16497
Szczegóły |
Tytuł |
16497 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16497 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16497 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16497 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mariusz Maślanka
Kroki
Świat Książki
Projekt okładki Małgorzata Karkowska
Zdjęcie na okładce Flash Press Media
Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka
Korekta Elżbieta Jaroszuk Olimpia Sieradzka
2?>Z5Ą
22 ??
Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2006 Warszawa 2006
Świat Książki
Warszawa 2006
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład DK
Druk i oprawa GGP Media GmbH, PóBneck
ISBN 83-247-0233-4 Nr 5520
KROKI
1
Budzę się, otwieram oczy, za oknami dworca ciemna noc ustąpiła miejsca mglistemu
dniu. Zegar wskazuje szóstą rano. Przy obskurnych kasach biletowych i nieopodal
nich stoją ludzie podparci resztkami snu, inni, ze spuszczonymi, wręcz
zwisającymi z karku głowami, jakby im podcięto gardła, siedzą na dworcowych
ławkach. Za oknami szare kilkupiętrowe bloki mieszkalne, z których zwisa zdarta
farba; goły i brudny tynk. W oddali, między blokami, zanurzony w mglistej
perspektywie, stoi wysoki fabryczny lub nie fabryczny komin...
Przecieram zaspane oczy, drapię się po głowie, spoconymi dłońmi przeciągam po
twarzy, i dalej tępo i sennie patrzę przed siebie.
To już ranek, wzdycham — i dłońmi nakrywam twarz, łokcie wspieram na kolanach i
przez palce da-
7
lej patrzę przed siebie. Co mnie wczoraj skłoniło, żeby wysiąść z pociągu w tej
mieścinie? Obszedłem to miejsce wzdłuż i wszerz. Nic tutaj nie ma, tylko jedno
odrapane, na przemian to przemrożone, to poparzone słońcem robotnicze blokowisko
z dziurawymi chodnikami i jezdniami, gdzieś tam jest bazar z tanimi ciuchami i
mięsem dla bezrobotnego proletariatu, gdzieś tam są sklepy spożywcze, a nad
wejściami do nich wiszą odrapane i obsrane przez ptaki reklamy pepsi, coca-coli,
żywca, lecha, tyskiego... Nad tym wszystkim góruje kościół. Rynku w tej
mieścinie nie zauważyłem — nie było go zapewne w planach, kiedy w latach
rozkwitu socjalizmu pospiesznie budowano to miasto i fabryki. Ale fabryki padły
po transformacji, zostały tylko bloki upchane ludźmi. Miasto nie załapało się na
kapitalizm. Teraz szarość i beznadziejność śmierdzi moczem. Psim i ludzkim. Jego
odór miesza się z zapachami bigosu i kiszonej kapusty. Kurz leniwie unosi się w
powietrzu i niczym wesz wżera w ciała przechodniów. Czas się przestraszył tego
miejsca i skulony schował, bo tutaj zegar dawno już nie wybijał dobrej godziny.
Więc idziesz, idziesz i idziesz, a mężczyźni o dużych i twardych dłoniach, które
już nie wierzą, że w mieście pojawi się ktoś i najmie je do pracy, stoją od rana
za węgłami budynków, gdzieś obok śmietników czy trzepaków, a przy nich niczym
wierne psy najtańsze wina, na które oni spoglądają przygaszonymi oczami.
Niewiele rozmawiają, za długo się znają, żeby gadać, wychodzą rankiem z bloków i
w grupie za-
8
pijają swój upadek. Od czasu do czasu wyglądają zza węgła, lustrują nieznajomego
przechodnia powoli, bo nigdzie im nie spieszno, powoli mierzą go wzrokiem i
równie wolno, jakby się budzili z letargu, zastanawiają się, czy go czasem nie
znają, czy kiedyś z nim nie pili. Na placach zabaw dzieci o dużych,
wytrzeszczonych, drapieżnych oczach huśtają się na zardzewiałych i
rozklekotanych huśtawkach. Rozmazane i rozchełstane kobiety o kiwających się
głowach siedzą na rozwalonych ławkach, na ich zapadłych ustach przeciągają się
słowa i niespiesznie wychodzą na zatęchłe powietrze.
Więc wczoraj szedłem, szedłem i szedłem przez to miasto, tu i tam wyczekiwałem
na odpowiednią chwilę i zamrażałem czas. Fotografowałem to wszystko, ale nie za
każdym razem tak, żeby wiernie zamrozić scenę, którą widziałem, lecz czasem tak,
by przekształcić to coś w całkiem co innego, zakomponować bardziej
surrealistycznie czy bardziej „za mgłą", lub bardziej w krzywym zwierciadle. Jak
w delirium, przetwarzać w pamięci, zwalniać migawkę aparatu, kraść, komponować,
przemieniać tutejszą leniwie beznadziejną materię. Pstryk — pstryk. Właśnie
wczoraj ta tutejsza stojąca w miejscu cicha szarość betonowego pomnika minionej
epoki, który popadł w niepamięć i dopadł go surrealistyczny brak upływającego
czasu, skłoniły mnie, by wysiąść z pociągu i przejść się po tym zapomnianym
mieście. Lubię być tam, gdzie nie wiem, czego oczekiwać. Pięknie marnuję czas. I
prawie ciągle jestem między prostymi i twardymi
9
ludźmi, którzy na ziemi wierzą już tylko w opaleniznę Endrju Leppera, słowem, w
lepsze życie i większe zasiłki, potem śmierć, życie po śmierci i Sąd Ostateczny,
gdzie wszystkiemu winni złodzieje trzymający władzę staną z nimi ramię w ramię i
zostaną ukarani.
Nie mam już sił. Od czterech dni się nie myłem — pewnie śmierdzi ode mnie jak od
początkującego kloszarda. Zdejmę więc buty, bo pieką stopy. Kij z tą panią,
która siedzi obok mnie. Kiedy poczuje smród skarpet, to się odsunie, ławek na
dworcu przecież nie brakuje.
Zzuwam buty.
Ooouuu, co za ulga... Stopy wolne. Pewnie śmierdzą, ale ja nic nie czuję. Czuję
tylko... zmęczenie.
Zimno mi...
Kobieta, zerkając na mnie i kręcąc nosem, wstaje z ławki, przesiada się na inną.
Gdybym był na jej miejscu, również bym się przesiadł. Teraz zazdroszczę jej, że
jest czysta. Pewnie wczoraj wieczorem i dziś rano się myła - buzia, rączki,
nóżki, brzuszek, plecy, cipka, dupka... A moje ciało jest przepocone; czuję, jak
pot okleił je i spowalnia jego ruchy. Moje ciało żąda mydła i wody! Szampon
byłby już luksusem.
Nie. Dziś wrócę do domu na wieś. Umyję się. Posiedzę tam trochę, popracuję w
polu i może znowu ruszę w drogę. Może tak, może nie — jest już wrzesień i robi
się trochę za zimno na włóczęgę. Droga, droga. Kroki, kroki. Taką włóczęgę
uprawiam już od kilku miesięcy, od kiedy zdałem maturę i nie dostałem się
10
na studia. Włóczę się, bo fascynuje mnie błądzenie po omacku. Dookoła jest zbyt
wiele pięknych rzeczy, by planować życie. Nie rozumiem ludzi, którzy już po
maturze wiedzą, czego chcą. Wiedzieć - to dla mnie forma śmierci. Włóczę się
więc z punktu A do punktu B, tylko nie wiem tak do końca, gdzie jest punkt B.
