Mariusz Maślanka Kroki Świat Książki Projekt okładki Małgorzata Karkowska Zdjęcie na okładce Flash Press Media Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Korekta Elżbieta Jaroszuk Olimpia Sieradzka 2?>Z5Ą 22 ?? Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2006 Warszawa 2006 Świat Książki Warszawa 2006 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład DK Druk i oprawa GGP Media GmbH, PóBneck ISBN 83-247-0233-4 Nr 5520 KROKI 1 Budzę się, otwieram oczy, za oknami dworca ciemna noc ustąpiła miejsca mglistemu dniu. Zegar wskazuje szóstą rano. Przy obskurnych kasach biletowych i nieopodal nich stoją ludzie podparci resztkami snu, inni, ze spuszczonymi, wręcz zwisającymi z karku głowami, jakby im podcięto gardła, siedzą na dworcowych ławkach. Za oknami szare kilkupiętrowe bloki mieszkalne, z których zwisa zdarta farba; goły i brudny tynk. W oddali, między blokami, zanurzony w mglistej perspektywie, stoi wysoki fabryczny lub nie fabryczny komin... Przecieram zaspane oczy, drapię się po głowie, spoconymi dłońmi przeciągam po twarzy, i dalej tępo i sennie patrzę przed siebie. To już ranek, wzdycham — i dłońmi nakrywam twarz, łokcie wspieram na kolanach i przez palce da- 7 lej patrzę przed siebie. Co mnie wczoraj skłoniło, żeby wysiąść z pociągu w tej mieścinie? Obszedłem to miejsce wzdłuż i wszerz. Nic tutaj nie ma, tylko jedno odrapane, na przemian to przemrożone, to poparzone słońcem robotnicze blokowisko z dziurawymi chodnikami i jezdniami, gdzieś tam jest bazar z tanimi ciuchami i mięsem dla bezrobotnego proletariatu, gdzieś tam są sklepy spożywcze, a nad wejściami do nich wiszą odrapane i obsrane przez ptaki reklamy pepsi, coca-coli, żywca, lecha, tyskiego... Nad tym wszystkim góruje kościół. Rynku w tej mieścinie nie zauważyłem — nie było go zapewne w planach, kiedy w latach rozkwitu socjalizmu pospiesznie budowano to miasto i fabryki. Ale fabryki padły po transformacji, zostały tylko bloki upchane ludźmi. Miasto nie załapało się na kapitalizm. Teraz szarość i beznadziejność śmierdzi moczem. Psim i ludzkim. Jego odór miesza się z zapachami bigosu i kiszonej kapusty. Kurz leniwie unosi się w powietrzu i niczym wesz wżera w ciała przechodniów. Czas się przestraszył tego miejsca i skulony schował, bo tutaj zegar dawno już nie wybijał dobrej godziny. Więc idziesz, idziesz i idziesz, a mężczyźni o dużych i twardych dłoniach, które już nie wierzą, że w mieście pojawi się ktoś i najmie je do pracy, stoją od rana za węgłami budynków, gdzieś obok śmietników czy trzepaków, a przy nich niczym wierne psy najtańsze wina, na które oni spoglądają przygaszonymi oczami. Niewiele rozmawiają, za długo się znają, żeby gadać, wychodzą rankiem z bloków i w grupie za- 8 pijają swój upadek. Od czasu do czasu wyglądają zza węgła, lustrują nieznajomego przechodnia powoli, bo nigdzie im nie spieszno, powoli mierzą go wzrokiem i równie wolno, jakby się budzili z letargu, zastanawiają się, czy go czasem nie znają, czy kiedyś z nim nie pili. Na placach zabaw dzieci o dużych, wytrzeszczonych, drapieżnych oczach huśtają się na zardzewiałych i rozklekotanych huśtawkach. Rozmazane i rozchełstane kobiety o kiwających się głowach siedzą na rozwalonych ławkach, na ich zapadłych ustach przeciągają się słowa i niespiesznie wychodzą na zatęchłe powietrze. Więc wczoraj szedłem, szedłem i szedłem przez to miasto, tu i tam wyczekiwałem na odpowiednią chwilę i zamrażałem czas. Fotografowałem to wszystko, ale nie za każdym razem tak, żeby wiernie zamrozić scenę, którą widziałem, lecz czasem tak, by przekształcić to coś w całkiem co innego, zakomponować bardziej surrealistycznie czy bardziej „za mgłą", lub bardziej w krzywym zwierciadle. Jak w delirium, przetwarzać w pamięci, zwalniać migawkę aparatu, kraść, komponować, przemieniać tutejszą leniwie beznadziejną materię. Pstryk — pstryk. Właśnie wczoraj ta tutejsza stojąca w miejscu cicha szarość betonowego pomnika minionej epoki, który popadł w niepamięć i dopadł go surrealistyczny brak upływającego czasu, skłoniły mnie, by wysiąść z pociągu i przejść się po tym zapomnianym mieście. Lubię być tam, gdzie nie wiem, czego oczekiwać. Pięknie marnuję czas. I prawie ciągle jestem między prostymi i twardymi 9 ludźmi, którzy na ziemi wierzą już tylko w opaleniznę Endrju Leppera, słowem, w lepsze życie i większe zasiłki, potem śmierć, życie po śmierci i Sąd Ostateczny, gdzie wszystkiemu winni złodzieje trzymający władzę staną z nimi ramię w ramię i zostaną ukarani. Nie mam już sił. Od czterech dni się nie myłem — pewnie śmierdzi ode mnie jak od początkującego kloszarda. Zdejmę więc buty, bo pieką stopy. Kij z tą panią, która siedzi obok mnie. Kiedy poczuje smród skarpet, to się odsunie, ławek na dworcu przecież nie brakuje. Zzuwam buty. Ooouuu, co za ulga... Stopy wolne. Pewnie śmierdzą, ale ja nic nie czuję. Czuję tylko... zmęczenie. Zimno mi... Kobieta, zerkając na mnie i kręcąc nosem, wstaje z ławki, przesiada się na inną. Gdybym był na jej miejscu, również bym się przesiadł. Teraz zazdroszczę jej, że jest czysta. Pewnie wczoraj wieczorem i dziś rano się myła - buzia, rączki, nóżki, brzuszek, plecy, cipka, dupka... A moje ciało jest przepocone; czuję, jak pot okleił je i spowalnia jego ruchy. Moje ciało żąda mydła i wody! Szampon byłby już luksusem. Nie. Dziś wrócę do domu na wieś. Umyję się. Posiedzę tam trochę, popracuję w polu i może znowu ruszę w drogę. Może tak, może nie — jest już wrzesień i robi się trochę za zimno na włóczęgę. Droga, droga. Kroki, kroki. Taką włóczęgę uprawiam już od kilku miesięcy, od kiedy zdałem maturę i nie dostałem się 10 na studia. Włóczę się, bo fascynuje mnie błądzenie po omacku. Dookoła jest zbyt wiele pięknych rzeczy, by planować życie. Nie rozumiem ludzi, którzy już po maturze wiedzą, czego chcą. Wiedzieć - to dla mnie forma śmierci. Włóczę się więc z punktu A do punktu B, tylko nie wiem tak do końca, gdzie jest punkt B. Włóczę się, bo nie chcę ciągle siedzieć w domu i słuchać gminnie mądrych zrzędzących starych, że nie mieli takich możliwości jak ja, by studiować. Chcieliby się mną chwalić we wsi. Prawnik, lekarz, urzędnik, kierownik, dyrektor, nauczyciel, profesor... Więc skoro ja od najmłodszych lat przejawiałem chęć do nauki, skoro nie sprawiała mi kłopotów, skoro na piątki odklepałem wszystkie bzdurne regułki, rodzice teraz chcieliby mnie widzieć na jakichś studiach z przyszłością, które potem wyniosą na Stanowisko. Ale ja na studia w tym roku na pewno nie idę. Nie pójdę tam, gdzie będę otoczony przyszłymi księgowymi lub przyszłymi nauczycielami. Nie chcę studiować, aby tylko być studentem, tak jak zrobiła to większość moich znajomych, którym się nie powiodło dostać tam, gdzie sobie wymarzyli. To już nie dla mnie. Nie oczekuję na indeks, na nowych znajomych, tylko się włóczę, jakbym był nie z tych czasów, nietutejszy. Na własne życzenie zagubiony, rozglądam się wokół siebie. Bawię się tym zagubieniem, czasem dziwię się tej zabawie, ale wszystko niczym buchalter rejestruję. Przez ostatnie letnie miesiące co jakiś czas wracałem do domu, tylko na kilka dni. Byłem tu i tam. Tu 11 i ówdzie zatrudniałem się przy zbiorze owoców, co kilka dni starałem się być w jakimś dużym mieście, wejść do dużej księgarni, rozłożyć się między regałami i przez kilka godzin pochłaniać książki i czasopisma. Za darmochę, oczywiście, bo rzadko coś kupuję. A do przespania się zawsze gdzieś znalazło się miejsce... Mycie w rzece, w morzu... Dzień dobry, państwu. To właśnie ja - kroczący po ziemi, światowej niesławy wagabunda i powsinoga -dwudziestoletni Kuba Doliński. Jest ranek. Pora wstawać do pracy. Ja już nie śpię. Tutaj, na dworcu, w godzinach rannych, trudno o spanie. Gdybym miał łóżko, spałbym dalej, bo księgarnie otwierają najczęściej dopiero o dziesiątej. 2 Czteroletni siostrzeniec podaje mi coś i mówi: - Kuba, weź mi to otfósz. Odrywam wzrok od telewizora, patrzę na siostrzeńca, który podaje mi plastikowy kuferek. Biorę, potrząsam, coś w środku obija się o ścianki. - Dawid, co tam jest? - Potfól - chłopiec szczerzy zęby. Oglądam kuferek, próbuję podważyć wieko. Okazuje się szczelnie zamknięte. - Dawid, ale tutaj potrzebny jest kluczyk. Dawid nie odpowiada; stoi przy mnie i dalej szcze- 12 rżąc ząbki, przebiera nerwowo nogami, pociera kolanem o kolano. — Gdzie masz kluczyk? — Zgubił sie - odpowiada brzdąc, wzruszając ramionami, marszcząc ciemne brwi i przewracając niewinnie piwnymi oczkami. Oddaję Dawidowi kuferek. — Nie będziemy rozwalać kuferka. Poszukaj kluczyka. I znów patrzę w telewizor. Chłopczyk odchodzi i stojąc tyłem do mnie, rzuca kuferkiem o podłogę. — Kulfa! — i kopie. W drzwiach pojawia się Adam - ojciec Dawida, a mój szwagier. — Dawid, nie rzucoj tym o podłogę, bo rozwalisz. Mija syna, siada przy mnie na kanapie. — Kurwa, musiałem dłużej na kiblu posiedzieć — wzdycha. - Było coś? — Yyy - mruczę, kręcąc przecząco głową. Szwagier bierze piwo ze stolika, upija łyk. — Pracowity dzień powinno się kuńczyć browcem - oznajmia po otarciu zarostu, lekko beka, po czym masuje brzuch, który za każdym razem, kiedy go widzę, jest większy. - To od piwska. - Klepie się po brzuchu. A ty, Kuba, nie skusisz się na browarka? Co tak będziesz siedział o suchym pysku? — Adam, dziś naprawdę nie mam ochoty — odpowiadam, patrząc w telewizor. — Jak chcesz. Ale jakby co, to w lodówce stojo. 13 - Tata, a ja mogę? - wtrąca Dawid. Adam szturcha mnie. - Ty, wiesz, że ten pierunek... - ręką, w której trzyma piwo, pokazuje na Dawida. — Ten pierunek wczoraj wypił prawie pół browarka. Zostawiłem na stole, a ten dawaj... Kaśka potem do mnie, jak go pilnuję. No to położyłem go do łóżka i już, moment i powieki pizdut na dół, i zasnął. Dawid naburmuszą się, po czym odwraca się i wychodzi z pokoju. Uśmiechamy się do siebie. - Co, tata cię wygonił? — dobiega głos z pokoju obok, w którym siedzi moja siostra i ogląda jakiś serial. W domu mają dwa telewizory, więc nie ma kłótni, co kto będzie oglądał. - Kurwa! - krzyczy szwagier, wymachując butelką piwa. - Karny powinien być! Ściął naszego! Co ten sędzia, ślepy?! Albo przekupiony. Opieramy się znów o oparcie wersalki, bo gra przenosi się na środek boiska. - Chuj, ślepy - marudzi Adam. I dalej patrzymy w telewizor. Gra toczy się głównie w środku, ogólna kopanina. Komentator rozwodzi się, czy powinien być rzut karny, czy nie. Po czym zmienia temat i mówi o chlubnych dla polskiej piłki nożnej latach siedemdziesiątych, o obronionych przez Tomaszewskiego rzutach karnych, o Łacie, Szarmachu, Deynie oraz o Monachium. - Mieliśmy wtedy wyjątkowo zdolne pokolenie — podejmuję temat. 14 Adam upija następny łyk piwa, po czym beka. - A ojciec ogląda? - Pewnie ogląda - odpowiadam. -Jak szedłem do was, to oglądał dziennik i klął rząd. - Złodzieje. - Adam pociąga duży łyk piwa, beka, po czym dodaje: — Powinny być już nowe wybory i powinna wygrać Samoobrona. Lepper rozgoniłby złodziei. Patrzę na Adama, parskam śmiechem. - No, co się, Kuba, śmiejesz? - szwagier lekko mnie szturcha. - Lepper zrobi porządek... O, kurwa! Patrz, z połowy boiska strzelili nam gola. 3 Pamiętam zeszłoroczne święta, jakby były wczoraj, dziś są kolejne, i kolejny raz z matką składamy sobie życzenia. - ...i synu, ucz się. My z ojcem, co możemy, to ci damy... No i żebyś se jeszcze dobro dziewuchę znaloz. Zbłąkana ckliwa łezka kręci mi się w oku, niechcący się rozczulam, bo matka to matka. A ona zaczyna mnie ściskać i całować. Ojciec, siostra, szwagier i Dawid, z uśmiechami na ustach patrzą na mnie i matkę, bo my ostatni — i najdłużej - składaliśmy sobie życzenia. Tak więc każdy każdemu złożył życzenia, połamał 15 się opłatkiem; siadamy do wigilijnego stołu. Ojciec, matka, siostra, szwagier i siostrzeniec nakładają sobie jedzenie na talerze. W telewizji relacja z wigilii dla bezdomnych na rynku w jakimś mieście. Podają, ile kilogramów potraw zostało przygotowanych. Jedzą i wypowiadają się bezdomni, przypadkowi przechodnie, księża, w takim dniu nie omieszkał pojawić się nawet prezydent miasta. — Ciekawe, ile to kosztowało? — duma szwagier, podając ojcu półmisek z uszkami. — Jakby tak narobić pierogów, uszek, borszczu czerwunego, bigosu i żurka i to im sprzedawać. — Przecie bezdomni nie majo piniędzy — odpowiada ojciec. — No tak - szwagier się uśmiecha, podnosi dłoń do góry, prostuje palec wskazujący. - Ale przecie za to ktoś płaci. No i ktoś to musi zrobić, ha! Lepper nie na darmo grzmi w Sejmie, że politycy kłamio i wszystko w Polsce rozkradajo. Dziś nie ma nic za darmo. Wszędzie kradno. A jak myślisz, jak chcesz wyżywić dzisioj rodzinę, to też musisz kraść. — Pewnie dużo kosztowało — wtrąca się do dyskusji siostra. — Teraz wszędzie bezrobocie, to dużo jest bezdomnych. — No właśnie — szwagier nalewa barszcz czerwony na swój talerz. - Pewnie za to płaci gmina albo fundacja... no ta babka, co do Czeczenii jeździła... — Ochojsko - podpowiada ojciec, biorąc od zięcia chochelkę, by sobie nalać barszczu. — Właśnie — szwagier uśmiecha się do ojca. —Jakby 16 tak z to Ochojsko złapać kontakt, narobić tego żarcia... I jo bym na tym zarobił, i bezdomni byliby najedzeni. Przysłuchuję się, przyglądam, matka z ojcem uśmiechają się do siebie, że mają takiego obrotnego zięcia, siostra uśmiecha się do męża, szczęśliwa, że trafił się jej mężczyzna, który ma głowę do interesów i na wszystkim potrafi zarobić. Dawid pokazuje ręką na telewizor. - A ich jes więcej nis nas - mówi, sepleniąc, po czym zaczyna liczyć na palcach. - Jeden ja, jeden mama, jeden tata, jeden dziadek, jeden babcia, jeden Kuba. Nas jes seś! — wykrzykuje, podnosząc ręce do góry, jakby wypuszczał gołębia. - A ich w telewizo-ze jes więcej. Cały telewizol! Wybuchamy śmiechem. Siostra głaszcze Dawida po głowie. Dawid patrzy na stół zastawiony jedzeniem, po czym zwraca wzrok na swojego ojca. - Tata, a jak oni wyj do z telewizola i nam tes to wsystko zjedzo - mówi zafrasowany, wodząc dłonią po potrawach stojących na stole, to po jedzących ludziach na ekranie telewizora. Matka, ojciec, siostra i ja śmiejemy się, a szwagier, z buzią pełną jedzenia, odpowiada: - Synu, nie bój się. Jedz, jedz. Tata im nie do. Dawidowi natychmiast kamień spada z serca, rozpromienia się, bo jego ogromny, spasiony ojciec w razie najazdu wygłodniałych hord bezdomnych będzie jego wybawcą, ba! wybawcą całej rodziny: mamy, dziadka, babci i nawet mnie. FILIA 4\ 13 - Kuba, no co, nie nakładosz jedzenio? - mówi matka, szczęśliwie roześmiana, widząc nas wszystkich razem. - Zaraz, zaraz - odpowiadam. - Momencik. Opowiem wam dowcip. Rodzina, jedząc, zerka na mnie znad talerzy. Ojciec bierze pilota ze stołu, czyli plastikową Trzynastą Potrawę z czułą diodą, która leżała między tradycyjnymi dwunastoma, i przełącza telewizję na inny program. Kolędy. - Pod sklepem na jakimś wiejskim zadupiu stoi kilku żuli i piją wino - zaczynam. - Pod sklep podjeżdża eleganckie auto i wysiada z niego kilku miastowych. Kupują w sklepie coś do picia w plastikowych butelkach, po czym przed sklepem trochę wypijają i wsiadają do auta. Kiedy odjeżdżają, żule zaczynają dyskusję: „Widzieliśta?". „Widzielim". „Pili...". „Pili". „Wodę niegazowano". „Niegazowano". „Jak zwierzęta u wodopoju". 4 Skoro wiosna już wokół, skoro ludzie chętniej wychodzą z domów i krzątają się po obejściach lub wiszą na płotach, odprowadzając wzrokiem przechodniów, czasem zagadują do nich, skoro wszelkie robactwo wypełza z dziur i żwawo przystępuje do 18 pracy, skoro ptaki wracają z ciepłych krajów do swych gniazd lub budują nowe, to i ja, zbudzony z zimowego letargu, w rozpiętej kurtce kroczę przez wieś do stacji kolejowej. Wiatr, jeszcze chłodnymi pocałunkami, ślizga się po nagiej szyi i po policzkach i zdmuchuje ze mnie resztki zimowego snu. Moich pleców niczym dziecko uczepił się plecak, w którym mam aparat fotograficzny, filmy, notes, długopis i bieliznę na zmianę. Kroczę zatem, mijanym ludziom stojącym przy swoich obejściach, za swoimi płotami, wręcz wiszących na nich i odprowadzających mnie wzrokiem, mówię „dzień dobry", bo we wsi każdy zna każdego i nie przystoi przejść obojętnie jak buc obok kogoś starszego. Jedni „dzień dobry" odpowiadają z uśmiechem, drudzy coś tam od niechcenia dodatkowo odburkną pod nosem, a znowuż inni dorzucą: „Co, Kuba, do miasta jedziesz?". Z uśmiechem przyklejonym do ust odpowiadam, że tak, i kroczę dalej, a za mną podąża ich wzrok. Ze wszystkich mieszkańców mam najdłuższą drogę do stacji, mieszkam bowiem na końcu wsi. Wieś liczy około stu pięćdziesięciu domów. Większość gospodarstw stoi przy asfaltowej drodze, którą w poprzek, od rowu do rowu, przemierzają kury w poszukiwaniu robaków. W otynkowanych domach, w domach odmalowanych, w domach z antenami satelitarnymi przy oknach lub u okapu, w domach nieotynkowanych, w domach krytych blachą, w domach krytych gon- 19 tem, w domach krytych eternitem, w domach drewnianych krytych papą, w domach oplecionych pnączami winorośli, w domach z popękanymi szybami oklejonymi plastrami - mieszkają ci, którzy w rodzinie mają kogoś pracującego na czarno zagranicą, mieszkają ci, którzy pracują w zakładzie chemicznym pod Igraszkami, mieszkają ci, którzy hodują dziadków i babki z rentami i emeryturami, mieszkają ci, którzy żyją na kredyt, mieszkają bezrobotni mężczyźni o silnych dłoniach, o nieruchomych beznamiętnych licach bez wieku, o czerwonych oczach zapitych beznadzieją wstydu, mieszkają niczym mrówki ruchliwe kobiety o utlenionych włosach, kobiety gotujące, sprzątające, plotkujące, karmiące dzieci, kobiety z litością furkające na swych mężów snujących się bez celu po obejściach, mieszkają wreszcie kościste i ruchliwe dzieci o drapieżnych oczach, które pulchnym dzieciom o oczach rozleniwionych dostatkiem pożerają wzrokiem zabawki i słodycze reklamowane w telewizji. Za gospodarstwami rozciągają się płachty podmokłych pól i łąk, wiosną i latem pasą się tam krowy, a zimą pokrywa je gruby dywan puszystego śniegu, na którym czasem można napotkać ślady zajęcy i psów, a pod krzakami zostawiane przez nich na białym puchu żółte plamy. To wszystko swymi potężnymi i mocnymi ramionami obejmuje las. Za moim domem kończy się wieś, na przydrożnej tabliczce widnieje przekreślona nazwa Mokradła, droga asfaltowa znika w czarnej pieczarze lasu. Ten ciem- 20 \ ny tunel kończy się po jakichś dwóch kilometrach i wyjeżdża się z niego na łąki i pola należące do mieszkańców kolejnej wioski, a potem pojawią się dachy gospodarstw, kryte, jak na każdej wsi - papą, eternitem lub blachą. Minąłem już dom Krystiana, z którym w podstawówce siedziałem w ławce. Bliższy kontakt między nami urwał się, kiedy poszedłem do ogólniaka do Wielopola, a on, z resztą kolegów i koleżanek z klasy - do zawodówek, liceów lub techników w Igraszkach. Kiedy w weekendy przyjeżdżałem do domu, z roku na rok coraz rzadziej siadywałem z nimi na przystanku, coraz rzadziej piłem, ledwie kilka razy pojechałem na dyskotekę do Igraszek, za to coraz częściej siedziałem w książkach lub fotografowałem. Albo wsiadałem w pociąg i bez celu podróży jechałem gdzieś, aby być tu i tam, widzieć coraz więcej. A gdy nastawała pora orania pól, zakładałem gumiaki, wsiadałem na traktor, orałem pola gospodarzom i brałem za to pieniądze. Pstrykałem przy tym zdjęcia odkładanych równo, w prostej linii, czasem zygzakowato skib, na których siadały wrony. Rysowałem pługiem lub bronami różne znaki, abstrakcyjne esy-floresy. Oglądałem to z każdej strony, by znaleźć mocne lub delikatne światło na pasiastych polach, które efekt pracy pokaże ostro lub - w zależności od potrzeby -delikatnie zamaże. Aby pracę uchwycić z jak najlepszej perspektywy, czasem wchodziłem na drzewa lub na dachy. Wtedy ludzie we wsi zaczęli mi się dziwnie 21 przyglądać, podśmiewać się, nieliczni marudzili, że nie po bożemu, czyli w prostej linii, tylko jakoś zygzakowato orzę ich ziemię. Pytali, czy mi nie szkoda tak marnować filmów, a za plecami zżymali się i mówili, że syn Edka Dolińskiego ma chyba coś nie tak z głową, bo według nich zdjęcia powinno się robić ludziom, oczywiście pamiątkowe, czy też fotografować ładne krajobrazy albo zwierzęta, wkładać do albumów i oglądać w niedziele lub przy okazji rodzinnych uroczystości. W końcu jednak zaakceptowali moją nową pasję, z aparatem wtopiłem się w pejzaż okolicy. Ludzie mieli mnie za trochę pokręconego wiejskiego głupiego Jasia, co to dziwne i niepotrzebne rzeczy robi, nie zarabia na tym, tylko traci czas i pieniądze na fotografowanie pól, dzikich wysypisk śmieci w leśnych rowach, chowa się gdzie popadnie i fotografuje ludzi znienacka. Byłem zadowolony, a oni również mogli się we własnym gronie pośmiać ze mnie. I nigdy nie mówiłem, po co to robię, by nie wyszło, że się wywyższam i uważam się za lepszego od nich, bo wówczas z kadru pewnie prysłaby ich naturalność i codzienność. — Kuba, weź no nam zrób zdjęcie - mówili czasem w niedzielę, świątecznie ubrani, kiedy szedłem lub jechałem na rowerze przez wieś i przez obiektyw podglądałem rodzinne okolice. Z uśmiechem na ustach, spontanicznie i dla relaksu, ustawiali się, a ja ich fotografowałem, choć nie przepadam za pozowanymi zdjęciami. Wolałem ich podglądać, ale jak prosili, to robiłem im zdjęcia, żeby nie mieli mnie za bubka. Bo 22 ludziom, między którymi się żyje, lepiej nie zachodzić za skórę. - Kuba, gdzie te zdjęcia, co nam je kiedyś żeś pstryknoł? — pytali, kiedy mnie widzieli kolejny raz. Najczęściej dawałem zdjęcia osobom uwiecznionym na nich, ale niekiedy, gdy miałem zły humor, uśmiechając się sztucznie, odpowiadałem, że klisza pękła, a oni, również się uśmiechając, mówili, że kiepski ze mnie fotograf. I w ten oto sposób zgromadziłem cały cykl zdjęć okolicy, jej mieszkańców, atmosferę, nastrój i aurę. Kilka obejść za domem Krystiana mieszka stara Rosocha, która ma ponad dwadzieścia kotów. Jej dom także już minąłem, tak jak i most za nim. Pod mostem przepływa rzeczka Glinianka, w której w dzieciństwie puszczałem papierowe lub wystrugane z kory statki. Tuż za mostem stoi pusta drewniana chałupa, którą również minąłem, tak jak i stojący za nią drewniany dom, w którym mieszka zakręcona kulawa Bronka, czasem zwana Fidelitą. Chodząc po wsi, często przed chłopakami podwija kieckę i pokazuje czarną brodę a la Fidel Castro. - Jeszcze ino tam cygaro wrazić — podśmiewają się często chłopi, trzymając w dłoniach piwo lub wino. Kolejny dom — Jolki Wietechy, trzydziestolatki o grubych kolanach, która często jeździ do Igraszek do fryzjera. Jej męża nie ma w domu dziewięć miesięcy w roku, pracuje w Holandii u bauera. Przyjeżdża 23 od święta, ale przysyła pieniądze, więc u Jolki często przesiaduje Karol Jabłonka, okrągłolicy i wąsaty, syn sołtysa, właściciel jednego z trzech sklepów spożywczych we wsi. Ludzie plotkują, czy Jabłonka bzyka Jolkę, czy nie. Nawet potworzyły się stronnictwa. Jedni mówią, że tak, inni, jak moja matka, że Karol przesiaduje u Jolki tylko dlatego, że chodził z jej mężem do podstawówki. Za domem Jolki stoi pusty drewniak, w którym kiedyś mieszkał niedowidzący i niedosłyszący stary Bernatek. Kilka lat temu umarł przeżywszy ponad osiemdziesiąt lat. Z Krystianem, kiedy mieliśmy może po osiem lat, często zakradaliśmy się pod wychodek, i gdy on przykucał na sraczu, my od dołu przez szpary między deskami kłuliśmy go słomą po tyłku. Bernatek stękał i sapał, nie wiedząc, co i kto go tak kłuje, aż któregoś razu domyślił się, czy też jakimś cudem wzrok mu się polepszył, więc poszedł na skargę do naszych rodziców. Krystian dostał lanie, a ja usłyszałem: - Na co wkładata Bernatkowi słomę w dupę? Stałem wystraszony przy ojcu bo się bałem, że spuści mi lanie, lecz on po chwili zaczął się śmiać i dodał: - Nie róbta tego, bo to stary i dobry człowiek, na wojnie bił się z Niemcami i nie wolno mu dokuczać. Więcej Bernatkowi nie dokuczaliśmy. Nawet przez jakiś czas gryzło mnie sumienie, że dokuczałem starszemu i zniedołężniałemu człowiekowi, który wygnał Niemców z Polski. Wojnę znałem z serialu Czterej pancerni. .., który namiętnie oglądałem, nie przepuszczając 24 ani jednego odcinka. Wyobrażałem sobie walczącego z Niemcami Bernatka i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie walczył ramię w ramię z Gustlikiem, Jankiem i innymi bohaterami serialu. Kilka domów za spróchniałym już wychodkiem starego Bernatka jest sklep Kmitów. Choć sklepy we wsi są trzy, ale to do Kmitów chodzi robić zakupy najwięcej mieszkańców wioski. Matka twierdzi, że nawet ksiądz w kazaniach robi aluzję do Kmitów, że to dobrzy ludzie, na kościół nie szczędzą i potrzebujących nie zostawią z pustymi rękoma. Więc ludzie -i ci, którzy mają pieniądze, i ci żyjący na krechę — nawet nadkładając drogi, chodzą robić zakupy u Kmitów. Władek Obornik - brodaty właściciel straganu owocowo-warzywnego na targu w Igraszkach — mieszka kilka domów za Kmitami. Jego dom także już minąłem. Nie da się go przeoczyć, bo jest wymalowany na niebiesko, łącznie z dachem, ponieważ Obornik — jak mówi — chce być oryginalny. Do ogródka przed domem wstawił czerwonego krasnala i twierdzi, że jest on na pewno oryginalny, bo mu szwagier kupił w Niemczech. Kościół, plebania i cmentarz, również są już za mną. Przed plebanią od pewnego czasu nie stoi passat księdza; jak szepczą ludzie dookoła i matka w domu, przegrał auto w karty z kurwami. Ale ludzie prostymi mądrościami go rozgrzeszają. - Ksiądz tyż chłop. Żony mu nie wolno, to inaczy zabawić się czasym musi. 25 Kilka domów za plebanią od pięciu lat jest tartak Adamskiego, a od dwóch trzykondygnacyjny dom, przed którym stoi pięć czerwonych krasnali w ogródku. Ogródek codziennie pielęgnuje Hanka Sikorska, od roku ich gosposia, którą wyfiokowana żona Adamskiego postanowiła sobie sprawić po obejrzeniu wielu seriali, bo w nich ludzie z wyższych sfer, którzy do czegoś doszli, mają gosposie. A skoro we wsi ona to wyższa sfera, mieć gosposię powinna, bo podąża z duchem czasów. Adamski daje legalną pracę kilku mężczyznom ze wsi, a paru innych - tych, którzy mają swego konia -dorabia u niego, kradnąc drzewo z lasu cichaczem i mu je sprzedając. Dwa domy za tartakiem stoi ruina, w której kiedyś mieszkał Karateka. W dniu, w którym się urodziłem, Karateka zabił mojego wujka. Kopał go i kopał, aż skopał na śmierć. Jeszcze tego samego dnia milicja zakuła go w kajdanki. Z więzienia wyszedł po ponad piętnastu latach. Wrócił na wieś, jego matka nie żyła już od kilku lat. Gdy przychodził pod sklep, wszystkie żule się ulatniały, a gdy szedł drogą, matki zabierały dzieci z podwórka do domu. Mężczyźni, stojąc na gankach lub czając się przy szopach, rozglądali się za drągami lub nawet dzierżyli je już w dłoniach. Karateka szedł, a wokół nie było widać żadnego człowieka, jakby wieś była niezamieszkana. Głos dawały jedynie kundle, gdy mijał ciche posesje ich panów. Kury, na nic nie zwracając uwagi, dziobały w rowach, szukając 26 robaków, a na łąkach, za gospodarstwami, krowy skubały trawę albo muczały, by je przewiązać. Na wolności Karateka wytrzymał ponad tydzień i powiesił się w stodole. Był słoneczny i gorący czerwiec, ludzie myśleli, że gdzieś pojechał. Odetchnęli. Ale po kilku dniach, kiedy przechodzili koło jego obejścia, w ich nosach nie kręcił swojski smród gnojówki z naprzeciwka, z obejścia Kałużów, który towarzyszył mieszkańcom wsi już od urodzenia. Smród był inny, jakby rozkładającej się padliny. Jakby to był smród od przejechanego i przez kilka dni niesprząt-niętego z drogi psa lub kota. Zawiadomili policję. Byłem wtedy w internacie. Nie widział tego także mój ojciec, który przed wyjściem Karateki z więzienia miał wypadek w pracy i gdy ten zjawił się we wsi, leżał w szpitalu. Matka twierdzi, że to szczęście w nieszczęściu, bo gdyby ojciec zobaczył Karatekę, nie darowałby mu śmierci brata. Ojciec tego nie komentuje i na ten temat milczy. Murowany dom o popękanych oknach sklejonych plastrami, w którym z matką mieszka Turek — jeden z największych miejscowych żuli — również minąłem. Kiedy miałem sześć lat, Turek — wówczas około dwudziestoletni, wysoki i szczupły z rzadziutkim wąsikiem, cwaniackim uśmiechem na ustach, o zaspanych, mętnych oczach i chyba nigdy niemytymi włosami — zatrzymał mnie i Krystiana... - Umieta walić kunia? Zachichotaliśmy, oczywiście nie wiedząc, o czym mówi. Turek przyklęknął obok nas, rozpiął spodnie 27 i wyjął swojego fiuta, szczerząc pożółkłe i nadpsute zęby. Kutas stał Turkowi niczym dyszel przy furze, a my, dalej chichocząc, zaczerwieniliśmy się, widząc jego długiego i brudnego zaganiacza obrośniętego wokół poskręcanymi jak spiralki włosami ni to blond, ni rudymi. Turek zabrał się za obieranie swojej pyty z przyklejonych do niej włosów i farfocli, a my patrzyliśmy na ten zabieg, nie odrywając wzroku od jego długiego instrumentu. - Eee, tyż takiego bedzieta mieli kiedyś - rzekł Turek, skończywszy czyszczenie swej długiej i grubej fujarki, po czym mocno ją objął dłonią i ruszał w tę i we w tę minutę lub dwie. - O tak! - jęknął, przewracając coraz bardziej szklącymi się oczami i nie przestając strugać swojego twardego, długiego i sztywnego dyszla, siadł, coraz szybciej oddychając, następnie jęknął piskliwie, jakby coś go w środku ukłuło - raz, drugi. - Na jego bluzkę wytrysło coś białego. Zamknął oczy, a w bezwładnej dłoni, jakby był nieżywy, dalej trzymał swój instrument, który z każdą chwilą tracił nabrzmiałą wielkość, znikał w jamie dłoni, po której, tak jak i po bluzce, spływało białe mleczko. Patrząc na Turka, jak dochodził do siebie po fajerwerkach, jak mu powoli oddech powracał do właściwego rytmu, zmieszani poszturchiwaliśmy się z Krystianem. Nie mówiliśmy potem nikomu, co Turek pokazał, bojąc się, że nam spuści lanie, a to dlatego, że czasem 28 bił małe dzieci, często bez powodu. Kilka lat później dowiedzieliśmy się, że Turek pokazywał to każdemu chłopcu. Naprzeciwko Turka mieszka gruba Wańkowska -matematyczka w miejscowej szkole podstawowej, do której prócz dzieci z Mokradeł uczęszczają także dzieci z kilku okolicznych wiosek. Za plecami Wańkowska nazywają Elką Bez Męża, a to z tego względu, że jest około pięćdziesięcioletnią niezamężną kobietą, która mieszka samotnie z leniwym psem w ładnym małym domku. Domek w letnie dni otacza mur zielonego i równo przyciętego żywopłotu, a na podwórku, na klombach, kwiaty urządzają sobie konkurs piękności. Podwórko zawsze jest wysprzątane, trawa skoszona przez Turka, którego Wańkowska często zatrudnia do tej pracy. Po jej podwórku nie chodzą kury, tak jak w prawie każdym gospodarstwie we wsi, i nie zostawiają na wypielęgnowanej trawie swoich galaretowatych odchodów. Stary buldog, wabiący się Lord, leniwie i ociężale przemierza czasem podwórko niezasrane przez kury i kaczki, a najczęściej leży w cieniu pod klombem. Nie szczeka i nie biega wzdłuż ogrodzenia, kiedy ktoś przechodzi obok obejścia jego pani. Leży i śpi. Nawet nie podchodzi do ogrodzenia, gdy miejscowe kundle wspierają się na siatce, by spojrzeć, jak mieszka Lord, i nie obwąchuje się z nimi. Wiejskie kundle węszą przy ogrodzeniu, obsikują je, czasem szczekają na Lorda, a on nawet nie wychyli łba zza kwiatów. 29 Wańkowska była moją wychowawczynią. Rodzice słabszych uczniów za przepuszczenie swych pociech do następnej klasy przynosili jej najczęściej płaty mięsa. W Mokradłach wielu gospodarzy hoduje przynajmniej jedną świnię. Jest więc zwyczaj, że ludzie nie kupują od siebie mięsa, tylko pożyczają, by oddać wtedy, kiedy będą bić własną świnię. Krystian, gdy dostał od Wańkowskiej świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, odwrócił się na pięcie i skierował ku drzwiom. Wychodząc z klasy, odwrócił się i powiedział: - A teraz niech pani odda to mięso, które przynosiła pani moja matka. Wańkowska przełknęła ślinę i zdziwiona otworzyła usta. Wszyscy trzymaliśmy świadectwa w dłoniach i kilkoro z nas, zakrywając usta świadectwem, zachichotało. - Cham niewychowany - wydusiła z siebie po chwili wychowawczyni. - Tak się odwdzięcza za tyle lat nauki. Wtedy Waldek skierował się ku drzwiom i, wychodząc z klasy, rzekł: - Ja także sądzę, że powinna pani oddać mięso, które przynosiła pani moja matka. - To ja już sobie może pójdę, bo muszę tacie w polu pomóc - powiedziałem i wyszedłem, choć Wańkowska nigdy nie zrobiła mi nic złego, ani nigdy moi rodzice nie przynosili jej mięsa. Zawsze czwórkę u niej miałem, ale jej nie lubiłem za wredną aparycję. Wypisz, wymaluj - Hogata. Głos miała tubalny, kiedy 30 kolejno wyzywała nas przy tablicy po najmniejszej choćby pomyłce: debil, kretynka, analfabeci, ty, dziewczyno, będziesz mężowi brudne gacie prać, ty, chłopcze, będziesz doły kopał, dwa i dwa to ile? cztery? na pewno? a może pięć? Jej wybuchy złości tłumaczyliśmy brakiem seksu. Lecz tak do końca nie byliśmy tego pewni, czy ona w ogóle potrzebuje faceta, bo na lekcjach wychowawczych często robiła wykłady dziewczynom i mówiła, żeby się dziesięć razy dobrze zastanowiły, zanim dadzą się pocałować chłopakowi. Dziewczyny chichotały, bo niektóre z nich na dyskotece już dawno miały zdjęte simloki, a chłopcy rysowali pornograficzne komiksy z wychowawczynią w roli głównej. Kilka domów dalej mieszka z matką i ojcem Tadek Biznesmen. Tadek jest tęgim mężczyzną średniego wzrostu, o kręconych blond włosach i małych ciemnych oczach, które bardzo często mruży. Ma czterdzieści lat i głowę pełną planów biznesowych. Na ścianie frontowej jego domu wisi największy w okolicy talerz anteny satelitarnej. Nigdy nie pracował. Nie pije, ale bardzo często - jeśli akurat nie ogląda telewizji - przesiaduje z miejscowymi żulami. Za rentę rodziców gra w totolotka; twierdzi, że jak trafi szóstkę, postawi tartak albo nowoczesny PGR z setkami świń i wszyscy będą mieć u niego robotę za gwarantowane pięć złotych za godzinę. Ongiś skupował od ludzi plastikowe butelki po napojach, by sprzedawać je w Holandii. Płacił pieniędzmi z rent rodziców. Teraz butelki leżą u niego za stodołą. 31 Niedawno przy drodze w swoim ogródku postawił billboard. - Tadek, a kto ci na tym przy klei reklamę? - Przy dużych miastach ludzie majo takie coś z reklamami w ogródkach, to i u nos będzie - odpowiedział Tadek. A co, my gorsi? Inwestycja w przyszłość. Mijam jeszcze dom starego Jaskóły, który w ciepłe dni, siedząc na ławce przed domem, chwali się każdemu napotkanemu młodemu człowiekowi - choćby i mówił to już wcześniej wielokrotnie - że kiedyś uścisnął dłoń samemu Piłsudskiemu i że już nie ma takich Naczelników, i on żadnemu politykowi nie podałby teraz ręki. Mówi chłopakom, żeby nie tracili młodości na picie piwa lub mózgojebów, wzięli się za siebie i szli do szkoły wojskowej i kształcili się na naczelników, bo on w młodości za dużo pił bimbru i się nie wykształcił na naczelnika, a za swoje największe osiągnięcie wojskowe może uważać udział w II wojnie światowej, udział w szturmie Berlina i dosłużenie się rangi kaprala. Przez młodzież stary Jaskóła zwany jest Naczelnikiem. Nawet co odważniejsi kozacy, zgrywając się, gdy mijają pana Jaskólę, często przed nim salutują. Za jego domem stoi szkoła podstawowa, murowany przystanek, kilkanaście obejść - w jednym z nich mieszka moja siostra z mężem i dzieckiem - i skrzyżowanie, przy którym stoi kapliczka. Droga w prawo prowadzi do Potoku i Czarnego Lasu, droga w lewo -do Igraszek, a prosto do stacji kolejowej, która jest tuż-tuż. Trzeba tylko zejść z górki dwieście metrów. 32 Tam nie ma już domów, po obu stronach drogi ścielą się ugory i wrzosowiska, które mój ojciec i szwagier zamierzają kupić. Za stacją kolejna wioska. Siądę na kamieniu pod kapliczką. Zapalę. Do odjazdu pociągu jeszcze pół godziny. Igraszki są około dziesięciotysięcznym miastem. Kiedyś były w nim dwa duże zakłady, ale padły. Jest smętnie szaro i bezrobotnie. Lecz Igraszki są znane nie tylko z wysokiego bezrobocia - od ponad sześciu lat, w jednej z opuszczonych magazynowych hal, jest dyskoteka Ibiza. W dniu imprezy pod Ibizę podjeżdżają auta z drech półkami z całego województwa, a nawet i spoza. Z Wielopola można dojechać za darmo autobusem wynajmowanym przez właściciela dyskoteki. W dniu dyskoteki na ulicach Igraszek zostaje rozjechana zadomowiona wokół mglista i wystraszona szarość, masakrują ją koła aut, oślepiają światła, ogłuszają klaksony i jednostajna umpa-umpiasta muzyka z drech półek zamontowanych za tylnymi siedzeniami aut. Igraszki tętnią obcym i kolorowym życiem, do dyskoteki wkracza tabor z MTV Ibiza całą noc świeci ultrafioletem, błyszczy pot i samoopalacze, jędrne ciała bujają się i wciągają, co się da. Rankiem na stałe zadomowiona, niewyspana szarość dnia codziennego budzi się w zależności od pory roku, zimą na zasypanych śniegiem ulicach, polach i łąkach, wiosną zaś, latem i jesienią na dziurawych 33 ulicach, w kopkach siana, na polach kapusty i ziemniaków. Budząc się latem w ziemniakach, kapuście w kopkach siana, otrzepuje się z ??? z pełnych prezerwatyw, z majtek, ze staników, z petów, z puszek i butelek po piwach lub napojach, z szeleszczących opakowań po chipsach. Przeciąga się, mruży oczy, węszy i przegląda się we mgle. Jest tępa cisza, w uszach dźwięczy koszmar senny, przyjezdnych nie ma, z domów niespiesznie wychodzą tubylcy, by popatrzeć na przeciągający się we mgle i błyszczącej rosie poranek. Niektórzy idą w pola lub na łąki, inni do sklepu po chleb albo pomodlić się do kościoła. Stoję w pociągu, w przejściu między wagonami; niczym na taśmie filmowej przesuwa się widok za oknem. Pociąg osobowy, bujając się na boki, jedzie powoli, jakby był zmęczony. Wiezie kilka osób, bo stąd nikt nie wyjeżdża, co najwyżej do Igraszek w piątek na targ. Jednak pociągi kursują codziennie. Samotne, opuszczone przez ludzi. Koła pociągu, płacząc, piszcząc i od czasu do czasu nerwowo skacząc i dygocząc, kręcą się, wypuszczając niekiedy spod siebie iskry. Pociągi kursują, bo mają rozkład jazdy, rozplanowany dzień, więc nie nudzi im się, nie wpadają w apatię, nie frustrują się ciągle tym samym widokiem, brakiem pracy i perspektyw na nią. Osobowe dziesięć razy dziennie przejeżdżają przez moją wieś, jadąc z miasta A do miasta B. Zabierały mnie już stąd wielokrotnie i wielokrotnie przywozi- 34 ły. Nigdy za to nie płaciłem, bo jako syn pracownika kolei jeździłem za darmo, a ostatnio za symboliczną opłatę, bo biedna kolej zniosła darmowe przejazdy dla członków najbliższej rodziny swoich pracowników. Jeżdżę już tak od dziesiątego roku życia. Wtedy po raz pierwszy wsiadłem sam do „pędzącej strzały" -czyli do piętrowego pociągu osobowego. Lecz nim wsiadłem, przez długi czas przychodziłem na stację -czy to po ojca, czy ot tak, popatrzeć na przejeżdżające pociągi - i zastanawiałem się, dokąd i skąd tak jadą. Z jak daleka, jakie miasta i wsie mijają i czy jest tam tak samo jak u mnie. Były to czasy, kiedy ludzie w okolicy mieli pracę w Igraszkach. Popołudniem z pociągów po pierwszej zmianie wylewała się rzesza pracowników i drogą pod górkę strumieniem płynęli do domów. Kobiety dźwigały toboły zakupów robionych w mieście. Często dzieci wychodziły po nie lub podjeżdżały na rowerach, by pomóc dźwigać wypchane siatki. Szczęśliwi mężczyźni o silnych dłoniach ze smarem za paznokciami szli w grupach i paląc papierosy bez ustników, rozprawiali o pracy, pogodzie i kobietach, które jest za co złapać. Gdy wsiadłem do pociągu ten magiczny i dziewiczy pierwszy raz, wyobrażałem sobie, że mam niewidzialny bilet na pociąg, który nigdy się nie zatrzyma; byłem zdenerwowany, oczy kurczowo trzymały się mijanych widoków, nie chciały ich wypuścić, stracić z pola widzenia, zapomnieć. 35 Ale nie byłem odosobniony w tym zdenerwowaniu, bo i pociąg, jadąc przed siebie, nerwowo bujał się z boku na bok, popiskiwał, sapał i wiercił się, jakby go coś swędziało. Ujechałem prawie czterdzieści kilometrów i w Wielopolu zgarnął mnie konduktor. Ten pierwszy i jedyny raz miałem pecha. Ojciec odebrał mnie z Izby Dziecka. Ale nie wlał mi za to, tylko powiedział, że jak będę większy, to sam wsiądę do pociągu i pojadę tam, gdzie mi się będzie podobać. Nigdy nie uciekałem z domu. Do pociągów wsiadałem z czystej ciekawości. Byłem ciekaw, jak jest za lasami okalającymi moją wieś, za innymi wsiami, za innymi miastami. Z roku na rok dojeżdżałem coraz dalej, widziałem coraz więcej i więcej, i uświadomiłem sobie, że mam bilet na pociąg, który nigdy nie kończy podróży. Na wysiadanie i wsiadanie, gdzie tylko zapragnę. Ze szczerego pola samotnie wchodziłem w zamarły czas w małych mieścinach, gdzie zardzewiały zegar na rynku już od wielu lat wskazywał wciąż tę samą godzinę. Często się gubiłem na bezdrożach; choć mapa zawsze była w plecaku, nigdy w podróży do niej nie zaglądałem. Bo w zagubieniu widać najwięcej, najjaśniej, najintensywniej. Drogi nigdy nie odnajduję - ona zawsze staje przede mną. Nie jestem z tych, którzy stosują się do przysłowia „Kto pyta, nie błądzi". Ja, nie pytając o nic nikogo, błądzę po bezdrożach, gdzie jedyną wskazówką są napisy na znakach: „Zakaz wyrzucania śmieci do lasu", „Zakaz wstępu do lasu. Zagrożenie pożarowe", „Nadleśnictwo...". Samotnie to wszystko mijam, sia- 36 dam pod drzewem, palę papierosa. Potem w tym zagubieniu, przed „znalezieniem" drogi do miasta, czasem zasypiam w kopce siana, gdzie mysz czy konik polny, patrząc na mój sen, nie mogą się nadziwić, że człowiek w dobie globalizacji i permanentnej industrializacji śpi jeszcze w sianie. Choć przejechałem i przeszedłem już wiele kilometrów, ciągle wydaje mi się, że nigdzie nie byłem. Nie staram się zapamiętywać nazw mijanych miejscowości, miejsc, wszystko wokół fotografuję, by potem, przeglądając zdjęcia, nie zastanawiać się, gdzie to było, tylko patrzeć, czy zdjęcie zostało dobrze zrobione i czy w odpowiedniej chwili znalazłem się w odpowiednim miejscu, lub czy na ten czas cierpliwie wyczekałem, by móc zwolnić migawkę. Bo czy można przejść po wszystkich drogach, dróżkach oraz ścieżkach i zapamiętać wszystko? Jadę i jadę; za oknem zmienia się widok, ja drepczę, drepczę i drepczę; i zostawiam na ziemi odciski swych butów, by przeszedł po nich ktoś inny. Chcę być. Jechać, kroczyć, patrzeć, słuchać. Kiedy od jesieni zacząłem siedzieć w domu, rodzice mi truli, że siedzę i czytam albo jeżdżę na rowerze, albo pstrykam i pstrykam te swoje niepotrzebne nikomu zdjęcia, zamiast zacząć robić coś porządnego, co mogłoby przynieść korzyści materialne. Że skończyłem szkołę średnią, na wymarzone studia się nie dostałem, na inne nie chcę iść, więc powinienem znaleźć sobie pracę. Toteż jeżdżąc na rowerze po okolicy, codziennie 37 zajeżdżałem do zakładu chemicznego pod Igraszkami — jedynego dużego zakładu w okolicy, bo inne padły po transformacji — gdzie wszyscy ludzie z okolicy chcieliby pracować, bo tam, jak mówią, choć trzeba się naharować, ale za to przyzwoicie się zarabia. Płacą w terminie, nie oszukują, nie zwodzą jak drobni prywaciarze, że zapłacą później. Ludzie we wsi mówią, że tam można dostać pracę tylko po znajomości, i mają oczywiście rację. Ojciec wciąga syna, krewny krewnego... Ci, którzy tam pracują, twierdzą, że dobrze, że Niemcy zbudowali zakład w tej okolicy, ba! często wychwalają wszystko, co niemieckie, a po kilku piwach lub prostym winie twierdzą, iż to nie Niemcy rozpętały II wojnę światową, lecz Żydzi albo alianci. Odróżniają się od bezrobotnych, bo chodzą w nowych dresach, golą się często, po kliku miesiącach pracy domy sobie odnawiają, kupują wiekowe auta, oczywiście tylko niemieckie (jeśli auto ma niewiele ponad dziesięć lat, zwie się je „prawie nówka"), a w weekend, siedząc przed sklepem, nie piją marnych win lub najtańszych piw kiperków, tylko te, które po godzinie dwudziestej trzeciej są reklamowane w telewizji. Gdy codziennie wchodziłem do działu kadr, zawsze odpowiadano mi, że nie ma wolnych miejsc i proszono, żebym przyszedł za tydzień, najlepiej za dwa. Jednak niezrażony odmową, ponieważ nie znam słowa „nie", przychodziłem następnego dnia i z uśmiechem na ustach pytałem, czy jest praca. Po dwóch tygodniach panie pracujące w dziale kadr 38 na mój widok przestały już zwracać uwagę, tylko bąkały: — Elu, przyszedł pan Doliński! Wtedy ze swego pokoju, do którego drzwi były zawsze otwarte, wychodziła cycata i wymalowana szefowa działu kadr i, stając w drzwiach oraz wypinając piersi, mówiła: — O! To znów pan. Nie ma pracy. Lecz po miesiącu usłyszałem: — Jest nowe miejsce. Przyjmiemy pana. Dzięki pana uporowi i wytrwałości. Na pewno będzie z pana dobry pracownik. Rozpocząłem pracę na stanowisku pakowacza. Ale szybko począłem mieć dosyć przerzucania worków z cementem - i cholera jeszcze wie czym - z taśmy na palety, pakowania gotowych wyrobów do kartonów, zgrzewania zgrzewarkami, gdzie wokół unosił się trujący pył i trzeba było chodzić non stop w masce. Coś we mnie histerycznie tłukło się i krzyczało, że kilka dni takiej pracy to już za dużo. Po pracy nie miałem sił na pielęgnację wałkońsko-namiętnego romansu ze swymi zainteresowaniami, siedzenie przed telewizorem mnie nudziło, więc kładłem się spać w porze, w której spać chodzą kury. Piątego dnia w zakładzie, przez nieuwagę, podczas zgrzewania folii zgrzewarką oparzyłem się w dłoń. Oparzenie było niewielkie, lecz postanowiłem je wykorzystać. Do końca zmiany wykonywałem lekkie prace, a następnego dnia poszedłem do lekarza. Dostałem zwolnienie na tydzień, potem za łapówkę do- 39 stałem kolejne, następnie kolejne, i jeszcze jedno. Siedziałem więc w domu, robiąc to, co mi się podoba, na konto zaś wpływała mi pensja. Potem zwolniłem się z pracy. Rodzice zagrzmieli: - Mosz maturę, a głupi jesteś i wałkoń! Chłopoki z twojej klasy pokuńczyli zawodówki albo technika w Igraszkach, a ty żeś poloz do liceum plastycznego do Wielopola i po co ci to było? Ni mosz roboty po tym, ani na studia nie idziesz. Po co my dawali pieniądze na te szkołę od malunków. Chłopoki majo robotę albo w tartokach, albo na budowach w Warszawie, albo gdzieś indzi. Krystian, Sławek, Pietrek i Waldek do Niemiec pojechali, robio w cyrku, samochody se sprowadzo. Kaśka skuńczyła zawodówkę i się ożeniła. Dziecko mo. Chłopa obrotnego, co ciuchami na targu w Igraszkach handluje i jeszcze inne rzeczy umie wykombinować, żeby zarobić. Chałupę se kupili, wyremontowali. Powinieneś brać przykład ze starszy siostry. Znaleź robotę, babę i ożenić się, a nie malunki, książki i pstrykanie zdjęciów. Łazienkę ciągle pas- kudzisz tym wywoływaniem zdjęć, jak tam wejdziesz, to siedzisz i siedzisz w ciemności jak ten kret pod ziemią, nawet wejść i wyszczać albo wysrać nie można się spokojnie. Jak chcesz, to se ić w świat. Zarób se, cwaniaku, sam na studia, to zobaczysz, jak to jest, jak nie chcesz, żebym ci płacili za studia prywatne. A co to, prywatne to gorsze od państwowych? Papier to papier. Na papierze wykształcenie takie samo. - Matka czasem dopowiadała sobie cicho pod nosem: -I synu, w kogoś ty się wrodził? 