11962

Szczegóły
Tytuł 11962
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11962 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11962 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11962 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Angolohia SF Śmierć Higieniczna SPIS TREŚCI Marek Nowak WILKI Andrzej Mercik FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI Jacek Wójciak ITINERARIUM ANONIMA Z TERRY Zbigrłiew Dworak REGUŁA REDUKCJI Robert Lidke STRES Tomasz Lipowski ŚMIERĆ HIGIENICZNA Paweł Tomaszewski DRALNIA Paweł Tomaszewski NOC Krzysztof Kochański MIESZCZUCH Marek Nowak WILKI Podporządkował nas sobie major „Tygrys". „Nikt z przysięgi was nie zwolnił, idziemy w wysokie góry, by walczyć dalej! Do końca! Do zwycięstwa!" — krzyczał major. A my? Cóż, my? Rozbitkowie zwycięskiej czy też pokonanej armii (różniliśmy się w poglądach co do tej kwestii), obdarci i głodni, w różnym stopniu napromieniowani...poszliśmy z majorem w wysokie góry jak za Panią Matką. Bo gdzież indziej można było pójść? Krwisto-fioletowe niebo o zachodzie słońca mogło oznaczać tylko śmierć i zniszczenie, jakoś nikt nie kojarzył nieba ze zmartwychwstaniem i odrodzeniem życia. Przecieraliśmy zaropiałe oczy, czym kto miał-brudnym gałgankiem, albo ręką, żeby wreszcie dokładnie i wyraźnie zobaczyć te góry. To jest wojna, panowie, a nie imieniny u cioci! Obowiązek! Honor!... l w ogóle. Właśnie tak pokrzepiał nas major, a tupał przy tym, ile wlezie. O sprawach rodzinnych nie prowadziliśmy rozmów. Jeżeli ktoś zaczynał opowiadać o swych genialnych dzieciach, czy też wyjątkowo ciepłym tyłku swojej żony, to reszta naszej gromadki, raczej realistycznie usposobiona, za-czynała go bojkotować. Ten ktoś (ten od opowieści o ciepłym tyłku) musiał się liczyć i z tym, że nie dostanie codziennej racji wody do picia. Takie to zwyczaje zaczęły panować w naszej małej społeczności, a major je pochwalał. Kapral „Homer" był pierwszym, który ostentacyjne podarł, a potem wgniótł butem w ziemię, zdjęcia swoich bliskich. Inni też darli, ale raczej w cichości i odosobnieniu. Gdyby ktoś (śmiechu warte! kto, do jasnej cholery!?) szedł naszym śladem, zobaczyłby rozczłonkowane papierowe blond loczki i niebieskie oczęta, te wszystkie kochane rączki i nóżki, to znów kawałeczki zdjęć domków i ogródków, i czego tam jeszcze. Przewiewał te kawałeczki wiatr z. trawy w piasek, z piasku w błoto albo w wodę. Logice działania ludzi pomagała natura: jeżeli przestała istnieć dawna kochana rzeczywistość, niechże więc wypłowieją i zginą wspomnienia o niej. Doszliśmy wreszcie do tych gór, które major od pewnego czasu zaczał nazywać nieugiętym bastionem zwycięstwa. Góry, jak to góry, wysokie, strome. Zaprowadził nas major do groty, gdzie, ku naszemu zdumieniu, znaleźliśmy zapasy żywności, lekarstwa, odzież i mnóstwo broni. Major triumfował. A co? Mają jednak łby na karkach te sztabowe gnojki! No, mają czy nie mają? Pożyjemy tutaj, chłopaki, pożyjemy. Podjemy sobie zdrowo, wypoczniemy, a potem dobierzemy się solidnie do skóry tym świniom, naszym przeklętym wrogom, których nienawidzimy, nienawidziliśmy i będziemy nienawidzić dopóki noga nasza, obuta w dumny but zwycięstwa, nie stanie na ich obrzydłych pyskach. No, oczywiście, wtedy ewentualnie będziemy mogli porozmawiać o pewnych ogólnoludzkich wartościach, nadrzędnych prawdach, które łączą ich i nas. Umundurowani, troszkę lepiej odżywieni, wyposażeni w nowiuteńkie automatyczne pistolety laserowe, stanęliśmy dnia pewnego przed majorem - w dwuszeregu i na baczność. „Otrzymałem właśnie dyrektywę ze sztabu generalnego! - wrzasnął major. - Nasza walka wchodzi w nową fazę! Jednym słowem, niech żyje broń konwencjonalna!!! Co do szczegółów, to zaraz przeczytam." l zaczął nam major czytać dyrektywę numer 1 sztabu generalnego, a my prości, zwycięscy c'zy też pokonani żołnierze, staliśmy na baczność i słuchali w skupieniu. „Dyrektywa nr 1 sztabu generalnego do ocalałych i walczących żołnierzy: Z uwagi na to, że ostateczne i totalne zwycięstwo nastąpi niebawem, zarządza się co następuje:. 1. Zbierać się w grupy po kilku, albo kilkunastu, podporządkowując się najstarszemu stopniem. 2. Wędrować w wysokie góry, tam odnajdywać ukryte magazyny broni i żywności. Korzystać z zapasów w sposób racjonalny. 3.O najwłaściwszym momencie ataku na pozycje nieprzyjaciela sztab generalny poinformuje we właściwym czasie odrębną dyrektywą. 4. Na wsparcie środków masowego rażenia nie ma co liczyć. 