16352
Szczegóły |
Tytuł |
16352 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16352 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16352 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16352 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ben Lucien Burman
Powódź w zatoce sumów
Staliśmy w Zatoce Sumów, poniżej Vicksburga, i w chwili kiedy obserwowałem przesuwające się przed moimi oczyma holowniki transportujące drewno i samochody, zobaczyłem nagle starego szopa pracza, który wyszedł z dziupli drzewa i siadł na pochyłej skarpie nadrzecznej. W chwilę później przydreptał młody szop pracz i usiadł obok starego, po czym jeden i drugi zabrały się z apetytem do objadania czerwonych jagódek, rosnących na jakimś krzaku. Potem zaczęły rozmawiać o statkach parowych -co zresztą robi każdy, kto mieszka nad rzeką - który ze statków jest najszybszy i który ma najładniejszy gwizdek.
Po chwili ukazała się na wodzie łódź należąca do Wydziału Wodnego i pykając i sapiąc zatrzymała się przy przeciwległym brzegu, gdzie paru ludzi zajętych było sypaniem wysokiego wału ziemnego, który miał ochraniać tereny nadrzeczne przed powodzią. Teraz szopy pracze zaczęły
5
rozmawiać na ten temat, lecz nie przysłuchiwałem .się zbyt uważnie. Nagle jeden z nich, ten starszy, powiedział coś takiego, co kazało mi nadstawić uszu. I od tej chwili słuchałem już pilnie. Ale wiecie sami, jak to jest: kiedy tylko nadstawisz uszu, bo chcesz usłyszeć coś szczególnie interesującego, rozmowa zaraz milknie. Po kilku minutach oba szopy pracze przestały zrywać czerwone jagódki i ten młodszy poszedł sobie.
Stary szop pracz został sam i rozgrzebywał łapą mrowisko. Wyglądał bardzo sympatycznie, tak jakby tylko czekał na towarzysza do pogawędki. Przysiadłem się więc do niego, ażeby porozmawiać. Pyszczek miał przyjemny i taki jakiś poczciwy. Od pierwszej chwili wiadomo, że takiemu można zaufać. Nie zadawałem mu żadnych pytań,
oć miałem na to ochotę. Zwierzęta bywają czasem bardzo drażliwe, a j* nie chciałem go zrazić.
agle w KK szeni mojej marynarki zaszeleścił papier 1 szopowi błysnęły ślipka-
~ Nie ma ?an pocl ręką tabliczki czekolady? - zapytał.
awsze ma*0 przy Sobje jafcie§ czekoladki, ilekroć jestem
>tatku. Da em ?? więc baton obficie nadziewany orze-
???. Srebro staniolj w który baton był opakowany,
SZ°P *winął S kulkę i wrzucil d0 dziupH
6
- Zbieram takie rzeczy - wyjaśnił.
Wyłuskał z czekolady orzeszek i chrupał go dłuższą chwilę. Futerko miał porządnie poszarpane, tak jakby się z kimś pobił, a ogon pozbawiony był koniuszka, jakby przycięty w sidłach.
- Jak pan się nazywa? - zapytał mnie. Powiedziałem mu.
- A mnie nazywają Doktorkiem - rzekł. - Miło mi pana poznać. Widziałem pana na pokładzie parowca. I ja także lubię włóczyć się po świecie.
Wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął mi dłoń, ale po chwili zanurzył łapkę w rzece i opłukiwał przez dobrą chwilę.
- Bez obrazy - powiedział - szopy pracze takie mają obyczaje. Tyle zarazków wszędzie dookoła!
Ludzie z łodzi należącej do Wydziału Wodnego zabrali się teraz do wybierania piasku z dna rzeki i zsypywania go na przeciwległy brzeg: podwyższali wał.
- Widzisz - powiedziałem do szopa - jak te wały wspaniale zabezpieczają Sumików przed powodzią.
- Od pewnego czasu - mruknął szop, niezbyt wyraźnie, gdyż właśnie zajadał czekoladę.
- O czym rozmawialiście z tym młodym? - zapytałem go.
7
Miałem nadzieję, że zachęcę go do mówienia. Strzepnął resztki czekolady z wąsów.
- Ach, z nim... - rzekł, przygładzając wąsy tak starannie, że po chwili każdy włosek lśnił jak wypolerowany.
- Opowiadałem mu właśnie - ciągnął - jak wiele ludzi uważa, że to tutejsi farmerzy zebrali się razem i skłonili Wydział Wodny do zbudowania zapory i wałów, by rzeka w czasie powodzi nie zalewała całej okolicy. Ale ja mogę powiedzieć panu, że ta cała sprawa przedstawia się całkiem inaczej. Chciałby pan posłuchać, jak było naprawdę?
- Zawsze staram się dociec prawdy - odpowiedziałem.
- Trzeba oddać Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie - przytoczył szop pracz znane przysłowie. - Prawda nikomu krzywdy nie zrobi.
Spojrzał na przeciwległy brzeg i zamyślił się.
- To nie farmerzy okoliczni - rzekł - zażegnali powodzie. Zrobiły to zwierzęta.
I oto za chwilę przeczytacie historię, którą opowiedział mi szop pracz. Musiałem tylko zmienić to lub owo imię, tak jak mnie o to prosił. Nie chciał narażać żadnego zwierzęcia na kłopoty.
Gdybym się z tą jego prośbą nie liczył, nie zmieniłbym w jego opowiadaniu ani jednego słowa.
IW Sumikowie zawsze mieliśmy straszliwe powodzie. Opowiem panu o najgorszej, najgroźniejszej powodzi, jaka się tu wydarzyła. Woda zalała całą okolicę i jak okiem sięgnąć nie widziało się ani kawałka ziemi, ani nawet dachu żadnego domu. Dokoła rozciągała się zamulona, błotnista kipiel, rozpędzona i wirująca. Wystawało z niej tylko jedno drzewo - było to najwyższe drzewo w całej okolicy - ale woda podeszła tak wysoko, że jego wierzchołek wyglądał co najwyżej jak krzak jeżyn. A ja siedziałem na najwyższej gałęzi i patrzyłem, jak woda wzbiera i wzbiera, i wznosi się coraz wyżej, i zastanawiałem się, jak długo jeszcze uda mi się utrzymać przy życiu.
Przesiedziałem na tym drzewie parę dni, aż pewnego ranka, zaraz po wschodzie słońca, ujrzałem straszliwą falę sunącą w dół rzeki, tak ogromną i tak czarną, że wyglądała jak tornado, z tą różnicą, że nie była to trąba powietrzna, tylko wodna. I w ciągu jednej chwili zalała mnie całego i dookoła zrobiło się tak ciemno, jak gdybym znalazł się w brzuchu wieloryba, i zdawało mi się, że ze mną już koniec. Jednakże po jakimś czasie, niedługim nawet, zaczęło się znów rozwidniać i przekonałem się, że ta wielka fala już odpłynęła. Odpłynęła, ale porwała z sobą moje drzewo, a ja znalazłem się na samym środku wezbranej rzeki.
