. Postaraj się zrozumieć, Alericu. A poza tym twoja rodzina byłaby wstrząśnięta. Wydawało się, że jego ciało zesztywniało. - Mój ojciec jest wstrząśnięty każdym moim oddechem - powiedział. - Jednak moja matka byłaby taka wdzięczna, że zapewne padłaby ci do stóp. - Alericu, oni postrzegaliby mnie tylko jako ubogą krewną - ostrzegła Sidonie. - Ubogą krewną z nieprawego łoża, której matka była… Dotknął palcem jej warg, przerywając jej w pół słowa. - Nie mów tego, Sidonie - wyszeptał. - Ona była twoją matką. Zaś co do mojej, to byłaby wdzięczna, że mnie bierzesz. Sidonie spojrzała na niego z ukosa. - Musisz być szalony. - Zapewne - przyznał. - A jednak nie zniósłbym, gdyby coś ci się stało albo gdybyś dała się powiesić. Sidonie, wciąż mnie to zdumiewa, kiedy o tym myślę, ale ja chcę, żebyś za mnie wyszła i urodziła mi dzieci. Przez tych kilka ostatnich godzin żyłem jak w piekle, roztrząsając tylko, co może się z tobą stać. Och, Sidonie, czy nie jestem ci bliski? Chociaż troszeczkę? Sidonie zamknęła oczy. - Och, jesteś - szepnęła. - Trochę mnie przeraża ta głębia moich uczuć do ciebie. Ja… ja cię kocham, Devellyn. No proszę, powiedziałam to. Czy teraz zwrócisz się przeciwko mnie i użyjesz tego jako broni? Zamiast tego pocałował ją żarliwie. - Dzięki ci, Boże - powiedział chrapliwie. - Wyjdź za mnie, Sidonie. Proszę. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. - Och, jak ty mnie kusisz. - A więc powiedz "tak", Sidonie! - domagał się. - Po prostu to powiedz. Zapewnię ci bezpieczeństwo. Zawahała się, i to dało mu nadzieję. - Och, Devellyn! Co ludzie powiedzą? - Powiedzą, że zawarłaś okropny związek - odparł, ujmując jej obie ręce i spoglądając głęboko w oczy. - Posłuchaj, Sidonie - powiedział. - Za kilka dni moja matka wydaje bal. Wielką fetę dla uczczenia urodzin mojego ojca. Chcę, żebyś przyszła. Moja matka zamierza cię zaprosić i wprowadzić do towarzystwa. I… i twojego brata też. Już jej powiedziałem… - O nas? - wtrąciła Sidonie, a jej oczy rozszerzyły się. - Och, Devellyn, nie mogłeś tego zrobić! Uśmiechnął się niezręcznie. - O tobie, tak - powiedział. - I o twoim bracie. Nie okazała niezadowolenia. W istocie posunęła się nawet do tego, żeby zasugerować, że zważywszy naszą niefortunną scenę w bawialni Walrafena, powinienem cię poślubić. Ona jednak popatrzyła na niego ze smutkiem w oczach. - Alericu, to się nie uda - powiedziała. - Mam swoją przeszłość. Przeszłość, z której chyba nie chcę rezygnować. I nawet jeżeli twoja matka mnie akceptuje, twój ojciec nigdy tego nie zrobi. - Do diabła! - odparł. - Jakie to ma znaczenie? - Być może żadnego - zgodziła się. - Ale przypuszczam, że dla ciebie znaczy to więcej, niż przyznajesz. Znowu zaczął protestować, a ona przyłożyła dwa palce do jego warg. - Tak, już dobrze, ty arogancki tyranie - powiedziała. - Pójdę na ten bal. Tak, wywlokę moją rodzinną historię z ukrycia, publicznie wydobędę ją na światło dzienne. I kiedy tam będę, postaram się jak potrafię wywrzeć dobre wrażenie. Lecz ty mnie prosisz, żebym zrezygnowała z Czarnego Anioła. A to jest najbardziej znacząca rzecz, jaką zrobiłam kiedykolwiek w moim nic nieznaczącym życiu. Mocno przytrzymał jej ręce. - Bądź moją żoną - powiedział. - Już samo to będzie olbrzymim zadaniem, Sidonie. Przynajmniej jestem bogaty. Markiza Devellyn może uczynić wiele dobrego dzięki pieniądzom swego męża. Spojrzała na niego podejrzliwie. - Jeżeli ja dokonam takiego poświęcenia… nie żebym obiecywała, że tak zrobię… to co ty byś uczynił w zamian? - Co ja bym uczynił? Do diabła, co to znaczy? - Twój ojciec jest hardy, tego jestem pewna - powiedziała. - Ale jeżeli on wyciągnie rękę do zgody, nieważne jak nieznacznie, czy ty ją przyjmiesz? Dla dobra swojej matki? - Ja tylko chcę się z tobą ożenić - mruknął. - A ojciec prędzej by umarł, niż wyciągnął rękę. - Możesz się zdziwić. - Lekko dotknęła jego ramienia. - Albo możesz mieć zupełną rację. Mówię ci tylko to, Alericu: nie zostawiaj żadnych niedopowiedzeń między wami. Ja tak zrobiłam i zmarnowane słowa pozostawiły w moich ustach gorycz. Łypnął na nią sceptycznie. - Co masz na myśli? Sidonie umilkła na chwilę. - George mówi, że mój podstęp z Czarnym Aniołem bierze się z moich uczuć wobec matki - powiedziała wreszcie. - A ja… cóż, obawiam się, że on może mieć rację. Kiedy byłam młoda, nie rozumiałam, jak okropne było jej życie i jak wielką hańbę kazał jej znosić ojciec. Byłam zraniona, kiedy mnie odesłała. Czułam się niekochana. A zatem uciekłam. - Biedna dziewczyna - mruknął, przykładając wargi do jej czoła. Sidonie odepchnęła go tak, by móc spojrzeć mu w oczy. - I trzymałam się z daleka, Alericu - mówiła dalej. - Nawet w tych późniejszych latach, kiedy ojciec już nie żył, a ona błagała mnie, żebym ją odwiedziła, ja ignorowałam każdy jej wysiłek. Tak naprawdę to czerpałam z tego jakąś przewrotną przyjemność. Bardzo dużo myślałam o tym w ciągu tych kilku ostatnich tygodni i sądzę, że gdzieś w głębi zawsze czułam, że później będzie czas na pojednanie. Nigdy nie myślałam, że ona umrze tak młodo. A teraz tak naprawdę nawet nie wiem, jaką była osobą. Wiem tylko, że popełniała błędy, jak my wszyscy. I wiem, że cokolwiek chciała mi powiedzieć… jeżeli w ogóle… teraz nie może już nigdy zostać powiedziane. Devellyn wiedział, że miała rację. Śmierć ma w sobie straszliwą ostateczność. - Ale mój ojciec rezyduje zaledwie o kilka mil stąd, w Kent - zaprotestował. - Gdyby chciał się pojednać, już dawno mógł to zrobić. Nasz gniew, Sidonie, jest bardziej zimny, bardziej zabójczy. - Doskonale! - powiedziała, wzdychając. - Pamiętaj tylko, Alericu, że jeżeli zgodzę się na to, o co prosisz, nie zawaham się wyrażać moich opinii i trosk. Devellyn rzucił jej ponure spojrzenie. - Na Boga, Alasdair ostrzegał mnie, że to się wydarzy. - Że co się wydarzy? - Wtrącanie się. Wtykanie nosa. Nakłanianie. - Jego warga zadrgała od uśmieszku, ale udało mu się zachować nachmurzoną minę. - Wszystkie te rzeczy, które kobiety zaczynają robić, kiedy tylko chłop pomyśli o ustatkowaniu się. Sidonie odsunęła się i spojrzała na niego. - A zatem chcesz wycofać swoją propozycję małżeństwa? - powiedziała, tłumiąc uśmiech. - Ależ bardzo proszę. Mój brat bez wątpienia będzie w siódmym niebie. Devellyn nie zamierzał wycofywać propozycji. Zamiast tego siedział zafascynowany, kiedy Sidonie zrywała małe kawałeczki gumy zza uszu, zmywała makijaż, a potem rozpuściła swoje prawdziwe włosy. Kilka prostych skrętów i włosy znowu były upięte i eleganckie. Przewróciła pelerynę na drugą stronę o nierzucającej się w oczy szarej barwie, i zapięła ją dokładnie. Dzięki Bogu, nadszedł czas, by wrócić do domu. Kiedy wyszli, trzymała go pod ramię, a ciepło tego dotyku było kojące. Wciąż ogarniało go poczucie ulgi. Była bezpieczna. Kochała go. Być może jeszcze jej nie przekonał, że wart jest jej miłości i tego poświęcenia, na które musi się zdobyć. Ale po raz drugi w swoim odrażającym, roztrwonionym życiu De-vellyn pozwolił, by nadzieja zajaśniała mu w sercu. Nadzieja wkrótce przygasła. Wcześniej uniknął zatłoczonego frontowego wejścia do zajazdu, wyprowadzając Sidonie tyłem i w boczną uliczkę, która przecinała Gutter Lane. Teraz zastanawiał się, czy nie był to błąd. Gutter Lane pod pewnymi względami została trafnie nazwana, kojarząc się z rynsztokiem . Pomimo bliskości ruchliwej dzielnicy City okolicę upstrzyło kilka burdeli, co bardziej rzucało się w oczy, kiedy zamykano kawiarnie i kantory. Raptem z domu tuż przed nimi przez frontowe drzwi wypadła tyłem dziewczyna, klnąc jak marynarz, gdy potknęła się na stopniach. Wylądowała na pupie na ulicy. Zażywna, krzykliwie ubrana kobieta wyszła na próg i splunęła za nią. - I tyle se możesz zrobić z tymi swoimi ładniuśkimi manierami, moja droga - powiedziała kobieta. - Nie mam pracy dla damulek takich jak ty. Dziewczyna już wstała, ale jej złote włosy zwisały bezładnie, a jaskrawopurpurowa suknia była poplamiona błotem. - Ech, odwal się, ty wredna stara wiedźmo - wrzasnęła w górę schodów. - Nie będzie mnie obracał żaden stetryczały cap, co to nie ma ni jednego zęba w gębie. Daj go Maryanne i niech ona se go bierze. Ta to się bzyka ze wszystkim. Wtedy rajfurka zeszła po schodkach i mocno uderzyła dziewczynę na odlew. Sidonie, oczywiście, zostawiła Devellyna i popędziła naprzód. - Hej tam! - krzyknęła, odciągając rajfurę. - Zostaw ją w spokoju! Jakie masz prawo ją bić? - Jakie prawo? - zapytała rajfurka z niedowierzaniem. - Jest mi winna za czynsz. A tobie co do tego, tak w ogóle? - Potem podejrzliwie łypnęła na Devellyna. - Wracaj tutaj i zamknij jadaczkę, Bess. Niech ci państwo idą w swoją stronę. Ale Sidonie nie miała takiego zamiaru. Podeszła do dziewczyny, która wycierała wierzchem dłoni smużkę krwi. - Moja droga, nie musisz tu zostawać - powiedziała. - Mam pieniądze. Mogę ci znaleźć miejsce do spania na dzisiejszą noc. Dziewczyna popatrzyła na nią szyderczo. - Na dzisiaj? - powtórzyła kpiąco. - I co mi to da? Ja muszę pracować, co nie? I nie dam się zamknąć w jakimś cholernym przytułku, jeśli o tym mówisz. Sidonie położyła jej dłoń na ramieniu. - Moja droga, wszystko byłoby lepsze niż to. Dziewczyna uniosła brew i szarpnięciem uwolniła ramię. - Naprawdę? - powiedziała cicho. - No, to już wolę se obedrzeć kolana do żywego, obracana przez jakiegoś starego capa, niż szorować podłogi i głodować. - Po tych słowach dziewczyna rzuciła się z powrotem po schodach na górę i wbiegła do domu. - Zaczekaj! - zawołała Sidonie. - Nie mówię o przytułku. Proszę! Wysłuchaj mnie. Ale dziewczyna już znikła. Rajfura posłała im protekcjonalny uśmiech i zatrzasnęła drzwi. Sidonie wyglądała, jakby miała zaraz wybuchnąć płaczem. Devellyn otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. - Próbowałaś, kochana - powiedział cicho. - Ona wybrała swój los. - I jest z tysiąc takich jak ona - odparła ze smutkiem. - Ona nie zna innego wyjścia. Tylko to albo przytułek! Tak właśnie