5. Mając na względzie pewien chaos obecnego etapu działań wojennych, tchórzliwość nieprzyjaciół naszych oraz potrzebę podniesienia i tak wysokiego morale wojsk własnych zarządza się: a. wydzielenie spośród walczących oddziałów jednego żołnierza (jeden żołnierz-jeden oddział) mającego zażądanie spełnienie roli wroga dyżurnego, b. nakazuje się traktować wroga dyżurnego jako wroga rzeczywistego, c. zabrania się zabijania wrogów dyżurnych. Wszelkie tego typu wypadki będą z całą surowością karane. 6. O każdej zmianie aktualnej sytuacji meldować". A więc to aż tak źle nie wygląda, bo skoro sztab generalny wie o istnieniu naszego małego oddziału, to jest wręcz dobrze! Ale wroga dyżurnego musieliśmy ze swego grona wyłonić. Oczywiście, major nie wchodził w rachubę. Losować? Czekać aż zgłosi się ochotnik? Jednogłośnie wybraliśmy szeregowca „Karalucha", który od tej pory miał spełniać rolę wroga dyżurnego, to znaczy wroga rzeczywistego, tylko takiego, którego nie wolno nam zabijać. Zaraz go też chłopaki zaczęli lać gdzie popadnie, a i sam major rąk i nóg nie żałował. A dlaczego właśnie szeregowiec „Karaluch"? Bo był najsłabszym i najbardziej schorowanym członkiem naszej małej społeczności. To raz. A dwa? Ano, chodził i opowiadał, że niby major nas okłamuje, że żaden sztab generalny nie istnieje, że major sam napisał tę dyrektywę nr 1, bo nie dopuszcza nikogo do tajnej radiostacji, tylko sam nadaje i odbiera meldunki. No, to ma teraz za swoje, ten szeregowiec „Karaluch". Za słabość i głupotę zawsze .trzeba płacić. Chociaż major podkreśla, że to funkcja honorowa i winniśmy naszemu wrogowi dyżurnemu szacunek, po odbyciu codziennych obowiązkowych ćwiczeń, oczywiście, w których nasz wróg dyżurny odgrywał niebagatelną rolę. Żeby tylko nam na długo wystarczył, bo ostatnio coś nie najlepiej wygląda, ano leją go chłopaki, leją, a to pięścią, to znów kijem albo kamieniem... ale zabić go przecież nie możemy, chociaż błaga nas o to codziennie - dyrektywa zabrania. l fajno jest! Sam jakoś umarł po dwóch tygodniach, nikt go nie zabił, co major stwierdził niezbicie przeprowadzonym dochodzeniem i spisanym na tę okoliczność protokołem. W nocy umarł, tak że rano, nie wiedząc o tym, kopaliśmy trupa. Bab nam brakuje, i to bardzo. Może kolejna dyrektywa sztabu generalnego rozstrzygnie jakoś ten problem. Wybrałoby się spośród naszego grona jednego żołnierza, który spełniałby rolę baby, i po krzyku. A może i ochotnicy by się znaleźli? Nowy wróg dyżurny wytrzymał okrągły miesiąc, a wyglądał na takiego słabowitego. Czas, o dziwo, nie zatrzymał się, by być świadkiem naszego zwycięstwa, lecz płynął, i to niepowstrzymanie. Mijały lata i zimy, padały niebieskie deszcze i zielone śniegi. Część chłopaków zmarła na chorobę popromienną, inni znów, w charakterze wrogów dyżurnych, też umierali. Przenosiliśmy się wraz z zapasami kilka razy, coraz wyżej i wyżej, bo i strefa promieniowania przeni kliwego sroce spod ogona nie wypadła, dlatego też szła w ślad za nami coraz wyżej i wyżej... Pewnego dnia ktoś zauważył zająca z fioletowymi uszami. To znaczy uszy stawały się fioletowe w zależności od natężenia promieniowania przenikliwego. Im bardziej w danej strefie promieniowanie było intensywne, tym bardziej fioletowe uszy miał zając. „Te uszy - powiedział major ściszając glos - to taki zajęczy indykator." Zaraz też zrozumieliśmy, że za zającami stoi sztab generalny i jego superkomputerowa technika. No, bo jakże? Skąd zające mogły wziąć takie uszy? Tak same z siebie? Niemożliwe! To Stab generalny musiał je wyekwipować w tak doskonałe instrumenty! Przykro nam się tylko zrobiło, że jeszcze nikt z nas nie ma takich fioletowych uszu. Ale nie zapomniano chyba o nas? Na pewno nie! Sztab generalny to potęga! Dyrektywami sypie jak z rękawa, a major tylko notuje, a potem nam to wszystko czyta. Mamy za to fioletowe nosy, ale to z niedokrwistości i zimna. Aż przyszedł dzień, gdy ustawił nas major w dwuszeregu i powiedział: - Obchodzimy jutro święta! Nie pamiętaliśmy w ostatnich latach naszej walki ó tym tradycyjnym elemencie, elemencie społecznego bytowania, jakże ważnym, spajającym rodziny i jednostki ludzkie bez rodzin. Ponieważ dzień zwycięstwa zbliża się milowymi krokami, czas już wracać do normalizacji. Jutro wszyscy mają być umyci i w ogóle oporządzeni jak należy. Odma-szerować! Obchodzimy więc święta. Radujemy się z całej duszy. Bo to i zwycięstwo blisko i pewnie sztab generalny postara się o jakąś niespodziankę. Póki co wynikła wśród nas kontrowersja. Jak te święta obchodzić? Że radośnie, to