9
Płynąłem dobrych kilka godzin, tak mi się przynajmniej zdaje. Krztusiłem się i dusiłem od zalewającej wody i co chwila myślałem, że już tonę, za każdym jednak razem udawało mi się wypłynąć. Ale tak nie mogło trwać wiecznie. Z wolna opuszczały mnie siły, zacząłem słabnąć, w głowie mi szumiało, a wszystko dookoła wirowało i wirowało jak jakaś olbrzymia fryga puszczona w wodzie. Nie mogłem już dłużej utrzymać głowy nad powierzchnią fal.
Nagle ujrzałem przed sobą zbawienie: był to jeden z tych kopców ziemnych, jakie usypali tu ludzie, ażeby w razie powodzi ich konie lub krowy miały gdzie uciec. Ale ta zbawcza wysepka znajdowała się dość daleko ode mnie, jakieś ćwierć mili co najmniej, a ja byłem już kompletnie wyczerpany. Zebrałem ostatek sił, przepłynąłem jeszcze te ćwierć mili i chwyciwszy się gałęzi, wylądowałem szczęśliwie na brzegu wysepki. A po chwili znów wszystko dokoła okryła ciemność.
Gdy wróciłem do przytomności, spostrzegłem, że leżę na skraju wysepki, a naprzeciwko mnie siedzi duża stara ropucha i wpatruje się we mnie swymi wyłupiastymi ślepiami.
Wyglądała dość ponuro z tą swoją skórą zwisającą w fałdach i podobna była do sępa krążącego w górze i wypatru-
10
jącego, czy nie ma gdzie jakiegoś zwierzęcia do pożarcia. Takie ropuchy, wiadomo, mają zawsze sporo kłopotów w życiu.
- Byłeś o krok od śmierci - zarechotała ropucha. -Uratowałeś się cudem. Jest to jedyny skrawek stałego lądu, jak okiem sięgnąć. Koniec świata!
Głos jej był tak dudniący, że przypominał najniższą basową nutę syreny okrętowej.
Nie miałem siły, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Leżałem bezwładnie, z trudem łapiąc oddech. Dopiero po chwili, gdy odpocząłem troszeczkę, zaczerpnąłem powietrza i zapytałem :
- Jest tu kto jeszcze oprócz ciebie?
- Jest jakiś królik - odparła ropucha.
I rzeczywiście po chwili ukazał się królik, przecierając oczy: widocznie uciął sobie drzemkę. Rozejrzał się dokoła i zawołał:
- Na marchewkę! Woda podnosi się coraz wyżej i wyżej!
Gdy poczułem się nieco silniejszy, uniosłem głowę i popatrzyłem na królika. Ale to, co ujrzałem, nie zachwyciło mnie ani trochę. Ktoś, kto ledwo nie utonął i ocalał szczęśliwie z powodzi, ale nie wie, co* będzie działo się z nim za chwilę, chciałby znaleźć kogoś takiego, na kim mógłby się
11
oprzeć. Królik był niczego sobie, wcale sympatyczny, jak mi się na oko zdawało. Ale miał głupi zwyczaj paplania bez przerwy, i to wysokim, skrzekliwym dyszkantem, i wciąż chichotał jak podlotek. Poza tym jego ogon ani przez moment nie pozostawał w spokoju.
A ogon ma swoją wymowę i najlepiej charakteryzuje właściciela; ogonem trzeba umieć posługiwać się, że tak powiem, z umiarem. Nie przepadam za kotami. Niemało miałem z ich powodu zmartwień, kiedy dochodziło do bijatyk z nimi po nocy, w pobliżu domu farmera. Ale muszę przyznać: koty wiedzą, jak postępować ze swoim ogonem. Jeśli ruszają nim, to powoli, z namysłem, z godnością. Widać, że każde machnięcie jest przemyślane, z każdego poruszenia przebija inteligencja. A ogon królika jest stale w ruchu, miga przed oczyma, rzekłbyś: skrzydełka kolibra. Kto tak bezmyślnie macha ogonem, ten pewno niewiele ma rozumu. I z góry wiadomo: po takim nie masz co spodziewać się pomocy, jeśli znajdziesz się naprawdę w tarapatach.
Całe rano przesiedzieliśmy na brzegu wysepki, patrząc na coraz większą wodę. I raz po raz musieliśmy cofać się z naszego miejsca, gdyż zalewała je fala. Cofaliśmy się coraz dalej, a wysepka kurczyła się coraz bardziej.
12
- Koniec świata! - rechotała ropucha, ścierając okruszyny mułu ze swego pofałdowanego oblicza. - I to akurat teraz, kiedy nareszcie zaczęłam mieć trochę przyjemności w życiu! Żaby założyły Klub Śpiewaczy nad Zatoką Indiańską i mnie obrały prezesem. Okazało się, że świetnie potrafię im akompaniować. A każdy wie chyba, jak trudno dostroić się do żabiego chóru. Ostatnio Klub rozszerzył swoją działalność na całą rzekę Missisipi. Ale obawiam się, że już nigdy nie będziemy dawać koncertów.
Nagle ropucha przerwała i dała takiego susa, że znalazła się od razu na drugim końcu wysepki.
W chwilę później również jednym skokiem znalazł się obok niej królik.
Domyśliłem się przyczyny paniki ich obojga. Fala wyrzuciła ogromnego czarnego węża - długości chyba pięciu stóp - który usiłował dostać się na brzeg, a był zmęczony tak samo jak ja, kiedy znalazłem się tu przed paroma godzinami. Nie lubię wężów i nikt ich nie lubi, ale oczywiście czarne węże wcale nie są groźne, tak jak okularniki lub grzechotniki. Są to całkiem przyzwoite węże. A ja kiedy widzę, że ktoś jest w trudnej sytuacji, nie umiem pozostać obojętny. Toteż podałem mu długą gałąź, wąż chwycił się jej, a ja wyciągnąłem go na brzeg wysepki.
13
oprzeć. Królik był niczego sobie, wcale sympatyczny, jak mi się na oko zdawało. Ale miał głupi zwyczaj paplania bez przerwy, i to wysokim, skrzekliwym dyszkantem, i wciąż chichotał jak podlotek. Poza tym jego ogon ani przez moment nie pozostawał w spokoju.
A ogon ma swoją wymowę i najlepiej charakteryzuje właściciela; ogonem trzeba umieć posługiwać się, że tak powiem, z umiarem. Nie przepadam za kotami. Niemało miałem z ich powodu zmartwień, kiedy dochodziło do bijatyk z nimi po nocy, w pobliżu domu farmera. Ale muszę przyznać: koty wiedzą, jak postępować ze swoim ogonem. Jeśli ruszają nim, to powoli, z namysłem, z godnością. Widać, że każde machnięcie jest przemyślane, z każdego poruszenia przebija inteligencja. A ogon królika jest stale w ruchu, miga przed oczyma, rzekłbyś: skrzydełka kolibra. Kto tak bezmyślnie macha ogonem, ten pewno niewiele ma rozumu. I z góry wiadomo: po takim nie masz co spodziewać się pomocy, jeśli znajdziesz się naprawdę w tarapatach.
Całe rano przesiedzieliśmy na brzegu wysepki, patrząc na coraz większą wodę. I raz po raz musieliśmy cofać się z naszego miejsca, gdyż zalewała je fala. Cofaliśmy się coraz dalej, a wysepka kurczyła się coraz bardziej.