Włóczę się, bo nie chcę ciągle siedzieć w domu i słuchać gminnie mądrych
zrzędzących starych, że nie mieli takich możliwości jak ja, by studiować.
Chcieliby się mną chwalić we wsi. Prawnik, lekarz, urzędnik, kierownik, dyrektor,
nauczyciel, profesor... Więc skoro ja od najmłodszych lat przejawiałem chęć do
nauki, skoro nie sprawiała mi kłopotów, skoro na piątki odklepałem wszystkie
bzdurne regułki, rodzice teraz chcieliby mnie widzieć na jakichś studiach z
przyszłością, które potem wyniosą na Stanowisko. Ale ja na studia w tym roku na
pewno nie idę. Nie pójdę tam, gdzie będę otoczony przyszłymi księgowymi lub
przyszłymi nauczycielami. Nie chcę studiować, aby tylko być studentem, tak jak
zrobiła to większość moich znajomych, którym się nie powiodło dostać tam, gdzie
sobie wymarzyli. To już nie dla mnie. Nie oczekuję na indeks, na nowych
znajomych, tylko się włóczę, jakbym był nie z tych czasów, nietutejszy. Na
własne życzenie zagubiony, rozglądam się wokół siebie. Bawię się tym zagubieniem,
czasem dziwię się tej zabawie, ale wszystko niczym buchalter rejestruję.
Przez ostatnie letnie miesiące co jakiś czas wracałem do domu, tylko na kilka
dni. Byłem tu i tam. Tu
11
i ówdzie zatrudniałem się przy zbiorze owoców, co kilka dni starałem się być w
jakimś dużym mieście, wejść do dużej księgarni, rozłożyć się między regałami i
przez kilka godzin pochłaniać książki i czasopisma. Za darmochę, oczywiście, bo
rzadko coś kupuję. A do przespania się zawsze gdzieś znalazło się miejsce...
Mycie w rzece, w morzu...
Dzień dobry, państwu. To właśnie ja - kroczący po ziemi, światowej niesławy
wagabunda i powsinoga -dwudziestoletni Kuba Doliński. Jest ranek. Pora wstawać
do pracy. Ja już nie śpię. Tutaj, na dworcu, w godzinach rannych, trudno o
spanie. Gdybym miał łóżko, spałbym dalej, bo księgarnie otwierają najczęściej
dopiero o dziesiątej.
2
Czteroletni siostrzeniec podaje mi coś i mówi:
- Kuba, weź mi to otfósz.
Odrywam wzrok od telewizora, patrzę na siostrzeńca, który podaje mi plastikowy
kuferek. Biorę, potrząsam, coś w środku obija się o ścianki.
- Dawid, co tam jest?
- Potfól - chłopiec szczerzy zęby.
Oglądam kuferek, próbuję podważyć wieko. Okazuje się szczelnie zamknięte.
- Dawid, ale tutaj potrzebny jest kluczyk. Dawid nie odpowiada; stoi przy mnie
i dalej szcze-
12
rżąc ząbki, przebiera nerwowo nogami, pociera kolanem o kolano.
— Gdzie masz kluczyk?
— Zgubił sie - odpowiada brzdąc, wzruszając ramionami, marszcząc ciemne brwi i
przewracając niewinnie piwnymi oczkami.
Oddaję Dawidowi kuferek.
— Nie będziemy rozwalać kuferka. Poszukaj kluczyka.
I znów patrzę w telewizor.
Chłopczyk odchodzi i stojąc tyłem do mnie, rzuca kuferkiem o podłogę.
— Kulfa! — i kopie.
W drzwiach pojawia się Adam - ojciec Dawida, a mój szwagier.
— Dawid, nie rzucoj tym o podłogę, bo rozwalisz. Mija syna, siada przy mnie na
kanapie.
— Kurwa, musiałem dłużej na kiblu posiedzieć — wzdycha. - Było coś?
— Yyy - mruczę, kręcąc przecząco głową. Szwagier bierze piwo ze stolika, upija
łyk.
— Pracowity dzień powinno się kuńczyć browcem - oznajmia po otarciu zarostu,
lekko beka, po czym masuje brzuch, który za każdym razem, kiedy go widzę, jest
większy. - To od piwska. - Klepie się po brzuchu. A ty, Kuba, nie skusisz się na
browarka? Co tak będziesz siedział o suchym pysku?
— Adam, dziś naprawdę nie mam ochoty — odpowiadam, patrząc w telewizor.
— Jak chcesz. Ale jakby co, to w lodówce stojo.
13
- Tata, a ja mogę? - wtrąca Dawid. Adam szturcha mnie.
- Ty, wiesz, że ten pierunek... - ręką, w której trzyma piwo, pokazuje na
Dawida. — Ten pierunek wczoraj wypił prawie pół browarka. Zostawiłem na stole, a
ten dawaj... Kaśka potem do mnie, jak go pilnuję. No to położyłem go do łóżka i
już, moment i powieki pizdut na dół, i zasnął.
Dawid naburmuszą się, po czym odwraca się i wychodzi z pokoju.
Uśmiechamy się do siebie.
- Co, tata cię wygonił? — dobiega głos z pokoju obok, w którym siedzi moja
siostra i ogląda jakiś serial. W domu mają dwa telewizory, więc nie ma kłótni,
co kto będzie oglądał.
- Kurwa! - krzyczy szwagier, wymachując butelką piwa. - Karny powinien być!
Ściął naszego! Co ten sędzia, ślepy?! Albo przekupiony.
Opieramy się znów o oparcie wersalki, bo gra przenosi się na środek boiska.
- Chuj, ślepy - marudzi Adam.
I dalej patrzymy w telewizor. Gra toczy się głównie w środku, ogólna kopanina.
Komentator rozwodzi się, czy powinien być rzut karny, czy nie. Po czym zmienia
temat i mówi o chlubnych dla polskiej piłki nożnej latach siedemdziesiątych, o
obronionych przez Tomaszewskiego rzutach karnych, o Łacie, Szarmachu, Deynie
oraz o Monachium.
- Mieliśmy wtedy wyjątkowo zdolne pokolenie — podejmuję temat.
14
Adam upija następny łyk piwa, po czym beka.
- A ojciec ogląda?
- Pewnie ogląda - odpowiadam. -Jak szedłem do was, to oglądał dziennik i klął
rząd.
- Złodzieje. - Adam pociąga duży łyk piwa, beka, po czym dodaje: — Powinny być
już nowe wybory i powinna wygrać Samoobrona. Lepper rozgoniłby złodziei.
Patrzę na Adama, parskam śmiechem.
- No, co się, Kuba, śmiejesz? - szwagier lekko mnie szturcha. - Lepper zrobi
porządek... O, kurwa! Patrz, z połowy boiska strzelili nam gola.
3
Pamiętam zeszłoroczne święta, jakby były wczoraj, dziś są kolejne, i kolejny raz
z matką składamy sobie życzenia.
- ...i synu, ucz się. My z ojcem, co możemy, to ci damy... No i żebyś se jeszcze
dobro dziewuchę znaloz.