myśli. I to nie jest w porządku, Devellyn! To nie jest sprawiedliwe. - Ta dziewczyna nie jest taka jak twoja matka, Sidonie - przypomniał jej łagodnie. - Tak naprawdę nic ich nie łączy. - Obie czuły się uwięzione w pułapce, czyż nie? - odparowała Sidonie. - To jest coś, co je łączy. Boże, żałuję, że w ogóle opowiedziałam ci o George'u i jego przeklętej teorii! Devellyn łagodnie pociągnął ją dalej ulicą. - Nie możesz ocalić ich wszystkich, Sidonie - odparł. - Nawet Czarny Anioł nie ma dość sztuczek w zanadrzu. Ramiona Sidonie opadły. - Ale Czarny Anioł mógł coś zrobić, Devellyn - szepnęła. - A z pewnością nawet małe coś jest lepsze niż nic. Przez jakiś czas szli w milczeniu. - Jak sądzę, to jest twój problem, Sidonie - powiedział wreszcie. - Małe coś. To właśnie starasz się robić. Działać na obrzeżach. Na marginesie. Ale, moja droga, może powinnaś myśleć w szerszej skali? Sidonie westchnęła ze znużeniem. - A co to ma właściwie znaczyć? Devellyn z zadumą potarł swój całodniowy zarost. - Sam nie jestem całkiem pewien - powiedział. - Niech się nad tym zastanowię. Może mógłbym cię zaskoczyć oryginalnym pomysłem, który się narodzi w tej mojej zardzewiałej starej głowie. Devellyn oczekiwał siedemdziesiątych urodzin swego ojca niczym człowiek idący na szubienicę. Przerażał go kolejny wypad w sam środek towarzystwa, i trochę się obawiał, iż jego ojciec może po prostu udać, że go nie widzi. Po swoim dziwnym spotkaniu w zajeździe Devellyn spotkał się z matką i postawił jej swój diabelski warunek: Sidonie i jej brat mają zostać przyjęci jako dawno niewidziani krewni w zamian za obecność Devellyna na balu. Jego matka zgodziła się na to niemal zbyt szybko, a w jej oku pojawił się dziwny błysk. W powietrzu wisiał dziwny nastrój wyczekiwania, niczym przeczucie, które ma się tuż przed tym, jak czyjaś fortuna odmienia się przy karcianym stoliku. Było tak, jak gdyby dano mu w życiu nowe rozdanie. A więc czy odsłonią się króle i walety? Czy jak zwykle fiasko - dwójki i trójki? Czekanie na odpowiedź Sidonie było najgorszą torturą. Kiedy teraz byli razem, nie mógł powstrzymać chęci przyciśnięcia jej. A jednak nadzieja nie była stracona. Jej pocałunki stały się bardziej namiętne niż kiedykolwiek, a protesty wyraźnie slably. Mówiąc w kategoriach romantycznej przenośni, rozpoczął oblężenie na progu jej domu, co rano posyłając kwiaty, co wieczór czekoladki, a biżuterię tak często, jak tylko się ośmielił. Tę ostatnią zawsze zwracała, ale przynajmniej przyciągał jej uwagę. Nareszcie nadszedł wyznaczony wieczór. Oczywiście, sir Alasdair MacLachlan pojawił się wcześniej, żeby go zadręczać i udzielać mu wszelkiego typu spontanicznych, zwariowanych rad na temat życia, miłości i niebezpieczeństw, jakie niesie kobiecy umysł. Alasdair popijał brandy, siedząc przy toaletce, kiedy Fenton wciskał Devellyna w jego wieczorowy strój. Nie minęło wiele czasu, nim rozmowa zeszła na księżnę Gravenel. - A więc powiesz jej, że zmusiłem cię do przyjścia? - zapytał Alasdair, podnosząc swój kieliszek do światła lampy i wpatrując się w złoty płyn w środku. - Nie powiem jej niczego takiego - odparł Devellyn. - W rzeczy samej myślę, że powiem jej, iż przyszedłem ogłosić swoje zaręczyny. - Do czarta! - odezwał się Alasdair, opuszczając kieliszek. - Teraz nigdy nie dostanę tego denara Wespazjana. Słuchaj, Dev, czy Sidonie wie, co planujesz? - Niezupełnie. - Devellyn uniósł podbródek, tak by Fenton mógł dobrze założyć mu krawat. - Po prostu mógłbym ją zaskoczyć i ogłosić to tak czy owak. A kiedy już się stanie, ona będzie musiała mnie poślubić, czyż nie? Alasdair wyglądał, jakby miał wątpliwości. - Cóż, staruszku, wiesz, co mawiają - ostrzegł. - Pękniętego dzwonu nigdy się nie naprawi. Ona może ci nie wybaczyć. - Oszczędź mi tych swoich szkockich frazesów, Alasdairze - mruknął Devellyn. - Ktoś musi zadbać o bezpieczeństwo tej kobiety, a ja odchodzę od zmysłów. - Zatem ten romans to czysto humanitarny gest, hę? - Podbródek wyżej, milordzie - gderał Fenton, mocując się teraz z jego krawatem. Devellyn umilkł, kiedy kamerdyner kończył go ubierać. - Dziękuję, Fenton - mruknął, gdy praca dobiegła końca. - Uwiłeś kolejny cud. - W istocie - powiedział chłodno Alasdair. - Markiz wygląda prawie jak cywilizowany człowiek. - Ależ z ciebie pochlebca, Alasdairze - odparł Devellyn, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela. - Chodź. Mam coś do załatwienia na Strandzie, i obawiam się, że to nie będzie przyjemne. Tak się złożyło, że George Kemble nie był jedynym mieszkańcem Londynu, któremu pisane było mieć tego wieczora nieoczekiwanego gościa. Tuż przed zapadnięciem zmroku zadzwonił dzwonek u drzwi domu pod numerem czternastym. Jako że Julia dokonywała ostatnich poprawek przy balowej sukni Sidonie, a Meg znów gdzieś przepadła, Sidonie sama pospieszyła, by otworzyć drzwi. Nagle zabrakło jej powietrza w płucach, kiedy zobaczyła hrabinę Kirton stojącą na jej progu i ozdobiony herbem powóz jej lordowskiej mości czekający przy krawężniku. Jej lordowska mość uśmiechnęła się ciepło. - Dobry wieczór, madame Saint-Godard - powiedziała. - Pomyślałam, że może zechciałaby pani towarzyszyć mi na bal u Gravenela. - Towarzyszyć pani? - Sidonie popatrzyła na nią z niemądrą miną. Dwa purpurowe pióra podskoczyły radośnie na kapeluszu, kiedy jej lordowska mość skinęła głową. - Elizabeth i ja uznałyśmy, że to nie całkiem stosownie, żeby przyjechała pani sama - mruknęła. - A jak rozumiem, pani brat odrzucił zaproszenie. Czy mogę wejść? Sidonie odzyskała opanowanie. - Tak, ależ proszę - odparła z trudem. - Kim jest Elizabeth? - Ależ to księżna Gravenel - odpowiedziała lady Kirton, jakby to było oczywiste. - Jesteśmy dobrymi przyjaciółkami z dziewczęcych lat. Czy Aleric nie wspominał o tym? Sidonie zaprowadziła jej lordowską mość do pokoju bawialnego. - Nie, nie tymi słowami - odparła. - I pani życzy sobie, bym z nią pojechała? Na bal? Lady Kirton rozłożyła ręce. - Chyba że ma pani inne plany? Nagle Sidonie zrozumiała. - A zatem powiedziała pani? - spytała. - Mam na myśli księżną. Powiedziała pani, że byłam niegdyś… czy że jestem… daleką krewną? Lady Kirton podeszła do przodu i dość stanowczo poklepała Sidonie po policzku. - Drogą kuzynką, która niedawno wróciła do domu z zagranicy - poprawiła. - Niedawno skończywszy żałobę. Oto, jak widzisz, dlaczego tak mało bywałaś w towarzystwie. A teraz zepnij się w sobie, drogie dziecko. I na miłość boską, zapamiętaj tę opowieść! Już prawie zmierzchało, kiedy powóz Devellyna zajechał pod sklep Kemble'a na Strandzie. Wzdłuż całej ulicy witryny ciemniały jedna po drugiej, podczas gdy kawiarnie napełniały się raptownie. Devellyn otworzył drzwi na oścież i zeskoczył na dół, drżąc przed czekającym go zadaniem. - Wchodzisz? - zapytał Alasdaira, stojąc na chodniku. Alasdair leniwie machnął ręką. - Trzech to już tłum, staruszku - odpowiedział. - A widok krwi odbiera mi apetyt. Devellyn odwrócił się i wszedł do sklepu, zatrzymując się tylko, by przeczytać napis na mosiężnej plakietce na drzwiach. Jego wejście obudziło mały dzwoneczek nad głową. W pierwszej chwili był zdumiony. Znakomite ozdoby, akurat! Dekoracyjne osłony na donice i zegary, wazony i flakoniki, serwisy do herbaty, tarcze i miecze - a wszystko to walczyło o wolną przestrzeń. I wszystko wyglądało na straszliwie stare i kosztowne. Dalej było z pół mili antycznej biżuterii, która migotała w gablotach jak płynny ogień. Ale Devellyn nie miał czasu, żeby się temu przyglądać. Młody mężczyzna - bardzo znajomo wyglądający młody mężczyzna - wyłonił się zza zielonych aksamitnych kotar. Na jego twarzy przelotnie pojawił się niepokój, ale mężczyzna ukryt go i spojrzał na Devellyna lekceważąco. - Zamykamy, monsieur - oznajmił. - Musi pan przyjść w inny dzień. - Na Boga, ja cię znam! - powiedział Devellyn, podchodząc do lady. - I policzę się z tobą później. Teraz chcę się widzieć z Kemble'em. Brwi młodego Francuza uniosły się. - Ale ja tego nie polecam, sir. On właśnie konsultuje się z szefem kuchni co do kolacji. Devellyn rozpłaszczył swoje wielkie dłonie na szklanej ladzie i przechylił się przez nią. - Nic mnie nie obchodzi, czy właśnie obcina sobie paznokcie u stóp nagusieńki w kąpieli! - Potem znów się odprężył. - Och, też coś! Gdzieś tutaj muszą być jakieś drzwi! - mruknął, po czym pomaszerował za ladę i za kotary. - Non, non! - zawołał Francuz, pędząc za nim przez aksamit. - Stop! Ale Devellyn już znalazł tylne schody i ruszył na górę. - Dzięki - powiedział przez ramię. - Zrobię mu niespodziankę. Dotarł do drzwi na górze i zapukał zdawkowo. Ale George Kemble, jak się zdawało, już zakończył rozmowę ze swoim kucharzem. Devellyn zastał go w małym, lecz luksusowym salonie, nalewającego coś, co wyglądało jak sherry, drugiemu mężczyźnie, który wyglądał jakby nieco znajomo. Obaj natychmiast zwrócili wzrok na Devellyna; drugi mężczyzna odłożył gazetę i zaczął podnosić się z krzesła. Kemble omiótł markiza spojrzeniem. - Cóż, czy to nie drogi kuzyn Aleric! - odezwał się z pogardą. - Co za niespodzianka. - Przepraszam, że nachodzę - powiedział Devellyn, opierając się ramieniem o framugę, jak gdyby zamierzał zostać dłużej. - Ale wiem, że odmówiłbyś spotkania ze mną. - Zdumiewająco potrafisz pojmować rzeczy oczywiste, Devellyn. Devellyn uniósł podbródek. - Posłuchaj, Kemble - powiedział. - Ty i ja musimy odłożyć na bok to, co nas różni. Potrzebuję tego, żebyś dziś wieczór poszedł ze mną. - Pójść z tobą? - Kemble odstawił karafkę z winem. Devellyn nagle poczuł się niezręcznie. Potrzebował pomocy tego człowieka, choć tak raziło go przyznanie się do tego. - Na bal u mojego ojca - naciskał. - Wiem, że otrzymałeś zaproszenie. - I rozbawiło mnie ono ogromnie - odpowiedział Kemble z kwaśnym uśmiechem. Drugi mężczyzna zbliżył się. - George, przedstaw nas, proszę. - Wybacz mi, Maurice - odparł Kemble, i spełnił jego prośbę. Devellyn wyciągnął rękę. - Wygląda