12
- Koniec świata! - rechotała ropucha, ścierając okruszyny mułu ze swego pofałdowanego oblicza. - I to akurat teraz, kiedy nareszcie zaczęłam mieć trochę przyjemności w życiu! Żaby założyły Klub Śpiewaczy nad Zatoką Indiańską i mnie obrały prezesem. Okazało się, że świetnie potrafię im akompaniować. A każdy wie chyba, jak trudno dostroić się do żabiego chóru. Ostatnio Klub rozszerzył swoją działalność na całą rzekę Missisipi. Ale obawiam się, że już nigdy nie będziemy dawać koncertów.
Nagle ropucha przerwała i dała takiego susa, że znalazła się od razu na drugim końcu wysepki.
W chwilę później również jednym skokiem znalazł się obok niej królik.
Domyśliłem się przyczyny paniki ich obojga. Fala wyrzuciła ogromnego czarnego węża - długości chyba pięciu stóp - który usiłował dostać się na brzeg, a był zmęczony tak samo jak ja, kiedy znalazłem się tu przed paroma godzinami. Nie lubię wężów i nikt ich nie lubi, ale oczywiście czarne węże wcale nie są groźne, tak jak okularniki lub grzechotniki. Są to całkiem przyzwoite węże. A ja kiedy widzę, że ktoś jest w trudnej sytuacji, nie umiem pozostać obojętny. Toteż podałem mu długą gałąź, wąż chwycił się jej, a ja wyciągnąłem go na brzeg wysepki.
13
- Nazywam się Czarny - przedstawi! się wąż, gdy udało mu się szczęśliwie wylądować. - Sędzia Czarny. Z Wielkiej Zatoki w hrabstwie Claiborne, stan Missisipi. Nigdy nie zapomnę ci tej przysługi.
Zwinął się w kłębek na kłodzie drzewa i wtedy dopiero spostrzegł ropuchę i królika, skulonych i drżących ze strachu jak źdźbła trawy na wietrze.
- Powiedz im, żeby się nie bali - rzekł wąż do mnie. Zasyczał z lekka, mówiąc te słowa. Ale było to łagodne
syczenie i naprawdę nie budził lęku.
Powtórzyłem jego słowa królikowi i ropusze, ale żadne z nich nie odważyło się ruszyć z miejsca.
Wąż posmutniał.
- Straszna to rzecz - rzekł - mieć taką złą reputację. Robię wszystko, co mogę, żeby pozbyć się tej niedobrej opinii. Jestem jaroszem. Nie jadam mięsa. Nie wchodzę nikomu w drogę. Są jednakże chwile, kiedy niskie instynkty biorą we mnie górę. Ale od razu widać to po mnie. Moje oczy stają się tak wielkie, jakby chciały wyskoczyć z orbit.
Raz jeszcze powiedziałem królikowi i ropusze, że nie mają się czego bać. Zdecydowali się w końcu przybliżyć, lecz widać było, że oboje są bardzo zdenerwowani.
14
Wąż spoglądał przez dłuższą chwilę na tę parę i nagle odwrócił łeb.
- Oddalcie się lepiej - rzekł. - Wracajcie na swoje miejsce. Jestem okropnie, zmęczony i strasznie głodny. I obawiam się, że za chwilę oczy zaczną mi wyłazić z orbit.
Królik i ropucha poderwali się i odskoczyli z takim pośpiechem, że w powietrzu aż zafurkotało, przycupnęli na drugim końcu wysepki i nie ruszali się z miejsca przez dobrych parę godzin.
Czas mijał, minęła pora obiadu, minęła pora kolacji, a tu nadal nie było nic ani do jedzenia, ani nawet do oglądania : gdzie okiem sięgnąć, tylko woda i woda, i ten kopiec, który ciągle stawał się coraz mniejszy i mniejszy.
Nagle rozległ się głuchy trzask i całą wysepkę przebiegł wstrząs, tak jakby zaraz miała zapaść się pod wodę, a w następnym momencie ujrzeliśmy ogromne drzewo wynurzające się spośród fal. To ono uderzyło o brzeg wysepki, lecz po chwili woda uniosła je z sobą.
Słońce zaszło, zapadał zmrok. W dół rzeki znów pędziła z prądem kłoda drzewa i w półmroku dostrzegłem cień siedzący na niej okrakiem i wiosłujący kawałkiem deski. W pierwszej chwili myślałem? że na kłodzie siedzi jakiś chłopak, lecz gdy przypłynęła bliżej, poznałem, że to lis.
15
Skierował kłodę w stronę naszej wysepki, a gdy do niej dotarła, zeskoczył pośpiesznie.
Lis był z gatunku tych, co to od razu każdemu rzucają się w oczy: miał jaskrawoczerwoną sierść i rudy pysk, a mówił dużo i głośno. Przypominał fircyków, którzy wy-elegantowani, z wypomadowanymi włosami siedzą w niedzielę nad rzeką i łowią ryby na wędkę.
- Znajdzie się chyba dla mnie miejsce, co? - zapytał. - Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się Lis Myśliwy. Ale wszyscy nazywają mnie Gadułą.
Spostrzegł królika i aż cmoknął z zachwytu:
- Trójka!
A gdy zapytałem go, <:o to znaczy, nachylił się nade mną i szepnął mi do ucha:
- Fajny królik! My, lisy, polując na króliki, dzielimy je na kilka kategorii. Stary, brązowy królik liczy się za jedynkę, młody brązowy za dwójkę, a taki młodziusieńki, z puszystym ogonem - za trójkę. To najlepszy gatunek. Ja w czasie polowań na króliki przez dwa lata z rzędu zdobywałem mistrzostwo.
Królik usłyszał te przechwałki i chociaż było już całkiem ciemno, widziałem, że zadygotał i tak zbladł, że zrobił się biały na całym ciele, tak biały, jak jego puszysty ogonek.
16
Lis mówił dalej:
- Wygrałbym turniej i w tym roku także, ale niestety zgubiłem króliczą łapkę, którą nosiłem zawsze przy sobie jako maskotkę.
Królik zakrztusił się gwałtownie, gdyż utknął mu w krtani kawałek czegoś, co właśnie łykał, a co wyglądało z daleka jak liść rzepy. Czerwienił się coraz bardziej i zdawało się, Że udusi się lada chwila. Ale ja chwyciłem go za jedną tylną nogę, a wąż za drugą i trzymaliśmy go w powietrzu głową na dół. Po dobrej chwili liść wypadł mu z pyszczka i królik znów mógł oddychać. Położył się na ziemi i leżał długo bez ruchu.
Byłem bardzo zły na lisa.
- Proszę cię, pilnuj swego języka - rzekłem do niego -i nie pleć byle czego. W końcu jesteś tu tylko gościem.
Obiecał pod słowem honoru, że będzie się pilnował, ale po jego ślepiach poznałem, że ani myśli dotrzymać obietnicy.
Sędzia Czarny patrzył na niego dłuższą chwilę.
- Kto ceni swój honor - rzekł - ten słowa honoru dotrzyma.
Jako sędzia znał mnóstwo powiedzonek i sentencji. Odchrząknął i zażył małą pigułkę.
17
- To są pigułki przeciw kaszlowi - wyjaśnił. - Mojego własnego wyrobu: zrobione z wosku pszczelego i z wyciągu z kory wiązu. Zasiadając w sądzie muszę często i długo przemawiać, więc bardzo dbam o moje gardło. A gardło węża, jak wiadomo, jest szczególnie długie. Jeśli zacznie boleć, to jest go dużo do bolenia.