wiadomo. Ale jak jeszcze? Żeby było tradycyjnie i normalnie. Jedni proponowali, że skoro mamy świętować, to trzeba malować pisanki. Inni dokładnie sobie przypominali, że w czasie świąt tradycyjnym punktem świętowania było topienie kotów. Ale przecież koty to się darto w czasie długich, zimowych wieczorów, a topiło się stary sprzęt elektroniczny pierwszego dnia wiosny! No i awantura gotowa. Święta świętami, a my się pierzemy po pyskach aż w górach dudni. Dopiero major nam objaśnił, że przecież my pochodzimy z różnych regionów kraju, a co kraj to obyczaj. Postanowiliśmy więc zaśpiewać kolędę. Ale jaką? Jakie to były słowa? Zaraz, zaraz...zaraz..coś tam chyba było o dupie Maryny... ależ oczywiście, na pewno tak! Nie pamiętając więcej stów w cichy, świąteczny wieczór, wśród majestatycznych gór, zaintonowaliśmy jednym głosem i uroczyście: Duuupa Marrrryyynnyyy!. l tak nam się zrobiło lekko na sercach, tak właśnie świątecznie i tradycyjnie. Zawędrowaliśmy wreszcie na sam czubek najwyższego szczytu w tych górach. Dookoła śmierć, a u nas jak u Pana Boga za piecem. Żyjemy!!! Wczoraj porucznik „Kanarek" zabił majora „Tygrysa", Postarzał się bardzo major, posiwiał, wyłysiał, nie był jak dawniej sprężysty i energiczny, tak, że porucznik „Kanarek" nie miał większych trudności z zabiciem go. Uderzył kilkakrotnie majora kamieniem w głowę i życia pozbawił. Patrzyliśmy na to z zupełną obojętnością. Mamy więc nowego szefa. Jest młodszy od majora i chyba energiczniejszy. Zaraz też dyrektywy sztabu generalnego zaczęły do nas spływać szerszym strumieniem, co przyjęliśmy z ogromnym zadowoleniem. Widocznie porucznik w jakiś sposób otrzymał poufny rozkaz, by majora usunąć i zrobił to elegancko, na naszych oczach. Dokładnie nie wiadomo, kto pierwszy zaczął wyć. Ale zaraz ten dźwięk się wszystkim spodobał. To przyjemnie wciągnąć w płuca rześkie, górskie powietrze, a potem wydobyć z siebie przeciągły skowyt. A zaraz potem dołącza się następny członek naszej małej społeczności, i następny... w końcu wyjemy wszyscy. Oczywiście porucznik „Kanarek" wyje najgłośniej i najpiękniej, tego nikt nie może kwestionować. Trzeba w końcu mieć coś z życia, choćby to przyjemne łaskotanie w gardle w czasie skowytu. Siedzimy dookoła ogniska, na samym czubku najwyższej góry. Nad nami granatowa noc, pod nami chmury, a pod chmurami śmierć. Żremy, od czasu do czasu lejemy się po mordach, we wszystkim słuchamy porucznika „Kanarka". l wyjemy, byle głośno i póki tchu w piersiach starczy. Andrzej Mercik „FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI" (Z Raptularza XIII Laboratorium) Zapis drugi Pewnego czerwcowego popołudnia dyrektor XIII Laboratorium zadumany wpatrywał się w monitor komputerowego terminala, na którym świetlnymi znakami wypisane były same zera, gdy do gabinetu wszedł, wyraźnie czymś przestraszony, magister Szumek i powiedział: - Panie docencie, stałem się nieśmiertelny. Fus spod krzaczastych brwi spojrzał na młodego człowieka l uśmiechnąć się pobłażliwie. - Nieśmiertelny...? Panie kolego, droga do nieśmiertelności jest długa: Kopernik, Newton, Einstein i wszyscy inni geniusze wkroczyli na nią dopiero po wielu latach pracy naukowej. - Nie myślę o tym, panie dyrektorze - Szumek pokręcił głową. - Ja jestem nieśmiertelny w sensie dosłownym. - Co takiego....?! - krzyknął Fus, aż kryształowy żyrandol nad biurkiem za-chybotał się niebezpiecznie. - Czy pan to potrafi udowodnić? - Tak, potrafię - szepnął Szumek jeszcze bardziej przestraszony. Przez chwilę rozglądał się po. gabinecie, jakby szukał przyrządu odpowiedniego do przeprowadzenia dowodu. Krytycznym wzrokiem ocenił wytrzymałość jedwabnego sznura, na którym wisiał dyplom doktoratu honoris causa, przyznany docentowi przez jakiś mało znany, prowincjonalny uniwersytet, wypróbował palcem ostrze noża do przecinania papieru - był przeraźliwie tępy, aż dostrzegł w kącie pokoju metalową skrzynkę zasilacza opatrzoną czerwonym napisem: UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! Szumek wyjął śrubokręt z kieszeni fartucha, podważył wieko skrzynki, a potem gołymi rękami dotknął miedzianych końcówek grubych przewodów. Błysk, huk i swąd skwierczącej w ogniu izolacji wypełniły cały pokój, zera na monitorze terminala zgasły, na korytarzu żałobnie zawyła syrena alarmowa. Oszołomiony docent skoczył w stronę okna; na szczęście w ostatniej chwili uświadomił sobie, że jego gabinet znajduje się na dziewiątym piętrze gmachu laboratorium. Magistra otaczała aureola błękitnej poświaty, z nozdrzy, w