pan diabelnie znajomo - powiedział, ściągając brew. - Zaraz! Giroux. Jest pan moim nowym krawcem, nieprawdaż? - Jeden z moich asystentów uszył dla pana parę kamizelek - odpowiedział Giroux, prychając. - Ale nie pochwalam zbytnio kolorów, jakie wybrał pański człowiek. Devellyn zmrużył jedno oko. - Żółte końskie siki? I coś jakby spleśniały szary? - Obawiam się, że tak. - Spojrzenie Girouxa prześliznęło się krytycznie po wieczorowym stroju Devellyna. Devellyn wzruszył ramionami. - Cóż, a więc w drogę - powiedział. - Chodźcie obaj. Giroux odsunął się o krok, przerażony. - Na bal u Gravenela? Devellyn patrzył na to jednego, to na drugiego. - Powinniście obaj pomyśleć o Sidonie - odezwał się. - Dzisiejszy wieczór jest ważny. Ona potrzebuje przy sobie rodziny. - Sidonie ma zamiar przez to przechodzić? - zapytał Kemble. - Obiecała mi powtórnie zaledwie wczoraj wieczorem - odpowiedział Devellyn z pewnością siebie. - Pójdzie, a ja myślę, że jesteście jej winni to, żeby też pójść. Giroux wrócił na swoje krzesło. - Musi pan być szalony - odparł, z werwą pacnąwszy gazetę. - Zapewne ubierałem polowe dżentelmenów, którzy tam będą. - Dobrze - odparł Devellyn. - A zatem nie trzeba będzie pana przedstawiać. - Pozwoli pan, że wyjaśnię to dokładniej, wasza lordowska mość - powiedział Giroux zjadliwie. - Mężczyźni nie życzą sobie znać mężczyzn, którzy weszli z nimi w tak zażyły kontakt, jak mierzenie obwodu ich pasa i poprawianie im przyrodzenia, żeby uzyskać krój bez żadnych fałdek. A ja, mówiąc szczerze, nie życzę sobie znać ich. To byłoby bardzo złe dla interesów. Prowadzę interesy i chciałbym prowadzić je nadal, proszę pana. Może mi pan wierzyć lub nie, ale nie życzę sobie, by pańska rodzina wyszła na głupców z powodu zaproszenia mnie. Oczywiście, miał rację. - Pójście tam leży w moim interesie nawet mniej niż w jego - wtrącił Kemble. - I mam jeszcze mniej chęci. Devellyn łamał się pod presją. - Ale jesteś moim dawno zaginionym, wielce ukochanym kuzynem, do cholery! Matka pragnie cię publicznie uściskać i przywrócić na łono rodziny. - Och, też coś! - odparł Kemble. - Chyba nie wyobrażasz sobie, że to przełknę? - Towarzystwo to przełknie - warknął Devellyn. - Pomyśl o przyszłości swojej siostry. Żałuję, że oznajmiam to tak prosto z mostu, Kem, ale Sidonie i ja pobieramy się na mocy specjalnej licencji w przyszłym tygodniu. Kemble wyglądał na przerażonego. - Na pewno żartujesz. Devellyn uśmiechnął się sztywno. - Obawiam się, ze odrobinkę naruszyłem jej cześć. Oblicze Kemble'a napięło się. - Ty łajdaku! - warknął. - Powinienem cię wybatożyć. - Myślałem, że zamierzałeś mnie zastrzelić w ciemnej uliczce - przypomniał mu Devellyn. Kemble chodził teraz tam i z powrotem po pokoju. - Mój Boże! Ona na pewno się na to nie zgodziła! Nie, zgodziła się, prawda? Do licha! Wiedziałem, że ta dziewczyna napyta sobie biedy! Ale małżeństwo? Z tobą? Devellyn zmusił się do zachowania spokoju. - Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nie zasługuję na nią - powiedział. - W rzeczy samej, nawet nie rozważałbym obarczania jej swoją osobą, ale jest jeszcze jedna, nawet bardziej paląca przyczyna, dla której Sidonie potrzebuje męża. Mój majątek i tytuł osłonią ją przed wszelkimi podłymi plotkami, jakie mogłyby się pojawić i sprowokować pytania. Rozważ to, staruszku, a sądzę, że zrozumiesz, co mam na myśli. Kemble łypnął na niego nieprzyjemnie. - Ty pokrętny nikczemniku. Devellyn spojrzał z góry na niższego mężczyznę. - Tak czy inaczej jesteśmy już zaręczeni - skłamał zuchwale. - Dzisiaj zostanie to ogłoszone. Moja matka zamierza postarać się, żeby Sidonie została przyjęta przez całe towarzystwo. Później możesz mnie wyzwać na pojedynek, jeśli sobie życzysz. Ale teraz masz powinność względem siostry. Maurice zaszeleścił gazetą. - Obawiam się, że tu cię ma, George - powiedział niemal wesoło. - Włóż kamizelkę z kremowego jedwabiu. Przy tym kolorze twoje oczy wyglądają na bardziej uczciwe. - Nadal podoba mi się opcja z wybatożeniem - Kemble mruknął do karafki z sherry. - To i szybki prom do Francji rozwiążą większość problemów Sidonie. - A może jej się tu podoba? - zasugerował niewzruszenie Devellyn. - Przykro mi, że to mówię, Kem, ale twoja siostra nie jest całkiem obojętna wobec mnie. Kem nadal spoglądał groźnie, ale wyraźnie się poddawał. - Zapewne mnie to zrujnuje - burknął. - Chryste! Zostanę publicznie przedstawiony jako członek rodziny Hilliardów! Moja anonimowość przepadnie. Ludzie z półświatka, z którymi się kontaktuję, nie będą chcieli mnie znać. Jak człowiek ma w takich warunkach prowadzić interesy? Devellyn patrzył na niego przez chwilę. - A mówiąc o anonimowości - powiedział - lepiej zapytam cię o to nazwisko. Kemble. Skąd, u diabła, je wytrzasnąłeś? - Z napisu na teatralnym namiocie, kiedy miałem czternaście lat - warknął Kemble. - Wybacz mi łaskawie, że nie życzyłem sobie dłużej być Bauchetem, czy co gorsza, Hiliardem. Devellyn przyjaźnie klepnął go w łopatki. - Doskonale wiem, co masz na myśli, staruszku - mruknął. - To cholerne nazwisko ciąży mi jak kamień u szyi. Kemble obrzucił go kwaśnym spojrzeniem spode łba, po czym wlał sobie do gardła resztkę wina, jak gdyby ubieranie się na bal wymagało wzmocnienia. - Dobry Boże! - Devellyn popatrzył na rękę, trzymającą nóżkę kieliszka. - Wsadziłeś te paluchy w imadło? Kemble spojrzał na swoje posiniaczone stawy, ostrożnie zaciskając dłoń w pięść. - Nie, nie w imadło - powiedział chłodnym tonem. - Ja tylko zawarłem zeszłej nocy kilka nowych znajomości w St. James. - Tak, dobrzy starzy Pud i Bud - powiedział Maurice Giroux z kolejnym pogardliwym prychnięciem. - Czarujący młodzieńcy. Wkrótce zaprosimy ich na obiad. Kemble prychnął. - Pug i Budley - poprawił. - I jedyne, co będą jeść na obiad, to bulion i puree z rzepy. A teraz, jak sądzę, muszę pójść się ubrać i przygotować na wyrzucenie na śmietnik życia, jakie znam. Ale ty, Devellyn, zapłacisz mi za to. - Cóż, pomyśl o tym jako o swego rodzaju kompromisie, staruszku - powiedział Devellyn, wychodząc za nim z pokoju. - Przypomnisz sobie, że gdzieś w tej rodzinie krąży sobie tytuł książęcy. Ten, który powinien być twój, a którego ja niespecjalnie pragnę. - Tak, cóż, właściwie nie spędza mi to snu z powiek - odparł Kemble, idąc szybko korytarzem. - A jednak najlepiej byłoby, gdybyśmy zachowali tytuł bezpiecznie uczepiony naszej gałęzi drzewa genealogicznego, nieprawdaż? Kemble obrócił się, by stanąć z nim twarzą w twarz. - Moja gałąź tego drzewa ułamała się dawno temu - powiedział lodowato. - I zapewniam cię, Devellyn, że nie chodzi tu o zawieranie kompromisu. - Ja myślę, że tak - odrzekł Devellyn. - Kiedy Sidonie mnie poślubi, wszyscy będziemy połączeni dość nierozerwalnie, czyż nie? I w końcu wszystko zostanie poukładane tak jak powinno, że tak powiem, bo tytuł książęcy przejdzie ostatecznie na twojego siostrzeńca. - Ja nie mam siostrzeńca - powiedział sucho Kemble. Devellyn zarzucił mu rękę na ramiona. - Okropne przeoczenie z twojej strony, kuzynku - powiedział. - Ale ja usilnie pracuję nad jego naprawieniem. W korytarzu zapadła długa, ciężka cisza. - Ciesz się, Devellyn, że moja prawa pięść jest poobijana - odpowiedział wreszcie Kemble. - Bardzo, bardzo się ciesz. Sidonie już żałowała obietnicy złożonej Devellynowi, kiedy znalazła się w tłumie czekającym u drzwi rezydencji księcia Gravenel. Wejście to, z masywnymi marmurowymi stopniami, elegancko półkoliście oświetlone, dzięki czemu wydawało się jeszcze szersze, było dla niej aż nazbyt znajome. Jako dziecko wpatrywała się w nie za każdym razem, kiedy wieziono ich przez Grosvenor Square, i zastanawiała się, dlaczego ona i George nie są dość dobrzy, by tu mieszkać. Sidonie wraz z lady Kirton przekroczyła próg i dumny lokaj zdjął pelerynę z jej ramion. Drugi, chudy, odziany na czarno skłonił się i uśmiechnął wyniośle, kiedy go mijała. Wtedy lady Kirton położyła rękę na jej ramieniu i ścisnęła ją, by dodać otuchy. Sidonie przywołała uśmiech na twarz i dalej szła w zbity tłum. I wtedy ich zobaczyła. Księcia i księżnę Gravenel. Matka Alerica była bladą, delikatnie zbudowaną istotą, ubraną w obłok różowej koronki, który powinien wyglądać śmiesznie na kobiecie w jej wieku. A jednak wyglądał doskonale. Księżna zobaczyła Sidonie stojącą z lady Kirton i jej oczy zabłysły. - Och, moje drogie dziecko! - wykrzyknęła, wyciągając do niej ręce, jak gdyby były najlepszymi przyjaciółkami. - Spójrz, kochanie! To kuzynka Sidonie. Nikt, kto na nich patrzył, nie odgadłby, że to ich pierwsze spotkanie. Księżna przyciągnęła Sidonie blisko siebie i ucałowała ją w oba policzki, co nie pozostało niezauważone przez podstarzałe plotkarki, czekające za plecami lady Kirton. I zaraz potem Sidonie stanęła przed księciem Gravenelem, wysokim, kanciastym mężczyzną, który mało był podobny do syna. W jego oczach nie było ciepła, i tylko dziwny uśmiech drgał w jednym kąciku jego ust. - Droga kuzynka Sidonie! - mruknął, unosząc jej dłoń prawie do swoich warg. - Cóż za niespodzianka. - Domyślam się - powiedziała nieśmiało. Posłał jej oschły uśmiech. Sidonie zdołała jakoś dygnąć i ruszyć dalej, nie wywracając się na twarz. Ale kiedy zanurzała się w tłum, czuła na sobie przewiercające ją na wskroś spojrzenie księcia. Wyraźnie zaspokajał życzenia żony. W sali balowej nie było nikogo, kogo by dobrze znała, i tylko kilka osób, które wyglądały znajomo. Owszem, obracała się wcześniej w wyższych sferach. Ale to była zupełnie inna warstwa społeczeństwa. To był sam szczyt haute. Najbardziej błękitna krew Anglii. Sidonie była wdzięczna, że lady Kirton nalegała, by przyjechały razem. Właśnie wtedy ciemnowłosy dżentelmen o szerokich barach otarł się o nie, potrącając łokieć hrabiny. Odwrócił się, jak gdyby chcąc ją przeprosić. - Ach, Isabel! - zawołał. - Jak miło cię widzieć! Dwa bale w jednym sezonie? Dla ciebie to rekord, nieprawdaż? Lady Kirton wymieniła z nim uprzejmości, po czym