Zrobiło się późno, wszyscy byliśmy już bardzo zmęczeni i wyczerpani, i każde z nas starało się znaleźć sobie miejsce na trawie, by ułożyć się na spoczynek. Ale nikt nie mógł zasnąć tej nocy. Ropucha nie spuszczała oka z węża, wąż nie spuszczał oka z królika, biedny, głupiutki króliczek nie odrywał oczu od lisa, a ja nie przestawałem obserwować ich wszystkich razem. Parę razy dostrzegłem, że lisowi ścieka ślina z pyska. Udawał, że śpi, ale nagle potoczył się po ziemi i znalazł się tuż obok królika. Lecz ja, nie zwlekając ani chwili, smagnąłem go raz i dwa ogonem, a on niby to się ocknął, udawał zdumionego, ale nie pytał o nic, tylko potulnie wrócił na swoje dawne miejsce.
Nagle ropucha wydała przeraźliwy rechot. Skoczyłem do niej i zapytałem, co się stało.
- Miałam koszmarny sen - wyznała, drżąc na całym ciele tak, jak tylko umieją drżeć ropuchy. - Zdawało mi się, że zobaczyłam węża.
18
A gdy naprawdę ujrzała za sobą węża, oprzytomniała do reszty. - Koniec świata! - zarechotała. A Sędzia Czarny pokiwał głową i bardzo posmutniał.
4
ii*m
nNoc nie przyniosła uspokojenia. Woda szalała i cała wysepka, szarpana i targana falami, chwiała się i trzęsła tak, że obawialiśmy się, iż nie wytrzyma do rana. Przez cały czas dobiegały do nas przytłumione, ponure odgłosy: dalekie syreny statków poszukujących powodzian lub próbujących wejść do przystani, ryki zwierząt płynących na pniach i wzywających pomocy, której nikt nie mógł im udzielić, lament ptaków krążących nad wodą w poszukiwaniu gniazd i piskląt, których na pewno nigdy już nie zobaczą.
Rozwidniło się, lecz każdy z nas czuł się jeszcze bardziej zmęczony niż wieczorem, nikt bowiem ani na chwilę nie zamknął powiek.
Na pierwszy rzut oka zauważyliśmy, że nasza wysepka znowu się skurczyła: była o połowę mniejsza niż wczoraj. Przez noc woda podniosła się o parę stóp. Zrozumiałem, że nie można zwlekać ani chwili, trzeba jak najszybciej coś przedsięwziąć.
Jako najstarszy szop w całej Zatoce Sumów często brałem na siebie rolę kierowniczą, postanowiłem więc zrobić to także i teraz i zwołałem zwierzęta na naradę. Przedtem jeszcze wygładziłem na sobie futerko: nie chciałem wyglądać jak rozczochraniec.
20
- Tak nie może trwać dłużej - oświadczyłem. - Nie wiemy, co nas czeka, być może woda w rzece podniesie się jeszcze wyżej, a wtedy będziemy musieli wytężyć wszystkie siły, by nie dopuścić do zalania naszej wysepki. Jeśli nie zatoniemy, to będziemy skazani na przebywanie tu, na tym skraweczku ziemi, przez dłuższy czas. Wiem, że taka powódź może trwać nawet i dwa miesiące. Jeżeli utrzymamy się tutaj, każde z nas będzie miało mnóstwo roboty: trzeba będzie umacniać wysepkę i postarać się o dostateczną ilość jedzenia, żebyśmy nie umarli z głodu. Nie możemy pozwolić, by jedno nie spuszczało oka z drugiego, dzień i noc. Zwariowalibyśmy wszyscy!
Sędzia Czarny odchrząknął i zażył tabletkę przeciw kaszlowi. Widziałem, że jest tak samo jak ja zatroskany.
- A więc - zapytał - co mamy robić? Jak myślisz? Przygładziłem łapką wąsy i przybrałem poważną minę.
- Musimy wszyscy podpisać pakt - rzekłem.
- Pakt? A co to takiego? - zapytał królik. Wiedziałem od razu, że ten biedak nie jest zbyt mądry.
- Pakt braterstwa podpisany krwią - odpowiedziałem. -Taki sam, jaki miały podpisać zwierzęta z arki Noego, gdy uratowały się z potopu. Miały podpisać, ale nie podpisały. Pomyślcie: o ile mniej byłoby pokaleczonych łap,
21
rozdartych skór i poranionych pysków, gdyby zwierzęta nie musiały bić się i walczyć między sobą. Ilu przykrości można było uniknąć!
Wśród zebranych rozległ się szmer. Nawet lis był głęboko poruszony.
- Nie powtarzajmy więc błędów z tamtych czasów -rzekłem. - Złóżmy przysięgę, że nie będziemy się gryźć ani bić nawzajem, będziemy natomiast pracować łapa w łapę i stawać jedno w obronie drugiego, choćby groziło nam nie wiem jakie niebezpieczeństwo.
- W jedności siła - przypomniał Sędzia Czarny, który lubił przysłowia. - Zgoda buduje, niezgoda rujnuje.
Przewidywałem, że zacznie się dyskusja, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Każdy z nas rozumiał, że w tej sytuacji musimy działać wspólnie i zgodnie. Nawet lis udawał, że myśli podobnie jak inni. Każdy z pewnością czułby się tak samo bezsilny i bezradny, gdyby znalazł się jak my na malutkim skrawku lądu, otoczonym dookoła huczącą, przewalającą się wodą, która pochłania ziemię kawałek po kawałku. Nie pora wtedy na osobiste porachunki czy choćby niechęć. Bez protestu wszyscy złożyli przysięgę dotrzymywania sobie wierności i śpieszenia nawzajem z pomocą, przysięgę na śmierć i życie.
- Może byśmy jednak odsunęli się nieco jedno od drugiego? - zaproponował Sędzia Czarny. - Nie miałem jeszcze nic w ustach od wczoraj i przyznaję, że oczy robią mi się trochę okrągłe na widok ropuchy.
- Musimy obrać jakieś hasło dla nas wszystkich - powiedziałem. - Proponuję: „Ararat". To słowo będzie przypominało nam arkę Noego i uświadamiało, jakie głupie były zwierzęta w dawnych czasach, kiedy nie chciały żyć w zgodzie.
- Gdy zaczynam myśleć o króliku - przyznał się lis -czuję, że moja kita się pręży... Proszę więc was, gdy tylko ktoś zauważy mój wyprężony ogon, niech prędko powie: „Ararat".
Tego ranka woda podniosła się jeszcze wyżej. Ale na szczęście fala nie zmyła naszej wysepki. Umocniliśmy jej brzegi kawałkami desek i pni, które wyłowiliśmy z wody.
Byliśmy wszyscy bardzo głodni - na szczęście rzeką płynęły nie tylko deski i kłody, ale także parę bochenków chleba, a nawet pomarańcze, które fala porwała gdzieś z zatopionej kuchni. Skoczyliśmy oboje z ropuchą do wody, wyłowiliśmy, co się dało, i wszyscy fciieliśmy z tego pyszne śniadanie.
23
Pod wieczór jakby się trochę uspokoiło, woda nie podnosiła się już więcej, nabraliśmy więc nieco otuchy.