takt oddechu, sypał się snop iskier. Dramatyczną scenę przerwało kilku strażaków ciągnących gaśnicę na dwukołowym wózku. Z szybkością i precyzją dowodzącą wieloletniej wprawy strumieniem piany ugasili zasilacz, a potem Szumka, tak, że wyglądał jak dobrze namydlony pluszowy niedźwiedź. - Panie kolego - powiedział Fus, który zdążył ochłonąć po doznanym szoku - proszę za piętnaście minut przyjść do sali posiedzeń. Magister skłonił się w milczeniu i wyszedł, nieznacznymi ruchami strząsając z siebie pianę na dywan zdobiący gabinet dyrektora, ale zamyślony docent nawet tego nie zauważył. Gdy Szumek, oczyszczony i w świeżym fartuchu, przekroczył próg sali posiedzeń, członkowie rady naukowej XIII Laboratorium siedzieli już w swoich fotelach. Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, magister zawahał się; nie wiedział, czy zostać, czy też wrócić do swojej pracowni i przynieść jakiś taboret. Jego wątpliwości rozwiał Fus wskazując na miejsce na podium koło tablicy. - Szanowni koledzy! - docent rozpoczął naradę głosem pełnym powagi -nasz młody współpracownik, magister Szumek, dokonał rzeczy niezwykłej. Zdołał uodpornić swój organizm na działanie czynników powodujących zanik funkcji życiowych, a tym samym... - Głośniej, proszę! - krzyknął doktor Żużel, senior rady, znany z gwałtownego usposobienia i przytępionego słuchu. -Magister Szumek twierdzi, że jest nieśmiertelny!-wrzasnął Fus. W sali posiedzeń zawrzało. Krzyczeli wszyscy, ale dominował głos doktora, jak grzmot odrzutowca przebijającego barierę dźwięku. -Co za bzdury pan opowiada...?!-ryknął w stronę Szumka. Magister, przerażony reakcją audytorium, nie próbował nawet niczego tłumaczyć, cofał się tylko pod naporem piorunującego wzroku dwunastu par oczu, aż koło okna potknął się o brzeg kokosowego chodnika, a że na podwyższeniu parapet sięgał mu zaledwie do kolan, równowagi nie zdołał odzyskać. Z dwudziestego piętra leciał cztery sekundy i z prędkością stu czter- dziestu kilometrów na godzinę upadł na dach zaparkowanego, mercedesa, którego właściciel, znajdujący się w tym momencie osiemdziesiąt metrów wyżej, jęknął rozdzierająco. Po doznanym ciosie samochód byt w opłakanym stanie. Szlachetna Iinia karoserii została załamana, wszystkie szyby pogru-chotane, lśniący lakier popękał i całymi płatami odłaził od blachy. Drzwi wyrwane z zawiasów leżały na betonowym podjeździe; nawet kierownica kształ-tem przypominała teraz śmigło. Szumek cały i zdrowy wygrzebał się spośród szczątków i w myślach intensywnie obliczał, ile lat będzie musiał pracować, aby zwrócić doktorowi Platinsteinowi koszt naprawy auta. - Panie magistrze! Proszę tu. wrócić! - usłyszał nad sobą głos Fusa. Wszyscy członkowie rady - oprócz Platinsteina, który przysłonił ręką oczy wychyleni przez okna spoglądali w dół. W innych oknach też pojawiły się-zaciekawione twarze, a że nikt nie wiedział, co się stało, więc grad komentarzy dotyczył głównie Platinsteinowego mercedesa. Tylko stróż parkingu siedzący na ławce przed budynkiem zaczął lamentować: -Panie magistrze, co pan narobił?! Taki piękny samochód... Gdy Szumek wrócił do sali posiedzeń, gdzie panowała wręcz wulkaniczna atmosfera, Fus znowu kazał mu wstąpić na podium, a potem wszyscy obejrzeli go dokładnie, szukając śladów po upadku. -Coś niebywałego.!-pokrzykiwał Żużel.-On sobie nawet guza nie nabił! - Za to mój samochód wygląda, jakby walec drogowy po nim przejechał-ponuro rzekł Platinstein. - Panie doktorze, ja zapłacę za remont - powiedział szybko Szumek zastanawiając się jednocześnie, od kogo pożyczy tyle pieniędzy. -Nie trzeba - Żużel ojcowsko poklepał magistra po ramieniu. - Doktor jest bardzo przezornym człowiekiem; ubezpieczył auto na sporą sumę. - Koledzy! - Fus usiłował zaprowadzić porządek. - Proponuję, abyśmy wrócili do meritum. . - Ano, właśnie - powiedział docent Bezmozgow. - Byliśmy świadkami za-dziwiającego wydarzenia, ale zwracam szanownym kolegom uwagę na fakt, że nie jest ono pełnym dowodem nieśmiertelności magistra Szumka. Wykazana została jedynie jego odporność na urazy wywołane spadkiem swobodnym w polu grawitacyjnym. - Zgadzam się z kolegą Bezmozgowem! - krzyknął Platinstein ze złym błyskiem w oku. - Konieczne są dalsze eksperymenty! - Czy kule również panu nie szkodzą? - zapytał Fus. - Nie wiem - rzekł Szumek niepewnie. -Tego nie próbowałem. - Zawołać strażnika! - wrzasnął Żużel. Przyszedł strażnik; pod pachą dzierżył ciężką flintę chyba jeszcze z czasów l wojny światowej. - Proszę mi to pożyczyć na chwilę - powiedział Szumek i zaczął przymierzać się do samobójczego strzału. Ale szło mu to nieskładnie. Lufa latała we wszystkie strony, a gdy już przyłożył ją do skroni, nie mógł sięgnąć spustu, bo znowu ciemny otwór wylotu uciekał gdzieś w bok. W końcu, kiedy mocując się z bronią zupełnie przypadkowo wycelował w Platinsteina, którego twarz momentalnie przybrała barwę-popiołu, zwrócił się do kaprala: - Niech mi pan strzeli w głowę. Strażnik, obserwujący wyczyny magistra z niemym przerażeniem, porwał karabin i cofnął się w stronę drzwi. - No, strzelaj pan! - zapienił się Żużel. -Ale dlaczego?