gładko zmieniła temat. - Och, zaniedbałam przedstawienia mojej przyjaciółki! - zaszczebiotała. - Madame Saint- Godard jest kuzynką Gravenela, która niedawno powróciła z zagranicy i hojnie wspiera Towarzystwo Nazaretańskie. Sidonie, to sir James Seese, który zasiada w naszej radzie. Hojnie wspiera Towarzystwo Nazaretańskie? Cóż, tak też można by to ująć. Przystojny mężczyzna skłonił się i poprosił ją do tańca. Lady Kirton skinęła głową w kierunku parkietu, i jej oczy się rozszerzyły. Sidonie uśmiechnęła się i przyjęła wyciągniętą do niej rękę. Kiedy tańczyli, Sidonie rozglądała się za Devellynem. Spóźniał się. Gdy muzyka ucichła, sir James odprowadził ją do lady Kirton, która bezzwłocznie zaczepiła łokciem kolejnego dżentelmena. Ten został przedstawiony i posłany po szampana. Młodzi dżentelmeni, wysocy dżentelmeni, dżentelmeni grubi, łysi i przystojni. Lady Kirton znała ich wszystkich. Niektórych przywoływała skinieniem dłoni lub kiwnięciem palca. A wszyscy oni wydawali się szczęśliwi, mogąc spełnić rozkaz jej lordowskiej mości. - Ten łokieć będzie do jutra cały siny, jeżeli wciąż będzie go pani unosić - Sidonie mruknęła do hrabiny, kiedy oddalił się kolejny przystojny dżentelmen. - Och, nie będę musiała! - odpowiedziała lady Kirton. Jej bystre oczy przebiegały po tłumie. - Popatrz na te wszystkie spojrzenia, rzucane w naszą stronę. Wkrótce to oni przyjdą do nas. A za nimi ich żony, ich kochanki i ich mamusie. Towarzystwo nie potrafi znieść tajemnicy, a ty, moja droga, stanowisz zagadkę najczystszej wody. Sidonie ogarnął niepokój. - Czuję się jak oszustka - wyznała. - Kuzynka księcia, doprawdy! Ludzie już zastanawiają się, dlaczego nigdy o mnie nie słyszeli. Hrabina wzruszyła ramionami. - Gravenel trzymał się z dala od towarzystwa przez wiele lat, a ty byłaś za granicą - odparła. - I jesteś, w istocie, jego kuzynką. - Jednak jego miłość spotkał mnie dopiero dziś wieczorem - mruknęła Sidonie. - Czuję się tak, jak gdybym została mu narzucona. Ale lady Kirton nadal wspinała się na palce, przyglądając się stłoczonym ludziom. - On postąpi tak, jak życzy sobie jego żona - odmruknęla. - Duma Gravenela zaprowadziła go donikąd. Spójrz, czy to nie twój brat jest z nim teraz? O tam, w korytarzu przy pokoju karcianym? Zaskoczona Sidonie odwróciła się. Ogarnęła ją ulga. George jednak przyszedł! Stał z rękoma założonymi za plecami i wyglądał na nieco skrępowanego, rozmawiając z Gravenelem. Ubrany był wyśmienicie, jak zawsze. Dziś wieczorem założył prosto skrojony oficjalny surdut, czarny jak smoła, i jedwabną kamizelkę barwy kości słoniowej, która wyglądała, jakby kosztowała majątek. Książę mówił do niego przyciszonym głosem, ale nie wyglądał wrogo ani nawet szczególnie nieprzyjaźnie. Jednak spojrzenie George'a pozostało chłodne. Najwyraźniej odpowiadał na szereg pytań. Biedny George. Był ogromnie skrytym człowiekiem. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył, to pojawić się na imprezie tego rodzaju. Przyszedł dla niej. Oczywiście. Gravenelowi trudno byłoby przygarnąć do serca jedno z nich, pomijając drugie. Mimo to będą nieuniknione szepty na temat ich historii, ich nieprawego pochodzenia i sposobu życia ich matki. Ludzie będą mówić, że Sidonie nie jest niemal niczym więcej niż tylko wytworną guwernantką, a jej brat jest jeszcze gorszy. Zajmował się handlem. I po co to wszystko? Żeby mogła mieć wielkie wejście w świat Gravenela? Nie. Żeby mogła być z mężczyzną, którego kocha. Nagle Gravenel położył dłoń na ramieniu George'a, jakby serdecznie się z nim żegnając, po czym skierował się do sali balowej. Przedzierał się przez tłum, przystając, by przyjąć życzenia od osób, które go pozdrawiały. W końcu dotarł do Sidonie i skłonił się. - Chciałbym z panią zatańczyć, kuzynko - powiedział. - Ale mój doktor mówi mi, że nie mogę. Czy zamiast tego przejdzie się pani ze mną po ogrodzie? Sto par oczu wlepiało się w nią, kiedy opuszczała salę balową pod ramię z księciem. Teraz jej tożsamość będzie na ustach wszystkich. Wkrótce Sidonie i książę zniknęli z oczu ludziom z sali. Gravenel nosił się z godnością, a jednak wyczuwała, że jest znacznie osłabiony. Jego cera nie wyglądała zdrowo, i szcdl bardzo powoli. Na końcu portyku Gravenel przystanął, żeby złapać oddech. - Powiedzieli pani, jak sądzę, że nie miewam się zbyt dobrze? Sidonie była wstrząśnięta. - Nie, wasza miłość - odparła. - Przykro mi. Wzruszył jednym ramieniem. - Ach, cóż - powiedział. - Tylko dobrzy umierają młodo. A przy okazji, dziś kończę siedemdziesiąt lat. Najwyraźniej łączyło go z synem autoironiczne poczucie humoru. - Czy pańscy lekarze nie mogą nic zrobić? Pokręcił głową. Jego oczy nadal wpatrywały się w ogród, oświetlony światłem lamp. - Och, będę się trzymał przy życiu jeszcze przez kilka miesięcy… może nawet rok czy dwa - odpowiedział, a jego ton był dziwnie obojętny. - Ale w końcu każdy umiera. - Przykro mi - powiedziała znowu. - Aleric mnie nie informował. Spojrzenie księcia uciekło w głąb. - Ale ona musiała mu powiedzieć - zadumał się. - Mam na myśli moją żonę. Musiała. Inaczej nigdy by tu nie przyszedł. - Aleric przybył? - Sidonie poczuła nagłą falę radości. - Nie widziałam go. - Jego matka zmusza go, żeby towarzyszył jej przy obchodzeniu sali, jak się domyślam - powiedział Gravenel. - Miota się bezradnie, oczywiście, i pragnie pospieszyć do pani, ale jego matka przypomina mu o decorum. Sidonie nie wyczula w jego tonie ani aprobaty, ani potępienia. Za nimi odgłosy zabawy rozpływały się w nocnym powietrzu. Brzęczenie szkła i szklanych naczyń. Dźwięki strojonych skrzypiec. - A zatem mówią, że umieram - odezwał się książę, ściągając siwą brew. - A moja żona prosi mnie o ostatnią rzecz. Żebyśmy się pojednali, Aleric i ja. Twierdzi, że kiedy odejdę, ona nie będzie miała się na kim oprzeć. Pragnie zgody między nami wszystkimi. - To brzmi tak, jakby ogromnie zależało jej na was obu - powiedziała Sidonie. - Mój syn i ja jesteśmy sobie teraz zupełnie obcy - odparł beznamiętnie. - Woleliśmy, by tak to było. Sidonie wcale nie była pewna, czy Aleric tak właśnie wolał, ale powstrzymała się od riposty. Oddech księcia uspokoił się już. Znowu podał jej ramię i razem zeszli po trzech stopniach do ogrodu. - Czy mój syn poprosił o pani rękę, madame Saint-Godard? - zapytał otwarcie. - Moja żona tak sądzi. Sidonie nie widziała sensu w zaprzeczaniu. - Tak. Poprosił. - Rozumiem - odparł książę. - A zatem przynajmniej potraktował panią honorowo. Sidonie poczuła ukłucie gniewu. - Nigdy nie widziałam, by Aleric postąpił niehonorowo. - Niektórzy mogliby się nie zgodzić - powiedział książę rzeczowym tonem. - Czy powie pani "tak"? Przez chwilę nie było słychać nic prócz chrzęstu żwiru pod ich stopami. - Nie jestem pewna - odpowiedziała wreszcie. Książę spojrzał na nią dziwnie. - Uważa go pani za kiepski materiał na męża? - Wręcz przeciwnie - mruknęła. - Cóż, mawiają, że z nawróconego hulaki najlepszy mąż - zadumał się książę. - Czy pani go nie kocha? Sidonie miała na końcu języka słowa, że to nie jego sprawa. - Kocham go bardzo - odparła. - Ale jestem wdową i przywykłam żyć po swojemu. Mam też na uwadze, co mogłoby powiedzieć towarzystwo. Książę zatrzymał się i popatrzył na nią z pewnym zaskoczeniem. - Okoliczności pani narodzin są, oczywiście, niefortunne - odparł dość chłodno. - Ale wina leży po stronie pani ojca. Jeżeli pani i Aleric pobierzecie się, bez wątpienia dostarczy to tematu dła plotkarzy na jakieś dwa tygodnie. Ale my, Hilliardowie, jesteśmy ponad skandale. One nie mogą nas zniszczyć. Sidonie nie spodobał się jego ton. - Stare plotki się nie liczą - powiedziała. - Być może powinien pan kontynuować tę rozmowę z Alerikiem. Dać mu swoje błogosławieństwo, albo jeżeli pan nie może, to dać mu radę. Jest mu pan to winien. Sidonie zamierzała odejść, ale książę chwycił ją za ramię. Zobaczyła w jego oczach smutek. - Nie zamierzałem zawieść swojego syna, madame, jeżeli to pani sugeruje - odparł. - Czy tak zrobiłem? Być może. Jednak kroczymy tą drogą od wielu lat. Można się zastanawiać, czy jest jakiś sens, by próbować zawrócić. - Zawsze jest sens - odpowiedziała Sidonie. - Dopóki starcza tchu, jest sens. Ma pan syna, sir. Musi pan tylko pójść do niego i powiedzieć, co ma pan do powiedzenia, cokolwiek to jest. Niektórzy rodzice nie mają takiego wyboru. Sidonie chciała odczuwać dla niego współczucie, ale to było trudne. W oczach Alerica zobaczyła, co uczyniła mu duma tego człowieka, i jakaś jej cząstka pragnęła wykrzyczeć tę prawdę. W końcu nie miała serca, by to zrobić. Po prostu odwróciła się i odeszła. Rozdział 14 W którym Horatio ma coś do powiedzenia Lady Kirton, oczywiście, czekała tuż przy przeszklonych drzwiach, wychodzących na salę balową. Sir James powrócił, by stanąć przy niej. Kiedy zobaczyła Sidonie i księcia, wyszła im naprzeciw z uśmiechem, ale jej mina natychmiast spochmurniała. - Wasza miłość, wyglądasz nader niezdrów - mruknęła. - Jestem niezdrów - odparł. - O czym mój lekarz z radością przypomina mi każdego dnia. - Ten spacer był zbyt wyczerpujący. - Skarciła go wzrokiem. - Musisz udać się do swego gabinetu i odpocząć. Wiesz, Fredericku, co mówią lekarze! Dziesięć minut z nogami uniesionymi do góry co godzina. Gravenel posłusznie wyciągnął kieszonkowy zegarek. - A więc dobrze - mruknął zrzędliwie. - Ale obiecałem Elizabeth, że spędzę kilka minut z moją zbzikowaną starą ciotką. - Och, Admeta tu jest? - Obawiam się, że tak - odpowiedział. - Przyprowadziła też tego przeklętego psa. W czerwonej aksamitnej kamizelce. - Admeta? - powtórzyła lady Kirton. - W kamizelce? - Pies, Isabel. Pies. Lady Kirton postukała w kieszonkowy zegarek, który książę wciąż trzymał otwarty. - Uwolnij się od ciotki Admety. A potem natychmiast do gabinetu! Książę oddalił się, a lady Kirton niemal momentalnie powiedziała: - Na niebiosa, życie towarzyskie jest dość męczące, prawda? Chyba też dam odpocząć moim stopom. Sir Jamesie, czy