Spędziliśmy na naszej wysepce prawie sześć tygodni. I staraliśmy się ułożyć sobie życie w możliwie rozsądny sposób. Każde z nas miało zajęcie, z którego usiłowało wywiązać się jak najlepiej. Do mnie należało pranie, gdyż jest to, jak sama nazwa wskazuje, specjalność szopa pracza. Ropucha dziarsko wskakiwała do wody i wyławiała różne rzeczy, potrzebne do życia, gdyż najlepiej z nas wszystkich umiała pływać. Do lisa należało sprzątanie co rano i co wieczór, gdyż jego puszysta kita świetnie nadawała się na szczotkę do zamiatania, a wąż wygładzał i wyrównywał wysepkę przesuwając się swoim śliskim ciałem po ziemi. Tylko królik nie miał określonego zajęcia: biedaczek był za głupi na to, żeby można mu było powierzyć samodzielne zajęcie. Pomagał więc każdemu po trosze, słowem, był czymś w rodzaju popychla.
Staraliśmy się więc wszyscy i dbaliśmy o to, ażeby na naszej wysepce panowała wzorowa czystość. Musieliśmy czuwać nad bezpieczeństwem naszego wspólnego schronu, toteż dzień i noc trzymaliśmy kolejno wartę. Nie było nam łatwo, oj, nie! Od tego czekania, dzień za dniem, kiedy woda wreszcie opadnie, ogarniało nas czasami niemal
24
/**
szaleństwo. Ale żyliśmy, i to było najważniejsze. Zdarzało się - i to nie raz - że oczy węża zaokrąglały się groźnie, jakby lada chwila miały wyskoczyć z orbit, a wyprężony ogon lisa grzmocił o ziemię, jakby ktoś pałką walił w bęben. Ale wystarczyło, by ktoś z nas rzucił słówko „Ararat" -i od razu wracał spokój.
Któregoś dnia ujrzeliśmy całą rodzinę małych wiewióreczek uczepionych kurczowo kłody, którą znosił wezbrany nurt rzeki. To był naprawdę straszny widok i wtedy uświadomiłem sobie, że tak przecież dzieje się co roku, od lat, i ta klęska powodzi sprawia, że giną tysiące zwierząt, a te, które ocaleją, woda porywa daleko od ich domostw, budowanych nieraz z wielkim trudem, i gdy wreszcie przybiją gdzieś do brzegu, muszą włóczyć się z dziećmi po obcych stronach i rozpoczynać wszystko od nowa.
- Gdy powódź się skończy - rzekłem - warto by pomówić ze zwierzętami mieszkającymi w okolicznych farmach. Może udałoby nam się znaleźć jakiś sposób i nakłonić farmerów, żeby udali się do Wydziału Wodnego w Nowym Orleanie i porozmawiali z kim trzeba i żeby wreszcie zabrano się do zbudowania zapory z przepustami czy jak się to nazywa. Niech raz wreszcie skończą się te przeklęte powodzie! Ujarzmili wodę w Nowym Orleanie, niech zro-
25
fiaassssEsss
<
bią to także i u nas. Zwierzęta mogą zmusić ludzi do zrobienia różnych rzeczy, choć ludzie wcale nie będą sobie z tego zdawali sprawy. My jesteśmy związani umową, przypieczętowaną braterstwem krwi. Jeśli zwierzęta mieszkające na farmach i dzikie zwierzęta z okolic Sumikowa połączą się z nami, będziemy mogli zrobić wspólnymi siłami wszystko, co tylko zechcemy.
- Dokonamy tego, co postanowimy! - zapewnił Sędzia Czarny, a ponieważ lubił przysłowia i sentencje, dodał: -Raz kozie śmierć!
I na ten temat także nie było dyskusji.
Wreszcie wody zaczęły opadać i mogliśmy opuścić wysepkę. Chociaż musieliśmy brnąć przez muł i błoto, spieszyliśmy się bardzo, każde z nas miało po uszy tego wspólnego przebywania - czuliśmy się jak kury wsadzone do jednego kojca.
Po paru dniach zapomnieliśmy o tych ciężkich chwilach, jakie przeżyliśmy razem. A rzeka znów zaczęła przybierać, tak jak to się nieraz zdarzało. Zrozumieliśmy: czas wziąć się do roboty.
Poszedłem odwiedzić pewnego starego konia, który stał w stajni u jednego farmera znanego w całej okolicy ze swej zaradności. Farma była prawie pusta, gdyż znajdowała się
26
tuż nad rzeką i każda kolejna powódź porywała z niej wszystko, co tylko dało się porwać.
Koń też nie prezentował się zbyt pięknie - było to stare, gderliwe konisko z wygiętym grzbietem i z pyskiem zawsze tak pełnym siana, że ledwo można było zrozumieć, co mówił. Ale znałem go od dawna i bardzośmy się nawzajem lubili.
Zastałem go w pobliżu stajni, żującego owies, i ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę na temat farmera, u którego pracował. Człowiek ów stał przy ogrodzeniu otaczającym stajnię. Był to wysoki mężczyzna w granatowym kombinezonie i w dużym słomkowym kapeluszu, dobry z kościami chłop. Zawsze zostawiał różne rzeczy w kuble na śmieci i nie przykrywał go wiekiem zbyt szczelnie, tak że każde przechodzące zwierzę mogło znaleźć coś dla siebie, nie budząc psów strzegących farmy. Zjadłeś, co było do zjedzenia - i w nogi! Zresztą, nie tylko ten farmer - dużo ludzi mieszkających nad Zatoką Sumów zachowywało się tak samo jak on i my, zwierzęta leśne, starałyśmy się okazać im, jak bardzo to sobie cenimy. Przede wszystkim dbałyśmy o to, żeby nie rozsypywać śmieci na ziemię. Byli jednakże i tacy farmerzy, którzy szczelnie przykrywali swoje kubły. Wówczas gdy któremuś ze zwierząt udało się podważyć
27
wieko, chwytało w pysk, co było jadalne, i na złość właścicielowi rozwłóczyło śmieci po ziemi na ćwierć mili.
Opowiedziałem koniowi o tym, cośmy postanowili, i że uważamy, że okoliczni mieszkańcy powinni pojechać w sprawie zapory wodnej do Nowego Orleanu.
Spojrzał na mnie spode łba, tak jak to było w jego zwyczaju, i zanim cokolwiek odpowiedział, strząsnął okruchy owsa z pyska.
- Wy zwierzęta leśne - rzekł, nie ukrywając swojej wyższości - siedzicie w waszych norach i o niczym nie macie pojęcia. Nasi farmerzy nie raz, ale sto razy jeździli w tej sprawie do Nowego Orleanu. Mojego pana woziłem na swym grzbiecie chyba z dziesięć razy. Te okolice, wciąż nawiedzane powodzią, są zbyt ubogie na to, żeby taki farmer mógł pozwolić sobie na kupno auta. W Wydziale Wodnym powiedzieli farmerom, że nie mają dla nich czasu. Najpierw muszą wybudować wysoki wał ziemny w pobliżu Guefport, żeby zagrodzić drogę huraganom, potem pogłębić kanał, którym płyną statki do Houston, a potem może będą musieli wykopać nowy Kanał Panamski, bo na starym jest już taki tłok, że powstają zatory. Wtenczas farmerzy postanowili udać się z petycją do burmistrza miasta Nowy Orlean. Gdyby on wyraził zgodę, łatwo już
28
byłoby porozumieć się z wykonawcami robót inżynieryjnych. Ale burmistrz także odmówił. Mieszkańcy Nowego Orleanu mają swoje własne zapory wodne i kanały odprowadzające i ponieważ sami czują się bezpieczni, zapomnieli już, jak źle było im dawniej. Ani w głowie im. troszczyć się o tych biednych zapracowanych farmerów walczących z ryjkowcem bawełnianym i dzikami. Słyszałem, jak o tym wszystkim opowiadał mój pan. Teraz znów wybiera się z kilkoma farmerami do Nowego Orleanu, ażeby jednak ruszyć tę sprawę z miejsca. Ale ja wiem z góry, czym te starania się skończą. Szkoda czasu i atłasu.