Zbłąkana ckliwa łezka kręci mi się w oku, niechcący się rozczulam, bo matka to
matka. A ona zaczyna mnie ściskać i całować. Ojciec, siostra, szwagier i Dawid,
z uśmiechami na ustach patrzą na mnie i matkę, bo my ostatni — i najdłużej -
składaliśmy sobie życzenia.
Tak więc każdy każdemu złożył życzenia, połamał
15
się opłatkiem; siadamy do wigilijnego stołu. Ojciec, matka, siostra, szwagier i
siostrzeniec nakładają sobie jedzenie na talerze. W telewizji relacja z wigilii
dla bezdomnych na rynku w jakimś mieście. Podają, ile kilogramów potraw zostało
przygotowanych. Jedzą i wypowiadają się bezdomni, przypadkowi przechodnie,
księża, w takim dniu nie omieszkał pojawić się nawet prezydent miasta.
— Ciekawe, ile to kosztowało? — duma szwagier, podając ojcu półmisek z uszkami.
— Jakby tak narobić pierogów, uszek, borszczu czerwunego, bigosu i żurka i to im
sprzedawać.
— Przecie bezdomni nie majo piniędzy — odpowiada ojciec.
— No tak - szwagier się uśmiecha, podnosi dłoń do góry, prostuje palec
wskazujący. - Ale przecie za to ktoś płaci. No i ktoś to musi zrobić, ha! Lepper
nie na darmo grzmi w Sejmie, że politycy kłamio i wszystko w Polsce rozkradajo.
Dziś nie ma nic za darmo. Wszędzie kradno. A jak myślisz, jak chcesz wyżywić
dzisioj rodzinę, to też musisz kraść.
— Pewnie dużo kosztowało — wtrąca się do dyskusji siostra. — Teraz wszędzie
bezrobocie, to dużo jest bezdomnych.
— No właśnie — szwagier nalewa barszcz czerwony na swój talerz. - Pewnie za to
płaci gmina albo fundacja... no ta babka, co do Czeczenii jeździła...
— Ochojsko - podpowiada ojciec, biorąc od zięcia chochelkę, by sobie nalać
barszczu.
— Właśnie — szwagier uśmiecha się do ojca. —Jakby
16
tak z to Ochojsko złapać kontakt, narobić tego żarcia... I jo bym na tym zarobił,
i bezdomni byliby najedzeni.
Przysłuchuję się, przyglądam, matka z ojcem uśmiechają się do siebie, że mają
takiego obrotnego zięcia, siostra uśmiecha się do męża, szczęśliwa, że trafił
się jej mężczyzna, który ma głowę do interesów i na wszystkim potrafi zarobić.
Dawid pokazuje ręką na telewizor.
- A ich jes więcej nis nas - mówi, sepleniąc, po czym zaczyna liczyć na palcach.
- Jeden ja, jeden mama, jeden tata, jeden dziadek, jeden babcia, jeden Kuba. Nas
jes seś! — wykrzykuje, podnosząc ręce do góry, jakby wypuszczał gołębia. - A ich
w telewizo-ze jes więcej. Cały telewizol!
Wybuchamy śmiechem. Siostra głaszcze Dawida po głowie.
Dawid patrzy na stół zastawiony jedzeniem, po czym zwraca wzrok na swojego ojca.
- Tata, a jak oni wyj do z telewizola i nam tes to wsystko zjedzo - mówi
zafrasowany, wodząc dłonią po potrawach stojących na stole, to po jedzących
ludziach na ekranie telewizora.
Matka, ojciec, siostra i ja śmiejemy się, a szwagier, z buzią pełną jedzenia,
odpowiada:
- Synu, nie bój się. Jedz, jedz. Tata im nie do.
Dawidowi natychmiast kamień spada z serca, rozpromienia się, bo jego ogromny,
spasiony ojciec w razie najazdu wygłodniałych hord bezdomnych będzie jego
wybawcą, ba! wybawcą całej rodziny: mamy, dziadka, babci i nawet mnie.
FILIA 4\
13
- Kuba, no co, nie nakładosz jedzenio? - mówi matka, szczęśliwie roześmiana,
widząc nas wszystkich razem.
- Zaraz, zaraz - odpowiadam. - Momencik. Opowiem wam dowcip.
Rodzina, jedząc, zerka na mnie znad talerzy. Ojciec bierze pilota ze stołu,
czyli plastikową Trzynastą Potrawę z czułą diodą, która leżała między
tradycyjnymi dwunastoma, i przełącza telewizję na inny program. Kolędy.
- Pod sklepem na jakimś wiejskim zadupiu stoi kilku żuli i piją wino - zaczynam.
- Pod sklep podjeżdża eleganckie auto i wysiada z niego kilku miastowych. Kupują
w sklepie coś do picia w plastikowych butelkach, po czym przed sklepem trochę
wypijają i wsiadają do auta. Kiedy odjeżdżają, żule zaczynają dyskusję:
„Widzieliśta?". „Widzielim". „Pili...". „Pili". „Wodę niegazowano".
„Niegazowano". „Jak zwierzęta u wodopoju".
4
Skoro wiosna już wokół, skoro ludzie chętniej wychodzą z domów i krzątają się po
obejściach lub wiszą na płotach, odprowadzając wzrokiem przechodniów, czasem
zagadują do nich, skoro wszelkie robactwo wypełza z dziur i żwawo przystępuje do
18
pracy, skoro ptaki wracają z ciepłych krajów do swych gniazd lub budują nowe, to
i ja, zbudzony z zimowego letargu, w rozpiętej kurtce kroczę przez wieś do
stacji kolejowej. Wiatr, jeszcze chłodnymi pocałunkami, ślizga się po nagiej
szyi i po policzkach i zdmuchuje ze mnie resztki zimowego snu. Moich pleców
niczym dziecko uczepił się plecak, w którym mam aparat fotograficzny, filmy,
notes, długopis i bieliznę na zmianę.
Kroczę zatem, mijanym ludziom stojącym przy swoich obejściach, za swoimi płotami,
wręcz wiszących na nich i odprowadzających mnie wzrokiem, mówię „dzień dobry",
bo we wsi każdy zna każdego i nie przystoi przejść obojętnie jak buc obok kogoś
starszego. Jedni „dzień dobry" odpowiadają z uśmiechem, drudzy coś tam od
niechcenia dodatkowo odburkną pod nosem, a znowuż inni dorzucą: „Co, Kuba, do
miasta jedziesz?". Z uśmiechem przyklejonym do ust odpowiadam, że tak, i kroczę
dalej, a za mną podąża ich wzrok.
Ze wszystkich mieszkańców mam najdłuższą drogę do stacji, mieszkam bowiem na
końcu wsi. Wieś liczy około stu pięćdziesięciu domów. Większość gospodarstw stoi
przy asfaltowej drodze, którą w poprzek, od rowu do rowu, przemierzają kury w
poszukiwaniu robaków.