zechce pan towarzyszyć Sidonie do mojego powrotu? - Będę zaszczycony - odparł sir James. Ale lady Kirton już ich zostawiła. Z dłonią matki spoczywającą delikatnie na jego ramieniu, Devellyn przechadzał się po sali balowej, nie zauważając tak naprawdę twarzy w tłumie. Pozdrawiał ludzi od niechcenia. Na pytania odpowiadał mechanicznie. Znowu czuł się schwytany w pułapkę, jak obcy we własnej skórze. Upłynęło sporo czasu, odkąd był w domu przy Grosvenor Square. Nie bywał tu od śmierci Grega i mrocznych, pełnych lęku dni, które ją poprzedziły, kiedy jego ojciec bez przerwy przebywał przy łóżku Grega. Aby znaleźć ukojenie, matka zaczęła się modlić, często całymi godzinami. Devellyn także poszukał pociechy, ale czerpał ją z butelki. Jednak oboje skończyli na kolanach, i to na próżno. Wszyscy troje żyli niczym widma, czekające po tej stronie wieczności na coś, co z każdym upływającym dniem wyglądało na coraz bardziej nieuchronne. A potem nieuchronne stało się realne i Greg odszedł. Jego brat. Jego najlepszy przyjaciel. Pozostała tylko cicho płacząca matka i ojciec, w którego oczach płonęło oskarżenie. Wściekłość jego ojca była niepohamowana, jego oskarżenia okropne. I wszystkie aż nazbyt prawdziwe. Wtedy i nadal uważał Alerica za jedynego winnego. Dzisiejszego wieczora Gravenel powitał George'a Kemble'a - dalekiego kuzyna z nieprawego łoża, którego nigdy wcześniej nie spotkał - z większą serdecznością niż własnego dziedzica. Dla Alerica miał zarezerwowane ledwie najbardziej surowe skinienie głowy. Natomiast matka powitała go z przesadnym entuzjazmem, zaczęła poprawiać mu krawat i trajkotać coś banalnego, jakby przez to mogła odwrócić uwagę innych od faktu, że Gravenel omal nie odciął się od własnego syna. Ponownie. Aleric uśmiechnął się i uścisnął dłoń mężczyzny, z którym rozmawiała jego matka. Wymienił kolejne mechaniczne powitanie. Nagle ktoś chwycił jego ramię z wielką stanowczością. - Wybacz, Elizabeth - powiedziała lady Kirton. - Czy mogę pożyczyć twego syna na moment? Potrzebuję nieco świeżego powietrza. Uśmiech jego matki zastygł. - Isabel, czy coś ci dolega? Lady Kirton wachlowała się dramatycznie. - Nic takiego, czego nie wyleczy chwila odpoczynku. Aleric był podejrzliwy, ale tak wdzięczny, że może zostawić za sobą tłum, że mało go obchodziło, dokąd zabiera go lady Kirton. Poprowadziła go w stronę gabinetu ojca, idąc krokiem dość raźnym jak na pulchną starszą kobietę, którą ogarnęły duszności. Pokój w środku niewiele się zmienił od czasów dzieciństwa Devellyna. Markiz chłonął wspomnienia, kiedy lady Kirton podeszła do skórzanej sofy przy oknie i usadowiła się, jak gdyby zamierzała chwilę tu pozostać. Przypomniawszy sobie o swoich powinnościach, Aleric od razu ruszył, żeby otworzyć okno, ale dama powstrzymała go gestem. - Podstęp, młody człowieku! Tylko podstęp. Zmrużył oczy. - Tak właśnie myślałem. - Alericu - powiedziała rozkazująco. - Pragnę z tobą pomówić. Devellyn splótł ręce za plecami i mocno je zacisnął. - Nieszczególnie pociągają mnie pogawędki, madam. Hrabina lekceważąco machnęła ręką. - Ja będę mówić - zapewniła go. - Wszystko, co ty musisz robić, to mruknąć kilka odpowiedzi. Łypnął na nią z ukosa. - Niczego nie obiecuję, madam. Nie zniechęciło to lady Kirton. - Podoba mi się twoja madame Saint-Godard - powiedziała. - Twoja matka sądzi, że jesteś nią oczarowany. To prawda, czyż nie? Devellyn rozważył odmówienie odpowiedzi, tak dla zasady. Ale jaki w tym sens? - To prawda - powiedział. Hrabina spojrzała na niego nieco chytrze. - Czy zamierzasz poślubić tę dziewczynę, Alericu? Milczał przez chwilę. Już przemyślał swoją pochopną decyzję o ogłoszeniu zaręczyn, i teraz szczerze żałował, że wspomniał o tym Alasdairowi. - Myślę, że wszyscy się zgodzą, iż nie jestem najlepszą partią, madam - powiedział wreszcie. - Ale tak, poprosiłem ją o to. Lady Kirton odprężyła się nieco. - A ona odpowiedziała, że…? Devellyn nieznacznie i sztywno skinął głową. - Ta dama rozważa moją propozycję - odparł. - Nie potrafię powiedzieć, co się wydarzy. Lady Kirton wydawała się starannie dobierać następne słowa. - Alericu, jak dobrze znasz madame Saint-Godard? Devellyn zesztywniał. - Dość dobrze, madam. Na tym poprzestańmy. - Ale czy znasz jej… jej nawyki i zajęcia? - naciskała hrabina. - Jej zainteresowanie, hm, zagadnieniami społecznymi? Rzeczy, które leżą jej na sercu? Do diabła, do czego zmierza ta stara plotkarka? Potem Devellyn przypomniał sobie słowa Sidonie: Lady Karton… Myślę, że ona wie, albo w najlepszym razie domyśla się. Spojrzał na hrabinę zupełnie otwarcie. - Wiem wszystko, madam - powiedział. - Wszystko, co ma prawo wiedzieć mąż. Nie ma szansy na to, bym mógł dowiedzieć się o czymkolwiek z jej przeszłości, co by zmieniło moje uczucia do niej. One są stałe. Lady Kirton znowu machnęła ręką. - Och, nie wątpię w głębię twojego uczucia, Alericu. Zawsze byłeś młodzieńcem nadzwyczaj oddanym osobom, które kochałeś. Mówię bardziej o… o jej ochotniczej pracy. - O jej ochotniczej pracy? Oczy lady Kirton rozszerzyły się prostodusznie. - Tak, ona… hm, ona ma jakieś zajęcia, prawda? Devellyn nie potrafił dłużej pohamować uśmiechu. - Takie jak praca w kościele czy w kółku dobroczynnym dla pań? - podsunął. - Gdy o tym pomyślę, przypominam sobie, jak wspominała raz, że lubi szyć dla biednych. Albo może to były robótki na drutach. Wydawała się niezdecydowana. Lady Kirton spojrzała na niego karcąco. - Alericu, madame Saint-Godard prowadzi niebezpieczną grę. Myślę, że domyślasz się jaką. - Ach, to! - powiedział. - Zastanawiałem się, czy może pani do tego zmierza. Proszę być spokojną, że ochotnicza praca Sidonie wkrótce dobiegnie końca. - Czy ona się na to zgadza? - zapytała ostro hrabina. Devellyn zawahał się. - Niezupełnie - przyznał. - Ale zgodzi się. Lady Kirton wyglądała na nieco uspokojoną. - Ach, zatem dopilnujesz tego! - powiedziała. - Dzięki Bogu, Alericu. sądzę, że musisz poślubić ją od razu. To właśnie powiedziałam twojej matce, a Elizabeth mówi… Dobry Boże! - Moja matka…? - Alericu - mówiła dalej hrabina. - Żadne z nas nie ma czasu do stracenia. Jeżeli naprawdę ją kochasz, sądzę, że musisz ją poślubić za specjalnym zezwoleniem najszybciej, jak to możliwe. Twoja matka się zgadza. Aleric burknął. - Myśli, że nikt inny mnie nie zechce, hę? Lady Kirton pokręciła głową. - Nie, nie, to wcale nie tak - zapewniła go. Potem dramatycznie ściszyła głos. - Alericu, pewien człowiek przyszedł do Towarzystwa Nazaretańskiego jakieś dziesięć dni temu. Sierżant policji. Devellynowi serce podskoczyło do gardła. - Zadawał pytania, mój drogi - ciągnęła. - Pytania o kobietę w czerni, którą widywano w towarzystwie. Być może to zbieg okoliczności, ale…? - Dobry Boże! - wyszeptał. - Sierżant Sisk? - Znasz go? - spytała lady Kirton. - Ja spotkałam go raz… w mojej pracy spotyka się wszelkiego typu ludzi… i jest on dobrze znany pewnym moim przyjaciołom. Alericu, on jest nieustępliwy. Nieprzyjemny chłód przeniknął Devellyna. - Dobry Boże - powiedział raz jeszcze. Lady Kirton sięgnęła po jego dłoń. - Alericu - powiedziała, ściskając ją. - Jak dobrze znasz brata Sidonie? - Dostatecznie dobrze, żeby mnie znielubił - odparł. - Ale mnie toleruje. - Ten sierżant policji jest znajomym pana Kemble'a - powiedziała. Jej głos przeszedł teraz w szept. - Wiem to z dawniejszych doświadczeń. Może powinieneś mu opowiedzieć o Sisku? Mógłbyś to zrobić? Widzisz. Kemble to człowiek, który potrafi zająć się sprawami. Sprawić, by problemy zniknęły. Jeżeli wiesz, co mam na myśli. Sądząc po posiniaczonych kłykciach, którymi mógł się poszczycić Georgc Kemble, Devellyn wiedział dokładnie, co miała na myśli. Kemble nie był rosłym mężczyzną, ale był szczupły i zwinny, o lekko złośliwych oczach. A znaki na jego palcach układały się w wyraźny wzór; wzór, który tylko jeden mężczyzna na pięćdziesięciu zdołałby rozpoznać. Devellyn rozpoznał i mógł się założyć, że Kemble nosił na pięściach kawałek mosiądzu, kiedy tłukł do nieprzytomności napastników Sidonie. A nie był to przedmiot tego rodzaju, jaki większość facetów nosi w kieszeni surduta. W ciszy gabinetu Devellyn przytaknął. - Pomówię z nim - zgodził się. - I jeżeli… Przerwał mu odgłos otwieranych drzwi gabinetu. Devellyn podniósł wzrok i zobaczył sylwetkę ojca na progu. Natychmiast zerwał się na równe nogi, a w głowie poczuł pustkę. Lady Kirton także wstała. - Wasza miłość! - powiedziała z sympatią. - Cóż! Właśnie wychodziłam. Po tych słowach hrabina skierowała się prosto do drzwi, zmuszając Gravenela, by albo całkiem wszedł, albo wyszedł z pokoju. Wszedł. Devellyn ruszył w ślad za lady Kirton, ale jego ojciec uniósł rękę. - Zostań, proszę. Devellyn zatrzymał się. Ojciec zamknął drzwi, a potem zaczął iść w głąb pokoju. - Okropny ścisk, prawda? - powiedział niemal z roztargnieniem. - Sądzę, że towarzystwo stęskniło się za twoją matką. - Jest wyśmienitą gospodynią - odparł Devełlyn. Jego ojciec podszedł do swojego biurka i wysunął szufladę. - Cygaro? - zaproponował, wyjmując dwa. Devellyn spojrzał na nie sceptycznie. - Czy pozwolili ci palić, sir? Jego ojciec zaśmiał się. - Kto? Lekarz? Twoja matka? Devellyn nie odpowiedział. Po długiej, pełnej wyczekiwania chwili ojciec westchnął, ponownie otworzył szufladę i wrzucił cygara z powrotem. Wyszedł zza biurka i przez moment stal w milczeniu, z nieobecnym spojrzeniem. Devellyn dostrzegał, że nie był to już mężczyzna taki jak niegdyś. Przynajmniej nie w sensie fizycznym. Skórę miał poszarzałą, a twarz wychudłą. - Czy ja cię zawiodłem, Alericu? - zapytał ni stąd, ni zowąd. - Powiedz mi. Czy zawiodłem rodzinę jako ojciec i jako mąż? Nieznośna cisza przytłaczała w dalszym ciągu. - Co takiego? Jego ojciec pokręcił głową i usiadł na sofie, opierając łokcie na kolanach i garbiąc się, jak gdyby z wyczerpania. - Widzisz, teraz czytam to w jej twarzy - powiedział. - Każdego przeklętego dnia. Elizabeth mnie obwinia o to wszystko. Nawet