40 Ponoć kiedy matka po urodzeniu mnie spojrzała w moje oczy, to się wystraszyła: w ciemnych oczach, cyganich podobno, dostrzegła dzicz, nieobecność i czającą się tam podstępność oraz samotność. Zlękła się, że do szpitala podrzucili mnie Cyganie, którzy w tamtym czasie często przejeżdżali przez wieś i wciskali mieszkańcom swe towary, ale matka nie wpuszczała ich nigdy nawet na podwórko, więc podrzucenie mnie miało być ich zemstą na mojej rodzicielce. Choć wycieńczona porodem, miała jeszcze dość siły, by zrobić lament w szpitalu. Jednak szybko zmieniła zdanie i przestała uważać mnie za podrzuconego. Ale nadal twierdzi, że w moich oczach widzi drapieżną dzicz przyczajoną za mgłą napięcia i samotności. Słowem -że mam dżunglę w oczach. Natomiast dziewczyny z liceum twierdziły zgoła coś odmiennego: że w mych oczach może i jest coś z dziczy, ale widoczniejsze jest ciepło, które z nich bije. I że jestem godzien zaufania. Ojciec jest majstrem na kolei, a matka dorabia, haftując różne ozdobne serwetki i bieliznę koronkową, które to wyroby rękodzielnicze raz w miesiącu odbiera od niej pewien jegomość z Igraszek, by sprzedać to dalej. Rodzina twierdzi, że to po matce odziedziczyłem zdolności manualne. W okolicy jest wysokie bezrobocie, więc na wsi uchodzimy za rodzinę, której się powodzi. Rodzice mają pracę, piętnaście hektarów pola, w tym tylko pięć uprawianych, nie licząc łąk, bo reszta leży odłogiem. Ojciec skupuje ziemię przy rzece, bo ze szwagrem zamierzają coś na niej uprawiać na wielką skalę, planują także wykopa- 41 nie wielu stawów, by wpuścić do nich ryby, bo ponoć po wejściu do Unii, które jest tuż-tuż, będą dopłaty i dotacje i rolnictwo może będzie opłacalne. Na razie inwentarz to krowa, byk, dwie kozy, osiem świń, dziewiętnaście kur, dwa koguty i sześć kaczek, w tym jeden kaczor. Z ruchomości ojciec ma traktor (na którym najczęściej ja szaleję po polach) i poloneza (którego bardzo rzadko mi daje, bo miałem kiedyś małą stłuczkę). Ojciec hodował kiedyś lisy, ale rok temu przeszedł przez wieś jakiś tajemniczy wirus, więc wyzdychały, toteż rodziciei dał sobie spokój z hodowlą i na próbę wykopał staw za domem, do którego wpuścił ryby. No i jeszcze hobbystycznie hoduje gołębie, które czasem dla relaksu puszcza na loty. Niekiedy wracają. Gdy któryś wróci, ojciec potrafi godzinami siedzieć na podwórku i wpatrywać się w dach, na którym siedzi gołąb. Jest wtedy w siódmym niebie. - Patrz, Kuba, ten wrócił - mówi, pokazując ręką na gołębia. - Ten, ten! Patrz, patrz! - Oj, tato - uśmiecham się. — Przecież wiesz, że mnie gołębie nie interesują. Ale cieszę się, że wracają - siadam przy ojcu, żeby nie robić mu przykrości, i wskazuję ręką na dach, na którym siedzą gołębie. I jakbym był małym dzieckiem, wypytuję rodziciela, dlaczego ten gołąb jest takiej barwy, a nie innej. - Oj, Kuba, Kuba - ojciec wzdycha zadowolony. - Nawet se sprawy nie zdajesz, że gołębie to największy relaks — i rozpromieniony odpowiada, dlacze- 42 go ten gołąb jest taki i taki, a tamten zaś inny dlatego i dlatego. Nie udałem się rodzicom. Nie jestem taki, jakim chcieliby mnie widzieć. Ale przecież na siłę nie stanę się kimś, kim nie chciałbym być. Nie chcę widzieć świata tylko z perspektywy spracowanych dłoni, z perspektywy kierowcy ciągnika, z perspektywy przyszłego stanowiska... Nigdy nie zaznałem głodu i ubóstwa. Ja to wszystko tylko obserwuję dookoła, wyobrażam sobie, animuję. Lecz i tak mam znośnych i kochanych rodziców. Pokrzyczą, pokrzyczą, a gdy im przejdzie, powiedzą: — Kiedyś i tak dorośniesz. Zasadzisz drzewo, zbudujesz dom, spłodzisz syna. 5 Jest prawie trzecia, siedzę na krakowskim rynku nieopodal pomnika Adama Mickiewicza. Palę papierosa i popijam już piąte piwo z puszki. Wokół gruchają gołębie, zbierając okruchy, które ludzie rzucają na bruk. Niektórzy ustawiają się na tle pomnika i uśmiechając się, pstrykają pamiątkowe zdjęcia, ja zaś od czasu do czasu pstrykam im - z boku podkradam ich radość i zamrażam w swoim aparacie. - Adasiu, jesteś atrakcją turystyczną, prawie każdy turysta musi mieć pamiątkowe zdjęcie na tle two- 43 jego pomnika, jak stoisz na cokole i patrzysz na krakowski rynek, ba! na całą Polskę. O! Adasiu! Ja też coś piszę. Napisałem kiedyś dwa opowiadania. Leżą w szufladzie. Nikt ich nie czytał. Są o drodze. O dreptaniu przed siebie. O dreptaniu w miejscu. Podmiot sylleptyczny marudzi w nich, że dokąd ma iść, skoro wokół same promocje. Bo dokąd pójść, skoro wszędzie wyprzedaż? Wojna czy konsumpcja? - oto jest pytanie. Bo czy pełne półki oznaczają, że już nie można nic więcej chcieć, tylko żreć? Dziś miałem sen. 1. COCA-COLA - TO JEST TO! 2. COLGATE - TERAZ DLA CAŁEJ RODZINY MEGAHIPERWIĘKSZA TUBKA PASTY ZA TĘ SAMĄ CENĘ. 3. PLUS GSM - DO PRZYJACIÓŁ DZWONISZ ZA DARMO PLUS VAT 4. TV PROGRAM - CZYTAJĄC NAS, NA PEWNO PAŃSTWO NIGDY NIE BĘDĄ SIĘ NUDZIĆ. 5. McDONALD - RANO, W POŁUDNIE I WIECZOREM. 6. WIELKA PIĄTKA - TO TYTUŁ DZIEJĄCEJ SIĘ WSPÓŁCZEŚNIE DEBIUTANCKIEJ POWIEŚCI MŁODZIUTKIEGO KUBY DOLIŃSKIEGO, W KTÓREJ POJAWIA SIĘ TYTUŁOWA „WIELKA PIĄTKA" PODSTAWOWYCH I FUNDAMENTALNYCH WULGARYZMÓW: 3241 RAZY POJAWIA SIĘ SŁO- 44 WO - „CHUJ", 4598 RAZY - „KURWA", 2311 RAZY - „PIZDA", 8760 RAZY - „JEBAĆ" ORAZ 9641 RAZY - „PIERDOLIĆ". RESZTA TO ZWIĄZKI BUDOWANE NA POCHODNYCH ORAZ MASA FRAZEOLOGICZNYCH PRZEKSZTAŁCEŃ JĘZYKOWYCH. NAPRAWDĘ WARTO PRZECZYTAĆ. A TERAZ, PROSZĘ PAŃSTWA, AUDIOTELE! PROSZĘ WYCIĄGNĄĆ KOMÓRKI I WYSŁAĆ SMS, Z NUMEREM PORZĄDKOWYM, KTÓRA REKLAMA MA BYĆ DZIŚ MEGAREKLAMĄ DNIA. DOZWOLONA JEST DOWOLNA ILOŚĆ ESEMESKÓW WYGRA TA, KTÓRA ZBIERZE NAJWIĘCEJ PAŃSTWA GŁOSÓW, A KTOŚ Z WAS WYGRA WYCIECZKĘ W DOWOLNE MIEJSCE NA ŚWIECIE. A WIĘC ZACZYNAMY! SZOŁ MAST GOŁ ON! KOMPUTER OD TEJ CHWILI PRZYJMUJE PAŃSTWA GŁOSY. ALE, ADAŚKU, CZY TY KIEDYKOLWIEK SŁYSZAŁEŚ TAKIE SŁOWO „TELEWIZJA"? 6 Wczoraj Kraków, dziś Warszawa. Pociąg nocą przewiózł mnie podpitego z byłej stolicy do obecnej. Jest ranek, trochę zimno. Opatulony kurtką pod 45 szyję, siedzę na ławce. Naprzeciw mnie jakby w rozkroku stoi Pałac Kultury, po lewej stronie Dworzec Centralny, po prawej stacja metra „Centrum", a za mną, w Alejach Jerozolimskich, nerwowo walcząc o drogę, rozpychają Się samochody. Gdzieniegdzie spomiędzy szarych bloków, z których wyziera głęboki PRL, wyrastają szklane wieżowce z zachodnim kapitałem i dumnie oraz pazernie się prężą. Tutaj trzeba być trendy, mówi Milka, kiedy dzwonimy do siebie. Chyba wie, co mówi, poznała to na własnej skórze, studiuje bowiem w „stoły??" od kilku miesięcy. Nie można być nie-trendy, mówi, nie-edgy, nie-si, passe, bo tak nazywa się ludzi niepodążających za najnowszymi modami. Wszyscy udają, że zawsze są wpuszczani do elitarnych dyskotek, choć zazwyczaj drżą przy drzwiach, czekając na werdykt selekcjonera. Koleżanka się żali, że po spędzeniu kilku miesięcy w stolicy, poznaniu iluś tam miłych osób, nie poznała nikogo, kogo mogłaby nazwać przyjacielem. Ma tylko Izę, wierną przyjaciółkę z liceum. — Tutaj nie ma wspólnoty — mówi. — Bliźni jest z definicji rywalem. Tęskni za dawną ekipą ze szkoły średniej, która rozjechała się po Europie, za długimi rozmowami przy piwie o planach życiowych, z których wielu naszym znajomym na razie niewiele wyszło. - Tobie to dobrze - mówi. - Jak chcesz, to sobie idziesz w pizdu, gdzie ci się podoba. Chyba zazdroszczę ci tej włóczęgi, postrzegania wszystkiego wokół jako impresji lub materiału na fotkę. Nie wiem, czy ja 46 bym tak mogła, mnie chyba musi coś trzymać, jednak jeszcze nie wiem, co to jest. Jak tutaj nie wytrzymam, pojedziesz ze mną do Londynu, prawda? Ale siedzę tutaj, nic mnie nie trzyma, ale siedzę, mam czas, by siedzieć, patrzeć i słuchać. Mam wolność lub niewolę wyboru. Przeglądam brukową gazetę, którą ktoś zostawił na ławce: zboczenia, sądy, patologie rodzinne, morderstwa i wypadki. Przyglądam się wzburzonemu i szumiącemu potokowi mijających mnie ludzi, którzy z uśmiechami manekinów szybko spływają do pracy. Tutaj ludzie chodzą szybko i zawsze się spieszą, gonią za pieniędzmi, za bogactwem jak z telewizyjnej reklamy i ludzkim upadkiem, którego na prowincji nie dostrzegam, tam z reguły ludzie są do siebie podobni. Młodzi kochają tę prowincję za ciepło i bezpieczeństwo, nienawidzą za ciasnotę przestrzeni, umysłów i nudę. Warszawa jest brzydka, to każdy wie, lecz coś do niej ciągnie, tak jak ciągnie mysz do pułapki z kawałkiem słoniny. Jednak tylko szczurom udaje się przetrwać. Na ławce, naprzeciwko mnie, na tle Pałacu Kultury, siedzi dwóch bezdomnych. Popijają wino — jedyny napój, który może ich rozgrzać, zabrać z bezdomnej, samotnej wielkomiejskiej rzeczywistości. Dokąd? To już filozofia. Dla głodnych i spragnionych zbędna. — La — wzdycha ten grubszy z ciemnoblond czupryną, przystawiając usta do butelki, jakby przysysał się do sutka matki. Ustami nachalnie osacza szyjkę. 47 Pije. Jego włosy są- rozczochrane, sklejone upływającym i spoconym czasem. Odstawia butelkę, podaje ją szczupłemu, siwowłosemu kompanowi z fryzurą a la Albert Einstein i z zaschniętą krwią na czole, zapewne efekt zderzenia z płytą chodnikową lub czyjąś pięścią. Siwowłosy wstaje z ławki, prostuje się i wypina do przodu klatkę piersiową, głowę odchyla w tył i pije wino, trzymając butelkę przy ustach jak trąbkę. Jego trzewia rozkosznie trąbią hejnał na cześć najtańszego bełta. Na bezchmurnym niebie białe sylwetki dżambo-dżetów kreślą żółtawobiałe wektory. Nigdy nie leciałem samolotem. Zastanawiam się, jak świat wygląda z góry. Jest noc. Przez cały dzień szwendałem się po stolicy, a teraz oparty o balustradę stoję na balkonie w hali Dworca Centralnego. Pode mną jest zejście do galerii handlowych i na perony, nad schodami wisi przymocowana do ściany tablica z godzinami odjazdów i przyjazdów pociągów, za mną WC, apteka i poczekalnia. W hali dworcowej chodzą podróżni, zboczeńcy i narkomani o mętnych oczach wyciągający drobne od ludzi na rzekomą bułkę. Kilka metrów ode mnie, również oparty o balustradę i obserwujący ludzi, stoi około pięćdziesięcioletni, wysoki i brodaty mężczyzna. Zauważyłem, że często spogląda w moją stronę. 48 Włóczęgostwo to podróż pod prąd, nie jest trendy. Włóczęgostwo i obserwacja wszystkiego wokół ma dwie strony medalu. Jedna to ta, dzięki której coraz więcej widzisz i poznajesz, druga - to tępe zimno, które często temu towarzyszy. Dopada cię i osacza jak stado wygłodniałych wilków lub jak sfora wiejskich kundli, ujadając, osacza cię po kilku dniach wędrówki, wchłaniania nocnych dworcowych świateł, śledzenia snów bezdomnych, przewożenia swojego snu pociągiem z miasta A do miasta B. Skarpety powinno się zmieniać codziennie, inaczej stopy zaczynają piec, a od nich ku górze zaczyna swoją wędrówkę, na przemian to zimny, to gorący, histerycznie swędzący dreszcz, który sprawia, że czujesz się mniejszy albo jakbyś się rozpływał lub zamarzał. Jakby krew histeryzowała, na przemian to zamarzała, to się rozpuszczała, i tak wkoło. Mężczyzna, który stał kilka metrów ode mnie przybliża się. Opiera się o balustradę i patrząc przed siebie, na podróżnych w hali dworcowej, zagaja: — Widzę, że patrzysz na ludzi. Czekasz na pociąg? Wzruszam ramionami, bo nie mam ochoty na konwersację. Facet jednak nie odchodzi, więc burczę: — No i? Brodaty się uśmiecha. Przez chwilę milczy, rozgląda się, po czym mówi: — Mogę o coś zapytać? — Proszę pytać. — Prześpisz się ze mną? 49 Na chwilę wstrzymuję oddech i patrzę na brodatego, który omija mój wzrok. — Czeka pan, czy dam panu w pysk? — Nie dasz, bo to będzie pobicie — odpowiada, nadal patrząc przed siebie, na ludzi spacerujących lub stojących w hali dworcowej. Zwraca wzrok na mnie. W jego oczach dostrzegam dzikie przyczajenie, by mnie złowić. — Wyglądasz na kogoś, kto minionej nocy nie spal. Jesteś ładny. Jeśli nie jesteś gejem, pewnie kobietom się podobasz. — Może tak, może nie - mówię, patrząc na zgrabny tyłek wysokiej blondynki idącej w stronę kas. -Więc gdzie chce pan to ze mną zrobić? Brodaty cmoka i kręci głową. — No, za pierwszym razem nie zapraszam nikogo do domu. Mam takie ustronne miejsce... ale ciebie... mogę wziąć do domu. Chcę cię podotykać. Ty będziesz spał, a ja będę cię dotykał. Odwracam się tyłem do hali dworcowej, plecami dotykam balustrady, opieram na niej łokcie, kolano wysuwam do przodu jak dziwka, stopę wspieram na ściance. — Podobam się panu - mówię, przewracając zalotnie oczami. Kilka metrów za brodatym do balustrady podchodzi kolejny mężczyzna. Niski, pulchny, około czterdziestki. — Podobasz mi się bardzo — mówi po chwili brodaty. 50 Czuję w ciele napływ ciepła - to pewnie adrenalina. W kącikach moich ust zapewne czai się chytry uśmieszek. Brodaty znów zaczyna się rozglądać. - Ten facet za mną to też gej — szepcze po chwili. - Może pójdziemy? — napomina ciepłym głosem, przekręcając głowę w bok i pokładając ją na ramieniu. - Zaraz, zaraz - podtrzymuję jego niepewność, myślę: niech mnie dalej zdobywa, i dodaję: - Zanim z panem pójdę, chciałbym się o panu czegoś dowiedzieć. Brodaty marszczy czoło, uśmiecha się. Czuje się pewnie, jakby już wyciągał z wody złowioną rybę. Jakby już mnie konsumował. Konsumował gdzieś w ustronnym miejscu lub w jakimś obskurnym pokoju, na zużytym prześcieradle pamiętającym wszystkie odbyte na nim brudne miłości, pot, rozlane nasienie i mocny sen młodych zdrowych chłopców, w większości pewnie z patologicznych rodzin. - Często pan tutaj przychodzi? - pytam takim tonem, jakbym był miłym panem dziennikarzem z telewizji lub prasy, chcącym zrobić reportaż. - Nie, nie - brodaty głęboko wciąga powietrze w płuca, po czym je wypuszcza. - Raz w tygodniu wieczorem, czasem dwa. Tutaj jest dobre miejsce, przychodzi wielu takich jak ja, nawet bogatych. Ale od razu zaznaczam: mnie nie stać na sponsoring. Daję tylko dobre jedzenie, ewentualnie małe prezenty... - Hmm... - drapię się po nosie. — Stoi panu? 51 Brodaty rozpromienia się od ucha do ucha, błyska oczami i daje znak głową, że tak. W hali dworcowej rozlega się niewyraźny i przytłumiony głos dyspozytorki, słyszę, że na peron drugi podjechał pociąg do Zakopanego, a na czwarty podjedzie do Gdyni. Podnoszę plecak. - No to na mnie już czas. Z twarzy brodatego znika uśmiech, oczy gasną. — Zegnam — macham mu dłonią, odchodzę. Brodaty nie odpowiada, a ja zbiegam po schodach w dół. Zakopane czy Gdynia? Gdynia czy Zakopane? Góry czy morze? Morze czy góry? 7 Milka z Izą ciągle patrzą na mnie zaskoczone, jakby mnie latami nie widziały. Obie są moimi bardzo dobrymi przyjaciółkami jeszcze ze szkoły średniej. Teraz studiują w Warszawie. Z Milką w internacie przegadałem wiele nocy. W liceum byliśmy bardzo krótko parą, ale ona, widząc wtedy, że niosło mnie tu i ówdzie, pojawiałem się u niej, kiedy mi się podobało, odeszła, mówiąc, że jak dorosnę do bycia z kimś, to ona będzie w pobliżu. Kontaktu nie zerwaliśmy, jak wiele znajomych par, którym nie wyszło. Jak kot 52 przychodziłem do niej, kiedy potrzebowałem pieszczoty i ciepłej rozmowy. — Naprawdę jestem mile zaskoczona, że zadzwoniłeś - mówi Milka, siedząc na łóżku. - Że jesteś tutaj. Przez telefon cię jakoś nie widać, oj — i cmoka, i kręci głową. — Bo ty niedobra małpa jesteś. Tyle razy cię zapraszałam. — I jak tam włóczęga nad zimne morze? - wtrąca Iza, siedząca obok Milki. — Woda zimna jeszcze — odpowiadam, siedząc na podłodze, przy nogach Milki. Biorę szklankę z podłogi, upijam łyk herbaty, którą mi przed chwilą zrobiła, kiedy wszedłem do ich wynajmowanego mieszkania. — Czemu nie zadzwoniłeś dwa dni temu, kiedy byłeś w stolicy? - pyta Milka, klepiąc się po udach. Uśmiechając się, wykrzywiam usta i rozkładam dłonie w geście, jakbym nic nie wiedział. Jakby to było niezależne ode mnie. — No, tak jakoś... - urywam i z uśmiechem na ustach patrzę to na prawie zawsze poważny, lodowato skupiony wyraz twarzy Izy, to na roześmianą buźkę Milki. — Co się nam tak przyglądasz? - pyta Iza. — Cicho, cicho... - Milka, rozglądając się po pokoju, przystawia palec do ust. - Kuba, zanim odpowie dlaczego wcześniej nie zadzwonił, musi wprowadzić nas powoli w mroczny, dramatyczny nastrój. Kładę dłoń na kolanie Milki, po czym nagle zaczynam łaskotać ją po żebrach, to nasza zabawa, 53 która często stawała się grą wstępną do zatracenia w naszych coraz szybszych oddechach. Milka zsuwa się z łóżka, rozkłada na podłodze, piszcząc i wierzgając nogami, kręci się wokół własnej osi jak polna mysz złapana do słoika, a moje łaskoczące ją dłonie ocierają się o jej piersi. — D-d-dobra! — wydusza z siebie. - J-już! B-bo n-nie wy-y-trzymam. Przestaję łaskotać, ona podnosi się z podłogi, po czym wskakuje kolanami na moje plecy i tarmosi mi włosy. — Debil — mówi, chichocząc. — Niedobra małpa. Śmieję się. Milka schodzi ze mnie, poprawia swoje włosy farbowane na ciemny orzech czy coś podobnego, mówi: — Zostajesz dzisiaj u nas? — A mogę? — pytam, choć wiem, że tak. — Pewnie! — odpowiada. — Oczywiście mamy wąskie łóżka, więc... — ...więc, wedle nowej ustawy prorodzinnej el-peeru, śpisz na podłodze — wtrąca Iza. — Możesz zostać, ile z nami wytrzymasz — dodaje Milka. — Jutro idziemy do kina. — Rewelacja! Wasza podłoga zapewne nie stuko-cze jak w pociągu, a mieszkanko pewnie nie buja się na boki... — ...i nie budzimy, by sprawdzić bilet - przerywa Milka. — Ile płacicie za wynajęcie? — pytam, rozglądając się po pokoju. 54 — Sześćset plus opłaty — odpowiada Iza. Patrzę na dużą szafę, dwa wąskie łóżka, stół, trzy trochę sfatygowane fotele... 8 Wracam z pola. Traktor trajkocze, jadąc środkiem wiejskiej drogi. W jednej dłoni trzymam kierownicę, w drugiej aparat fotograficzny. Mijanym ludziom pstrykam zdjęcia, ludzie wiszący na płotach lub idący poboczem przemieszczają się w kadrze. Łapię ich życie na gorącym uczynku: ten przechodzi przez kadr z niepełnym uśmiechem, tamta ze smutkiem, ten uśmiecha się pełną gębą, pokazując popsute zęby, ta odwraca się plecami, tamta zasłania się rękoma, krzycząc: Kuba, ja taka nieumalowana! tamta, widząc wycelowany w nią obiektyw, poprawia włosy, tamten groźnie wymachuje ręką. A jakże! Boże, ale czad. Za chwilę, jak przystało na chłopa po robocie, zajadę pod sklep, przywitam się z kolegami oraz innymi, którzy tam przesiadają lub przystają z piwem lub winem, i w ich towarzystwie napiję się piwa. Będę ich ukradkiem fotografował. Ustawią się spontanicznie lub zasłonią rękoma, będą się ze mnie śmiać i mówić, że klisza mi pęknie. Ale ja będę miał to, co chcę — ich obraz, ich życie, zamknięte w kadrze. 55 9 Kiedy przyjeżdżam do Wielopola, dwustutysięcz-nego miasta wojewódzkiego, w którym spędziłem pięć lat podczas nauki w liceum, natychmiast czuję, jakby uchodziło ze mnie powietrze. Coraz bardziej nie lubię tego miasta, bo dzień dzisiejszy nie różni się od wczorajszego, a jutro będzie takie samo jak dzisiaj. Po przyjeździe czuję się, jakbym kroczył po wybrukowanych alejkach Cmentarza Dnia Codziennego, po którym, nieprzerwanie świszcząc, lamentuje wiatr, bo nie może rozgonić ciągle unoszącej się nad tym miejscem mgły. Tutaj każdy nastający dzień już o brzasku kładzie się do mglistego, wietrznego i wiecznego snu; tutaj każdy wstający dzień już o brzasku umiera, a przez resztę dnia w kondukcie żałobnym powoli krąży po ulicach rzesza smutnych ludzi. Po przyjeździe w to miejsce staję się płaczliwie otępiały, nie nadążam za własnymi myślami, tak jak teraz, kiedy kroczę do knajpy, gdzie na pewno spotkam znajomych ze szkoły, którym nie udało się z tego miasta uciec, więc studiują w miejscowych prowincjonalnych Wyższych Szkołach Czegoś i Czegoś Tam. Zostali, bo przegrali z komisjami egzaminacyjnymi na wymarzonych uczelniach. Studiują tam, gdzie mówili, że nigdy ich noga nie postanie. Mieszkają dalej tam, dokąd chcieli wracać tylko na święta. Większość już się poddała. Tylko nieliczni podejmą drugą próbę, by stąd uciec. Jest wieczór. Gdzieniegdzie ostatni mgliści ludzie powoli idą do domów; samochody jeżdżą, bo jeżdżą; 56 obskurne kwadratowe i prostokątne budynki stoją, bo jeszcze nie powalił ich charczący i szamoczący się, ciągle histerycznie trzepiący poranionymi skrzydłami wiatr, wiatr krzyczący z bólu, jakby mu podcięto skrzydła; lampy pulsują nerwowym i spłoszonym światłem; czas lunatycznie biegnie wokół tarczy — wieczny maratończyk. Do przechodnia mrugają reklamy, krzyczą: wyprzedaż! Promocja! Nie przegap szansy! Nie bądź idiotą! Hipernajniższe ceny! Gratis! A na niebie, wydaje się, jakby Bóg z gwiazd układał napis: „Miejsce na twoją reklamę". Niczego tu już nie oczekuję, nie łudzę się, mogę się tylko upić. Zawiesina dymu nikotynowego i potu z ludzkich ciał wdziera się w moje nozdrza, miesza się z aromatem dymku z trawki. W uszach bulgocze ostra rockowa muzyka. W przepoconej i ściśniętej ciżbie tańczą młodzi ludzie, na stolikach, na podłodze, z piwami w dłoniach, z papierosami w ustach, ściskają się, całują, krzyczą, śmieją, rozmawiają albo, jak ja, milczą i patrzą. Element - knajpa, w której jestem, nie jest typową knajpą, gdzie się przychodzi ze znajomymi na piwo lub dwa, kulturalnie rozmawia, gra w bilard, po czym wraca się do domu. Element to kameralna spelunka dla studentów, którzy nie widzą dla siebie miejsca w innych, sztywnych knajpach lub dyskotekach, czasem przyjdą zapici czterdziestoletni meta- 57 łowcy z długimi włosami i wąsami, w glanach, obcisłych dżinsach niby baletnice, w kurtkach z demobilu albo diabelsko czarnych i długich płaszczach skórzanych lub ramoneskach, czasem przesmykną się licealiści różnej subkulturowej maści, którzy dopiero zaczynają się buntować. Tutaj gra ostra rockowa muzyka, pije się, pali, rzyga, pospiesznie obściskuje w pobliskich bramach lub w kiblu, do którego zawsze jest kolejka, zasypia przy stolikach, wychodzi nad ranem. Zaglądałem tutaj w czasach liceum, ale od zakończenia nauki w Wielopolu aż do dziś mnie tu nie było. Siedzę w tej knajpie z piwem i papierosem w dłoni, co chwilę ktoś ze znajomych stuka się ze mną i do ucha pieprzy mi głupoty typu: „niezły czilaucik", „ale się najebałem", „muszę coś wydymać", „stary, jadę do Anglii, tam jest dopiero życie". Żałuję, że tutaj przyszedłem, siedzę więc jak kołek, piję, udaję, że słucham znajomych, bo, niestety, nie stukają się ze mną piwem ci, z którymi z ochotą mógłbym pogadać o pierdołach. Nie ma Milki, nie ma Izy, nie ma również Jury, ale idąc tutaj, wiedziałem, że ich nie będzie. Paczka z liceum się rozpadła: Milka z Izą w Warszawie, Jura w Londynie. Zostały tylko telefony i esemesy. Podczas rozmowy pytają. Milka: „Kuba, kiedy będziesz w Warszawie?", a Jura: „No to, Kuba, kiedy przyjeżdżasz do Londynu? W Polsce będziesz ciągle siedział? W Polsce się teraz nie dojdzie do niczego". Czasem ciągnie, by jechać tam, gdzie czas płynie szybko, gdzie mieszają się kultury, lecz 58 ciągle jestem w tym miejscu, gdzie czas płynie powoli, gdzieś między Bugiem a Odrą, Tatrami i Bałtykiem, gdzieś między cywilizowanym i szybkim Zachodem a powolnym i zdziczałym Wschodem. Ech, z Jurą to było. Zaprzyjaźniliśmy się na początku pierwszej klasy; zbliżyła nas kiełkująca w nas pasja fotografowania. Prawie codziennie chodziliśmy po Wielopolu i poszukiwaliśmy miejsc, gdzie gra światło, gdzie płaczą brudne i zagrzybione mury, gdzie na zapyziałych osiedlach dzieci o drapieżnych oczach puszczają statki w kałużach i rzucają kamieniami w przechodniów, gdzie w cichej i zamglonej przestrzeni miasta unoszą się zapachy bigosu i kiszonej kapusty. Na początku trzeciej klasy mieliśmy pierwszą wystawę w domu kultury, w którym pracował wujek Jury. W szkole nauczyciele zaczęli nas poklepywać po plecach, dawali większe fory, no i dopiero wtedy przed naszymi obiektywami kilka koleżanek zechciało zdjąć nie tylko bluzki. Lekko zataczając się, siadam przy stoliku, przy którym samotnie sterczy Monika, koleżanka z liceum, jedna z tych nielicznych, które kiedyś zgodziły się pozować. Monika głowę wspiera na dłoni, delikatnie rozwiera usta, jak do pocałunku, i martwym, smutnym i mętnym wzrokiem patrzy na bawiących się ludzi, przenika przez nich, prawie ich nie dostrzegając. Ma krótko przyciętą grzywkę, po bokach jej ciemne, pro- 59 ste, długie włosy opadają w dół, zasłaniając uszy. Długą szyję okrywa ciemna apaszka. - Teraz dopiero mnie zauważyłeś? - burczy. Zaciąga się papierosem. - Przecież mówiliśmy sobie wcześniej „cześć". Nie przysiadałem się, bo siedziałaś przytulona z tym... nie znam go... - Urywam i rozglądam się po knajpie: -Nie widzę go. Monika wykrzywia usta. - Nie mów mi o nim. - Stało się coś? Monika kręci głową. - Oj, wy faceci nic nie rozumiecie... - Olał cię? - Nie — Monika macha ręką. - Chyba się zakochał i obraził, że na więcej niż parę minut znikłam porozmawiać z kolegą, i poszedł się przejść. Dociera do mnie przytłumiona muzyka, stoję z Moniką w damskim WC. Całujemy się, moja lewa dłoń błądzi w jej staniku — prawa szamocze się w majtkach. Monika ściska moją dłoń swoimi udami, lewą ręką przyciąga mnie bliżej, piersiami wciska się we mnie, w moje skrzyżowane krzyżujące się w jej bieli-źnie ręce. Prawą dłonią nerwowo rozpina mój rozporek. Choć jestem już dobrze wstawiony, to nagle czuję, jakby piorun we mnie strzelił, przerywam pieszczoty i zastanawiam się, jak się tutaj znalazłem. Chce mi się płakać i nie mam już chęci na pieszczoty. Chcę jak naj- 60 szybciej dalej pić, upić się. A potem się przebudzić i iść. Kładę więc dłonie na plecach Moniki i mocno przytulam ją do siebie. — Y-y... - mamroczę do jej ucha, kiedy znów sięga do mojego rozporka. - Hmm... bardzo już pijany jestem. - Nic z tego chyba w takim stanie nie będzie. Monika, wtulona we mnie, wzdycha. — Oj, wy faceci... Kuba, zadzwoń wreszcie... Spotkajmy się... — Zadzwonię - szepczę, przesuwając dłonie po jej plecach. Ale wiem, że kłamię. Nie zadzwonię, choć mógłbym się nachapać wolnej miłości jak w czasach liceum — raz ja, raz Jura, raz ktoś inny. Ale to już przeszłość, chyba zmieniam się i zaczyna mi się marzyć, by zatrzymać się przy kimś, a nie tylko podciągnąć gatki, było fajnie i na razie. Monika mocno wtula się we mnie. — Pewnie twój facet już przyszedł — mówię, masując jej tyłek. Uśmiechając się z goryczką podciąga majtki, zapina spodnie, poprawia bluzkę i stanik, wychodzimy zWC. — Zadzwoń, nie pożałujesz — szepcze mi do ucha. Wiem, wiem - to czas wirujących chwil, w których znajomym wydaje się, że wiedzą lepiej ode mnie, toteż szturchają mnie i mówią, że idą. Wiem, wiem. Oni myślą, że jak leżę na stoliku, to jestem pijany. 