-jęknął kapral; rękę trzymał na klamce gotowy do ucieczki. Fus musiał użyć całego swojego autorytetu, aby po dwudziestu minutach przekonać wreszcie strażnika, że to nie egzekucja, lecz eksperyment naukowy. W grobowej ciszy kapral podsunął Szumkowi lufę pod nos, zamknął oczy i nacisnął spust. Huknęło jak z armaty, a potem wszyscy odetchnęli głęboko. - Panie magistrze, żyje pan? - płaczliwie zapytał strażnik; nadal stal z zamkniętymi oczami i bat się je otworzyć. - Żyję - powiedział Szumek. Kapral błędnym wzrokiem powiódł po sali, ukłonił się nie wiadomo komu i biegiem wyskoczył na korytarz. U stóp magistra leżał pocisk, rozpłaszczony, jakby uderzył w tytanowy pancerz. - Niesamowita historia - mruknął Bezmozgow. - W średniowieczu spalono by pana na stosie - zwrócił się do Szumka. - A propos, jak pan wytrzymuje-wysokie temperatury? Poszli więc do Działu Wysokich Temperatur i tam magister przesiedział pół godziny w piecu indukcyjnym. Efekt był tylko taki, że spłonęło doszczętnie ubranie i Szumek wyszedł z komory nagi, jak święty turecki. Doktor Owsianko, jedyna kobieta w gronie członków rady, zmieszana tym widokiem, odwróciła się dyskretnie, aż przyniesiono nowy płaszcz laboratoryjny i magister— również zapłoniony po czubki uszu - okrył swoją goliznę. Potem Szumek zjadł jeszcze dziesięć dekagramów arszeniku, popijając obficie roztworem cyjanku potasu, próbował poderżnąć sobie gardło - wyszczerbił przy tym _ skalpel przyniesiony z ambulatorium - i jeszcze raz,podtączyl się do wysokiego napięcia - tym razem do głównego kabla energetycznego. Na stacji transformatorowej obeszło się bez poważniejszej awarii: jedynie wszystkie bezpieczniki trzeba było wymienić, a w kilka dni później Fus otrzymał dosyć wysoki mandat, który mimo protestów musiał zapłacić. Na tym eksperymenty zakończono; a właściwie zawieszono je tylko, bo doktor Owsianko zaproponowała, aby podjąć próbę zarażenia Szumka bakteriami dżumy. W tym celu jednak należało sprowadzić silny szczep Pasteu-rella pestis, gdyż XIII Laboratorium takim materiałem nie dysponowało. Ponadto rada naukowa zobowiązała magistra do dalszych badań nad nieśmiertelnością, co w przyszłości miało stanowić materiał doświadczalny do jego rozprawy doktorskiej. Nastał okres pozornego spokoju. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, chociaż na korytarzu koło pracowni Szumka, częściej niż zwykle, widywano kręcących się naukowców. Szczególnie doktor Żużel często tam zaglądał, lecz magister pochłonięty pracą niechętnie widywał gości, co oczywiście dało powód do zgryźliwych uwag, że sukces uderzył mu do głowy. W dwa miesiące później w laboratorium znów zawrzało. Późnym popołudniem, gdy strażnik w swym codziennym obchodzie przed zamknięciem gmachu zajrzał do pracowni Szumka, magister podłączony siecią przewodów do szczątków skomplikowanej aparatury, leżał na podłodze martwy. Obdukcja zwłok wykazała, że zgon nastąpił wskutek zatrzymania pracy serca, chociaż konsylium lekarskie nie zdołało udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co było przyczyną blokady mięśnia sercowego. Szczegółowe oględziny aparatu, przy pomocy którego Szumek udowodnił, że jednak nie stał się w pełni nieśmiertelny, również niczego nie dały; krótkie spięcie oraz implozja urządzenia próżniowego dokonały zniszczenia uniemożliwiającego rekonstrukcję aparatury, Największą sensację wywołało zniknięcie wszystkich notatek Szumka; zarówno biurko, jak i szafy zostały opróżnione z pedantyczną starannością. Domysłów na ten temat było wiele. Znaleźli się nawet tacy, którzy posądzali o kradzież doktora Żużla, jako że po tym wypadku staruszek jakby odmłodniał trochę, ale brak było podstaw do oskarżenia i zagadka pozostała nie wyjaśniona. Tylko Fus do całej sprawy podszedł z filozoficznym spokojem. - Przedłużenie życia ludzkiego jest najszlachetniejszym celem, jaki może sobie wyznaczyć uczony - powiedział na zakończenie posiedzenia rady