o śmierć Grega. Zdumiony Devellyn ruszył w stronę sofy. - Ojcze, ja… - Och, tak - powiedział książę, jak gdyby odpierając sprzeciw. - Za Grega. Gdybym byl bardziej surowy. Gdybym zmusił was obu do pójścia na uniwersytet. Gdybym obciął wam pieniądze, kiedy zaczęliście szaleć. Gdybym, gdybym, gdybym! Gdybym był lepszym ojcem, być może całego tego bólu… albo jego części… dałoby się uniknąć. Tak właśnie myśli. - Nie mogę powiedzieć, byś mnie zawiódł - odezwał się Devellyn. - Być może, ojcze, zawiodłem sam siebie. Jego ojciec przez długą chwilę siedział w milczeniu, ale Devellyn słyszał jego świszczący oddech. - Im dłużej trzymałeś się z dala - wyszeptał wreszcie - tym łatwiej było cię obwiniać. Devellyn zawahał się, nim odpowiedział. - Mówisz o śmierci Grega, prawda? - powiedział łagodnie. - Z całym szacunkiem, sir, winiłeś mnie od samego początku. - Doprawdy? - mruknął książę. - Tak, tak, wiem, ze tak. Elizabeth mi to mówi. Ale ja nie pamiętam teraz tych strasznych dni. Ani tego, co przedtem, ani co potem. Tak pamięć nas chroni. Ale nie jestem pewien, czy chroni mnie przed tragedią śmierci Grega, czy… czy czymś zupełnie innym. - Cóż jest innego? - zapytał cicho Devellyn. Przez pewien czas ciszę przerywał tylko odgłos ciężkiego oddechu księcia. - Moje zatrważające zachowanie potem - szepnął wreszcie. - Mój… mój obłęd, bo tym mi się to teraz zdaje. Ślepy obłęd. Mój Boże, Alericu, nawet nie wiesz, jak ja cierpiałem. Szczęka Devellyna była zaciśnięta tak mocno, że obawiał się, iż może pęknąć. - Myślę, że wiem, sir - powiedział sztywno. - Ja straciłem brata i mego najlepszego przyjaciela. Większość mojej rodziny została mi wydarta. Musiałem jednak znosić winę najlepiej, jak potrafiłem. Nie miałem innego wyboru. - Ach, byłeś taki młody! - Książę pokręcił głową. - Taki niedoświadczony. Devellyn próbował zaprzeczyć. - Nie taki młody, sir. I nie taki niedoświadczony, jak chciałbyś sądzić. Jego ojciec wydał dziwny odgłos, coś między szlochem a kaszlnięciem. - Ale byłeś moim dzieckiem - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Moim dzieckiem. Elizabeth wciąż mi o tym przypominała. A ja nie mogłem się zdobyć, by zrobić cokolwiek. Cokolwiek. - Co chcesz przez to powiedzieć, sir? Cóż tu było… albo cóż tu jest do zrobienia? Greg odszedł. Okropna rzecz już się wydarzyła. Ojciec rozłożył szeroko ręce. - Nie wiem - wycharczał. - Przeprosić cię? Zamachnąć się na ciebie? Rozpaczać z tobą? Modlić się? Krzyczeć? Rwać sobie włosy z głowy? - Oddech rozrywał mu teraz pierś. - Sir, sądzę, że nie powinieneś się denerwować - powiedział Devellyn szeptem. - To z pewnością ci nie służy. Jego ojciec wydawał się go nie słyszeć. - Mówisz, że też poniosłeś stratę, Alericu - zachrypiał. - I to prawda. Boże miłosierny, to prawda. Straciłeś brata. I ojca, śmiem twierdzić. A ja straciłem dwóch synów. I nie wiedziałem, jak odnaleźć tego, który się zagubił. Ja nadal… nie wiem. Glos Devellyna zabrzmiał niemal łamliwie w tej ciszy. - Ojcze, co chcesz, abym zrobił? Co chcesz, żebym powiedział? Odpowiedź padła z większą mocą, niż byłby się tego spodziewał. - Chcę, żebyś przyjechał do domu, Alericu - powiedział jego ojciec. - Do Stoneleigh. Przynajmniej na krótki czas. - Przyjechać do domu? - W głosie Devellyna zabrzmiało powątpiewanie. - Ojcze, ja… Ja nie wiem. Czy jesteś pewien, sir, że tego właśnie pragniesz? Książę spróbował się uśmiechnąć. - Czy ma znaczenie, czego ja pragnę? - zapytał. - Umierający człowiek nie może pozwolić sobie na luksus czasu, Alericu. Mam krzywdy do naprawienia i żonę do uszczęśliwienia. Ranę do zaleczenia… tę, którą bezrozumnie zadałem mojej rodzinie. Devellyn nie wiedział, co powiedzieć. Przez tak długi czas modlił się, by jego ojciec wyciągnął choćby najwątlejszą gałązkę oliwną. Ale to nie była tylko gałązka. To było co najmniej pół drzewa. A jednak wahał się. Nie mogło to wypaść w gorszej chwili. Musiał myśleć o Sidonie. Nie był skłonny zostawić jej samej i bez ochrony z tym całym Siskiem depczącym jej po piętach. Poza tym trzeba było uporządkować sprawy między nimi, i to szybko, bo inaczej groziło mu szaleństwo. Ojciec odezwał się znowu, tym razem głosem niemal rozmarzonym. - Jak wiesz, nad jeziorem jest stary domek z kamienia - powiedział w zadumie. - Ja nie znam się na takich sprawach, ale twoja matka mówi, że jest bardzo romantyczny. W zeszłym roku nawet go odnowiła. Dcvellyn nie nadążał. - Domek obok przystani, sir? - odparł. - Tak, jest urokliwy. Oczy jego ojca powoli spotkały jego wzrok. - Jak mówi twoja matka, jest to idealne miejsce na miesiąc miodowy. - Przerwał i odchrząknął z trudem. - Pomyśleliśmy… albo twoja matka zasugerowała… że ty i twoja Sidonie moglibyście zechcieć spędzić tam część waszej podróży poślubnej. Devellynowi zakręciło się w głowie. - Dziękuję, sir - powiedział. - Ale Sidonie jeszcze nie powiedziała "tak". - Powie - odparł książę. - Doprowadziłem ją do tego, jak sądzę. - Co takiego? Jego ojciec wstał, ale z wyraźnym wysiłkiem. - Sidonie powie "tak", Alericu. A potem powie, że pragnę tego, na co nie zasługuję - wyszeptał. - I to może być prawda. Pragnę czegoś, czemu wciąż zaprzeczałem. Mówiłem Elizabeth, że tego nie chcę, ponieważ duma nie pozwoliłaby mi powiedzieć nic innego. - Czego, ojcze? - Pragnę mieć z powrotem swoją rodzinę, zanim umrę - szepnął. - I być może, jeżeli Bóg jest bardzo wyrozumiały, wnuka. Devellyn zadumał się nad tym przez chwilę. Czy jego ojciec na to zasługuje? Cóż, czy Greg zasługiwał, by umrzeć? Czy Devellyn zasługiwał, by go za to ukarano? Dzisiejszej nocy jakiś człek w St. James może zostać rozjechany przez dyliżans pocztowy, podczas gdy na sąsiedniej ulicy jakiś inny napcha sobie kieszenie kilkoma setkami nieuczciwie zdobytych funtów uprawiając hazard u Crockforda. I żaden z nich nie będzie zasługiwał na swój los. Prawda jest taka, że ludzie rzadko dostają w tym życiu to, co im się należy. To należało do przyszłego życia, tego, na które Devellyn nie miał wpływu. Ale miał przynajmniej nieco wpływu na to życie. Rozłożył ramiona. A jego ojciec wszedł w jego objęcia. A jednak jeszcze nie wydawało się słuszne, by móc przytulić ojca. Być może w końcu tak się stanie. A może nie. Po prostu będą musieli przedrzeć się przez to i zobaczyć, co z tego wszystkiego wyjdzie. Devellyn mocno poklepał ojca po plecach. - Myślę, że powinieneś usiąść, sir - powiedział. - Podniosę ci stopy. - Muszę wyglądać, jakby zaraz miała mnie zabrać kostucha - zrzędził książę, i nagle zabrzmiało to jak słowa ojca, którego Devellyn pamiętał. - Połowa ludzi na balu dziś mi to mówiło. Wyciągnął się jednak na sofie i choć nie przerywał zrzędzenia, oparł buty na poręczy. Devellyn chwycił poduszkę z pobliskiego krzesła i próbował wsunąć ją pod stopy ojca, kiedy książę odezwał się znowu. - Co do balu - powiedział głosem pełnym zadumy. - Elizabeth życzy sobie, żebyśmy wygłosili ładne mowy podczas kolacji, dziękując wszystkim za życzenia i tak dalej. - Doskonały pomysł - odparł Devellyn, siadając na krześle. - I jest jeszcze coś, Alericu, co, jak sądzę, powinno zostać powiedziane - ciągnął książę. - Jeżeli się zgadzasz, oczywiście? Devellyn był zaskoczony. - Ależ, ja nie wiem, sir - powiedział. - Nie wydaje mi się, żeby to była moja sprawa, co zostanie powiedziane. - Ach, zatem się mylisz - odrzekł książę, splatając ręce na brzuchu. - Bądź tak dobry, Alericu, i zadzwoń na służbę. - Tak, oczywiście - odparł Devellyn, podnosząc się natychmiast. - Czego sobie życzysz, sir? - Widzieć drogiego starego kuzyna George'a - powiedział książę. - Powiedz lokajowi, który przyjdzie, żeby go sprowadził. Sidonie poczuła ulgę, kiedy Aleric przyszedł, by porwać ją do ostatniego tańca przed kolacją. Stanowił miły sercu widok, kiedy tak prześlizgiwał się przez tłum, wyższy o głowę od reszty ludzi. Po denerwującym wieczorze, jaki miała za sobą, Sidonie musiała się pohamować, by nie zarzucić mu ramion na szyję i nie oprzeć głowy o szeroki, silny mur jego piersi. Jednak była pewna, że dziewczęcy, trzpiotowaty uśmiech na jej twarzy nie pozostał niezauważony. Po tańcu dołączył do nich sir Alasdair MacLachlan, który nikomu nie towarzyszył i nie miał partnerki do kolacji. Wspaniałomyślnie podał ramię lady Kirton i we czwórkę ruszyli do stołu. Panowie odeszli, powracając z talerzami uginającymi się od łososia, krewetek w sosie śmietanowym i szparagów na zimno. Sir Alasdair zabawiał ich w uroczy sposób przez cały posiłek. Devellyn siedział w milczeniu, ale raz czy dwa jego dłoń powędrowała pod stół i na kolana Sidonie, żeby uspokajająco ścisnąć jej palce. Dziwne jednak, że prawie nic nie zjadł. - Dobrze się czujesz? - szepnęła, kiedy lady Kirton i sir Alasdair oddalili się, by wybrać coś ze słodyczy na stole po drugiej stronie pokoju. - Całkiem dobrze - powiedział, choć był blady. - Wyjdźmy na zewnątrz. Przewietrzmy się trochę. Odciągnął ją od stołu i potem przez pustą salę balową. Drzwi wychodzące na portyk wciąż były otwarte, i Devellyn szedł, póki nie dotarł na sam skraj, jak gdyby chciał jak najbardziej oddalić się od domu, nie opuszczając go. Delikatnie przyciągnął Sidonie do siebie i otoczył ją ramionami. Sidonie otarła się policzkiem o klapę jego surduta. - Widziałeś się z nim? - zapytała. - Czy był… uprzejmy? Westchnęła z ulgą, kiedy poczuła, jak skinął głową. - Jest mu przykro, Sidonie - wyszeptał, przerywając, by głośno przełknąć ślinę. - Wierzę, że tak jest. I rozmawialiśmy. W każdym razie trochę. Nie wiem, co z tego wyniknie, ani jak postąpimy dalej, ale przynajmniej to jakiś początek. Uśmiechnęła się do niego, a jego wargi ułożyły się na jej wargach, delikatne jak muśnięcie skrzydła motyla. - Kocham cię, Sidonie - powiedział pewnym tonem. - Tak bardzo cię kocham. - Nagle odsunął się od niej i wsunął rękę do kieszeni. - Spójrz, mam coś dla ciebie. Coś jakby prezent ślubny. Zmarszczyła czoło, kiedy wyciągnął złożony gruby papier. Rozłożył go i podał jej. Sidonie prześlizgnęła po nim wzrokiem i popatrzyła na Devellyna z osłupieniem. - Akt prawny? - mruknęła. - Na dom? Ale ja mam dom. Alericu, ja… ja nie rozumiem. Devellyn uśmiechnął się do niej chłopięcym uśmiechem. - Nie jakiś tam dom, Sidonie - powiedział, z dumą wskazując palcem adres. - Dom schadzek. - Kupiłeś… - Urwała, żeby głośno przełknąć ślinę. - Kupiłeś mi… dom nierządu jako prezent ślubny…? Jego oczy rozszerzyły się z zaniepokojeniem. - Tylko spójrz na adres, Sidonie - zaprotestował. - Widzisz? To ten przy Gutter Lane. Ten dom obok zajazdu "Pod Krzyżem". Patrzyła na niego, oniemiała. - Och, mój Boże. Jego uśmiech powrócił. - Mówiłem ci, Sid, żeby myśleć szerzej - powiedział. - Teraz dom jest twój. Jeżeli nie podoba ci się to, czym on jest, to możesz zmienić go w coś innego. - Ależ ja nawet nie wiem, jak to pojąć! - mruknęła, wracając spojrzeniem do dokumentu. - Sidonie, czy nie rozumiesz? - odparł niecierpliwie. - Jeżeli tylko mnie poślubisz, będziesz miała środki i wpływy, żeby zmieniać rzeczy na większą skalę. Być może… Cóż, nie jestem dobry w osądzaniu takich rzeczy, ale może dom powinien być… Och, sam nie wiem… Myślałem o herbaciarni? Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Herbaciarni? - Z jakimiś pokojami do wynajęcia na piętrze? - zasugerował ochoczo. - Bądź co bądź, to całkiem duży dom. Herbaciarnia, kawiarnia albo gospoda. Cokolwiek. Każda z tych rzeczy umożliwiłaby tym kobietom uczciwą pracę. Nie byłyby już dłużej w pułapce i nie potrzebowałyby Czarnego Anioła, żeby się za nie mścił. Poproś lady Kirton o pomoc. Ona ma ogromne doświadczenie w takich dobroczynnych przedsięwzięciach. Sidonie wspięła się na palce i ucałowała kącik jego ust. - Och, Alericu, kocham cię - powiedziała. - Kocham cię całym sercem. Nie takim czułostkowym, niemądrym rodzajem miłości, o jakim mówią poeci. To coś głębszego i bardziej wszechogarniającego. Ujął jej twarz swoją szeroką dłonią. - Sidonie - szepnął. - Wyjdziesz za mnie, prawda? Porzucisz to niebezpieczne życie i zamiast tego będziesz wiodła bardzo długie i nudne ze mną. Wiem, że na ciebie nie zasługuję, ale przysięgam, że postaram się okazać godnym, jeżeli mnie zechcesz. Tak właściwie to moja matka już planuje dla nas miesiąc miodowy. - Chyba żartujesz. Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Obawiam się, że nie - odparł. - A teraz, zrobisz to, czyż nie? Proszę, powiedz "tak", moja kochana. Sidonie spojrzała znów na niego i posłała mu promienny uśmiech. - Tak - szepnęła. - Tak, mój kochany, będę zaszczycona, wychodząc za ciebie. Nie dlatego, że kupiłeś mi dom, ale dlatego, że uświadomiłam sobie, iż nie potrafię bez ciebie żyć. Zaraz potem od strony ogrodu dobiegł dziwny odgłos, jakby szurania. Sidonie odwróciła się i zobaczyła małego, zlotobrązowego psa, pędzącego ścieżką w kierunku portyku. Jego pazury rozkopywały żwir. Stworzenie miało na sobie małą czerwoną kamizelkę, a jego język zwisał niczym krótki wełniany szalik, powiewający na wietrze. Pies z entuzjazmem podbiegł do Alerica i zaczął podskakiwać na tylnych łapach, machając przednimi. - Och. tutaj jesteś, Horatio! - powiedział skrzypiący głos od strony ogrodu. Pomarszczona stara dama w pasującej do kamizelki czerwonej sukni weszła w krąg światła lampy i ruszyła przez szeroki trawnik do portyku. - Ach, Alericu, ty hultaju! Horatio szuka cię przez cały wieczór. Aleric puścił Sidonie i przesunął się na bok. - Szuka, doprawdy? - zapytał, pochylając się, by pogłaskać zwierzaka. Pomiędzy entuzjastycznymi podskokami i dyszeniem psa Aleric przedstawił Sidonie swojej ciotce Admecie. Sidonie wyciągnęła rękę. - Miło mi, madam, oczywiście. Uśmiech Admety zbladł; odwróciła się do swojego psa. - O co chodzi, kochany? - zapytała. - Życzysz sobie… czego? Aleric spojrzał na nią z portyku. - Ja nic nie mówiłem, ciociu. Admeta niecierpliwie potrząsnęła głową. - Horatio - powiedziała. - Mówię do Horatia. Chodź tu, mój kochany, chodź w moje ramiona. Pies okręcił się i podbiegł do niej. Wzięła go na ręce i stanęła z wyjątkową gracją jak na osobę tak wątłą. - Tak, tak - mówiła zachęcająco, kiedy pies wiercił się i lizał jej twarz. - Tak sądzisz? Tak, zrobię to. Zapytam. Odwróciła się do Alerica z promiennym uśmiechem. - Horatio mówi, że mam wam pogratulować! - powiedziała. - Mówi, Alericu, że wy dwoje właśnie się zaręczyliście! Czy to prawda? Aleric i Sidonie wymienili spojrzenia. - To prawda - przyznał. - Ale jeszcze nie ogłosiliśmy tego publicznie. Admeta zaśmiała się z radością. - Horatio wie! - odparła. - Wiesz, on widzi rzeczy stamtąd! - Wolną ręką wskazała na niebo. Pies znowu zaczął się wiercić. - Tak, tak, mój kochany, jestem pewna, że możesz. Wręczyła psa Sidonie. Z oczyma jak spodki, Sidonie wzięła psa. - Horatio chce ucałować pannę młodą - powiedziała szelmowsko Admeta. I tak zrobił, liżąc Sidonie od podbródka po ucho. - Dziękuję - mruknęła Sidonie, ostrożnie oddając psa. - Cóż - powiedziała Admeta. - Jesteśmy spóźnieni na kolację. Nasze najserdeczniejsze gratulacje! Sidonie była w stanie tylko patrzeć za nimi. - Co u licha? - Można wyłącznie zgadywać - odparł oschle Aleric. - Ona myśli, że pies to jej zmarły mąż. Albo że jest jakimś metapsychicznym medium. Nie jestem całkiem pewien, co głupiego sobie umyśliła. Sidonie obróciła się, żeby na niego spojrzeć. - Alericu, ta kobieta ma co najmniej dziewięćdziesiąt lat, jak nie więcej - powiedziała srogo. - Niemożliwe, żeby podsłuchała nas z drugiego końca trawnika. Być może to nie jest takie głupie? Aleric tylko pokręcił głową i wziął ją za rękę. Trzymając się za ręce, wrócili przez salę balową, by dołączyć do innych gości, którzy do tej pory kończyli już kolację. Weszli akurat w chwili, gdy rozległ się ostry dźwięk dzwoneczka. Pospiesznie zajęli miejsca, ale oczom Sidonie nie umknął dziwny gest, jakim Aleric dał znak swojej matce. Sidonie podniosła wzrok i zobaczyła, że rodzice Alerica wstali. Jej miłość delikatnie postukała widelcem w kieliszek z winem. - Drodzy przyjaciele! - zaczęła czystym, donośnym głosem. - Dziękuję wam wszystkim ogromnie, że przybyliście tu dzisiejszego wieczora, by uczcić szczęśliwą okazję, jaką są siedemdziesiąte urodziny Gravenela. I aby świętować z nami ponowne otwarcie tego ślicznego domu, który my… Gravenel chrząknął niecierpliwie. Jej miłość zerknęła na niego, po czym przyspieszyła. - Proszę, Fredericku, zostawiam to tobie. Książę odchrząknął raz jeszcze. - Zebraliśmy się tu dzisiaj, żeby ogłosić nie tylko moje urodziny - powiedział. - Jest jeszcze o wiele ważniejsza okazja… Której, szczerze mówiąc, często myślałem, że mogę nie dożyć. A zatem chciałbym poprosić mojego kuzyna George'a o powstanie. George? George, gdzie jesteś? Ach… tak, jest tam z tyłu. - Alericu…? - szepnęła Sidonie, a jej ręka mocno ścisnęła jego dłoń. - Co się dzieje? - Odwróciła się, żeby spojrzeć na brata, który stał w głębi sali. Aleric lekko pobladł. Książę podniósł kieliszek. - Niektórzy z was znają mego kuzyna, pana George'a Kemble'a - mówił dalej. - Inni z was być może nie. Ale obaj prosimy was, byście teraz wznieśli toast i świętowali z nami zaręczyny mojego ukochanego syna i dziedzica, Alerica, lorda Dev… Cała sala przerwała mu zbiorowym okrzykiem zdumienia. Książę zaśmiał się. - Tak, teraz rozumiecie, dlaczego myślałem, że mogę wcześniej umrzeć - powiedział. Cały tłum odpowiedział na to wybuchem śmiechu. - A zatem Elizabeth, George i ja prosimy was, byście pogratulowali Alericowi i jego przyszłej żonie, mojej kuzynce Sidonie Saint- Godard, siostrze George'a. Z głębi sali rozległ się czysty i spokojny glos George'a: - Za Alerica i Sidonie - powiedział, podnosząc kieliszek. - Za Alerica i Sidonie - odpowiedzieli zdumieni goście. Patrzyli to na swoje kieliszki z winem, to na szczęśliwą parę. W odpowiedzi Aleric pociągnął Sidonie, by wstała, i skłonił się, wciąż mocno trzymając ją za rękę. Sidonie jakoś zdołała dygnąć, nie padając przy tym nieprzytomna. Po drugiej stronie sali książę uchwycił wzrok Sidonie. - Kuzynko Sidonie - powiedział. - Witaj w… cóż, rzekłbym, że trochę się powtarzam… ale moja droga, witaj w rodzinie. Książę usiadł. George natychmiast się ulotnił. W ciągu kilku sekund wszyscy goście wrócili do swoich talerzy albo do swoich ploteczek, albo tego, czym akurat się zajmowali. Sir Alasdair i lady Kirton promienieli; ona radością, on - rozbawieniem. Sidonie spojrzała na Alerica. - Czy wiedziałeś, że on zamierza to zrobić? - zapytała kategorycznie. Aleric uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Nie zdawałem sobie sprawy, że zrobi to tak publicznie. - Oszczędził ci więc kłopotu, nieprawdaż? - zauważył sir Alasdair. - Teraz nie będziesz musiał sam robić z siebie durnia. Sidonie odwróciła się do niego. - A co to ma znaczyć? Alasdair spoglądał to na jedno, to na drugie. - Dev, czy ja czegoś nie zrozumiałem? Czyż nie mówiłeś tuż przed balem o chwytaniu byka za rogi i zaskoczeniu Sidonie ogłoszeniem zaręczyn, tak żeby nie miała innego wyboru jak tylko… - Alasdairze - wtrącił chłodno Devellyn. - Czy choć raz mógłbyś się zamknąć? Alasdair wesoło wzruszył ramionami. - I mam skłonność do okropnego paplania, czyż nie? - zgodził się. - Nigdy nie wiadomo, co mogę powiedzieć za chwilę. A przy okazji, Dev, twoja matka i ja rozmawialiśmy wcześniej o tym denarze Wespazjana. Czy nie miałeś jej czegoś powiedzieć? Czegoś o twoim powodzie, dla którego tu dzisiaj przyszedłeś? Devellyn odepchnął krzesło. - Tak - zgrzytnął zębami. - Tak, na Boga, było coś. Zamierzam jej powiedzieć, Alasdairze, żeby dała ci tę przeklętą rzymską monetę raz na zawsze. A potem skreśliła się na stałe z listy naszych gości. Epilog W którym dobrzy umierają młodo Sidonie rozbudziła się, czując jak światło i cień przesuwają się po jej powiekach. Otworzyła je i usiadła, zaskoczona. Unosząc jedną rękę, by osłonić sobie oczy przed słońcem, odepchnęła książkę i na wpół usiadła, żeby zobaczyć, że łódka znów