61 O nie, nie. Ja wiem, że oni idą. Wiem, wiem. Wiem, bo wirujące światełka się świecą. Światełka się świecą, migoczą... takie punkciki malutkie... Wiem, wiem. Wiem, bo się unoszę i wszystko słyszę, bo światełka mi o tym mówią... Ja rozmawiam z nimi... Proszę nam nie przeszkadzać... 10 Lampy w poczekalni dworcowej sennie mruczą, czasem spłoszone nerwowo wybuchają ostrym snopem światła, jakby miały zły sen. Są zmęczone conoc-nym usługiwaniem. Są stare, znerwicowane, brudne, śmierdzące, obdarte. Co jakiś czas w pomieszczeniu panoszy się piskliwy i niewyraźny głos dyspozytorki, oznajmiający, że pociąg taki a taki wjechał, wjedzie, odjeżdża czy opóźni się. Podróżni co chwila wchodzą lub wychodzą. Gdy siądą na ławkach, czytają już prawie wczorajszą prasę lub książki z aktualnych list bestsellerów. Ci nieczytający wodzą wzrokiem po bezdomnych siedzących na ławkach lub pod ścianami, nerwowo podrygującymi, próbującymi złapać sen lub już nim nawiedzeni, śpią, z zamkniętymi oczyma czy też z otwartymi, martwo utkwionymi w oknach, w migoczących światłach za nimi, w ścianach, w suficie. Inni wyciągają z kieszeni swych palt lub z wypcha- 62 nych reklamówek prowiant i jedzą, nieliczni, zanim zaczną jeść, rozkładają na ławkach gazety poplamione tłuszczem i krwią ofiar zamachów terrorystycznych gdzieś tam daleko, w innym świecie. Podglądam z cyfrowym aparatem fotograficznym uwieszonym na szyi. Ludzie spieszą się dokądś lub czekają, zagapieni, śpiący, czytający, pracujący, zagadani czy zakochani. Ludzie z moich zdjęć nie biorą odpowiedzialności za ustrój, historię, świat. Nie narzucam im żadnej misji, nie każę być świadkami epoki, nie traktuję jak symboli, nie widzę w nich ofiar. — Ej, młody człowieku — brodaty mężczyzna w emerytalnym wieku, w kurtce koloru khaki i wytartych spodniach dżinsowych, delikatnie pociąga mnie za rękaw, kiedy przechodzę obok niego. Odwracam się, przystaję. Starzec patrzy na mnie. Pokazuje ręką na miejsce obok siebie, po czym przysuwa drewnianą laskę. — Młody człowieku, proszę, siądź na chwilę obok mnie. Mam dziwne wrażenie, że on przeszedł już wiele kilometrów, jego fizjonomia to zdradza, na zmarszczkach dostrzegam mapy dróg, dróżek i ścieżek, więc się nie zastanawiam i siadam. — Młody człowieku - mówi - widzę, że z ukrycia, niczym snajper namierzasz ludzi obiektywem. Pstryk! Pstryk! Bezszelestnie i zwierzę upolowane. — Obserwuje mnie pan? — Młody człowieku, ja widzę wiele... — urywa, i patrzy w sufit, jakby wpadł w trans. - Widzę wiele, wiele... Mnie tutaj nie ma, ja patrzę z góry... Kiedy od- 63 szedłem, prawie każdy zaczął mówić, że był moim przyjacielem. Nawet zwykłe wszy. Ale... przyjaciół nie ma. Z uśmiechem na ustach patrzę na brodatego starca o martwych oczach i zastanawiam się, czy aby przypadkiem się nie naćpał. — No dobra. Młody człowieku, jak masz na imię? — Kuba. — A ja Edek... Zaprosiłbym cię do siebie, byś się przespał i umył, ale dawno, dawno temu wyrzuciłem klucze od mieszkania. Ale możemy się napić — odchyla poły kurtki, zza pazuchy uśmiecha się do mnie szyjka butelki z winem. — No, ale nie tutaj. Chodźmy na zewnątrz. Edek wstaje, bierze laskę i podpierając się nią, idzie ku wyjściu z poczekalni. Opuszczamy dworzec, przystajemy. Edek się rozgląda, ja zapinam kurtkę, bo noc jest chłodna. Wyciągam papierosy, częstuję go, przypalam jemu i sobie. — Pójdźmy na lewo — mówi Edek, ruszając z miejsca. - Może znajdziemy jakąś ławkę w jakiejś dziurze i spoczniemy. Będziemy widzieć gwiazdy. Kroczę więc za nim. W milczeniu przechodzimy przez ulicę i kierujemy się w stronę bloków. — Siądźmy tutaj — pokazuje ręką ławkę stojącą między żywopłotem, pod drzewem, na tle odrapanego budynku, na którym, nad koroną drzewa, wisi wielka podświetlona reklama, uśmiechają się z niej dwie modelki, biała i Murzynka, reklamujące bieliznę damską. Biała jest przyodziana w kusą czarną bieliznę, Murzynka w białą. 64 - Niezłe, co? - Edek, szczerząc popsute zęby, wskazuje laską na modelki. - Ponad podziałami. Siadamy. Edek wyciąga wino zza pazuchy, odkor-kowuje, podaje mi, biorę i piję, a upiwszy trochę, oddaję butelkę Edkowi, po czym on pije, a upiwszy trochę, znów podaje mnie. - Momencik - mówię, i wyciągam z kieszeni luf-kę i foliowy woreczek z zawartością suchej i pokruszonej rośliny. Kładę to wszystko na dłoni, pokazuję siwobrodemu. — Ty masz wino, więc ja ci się tym odwdzięczę. - A co to jest? - Edek mruży oczy. - Zioło - wzruszam ramionami. — Z Afganistanu. Od byłych talibów. - Eee - Edek macha dłonią. - Z McDonalda to pewnie. Nie palę takiej. Do McDonalda to ja chodzę tylko się odlać. I tylko w zimowej porze. Pęcherz już niemłody, przeziębiony, ale nie przystoi lać pod drzewo lub na murek, kiedy na dworze zimno. Wzruszam ramionami, po czym rozkładam dłonie. - Jak nie, to nie. Wypalę sam. 11 Nie wiem, może to gdzieś nade mną skrzeczą słowa w ludzkich ustach, a może to złej jakości, trzeszczące, szeleszczące, porysowane, pokasowane nagranie... 65 — ...jebnij mu koszem... — ...osz... — ...eee... — ...trzymaj... — ...aaa... — ...uuu... — ...jot!... — ...trzymaj!... — ...ale kolo... — ...kurwa!... — ...z buta... — ...ale ci trep siadł... — ...w mordę go... — Wystarczy. Twardy kolo. Będzie mu. Niech leży. — No. — Kurtkę ma chujową. — Chujowizna. — Buty też. — Jakieś, kurwa, zamszowe... — Jak można w czymś takim śmigać? — Jakby miał riboki albo najki... — No, właśnie. — Kurwa, no nie ma z czego kolesia skroić... — Tylko jakieś wytarte dżinsy... stary plecak... — No to kopnij go jeszcze raz. Coś mną poruszyło. Pewnie wiatr dalej szamocze się i trzeszczy ludzkim głosem. — Kurwa, na tym chuju tylko najki se pobrudzę. — Ale jaja... — Kieszenie! 66 - To pewnie ćpun. - Pewnie. - Chuj z kieszeniami! - Spadamy. 12 Czuję, jak ktoś mnie czymś dźga w plecy, słyszę jakiś głos...Coś we mnie trzeszczy, huczy, szamocze się, nagle z piskiem hamuje. Budzę się i otwieram oczy. — Żyjesz pan? — słyszę nad sobą głos kobiety. Podnoszę głowę. Nade mną stoi staruszka w spódnicy w kwiatki, w brązowym zapinanym sweterku, w jednej dłoni ma laskę, w drugiej smycz, na której trzyma białego pudelka, który nerwowo mnie obwąchuje. — O! Obudził się pan wreszcie — mówi staruszka. Nie odpowiadam. Piesek z czerwoną kokardką na szyi biega wokół mnie, węsząc, wpatruje się swymi małymi jak paciorki oczkami. Zmieniam pozycję leżącą na siedzącą; wyczuwam ból żeber i szczęki. W głowie tępo huczy. Kuląc się i nie patrząc na staruszkę, obmacuję obolałe miejsca. — Opił się pan, czy pana pobiły łobuzy? Nie odpowiadam. Mam kurtkę, na szyi nadal wisi aparat fotograficzny, jest plecak, w kieszeni wyczu- 61 wam drobne pieniądze, nie zostałem okradziony. Ale skąd ten ból żeber i szczęki? Skopano mnie? — Żebym to ja wiedział... - jęczę, drapiąc się po głowie. — Ja tu pana zauważyłam, za tym żywopłotem — staruszka wskazuje laską na żywopłot rosnący obok mnie. - Tak, zauważyłam, no to podeszłam sprawdzić. Bo ja zawsze raniutko wychodzę z psem i często budzę pijaków i bezdomnych, bo tu na osiedlu przydworcowym kręci się ich bardzo dużo, a jak jest zima, to zdarza się, że zamarzają. No i właśnie pomyślałam sobie, że pana też obudzę... — Dziękuję za pobudkę - mówię, masując szczękę. — Oj, nie ma za co, młody człowieku - ciągnie staruszka. — Gdyby zobaczyła pana Rafalska z trzeciego piętra... ten jej pudelek jest brzydszy od mojego, hałaśliwy... ona by nie obudziła, tylko zaraz zadzwoniła na policję... Wstaję. Staruszka, która do tej pory górowała nade mną, teraz sięga mi do piersi. — Jest pan bezdomny? — Nie, nie — odpowiadam pospiesznie. — Bo ja wiem, gdzie jest schronisko dla bezdomnych. Podnoszę wzrok na staruszkę. — Dziękuję za pobudkę. Życzę miłego dnia — i myślę: nie, nie, dziś wracam do domu. Z tępo pulsującym bólem w głowie idę w kierunku dworca, niosę ból żeber, pleców i szczęki. Po chwili ślinię dłonie, myję nimi czoło, policzki i szyję, po 68 czym rozsuwam kurtkę, podwijam koszulkę i wycieram nią mokrą, umytą twarz. 13 Jest niedziela. Popołudnie. Słońce praży. Na łąkach dojrzała i wysoka trawa czeka na sianokosy. Slalomem między zaschniętymi lub świeżymi krowimi łajnami, zganiając z nich muchy, jadę na rowerze wiejską drogą. Na ławkach przed swoimi obejściami siedzą starsi ludzie i matki z małymi dziećmi. Dziadkowie, babcie oraz matki odpoczywają, na przemian to rozmawiając, to w ciszy patrząc w niebo, i tak, wchłaniając siódmy dzień tygodnia, mają baczenie na kręcące się wokół nich dzieci, które jedzą loda za lodem. Wszyscy są już po kościele i po obiedzie. Przy ludziach leżą kundle, w niedziele są jakby mniej ruchliwe, nie obszczekują każdego, kto mija obejścia ich gospodarzy, bo są najedzone resztkami z niedzielnych obiadów: kośćmi z kur, kogutów i kaczek, z mięsa wołowego i wieprzowego, ziemniakami i kluskami z rosołów. W soboty i niedziele we wsi najwięcej idzie alkoholu; mężczyźni w sile wieku, o mocnych i dużych dłoniach pokrytych odciskami, w odświętnych ubraniach siedzą przed sklepami i relaksują się piwem lub najtańszym winem. Ci z najsłabszymi głowami śpią 69 już pod płotami lub na przy sklepowy eh stolikach. Niedopici z braku funduszy, zataczając się, powoli wracają do domów, zaczepiając po drodze na kilka słów każdego, kto ich mija. Nastolatki seksownie ubrane na targu w Igraszkach, poruszając tyłkami jak tancerki lub modelki widziane w teledyskach, spacerują w tę i we w tę po wiejskim asfaltowym wybiegu, swojsko upstrzonym tu i ówdzie krowimi plackami. Chłopaki, jeżdżąc maluchami lub wiekowymi zachodnimi autami „prawie nówkami", z drech półami za tylnymi siedzeniami, z których wali głośne „umpa-umpa", robią po wsi rundy i mijając dziewczyny, trąbią, a one, w zależności od nastroju, albo krzyczą: Chamy! Wieśniaki! Albo: Ej, błotnik wam się telepie! albo tylko się uśmiechają, czy też udają, że to im zwisa. Z rozłożonymi rękoma leżę w trawie na łące jak pokutnik w kościele. Ale jest różnica: nie leżę z twarzą skierowaną ku ziemi, lecz ku górze, ku niebu; mój wzrok nie sięga daleko, bo tylko do kłębiastych i tłustych chmur zajmujących prawie całe moje pole widzenia; chmury teraz jakby wisiały tuż nade mną. Jakby łaskotały mnie po nosie. Iluzja bliskości. Spomiędzy chmur, z dużych i małych błękitnych dziur, patrzy na mnie niebieskooki wszechświat. Iluzja dali. W ustach trzymam zieloną trawę przygryzam ją zębami, wokół mnie zielono. Plamiście zielono, bo leżąc z wzrokiem utkwionym w niebie, nie odróżniam kształtów lesistej 70 panoramy rozpościerającej się wokół mnie. Wszystko na ziemi jest zielono- plamiste. I wirujące. Za mną leży mój rower, na którym przyjechałem tutaj, w rejony, dokąd przychodziłem lub przyjeżdżałem na rowerze w dzieciństwie i w starszych klasach szkoły podstawowej. Kilka lat mnie tutaj nie było. Do dziś. Miejsce, gdzie właśnie się znajduję, jest położone między wsiami Czarny Las, Potok, Poręba, Serwit i Glinianki. W środku mieszanego lasu, gdzie można napotkać wielkie kolonie sosen, mniejsze brzóz, świerków, jodeł, osik, buków, dębów... W środku lasu, sto metrów za mną, zaczynają się tereny należące do rezerwatu geologicznego, gdzie są kolonie skałek nawet dziesięciometrowej wysokości. Według legendy, dawno, dawno temu wśród skałek w lesie hasali rogaci mieszkańcy piekieł, którzy zostali zesłani tutaj przez Lucyfera za to, że źle wypełniali swe obowiązki. By odpokutować winy i na powrót wejść w łaski szefa, topili ludzi w okolicznych bagnach, porywali niewiasty i gwałcili je. Skałki noszą nazwę Piekło. Kiedy miałem sześć czy siedem lat, po raz pierwszy przywiózł mnie tutaj ojciec na rowerze. Ojciec, kiedy jeszcze czuł w sobie młodzieńczą werwę, lubił niedzielne wycieczki rowerowe. On pedałował, ja siedziałem na ramie przedpotopowego roweru „Ukraina". Uwielbiałem taką jazdę, choć, kiedy jechało się długo, rama wpijała się w tyłek i wierciłem się, by zmienić pozycję na dogodniejszą. 71 — Nie wierć się tak, smrotku, bo spadniesz — mówił wtedy ojciec. Uśmiechałem się i dalej kurczowo trzymając się kierownicy, patrzyłem na obracające się przednie koło roweru. Czasem mówiłem: — Tata, zrób, żeby koło jeszcze szybciej się kręciło. Ojciec wówczas mocniej naciskał na pedały, a ja byłem w siódmym niebie. — Tata, szybciej! Więc ojciec pedałował mocniej, a mnie wiatr rozwiewał włosy, jakbym był w amerykańskim filmie i stał na tylnim siedzeniu cadillaca, który pędzi autostradą po pustkowiu. — Jeszcze szybciej! Lecz ojciec w końcu opadał z sił. — Uf! — sapał jak lokomotywa. —Już nie dam rady. Pewnej słonecznej niedzieli ojciec zabrał mnie tutaj na wycieczkę. Wtedy opowiedział mi o diabłach, które za dnia śpią między skałami, a nocą wychodzą i harcują, topią ludzi w okolicznych bagnach, porywają niewierne kobiety i niedobre dzieci, które potem gotują w wielkim garze. Udawałem, że się nie boję, bo ojciec śmiałby się ze mnie i mówił, że jestem jego córeczką, a nie synem. Zawsze tak robił, kiedy w młodości okazywałem jakąś słabość. Czasem, śmiejąc się, mówił: — Kubusia, pokoż, co mosz w majtkach? Ptoszka czy dziuple? Ojciec śmiał się ze mnie, gdy zdarzyło mi się popłakiwać po tym, kiedy wlała mi siostra. 72 — Chłop nie baba - mówił ojciec. — Prawdziwy chłop nie beczy - i klepał mnie po plecach, bym był twardy jak kamień. - Tata, diabłów to ja się nie boję. Mogę im skopać dupy. Ojciec się uśmiechnął. 14 Jest popołudnie, które powoli chyli się ku wieczorowi. Siedzę na trawie, przy ścieżce. Obok mnie leży rower, rozrzucone farby, pędzle i inne akcesoria. Przede mną blejtram wsparty na kamieniu. Wokół, na garbato pagórkowatym terenie natura pospołu z rękoma ludzkimi rozłożyła i wytyczyła płachty pól, łąk, lasów, rozstawiła samotne drzewa. Tu i ówdzie na płachtach zielonych łąk pasą się krowy. Dalej, za łąkami, polami i drzewami, widać dachy zabudowań wiejskich. Maluję, otwieram okno na inną przestrzeń. Dawno tego nie robiłem. Maluję, bo obraz ma być prezentem dla matki na urodziny. Maluję już trzeci dzień, z dala od swojej wsi. Wiem, że uproszczone formy nie zadowolą mej rodzicielki; wiem, bo we wszystkich pracach, jakie robiłem w szkole na zajęciach, matka nie widziała nic interesującego, ale z miłości chwaliła. Ojciec był bardziej 73 szczery i w swej prostocie mówił, że moje prace to gówno, bo nie widać gałęzi, liści, krów i nie ma na nich koni uchwyconych w biegu. Więc żeby zrobić przyjemność matce, mięsiście maluję łąki oplecione żerdkami, a w tle zagajnik. No i teraz, kiedy po wakacjach może już na zawsze wyfrunę z domu (za drugim razem dostałem się na kulturoznawstwo do stolicy, choć wydaje mi się, że tych studiów nie rozpocznę, bo coś mi mówi, że wyjadę z Polski), postanowiłem matce namalować ten wymarzony obraz, niech z ojcem patrzą na niego w zimie. Ścieżką zbliża się do mnie chłopka, ciągnąc za sobą krowę. Za krową, z witką w dłoni, podąża może pięcioletni blondynek. Mijając mnie, przystają. Kobieta uśmiecha się, patrzy to na mnie, to na obraz, chłopiec zaś peszy się i patrzy pod nogi. Krowa tymczasem zaczyna skubać trawę. Uśmiechając się, odwracam się i wyciskam farbę na prowizoryczną paletę, za którą służy kawałek cienkiej plastikowej płytki. — Puśtu! — kobieta pociąga krowę za łańcuch. Krowa przestaje skubać trawę, rusza przed siebie, za nią kobieta. Chłopiec biegnie za matką. - Podobało ci się, jak pan malowoł? - mówi kobieta, kiedy spłoszony blondynek dobiega do niej. Chłopiec coś szepcze i wtula się w matkę. Patrzę, jak się oddalają. Przypominam sobie, kiedy ja czasem chodziłem z matką po krowę na łąkę. Mija minuta, dwie, trzy... chłopiec, matka i krowa są coraz mniejsi i mniejsi, punkciki kroczące ścieżką, które we- 74 szły w malowany kadr, istnieją w rzeczywistości, lecz jeszcze nie ma ich na moim obrazie. Wchłania ich zagajnik. Jak gąbka wodę. 15 Polskie Koleje Państwowe są nierentowne. Każdy to wie. Mają przestarzały i zdezelowany tabor. W przedziale, w którym właśnie siedzę, jest urwany pojemnik; wisi przymocowany jedną śrubką. Wystają z niego śmieci i niedojedzona kanapka z wędliną niczym wnętrzności z psa rozjechanego na jezdni. Nie sprzątnięte latem szybko się rozkładają, śmierdząc przy tym niemiłosiernie. Siedzenia są poobrywane, pomazane, brudne. Ale lubię jeździć tymi śmierdzącymi, zdezelowanymi pociągami pospiesznymi, osobowymi, drugą klasą, przy oknie. Wtedy patrzę na mijane widoki i często wydaje mi się, jakby pociąg uciekał od świata. Jakby pędził gdzieś w amoku, zamroczony dziurawił materię i dalej przed siebie, i dalej. Dum-dum! Dum-dum! Naprzeciw mnie siedzi starszy pan w spodenkach; od pasa w górę nakryty jest rozłożoną „Rzeczpospolitą" niczym pierzyną. Czyta. Przy wejściu, w kusej letniej sukience z szerokim dekoltem, siedzi czarnowłosa młoda kobieta, która wsiadła może pół godziny 75 temu na Dworcu Centralnym w Warszawie. Czyta książkę i co chwila, podnosząc wzrok, zimnymi zielonymi oczyma spogląda to na mnie, to na człowieka nakrytego gazetą. Jest już prawie ze snu. Jest sennie smakowita i piękna, bo ja jestem senny. Sen w każdej chwili może mnie zmorzyć. Nawet nie wyciągam gazety z plecaka, bo by litery mi się zlewały. W nocy za długo czytałem, a rankiem trzeba było wstać, bo jadę właśnie nad morze. Od wczoraj są już tam Milka z Izą i paru ludzi od nich z roku. Od ponad miesiąca przemierzam prawie tylko jedną drogę. Ze swojego domu do domu Milki i na odwrót. U niej w domu, w jej pokoju, lubię dywan, który jest tak miękki, jakby był dopiero co zaoraną pulchną ziemią. Na nim lubię leżeć i rozmawiać z Milką. Lubię nasze coraz szybsze oddechy. Lubię się grzesznie zmęczyć z nią. Lubię, kiedy ona po wyssaniu mnie, po ustaniu naszych szybkich oddechów, znika, biegnąc zrobić coś tam w domu. Lubię wtedy leżeć sam, patrzeć i nasłuchiwać much obijających się o szyby, much gubiących się między żaluzjami, patrzeć na ich leżące na parapecie odwłoki, po których ślizga się refleks słońca i je wysusza, a patrząc na to, czekam, kiedy na schodach prowadzących na piętro usłyszę powrotne kroki. Lubię potem wstać i wyjść z nią. Na słońce. Do cienia. Na trawę. Na pulchną ziemię. 76 16 Z głową przyklejoną do szyby siedzę w autobusie i podziwiam mijany niemiecki krajobraz. Niemcy i Niemki stoją na tarasach widokowych na całej długości autostrady. W dłoniach trzymają piwa, kiełbaski i łańcuchy, na których są uwiązane stojące za nimi ich samochody i domy. Przyglądają się, jak autokar z Polakami w środku mija ich miejscowości. Myślę: to tak wygląda Unia Europejska. Milka postawiła ultimatum: albo ona, albo włóczęga. Wybrałem włóczęgę, a teraz jadę do Anglii na zaproszenie pewnej agencji fotograficznej, do której niedawno przesłałem swoje najlepsze zdjęcia. Chcę czy nie chcę, dobiegają do mnie strzępy głosów podróżnych. - ...Viktoria Stejszyn... - ...łot... - ...żeby Maciek tylko nas odebrał... - ...robota... - ...cztery funty na godzinę?... - ...mój kumpel ma sześć... - ...ściana płaczu... - ...na wyjazd... - ...enderstent... - ...pożyczyłem kasę od wujka... - ...aj hew... - ...mieszkania drogie... - ...tygodniówki... 77 — ...budowa... — ...cokolwiek... — ...angielski miałem w podstawówce... — ...a Szwaby dały szlaban na legalną robotę... — ...Kali chcieć, Kali móc... — ...mam kasy tylko na dwa tygodnie... — ...ju dont... — ...za pierwszą zarobioną kasę chciałbym wydymać Murzynkę... — ...aj łork, łork... — ...Polaków już tam jest dużo... — ...fuli mega total wypas... Nad autokarem zawisa śmigłowiec, w jednej sekundzie z drabinkami wyskakują z niego uzbrojeni i zamaskowani terroryści, rozbijają szyby autokaru, wskakują do środka. Jeden z terrorystów strzela kierowcy w głowę, krew rozbryzguje się na szybie. Ja, niczym rasowy fotograf, łapię aparat i chcę fotografować zajście, ale inny terrorysta przystawia mi karabin do głowy. Słyszę wystrzał, którego huk wlatuje jednym uchem, a jego echo wylatuje drugim, i otwieram oczy. Autobus jedzie do Londynu. Jest pochmurne popołudnie, za chwilę pewnie będzie padać. Obok mnie siedzi Milka i czyta książkę. Widząc, że się obudziłem, uśmiecha się. — Zły sen? — Wiesz - przecieram oczy — śniło mi się chyba, że cię zostawiłem i sam pojechałem do Anglii. — I pewnie jak w jakimś filmie o bezgranicznie wiecznej przyjaźni znów zostaliśmy przyjaciółmi, a ty 78 samotnie mszyłeś w poszukiwaniu swej rozkojarzonej duszy — Milka, uśmiechając się, odkłada książkę na kolana. - A w rimejku czy jakimś tam sikłelu, będąc już wiekowi, ja po klimakterium, ty impotent, ponownie się połączyliśmy. Parskamy śmiechem, tuląc się do siebie. — I co jeszcze ci się śniło? Wykrzywiam roześmiane usta, oznajmiając, że nic więcej, poza jakimś wystrzałem, nie pamiętam. Milka daje mi buziaka i powraca do czytania książki. Patrzę na szybę, po której wolno, zygzakowato spływają krople deszczu. Jest ich coraz więcej. ROMECZEK (Opowieść o Romeczku, który mieszkał między gdzieś tam a nie wiadomo gdzie, czyli tam, gdzie przed dalsza wędrówką wiatr odpoczywa w szczerym polu) Było sobotnie popołudnie, kiedy samochód zatrzymał się przy grząskiej dróżce dojazdowej prowadzącej do domu Romka, stojącego w oddali, w szczerym polu. Zbierając się do wysiadki, Romek przybił piątkę z kolegami w aucie. Prócz kierowcy, który był szwagrem Romka, każdy z nich trzymał piwo w prawej dłoni, więc żegnając się z kolegą, kolejno przekładali puszki do lewej. Romek wrzucił dwie puste puszki do reklamówki z ubraniami roboczymi. - No to, pieruny, do poniedziałku - powiedział, wysiadając z auta. - Romeczku, tylko się oszczędzaj — rzekł szwagier. - Do wypłaty jeszcze tydzień. W łykend nie wal za dużo konia, bo w poniedziałek nie będziesz miał siły do roboty. 