W otynkowanych domach, w domach odmalowanych, w domach z antenami satelitarnymi
przy oknach lub u okapu, w domach nieotynkowanych, w domach krytych blachą, w
domach krytych gon-
19
tem, w domach krytych eternitem, w domach drewnianych krytych papą, w domach
oplecionych pnączami winorośli, w domach z popękanymi szybami oklejonymi
plastrami - mieszkają ci, którzy w rodzinie mają kogoś pracującego na czarno
zagranicą, mieszkają ci, którzy pracują w zakładzie chemicznym pod Igraszkami,
mieszkają ci, którzy hodują dziadków i babki z rentami i emeryturami, mieszkają
ci, którzy żyją na kredyt, mieszkają bezrobotni mężczyźni o silnych dłoniach, o
nieruchomych beznamiętnych licach bez wieku, o czerwonych oczach zapitych
beznadzieją wstydu, mieszkają niczym mrówki ruchliwe kobiety o utlenionych
włosach, kobiety gotujące, sprzątające, plotkujące, karmiące dzieci, kobiety z
litością furkające na swych mężów snujących się bez celu po obejściach,
mieszkają wreszcie kościste i ruchliwe dzieci o drapieżnych oczach, które
pulchnym dzieciom o oczach rozleniwionych dostatkiem pożerają wzrokiem zabawki i
słodycze reklamowane w telewizji.
Za gospodarstwami rozciągają się płachty podmokłych pól i łąk, wiosną i latem
pasą się tam krowy, a zimą pokrywa je gruby dywan puszystego śniegu, na którym
czasem można napotkać ślady zajęcy i psów, a pod krzakami zostawiane przez nich
na białym puchu żółte plamy. To wszystko swymi potężnymi i mocnymi ramionami
obejmuje las.
Za moim domem kończy się wieś, na przydrożnej tabliczce widnieje przekreślona
nazwa Mokradła, droga asfaltowa znika w czarnej pieczarze lasu. Ten ciem-
20
\
ny tunel kończy się po jakichś dwóch kilometrach i wyjeżdża się z niego na łąki
i pola należące do mieszkańców kolejnej wioski, a potem pojawią się dachy
gospodarstw, kryte, jak na każdej wsi - papą, eternitem lub blachą.
Minąłem już dom Krystiana, z którym w podstawówce siedziałem w ławce. Bliższy
kontakt między nami urwał się, kiedy poszedłem do ogólniaka do Wielopola, a on,
z resztą kolegów i koleżanek z klasy - do zawodówek, liceów lub techników w
Igraszkach.
Kiedy w weekendy przyjeżdżałem do domu, z roku na rok coraz rzadziej siadywałem
z nimi na przystanku, coraz rzadziej piłem, ledwie kilka razy pojechałem na
dyskotekę do Igraszek, za to coraz częściej siedziałem w książkach lub
fotografowałem. Albo wsiadałem w pociąg i bez celu podróży jechałem gdzieś, aby
być tu i tam, widzieć coraz więcej. A gdy nastawała pora orania pól, zakładałem
gumiaki, wsiadałem na traktor, orałem pola gospodarzom i brałem za to pieniądze.
Pstrykałem przy tym zdjęcia odkładanych równo, w prostej linii, czasem
zygzakowato skib, na których siadały wrony. Rysowałem pługiem lub bronami różne
znaki, abstrakcyjne esy-floresy. Oglądałem to z każdej strony, by znaleźć mocne
lub delikatne światło na pasiastych polach, które efekt pracy pokaże ostro lub -
w zależności od potrzeby -delikatnie zamaże. Aby pracę uchwycić z jak najlepszej
perspektywy, czasem wchodziłem na drzewa lub na dachy. Wtedy ludzie we wsi
zaczęli mi się dziwnie
21
przyglądać, podśmiewać się, nieliczni marudzili, że nie po bożemu, czyli w
prostej linii, tylko jakoś zygzakowato orzę ich ziemię. Pytali, czy mi nie
szkoda tak marnować filmów, a za plecami zżymali się i mówili, że syn Edka
Dolińskiego ma chyba coś nie tak z głową, bo według nich zdjęcia powinno się
robić ludziom, oczywiście pamiątkowe, czy też fotografować ładne krajobrazy albo
zwierzęta, wkładać do albumów i oglądać w niedziele lub przy okazji rodzinnych
uroczystości. W końcu jednak zaakceptowali moją nową pasję, z aparatem wtopiłem
się w pejzaż okolicy. Ludzie mieli mnie za trochę pokręconego wiejskiego
głupiego Jasia, co to dziwne i niepotrzebne rzeczy robi, nie zarabia na tym,
tylko traci czas i pieniądze na fotografowanie pól, dzikich wysypisk śmieci w
leśnych rowach, chowa się gdzie popadnie i fotografuje ludzi znienacka. Byłem
zadowolony, a oni również mogli się we własnym gronie pośmiać ze mnie. I nigdy
nie mówiłem, po co to robię, by nie wyszło, że się wywyższam i uważam się za
lepszego od nich, bo wówczas z kadru pewnie prysłaby ich naturalność i
codzienność.
— Kuba, weź no nam zrób zdjęcie - mówili czasem w niedzielę, świątecznie ubrani,
kiedy szedłem lub jechałem na rowerze przez wieś i przez obiektyw podglądałem
rodzinne okolice. Z uśmiechem na ustach, spontanicznie i dla relaksu, ustawiali
się, a ja ich fotografowałem, choć nie przepadam za pozowanymi zdjęciami.
Wolałem ich podglądać, ale jak prosili, to robiłem im zdjęcia, żeby nie mieli
mnie za bubka. Bo
22
ludziom, między którymi się żyje, lepiej nie zachodzić za skórę.
- Kuba, gdzie te zdjęcia, co nam je kiedyś żeś pstryknoł? — pytali, kiedy mnie
widzieli kolejny raz.
Najczęściej dawałem zdjęcia osobom uwiecznionym na nich, ale niekiedy, gdy
miałem zły humor, uśmiechając się sztucznie, odpowiadałem, że klisza pękła, a
oni, również się uśmiechając, mówili, że kiepski ze mnie fotograf. I w ten oto
sposób zgromadziłem cały cykl zdjęć okolicy, jej mieszkańców, atmosferę, nastrój
i aurę.
Kilka obejść za domem Krystiana mieszka stara Rosocha, która ma ponad
dwadzieścia kotów. Jej dom także już minąłem, tak jak i most za nim. Pod mostem
przepływa rzeczka Glinianka, w której w dzieciństwie puszczałem papierowe lub
wystrugane z kory statki.
Tuż za mostem stoi pusta drewniana chałupa, którą również minąłem, tak jak i
stojący za nią drewniany dom, w którym mieszka zakręcona kulawa Bronka, czasem
zwana Fidelitą. Chodząc po wsi, często przed chłopakami podwija kieckę i
pokazuje czarną brodę a la Fidel Castro.
- Jeszcze ino tam cygaro wrazić — podśmiewają się często chłopi, trzymając w
dłoniach piwo lub wino.
Kolejny dom — Jolki Wietechy, trzydziestolatki o grubych kolanach, która często
jeździ do Igraszek do fryzjera. Jej męża nie ma w domu dziewięć miesięcy w roku,
pracuje w Holandii u bauera. Przyjeżdża
23
od święta, ale przysyła pieniądze, więc u Jolki często przesiaduje Karol
Jabłonka, okrągłolicy i wąsaty, syn sołtysa, właściciel jednego z trzech sklepów
spożywczych we wsi. Ludzie plotkują, czy Jabłonka bzyka Jolkę, czy nie. Nawet
potworzyły się stronnictwa. Jedni mówią, że tak, inni, jak moja matka, że Karol
przesiaduje u Jolki tylko dlatego, że chodził z jej mężem do podstawówki.