Wróciłem do moich towarzyszy i powtórzyłem im, co usłyszałem od starego konia.
Ale podczas rozmowy z nimi zaświtała mi w głowie
pewna myśl.
- Wydaje mi się, że byłoby nieźle - powiedziałem -gdybyśmy sami udali się do Nowego Orleanu i spróbowali działać na własną, że tak powiem, łapę.
Rozważyliśmy szczegółowo ten projekt i wszyscy go poparli z wyjątkiem królika. Ten zawsze wszystkiego się bał.
- Nigdy tam się nie dostaniemy - przepowiadał. - Na drodze do Nowego Orleanu na pewno będą czatowały na nas grzechotniki i okularniki, pantery i aligatory, i wiele
30
?$??.4i
innych niebezpieczeństw. Przecież nikt z nich nie wie o wiążącym nas pakcie - więc co się z nami stanie?
- Kto nie ryzykuje, ten nic nie osiąga - odpowiedział mu przysłowiem Sędzia Czarny.
- Niedaleko stąd stoi przycumowana barka - rzekłem. -Nie wiadomo czyja, stoi i butwieje od wilgoci. A właśnie coś takiego bardzo nam się przyda.
- Zawiadomię Klub Śpiewaczy nad Zatoką Indiańską -zaofiarowała się ropucha. - Członkowie Klubu właśnie teraz tam się zbierają. Może któryś z nich, a może wszyscy razem będą mogli przyjść nam z pomocą. Podobno mieszkańcy Nowego Orleanu szaleją za muzyką. Nasz Klub już dawno wybierał się z koncertem do Nowego Orleanu. Spróbujmy!
*
? Dowiedziawszy się od starego konia, kiedy jego pan wraz z kilkoma innymi farmerami wybiera się do Nowego Orleanu, postanowiliśmy dotrzeć do tego miasta jednocześnie z nimi. Barka, o której wspomniałem uprzednio, stała przy brzegu rzeki. Na pokładzie nie było nikogo, jeśli nie liczyć pół tuzina wielkich czarnych pająków. Nie chcieliśmy być wobec nich niegrzeczni i wyrzucać ich z domu, opowiedzieliśmy więc o zawartym między nami pakcie i o zamierzonej wyprawie i zapytaliśmy, czy nie chciałyby wziąć w niej udziału. Pająki odpowiedziały „Nie, dziękujemy" i od razu wyniosły się na ląd. I to nas trochę zaniepokoiło, wiadomo bowiem, że pająki tak samo jak szczury pierwsze uciekają ze statku, gdy przeczuwają, że mogą znaleźć się w tarapatach.
Zabraliśmy się raźno do roboty - zapchaliśmy szczeliny mchem i błotem, a niebawem zjawiła się ropucha, prowadząc za sobą swój Klub Śpiewaczy, ze trzydzieści żab chyba. Były wśród nich szczuplutkie żabki-damy o głosikach cieniutkich jak u świerszczy i wielkie ropuchy, których głosy w chórze tak dudniły, jak gdyby ktoś zrzucał ze szczytu góry kłody drzewa.
Dziwny charakter miała ta nasza ropucha. Do tej pory była zawsze spokojna i posępna, teraz zaś, gdy znalazła się
32
w towarzystwie żab, zrobiła się od razu władcza i despotyczna i wciąż nakazywała im, co mają robić. A brzuszek jej nadymał się i rósł, aż przybierał wygląd oddychającego arbuza.
Policzyliśmy pasażerów, żeby sprawdzić, czy nikt nie został na lądzie, po czym odcumowaliśmy barkę i popłynęliśmy w dół rzeki. Wszędzie wzdłuż brzegu woda sięgała do połowy pni przydrożnych wierzb, wiedzieliśmy więc, że mieszkańcom Sumikowa grozi nowa powódź.
Jednakże widok był wspaniały. Słońce świeciło i przygrzewało, a wielkie białe żurawie przelatywały nad naszymi głowami i raz po raz pytały, dokąd się wybieramy.
Lecz nagle, gdy znaleźliśmy się już na samym środku rzeki, słońce przesłoniła chmura. Początkowo była to nieduża chmurka, ale w mgnieniu oka rozrosła się i pociemniała tak, że nie widać było ani skrawka nieba, i nagle lunął deszcz i zaczęło się błyskać. Nasza barka, podrzucana raz w górę, raz w dół, kołysała się gwałtownie i z przerażeniem zauważyliśmy, że tu i ówdzie przecieka. Nagle rozległ się straszny trzask. Domyśliliśmy się, że barka o coś uderzyła. W świetle błyskawicy ujrzałem sporą szparę biegnącą wzdłuż dna, przez którą woda wdzierała się-iporaz silniej do środka. Udało nam się jednak jako tako zaszpuntować szczelinę
33
**;*
i zabraliśmy sjc WSZySCy energicznie do wylewania wody z łodzi. Pq jakimś, niezbyt długim czasie deszcz ustał, przestało się błyskać, burza ucichła i znów ukazało się słońce.
Ropucha ZWołała wszystkich członków Klubu Śpiewaczego i pokazała
nam, jak żaby naśladują syrenę parowca,
i wszyscy s^jgij^y się5 rozbawieni.
Przyjemna był0 patrzeć. na przesuwający się przed naszymi oc^yma krajobraz. Przepływaliśmy obok miejscowości, któr^ nosiła nazwę „Żabiniec", i żaby tak nadęły się z pychy} ze omal nie pękły. Królik także bardzo był przejęty, gqy przepływaliśmy obok wioski „Królikowo". Ale kiedy \>y jakiś czas potem przepływaliśmy obok innej wsi, która nazywała się dziwnie: „Królicza Siekanka", nasz biedny króliczek zrobił się biały jak kłębek waty, schował się na ó^ńg barki i nie pokazywał się aż do późnego wieczora.
Następny dzień rozpoczął się równie słonecznie i pięknie jak poprzecj^ ałe potem nagle zapadła ciemność. Tym razem nie ^ poWodu burzy, tylko mgły tak gęstej, jakiej nigdy dotą^j ?i? oglądałem. Własnej łapy nie było widać, nawet gdy dotykała wąsów. Po rzece płynęły wielkie holowniki, kt^re mogły zmiażdżyć nas doszczętnie, a wzdłuż
34
brzegu stały doki i barki, o które mogliśmy się roztrzaskać. Tu i ówdzie rozciągały się ławice piasku i gdyby wiatr wpędził nas na którąś z nich, utknęlibyśmy tam na resztę naszego życia i nigdy nie dotarlibyśmy do Nowego Orleanu. Nagle ropucha przybiegła do mnie w podskokach, a jej wzdęty brzuszek wznosił się i opadał, co działo się zawsze, gdy czuła się ważna.