naukowej poświęconej casusowi Szumka - ale wartość moralna tego celu osiąga maksimum na granicy potencjalnej długowieczności wyznaczonej nam przez prawa biologii: każda próba jej przekroczenia będzie miała wartość tym niższą, im lepszy osiągnie rezultat. Ewolucja jest możliwa tylko dzięki przemijaniu jednostek, populacji i gatunków; śmierć umożliwia rozwój życia. Gdybyśmy uczynili ludzi nieśmiertelnymi, zegar biologiczny odmierzający nasz czas stanąłby w miejscu, a wraz z nim zatrzymałaby się w rozwoju cywilizacja. Bo przecież właśnie obawa przed śmiercią i zapomnieniem jest głównym stymulatorem ludzkich działań mierzących dalej niż doczesne potrzeby. Non omnis moriar- ta myśl Horacego, świadomie czy nieświadomie; towarzyszy każdemu twórcy sygnującemu swym nazwiskiem ukończone dzieło, a jakiż sens miałaby ta maksyma w obliczu nieśmiertelności?... Dlatego też, gdyby eksperymenty magistra Szumka zakończyły się pełnym sukcesem, stanęlibyśmy przed dylematem: czy udostępnić ludziom niemoralną i zabójczą w gruncie rzeczy formułę nieśmiertelności, czy też utrzymać ją w tajemnicy? Zarówno jedno, jak i drugie wyjście budzi poważne wątpliwości, do-brze więc się stało, że nie musimy takiej decyzji podejmować. Jacek Wójciak ITINERARIUM ANONIMA Z TERRY W rezultacie licznych moich zabiegów oraz znajomych autorytetów ze świata nauki otrzymałem zezwolenie na pobyt i studiowanie dokumentów dotyczących najstarszej przeszłości naszej cywilizacji. Siedzę teraz wygodnie w idealnie dopasowanym do ciała fotelu w jednym z pomieszczeń Instytuty Historii Cywilizacji. Niezbyt jaskrawe światło padało na rząd półek i pojemników, w których znajdowały się nadgryzione przez ząb czasu zabytki piśmiennictwa z początków tzw. Wielkiej Ery. Powietrze pomieszczenia, mimo starannej wentylacji, przesycone było zapachem trudnym do określenia. Mieszała się ze sobą woń butwiejących substancji organicznych i wietrzejących polimerów, a nozdrza drażnił kurz, który delikatną warstwą pokrywał szacowne inkunabuły. Wystarczyło lekko dmuchnąć, aby wirujące drobiny uniosły się wywołując to nieprzyjemne łaskotanie zmuszające każdego do głośnego kichnięcia. Tu, w obliczu historii, wobec wokół panującej ciszy byłoby to naru-szernem odwiecznego spokoju, w jakim pogrążone byty te pomieszczenia. Okres, którym się zajmowałem, obejmował koniec Wczesnej Ery Kosmicznej i początek wieków średnich, tzw. Middłe Age, faza l i II. Ocalało niewiele zabytków kultury materialnej z tamtych czasów, a jeszcze mniej zabytków piśmiennictwa. Instytut chlubił się posiadaniem najbogatszych zbiorów piśmiennictwa Wczesnej i Średniej Ery Kosmicznej. Wyraz - najbogatszych -należałoby umieścić w cudzysłowie, bowiem na podstawie tych kilkunastu manuskryptów i starodruków, którym udało się przetrwać do naszych czasów, nie można w pełni zrekonstruować tamtej epoki. Najstarszy zabytek znajdujący się w zbiorach Instytutu zakatalogowany jako starodruk A/125/ 980, datowany na okres Ery Prekosmicznej zachował się tylko we fragmentach i to w wielu miejscach nieczytelnych. Obejmował on alfabetycznie upo rządkowany ciąg nazw własnych oraz system zakodowanych cyfr. Starodruk ten znany pod inną nazwą, jako Telephone Book z Terry, oddał nieocenione usługi badaczom starożytności, którzy na podstawie tego zabytku zrekonstruowali alfabet i język zaginionej cywilizacji. Najbardziej wzięta hipoteza głosi, że Telephone Book jest alfabetycznym spisem władców imperium Terry oraz okresów ich panowania. W świetle najnowszych badań hipoteza ta wydaje się mało przekonywająca. Obecnie nie ulega wątpliwości, że starodruk ten jest spisem obywateli jednego z grodów Terry sporządzonym dla celów administracyjnych. Poważna część zbiorów zapisana jest w języku, którego alfabet nie został dokładnie rozszyfrowany, w związku z czym trudno jest mówić o rzetelnej interpretacji tekstu. Przykładem może być starodruk C/187/79 datowany na środkowy okres Ery Prekosmicznej, o odczytanym, ale ciągle kontrowersyjnym tekście zaczynającym się od stów: „Skazka o Rybaku i Rybce"... Przy pomocy techniki komputerowej oraz grupy specjalistów paleografów i lingwistów ustalono, że tekst dotyczy techniki połowu pewnego rodzaju organizmów płynnego środowiska naturalnego Terry, a także stosunków własności i zależności w rozwarstwionym społeczeństwie tego globu. Z punktu widzenia prehistoryka cywilizacji najbardziej interesujące teksty w zbiorach instytutu dotyczą mitologii i życia codziennego Wczesnej Ery Kosmicznej. Manuskrypty i starodruki