Za domem Jolki stoi pusty drewniak, w którym kiedyś mieszkał niedowidzący i
niedosłyszący stary Bernatek. Kilka lat temu umarł przeżywszy ponad
osiemdziesiąt lat. Z Krystianem, kiedy mieliśmy może po osiem lat, często
zakradaliśmy się pod wychodek, i gdy on przykucał na sraczu, my od dołu przez
szpary między deskami kłuliśmy go słomą po tyłku. Bernatek stękał i sapał, nie
wiedząc, co i kto go tak kłuje, aż któregoś razu domyślił się, czy też jakimś
cudem wzrok mu się polepszył, więc poszedł na skargę do naszych rodziców.
Krystian dostał lanie, a ja usłyszałem:
- Na co wkładata Bernatkowi słomę w dupę? Stałem wystraszony przy ojcu bo się
bałem, że spuści mi lanie, lecz on po chwili zaczął się śmiać i dodał:
- Nie róbta tego, bo to stary i dobry człowiek, na wojnie bił się z Niemcami i
nie wolno mu dokuczać.
Więcej Bernatkowi nie dokuczaliśmy. Nawet przez jakiś czas gryzło mnie sumienie,
że dokuczałem starszemu i zniedołężniałemu człowiekowi, który wygnał Niemców z
Polski. Wojnę znałem z serialu Czterej pancerni. .., który namiętnie oglądałem,
nie przepuszczając
24
ani jednego odcinka. Wyobrażałem sobie walczącego z Niemcami Bernatka i
zastanawiałem się, czy przypadkiem nie walczył ramię w ramię z Gustlikiem,
Jankiem i innymi bohaterami serialu.
Kilka domów za spróchniałym już wychodkiem starego Bernatka jest sklep Kmitów.
Choć sklepy we wsi są trzy, ale to do Kmitów chodzi robić zakupy najwięcej
mieszkańców wioski. Matka twierdzi, że nawet ksiądz w kazaniach robi aluzję do
Kmitów, że to dobrzy ludzie, na kościół nie szczędzą i potrzebujących nie
zostawią z pustymi rękoma. Więc ludzie -i ci, którzy mają pieniądze, i ci żyjący
na krechę — nawet nadkładając drogi, chodzą robić zakupy u Kmitów.
Władek Obornik - brodaty właściciel straganu owocowo-warzywnego na targu w
Igraszkach — mieszka kilka domów za Kmitami. Jego dom także już minąłem. Nie da
się go przeoczyć, bo jest wymalowany na niebiesko, łącznie z dachem, ponieważ
Obornik — jak mówi — chce być oryginalny. Do ogródka przed domem wstawił
czerwonego krasnala i twierdzi, że jest on na pewno oryginalny, bo mu szwagier
kupił w Niemczech.
Kościół, plebania i cmentarz, również są już za mną. Przed plebanią od pewnego
czasu nie stoi passat księdza; jak szepczą ludzie dookoła i matka w domu,
przegrał auto w karty z kurwami. Ale ludzie prostymi mądrościami go rozgrzeszają.
- Ksiądz tyż chłop. Żony mu nie wolno, to inaczy zabawić się czasym musi.
25
Kilka domów za plebanią od pięciu lat jest tartak Adamskiego, a od dwóch
trzykondygnacyjny dom, przed którym stoi pięć czerwonych krasnali w ogródku.
Ogródek codziennie pielęgnuje Hanka Sikorska, od roku ich gosposia, którą
wyfiokowana żona Adamskiego postanowiła sobie sprawić po obejrzeniu wielu
seriali, bo w nich ludzie z wyższych sfer, którzy do czegoś doszli, mają
gosposie. A skoro we wsi ona to wyższa sfera, mieć gosposię powinna, bo podąża z
duchem czasów.
Adamski daje legalną pracę kilku mężczyznom ze wsi, a paru innych - tych, którzy
mają swego konia -dorabia u niego, kradnąc drzewo z lasu cichaczem i mu je
sprzedając.
Dwa domy za tartakiem stoi ruina, w której kiedyś mieszkał Karateka. W dniu, w
którym się urodziłem, Karateka zabił mojego wujka. Kopał go i kopał, aż skopał
na śmierć. Jeszcze tego samego dnia milicja zakuła go w kajdanki. Z więzienia
wyszedł po ponad piętnastu latach. Wrócił na wieś, jego matka nie żyła już od
kilku lat.
Gdy przychodził pod sklep, wszystkie żule się ulatniały, a gdy szedł drogą,
matki zabierały dzieci z podwórka do domu. Mężczyźni, stojąc na gankach lub
czając się przy szopach, rozglądali się za drągami lub nawet dzierżyli je już w
dłoniach. Karateka szedł, a wokół nie było widać żadnego człowieka, jakby wieś
była niezamieszkana. Głos dawały jedynie kundle, gdy mijał ciche posesje ich
panów. Kury, na nic nie zwracając uwagi, dziobały w rowach, szukając
26
robaków, a na łąkach, za gospodarstwami, krowy skubały trawę albo muczały, by je
przewiązać.
Na wolności Karateka wytrzymał ponad tydzień i powiesił się w stodole. Był
słoneczny i gorący czerwiec, ludzie myśleli, że gdzieś pojechał. Odetchnęli.
Ale po kilku dniach, kiedy przechodzili koło jego obejścia, w ich nosach nie
kręcił swojski smród gnojówki z naprzeciwka, z obejścia Kałużów, który
towarzyszył mieszkańcom wsi już od urodzenia. Smród był inny, jakby
rozkładającej się padliny. Jakby to był smród od przejechanego i przez kilka dni
niesprząt-niętego z drogi psa lub kota. Zawiadomili policję. Byłem wtedy w
internacie. Nie widział tego także mój ojciec, który przed wyjściem Karateki z
więzienia miał wypadek w pracy i gdy ten zjawił się we wsi, leżał w szpitalu.
Matka twierdzi, że to szczęście w nieszczęściu, bo gdyby ojciec zobaczył
Karatekę, nie darowałby mu śmierci brata. Ojciec tego nie komentuje i na ten
temat milczy.
Murowany dom o popękanych oknach sklejonych plastrami, w którym z matką mieszka
Turek — jeden z największych miejscowych żuli — również minąłem. Kiedy miałem
sześć lat, Turek — wówczas około dwudziestoletni, wysoki i szczupły z
rzadziutkim wąsikiem, cwaniackim uśmiechem na ustach, o zaspanych, mętnych
oczach i chyba nigdy niemytymi włosami — zatrzymał mnie i Krystiana...
- Umieta walić kunia?
Zachichotaliśmy, oczywiście nie wiedząc, o czym mówi. Turek przyklęknął obok nas,
rozpiął spodnie
27
i wyjął swojego fiuta, szczerząc pożółkłe i nadpsute zęby.
Kutas stał Turkowi niczym dyszel przy furze, a my, dalej chichocząc,
zaczerwieniliśmy się, widząc jego długiego i brudnego zaganiacza obrośniętego
wokół poskręcanymi jak spiralki włosami ni to blond, ni rudymi. Turek zabrał się
za obieranie swojej pyty z przyklejonych do niej włosów i farfocli, a my
patrzyliśmy na ten zabieg, nie odrywając wzroku od jego długiego instrumentu.