- Ja was przeprowadzę - oświadczyła.
- W jaki sposób? - zapytałem.
Nie widziałem przed sobą nic prócz mlecznej mgły, coraz bardziej gęstniejącej.
- Nie ma na świecie lepszych pilotów niż ropuchy i żaby - przechwalała się. - A przy tym umieją śpiewać. Nie tak jak koty, które miauczą tylko na jedną nutę. Każda żaba śpiewa inaczej. Jedna śpiewa „do", druga „re", trzecia „mi", czwarta „fa". Wszystkie żaby skoczą do wody i popłyną na brzeg lub wejdą na przycumowane do brzegu łodzie, i w ten sposób obsadzą obie strony rzeki. Wtedy my ruszymy i będziemy wołać do nich, a one będą nam odpowiadać, i dopóki będziemy słyszeli ich głosy, będziemy wiedzieli, gdzie się znajdujemy.
Natychmiast zakotwiczyliśmy* naszą barkę i żaby skoczyły do wody. A ropucha stanęła z tyłu za mną i patrzyliśmy
35
oboje na wodę. Za każdym razem gdy wydawała głośny rechot, z ciemności dobiegała odpowiedź, utrzymana na jednej z nut gamy.
- To jest „fa" - stwierdziła fachowo ropucha. - Skręć bardziej na lewo.
Znów zarechotała - i tym razem w odpowiedzi zabrzmiała niższa nuta.
- To jest „do" - zaskrzeczała ropucha. - Przesuń ster w prawo.
Trzymając się tych wskazówek płynęliśmy całe rano, unikając szczęśliwie zderzenia z parowcami, motorówkami służby inżynieryjnej i z wszelkimi innymi jednostkami żeglugi rzecznej, które wśród gęstej mgły wyglądały jak duchy. A wszystkie były porządnie zakotwiczone i nie mogły ruszyć się nawet na cal, bo nie miały do dyspozycji żab.
Gdy słońce przedarło się przez opary mgły, płynęliśmy dalej rozświetlonym już korytem, wszyscy zdrowi i cali. A żaby po wykonaniu zadania wróciły na swoje miejsce na barce i razem odśpiewaliśmy chórem pieśń triumfalną. Wszyscy byli w świetnym nastroju.
Dalsze dni mijały bez żadnych szczególnych wydarzeń. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu przy jakiejś ławicy
36
piaskowe), a potem znów ruszaliśmy w drogę. Były burze i mgły, były ulewy spadające tak znienacka, że nie zawsze zdążyliśmy ukryć się pod pokładem.
Zwierzęta przez cały czas dotrzymywały wiernie przyjętych na siebie zobowiązań. Wąż i królik zaprzyjaźnili się nawet. Na szczęście dla królika. Pewnego razu bowiem królik przeżył przykrą przygodę: przeglądał się w wodzie jak w lustrze i ruszał uszami, jak to królik, i tak się zapatrzył w to swoje odbicie, że stracił równowagę i wypadł za burtę. Byłby z pewnością utonął, gdyby Sędzia Czarny nie śmignął nagle, nie zwinął się jak sprężyna wokół jego tułowia i nie wciągnął struchlałego królika na pokład. Biedak tak był przerażony i osłupiały, że dłuższą chwilę nie mógł przyjść do siebie. Wydaje mi się, że bardziej wystraszył się tego, iż znalazł się nagle w oplotach węża, niż tego, że mógł lada chwila utonąć. Ale wąż obszedł się z nim ostrożnie jak z jajkiem. Rzuciłem ukradkiem spojrzenie w oczy Sędziego Czarnego: były jasne i przejrzyste jak woda.
Gdy królik wreszcie oprzytomniał, zaczął wylewnie dziękować wężowi za ocalenie i wychwalać go za tak niezwykłą ofiarność.
- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - odparł krótko wąż.
37
Równy gość był ten nasz Sędzia Czarny.
Był to początek lata i wszędzie dojrzewały Otyoce ^? plantacjach przybrzeżnych rosły pękate arbuzy. plantacje otoczone były żywopłotami lub parkanami, za którymi czuwali ludzie z psami u nóg i nieraz ze strzelbą w ręku. Ślinka szła do ust na widok apetycznych arbuzów _ nje ma bowiem nic wspanialszego niż soczysty miąższ arbuza kiedy się tak płynie po rzece. Ale wiedzieliśmy, ^e każdy kto próbowałby gwizdnąć choć jeden arbuz, zostanie poczęstowany śrutem.
Późnym południem przepływaliśmy obok pólka tak pięknych arbuzów, że nie mogliśmy nie zatrzymać sjc cnoc na minutę. Przybiliśmy do brzegu i gapiliśmy się p0przez ogrodzenie z drutu kolczastego.
Nagle spory byczek, który pasł się w pobliża ruSzył ścieżką w naszą stronę. Wyglądem swym mógł obudzić postrach: miał długie rogi i czerwone ślepia i w pierwszej chwili wystraszyłem się, że może zrobić nam cos złego. Ale gdy przemówił do nas, zrozumiałem, że wcal^ ?^? jest taki groźny, przeciwnie, ma dobry, łagodny charakter.
- Arbuzy są dokładnie tak smaczne - rzekł - jak na to wyglądają. A ja pilnuję przed złodziejami własrue te; części plantacji. Mój pan to w gruncie rzeczy $afanduła
38
/I ?
r;
i niedorajda. Wie tak samo dobrze jak ja, że na to pole każdy może dostać się z łatwością i narobić szkody. Wolę więc umówić się z wami: wybierzcie sobie jakiś arbuz najdojrzalszy na całym polu i zmykajcie. Ale nie wolno wam ruszać innych. Gdybyście nadgryźli jeszcze jakiś, skoczę przed dom, zawołam psy i zacznie się cała awantura. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie, że furtka jest otwarta.
Rzeczywiście, furtka była nie zamknięta, tak jak powiedział ale myśmy stali, nie ruszając się z miejsca, i nie wiedzieliśmy, co robić. Jak tu wybrać właśnie ten najdojrzal-szy? Kto się zna choć cokolwiek na arbuzach, wie, że odgadnąć przez grubą, zieloną skórę, który będzie dojrzały, jest równie trudno, jak wyprostować ogon, jeśli ktoś złośliwy zawiąże go na supełek. Wtem zabrał głos lis i poprosił nas, żebyśmy pozwolili jemu wybrać arbuz, a on już sobie poradzi. Zdawało mi się, że w jego oku ukazał się jakiś chytry błysk. Ale kto z nas odgadnie, co się dzieje w lisiej duszy?
- Słyszeliście zapewne o czerwonoskórych, którzy umieją wykryć źródło wody podziemnej przy pomocy rozwidlonej gałązki - rzekł lis. - Otóż zapewniam was, że lis potrafi wybrać najbardziej soczysty, naj dojrzalszy arbuz w podobny sposób, z tą różnicą, ź% zamiast gałązki będzie się posługiwał własnym ogonem.
39
Równy gość był ten nasz Sędzia Czarny.