podiyfowała daleko od domku, zostawiając Thomasa wylegującego się leniwie na odległym brzegu. Płynęli teraz prędko w przeciwną stronę. Wierzby nad wodą kołysały się na wietrze, rzucając migotliwe cienie na całą łódkę. Sidonie usiadła, zaznaczyła stronę w książce i odłożyła ją. Cóż, tak właściwie nie była to książka, lecz jeden z dzienników jej matki. Teraz ich lektura była jakoś mniej bolesna, i krok po kroku Sidonie zaczynała przynajmniej rozumieć Claire Bauchet: kobietę, która nie była ani dobrą, ani złą osobą, lecz po prostu człowiekiem. Cieszyła się teraz bardzo, że Julia nic wyrzuciła tych dzienników. Odpoczywając na dziobie łódki, naprzeciwko Sidonie, jej mąż oparł się na zwiniętym kocu. Nie miał na sobie nic prócz spodni i koszuli, której podwinięte po łokcie rękawy odsłaniały wspaniałe przedramiona. Słońce ponętnie kładło się plamkami na jego włosach, ale Aleric nie zauważył zadurzonego spojrzenia Sidonie. gdyż był całkowicie pogrążony w lekturze. Uśmiechając się do siebie, Sidonie przeszła na środkową ławkę, chwyciła wiosło i odepchnęła się nim od miękkiego mułu na dnie jeziora. Nagle wyrwany z zaczytania Aleric podniósł wzrok, a wiatr lekko rozrzucił jego ciemne włosy. - Och - odezwał się. - Znowu zdryfowaliśmy, prawda? - Marny z ciebie kapitan - burknęła dobrotliwie. - Teraz muszę z powrotem zepchnąć nas na słońce. - Tak, cóż, to robota dla pierwszego oficera - mruknął jej mąż. - A twój nos zaraz się przypiecze. Sidonie zanurzyła głęboko oba wiosła i patrzyła, jak jej mąż czyta, kiedy łódka przesuwała się z powrotem na ospały nurt w jeziorze. Uśmiechnęła się do siebie znowu, a serce wypełniła jej nagła radość. To była przytłaczająca fala emocji, która teraz ogarniała ją coraz częściej. Przebywali tu w Stoneleigh przez całe sześć tygodni, odkąd powrócili z miesięcznej podróży poślubnej do Włoch. Tutaj, w błogim spokoju Kentu, kochali się, śmiali i zaczynali budować fundamenty doskonałego małżeństwa. Domek, który zaoferowali im rodzice Alerica, był urokliwy i zapewniał prywatność. Wystarczającą dla namiętnych nocnych kąpieli i romantycznych pikników nad jeziorem. Matka Alerica była w siódmym niebie, mając ich tak blisko. Gravenel bardzo starał się znów być ojcem, a Aleric, jak uświadomiła sobie Sidonie, był niemal pogodzony ze światem. Wciąż pozostawał jednak mroczny cień, i wiedziała, że to go martwi, chociaż rzadko o tym mówił. Cień Czarnego Anioła. Och, niczego nie można było teraz udowodnić. I Aleric niemal na pewno zdołałby ją ochronić. A jednak, kiedy tak wiele w ich życiu nareszcie się ułożyło, martwił się, że coś może pójść źle. Tego popołudnia jednak był dziwnie milczący. Sidonie przestała wiosłować i na powrót rozsiadła się na stercie poduszek, żeby mu się przyglądać. Łódka kołysała się kojąco na wodzie, niemal ją usypiając. - Co czytasz, kochanie? - zapytała, przeciągając się sennie w słońcu. - Czy to ten list od Alasdaira, który przyszedł dziś rano? Aleric podniósł wzrok i mrugnął do niej. - Tak, i jest w nim pełno ploteczek z miasta. Coś łobuzerskiego w jego tonie kazało jej znowu usiąść. - Na przykład? Aleric spojrzał do listu. - Takich jak fakt, że twój stary przyjaciel lord Bodley uciekł na kontynent z tymi paroma kosztownościami, które zdołał zgarnąć - odpowiedział. - Wydaje się, że stal się kompletnie niewypłacalny, a dłużnicy ciągnęli go do sądu. - Życie w ubóstwie na kontynencie to i tak coś lepszego, niż to, na co sobie zasłużył. - Cierpliwości, moja kochana - mruknął, rozwijając coś, co wyjął z listu. - Z czasem ludzie tacy jak Bodley zawsze marnie kończą. Sidonie spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Co tam rozwijasz? Aleric zaczął się śmiać. - Alasdair przysłał pierwszą stronę ze środowego "Timesa" - odparł. - Napisał, że było w nim coś, co powinienem zobaczyć. - Co? - Sidonie przesunęła się w kierunku dziobu, aż łódka zachybotała niebezpiecznie. Aleric popatrzył na nią roześmianym wzrokiem. - Marny z ciebie żeglarz, Sid - powiedział. - Usiądź, zanim nas utopisz. Zmuszając się do cierpliwości, Sidonie usiadła i ułożyła fałdy spódnicy wokół kolan. Patrzyła, nie mogąc oderwać wzroku, jak wyraz twarzy jej męża zaczyna przechodzić od łagodnego rozbawienia w coś, co wyglądało jak atak apopleksji. Albo agonia. Albo niepohamowana, bezgraniczna wesołość. Sidonie nie była pewna. - Mój kochany - odezwała się wreszcie, podnosząc się na kolana. - O co chodzi? Czy coś się stało? - Przygotuj się, moja droga - powiedział jej mąż z namaszczeniem. - Obawiam się, że mam złe wieści. - Co? Jakiego rodzaju złe wieści? - Czarny Anioł - odparł. - Obawiam się, że jej życie nieodwołalnie dobiegło kresu. - Alericu, pleciesz bzdury - powiedziała Sidonie. Wyrwało mu się coś, jak parsknięcie śmiechem. - A jednak, moja droga, ona nie żyje - powiedział z trudem. - Schwytana na gorącym uczynku i zastrzelona na śmierć, jak amen w pacierzu. Sidonie popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - To niemożliwe! Kto spłatał taki figiel? - Oto słowa eksperta - przerwał jej mąż oschle. - Ty wiesz wszystko, co można wiedzieć o żartach, nieprawdaż, moja kochana? Sidonie próbowała pochwycić gazetę, ale Devellyn uniósł ją wysoko nad głowę. - Jakie były okoliczności? - spytała kategorycznie, kiedy łódka kołysała się groźnie. - Kto twierdzi, że był ofiarą? Znowu zajrzał do gazety. - Ten nikczemny hultaj, sir Alasdair MacLachlan był celem Anioła - odpowiedział. - A wydarzyło się to… tak, niech no spojrzę… w loży w Drury Lane Theatre, według słów sierżanta policji, niejakiego pana Mortimera Siska. Czy to nie przyjaciel twojego brata? - Sisk! - Sidonie powiedziała z oburzeniem. - Ten pies! Uduszę go jego najpaskudniejszym krawatem! Devellyn spojrzał na nią z udawanym współczuciem. - Wygląda na to, że Czarny Anioł zwabił kochliwego sir Alasdaira do pustej loży na tete- a-tete po przedstawieniu - mówił dalej. - Niestety, kiedy próbowała ograbić go z jego własności, odkryła, że Alasdair był uzbrojony… w coś więcej niż swój zwykły dowcip i wdzięk. To musiało być niesamowicie ekscytujące. Czarny Anioł próbowała wyrwać mu pistolet z ręki i przypadkiem sama się postrzeliła. - To… ależ to kompletny nonsens! - Byli świadkowie - uprzedził ją jej mąż. - Świadkowie? - W rzeczy samej, kilkoro - odparł Aleric. - Dwie początkujące aktorki, Ilsa i Inga Karlsson, kręciły się jeszcze za kulisami. A ten wzór cnót, lady Kirton, przysnęła sobie w swojej sąsiedniej loży. Harmider ją obudził, i widziała całą scenę. - Lady Kirton? - powiedziała Sidonie. - Ale… to jest niepojęte! - Nie dla mnie, moja droga! - odparł jej mąż. - W rzeczy samej, wygląda mi na to, że na istnienie Anioła opadła kurtyna, żeby uniknąć wszelkich podejrzeń… albo bisów… kiedy wrócimy do Londynu. - Julia! - Oczy Sidonie rozszerzyły się raptownie. - Ona brała w tym udział! - W rzeczy samej - mruknął jej mąż, wracając spojrzeniem do listu. - Alasdair pisze, że odegrała urocze zwłoki. - Och, uduszę ją. - Hm - odezwał się jej mąż. - Jednym z paskudnych krawatów Siska? Sidonie opadła na dno łódki i wybuchnęła śmiechem. - Ach, cóż, moja kariera przestępczyni zakończyła się, czyż nie, Devellyn? Przynajmniej Czarny Anioł odszedł w spektakularny sposób. Zapatrzyła się na błękitne niebo i słuchała, jak jej mąż rzuca na bok papiery. Przeszedł nad ławkami na czworakach i podciągnął się, żeby ułożyć się na niej. - Sidonie, moja kochana - powiedział, a potem pocałował ją długo i mocno. - Sidonie, jedyna rola, jaką chcę, żebyś teraz odgrywała, to rola mojej kochanki i przyjaciółki. - Och, to brzmi nieco monotonnie, Devellyn - odparła, wydymając wargi. - Jednak to są moje ulubione role. Wzruszył ramionami, i szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy. - Cóż, jeżeli kiedykolwiek stanę się nieznośny, Sid, przypuszczam, że będziesz mogła założyć swoją rudą perukę, związać mnie i odgrywać Ruby Black przez jedną czy dwie noce? - Jeżeli kiedykolwiek…? - Sidonie zaśmiała się. - Och, obawiam się, że Ruby będzie bardzo zapracowaną dziewczyną. Jego mina spoważniała. Musnął wargami jej czoło. - A teraz, czy mówiłem ci już, moja kochana, jaki jestem z ciebie dumny? - zapytał. - Jesteś dzielniejsza i uczciwsza niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek poznałem. Nie możesz ocalić każdego, to prawda. Ale z całą pewnością ocaliłaś mnie. Odpowiedziała pocałunkiem i zapatrzyła się w jego oczy. - Alericu - powiedziała. - Zabierz nas na brzeg, mój drogi. Odsunął się i spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Zdaje mi się, że masz kolejny diabelski plan - mruknął. Popchnęła go, znowu kołysząc łódką. - Tak, bo teraz mam jeszcze jedną rolę do odegrania, mój kochany - mruknęła. - Tę, którą zapomniałeś dodać do listy. A teraz rusz się, próżniaku! Ty też masz tutaj obowiązki. Uśmiechnął się do niej szeroko. - Doprawdy? - powiedział. - Ciekawe jakie! - Chyba możesz się domyślić - odpowiedziała, kładąc nagą dłoń na jego udzie i powoli przesuwając ją w górę. - Nie jestem pewien - odparł, ze wzrokiem utkwionym w jej palcach. - Mój mózg chyba się wyłączył. Sidonie spojrzała na niego spod firanki ciemnych rzęs. - Obiecałeś swojemu ojcu, że jest jeszcze jedna rzecz, której dokonasz, nim umrze - mruknęła. - Ja tylko sugeruję, mój kochany, że pora uczciwie zabrać się do pracy. Słysząc to, jej mąż chwycił za wiosła. - Cóż, hej-ho, Sid! - powiedział, wiosłując z potężną siłą. - Niech nikt nigdy nie mówi, że Diabeł z Duke Street to mężczyzna, który wykręca się od swoich obowiązków! Billingsgate - targ rybny w Londynie [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki]. Psalm (X). Domine, refugium factus es nobis, w przekładzie Jana Kochanowskiego. Gretna Green - wioska na południu Szkocji, dokąd uciekały angielskie pary, by wziąć ślub bez zgody rodziców. Scarlet Raven (ang.) - Szkarłatny Kruk coal (ang.) - węgiel W przekładzie Antoniego Langego. gutter (ang.) - tu: kanał ściekowy, rynsztok.