- Eee, tyż takiego bedzieta mieli kiedyś - rzekł Turek, skończywszy czyszczenie
swej długiej i grubej fujarki, po czym mocno ją objął dłonią i ruszał w tę i we
w tę minutę lub dwie. - O tak! - jęknął, przewracając coraz bardziej szklącymi
się oczami i nie przestając strugać swojego twardego, długiego i sztywnego
dyszla, siadł, coraz szybciej oddychając, następnie jęknął piskliwie, jakby coś
go w środku ukłuło - raz, drugi. - Na jego bluzkę wytrysło coś białego. Zamknął
oczy, a w bezwładnej dłoni, jakby był nieżywy, dalej trzymał swój instrument,
który z każdą chwilą tracił nabrzmiałą wielkość, znikał w jamie dłoni, po której,
tak jak i po bluzce, spływało białe mleczko.
Patrząc na Turka, jak dochodził do siebie po fajerwerkach, jak mu powoli oddech
powracał do właściwego rytmu, zmieszani poszturchiwaliśmy się z Krystianem.
Nie mówiliśmy potem nikomu, co Turek pokazał, bojąc się, że nam spuści lanie, a
to dlatego, że czasem
28
bił małe dzieci, często bez powodu. Kilka lat później dowiedzieliśmy się, że
Turek pokazywał to każdemu chłopcu.
Naprzeciwko Turka mieszka gruba Wańkowska -matematyczka w miejscowej szkole
podstawowej, do której prócz dzieci z Mokradeł uczęszczają także dzieci z kilku
okolicznych wiosek. Za plecami Wańkowska nazywają Elką Bez Męża, a to z tego
względu, że jest około pięćdziesięcioletnią niezamężną kobietą, która mieszka
samotnie z leniwym psem w ładnym małym domku. Domek w letnie dni otacza mur
zielonego i równo przyciętego żywopłotu, a na podwórku, na klombach, kwiaty
urządzają sobie konkurs piękności. Podwórko zawsze jest wysprzątane, trawa
skoszona przez Turka, którego Wańkowska często zatrudnia do tej pracy. Po jej
podwórku nie chodzą kury, tak jak w prawie każdym gospodarstwie we wsi, i nie
zostawiają na wypielęgnowanej trawie swoich galaretowatych odchodów. Stary
buldog, wabiący się Lord, leniwie i ociężale przemierza czasem podwórko
niezasrane przez kury i kaczki, a najczęściej leży w cieniu pod klombem. Nie
szczeka i nie biega wzdłuż ogrodzenia, kiedy ktoś przechodzi obok obejścia jego
pani. Leży i śpi. Nawet nie podchodzi do ogrodzenia, gdy miejscowe kundle
wspierają się na siatce, by spojrzeć, jak mieszka Lord, i nie obwąchuje się z
nimi. Wiejskie kundle węszą przy ogrodzeniu, obsikują je, czasem szczekają na
Lorda, a on nawet nie wychyli łba zza kwiatów.
29
Wańkowska była moją wychowawczynią. Rodzice słabszych uczniów za przepuszczenie
swych pociech do następnej klasy przynosili jej najczęściej płaty mięsa. W
Mokradłach wielu gospodarzy hoduje przynajmniej jedną świnię. Jest więc zwyczaj,
że ludzie nie kupują od siebie mięsa, tylko pożyczają, by oddać wtedy, kiedy
będą bić własną świnię.
Krystian, gdy dostał od Wańkowskiej świadectwo ukończenia szkoły podstawowej,
odwrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom. Wychodząc z klasy, odwrócił się i
powiedział:
- A teraz niech pani odda to mięso, które przynosiła pani moja matka.
Wańkowska przełknęła ślinę i zdziwiona otworzyła usta. Wszyscy trzymaliśmy
świadectwa w dłoniach i kilkoro z nas, zakrywając usta świadectwem, zachichotało.
- Cham niewychowany - wydusiła z siebie po chwili wychowawczyni. - Tak się
odwdzięcza za tyle lat nauki.
Wtedy Waldek skierował się ku drzwiom i, wychodząc z klasy, rzekł:
- Ja także sądzę, że powinna pani oddać mięso, które przynosiła pani moja matka.
- To ja już sobie może pójdę, bo muszę tacie w polu pomóc - powiedziałem i
wyszedłem, choć Wańkowska nigdy nie zrobiła mi nic złego, ani nigdy moi rodzice
nie przynosili jej mięsa. Zawsze czwórkę u niej miałem, ale jej nie lubiłem za
wredną aparycję. Wypisz, wymaluj - Hogata. Głos miała tubalny, kiedy
30
kolejno wyzywała nas przy tablicy po najmniejszej choćby pomyłce: debil,
kretynka, analfabeci, ty, dziewczyno, będziesz mężowi brudne gacie prać, ty,
chłopcze, będziesz doły kopał, dwa i dwa to ile? cztery? na pewno? a może pięć?
Jej wybuchy złości tłumaczyliśmy brakiem seksu. Lecz tak do końca nie byliśmy
tego pewni, czy ona w ogóle potrzebuje faceta, bo na lekcjach wychowawczych
często robiła wykłady dziewczynom i mówiła, żeby się dziesięć razy dobrze
zastanowiły, zanim dadzą się pocałować chłopakowi. Dziewczyny chichotały, bo
niektóre z nich na dyskotece już dawno miały zdjęte simloki, a chłopcy rysowali
pornograficzne komiksy z wychowawczynią w roli głównej.
Kilka domów dalej mieszka z matką i ojcem Tadek Biznesmen. Tadek jest tęgim
mężczyzną średniego wzrostu, o kręconych blond włosach i małych ciemnych oczach,
które bardzo często mruży. Ma czterdzieści lat i głowę pełną planów biznesowych.
Na ścianie frontowej jego domu wisi największy w okolicy talerz anteny
satelitarnej. Nigdy nie pracował. Nie pije, ale bardzo często - jeśli akurat nie
ogląda telewizji - przesiaduje z miejscowymi żulami. Za rentę rodziców gra w
totolotka; twierdzi, że jak trafi szóstkę, postawi tartak albo nowoczesny PGR z
setkami świń i wszyscy będą mieć u niego robotę za gwarantowane pięć złotych za
godzinę. Ongiś skupował od ludzi plastikowe butelki po napojach, by sprzedawać
je w Holandii. Płacił pieniędzmi z rent rodziców. Teraz butelki leżą u niego za
stodołą.
31
Niedawno przy drodze w swoim ogródku postawił billboard.
- Tadek, a kto ci na tym przy klei reklamę?
- Przy dużych miastach ludzie majo takie coś z reklamami w ogródkach, to i u
nos będzie - odpowiedział Tadek. A co, my gorsi? Inwestycja w przyszłość.
Mijam jeszcze dom starego Jaskóły, który w ciepłe dni, siedząc na ławce przed
domem, chwali się każdemu napotkanemu młodemu człowiekowi - choćby i mówił to
już wcześniej wielokrotnie - że kiedyś uścisnął dłoń samemu Piłsudskiemu i że
już nie ma takich Naczelników, i on żadnemu politykowi nie podałby teraz ręki.