83 Koledzy, siedzący w aucie, gromko i po męsku zarżeli. Romek, trzymając drzwi auta, również się uśmiechnął. Był cichym dwudziestosiedmioletnim mężczyzną. Po trzeźwemu niewiele mówił; sądził, że koledzy mówią ciekawsze rzeczy. Wolał słuchać, jak opowiadali dowcipy. Śmiał się wówczas razem z nimi. Lubił ich i pracując z nimi, czuł się szczęśliwy. Cała piątka pracowała na budowie pod Warszawą. Koledzy byli starsi od Romka. Mieli już żony i dzieci. W pracy często rozprawiali o dziwkach. Wówczas uśmiechał się, bo niekiedy czuł, że były to aluzje na jego temat, ponieważ do agencji towarzyskiej chodził już od siedmiu lat, zawsze po wypłacie. Siedem lat temu po raz pierwszy poszedł do tego przybytku z kilkoma kolegami, z którymi pracował i którzy, po wielokrotnych rozmowach, któregoś dnia wreszcie zdecydowali się tam pójść. Po drodze rozprawiali o tym, co będą robić z dziwkami. Romek tymczasem, słuchając ich pikantnych rozmów, czuł, jak narasta w nim coraz większa trema, bał się bowiem spalić. Zazdrościł kolegom, że mają żony lub dziewczyny, bo on sam, do tamtej pamiętnej chwili, nie był nigdy z kobietą. Na miejscu wybrał niebieskooką blondynkę. Cyca-tą, bo właśnie o takiej marzył. W pokoju, w którym paliły się przytłumione kolorowe światła, poczuł coraz szybsze dygotanie kolan i drętwienie skóry. Patrząc na nie, wyobraził sobie świąteczną atmosferę; to w dużym pokoju jego rodziców palą się świeczki na choince. Blondynka, ruty- 84 niarsko doświadczona w dawaniu miłości, rozpięła mu koszulę. Wtedy pomyślał: „Co, baba będzie mnie rozbierać? Przecież ja nie dziecko". To on przecież jest panem i nawet, gdy się spali, nikt nie będzie się z niego śmiać, bo to on za to przedstawienie płaci. Nabrał powietrza w płuca i wypuścił. Dotknął ciała blondynki. Trema się oddalała, ustępując miejsca powolnemu przypływowi pożądania. Adorował ten błogi stan i z każdą chwilą coraz mniej drżącym głosem, mówił, czego pragnie. W końcu legł na miękkim ciele blondynki, której długie i twarde jasne włosy słomianej barwy niby kłosy wygniecionego zboża rozsypały się na łóżku, poczuł, jak jego ciało coraz bardziej wrze, kiedy coraz mocniej zaciskał dłonie na ciepłych i jędrnych pośladkach dziwki martwo patrzącej w sufit. Wydawała mu się najpiękniejszą kobietą świata. Po tym pierwszym razie poczuł się prawdziwym mężczyzną. Gdy po kilku piwach wypitych z kolegami z pracy niekiedy otwierały mu się usta, mówił ochoczo tylko o dziwkach. Był dumny, że nie musi ich podrywać, wystarczy wyciągnąć banknot i sen może się natychmiast spełnić. Po wypłacie namawiał ich na wypady do agencji, ale rzadko dawali się skusić. Woleli swoje pieprzne rozmowy okraszane pieprznymi dowcipami. Toteż Romek co miesiąc po wypłacie sam odwiedzał przybytki, w których płacił za spełnienie snów. Nigdy nie brał tej samej kobiety, żeby się nie przywiązywać i zaliczyć ich jak najwięcej. Podczas brania miłości zamykał oczy, w ciemnościach idealizował dziwki, które pachniały perfumami ma- 85 skującymi zapachy innych mężczyzn. W mgliście wirujących wysiłkach jego wyobraźni próbującej przywołać sny, prostytutki najczęściej przybierały postaci komputerowo wymodelowanych kobiet z rozkładówek „Playboya", które wisiały na ścianach w jego pokoju. Kobiet o wyrysowanych cyrklem okrągłych i dużych piersiach, kobiet o pierzastych, puszystych, delikatnych i zwiewnych łonach pachnących, w wyobraźni Romka, sianem. Żałował tylko jednego: że dziwki nie mają pokoi wyścielonych sianem. — Powiedz dziadkom, że z Anko i Pawełkiem wpadniemy do wos jutro po kościele - rzekł szwagier siedzący za kierownicą. - Dobra - odparł Romek, po czym zatrzasnął drzwi auta. Uniósł rękę do góry w geście pożegnania. Koledzy odpowiedzieli takim samym gestem. Samochód gwałtownie ruszył, ryjąc ziemię i wyrzucając spod kół kamienie z drogi, przy której mieszkał Romek. Uśmiechnął się i patrzył, jak auto się oddala, ciągnąc za sobą tumany kurzu, jak mija kolejne senne domy. Przy tej drodze było ich kilkanaście. Niektóre stały w szczerym polu, w znacznych odstępach od siebie. Zawsze tak patrzył. Szedł do domu dopiero wtedy, kiedy samochód szwagra, odwożącego kolegów do domów, znikał między drzewami za zakrętem. Dom Romka stał około sto metrów od drogi. Byl 86 z szarych pustaków. Obok domu zabudowania gospodarcze: stodoła, obora, szopy, kurnik, klatki na króliki, na podwórku i wokół niego wiekowe brzozy, i drzewa owocowe: jabłonie, grusze, wiśnie i śliwy. Była jesień. Do domu szedł dróżką, przy której rosło kilka drzew kasztanowych. Szedł powoli i szeleścił opadłymi rdzawożółtymi liśćmi leżącymi u jego stóp; uwielbiał te odgłosy. Idąc, wdychał świeże, wiejskie powietrze, bo lubił wracać na wieś po przepracowanym tygodniu. Po powrocie wsłuchiwał się w echo wiejskiej ciszy; czekał, kiedy radośnie zaszczekają psy na podwórku. Był szczęśliwy, myślał o niewielu rzeczach: o pracy (czy fundament dobrze wylany? czy tynk nie odpadnie? co szef wymyśli, żeby zrobić rozbiórkę na czas?); o dziwkach (ile jeszcze zostało czasu do wypłaty? czy wziąć brunetkę, czy blondynkę? grubszą czy chudszą? Ukrainkę czy Bułgarkę? a może Polkę?); o meczach piłki nożnej (czy Polska tym razem awansuje do mistrzostw?); o najnowszym numerze „Playboya" (marzył, by w każdym najnowszym numerze były jak najbardziej roznegliżowane zdjęcia znanych piosenkarek i aktorek); o piwie (jakie kupić i ile?). Był szczęśliwy, że edukację zakończył na szkole zawodowej i nie przychodzą mu do głowy dziwne i wydumane pierdoły, jak tym, którzy pokończyli studia i pracy w tych swoich wyuczonych zawodach nie mają, a gdyby przyszli na budowę, nie wiedzieliby nawet, jak łopatę trzymać. Kiedy skończył zawodówkę, szwagier zabrał go do roboty pod Warszawę. Od tamtej pory Romek trzymał się jednej pracy. 87 Romek mieszkał w dużej wsi. Choć była w niej tylko jedna droga asfaltowa, a reszta to piaszczyste, kamienne lub wysypane żwirem polne dróżki, jednak miały nazwy. Romek mieszkał przy ulicy Kamiennej. Kamienna była drogą utwardzoną kamieniami i miała ponad półtora kilometra długości, po czym, zamieniając się w koleiny, znikała w lesie. Przynależnych było do niej kilkanaście domów, w większości stojących w szczerym polu. Romek był jednym z najmłodszych jej mieszkańców. Po nim na tej ulicy urodziły się jeszcze tylko trzy osoby. W zdecydowanej większości mieszkali tu starsi ludzie, których dzieci i wnuki przeniosły się do odległych miast. Ongiś w letnie dni po Kamiennej grasowały hordy młodzieży, która przyjeżdżała do swych babć i dziadków, ciotek i wujków. Dzieci z innych ulic, nawet najodleglejszych, przychodziły na Kamienną (wtedy nie miała tej urzędowej, oficjalnej nazwy, lecz była tak nazywana potocznie; urzędową dostała niewiele po tym, kiedy w Polsce padł komunizm), bo na tej ulicy czuło się powiew magii. Dzieci z odległych miast przywoziły nowe powiedzonka, nowe przekleństwa, nowe wyzwiska. Ale dzieci z innych ulic nie były ot tak po prostu przyjmowane do towarzystwa z ulicy Kamiennej. Chłopcy musieli wykazać się dobrą grą w piłkę nożną, sypaniem przekleństw, dobrym strzelaniem z procy. Dziewczyny natomiast musiały być ładne, by chłopcy, podczas zabawy w chowanego, chcieli biec tam, gdzie one się chowały. Kiedy dziewczyny nie grzeszyły urodą, a chłopcy okazywali się grubymi 88 ofermami, byli skazani na krążenie z dala od towarzystwa z Kamiennej, niby bezpańskie, nikomu niepotrzebne kulawe psy. Kiedy rodzice, dziadkowie i babcie, wujkowie i ciocie przypominali sobie o swych podopiecznych, zawsze wiedzieli, gdzie ich szukać -właśnie na ulicy Kamiennej lub w okolicznych zagajnikach, krzakach i rowach. Kiedy Romek miał trzynaście lat, w wakacje, z inicjatywy chłopaków na stałe mieszkających w odległych miastach, w jego domu powstał Klub Szturcha-czy Pingwina. Powstał w domu Romka dlatego, bo u niego był odtwarzacz wideo, rodziców zawsze do popołudnia nie było w domu, starszego rodzeństwa również, a młodsza siostra najczęściej gdzieś biegała z koleżankami po rowach. Koledzy z odległych miast, przyjeżdżając na wieś do swych rodzin, przywozili ze sobą kasety z pornosami, toteż klub powstał bez najmniejszych przeszkód. Podczas oglądania filmów koledzy z odległych miast szybko rozwalili kruche mury wstydu, nie ustawiali się w kolejce do łazienki, tylko strzelając kroplami rozkoszy, podlewali kwiatki na parapetach lub w kwietnikach, których w pokoju rodziców Romka było tyle, co w ogrodzie botanicznym. - Zgłupieliśta! - Ojciec z matką zobaczą. Przy-sypta to świństwo ziemią. Romek nigdy nie mógł ich upilnować. Kiedy wychodził z pokoju do łazienki, oni, dalej patrząc na obraz w telewizorze, w rozkroku stawali przy parapetach lub kwietnikach. Romek nigdy tego nie robił. Myśleli, że nie potrzebuje, choć niektórzy nie mogli 89 w to uwierzyć. Ale dla Romka było niepojęte, że można to robić przy wszystkich. Nie mógł pojąć, że nie stają w kolejce do łazienki, nie mówią, że chce im się sikać, że jęcząc i chichocząc, publicznie obdzierali tajemnicę samotnego spełnienia. Pewnego dnia, wchodząc do łazienki, zapomniał zamknąć za sobą drzwi od środka. Otworzył je rudowłosy z odległego miasta i zobaczył spoconego Romka siedzącego na sedesie. - Zdrajca! — krzyknął rudowłosy. Romek, czerwieniąc się, szybko nakrył koszulką obnażone biodra. Z pokoju przybiegli inni i śmiejąc się, patrzyli jak koszulka nakrywa falującą piramidkę pośrodku bioder Romka. - Romek, Romek! - klaskali, chichocząc. - Romek, dawaj, dawaj! Romek, dawaj czadu! - Zamknijta te drzwi - jęczał zawstydzony Romek. Potem, z roku na rok, coraz rzadziej przyjeżdżali na wieś chłopcy i dziewczyny z odległych miast. Poszli do szkół średnich, zniknęli jak we śnie, a on został ze swoimi ze wsi, których słuchał w szkole i w autobusie; jeździł nim do szkoły w powiecie. Po szkole czasem wychodził do znajomych siedzących na przystanku. Kiedy by nie poszedł, zawsze siedziało tam kilka osób z winem. Ale najczęściej po szkole siedział w domu, grał w gry telewizyjne lub oglądał pornosy i odliczał dni, kiedy skończy zawodówkę i będzie mógł pójść do pracy. 90 - No i znowu rzucosz kaminiami w gołębie — powiedziała matka krzątająca się w kuchni, kiedy Romek wszedł do domu. Przy stole siedział ojciec i palił papierosa. - Jużeś patrzyła przez okno - odparł uśmiechnięty Romek, rzucając obok stołu reklamówkę z brudnymi ubraniami roboczymi i dwiema pustymi puszkami po piwie. Siadł przy stole. - Abo rzucosz i rzucosz tymi kaminiami w te gołębie, jakbyś mioł dziesińć lot - rzekła matka, podnosząc reklamówkę. - Jak se siedzo na dachu, to niech se siedzo. - Nic im nie będzie jak se polotajo — ojciec wziął stronę syna. - Wyśta razym w zmowie - odparła żona mężowi, zaglądając do reklamówki. - Pustych słoików znowuś nie przywióz - rzekła, podnosząc wzrok na Romka. - W co jo ci znowu jedzynie dom do roboty? Ojciec uśmiechnął się do Romka. - Przecie słoików w domu nie brakuje — powiedział. Uśmiechnięty spojrzał na żonę stojącą nad nim i synem, po czym dodał: - Cało piwnica słoików, a ci jesce mało? - No i co, że pełno! - odparła żona. - Słoik przecie też kosztuje — dodała, odwracając się. Wyjęła puste butelki z reklamówki i postawiła na kredensie. Wyszła z kuchni i z brudnymi ubraniami roboczymi poszła do łazienki. Wtedy Romek wyciągnął nogi przed siebie, przeciągnął się i westchnął. 91 - Pewnie się narobiłeś. - Ano było roboty - odparł Romek, wyciągając z kieszeni spodni zapalniczkę i paczkę papierosów. Przypalił i wypuszczając dym z ust, dodał: — Wacek mówił, że przyjado jutro po kościele. - To dobra. A cośta robili w tym tygodniu? - Ano rozbierali my. - Wiela? - A cało wielko ruderę. - To było roboty. - No. - Dobro robota - podsumował ojciec, uśmiechając się do syna. - Tyle chłopów we wsi ni mo teroz roboty... Co sie porobiło - cmoknął, pokręcił głową, i wyciągnął z kieszeni koszuli paczkę marlboro. - O! - zauważył Romek, szczerząc zęby do ojca. -Tato dziś marlboro kopci, a nie walety? - Ano tak jakoś - odparł ojciec rozpromieniony. - Trza było je polic jutro - krzyknęła Baruchowa z łazienki. - Jutro niedziela! Wypolisz dzisioj lepsze, a w niedziele będziesz polił gorsze. Lepsze powinny być na niedziele. Barucha, zaciągając się, uśmiechnęła się do syna. Na chwilę miedzy synem a ojcem zawisła cisza, po czym Romek rzekł: - Tato też pewnie się narobił. - Ano tak - westchnął ojciec. - Poorołem pole Cnotum, Latum, Wrześnium, Kwaśniakum, no i wczoraj Kołtunium i Zimum. - Zapłacili? 92 - Aijtam! - jęknął ojciec. - Nie wszyskie zapłacili. Kwaśniakowa i Cnotowa od razu, a Wrześnie i Laty jak wezno zasiłek. Kołtunie i Zimy zapłaco jeszcze późni, bo u nich jeszcze gorzy. Do kuchni weszła Baruchowa. Ocierając mokre dłonie o fartuch i rozglądając się rzekła: - Głodnyś pewnie. - A pewnie, że głodny — odparł ojciec, patrząc na syna. — Narobił się to i głodny. W rodzinie Baruchów żaden mężczyzna nie umiał przyrządzić sobie jedzenia. Gdy żony lub matki nie podały, mężowie i synowie siedzieli przy stołach i, niby psy przy budach, cierpliwie czekali. Z dziada pradziada w tej rodzinie był niepisany, odgórnie, jak mniemali Baruchowie, prawem boskim ustanowiony podział obowiązków, których nikt nie ważył się zburzyć i ustanowić na nowo, żadnemu Barusze nie przyszło to nawet do głowy. Rewolucje były Baruchom obce. Byli szczęśliwi, kiedy nie musieli nic zmieniać. Ale gdy w Polsce pojawiły się telewizory, Baruchowie mieli ten sprzęt jako pierwsi we wsi, gdy wiele lat później pojawiły się odtwarzacze wideo, oni również jako jedni z pierwszych we wsi byli jego posiadaczami. Nie lubili bowiem, wręcz czuli się gorsi, kiedy we wsi ktoś miał coś w domu wcześniej od nich. Poza tymi nowinkami byli szczęśliwi, kiedy kobiety prały, gotowały, sprzątały, grabiły siano i wyprowadzały krowy na łąki, mężczyźni zaś orali pola, jeździli do lasu wozem zaprzężonym w konia, naprawiali płoty, stawiali szopy, zwozili siano, słomę oraz zboże z pól. 93 Otóż Baruchowie z dziada pradziada zawsze mieli konia. Ale pracowali również w fabrykach w gminie lub powiecie dotąd, dokąd nie wypracowali rent lub emerytur. To po pracy zaprzęgali konia i orali swoje pola i pola innych gospodarzy. Dokąd trwała komuna, a i kilka lat po zmianie ustroju, nigdy nie narzekali, bo ludzie zawsze na czas płacili za zwożenie siana z łąk, słomy i zboża z pól, za orkę i za przywożenie drzewa z lasu. Kiedy wieczorem wpędzili bydło do obór, napoili, kiedy zamknęli kurniki, wtedy szczęśliwi kładli się do snu i dziękowali Bogu, że pracowicie minął im dzień. Wieczorem Baruchowie mieszkający przy Kamiennej 7 nie tracili czasu na mycie się przed snem. Ale za to w każdą sobotę szorowali się pieczołowicie, i w niedzielę szli czyści do kościoła. Robiono tak z dziada pradziada. Z tego zwyczaju jako pierwsza wyłamała się dopiero starsza siostra Romka — bo jej ojciec zrobił łazienkę i nie musiała się myć w miednicy, tak jak przedtem wiele pokoleń Baruchów. Ale już od dziesięciu lat nie mieszkała na Kamiennej 7, tylko z mężem na Piaskowej 2. Starsza siostra zawsze się myła, kiedy miała spotkać się z chłopakiem. Następnie wyłamali się jego starszy brat i młodsza siostra. Oni również nie mieszkali już z rodzicami: brat z żoną w sąsiedniej wiosce, siostra z mężem na Glinianej 4 — i tak jak najstarsza siostra, kąpali się, kiedy mieli spotkać się ze swymi sympatiami. No i wreszcie Romek, trzecie z kolei dziecko Baruchów, który choć nie umawiał się z dziewczynami, nim poszedł do pra- 94 ? ?? w wannie przesiadywał co cztery dni, bo lubił pluskać się w wodzie. Potem, mieszkając już w hotelach pracowniczych lub tam, gdzie szef wynajmował noclegi, też mył się co cztery dni. Czterodniowy rytm mycia zakłócał jedynie wtedy, kiedy nastawa! dzień wypłaty, a co za tym idzie, dzień wyjścia na dziwki. A do kościoła chodził tylko dwa razy w roku, na pasterkę i na święta wielkanocne. Romek, myśląc o jedzeniu i masując się po brzuchu, patrzył na matkę, która stała przy kuchni kaflowej i zaglądała do stojących na niej garnków. - Wystarczy? - matka przechyliła patelnię tak, by pokazać synowi, ile jest na niej ziemniaków. - Będzie - odparł Romek. - A ile zjesz kotletów? — zapytała, stawiając patelnię na kuchence gazowej. - A ze trzy. Ojciec zgasił peta w popielniczce, westchnął, po czym wstał z krzesła. - Pójdę napoić konia. Pół godziny później Romek wyszedł na podwórko, przy nim natychmiast pojawił się Puszek. — Co, pierunku? - rzekł do psa kręcącego się przy jego nogach. Puszek, merdając ogonem, kilka razy obiegł wokół Romka, ale on już nie patrzył na niego: rozglądał się po podwórku, więc pies grzecznie przysiadł 95 przy nogach swego pana i nastawiwszy uszy, wodził wzrokiem tam, gdzie i on. Po podwórku chodziły kury i kaczki, na dachu stodoły siedziały gołębie. Ze swych bud wyszły psy i merdając ogonami, patrzyły na Romka. Gdy zmierzył wzrokiem podwórko, po którym chodziły kaczki i kury, kiedy popatrzył na drzewa, z których opadały liście, kiedy również popatrzył na szopy, kurnik oraz oborę i stodołę, gdzie na dachu siedziały gołębie, kiedy następnie zmierzył wzrokiem psy stojące przy budach, wtedy przysiadł na schodach, zapalił papierosa i pomyślał: ile kupić dziś piw? Bo w każdą sobotę po powrocie do domu pił piwo. Kupował, wieczorem kładł się na łóżku, patrzył w telewizor i pił. Obok niego zawsze leżał pilot, którym przestawiał kanały. Wstawał jedynie po to, żeby się wysikać. Do dyskoteki do innej wioski, oddalonej o sześć kilometrów, nie zabierał się z kolegami, kiedy skończył dwadzieścia lat; wtedy, siedząc tam z piwem, stwierdził, że jest już na to za stary, bo wokół kręcą się same „szesnastki", na które, owszem, miło było patrzeć i wyobrażać sobie, co mają pod tymi obcisłymi i kusymi wdziankami, ale nigdy nie miał odwagi, by do nich zagadać. Niekiedy tłumaczył sobie to tym, że i tak nie miałby gdzie ich bzyknąć, bo koledzy, z którymi przyjeżdżał, zajęli już auta ze swymi dziewczynami lub nowo poznanymi koleżankami. Aż w końcu, aby przed samym sobą zatuszować swoją nieśmiałość i niepowodzenia, siedząc najczęściej sam przy stoliku, pijąc piwo i pilnując torebek dziew- 96 czyn poznanych przez kolegów, z którymi to oni się bawili, myślał, że piwo w dyskotece jest za drogie, na pewno dolewają do niego wody, więc nie musi przepłacać, lepiej kupić w sklepie, przynieść do domu i usiąść przed telewizorem. Wypalił papierosa, wstał, podniósł kamyk z ziemi i cisnął nim w dach, na którym siedziały gołębie. Natychmiast zerwały się do lotu. - Latać, pieruny - rzekł zadowolony, widząc je w górze. I dalej spoglądając na stado gołębi fruwające wokół gospodarstwa, udał się w kierunku furtki za szopą. Za nim podążył Puszek, który odkąd trzy lata temu pojawił się w obejściu Baruchów, zawsze z nim chodził do sklepu. Idąc przez podwórko w kierunku furtki, mijając kurę dziobiącą w ziemi, splunął na nią. — Co tak dziobiesz w ty zimi? — rzekł, patrząc uśmiechnięty na uskakującą kurę. Doszedł do furtki, przystanął; zastanawiał się, czy wyjść tą furtką, czy inną; myślał, czy iść do sklepu do Gruszków, czy do Wiącków. Tu i tam piwo kosztowało tyle samo, tu i tam odległość była taka sama, trzeba było tylko iść w innym kierunku, wyjść inną furt-ką. J Furtek i bram, przez które wychodziło się na świat, jak i z niego wracało, w obejściu Baruchów było razem sześć — dwie bramy i cztery furtki. Ongiś ojciec 97 Romka, kiedy szóstka jego starszych sióstr po kolei wyszła za mąż i kiedy wyprowadziły się do swych mężów, wtedy on, młodzieniec dopiero po wojsku, drepcząc ścieżkami w letnie dni, po trzech miesiącach chodzenia w kawalerkę do siedemnastoletniej, piersiastej, dorodnej i zdrowej córki Wrońskich — gospodarzy z tej samej wsi - po wieczornych migdaleniach się z nią w kopkach siana i marzeniu przy gwieździstym niebie, ile będą mieć pola i dzieci, po nagłym oświadczeniu swej lubej, że jest chyba w ciąży, szczęśliwy ze wszech miar pojął ją za żonę, a następnie przejął gospodarstwo po swych rodzicach. Potem, wraz z płodzeniem kolejnych dzieci i umieraniem jego rodziców, powoli burzył drewniany dom, starą stodołę i oborę, kurnik i szopy, oraz spróchniały płot. Powoli stawiał nowy dom z łazienką, nową oborę i stodołę, nowy kurnik, nowe szopy i nowy płot. Kiedy w plocie pojawiły się sztachety pachnące lasem, któregoś dnia pomyślał, że w jego obejściu powinno być więcej furtek, bo za czasów, gdy jego rodzice gospodarzyli, z obejścia wychodziły na świat dwie bramy i tylko jedna furtka. Jak pomyślał, tak też uczynił - dorobił jeszcze trzy furtki. Wtedy dopiero poczuł się szczęśliwym i spełnionym panem swojego podwórka, z którego były już wyjścia we wszystkie strony świata. Wieczorem, stojąc na środku, paląc papierosa i rozglądając się dookoła obejścia, myślał czasem, że przydałoby się jeszcze więcej furtek, lecz swych myśli nie wprowadzał w czyn, bo po wypaleniu papierosa, przydeptaniu peta, odchrząknięciu, splunięciu i roz- 98 deptaniu charków, w końcu zawsze stwierdzał, że sześć wyjść i wejść wystarczy, więc szczęśliwy udawał się do domu. W domu siadał w kuchni i czekał, kiedy żona postawi na stole kolację, zjadał, szedł do łazienki, mył dłonie i twarz, po czym udawał się do sypialni. Tam włączał telewizor i zdejmował ubranie, które kładł na krześle, następnie zdejmował skarpety i myśląc, ile zostało dni do soboty, by mógł się wykąpać, skarpetami ocierał brud spomiędzy palców u stóp. Skarpety rzucał pod krzesło, kładł się do łóżka i oglądał dziennik. Po pogodzie najczęściej wyłączał telewizor i natychmiast zasypiał. Wówczas dłonie i twarz w łazience myła jego żona. Tam się rozbierała i wkładała koszulę nocną. Niekiedy, nim kilka chwil po mężu kładła się do łóżka już przezeń zagrzanego, czasem podnosiła jego skarpety spod krzesła i wąchała. Gdy bardzo cuchnęły, zanosiła je do łazienki i rzucała do brudów. Wtedy dopiero szczęśliwa, że nic nie umknęło jej uwadze robotnej i mającej wszystko na oku gospodyni domowej, kładła się spać. Nim zasnęła, w sennych myślach już układała sobie plan na następny dzień. — Nie widziałaś moich skarpet? — pytał rankiem Barucha Baruchowa, wkładając spodnie i nie widząc skarpet pod krzesłem. - W brudach so! - odpowiadała żona będąca już w kuchni, bo zawsze wstawała kilka minut przed mężem. — Porę dni jużeś w nich łaził, no to wrzuciłam do brudów. Dom ci czyste. Wtedy ojciec Romka uśmiechał się, myśląc, jaką 99 to ma dobrą żonę, i wkładał na stopy czyste skarpety. Baruchowa tymczasem, przez chwilę rozglądając się po pokoju, zerkała, jak mąż wkłada skarpety, myśląc, jak to dobrze jest, iż ma dla kogo prać, po czym wracała do kuchni, bo zawsze się bała, że braknie jej dnia na zrobienie wszystkiego, co miała do zrobienia. Ścieżek prowadzących z obejścia Baruchów we wszystkie strony świata było wiele. Okoliczne pola i łąki, ugory i zagajniki były nimi poryte niby labiryntami. Z obejścia Baruchów