kryjące się za numerami katalogowymi B/246/57, B/472/63, F/736/91 i G/661/87 rzucają nieco światła na ten ciekawy i pogrążony w mrokach zapomnienia okres historyczny. Studiując wyżej wymienione teksty mozolnie fragment po fragmencie, wyłania się barwny fresk zrekonstruowanej przeszłości. Ale wiele jest jeszcze białych plam i miejsc niejasnych, które dają się dowolnie interpretować. Nadal nie jest przez naukę wyjaśniony problem PIERWSZEGO. Stare teksty (a jest ich niewiele) wymieniają dwie postacie. Najczęściej pojawiające się nazwiska herosów mitologii terrańskiej, a niewykluczone, że postaci historycznych, to Gil-ga-mesh oraz Ga-ga-rin. Środowisko naukowe podzieliło się na dwa obozy, obóz zwolenników Gil-ga-mesha i obóz tych, którzy za PIERWSZEGO uznają Ga-ga-rina. Żadna ze stron nie potrafi jednak przedstawić przekonywających dowodów na poparcie swojej tezy. Bardziej umiarkowani badacze są zdania, że Gil-ga-mesh i Ga-ga-rin są postaciami z mitologii terrańskiej, a jej radykalniejszy odłam twierdzi nawet, powołując się na pewne zbieżności w pisowni, że jest to jedna i ta sama osoba. Są oni zdania, ze późniejsi kopiści błędnie przepisali nazwiska herosów, stad ta rozbieżność. Mniej niejasności wnosi przekaz o Trzech Wyprawach na Lunę, zorganizowanych przez Terrańczyków. Starodruki CR/26/79, L/578/14 i G/2/1 uzupełniają się i pozwalają wysunąć tezę, że okres Wypraw stanowi początek Wczesnej Ery Kosmicznej. Niemało kłopotów natomiast sprawił badaczom starożytności starodruk VS/81/14, z którego ocalałych fragmentów wynika, że na Lunie pierwszym Terrańczykiem byt Twar-dow-ski. Szczegółowe badania specjalistów od podróży kosmicznych oraz badania lingwistyczne tekstu obaliły ten pogląd, niemniej jednak z braku innych źródeł potwierdzających względnie zaprzeczających obecności Twar-dow-skiego na Lunie kwe-stia ta pozostaje otwarta. Będąc specjalistą średniowiecza Ery Kosmicznej zainteresowałem się-manuskryptem nr katalogowy XB/149/200 datowanym na Middle Age Faza II. Manuskrypt napisany w języku staroanglijskim pochodził ze zbiorów Bi-blioteqa Cosmica Vaticana, jak udało się odczytać z niewyraźnej pieczęci na jednej ze stron. Leży on teraz przede mną sczerniały od starości, w wielu miejscach nieczytelny i pozbawiony szeregu kart, naznaczony śladami licznych uszkodzeń mechanicznych. Materiał, z jakiego sporządzono karty, jest pochodzenia organicznego, w związku z czym znajduje się w stanie daleko posuniętego zwęglenia. Metodami fizyko-chemicznymi ustalono, że jest on niezbicie pochodzenia terrańskiego. Nieorganiczny składnik tuszu znajdujący się w substancji służącej do nanoszenia tekstu na stronice ułatwił rozpoznawanie zarysu liter. Znając dobrze, jak sądziłem, język staroanglijski nie przeczuwałem trudności, jakie napotkam przy odczytywaniu tekstu XB/149/200 lub inaczej Pil-grims Route w brzmieniu języka staroanglijskiego. Żywię nadzieję, że właściwa interpretacja treści manuskryptu ułatwi rozwiązanie wielu nie wyjaśnionych zagadnień tego okresu historycznego. Oto przykład obszernych fragmentów wspomnianego tekstu: „... i nie przeocz zacny pątniku planety Hydrii w układzie Aquariusa, gdzie świątobliwy ojciec Leubazy spędził 30 okrążeń tego globu wokół macierzystej gwiazdy na pobożnych medytacjach i gorących modlitwach. Miejsce pobytu Błogosławionego Leubazego upamiętniono później małą kapliczką nie opodal źródła, z którego Leubazy czerpał wodę, aby ugasić pragnienie. Dziś kapliczka pochylona i opleciona wszelaką roślinnością nie jest tak tłumnie odwiedzana jak dawniej. Wszelako szczególnie pobożny pielgrzym nie ominie w swej pielgrzymce planety Hydrii, która leży na uboczu tradycyjnej drogi pątniczej, a to ze względu na pamięć o Błogosławionym Leubazym i źródle znanym ze swoich niezwykłych właściwości, szczególnie jeśli chodzi o cudowne wyleczenie artretyzmu. Toć i ja otrząsnąłem pył ze swoich sandałów i mocząc nogi w cudownym źródle pogrążyłem się w pobożnych rozmyślaniach, związanych z dziatalno-ścią o. Leubazego na tej planecie. Nie opodal kapliczki i źródła stoją budynki skromnej misji nielicznego obecnie zakonu oo. Leubazjanów, którego przeor skromnie, aczkolwiek szczerze, zaopatrzył mnie na dalszą drogę oraz udzie-lił błogosławieństwa. Opuszczając układ Aquariusa skieruj dziób swojej nawy pobożny wędrow-cze między gwiazdy X 4596 a G 8949, po trzech tygodniach podróży zauważysz matą radiolatarnię, którą w swoich poprzednich wędrówkach zostawili pielgrzymi gwoli wskazania drogi błądzącym w bezmiarze