Mówi chłopakom, żeby nie tracili młodości na picie piwa lub mózgojebów, wzięli
się za siebie i szli do szkoły wojskowej i kształcili się na naczelników, bo on
w młodości za dużo pił bimbru i się nie wykształcił na naczelnika, a za swoje
największe osiągnięcie wojskowe może uważać udział w II wojnie światowej, udział
w szturmie Berlina i dosłużenie się rangi kaprala. Przez młodzież stary Jaskóła
zwany jest Naczelnikiem. Nawet co odważniejsi kozacy, zgrywając się, gdy mijają
pana Jaskólę, często przed nim salutują.
Za jego domem stoi szkoła podstawowa, murowany przystanek, kilkanaście obejść -
w jednym z nich mieszka moja siostra z mężem i dzieckiem - i skrzyżowanie, przy
którym stoi kapliczka. Droga w prawo prowadzi do Potoku i Czarnego Lasu, droga w
lewo -do Igraszek, a prosto do stacji kolejowej, która jest tuż-tuż. Trzeba
tylko zejść z górki dwieście metrów.
32
Tam nie ma już domów, po obu stronach drogi ścielą się ugory i wrzosowiska,
które mój ojciec i szwagier zamierzają kupić. Za stacją kolejna wioska.
Siądę na kamieniu pod kapliczką. Zapalę. Do odjazdu pociągu jeszcze pół godziny.
Igraszki są około dziesięciotysięcznym miastem. Kiedyś były w nim dwa duże
zakłady, ale padły. Jest smętnie szaro i bezrobotnie. Lecz Igraszki są znane nie
tylko z wysokiego bezrobocia - od ponad sześciu lat, w jednej z opuszczonych
magazynowych hal, jest dyskoteka Ibiza. W dniu imprezy pod Ibizę podjeżdżają
auta z drech półkami z całego województwa, a nawet i spoza. Z Wielopola można
dojechać za darmo autobusem wynajmowanym przez właściciela dyskoteki.
W dniu dyskoteki na ulicach Igraszek zostaje rozjechana zadomowiona wokół
mglista i wystraszona szarość, masakrują ją koła aut, oślepiają światła,
ogłuszają klaksony i jednostajna umpa-umpiasta muzyka z drech półek
zamontowanych za tylnymi siedzeniami aut. Igraszki tętnią obcym i kolorowym
życiem, do dyskoteki wkracza tabor z MTV Ibiza całą noc świeci ultrafioletem,
błyszczy pot i samoopalacze, jędrne ciała bujają się i wciągają, co się da.
Rankiem na stałe zadomowiona, niewyspana szarość dnia codziennego budzi się w
zależności od pory roku, zimą na zasypanych śniegiem ulicach, polach i łąkach,
wiosną zaś, latem i jesienią na dziurawych
33
ulicach, w kopkach siana, na polach kapusty i ziemniaków. Budząc się latem w
ziemniakach, kapuście w kopkach siana, otrzepuje się z ??? z pełnych prezerwatyw,
z majtek, ze staników, z petów, z puszek i butelek po piwach lub napojach, z
szeleszczących opakowań po chipsach. Przeciąga się, mruży oczy, węszy i
przegląda się we mgle. Jest tępa cisza, w uszach dźwięczy koszmar senny,
przyjezdnych nie ma, z domów niespiesznie wychodzą tubylcy, by popatrzeć na
przeciągający się we mgle i błyszczącej rosie poranek. Niektórzy idą w pola lub
na łąki, inni do sklepu po chleb albo pomodlić się do kościoła.
Stoję w pociągu, w przejściu między wagonami; niczym na taśmie filmowej przesuwa
się widok za oknem. Pociąg osobowy, bujając się na boki, jedzie powoli, jakby
był zmęczony. Wiezie kilka osób, bo stąd nikt nie wyjeżdża, co najwyżej do
Igraszek w piątek na targ. Jednak pociągi kursują codziennie. Samotne,
opuszczone przez ludzi. Koła pociągu, płacząc, piszcząc i od czasu do czasu
nerwowo skacząc i dygocząc, kręcą się, wypuszczając niekiedy spod siebie iskry.
Pociągi kursują, bo mają rozkład jazdy, rozplanowany dzień, więc nie nudzi im
się, nie wpadają w apatię, nie frustrują się ciągle tym samym widokiem, brakiem
pracy i perspektyw na nią. Osobowe dziesięć razy dziennie przejeżdżają przez
moją wieś, jadąc z miasta A do miasta B. Zabierały mnie już stąd wielokrotnie i
wielokrotnie przywozi-
34
ły. Nigdy za to nie płaciłem, bo jako syn pracownika kolei jeździłem za darmo, a
ostatnio za symboliczną opłatę, bo biedna kolej zniosła darmowe przejazdy dla
członków najbliższej rodziny swoich pracowników.
Jeżdżę już tak od dziesiątego roku życia. Wtedy po raz pierwszy wsiadłem sam do
„pędzącej strzały" -czyli do piętrowego pociągu osobowego. Lecz nim wsiadłem,
przez długi czas przychodziłem na stację -czy to po ojca, czy ot tak, popatrzeć
na przejeżdżające pociągi - i zastanawiałem się, dokąd i skąd tak jadą. Z jak
daleka, jakie miasta i wsie mijają i czy jest tam tak samo jak u mnie.
Były to czasy, kiedy ludzie w okolicy mieli pracę w Igraszkach. Popołudniem z
pociągów po pierwszej zmianie wylewała się rzesza pracowników i drogą pod górkę
strumieniem płynęli do domów. Kobiety dźwigały toboły zakupów robionych w
mieście. Często dzieci wychodziły po nie lub podjeżdżały na rowerach, by pomóc
dźwigać wypchane siatki. Szczęśliwi mężczyźni o silnych dłoniach ze smarem za
paznokciami szli w grupach i paląc papierosy bez ustników, rozprawiali o pracy,
pogodzie i kobietach, które jest za co złapać.
Gdy wsiadłem do pociągu ten magiczny i dziewiczy pierwszy raz, wyobrażałem sobie,
że mam niewidzialny bilet na pociąg, który nigdy się nie zatrzyma; byłem
zdenerwowany, oczy kurczowo trzymały się mijanych widoków, nie chciały ich
wypuścić, stracić z pola widzenia, zapomnieć.