ścieżkami można było dostać się w każde miejsce we wsi. Pola i łąki, ugory i zagajniki były misternie utkane pajęczyną ścieżek. Wiosną, latem i jesienią ludzie przemieszczali się tylko ścieżkami. Jedynie zimą chodzili drogami i dróżkami, ale nie zawsze, bo i o tej porze roku, jeśli nie było zamieci, jeśli pola i łąki, ugory i zagajniki nie były nakryte grubym śniegiem, wtedy autochtoni odnajdywali wydeptane ścieżki i dalej nimi chodzili: do sklepu, do sąsiadów, wszędzie. W tej rozrzuconej wsi były tylko nieliczne skupiska obejść, które dzieliły ze sobą wspólny płot. Labiryntami ścieżek przechodziło się z jednego końca wsi na drugi; takie przejście zajmowało prawie godzinę; drogami jeszcze dłużej. Listonoszki przeklinały tę wieś, kiedy musiały w zapomniane odległe miejsca dostarczać renty i emerytury oraz ważne listy, bo te mniej ważne zosta- 100 wiały znajomym adresatów lub w sklepie. W odległych czasach, kiedy jeździły na rowerach, w ciepłe i bezdeszczowe dni, jadąc dróżkami lub ścieżkami, jakoś sobie radziły. Gdy przesiadły się na motorynki, potem do małych fiatów, niewiele z nich było na tyle odważnych i sprawnych, by przemierzać ścieżki, musiały zatem jeździć tylko dróżkami. Przystawały na dróżkach i trąbiły na adresatów, których domy stały w szczerym polu. Wówczas adresaci, przemierzając grząskie i błotniste dróżki dojazdowe, dochodzili do listonoszki. Potem nastał czas kont bankowych, ale wielu emerytów i rencistów nie wiedziało, co to jest łub nawet nie chciało o tym usłyszeć, inni, ci poinformowani i odrobinę otwarci na nowinki, bali się zakładać konta, by przelewano im na nie świadczenia, bo w bankach jest niebezpiecznie, tyle napadów w filmach lub wiadomościach. Woleli gotówkę do ręki, gdyż ze świadomością osobiście odebranych pieniędzy lepiej się śpi, nie śnią się koszmary o obrabowanych bankach, w których się miało pieniądze. A i wnuczce lub wnuczkowi, wyciągając pieniądze z kredensów, materacy lub skarpet, mogli od razu dać na cukierki i nie musieli płacić za bilet, by jechać do miasta i stanąć w bankach lub przy bankomatach. Toż to złodziej może się zaczaić. Toż to w miastach są napady w biały dzień. Tyle o tym mówią w telewizji... Ludzie zatem byli szczęśliwi, kiedy nie musieli opuszczać swej wioski. Byli szczęśliwi, kiedy mogli codziennie przemierzać labirynty ścieżek, wzajemnie się tam mijać, przystawać, plotkować, a w letnie dni — tam gdzie się 101 spotkali — siadać w trawie i prowadzić długie dysputy. Ludzie w tej wsi, choć mieszkali w szczerym polu, to od czasu, kiedy elektryk został prezydentem, w adresach zameldowania mieli ulice. Była to wieś leżąca między gdzieś tam a nie wiadomo gdzie, była to wieś, w której w szczerym polu wiatr zatrzymywał się na odpoczynek, była to wieś, która od wieków miała wytyczone polne dróżki, od niedawna, dla porządku, zwane ulicami. Choć wcześniej, przed prezydentem elektrykiem, numeracja domów była chaotyczna i przypadkowa, to i tak autochtoni w labiryntach ścieżek wszędzie odnajdywali drogę, nawet po ciemku znali każdy krzak i zawsze dochodzili tam, dokąd chcieli dojść, choć często szli, niosąc w żołądkach bimber, wódkę, wino lub piwo. Przełożył rękę przez płot, zamknął furtkę na haczyk, pogłaskał Puszka i ścieżką udał się w kierunku sklepu Gruszków, a za nim podreptał pies. Znajomi stali przed sklepem i pili. Romek przywitał się z nimi, kupił piwo. Był szczęśliwy, kiedy mógł tak stać wśród swoich, którzy niczym nie różnili się od niego; wszyscy mieli mocne i spracowane dłonie pokryte odciskami; niewielu z nich jednak miało stałą pracę. Był szczęśliwy, kiedy mógł ich ujrzeć co sobotę, przywitać się po męsku, przy piwie śmiać się z ich sprośnych dowcipów lub utyskiwań na zły los. Miał pracę, więc czuł, że żyje. Ze w sobotę oddycha wol- 102 nością. Ze z płuc wypuszcza tydzień pracy. Ze w sobotę od popołudnia to już mu wszystko zwisa i choćby nawet świat się walił, on piwa z dłoni nie wypuści. Na dworze stał już mrok, kiedy kończył trzecie piwo. Puszek przez cały ten czas cierpliwie warował przy jego nogach, od czasu do czasu łapami nerwowo przeczesując puszystą sierść, by spłoszyć pchły. Kiedy w towarzystwie pojawiał się ktoś nowy, Puszek warczał na przybysza. Wtedy Romka przepełniała duma i wyobrażał sobie, że gdyby tylko krzyknął: Puszek, bierz go! pies zerwałby się na nogi i rozszarpał nogawki nieznajomemu. Był pewien, że tak by się stało, ale nie chciał nikogo szczuć psem, ponieważ uważał się za dobrego człowieka, więc głaskał Puszka i mówił: — Puszek, pierunie, cicho. Witał się z przybyszem, a Puszek czujnie patrzył na nowo przybyłego, czy wyciągniętą ręką nie zechce uderzyć jego pana. Romek czuł, że pies go pilnuje i łasząc się do nóg, oddaje miłość i bezpieczeństwo. Wypił czwarte, oddał butelkę, kupił jeszcze trzy, by zabrać do domu. Pożegnał się ze znajomymi. Kiedy odchodził, Gruszkowa przy otwartych drzwiach sklepu zmywała podłogę. Pod płotem stało kilkoro małolatów, którzy dla humoru przed pójściem do dyskoteki, chichocząc, pili i palili papierosy, czekali 103 na kumpli, którzy mieli samochodami podjechać po nich. — Cześć, pieruny - rzekł Romek, przechodząc obok grupki znajomych nastolatków. - Jeszcze nie spita? — Cześć, Romeczku - odpowiedziała rozbawiona grupka. -Już na chatę? — Ano trzeba by. — Romeczku, chodź z nami na disko? — Eee.. — machnął ręką. — Za starym już. Grupka młodzieży zachichotała. Romek, uśmiechając się, przeszedł przez drogę i znikł w ciemnościach łąki. Wracał tą samą ścieżką, którą przyszedł do sklepu, a tuż za nim, z pyskiem przy ziemi, dreptał Puszek. Niebo było bezgwiezdne, szedł przez ciemność, a wokół niego, w oddali, paliły się światła w oknach domostw, i to one wyglądały jak gwiazdy; gdzieś tam, również w oddali, paliły się lampy przy jedynej asfaltowej drodze biegnącej przez wieś. Lampy zawsze gasły o 22.00, a światła domostw niewiele później. Po tym czasie, gdzieniegdzie w oknach błyskało jedynie błękitne światło telewizorów, przed którymi siedziały nocne marki. Idąc przez ciemność, w swym rozchmielonym szczęściu wyobrażał sobie, że gdyby zamknął oczy i tak trafiłby do domu. Trafiłby, bo na pamięć znał wszystkie ścieżki powrotne, w ich labiryntach nigdy się nie gubił i zawsze wracał, jakby się trzymał niewidzialnych nici, dzięki którym zawsze dochodził do łóżka. 104 Choć był pewien, że trafiłby również po omacku, jednak nie zamykał oczu, bo w końcu doszedł do wniosku, że skoro ma oczy, to po co ma je zamykać. Uwielbia i takie nieskomplikowane rozważania. W oknach jego domu nie paliło się już światło, a psy, poszczekując, piszcząc i merdając ogonami, stały przy budach. Murzyn, skacząc z radości wokół Romka, przewrócił pustą miskę. Gdzieś tam, między nogami Romka i łapami Murzyna pałętał się Puszek, obwąchując pustą już, ale jeszcze ciepłą i pachnącą żarciem miskę Murzyna. - Nażareś się, pierunie, nażareś - powtórzył Romek, po czym wyszedł z kojca. Murzyn zaszczekał. - Co się, pierunie drzesz? - rzekł, choć był dumny, że jego ulubieniec zaszczekał. Bo gdyby Murzyn nie dał głosu, byłby zły na niego. Zamykając furtkę kojca, uśmiechnięty patrzył na Murzyna. Pies ponownie donośnie zaszczekał, a za nim głos dały pozostałe stojące przy budach. Przy schodach przystanął, schylił się i zajrzał, czy pod nimi stoi miska z żarciem dla Puszka. Stała pusta. Puszek zaczął lizać pustą miskę, a Romek siadł na schodach. Patrząc rozchmielonymi oczami w bezgwiezdne niebo, zapalił papierosa. Bezgwiezdne niebo było czarne. Jak sadza. A Romek lubił, kiedy na niebie 105 były gwiazdy, wiedział, gdzie jest Duży Wóz, gdzie Mały Wóz; i patrząc wtedy w gwieździste niebo, w duchu śmiał się z tych uczonych ludzi wpatrzonych ogromnymi lunetami w niebo, którzy chcą liczyć gwiazdy. Uważał ich za głupków, bo sądził, że gwiazd nie da się policzyć i nigdy nie zamierzał tego czynić, ponieważ to tylko i wyłącznie boska tajemnica. Lubił na niebo jedynie patrzeć. Ale tego razu niebo było czarne i bezgwiezdne; pomyślał, że patrzenie w czarne niebo bez gwiazd to jak patrzenie na węgiel. Węgiel to ja mam w piwnicy, pomyślał po wypaleniu papierosa, przydeptał następnie niedopałek, wstał i wszedł do domu. Wtedy Puszek przy drzwiach kilka razy okręcił się wokół własnej osi, po czym pobiegł pod schody. Zajrzał do swojej pustej miski, oblizał ją i wybiegł zawiedziony. W kuchni zapaliło się światło, Puszek, węsząc, biegał po podwórku. Gdyby mógł zajrzeć do kuchni, zobaczyłby, jak Romek siada do stołu i pochłania po kolei kanapki, które przed snem przygotowała mu matka. Zawsze tak robiła. A Puszek nie pierwszy raz po powrocie zastawał pustą miskę. Rankiem Romek zawsze krzyczał na matkę, za to, że nie wystawiła Puszkowi żarcia. — Łoj - odpowiadała wówczas matka. — Pierun, wszystko na moi głowie. A nocoś go broł ze sobo? Jakbym mu wystawiła, to by mu koty zeżarły. — Łby bym im, pierunom, poukręcoł — odpierał wtedy Romek, bo nie lubił kotów, których było w obejściu Baruchów siedem. Widział je bardzo rzad- 106 ko, bo koty za swoje nadwerężone uszy i ogony, unikały go jak ognia. Romek zajrzał do garnków stojących na kuchni. W jednym były dwa kotlety, zimne, a zimnych nie lubił. Nie miał w zwyczaju odgrzewać sobie jedzenia, więc pokrywką zakrył garnek. Co prawda w pracy w poniedziałki i wtorki odgrzewał jedzenie, które matka dawała mu w słoikach, ale praca to praca, a dom to dom. Romek zamknął okno i już w swoim pokoju włączył telewizor. Akurat leciał film z van Dammeem. Był zły na siebie, że przeoczył ten film. Choć znał go na pamięć, choć wiedział, w którym momencie co się będzie działo, to nigdy nie szkodziło obejrzeć jeszcze raz; oglądając, myślał: za chwilę rozwali tego, potem przyleci inny i też go rozwali, będzie jechał samochodem...; kiedy znał film na pamięć, żałował, że nie ma przy nim nikogo, komu mógłby mówić, co się za chwilę stanie. Gdy film się skończył, był w połowie ostatniego piwa, a za oknem budził się wiatr. Myślał o kobiecie. Nie był nigdy z żadną związany, więc myślał, jak to jest z babą co wieczór kłaść się spać? myślał, czy trze- 107 ba z babą tyle gadać? myślał, czy trzeba babie oddawać całą wypłatę? myślał, dlaczego od razu nie zdejmują majtek? Romek miał bowiem dziwki tylko raz w miesiącu, ponieważ z nimi nie musiał rozmawiać, zadawać pytań, odpowiadać, tylko płacić. Choć kiedyś podobało mu się wiele koleżanek, zawsze patrzył na nie, jak się śmieją, jak rozmawiają z kolegami i koleżankami. Odzywał się tylko wtedy, kiedy go o coś zapytały, sam jednak nigdy nie zadawał pytań. Patrzył i często marzył, żeby same do niego podchodziły, zadawały pytania, same na nie odpowiadały, zadawały kolejne pytania i dalej sobie odpowiadały, a on, kiedy tylko chciałby, zdejmowałby im wszystkim naraz majtki. Niekiedy miał ochotę coś powiedzieć, ale zawsze słowa stawały mu w gardle. Nawet po kilku piwach nie mógł zebrać się na odwagę; mówił sobie wówczas, że może nadarzy się lepsza okazja lub może któraś się zdecyduje i sama podejdzie. Więc patrząc dalej i pijąc, wyczekiwał na nie, aż w końcu się upijał i o wszystkim zapominał. Potem przestał przychodzić na dyskoteki. Czas mijał, więc matka w żartach czasem pytała Romka, czy ma może gdzieś jakąś ukrytą dziewczynę, której nikomu nie pokazuje, lecz on, uśmiechając się, w swojej dumie odpierał, że jemu baby nie trzeba. Matka zatem dalej, żartując, robiła aluzje, że jego starszy brat i starsza siostra dawno już po ślubach, 108 młodsza siostra również, wszyscy babcią już ją porobili, a Romcio śpi z butelkami po piwach i niewiadomo co z nimi robi. Wtedy syn, jak zawsze uśmiechnięty, kiedy matka do niego mówiła, odpierał: - Co ci po głowie chodzi? Butelki są po to, żeby było w nich piwo, no i żeby to piwo z nich wypijać. - Romciu, kiedyś były butelki na mleko, co miały dużo szersze szyjki niźli teroz te po piwach - droczyła się dalej matka z synem. Ojciec tymczasem tylko się uśmiechał i nigdy w tym temacie nic nie dopowiadał. - Oj mamo, mamo - wzdychał uśmiechnięty Romek. — Na starość ci się w głowie przewraca. Kiedy już w środku nocy zasnął, telewizor był włączony, w pokoju obok rodzice przedrzeźniali się chrapaniem, a na dworze bujały się drzewa zbudzone przez wiatr i deszcz. W swych budach czujnie spały psy, koń, krowa i byk w oborze, kury i kaczki w kurniku, gołębie w gołębniku, króliki w klatkach, a myszy harcowały w stodole i szopach, zważając, by nie dopadły ich nieśpiące koty. Wiatr duł coraz mocniej, siąpił deszcz, w pokoju Romka paliło się jedyne światło w okolicy, migoczące ultrafioletem. Na ekranie z szybkością karabinu maszynowego zmieniał się różnobarwny obraz. Przy fonii ustawionej na dwie kreski popularna piersiasta piosenkarka, której zdjęcie ze starego numeru „Playboya" wisiało nad łóżkiem, śpiewała swój najnowszy przebój. \ N ? ? ?—1 ?? ? ? I widzisz, Ormo, mówię do psa, głaszcząc go po łbie. I widzisz, Ormo, zostawili nas panowie dekarze. Samochód Lublin, którym ich szef, pan Irek, odwozi ich do domów, znika już między drzewami za zakrętem. Zostawili nas z panem Władkiem, który pijany śpi teraz obok nas, przy drzewie. Ale panowie dekarze mówili, że o pana Władka nie mam co się martwić. On z tej okolicy, z Klonówki, ma do picia słabą głowę, więc jak przetrzeźwieje, to potulnie wsiądzie na rower i pojedzie do domu. No, ale widzisz, Ormo, panowie dekarze też mnie upili. Ostatnim razem w takim stanie byłem chyba na swoim weselu pięć lat temu, ale ciebie, psinko, na świecie jeszcze nie było. I co powie teraz nasza Pani, kiedy przyjedzie, by nas zabrać do domu? Zapakuje do samochodu, prawda? I pewnie trochę pokrzyczy na mnie. 113 Ale, Ormo, widzisz, panom dekarzom należała się wódka na fajrant. Ładny dach nam zrobili, prawda? Czerwony. No to może nasza Pani nie będzie krzyczeć na mnie, gdy zobaczy taki piękny dach, no nie? Oj, Ormo, Ormo, moja ty kochana psinko, patrzysz na pana Władka... Co, zbudzimy go? Panie Władku, panie Władku, wódka jeszcze jest. Napije się pan? Widzisz, psinko, on po każdym szturchnięciu jedynie wydaje nieartykułowane dźwięki i dalej śpi. Ormo, wiesz, pan Władek, choć z tych okolic i może nawet dwadzieścia lat starszy ode mnie, wcześniej mówił, że w ogóle nie pamięta, gdy kilkanaście lat temu przyjeżdżałem tutaj do dziadka i babki. No, ale mojego dziadka i babkę, mówię, szturchając kolejny raz dekarza, to pan dobrze pamięta, prawda? Kocham wieś, panie Władku, no to opowiem panu, jak przyjeżdżałem tutaj kilkanaście lat temu, przed rokiem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym, w okresie, który ja nazywam okresem „historyjek z donaldówek". Pierwszego czerwca roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego skończyłem trzynaście lat; tego dnia miałem też imieniny; w tym dniu był także Dzień Dziecka. Często byłem zły, że rodzice, nadając mi imię Konrad, mieli na myśli względy oszczędnościowe. Urodzino-imienino-dzień dziecka. Jeden prezent. 114 Trzy dni później pewna pani w telewizji powiedziała, że właśnie w Polsce skończył się komunizm. Niewiele znałem się na polityce, ale cieszyłem się z tego, bo wszyscy wokół się radowali — i dorośli, i dzieci. Cieszyłem się, bo po zmianie ustroju miało być zdecydowanie lepiej. Moja radość z upadku komunistycznego ustroju trwała jednak tylko cztery dni; wtedy dowiedziałem się od rodziców, że biorą urlop na pierwsze trzy tygodnie lipca i co najmniej na dwa jadą nad morze, a ja i moje starsze rodzeństwo, brat i siostra, mamy jechać z nimi. — To do Sielska do dziadka i babci nie pojadę? — jęknąłem zawiedziony, bo właśnie zaczynałem żyć myślą o zbliżających się wakacjach, które, jak całe poprzednie dwa sezony letnie, sądziłem, że spędzę na wsi. — Pojedziesz na wieś — odparła matka. - Ale jak wrócimy znad morza. Na wakacjach całą rodziną nie byliśmy już cztery lata. Konrad, jedziemy i nie ma gadania. — A po co ja wam nad morzem? — rzekłem, myśląc, że coś wskóram. — Jak to po co? Będziesz z nami wypoczywał. — To nie musicie mnie zawozić na wieś. Pojadę sam do dziadka i babci, dobra? — Konrad, nie dyskutuj. Dyskutowałem z matką na ten temat jeszcze przez kolejny tydzień, jednak nic to nie dało, bo jak coś postanowiła, wszystko musiało iść po jej myśli. Matka 115 zawsze w domu grała pierwsze skrzypce, ojciec tylko się przysłuchiwał i przytakiwał; jeśli coś chciałem, musiałem o to zapytać najpierw matki, ojciec tylko odpowiadał: jak mama wie, to możesz. Teraz mam prawie trzydzieści lat. Dziadek z babcią ze strony ojca nie żyją już od kilkunastu lat. Od kilku lat nie żyją także rodzice matki. Rodzice matki mieszkali w tym samym mieście co ja i tam są pochowani. Bardzo rzadko do nich chodziłem. W ich domu było smętnie i duszno. Nigdy się nie cieszyli, kiedy do nich przychodziłem, lecz z kamiennym wyrazem twarzy pytali o jedno i to samo: czy jestem grzeczny i czy się dobrze uczę. I nic ciekawego nie mówili, tylko instruowali mnie, żebym był grzeczny i codziennie w szkole dostawał piątki. Nuda była u nich jak flaki z olejem. Jako nastolatek chodziłem do nich tylko po pieniądze, najczęściej wtedy, kiedy dostawali emerytury. I musiałem się długo nasię -dzieć, nim te pieniądze od nich wysępiłem. Co innego rodzice ojca. Ciepła sielskość. Kiedy w Święto Zmarłych staję nad ich grobem na wiejskim cmentarzu, natychmiast patrzę na daty ich śmierci. Babcia odeszła z tego świata niewiele dni po dziadku. Rodzina wtedy stoi obok mnie. Jest liczna, bo dziadek z babcią dochowali się sześciorga dzieci, moich wujków i ciotek, którzy z kolei spłodzili swoje dzieci. Dochodzą jeszcze kuzyni i piąta woda po kisielu. 116 Wszyscy rozmawiają, co chwilę przestawiając w bardziej eksponowane miejsce znicze, które osobiście kupili i zapalili. A ja dumam, udając, że się modlę. Co chwilę zamykam oczy. Teraz siedzę pod drzewem, obok miejsca, w którym kiedyś stał drewniany dom dziadka i babci, i opowiadam to panu, a pan, leżąc przy mnie, wydaje jedynie nieartykułowane dźwięki i nie chce ze mną pić. Widzę ich jak na historyjkach z donaldówek. Jedno krótkie zdarzenie. Następna rozpieczętowana guma do żucia i kolejna historyjka. Zbierałem je, nosiłem w kieszeniach jak cinkciarz zwitki banknotów. Byłem gość. Historyjki często się ścierały w kieszeniach. Ale pamięć o dziadku i babci się nie starła. Trzeciego lipca roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, z rodzicami, starszą siostrą oraz starszym bratem i jego dziewczyną pociągiem jechaliśmy nad morze. Po drodze myślałem o dniu, kiedy będziemy zmierzać w przeciwnym kierunku, do dziadka i babci. Gdy dotarliśmy na miejsce, zamieszkaliśmy w pracowniczym ośrodku wypoczynkowym, należącym do zakładu, w którym pracował ojciec. Mieliśmy jeden domek dla siebie. Morze, które wówczas zobaczyłem po raz pierwszy, nie wywarło na mnie specjalnego wrażenia: woda i woda, której nie było widać końca, a nad tą wodą, na plaży, rzesza leniuchujących ludzi. 117 Przez dwa tygodnie była pogoda, więc od rana do wieczora całą rodziną siedzieliśmy na plaży. Wieczory rodzice ze znajomymi z zakładu ojca spędzali przy ognisku lub na werandzie któregoś z domków grali w karty. Brat z dziewczyną znikali na długie spacery brzegiem morza. Siostra miała swoje wypady na ogniska z nowo poznanymi rówieśnikami, ja zaś nie miałem ochoty na poznawanie nowych kolegów, synów kolegów ojca, toteż snułem się od ogniska lub werandy któregoś z domków, czyli tam, gdzie byli rodzice, do ogniska, przy którym była siostra. Tu coś zjadłem, tam coś zjadłem. Tu rodzice pytali, jak sprawuje się starsza siostra, tam siostra pytała, czy rodzice nie dociekają, czy ona czasem nie pije alkoholu. Zadowalałem obie strony. Rodzicom mówiłem, że w towarzystwie siostry nudno jak w kółku różańcowym. Siostrze, że rodzice w ogóle nie pytają o nią i bez niej są szczęśliwi, że są już prawie pijani, więc ona bez obawy może pić i wrócić do domku dopiero wtedy, kiedy rodzice pójdą spać. Już drugiego dnia mego pobytu nad morzem ujrzałem nagą dziewczynę, na co w poprzednie wakacje na wsi polowałem z moim kolegą Rafałem; wtedy dopiero przestałem żałować, że matka mnie tu wyciągnęła. A ujrzałem tę dziewczynę przypadkiem na plaży, kiedy późnym wieczorem szedłem zamyślony od ogniska rodziców do ogniska, przy którym była siostra. Ale niewiele widziałem, bo zobaczyłem ją może z odległości pięćdziesięciu metrów. Biegła nago do morza. Poczułem się wtedy, jakbym był na wsi 118 i oto spostrzegł spłoszoną kuropatwę wybiegającą z trawy. Za nią biegł chłopak jak pies, który chce ją pożreć. Piszcząc, śmiejąc się i krzycząc, wbiegli do wody. Przykucnąłem więc i patrzyłem, jak śmiejąc się, pluskają się w wodzie. Rozochocony myślą, że skoro do morza weszli bez ubrań, to i bez nich muszą wyjść, czekałem na to w oddali. Po pewnym czasie wyszli z morza i zakrywając się rękoma, pognali do swych ubrań pozostawionych na plaży. Żałowałem, że nie pomyślałem o tych ubraniach i ich nie schowałem. Dopiero wtedy miałbym widok, rozmarzyłem się. Ale szybko dotarło do mnie, że takich par musi być na pewno więcej. Nie myliłem się. Snułem się po plaży lub po wydmach, czekając, kiedy pary nago pobiegną do morza, co mnie niezmiernie cieszyło. Pierwsza prawie zawsze z piskiem biegła kobieta, a za nią mężczyzna, udający, że nie może jej dogonić. Czasem trzymali się za ręce. Byłem szczęśliwy, choć za każdym razem trochę się obawiałem, że któryś mężczyzna może spostrzec, iż patrzę z dala na jego kobietę, i zechce dać mi po pysku za podglądanie. Ale nigdy tak się nie stało. - Mały, co się gapisz?! Uciekaj stąd! - krzyczeli niektórzy, gdy mnie spostrzegli gdzieś stojącego lub przykucającego. Krzyczeli, szybko wkładając gacie, po czym machali na mnie rękoma, jakby chcieli przegonić wrony z pola. Ich kobiety tymczasem, chichocząc, okrywały się ręcznikami. Schodziłem im z oczu, choć nigdy żaden mężczyzna mnie nie pogonił. Mu- 119 szę jednak, panie Władku, przyznać, że lubiłem, gdy krzyczeli: „Mały, uciekaj stąd!". Wtedy czułem, że robię coś, czego nie powinienem robić, i coraz mocniej mnie to rajcowało. Przez dwa tygodnie napatrzyłem się na kobiety piórka lekko i zwiewnie wbiegające do morza, jak i na kobiety słonice, które biegnąc, przyprawiały ziemię o drżenie. Rozlane ciała słonic falowały jak fale morskie. Gdy wbiegały do morza, fale płoszyły się przed nimi i cofały. To wtedy, z nocy na noc, począłem klasyfikować widziane obrazy z muzycznym podkładem szumiących fal i dochodziłem do przekonania, że już nie podobają mi się kobiety o monstrualnych piersiach. Potem każdej nocy nie mogłem zasnąć. Przy otwartym oknie na przemian to stał, to łamał się mój oddech. Czasem, gdy późnym wieczorem czatowałem na plaży lub wydmach na nagie pary wbiegające do morza, myślałem o wsi. Szczególnie o tym, że chciałbym, by ze mną był Rafał. Wie pan, panie Władku, Rafał Kwiecień! Ten, co teraz w drugiej lidze gra w piłkę, ja z nim wtedy kumplowałem, a on na wsi na pewno nie miał takich widoków. Nie chciałem mieć podglądanych kobiet tylko dla siebie. Nie zawsze chciałem samotności patrzenia. Nie zawsze potrzebowałem słuchać tylko swojego oddechu. Czasem chciałem dzielić 120 się z nim podglądanymi kobietami, chciałem, żeby coś powiedział, chciałem łamiącym się głosem szepnąć: Rafał, patrz. Byliśmy wszak przyjaciółmi. W poprzednie wakacje Rafał już pierwszego dnia, kiedy przyszedłem do niego, opowiedział mi o swojej nowej nauczycielce matematyki. Mieszkała od niedawna w Sielsku i była najczęściej sama w domu, bo jej mąż pracował w delegacji. — Ma na pewno duże jak piłka do nogi - rzekł kolega. - No może nie takie jak piłka do nogi, ale takie jak piłka do ręcznej to na pewno. Jak na lekcji albo na przerwie idzie, to jej cycki tak podskakują, że wydaje mi się, że to jest tak, jakbym sobie żonglował kolankiem dwiema piłkami. Chciałbym zobaczyć ją nago. Jeszcze nie widziałem baby nago, a ty? — No ja też nie - odpowiedziałem. Wtedy od kilku miesięcy, z dnia na dzień, coraz bardziej lubiłem rozmowy o dziewczynach. Podczas tych rozmów serce zaczynało bić szybciej. Szczególnie pragnąłem zobaczyć nago którąś z ładnych nauczycielek. Pragnienia były wielkie, acz, jak większość moich rówieśników, miałem za sobą jedynie pierwsze nieśmiałe pocałunki z dziewczynami, z którymi to prawie całą klasą grało się w butelkę. — Masz już włosy na fiutku? — Rafał, wypowiedziawszy te słowa, zaczerwienił się. — A ty? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, i również nabrałem rumieńców. — Ale ja pytałem pierwszy. 121 - No to co? No to jak pytałeś pierwszy, no to też odpowiedz pierwszy. - To ja pytałem pierwszy, dlatego ty odpowiedz pierwszy, bo ja przecież pytałem pierwszy. - Jak ty powiesz pierwszy, to potem ja ci powiem. - Nie. To jak ty powiesz pierwszy, to wtedy ja ci powiem. W końcu przyznałem się, że już mam, więc wtedy Rafał powiedział, że także ma. Potem, panie Władku, wie pan, co mój kolega powiedział?... Nie wie pan?... Otóż mój kolega wypalił: - A waliłeś już konia? Czerwieniąc się, poszturchując i chichocząc, także podpuszczaliśmy się, kto ma powiedzieć o tym pierwszy, jednakże w tym wypadku nie udzieliliśmy sobie odpowiedzi. Potem opowiedziałem Rafałowi o mojej nauczycielce języka polskiego, że jest nerwowa, też ma duże piersi, a kiedy ktoś na lekcji rozrabia, wtedy ona szybkim krokiem idzie do tej osoby, by krzyknąć nad nią lub złapać za ucho. Lubiłem, jak mnie czasem pociągnęła za ucho, ale nigdy jeszcze nie zrobiła tego mocno. Dotykała i trzymała leciutko zaciśnięte palce na moim uchu; ja wtedy, patrząc na linię jej piersi, powoli wstawałem z ławki. - Konrad - mówiła - przecież ty jesteś inteligentny i dobrze się uczysz, więc dlaczego ostatnio nagle ci odbija, przeszkadzasz mi na lekcjach? A ja patrzyłem w jej ciemne oczy i wyobrażałem sobie, że zaciąga mnie do pokoju nauczycielskiego. 122 - Ale moja nauczycielka od matematyki jest na pewno ładniejsza od tej twojej od polskiego i na pewno ma większe cycki - podsumował Rafał. Dom nauczycielki Rafała stał na skraju wsi, na pagórku. Był murowany. Miał cztery duże okna i jedno malutkie w łazience. Płot wokół niego był niski, pomalowany na zielono, za domem stały dwie szopy. Przy jednej z nich była buda, w której cieniu leżał czarny pies. Wokół rosło kilka drzew, a po obu stronach, może w czterdziestometrowych odległościach, stały dwa inne domy. Podekscytowani mijaliśmy dom nauczycielki w milczeniu, jakbyśmy się bali, że ona przez ściany usłyszy to, co chcemy w nocy zrobić. Nocna ekspedycja podglądaczy została zatem zaplanowana w każdym szczególe. Staraliśmy się nic nie pominąć. W nocy, po dziesiątej, biegliśmy łąkami w stronę domu nauczycielki. Byliśmy podekscytowani, nie rozmawialiśmy ze sobą, staraliśmy się jak najciszej oddychać, żeby nie obszczekiwały nas psy z innych gospodarskich obejść. Gdyby można było, pewnie byśmy nie oddychali w ogóle. W połowie drogi Rafał szepnął: - To tam - i wyciągniętą przed siebie ręką wskazał na dom zatopiony w ciemnościach nocy i przy którym, również zatopione w ciemnościach, rosły wysokie i bujne drzewa. 123 Gdy podekscytowani obeszliśmy dom, okazało się, że w żadnym oknie nie pali się światło. - Pewnie już śpi - szepnął Rafał. - Pewnie tak - odparłem zrezygnowany. Moje marzenie się nie spełniło. Wróciliśmy tą samą drogą. W dzień również zachodziliśmy pod dom nauczycielki, bo chciałem wreszcie zobaczyć, jak wygląda. Rafał twierdził, iż jest bardzo ładna, jednakże chciałem się przekonać na własne oczy, bo już miałem dość wyobrażeń. No i wreszcie po raz pierwszy ujrzałem ją w ogródku. Tyłem do nas przykucnęła i coś tam zrywała. Była blondynką o długich pofalowanych włosach. Pupę miała dużą i okrągłą - okrywały ją napięte czerwone spodenki, spod których wystawał rąbek czarnych majtek. W poprzek nagich pleców przechodził czarny i cienki pasek od stanika. Widziałem to bardzo dobrze, bo polną dróżką przy jej ogródku szliśmy powoli. Chciałem, żeby się odwróciła, bym mógł zobaczyć ją z przodu. Oczami spojrzeć na linię cudeniek okrywanych stanikiem, o których z ust mojego kolegi słyszałem legendy. Zobaczyć wreszcie, jak półksiężyce stanika okrywają do połowy dwie półkule. Nie chciałem ich dotykać, panie Władku, nie to było mi w głowie - chciałem tylko zobaczyć, czy prawdą jest to, o czym mówił kolega. 124 - Powiedz jej dzień dobry - szepnąłem do Rafała. - Wtedy się odwróci i wreszcie zobaczę, jak wygląda. - Dzień dobry - natychmiast rzekł Rafał do przy-kucającej nauczycielki. Wtedy się odwróciła i spojrzała na Rafała. - Dzień dobry - odparła, wstając. W dłoni trzymała szczypiorek. Tymczasem ja, krocząc powoli obok kolegi, uległem nagłemu pozytywnemu wrażeniu, jakie na mnie wywarła wstająca i odwracająca się w naszą stronę nauczycielka. Rafał nie kłamał - nauczycielka od łaskawej dla niej natury dostała to, o czym snuł opowieści. Ale on miał okazję widzieć ją wielokrotnie na lekcjach, ja zaś dopiero po raz pierwszy. Wcześniej przybiegałem z Rafałem pod jej okno i nie wiedziałem, co mogę ujrzeć. Ufałem jego opowieściom i sam sobie to i owo wyobrażałem oraz dodawałem. Ale wówczas i tak sądziłem, iż jest niemożliwe, żeby moja polonistka mogła być gorsza. Dalej zatem krocząc powoli, patrzyłem, jak nauczycielka wychodzi z ogródka i powoli wchodzi do domu. Wchodziła po schodach powoli, a mnie się wydawało, jakby wiedziała, że ktoś na nią patrzy. Jej biodra, opięte czerwonymi spodenkami, falowały. Gdy stąpała płynnie i powoli, miałem wrażenie, że przed postawieniem stopy na każdym kolejnym stopniu zastanawia się, czy to uczynić. Siedem stopni - liczyłem! - to jakby wieczność. W tym czasie można wiele postanowić, toteż postanowiłem, że chciałbym zobaczyć jeszcze wię- 125 cej. Ze na pewno jeszcze w nocy wielokrotnie przyjdę pod jej okno. Cicho stanę pod nim. Podstawię drabinę lub cokolwiek innego i przez okno wejrzę do środka. Ona tam w świetle będzie stać na środku pokoju. Zobaczę wszystko. Obie półkule naraz. Nieokryte półksiężycami stanika. Zobaczę światło na obu półkulach naraz. Światło niepodzielone na dzień i noc. Zobaczę, czy to jest to, co sobie wyobraziłem. Po dwóch tygodniach zmieniliśmy plan. Była już połowa wakacji, z dnia na dzień ściemniało się wcześniej, było trochę chłodniej, więc pewnego wieczoru, wraz z nastaniem mroku, pojawiliśmy się znowu pod oknem matematyczki. Tym razem w jednym oknie od strony lasu paliło się światło. Okno było zamknięte. Wszystko zatem szło tak, jak to sobie wyobraziliśmy. - Chodź - Rafał, szepcząc, szturchnął mnie. -Może za którąś szopą będzie drabinka. Odeszliśmy od okna. Rozglądając się wkoło i idąc wzdłuż płotu, kierowaliśmy się w stronę dwóch szop. Z drabiną powróciliśmy pod okno. Nauczycielka siedziała na kanapie, przed telewizorem, w koszulce i spodniach od dresów. Dłonie splotła na brzuchu, tuż pod ogromnymi piersiami, jakby je tam chowała. - Może zaraz się rozbierze — szepnął Rafał, szturchając mnie. - Zobaczymy, nie gadajmy. — Byłem trochę zły, że Rafał tyle gada, miast patrzeć i wyobrażać sobie nau- 126 czycielkę już rozebraną. Trzeba popatrzeć i pomarzyć, przecież innego wyjścia nie mogło być, na pewno się rozbierze. Każdy rozbiera się do snu. Napięcie we mnie jeszcze czekało przyczajone. Przy uchu słyszałem drżący oddech kolegi. W końcu na ekranie telewizora pojawiły się litery, film się skończył. Weszła do łazienki. - Może poszła się wysikać - szepnął Rafał. - A może umyć się - odparłem. - To cicho. Może będziemy słyszeć jak puści wodę. Przystawiliśmy uszy do szyby i zaczęliśmy nasłuchiwać. Ale nic. Cisza. Jednak dalej nasłuchiwaliśmy. Po pewnym czasie, kiedy nadal nie słyszałem szumu puszczanej wody, szepnąłem: - Może sra. - Tak długo? - Rafał spojrzał na zegarek. - Już pięć minut tam siedzi. Wtedy szturchnąłem Rafała. - A co ty myślisz? Jak mój stary wejdzie do łazienki, to czasem nawet siedzi tam pół godziny. - Ale baby przecież tak długo nie srają - zauważył kolega. - No — poparłem Rafała. — Moja matka szybko sra. - Moja też. Ale mój stary to jak twój - też długo siedzi na kiblu. Cmi szlugi i czyta „Piłkę Nożną" albo „Trybunę Ludu". Czasem nawet na kiblu zaśnie i matka go budzi. Często trudno jest go dobudzić, bo mój stary mocno śpi, no i prawie zawsze chrapie. Przystawiliśmy uszy do szyby i zaczęliśmy nasłuchiwać. 127 Czekaliśmy jeszcze chwilę i postanowiliśmy zejść z drabiny. Pod okienkiem łazienki usłyszeliśmy szum wody lecącej z prysznica. Okienko było niestety zasłonięte. — Może wrócimy? — zaproponował Rafał. — Dobra — odparłem wy budzony z marzeń. Staliśmy na drabinie, drzwi nadal były tylko uchylone. Rafał szturchnął mnie i szepnął: — No, czemu nie wychodzi? Przecież drzwi nie mogły się zablokować. I wtedy drzwi otwarły się na oścież, a w nich stanęła nauczycielka. W jednej sekundzie marzenia rozbiły się o jej gładką, satynową koszulę nocną. Koszula była na ramiączkach i sięgała nauczycielce do połowy ud. To, co chciałem ujrzeć, było schowane pod gładkim materiałem i było kolosalnych rozmiarów. Napinało materiał, nie chciało spod niego wypłynąć. Rafał rozgoryczonym głosem szepnął: — Eee... w łazience się przebrała. Weszła do pokoju, włączyła radio stojące na szafce przy kanapie, wyjęła pościel, zasłała łóżko, zgasiła światło i ułożyła się do snu. — I co teraz? — szepnął Rafał; wyraziściej słyszałem jednak bicie jego serca niż ten pytający drżący szept. — Nic - odparłem, zachowując resztki zimnej krwi, choć i moje serce szalało. Gdy wróciłem do domu, nie mogłem spać. * 128 Kiedy w ważnym dla Polaków roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym mój pobyt nad morzem dobiegł końca, wraz z rodzicami, siostrą, bratem oraz jego dziewczyną pociągiem wróciłem do domu. Następnego dnia rodzice zawieźli mnie na wieś do dziadka i babci. Drewniany dom o trzech pokojach, w którym mieszkał dziadek z babcią, stał na skraju wsi, pod lasem. Był otoczony drzewami i krzewami. Latem dom nakrywał cień drzew napompowanych zielenią. Gdzieniegdzie między koronami przesmykiwały się promienie słońca, po czym przez okna wpadały do domu. Tego domu jednak już nie ma. Przez kilkanaście lat stał pusty od czasu do czasu zaś urządzały sobie w nim zabawy miejscowe dzieci, a w cieniu drzew w ogrodzie miejscowi pijaczkowie opróżniali najtańsze nalewki. Tego domu już nie ma. Niedawno go zburzyłem. Zostały tylko drzewa, bo nie wyobrażam sobie, żebym mógł je ściąć. Kiedyś pod jednym z nich siedział dziadek, a teraz siedzę ja, przede mną stoi butelka wódki oraz butelka coli, obok mnie leży pan, panie Władku, no i mój pies Ormo, który zjadł całą zagrychę, ale niech ci, oj ty moja kochana psinko, idzie ta zagrycha na zdrowie. W prawie tym samym miejscu, w którym stał dom dziadka i babci, jak pan wie, panie Władku, buduję nowy dom. O, proszę bardzo, przecież widać, stoi przed nami. W surowym stanie. Dopiero co skończył 129 pan dach ze swoimi kolegami dekarzami. Gdy dom będzie gotowy, wtedy z Natalią, dzieckiem i psem Or-mo uciekniemy z miasta. Bo wie pan, panie Władku, kocham wieś i ciszę. No i dziecko z psem na podwórku się pobawi... Jak sięgnę pamięcią często z rodzicami przyjeżdżałem do dziadka i babci. Ale tylko na soboty i niedziele. Gdy w świąteczne popołudnia rodzice wracali do miasta, zabierali również mnie. Nigdy nie chcieli, bym zostawał na wsi choćby na kilka dni. Wujkowie i ciotki mieli dzieci starsze ode mnie, więc nie miałem się z kim bawić. Matka miała na mnie oko i nie pozwalała mi nawet opuszczać podwórka. Starsze rodzeństwo mogło. Ja nie. Nie, bo byłem jej pupilkiem i gdybym opuścił podwórko, mogłoby mi się coś stać. Na przykład mogłaby mnie ukąsić żmija albo zakolegowałbym się z wiejskimi chłopcami i zszedłbym na złą drogę, mógłbym strzelać z procy, rzucać kamieniami, pluć. W jej planach miałem zostać muzykiem i grać w filharmonii. A najlepiej gdybym został sławnym skrzypkiem. Sławnym Konradem Wolańskim. Bo moja matka była nauczycielką muzyki w szkole muzycznej. Nie wiem, jak to się stało, że jako brzdąc zdradziłem się ze swoim słuchem muzycznym. Moje starsze rodzeństwo tego daru nie posiadało, byli zatem wolni. 130 W mieszkaniu w bloku matka katowała mnie grą na skrzypcach. Katowały mnie również jej koleżanki i koledzy, bo popołudniami byłem uczniem szkoły muzycznej, w której pracowała matka. Narzekam, ale nie tak do końca, bo gra na skrzypcach często sprawiała mi przyjemność. Nie lubiłem tylko, że ktoś zagania mnie, ktoś stoi nade mną. Lubiłem grać ot tak sobie, kiedy mi się zachciało, od przypadku do przypadku. No i jak nikt nie słuchał, kiedy byłem sam w domu. Ale jednak byłem zaganiany, bo matka twierdziła, że nie może dopuścić, bym zmarnował talent. Ze muszę go codziennie szlifować. Więc zazdrościłem kolegom, którzy po lekcjach szli grać w piłkę, zazdrościłem, że należeli do SKS-u, a ja tymczasem musiałem dreptać do kolejnej szkoły, bo tam czekała już matka oraz jej koledzy i koleżanki nauczyciele, przy których miałem grać. Dlatego tak bardzo lubiłem wieś i ciszę. Marzyłem, by tam zostać na zawsze, bo sądziłem, iż dziadek z babcią do niczego by mnie nie zaganiali. Podwórko u dziadka i babci było upstrzone galaretowatymi kupami. Kurzymi i kaczymi. Do kurek i kaczek, kiedy jako jedenastolatek po raz pierwszy zostałem przez rodziców pozostawiony na wakacje u dziadka i babci, strzelałem z Rafałem z procy. To on mnie tego nauczył. Byłem wtedy szczęśliwy. Ale nim zostaliśmy kolegami, przez trzy letnie se- 131 zony Rafał, gdy tylko mnie zobaczył, strzelał do mnie z procy, a ja, pierzchając, ciskałem w niego kamieniami i z daleka wyzywałem go od śmierdzących wieśniaków. On również mnie wyzywał, od miastowych zejszczołków. Na wsi nie miałem wtedy kolegów, toteż byłem szczęśliwy, kiedy Rafał pojawiał się na horyzoncie. Często sam włóczył się po polach, łąkach i zagajnikach, jakby gdzieś tam mieszkał w szałasie. Myślałem zatem, iż jest ofermą i nie ma kolegów, więc czasami czatowałem na niego w krzakach lub wypatrywałem go z kasztana rosnącego na podwórku -by potem zaczaić się na niego i móc stoczyć z nim wojnę. Rzucić kamieniem w jego kierunku. Ale on miał procę, więc to ja zawsze pierwszy pierzchałem od kamyków, którymi w moim kierunku ciskał, by wyzywać go z dala. Dziadek z babcią całymi dniami krzątali się po obejściu. Mieli łąki i pola, krowę oraz zawsze co najmniej dwie świnie. Na podwórku stał traktor. Na brak zajęcia nie narzekali. Niekiedy łaziłem za nimi. Najczęściej za dziadkiem, rzadziej za babcią. Za babcią tylko wtedy, kiedy wieczorem szła na łąkę po krowę. Po drodze łamałem solidną gałąź. Wracając z łąki właśnie tą gałęzią zganiałem z krowy muchy i komary, które wieczorem kłębiły się nad ciałem idącego do obory zwierzęcia. No i od czasu do czasu, kiedy bab- 132 cia nie patrzyła, lubiłem gałęzią mocno strugnąć krowę po zadku. Za dziadkiem chodziłem częściej, a to na łąkę, a to w pole. I zawsze zabierał mnie ze sobą, kiedy z podwórka wyjeżdżał traktorem. Siedziałem wtedy na błotniku. Gdy kosił trawę, wypatrywałem na łące motyli. Kiedy dojrzałem okaz, który mi się spodobał, natychmiast zeskakiwałem z błotnika i go łapałem. - Nie zeskakuj tak nagle, bo mi pod koła albo kosiarkę wpadniesz - strofował mnie dziadek. —Jak tak będziesz robił, to cie już więcy nie zabiere. Nie słuchałem, a on i tak mnie zabierał. Nie słuchałem, bo co to byłaby za przyjemność, gdyby się zatrzymał i wtedy normalnie zszedłbym z błotnika. A gdy dziadek orał lub bronował pole, kieszenie miałem wypchane małymi kamykami i z błotnika, rzucałem nimi w ptaki, które siadały na zaoranej lub zabronowanej ziemi, by zbierać wykopane glisty i robaki. Czasem w dzień do butelki z wodą zbierałem stonkę. Gdy butelka była zapełniona, zakręcałem ją; wtedy to robactwo, jeśli się jeszcze nie potopiło, zdychało. Wieczorami dziadek lubił wyjść na spacer na pole i sprawdzić, jak rosną ziemniaki, żyto i owies. Wtedy również mu towarzyszyłem. Gdy dziadek dotykał kłosów zboża, gdy zrywał je, łuskał i próbował, ja to też robiłem. Pewnego dnia pokazał mi, jak się robi piszczałki z mleczu. Więc potem, idąc z nim, za każdym razem 133 piszczałem za jego uchem. Wkładałem do ust po kilka naraz i starałem się piszczeć nimi jak najgłośniej. - I tak żem już głuchy - mówił wtedy roześmiany dziadek. - Zapiszcz no jeszcze głośni, bo nie słyszę. Piszczysz tymi piszczołkami jak cnotka. Z dnia na dzień robiłem więc coraz lepsze i głośniejsze piszczałki. - No, no - mówił dziadek. - Robisz postępy, bo mi się słuch poprawie Kiedy dziadek obszedł pola, wówczas zjadał kolację. Najczęściej zsiadłe mleko z już wczorajszą lub przedwczorajszą bułką. Lubił suche. Ja też jadłem to samo, co on. Lubiłem jeszcze chleb ze śmietaną i cukrem. Babcia, gdy już postawiła jedzenie dziadkowi i mnie, szła do koleżanek na wieczorne kółko plotkar-sko- różańcowe. Co dwa lub trzy dni, wieczorem, kiedy babcia była na kółku różańcowym, dziadek szedł za stodołę. Tam przychodził do niego pan Henio, przygarbiony starzec w kowbojskim kapeluszu, spod którego wystawały siwe włosy. Zawsze wtedy pili wino. Niekiedy cichaczem wchodziłem na najbliższe drzewo i podsłuchiwałem. Wspominali młodość, rozmawiali o pracach w polu, mówili, że jak Bóg przykazał, plony z pól trzeba zebrać, trawę skosić, zwierzęta napoić, nie zapuścić pól i łąk w ugory i uprawiać je dotąd, dopóki Bóg nie wezwie ich do siebie. Rozmawiali, plotkowali o ludziach mieszkających we wsi. Siedząc 134 na drzewie, lubiłem słuchać tych plotek. To było lepsze niż film. W ten sposób dowiedziałem się wiele o ludziach, poznałem historie wszystkich mieszkańców wioski, nie znając wielu z nich lub ich nawet nie widząc na oczy. Czasem w rozmowy dziadka i pana Henia wplątywały się wspomnienia o ich znajomych, którzy już odeszli z tego świata, wplątywały się wspomnienia o kobietach, które kiedyś były urodziwe, miały długie warkocze, były cycate i miały pełne kształty, do których chodzili w kawalerkę. Wspomnienia o kobietach, na których widok młoda chwila trwała jak wieczność. Ale najbardziej z tego sielskiego okresu, czyli moich pierwszych całych wakacji na wsi, w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym, zapamiętałem bicie świni. Kiedy następował dzień bicia świni, dziadek brał do pomocy pana Staśka, wysokiego i postawnego wą-sacza o stalowych oczach, mieszkającego kilka domów dalej. Wcześniej miałem okazję parę razy widzieć go śpiącego na ławce lub w rowie przed domem, a kiedy przychodził do domu pijany, żona wyganiała go poza podwórko, bo nienawidziła widoku pijanego chłopa. Kobiety we wsi dziwiły się jej, że miast chronić męża, wystawia go na widok publiczny. One, gdy ich pijani mężowie wracali do domu, często zabierały dzieci i z nimi uciekały do matek łub koleżanek. Cza- 135 sem wracały dopiero, gdy mąż wytrzeźwiał, a czasem wtedy, kiedy z pasem w ręce przygnał je do domu. Na to wszystko patrzyłem z wysokiego kasztana stojącego przy podwórku dziadka; w czubie kasztana siedziałem jak w gnieździe. Lubiłem z tego gniazda patrzeć, co się wokół dzieje; od czasu do czasu leniwie powiewał wiatr, więc liście, szumiąc, obijały się o siebie. Jak dzwoneczki. Siedząc wysoko na drzewie, często liczyłem, ile pasów dostała żona od męża. Patrzyłem, jak zapłakana biegła przodem, a za nią wystraszone dzieci uczepione fartucha, na końcu zaś zataczał się mąż, trzymając pas w dłoni. Od czasu do czasu mężowie się wywracali. Ale szybko się podnosili. I co chwilę dopadali żon, by je zdzielić pasem. Po plecach. Po tyłku. Po nogach. Słowem, gdzie się dało. Gdy zdzielili żony pasem, znów upadali, by podnieść się i dalej pędzić je do domów. Taki widok zdarzał się we wsi raz na tydzień. Ale pan Stasiek, choć olbrzymi, był mężczyzną o gołębim sercu i nie miał w naturze wszczynania po pijanemu awantur, więc pokornie trzeźwiał poza terenem obejścia. Kiedy następował dzień bicia świni, poza panem Stasiem dziadkowi i babci pomagali również wujkowie i ciotki. Gdy wreszcie nadszedł, miałem po raz pierwszy obserwować ten ceremoniał, chciałem mieć w nim czynny udział. Dziadek polecił mi szczelne zamknięcie dwóch bram i dwóch furtek na zasuwy i haczyki, wpędzenie psa Brudasa do budy i zatkanie wyjścia siatką. Sprawdził, czy zrobiłem to - jak to 136 określał - jak Bóg przykazał. Nie poprawiał, więc byłem dumny z siebie. Wtedy z chlewika wygonił na podwórko dorodną świnię. Świnia chodziła po podwórku, mężczyźni, przyglądając się jej, wypili po setce wódki bez zagrychy, po czym zapalili papierosy, ale pan, panie Władku, na pewno wie lepiej ode mnie, jak to jest, pan przecież ze wsi i mogę panu tutaj truć dyrdymały, ale wybaczy pan, dla mnie to było bardzo ważne przeżycie, byłem przecież chłopak z miasta. Prawda, Ormo? Więc gdy żar doszedł do ustników, mężczyźni przydeptali niedopałki, splunęli na ziemię i jak uprzednio niedopałki, przydeptali charki. Napluli na dłonie, po czym wtarli w nie ślinę. Dopiero wtedy ruszyli. Pan Stasiek wziął siekierę. Dziadek z wujkami złapali świnię, jednakże ona, kwicząc, wymknęła im się. Ponownie ją osaczyli i złapali. Gdy łeb świni znalazł się przed panem Staśkiem, ten wziął zamach i obuchem siekiery uderzył w czaszkę świni. Dziadek nożem szybko poderżnął jej gardło, babcia podstawiła miednicę, by krew leciała do niej. Potem powiesili świnię na haku w stodole i tam ją patroszyli. Ciach siekierą tu, ciach tam. Cięcie nożem tu, cięcie tam. Ta część tam, tamta tu. To do czyszczenia, to do wyrzucenia. Babcia z ciotkami tymczasem nosiły wodę, dwa koty kręciły się przy stodole, a Brudas szalał przy budzie, bo miał już odetkane wyjście. Po pewnym czasie dziadek dał mi pokaźny ochłap mięsa ociekającego krwią, bym zaniósł psu. Ale zanim dałem go Brudasowi, najpierw musiałem się z nim 137 podrażnić. Niech powącha. Niech się obliże. Niech popiszczy z niecierpliwości. Niech na tylnych łapach staje przede mną. Niech tańczy. Niech prosi. Niech poczeka, myślałem, bo ja też musiałem cierpliwie czekać, by wreszcie dostać ten ochłap, przyjść do psiaka i mu rzucić. Tego dnia wieczorem przyjechali rodzice z moim starszym rodzeństwem. Oczywiście po świeże mięso i kaszankę. Ale patrzeć, jak się zabija świnię i jak potem robi się tę kaszankę nigdy nie chcieli. — Oj miastowcy, miastowcy - uśmiechał się dziadek. - Boita się patrzeć, jak się bije świnię i jak się robi takie frykasy — i patrząc na mnie, dodał: - Twój tata jak był mały, to płakał kiedy biliśmy świnię. Ale jak było po wszystkim, to wpieprzał mięso, aż mu się uszy trzęsły. Ojciec się zaczerwienił: - Oj tato, tato. Ale ci się przypomniało. Dziadek poklepał ojca po plecach. - Nie wstydź się tego. Tyś był najmłodszy i od małego chowany na inżyniera albo na nauczyciela, a nie na chłopa. No to zostałeś inżynierem, bo tak było ci pisane. I dalej, kilkoma zębami przeżuwając mięso, polewał wódkę. — No to chlup, za dobrze wyhodowaną świnię -wznosił za każdym razem ten sam toast. Teraz mam prawie trzydzieści lat, od kilku lat jest dwudziesty pierwszy wiek, a ja nadal na podniebieniu czuję te przysmaki robione przez babcię. 