Był to początek lata i wszędzie dojrzewały owoce. Na plantacjach przybrzeżnych rosły pękate arbuzy. Plantacje otoczone były żywopłotami lub parkanami, za którymi czuwali ludzie z psami u nóg i nieraz ze strzelbą w ręku. Ślinka szła do ust na widok apetycznych arbuzów - nie ma bowiem nic wspanialszego niż soczysty miąższ arbuza, kiedy się tak płynie po rzece. Ale wiedzieliśmy, że każdy, kto próbowałby gwizdnąć choć jeden arbuz, zostanie poczęstowany śrutem.
Późnym południem przepływaliśmy obok pólka tak pięknych arbuzów, że nie mogliśmy nie zatrzymać się choć na minutę. Przybiliśmy do brzegu i gapiliśmy się poprzez ogrodzenie z drutu kolczastego.
Nagle spory byczek, który pasł się w pobliżu, ruszył ścieżką w naszą stronę. Wyglądem swym mógł wzbudzić postrach: miał długie rogi i czerwone ślepia i w pierwszej chwili wystraszyłem się, że może zrobić nam coś złego. Ale gdy przemówił do nas, zrozumiałem, że wcale nie jest taki groźny, przeciwnie, ma dobry, łagodny charakter.
- Arbuzy są dokładnie tak smaczne - rzekł - jak na to wyglądają. A ja pilnuję przed złodziejami właśnie tej części plantacji. Mój pan to w gruncie rzeczy safanduła
38
fi
i niedorajda. Wie tak samo dobrze jak ja, że na to pole każdy może dostać się z łatwością i narobić szkody. Wolę więc umówić się z wami: wybierzcie sobie jakiś arbuz najdojrzalszy na całym polu i zmykajcie. Ale nie wolno wam ruszać innych. Gdybyście nadgryźli jeszcze jakiś, skoczę przed dom, zawołam psy i zacznie się cała awantura. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie, że furtka jest otwarta.
Rzeczywiście, furtka była nie zamknięta, tak jak powiedział, ale myśmy stali, nie ruszając się z miejsca, i nie wiedzieliśmy, co robić. Jak tu wybrać właśnie ten najdojrzalszy? Kto się zna choć cokolwiek na arbuzach, wie, że odgadnąć przez grubą, zieloną skórę, który będzie dojrzały, jest równie trudno, jak wyprostować ogon, jeśli ktoś złośliwy zawiąże go na supełek. Wtem zabrał głos lis i poprosił nas, żebyśmy pozwolili jemu wybrać arbuz, a on już sobie poradzi. Zdawało mi się, że w jego oku ukazał się jakiś chytry błysk. Ale kto z nas odgadnie, co się dzieje w lisiej duszy?
- Słyszeliście zapewne o czerwonoskórych, którzy umieją wykryć źródło wody podziemnej przy pomocy rozwidlonej gałązki - rzekł lis. - Otóż zapewniam was, że lis potrafi wybrać najbardziej soczysty, naj dojrzalszy arbuz w podobny sposób, z tą różnicą, że zamiast gałązki będzie się posługiwał własnym ogonem.
39
Przecisnęliśmy się wszyscy, jedno za drugim, przez wąziutką furtkę i ujrzeliśmy przed sobą całe zagony arbuzów, pękatych jak baryłki na wodę deszczową. Lis podszedł do największego.
- Uważajcie na moją kitę - powiedział. - Będę przeskakiwał przez każdy arbuz po kolei. Jeśli mój ogon będzie zwisał smętnie, to znaczy, że arbuz jest kwaśny jak ocet, a jeśli się wyprostuje - to znaczy, że jest dojrzały i słodki jak miód.
I ruszył wzdłuż pola, a my wszyscy tuż za nim. Widzieliśmy, że co jakiś czas jego kita drgała, i oblizywaliśmy się na myśl, że za chwilę będziemy zajadali soczysty arbuz. Ale ogon lisa znów opadał smętnie, prawie aż do ziemi.
Szliśmy dalej: ogon lisi nie wyprostował się ani razu.
Lis przystanął i pokiwał głową.
- Ten byczek zakpił z nas sobie - oświadczył. - Wszystkie arbuzy na tym polu są tak zielone i niedojrzałe, że tylko brzuchy by nas rozbolały, gdybyśmy zjedli choć kawałek.
Wróciliśmy na naszą barkę bardzo zawiedzeni. Widzieliśmy z daleka, że byczek wrócił, stanął i rozglądał się po polu, a potem farmer zamknął furtkę na zatyczkę i zaprowadził go do obory. Słońce zaszło, zrobiło się ciemno. Poszliśmy spać o głodnym pysku.
40
W nocy zbudziło mnie hukanie sowy. Otworzyłem oczy i zacząłem nasłuchiwać. Na barce rozlegały się jakieś podejrzane szmery. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem, że lis usiłuje wymknąć się niepostrzeżenie z barki. Przypomniał mi się ów chytry błysk w jego oczach, kiedy ofiarował się wyszukać dla nas dojrzały arbuz, i byłem prawie pewien, że ma on jakieś swoje własne plany.
Gdy zeskoczył z barki na ziemię, ruszyłem za nim, kryjąc się w cieniu, tak żeby nie zauważył, że go śledzę. Widziałem, jak przekrada się w kierunku pola arbuzów i jak kopie jamę pod drutami. Kopał, aż natrafił na kamień, a wtedy przestał i przecisnął się przez wykop na plantacja Na dłuższą chwilę zniknął mi z oczu, a gdy wrócił, zauważyłem, że policzki miał wilgotne i lepkie i z pyska coś mu ściekało. Po chwili znów przeczołgał się pod drutami i zniknął mi z oczu, i znów wrócił, oblizując się smakowicie.
Wślizgiwał się pod druty i wracał chyba z dziesięć razy, tam i z powrotem. Za każdym razem oczy błyszczały mu w ciemności coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej wytrzymać i też przekradłem się pod drutami na pole arbu-zowe. Zobaczyłem go, jak stał pochylony nad wielkim arbuzem i wygryzał jego miąższ, dojrzały, soczysty i czerwony jak mak, co było widać nawet w bladym świetle księżyca.
41
Zawołałem go po imieniu, a on odskoczył tak, jakby znienacka uderzył się o coś albo jakby ktoś oblał wrzątkiem jego puszyste futro.
- Co ty tu robisz? - zapytałem ostro.
Wyznał mi, zawstydzony, że ponieważ wolno nam było zabrać stąd tylko jeden arbuz, a jeden arbuz na pięcioro to nic nie jest, a chyba nikt tak nie lubi arbuzów jak on, więc... wymyślił sobie tę historyjkę z ogonem i kiedy powiedział nam, że ani jeden arbuz nie jest dojrzały, mógł mieć cały arbuz tylko dla siebie.
- A dlaczego wchodziłeś i wracałeś tyle razy? - zapytałem.
- Wchodziłem i wracałem, żeby sprawdzić, czy nie za bardzo spęczniał mi brzuch i czy będę mógł przedostać się z powrotem pod drutami. Lisy zawsze przymierzają się w ten sposób, jeżeli dziura jest ciasna.
Gdy wracaliśmy razem na barkę, usiłowałem mu wyjaśnić, jak bardzo brzydki był jego postępek: złamał umowę, oszukał tych, z którymi był związany paktem braterstwa.
Wiedział to sam, spuścił łeb