35
Ale nie byłem odosobniony w tym zdenerwowaniu, bo i pociąg, jadąc przed siebie,
nerwowo bujał się z boku na bok, popiskiwał, sapał i wiercił się, jakby go coś
swędziało. Ujechałem prawie czterdzieści kilometrów i w Wielopolu zgarnął mnie
konduktor. Ten pierwszy i jedyny raz miałem pecha. Ojciec odebrał mnie z Izby
Dziecka. Ale nie wlał mi za to, tylko powiedział, że jak będę większy, to sam
wsiądę do pociągu i pojadę tam, gdzie mi się będzie podobać. Nigdy nie uciekałem
z domu. Do pociągów wsiadałem z czystej ciekawości. Byłem ciekaw, jak jest za
lasami okalającymi moją wieś, za innymi wsiami, za innymi miastami. Z roku na
rok dojeżdżałem coraz dalej, widziałem coraz więcej i więcej, i uświadomiłem
sobie, że mam bilet na pociąg, który nigdy nie kończy podróży. Na wysiadanie i
wsiadanie, gdzie tylko zapragnę. Ze szczerego pola samotnie wchodziłem w zamarły
czas w małych mieścinach, gdzie zardzewiały zegar na rynku już od wielu lat
wskazywał wciąż tę samą godzinę. Często się gubiłem na bezdrożach; choć mapa
zawsze była w plecaku, nigdy w podróży do niej nie zaglądałem. Bo w zagubieniu
widać najwięcej, najjaśniej, najintensywniej. Drogi nigdy nie odnajduję - ona
zawsze staje przede mną. Nie jestem z tych, którzy stosują się do przysłowia
„Kto pyta, nie błądzi". Ja, nie pytając o nic nikogo, błądzę po bezdrożach,
gdzie jedyną wskazówką są napisy na znakach: „Zakaz wyrzucania śmieci do lasu",
„Zakaz wstępu do lasu. Zagrożenie pożarowe", „Nadleśnictwo...". Samotnie to
wszystko mijam, sia-
36
dam pod drzewem, palę papierosa. Potem w tym zagubieniu, przed „znalezieniem"
drogi do miasta, czasem zasypiam w kopce siana, gdzie mysz czy konik polny,
patrząc na mój sen, nie mogą się nadziwić, że człowiek w dobie globalizacji i
permanentnej industrializacji śpi jeszcze w sianie.
Choć przejechałem i przeszedłem już wiele kilometrów, ciągle wydaje mi się, że
nigdzie nie byłem. Nie staram się zapamiętywać nazw mijanych miejscowości,
miejsc, wszystko wokół fotografuję, by potem, przeglądając zdjęcia, nie
zastanawiać się, gdzie to było, tylko patrzeć, czy zdjęcie zostało dobrze
zrobione i czy w odpowiedniej chwili znalazłem się w odpowiednim miejscu, lub
czy na ten czas cierpliwie wyczekałem, by móc zwolnić migawkę. Bo czy można
przejść po wszystkich drogach, dróżkach oraz ścieżkach i zapamiętać wszystko?
Jadę i jadę; za oknem zmienia się widok, ja drepczę, drepczę i drepczę; i
zostawiam na ziemi odciski swych butów, by przeszedł po nich ktoś inny. Chcę być.
Jechać, kroczyć, patrzeć, słuchać.
Kiedy od jesieni zacząłem siedzieć w domu, rodzice mi truli, że siedzę i czytam
albo jeżdżę na rowerze, albo pstrykam i pstrykam te swoje niepotrzebne nikomu
zdjęcia, zamiast zacząć robić coś porządnego, co mogłoby przynieść korzyści
materialne. Że skończyłem szkołę średnią, na wymarzone studia się nie dostałem,
na inne nie chcę iść, więc powinienem znaleźć sobie pracę.
Toteż jeżdżąc na rowerze po okolicy, codziennie
37
zajeżdżałem do zakładu chemicznego pod Igraszkami — jedynego dużego zakładu w
okolicy, bo inne padły po transformacji — gdzie wszyscy ludzie z okolicy
chcieliby pracować, bo tam, jak mówią, choć trzeba się naharować, ale za to
przyzwoicie się zarabia. Płacą w terminie, nie oszukują, nie zwodzą jak drobni
prywaciarze, że zapłacą później. Ludzie we wsi mówią, że tam można dostać pracę
tylko po znajomości, i mają oczywiście rację. Ojciec wciąga syna, krewny
krewnego... Ci, którzy tam pracują, twierdzą, że dobrze, że Niemcy zbudowali
zakład w tej okolicy, ba! często wychwalają wszystko, co niemieckie, a po kilku
piwach lub prostym winie twierdzą, iż to nie Niemcy rozpętały II wojnę światową,
lecz Żydzi albo alianci. Odróżniają się od bezrobotnych, bo chodzą w nowych
dresach, golą się często, po kliku miesiącach pracy domy sobie odnawiają, kupują
wiekowe auta, oczywiście tylko niemieckie (jeśli auto ma niewiele ponad dziesięć
lat, zwie się je „prawie nówka"), a w weekend, siedząc przed sklepem, nie piją
marnych win lub najtańszych piw kiperków, tylko te, które po godzinie
dwudziestej trzeciej są reklamowane w telewizji.
Gdy codziennie wchodziłem do działu kadr, zawsze odpowiadano mi, że nie ma
wolnych miejsc i proszono, żebym przyszedł za tydzień, najlepiej za dwa. Jednak
niezrażony odmową, ponieważ nie znam słowa „nie", przychodziłem następnego dnia
i z uśmiechem na ustach pytałem, czy jest praca. Po dwóch tygodniach panie
pracujące w dziale kadr
38
na mój widok przestały już zwracać uwagę, tylko bąkały:
— Elu, przyszedł pan Doliński!
Wtedy ze swego pokoju, do którego drzwi były zawsze otwarte, wychodziła cycata i
wymalowana szefowa działu kadr i, stając w drzwiach oraz wypinając piersi,
mówiła:
— O! To znów pan. Nie ma pracy. Lecz po miesiącu usłyszałem:
— Jest nowe miejsce. Przyjmiemy pana. Dzięki pana uporowi i wytrwałości. Na
pewno będzie z pana dobry pracownik.
Rozpocząłem pracę na stanowisku pakowacza. Ale szybko począłem mieć dosyć
przerzucania worków z cementem - i cholera jeszcze wie czym - z taśmy na palety,
pakowania gotowych wyrobów do kartonów, zgrzewania zgrzewarkami, gdzie wokół
unosił się trujący pył i trzeba było chodzić non stop w masce. Coś we mnie
histerycznie tłukło się i krzyczało, że kilka dni takiej pracy to już za dużo.
Po pracy nie miałem sił na pielęgnację wałkońsko-namiętnego romansu ze swymi
zainteresowaniami, siedzenie przed telewizorem mnie nudziło, więc kładłem się
spać w porze, w której spać chodzą kury.
Piątego dnia w zakładzie, przez nieuwagę, podczas zgrzewania folii zgrzewarką
oparzyłem się w dłoń. Oparzenie było niewielkie, lecz postanowiłem je
wykorzystać. Do końca zmiany wykonywałem lekkie prace, a następnego dnia
poszedłem do lekarza. Dostałem zwolnienie na tydzień, potem za łapówkę do-
39
stałem kolejne, następnie kolejne, i jeszcze jedno. Siedziałem więc w domu,
robiąc to, co mi się podoba, na konto zaś wpływała mi pensja.
Potem zwolniłem się z pracy. Rodzice zagrzmieli: - Mosz maturę, a głupi jesteś i
wałkoń! Chłopoki z twojej klasy pokuńczyli zawodówki albo technika w Igraszkach,
a ty żeś poloz do liceum plastycznego do Wielopola i po co ci to było? Ni mosz
roboty po tym, ani na studia nie idziesz. Po co my dawali pieniądze na te szkołę
od malunków. Chłopoki majo robotę albo w tartokach, albo na budowach w Warszawie,
albo gdzieś indzi. Krystian, Sławek, Pietrek i Waldek do Niemiec pojechali,
robio w cyrku, samochody se sprowadzo. Kaśka skuńczyła zawodówkę i się ożeniła.
Dziecko mo. Chłopa obrotnego, co ciuchami na targu w Igraszkach handluje i
jeszcze inne rzeczy umie wykombinować, żeby zarobić. Chałupę se kupili,