138 Szczęśliwi, którzy pamiętają smak dawnych wędlin. Miałem zamiar zostać kolekcjonerem motyli. Pewnego gorącego dnia poszedłem na okoliczne łąki. Byłem wyposażony w słoik. W zakrętce zrobiłem dziurki. Zamierzałem wrzucać złapane motyle do słoika, a potem czekać, aż zdechną, by z kolei wyjąć je ze słoika i małymi gwoździkami przybić do pilśniowej płyty. Do motyli skradałem się powoli, na czworakach i w ten sposób je łapałem. Gdy w słoiku było ich już kilka, w moim kierunku poleciały małe kamyki. Byłem na środku łąki. Wokół rosły krzaki i drzewa, a na polach bujały się łany zboża. Pomyślałem, że to może dziadek mnie straszy. Miałem już krzyknąć, żeby wyłaził zza krzaka, ale udławiłem się tym krzykiem. Zza krzaka wyszedł Rafał, a za nim blondyn o rozczochranej czuprynie. W dłoniach trzymali proce. — Ej, miastowy, to jest łąka mojej babki! — krzyknął Rafał. — No to co? — odparłem. — Ale motyle są wszystkich. — Ale trawę dreździsz. Wstałem z klęczek. Podniosłem z ziemi słoik i ruszyłem w przeciwnym kierunku, by zejść z oczu Rafałowi i jego koledze. By jak najszybciej być poza za- 139 sięgiem ich proc, odszczekiwać się z bezpiecznej odległości, choć w głębi duszy pragnąłem wrócić i zapoznać się z nimi. - Miastowy! - Rafał krzyknął za moimi plecami. Odwróciłem się. - Strzelasz się z nami na proce? - zapytał. - Nie mam procy — odpowiedziałem. Uśmiechając się do siebie, ruszyli w moim kierunku. Zrobiłem krok do tyłu, ale jednak nie zwiałem. Postanowiłem się bić, chciałem wreszcie poznać Rafała, chciałem wreszcie mieć kolegę we wsi. Gdy byli kilkanaście metrów przede mną, odłożyłem słoik na ziemię. Stanąłem w rozkroku jak rewolwerowiec. Ręce miałem opuszczone. Palcami nerwowo przebierałem po udach i biodrach. Napięcie rosło. Już czułem, jak jeden uderza mnie z jednej strony, drugi z drugiej. Już czułem, jak leci mi krew. Już czułem, że przestaję być sam... - Szufla! - powiedział Rafał, stając przede mną i wyciągając otwartą dłoń w moim kierunku. Zdziwił mnie ten gest. Tyle czasu obrzucałem go kamieniami, on zaś ostrzeliwał mnie z procy, a tu, jak gdyby nic, wyciąga do mnie dłoń jak do starego kumpla. Zatem czujnie patrząc na jego ruchy, wyciągnąłem dłoń. Był szatynem mojego wzrostu. Długa grzywka prawie zakrywała mu oczy, miał bardzo małe uszy. Ten drugi miał na imię Maciek. Był piegowatym chłopcem o pałąkowatych nogach, oczy miał niebieskie, jakby zalęknione. Podając mi dłoń, nie spojrzał 140 prosto w oczy. Był trochę wyższy ode mnie i miał odstające uszy, co mnie ucieszyło, bo ja też takie miałem. — Możemy zobaczyć, ile nałapałeś? — Rafał pokazał ręką na słoik stojący w trawie. Skinąłem głową, choć przez myśl przeszło mi, że może zaraz ze słoika wypuszczą mi motyle. Potem już we trójkę zaczęliśmy łapać kolejne. Nałapaliśmy cały słoik, siedłiśmy na łące i chichocząc, patrzyliśmy jak się gnieżdżą w słoiku, próbując się z niego wydostać. Z oddali usłyszeliśmy kobiecy głos: — Maciek! Maciek! — Muszę już iść — powiedział wystraszony Maciek i pobiegł w kierunku nawołującego głosu. Rafał machnął ręką. — Szkoda gadać. Maciek ma piźniętą matkę, ojca trochę mniej, pozwalają mu wychodzić z domu na godzinę albo dwie, biją go, ale on mówi, że tylko trochę. — Umiesz strzelać z procy? — zapytał. — Nie - odparłem czerwieniąc się. — Nie masz procy. — No nie mam, bo i skąd? — To chodź do mnie. Wypuściłem motyle. Nie chciałem już być kolekcjonerem. Z Rafałem poszedłem do jego domu. Dał mi procę, strzelaliśmy do ustawionych butelek. Byłem szczęśliwy, że wreszcie mam kolegę i procę. 141 Z dnia na dzień zostaliśmy z Rafałem dobrymi kolegami. Poznałem także innych chłopaków mieszkających we wsi, również tych przyjeżdżających na wieś w wakacje do swoich dziadków i babć, wujków i ciotek. We wsi były kilkuosobowe bandy małolatów. Ja byłem w bandzie z Rafałem i Maćkiem. Mieliśmy szałas w lesie. Biegaliśmy po łąkach i zagajnikach, do niektórych zarozumiałych chłopaków, którzy przyjeżdżali z miasta i we wsi nie kumplowali się z nikim, strzelaliśmy z procy. Późnymi popołudniami graliśmy w piłkę; wtedy wszystkie bandy odkładały proce. Najczęściej stałem na bramce. Najlepiej z nas wszystkich grał Rafał, który trenował w klubie sportowym w gminie. Trenerem, jak pan na pewno wie, był jego wujek. — Maradona - mówił Rafał, mijając jednego z nas — Platini — przy drugim. — Boniek — wołał, mijając trzeciego. — Kurwa! — krzyczał, kiedy piłka zaplątała mu się między nogami lub kiedy któryś chłopak zdołał mu ją odebrać. A gdy grał przeciwko mnie, i jeśli to ja stałem akurat na bramce, po strzeleniu gola, wołał: - I Konrad skrzypek położony razem ze smyczkiem. Gdy rodzicielka pytała dziadka i babci, czy podczas jej nieobecności za bardzo nie rozleniwiam się i czy codziennie gram na skrzypcach, odpowiadali: - Gro, gro. A jakżeby inaczy. * 142 Przed rokiem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym, prócz gry na skrzypcach i prób podglądania dorosłych kobiet, prócz zbierania puszek po zachodnich piwach i napojach oraz paczek po zachodnich papierosach, miałem jeszcze jedno zainteresowanie — zbieranie prospektów zachodnich firm. Najpierw trzeba było mieć adresy do tych firm, a żeby mieć dobre i sprawdzone adresy, nie można było być lalusiem ani ofermą. Chłopak z zeszytem zapisanym adresami zachodnich firm był kimś. Miał szacunek w grupie. Wiele osób mu się podlizywało i chciało z nim kumplować, żeby te adresy od niego wydębić. Sprawdzone adresy się wymieniało. Lalusie i ofermy zawsze dostawały fałszywe adresy, wymyślane oczywiście na chybcika. Firma taka i taka, ileś tam sztrasse w Monachium, czy ileś tam rołd w Londynie lub ileś tam ewenju w jakimś międzygalaktycznym Nowym Jorku, czy ileś tam via w Rzymie albo ileś tam rue w Paryżu. Więc gdy już się miało adres, wtedy na kartce pocztowej pisało się do tej firmy, oczywiście po angielsku, coś w tym stylu: „I am interested your firm. Please sent me your prospect. Thank you". Podawało się swój adres zwrotny i czekało. Adres prawdziwy czy lipa? Kolega zrobił w ciula czy nie? Niepotrzebnie straciło się pieniądze na kartkę i znaczek czy nie? Codziennie, wracając ze szkoły, zaglądałem do skrzynki na klatce schodowej. Gdy w skrzynce znajdowałem duże wypchane koperty z zachodnich firm, byłem w siódmym niebie. Gnałem do domu, by je 143 rozpieczętować. Nigdy nie wyjmowałem z koperty prospektów brudnymi rękoma. Najpierw je myłem, dopiero potem rozrywałem kopertę, wyjmowałem prospekt i oglądałem. Oglądałem i wąchałem błyszczący, kolorowy papier. Pachniał inaczej niż Polska, w której za oknem marzła na wietrze szara pustka. Pobudzał wyobraźnię. Był tak posrebrzyście lub po-złociście piękny, z innego świata, że prawie chciałem go zeżreć. Patrzeniem mogłem nasycić nawet żołądek. Nieważne, czy były to prospekty z samochodami, grzejnikami, piłami czy parówkami. Ważne, że przysłała je firma z Zachodu. Ważne, że się je miało. Że dotykało się kolorowego i w luksusy opływającego świata. W marzeniach chciało się wiać na Zachód. Po upadku komunizmu wyrzuciłem prospekty na śmietnik. Do Polski wkraczał Zachód i kapitalizm. Robiło się kolorowo. Na obskurnych budynkach zaświeciły neony i reklamy, które mizdrzyły się do przechodniów i wzajemnie przekrzykiwały. Kto miał łeb na karku - zarabiał. Kto nie przejawiał żadnej inicjatywy i chciał uczciwie pracować — był odsyłany na kuroniówkę. Teraz mam prawie trzydzieści lat i ulotki przynoszą mi pod drzwi, wieszają na klamce, wkładają za wycieraczki auta lub wręczają na ulicy. To gdzie mam teraz napisać, że nie chcę, aby kolorowe ulotki i prospekty podtykano mi pod nos? * 144 Był budynek, a w nim scena. Dużo światła na tę scenę padało. Za kulisami byłem ja i wiele innych dzieci ze skrzypcami. Była widownia, która patrzyła na scenę. Dużo ludzi tam siedziało. Między nimi, w piątym rzędzie, siedzieli moi rodzice oraz obaj dziadkowie i obie babki. Wyszedłem na scenę. Przede mną grało już na niej kilkoro dzieci. Gładko ogolony pan o rozwichrzonej czuprynie, trzymając w dłoni mikrofon, zapytał jak się nazywam. Odpowiedziałem. Potem zapytał, co zagram. Odpowiedziałem. Następnie zapytał kim chciałbym być w przyszłości. Pomyślałem. Była cisza. Światła padały na mnie. Wszyscy na widowni w skupieniu oczekiwali na moją odpowiedź. Podobało mi się to. — Chciałbym bić świnie jak mój dziadek — powiedziałem po chwili, bo nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć, no i wydawało mi się, że widownia nie chce już słuchać ciszy. Matka wcześniej poinstruowała mnie, żebym na takie pytanie odpowiedział, że chcę zostać muzykiem. Inne dzieci, przede mną i po mnie, właśnie tak odpowiadały. Niewielu chciało zostać lekarzami, adwokatami lub nauczycielami. Każdy, poza mną, chyba wiedział, kim chciałby zostać. Bo każde dziecko miało już przez rodziców zaplanowaną przyszłość. Widownia zarżała, ja też się śmiałem. Miałem wtedy prawie dwanaście lat. Zacząłem grać i chciałem jak najszybciej skończyć. 145 Chciałem, żeby z tej wielkiej sali dziadek z babcią zabrali mnie na wieś. - Jest wojna — powiedział Rafał, kiedy się spotkaliśmy. Przyjechałem na wieś po moim pobycie nad morzem, w pamiętnym dla Polaków roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Chciałem najpierw opowiedzieć mu o kobietach widzianych nad morzem, ale skoro on mówił o wojnie... — Jaka wojna? - No wojna - powtórzył. - Wojna między nimi a nami. No i między nimi a nami przeciwko innym, co to nie są z nami, a tylko jeszcze z innymi. — O czym gadasz? Wojna? Przecież wojny nie było. Pokojowe przejście z jednego ustroju do drugiego, ruscy nie interweniowali, Jaruzelski nie ogłaszał stanu wojennego, Wałęsa z Mazowieckim byli w telewizji, toczyły się rozmowy komunistów i zwolenników demokracji, rozmawiali starzy i nowi liderzy. Następował podział stołków. Wyborców trzeba było pozyskiwać. Formowała się nowa czołówka przewodzących ludowi. Wtedy Rafał powiedział: jest wojna między starszymi chłopakami z Sielska, Klonówki i Lipska przeciwko chłopakom z Olszówki. Na pierwszej dyskotece w wakacje tak się między sobą pobili, że nie wiadomo, kto kogo bił. Wybito wszystkie okna w re- 146 mizie w Klonówce, kilku chłopaków było w szpitalu. Nie wiadomo do końca, kto pierwszy zaczął. Ale powód zawsze się znajdzie. Ktoś kogoś szturchnął. Szturchnięty uderzył niechcący szturchającego. Koledzy uderzonego przybiegli mu na pomoc. Co, kurwa, gdzie, kto? mówili, a także krzyczeli: dlaczego?! Co, kurwa, szturchnął mnie, odpowiadał uderzający. Ale dlaczego? Nie wiem, nie znam go. Dlaczego? Dlaczego go nie znam? Nie wiem, kurwa, dlaczego. Dlaczego mnie szturchnął? Niechcący. Niechcący? Była przepychanka już wtedy. Przybiegali kolejni chłopcy, co to jeden znał tego, a tamten tamtego, inny zaś innego. Dziewczyny też podchodziły, bo nie wiedziały, jak wszyscy, o co chodzi. Ktoś mówił, że przecież sztama jest od dwóch lat. Pakt Czterech Wiosek. Kulturalne rozgrywki piłkarskie. Zaczepiać można tylko chłopaków z innych wiosek. Jednak nikt go już nie słuchał, bo z każdą sekundą coraz więcej chłopaków zaczynało się szarpać. Ktoś kogoś wyzywał, ktoś kogoś opluł. Ktoś kogoś kopnął, ktoś komuś oddawał. Potem to już była młócka. Bito w pysk kogo popadnie, rozbijano żarówki i szyby. Dziewczyny piszczały, próbując wedrzeć się w bijący się tłum i odciągnąć swoich chłopaków. Niektóre po drodze obrywały, bo nikt nie patrzył, kogo bije. Potem, po kolei, chłopaki wybiegali z ciemnej sali i grupami znajomych lub pojedynczo pierzchali w okoliczne pola i łąki. Ci, którzy byli zmotoryzowani, odjeżdżali. Dziewczyny, roztrzęsione, wracały do swych domów, 147 przed remizą nastała cisza, przerywana jękami pobitych chłopców oraz płaczących dziewcząt. Gdy nadjechała milicja, pobici zgodnie mówili, że nie wiedzą, kto ich pobił, oczywiście w głębi duszy już planując zemstę. Ponoć najbardziej wszystkich bili chłopaki z Olszówki, bo ich zawsze było najwięcej i to od nich z wioski był ten chłopak niechcący szturchnięty, który ponoć szukał zaczepki. Z Olszówki nie było ani jednego pobitego chłopaka; jeśli zaś był, został przez kolegów zabrany. Ponoć ich wioska miała tylu mieszkańców, a może nawet i więcej, co Sielsko, Klonówka i Lipsko razem wzięte. P^zed dwuletnią sztamą Czterech Wiosek chłopaki z Olszówki trzęśli okolicą. Niektórzy z nich obrośli legendą dyskotekowych mocarzy i rozwalaczy pysków. - Ale ty przecież nie byłeś na dyskotece - powiedziałem do Rafała, kiedy skończył opowiadać. - Jak starsi mają wojnę, to niech mają. My przecież jeszcze nie chodzimy na dyskoteki. - To co — odparł. - Jak starsi mają wojnę to my też. Z młodszymi. Jak wojna, to wojna, nie? Ci chuje, a ci nie. Jak chuje, to trzeba ich lać. Proste. W moim mieście również były zwaśnione osiedla, które się nienawidziły. Ale mnie to nie obchodziło, toteż i wojna międzywioskowa była dla mnie obca i bezsensowna. Jak starsi się pobili, to ich sprawa i ich animozje. Ale nie wiedziałem, jak mam to wytłumaczyć Rafałowi. - No to jak chuje, to chuje - powiedziałem w niezgodzie ze swoim sumieniem. Miałem nadzieję, że 148 Rafał wiele wyolbrzymił i że „wojna" w jego ustach to tylko słowo. Dzień później Rafał jednak nie chciał iść ze mną nad staw do Klonówki. - We dwóch nie pójdziemy, bo nie poradzimy sobie, jak ich będzie więcej. Mogą nas dopaść w lesie, zanim dojdziemy nad staw. Wtedy dotarło do mnie, że „wojna" w ustach mojego kolegi to nie jest zwykłe słowo. Wojna to konflikt. Konflikt to walka. Walka to krew. Krew to ból... Byłem inaczej wychowany, więc nie odpowiadała mi perspektywa bicia się z chłopakami z innej wioski. Chciałem się kąpać. Pływać. Patrzeć na dziewczyny. — Chodź — powiedziałem. — Weźmiemy w kieszenie po kilka większych kamieni i jak się do nas dowalą, to im wtedy pierdzielniemy tymi kamieniami między ślepia. Ku mojemu zadowoleniu Rafał dał się przekonać. Gdy dotarliśmy na miejsce, zauważyłem, że nad stawem było zdecydowanie mniej osób. Tego dnia nie zjawili się chłopcy z Olszówki. Ale przyjeżdżali nad staw na rowerach i motorach w inne dni, przynajmniej dwa razy w tygodniu. Zawsze około trzydziestoosobową grupą, i bez dziewczyn. Po ich przyjeździe chłopaki z Klonówki, Lipska oraz Sielska, których zawsze było mało, wychodzili z wody i siadali na trawie z dala od stawu. Tam, w napiętej atmosferze, zerkali na kąpiących się z Olszówki i marzyli o tym, żeby zebrać się w dużą grupę i dokopać 149 przyjezdnym. Przebić opony ich rowerów i motorów. Wylać z baków benzynę. Puścić ich nago na swoją wieś. Ich największą wieś w środku łasu, na końcu świata, wieś nożowników, największych w okolicy złodziei drzewa, największych w okolicy kłusowników, wieś wokół obstawioną wnykami, obrosłą chaszczami legend, wieś, której mieszkańcy byli w okolicy zwani Tatarami. W każdą niedzielę babcia wysyłała mnie do kościoła. Chodziłem tam z Rafałem, czasem towarzyszył nam Maciek. Kościół był, i jest, w Klonówce. Szło się tam ścieżkami przez łąki, pola i las dwadzieścia minut, ale my celowo spóźnialiśmy się na msze i zawsze szliśmy dłużej. Na mszy, kiedy mieliśmy już po trzynaście lat, ciągnąłem Rafała z miejsca na miejsce, by lepiej widzieć upatrzone dziewczyny i w tłumie wiernych wypatrywać nowych piękności. Rafał był temu niechętny. Chciał patrzeć tylko na swój jedyny blond-włosy, na oko trzynastoletni obiekt westchnień, mieszkający w Lipsku. Nie chciał tracić jej z oczu. Nigdy nie przychodziła nad staw, ale zawsze w kościele znajdował dogodne miejsce, by móc się w nią wpatrywać. Ja nie miałem tej jedynej, na każdej mszy podobała mi się inna. — Chodź - szeptałem mu do ucha. 150 — Zostańmy — odpowiadał, ciągnąc mnie za koszulkę, bym nie ruszał się z miejsca. — Mam dobry widok. Może spojrzy na mnie. W końcu szedł za mną, starając się nie tracić z oczu swojej blondynki. Po powrocie do domu babcia pytała, o czym mówił ksiądz na mszy. Wymieniałem kilka zapamiętanych nazwisk osób, za które będą odprawiane kolejne nabożeństwa, babcia, podając mi rosół, już ugotowany, gdy wracałem z przedpołudniowej mszy, wpadała w zadumę, po czym snuła opowieści o tych ludziach. Kiedy opowiadała o dobrych ludziach, było to trochę nudne; czekałem więc, kiedy zrobią coś złego. Frajda była dopiero wtedy, gdy opowiadała o złodziejach i rozrabiakach. Niektóre opowieści były tak przednie, że często żałowałem, kiedy się kończyły. Przysłuchiwał się temu również dziadek. Gdy babcia myliła fakty, wtrącał się i podawał wersję, która według niego była tą prawdziwą. - No to która historia jest wreszcie prawdziwa? -pytałem, patrząc na nich; wytężałem wzrok i chciałem tak patrzeć, żeby jednym okiem widzieć dziadka, a drugim babcię. Dziadek z babcią, zbici z tropu, zerkali na siebie, nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Chyba moja... - A może moja... - No to która? — nie ustępowałem, patrząc na nich tak, jakby byli moimi uczniami. — A my już tacy starzy, to mogliśmy się nawet 151 oboje pomylić - mówiła babcia, bo to ona częściej przed dziadkiem zabierała głos. - No właśnie - dziadek popierał wtedy babcię. -Pewnie obie wersje są prawdziwe. Rafał zaprzągł konia, włożyliśmy na furę butelki zebrane w leśnych rowach i ruszyliśmy nad leśny strumyk. Tam je dokładnie wymyliśmy, po czym zawieźliśmy do skupu. - Kupta se dużo lodów, jak rzucą do sklepu -rzekł ojciec Rafała. Ale lody to banał. Na lody to się dostawało pieniądze od rodziców, dziadka lub babci. Mieliśmy już ponad trzynaście lat, potrafiliśmy myśleć po męsku, chcieliśmy pieniądze wydać na przemyślany, szczytny cel. Na taki cel, na jaki prawdziwy mężczyzna wydaje pierwsze zarobione przez siebie pieniądze. Wydać je na szczęście. Na pomyślność. Na nabożną pomyślność, żeby się rozmnażały. Zęby zawsze były w naszych kieszeniach. Więc skoro były to pierwsze uczciwie zarobione przez nas pieniądze, zgodnie postanowiliśmy je przepić. Następnego dnia, pojechaliśmy na rowerach do Klonówki. Klonówka była - i jeszcze jest - małą malowniczą miejscowością. Jak pan wie, płynęła przezeń czysta rzeka, a teraz płynie brudna. Był czyściutki staw. Był także kościół, i nadal jest, była poczta, już jej nie ma, była mleczarnia, teraz jest tam sklep spożywczy, był 152 skup butelek, teraz stoi tam ruina. Topole rosły wzdłuż głównej drogi. Topole, klony, dęby, kasztany i brzozy rosły dosłownie wszędzie. Było w tej miejscowości kilka sklepów — spożywcze, odzieżowy i żelazny, była mieszalnia pasz, duża nowa szkoła, do której chodziły dzieci z okolicznych wiosek. I gospoda. Za gospodą, w letnie i ciepłe dni przy winie lub gorzałce siedziało wielu mężczyzn mieszkających w okolicy. A pan, panie Władku, siedział tam wtedy razem z nimi. Nieopodal sklepu spożywczego przystanęliśmy w krzakach. - No, naprawdę ja nie mogę - mówił Rafał. -Sklepowa zna moją matkę. Ciebie nikt tu nie zna. Jesteś przyjezdny. Idź ty. Poszedłem. W sklepie nie było nikogo. Gdy poprosiłem o wino, gruba sklepowa o nalanej twarzy nawet nie zmierzyła mnie wzrokiem, choć przed wypowiedzeniem słów: „Wino proszę", bałem się, że odpowie: „Dzieciom alkoholu nie wolno sprzedawać", lub trzymając już wino w dłoni, leniwie zapyta: „A dla kogo?". Na tę okoliczność miałem jednak przygotowaną formułkę, że wino kupuję dla wujka, a na pytanie: „A kto jest twoim wujkiem?", miałem odpowiedź, że Bronek Kowalski. Bronek, zwany Długim Przelewem lub Łapiduchem, jak pan przecież bardzo dobrze wie, bo pan stąd, był jednym z największych miejscowych pijaków, który z kolegami dużo czasu spędzał w gospodzie nieopodal sklepu. Dorywczo pracował jako grabarz na miejscowym cmentarzu. Był kruczowłosym i brodatym kawale- 153 rem, nie miał żony i nikt go nie wyciągał z gospody. Ja miałem być jego bratankiem, który przyjechał z dalekiego miasta w Polsce, i którego on wysłał po wino. Kupione wino schowałem do drelichowej torby i pedałując ile sił w nogach, popędziliśmy do lasu. Piliśmy powoli, z gwinta. Było wyśmienite. Jabłkowo-- wiśniowe. Czerwone i słodkie. Na boisku, bo to była już pora, w której tam zbierali się chłopaki, natychmiast poznali, że jesteśmy pijani. Byliśmy w centrum uwagi i pękaliśmy z dumy. Przysiedliśmy się do dziewczyn, bo promieniowała z nas odwaga, mówiliśmy o seksie, dziewczyny, chichocząc, robiły się coraz bardziej czerwone. Dziadek z babcią kładli się do łóżka po godzinie dziewiątej. Ja miałem być w domu dwadzieścia po dziesiątej. W wakacje roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego dziadek z babcią pozwalali mi na powroty o tej godzinie, bo miałem już skończone trzynaście lat. Klucz do ganku był schowany pod kamieniem. Zawsze, kiedy wracałem, któreś z nich jeszcze nie spało i sprawdzało, czy nie przekroczyłem wyznaczonej godziny. Drzwi do pokoju, w którym spali, były otwarte, więc gdy wchodziłem do sieni, słyszałem: - Konrad, to ty? 154 - Tak. - Zamknąłeś dobrze ganek? - No. - To dobrze. Dopiero wtedy wchodziłem do drugiego pokoju i kładłem się spać. Było to pod koniec wakacji. Dziadek nie spał, siedział przed gankiem. Wyczuł ode mnie alkohol. - Synu — rzekł, łapiąc się za głowę. — I co matka powie, jak o tym usłyszy? Konrad, bój się Boga. — Ile wypiłeś? Skłamałem. - No tak - westchnął dziadek, patrząc na mnie. Patrzył i patrzył, a ja stojąc obok niego, nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Choć jeszcze trochę szumiało mi w głowie, jednak oczy dziadka wpatrzone we mnie i tępo grająca cisza stojąca między nami raziły mnie. Po chwili, która wydawała mi się wiecznością, dziadek przerwał ciszę, ponownie westchnął i rzekł: - Synu, ja też byłem młody. Pierwszy raz z kolegami to samogonu spróbowałem, jak miałem rok więcej niż ty. Ale nikt się o tym nie dowiedział. A ty dupa wołowa jesteś, bo dałeś się nakryć. Konrad, synu, nie daj się nigdy złapać - ciągnął dziadek, unosząc dłoń do góry i grożąc mi palcem wskazującym. — Wszystkiego trzeba w życiu spróbować, jak właściwa 155 przyjdzie na to pora, ^e ????? nie daJ si? na ???2?? przyłapać. Wiem, co rr^ówiC- Mam prawie trzyd2iestke> od kilku Iat Jest wiek dwudziesty pierwszy. ?*?? żon? f dziecko- Jestem nauczycielem muzyki w *zkole podstawowej w swoim rodzinnym mieście. Sł^wnym muzykiem nie zostałem, tak jak chciała te?° matka- Nawet ??????? z zes" połem rockowym nie pobiłem, nikt z moich znajomych muzyków nie zjr°biL W P°r? zauważyłem, że wielkiego talentu do Komponowania nie posiadam, potrafię dobrze odtwarzać czy)eś utwory, a skoro chce żyć w miarę przyzwoici[ bezstresowo, gram na weselach i przyjęciach i od dohtYch Paru lat ciułam Pienia.' dze na budowę domu. Gdy jako mały chłoPiec przyjeżdżałem w wakacje do dziadka i babci, sia^ałem czasem Pod Płotem °Pa" tulony krzakami, zamykałem 0?2? » słuchając szumu liści, bzyczenia much, wyobrażałem sobie, że kiedy będę duży, to zamieszKam w Sielsku » nie M? miał sąsiadów za ścianą, tyl^° łaki' Pola [ drzewa' Choć minęło kilkan^ście lat> mo)e marzenia prawie się nie zmieniły. Buduje dom na wsL B^ miał cisz? i spokój, nie będę miał sąsiadów za ścianą, nikt mi nie będzie przeszkadzał, a^ Ja mk°mu--- O, Ormo, patrz! -" ignoruję śpiącego pijanym snem pana Władka i jedn% dłoni^ poklepuję psa leżącego przy mnie, a dru^ wskazuję przed siebie. 156 Ormo, pani jedzie!... Tam, tam!... Spoza drzew za zakrętem wyjeżdża nasz czerwony samochód... Ormo, patrz, to pewnie nasza pani... Tak, tak, panie Władku, mówię, czując ciepło psa pod dłonią. Panie Władku, wracając do poprzedniej myśli, gdy dom stanie i będę w nim sam, żona w pracy, dziecko w szkole, wtedy siądę w fotelu, wyciągnę nogi przed siebie, odkapsluję piwo, włączę na fuli Mozarta, Griega, Haydna czy Beethovena, położę pilota obok siebie i - jak teraz - szczęśliwie zamknę oczy. ISIS Spis treści Kroki 5 Romeczek 81 Historyjki z donaldówek 111 /