Kosmosu. Po dalszych dwóch tygodniach znajdziesz się pątniku na skraju Wielkiego Wiru, gdzie nawy będą miotane szalejącymi siłami Kosmosu..." Dalszy tekst nieczytelny w związku z licznymi uszkodzeniami mechanicz-nymi. „... oddając swego ducha Panu w opiekę. Ze strzaskanymi sterami i uszkodzonymi przyrządami błąkałem się wiele tygodni w czarnej pustce tracąc nadzieję ha uratowanie. Znalazł mnie wycieńczonego do ostatnich granic patrolowiec zakonu Maltańczyków Arkturyjskich. Kilkutygodniowy pobytu braci szpitalników przywrócił mi siły, wobec czego mogłem kontynuować pielgrzymkę. Bracia szpitalnicy wstawili się za mną u będącego u nich przejazdem Hel-barta Cymbryjskiego, jednego z władców Terry, który odbywał pielgrzymkę na planety Internę i Paradisię. Przyjęty gościnnie przez władcę odbytem tę część podróży na pokładzie jego triery. Wiedz, pobożny pielgrzymie, że planety Inferna i Paradisia odkryte zostały przez misjonarzy z zakonu Barnardy-nów (nie mylić z zakonem Bernardynów), założonego przez Erwina z Tawerny na jednej z planet gwiazdy Barnarda, w siedemnastym roku pontyfikatu papieża Hadriana XXXVII. Na Internie oo. Barnardyni wznieśli klasztor. Mnisi z klasztoru przestrzegali bardzo surowej reguły, którą dodatkowo utrudniały warunki planety. Gryząca, rozpalona atmosfera, jeziora płynnej lawy i siarki oraz wyziewy trujących gazów, oto warunki, w jakich pędzili swój kontemplacyjny żywot pobożni bracia. Wielu z umartwiających się zakonników miało widzenia i objawienia, w związku z czym klasztor na Internie stał się znany w całej galaktyce. Zaprawdę, skłonić należy głowę przed pełnymi powagi, odzianymi w białe azbestowe habity, zakonnikami. Wiele osób odbywa tu dobrowolną pokutę, tak osoby świeckie jak i zakonne. Nawet kilkudniowa pokuta na Internie zbawiennie wpływa na ciało i duszę pragnącego ukorzyć się przed Panem. O ileż lżejszy na duszy i ciele wraca pielgrzym z Interny, tego doświadczyć może każdy sam na własnej skórze jako ja to odczułem tracąc-w niezwykle krótkim czasie czternaście funtów na wadze. Dobroczyńca mój, Helbart Cymbryjski, wolał oddawać się modłom z pokładu swojej triery, atoli nie zapomniał o szczodrych darach dla opiekunów świątyni przekazanych na ręce przeora zakonu oo. Barnardynów tuż przed udaniem się w dalszą drogę. Droga z Interny na Paradisię jest dobrze znana i licznie uczęszczana przez -pielgrzymów, nie wymaga więc szczegółowego opisu. Wspomnę jedynie, że już po kilku dniach podróży przecięliśmy orbitę dużej planetoidy dobrze oznakowanej i opasanej szeregiem świetlnych napisów wotywnych. Dalej znacznie skromniejsze radiolatarnie wytyczały szlak. Ruch dość znaczny, ale podróż spokojna. Udałem się do celi udostępnionej mi przez dobrego władcę, aby przez resztę drogi oddać się zbożnym rozmyślaniom i lekturze żywotów świętych mężów. Bogobojny Helbart Cymbryjski wolał w tym czasie korzystać z uciech życia świeckiego, które dostarczał pielgrzymującemu władcy liczny towarzyszący mu orszak dworzan. Anim się spostrzegł jak wylądowaliśmy na Paradisi. Planeta ta odkryta, jak już wspomniałem przez oo. Barnardynów, którzy założyli tam misję, stała się wkrótce jedną z najliczniej odwiedzanych przez pielgrzymów. Łagodny klimat, bogaty świat flory i fauny sprzyjał zakładaniu klasztorów o łagodniejszej regule. Cieszyły się więc oczy zmęczonych pielgrzymów pięknymi widokami krajobrazów ukraszonych bryłami smukłych świątyń wzniesionych rękami pracowitych braciszków z białego, różowego i innych barw miejscowego surowca. Balsamiczna woń powietrza, czyste i pełne dźwięki dzwonów wzywające pielgrzymów do uczestnictwa w nabożeństwach, uroczyste procesje i echa chóralnie śpiewanych psalmów stwarzają nastrój błogiego uniesienia tak bardzo sprzyjającego pobożnym kontemplacjom. Nie należy się więc dziwić, że planeta ta jest równie tłumnie odwiedzana przez pielgrzymów zakon nych jak i świeckich. Z żalem pożegnałem się z Helbartem Cymbryjskim, którego szczerze polubiłem i nabrawszy sił wyruszyłem w dalszą pielgrzymkę do miejsc, w których spędzili swój pełen umartwień żywot święci pustelnicy. Bracia zakonni z Paradisi, zapoznawszy się z celem mojej misji, podarowali mi mały, ale sprawny stateczek. Dzięki ich dobroci mogłem kontynuować swoją podróż po stracie własnego statku w okolicach Wielkiego Wiru. Miejsca, do których się udaję, są rzadko odwiedzane, leżą na uboczu tradycyjnych szlaków i niewiele jest o nich informacji w przewodnikach i folderach dostępnych pielgrzymom. Godząc ze sobą cele pobożnej pielgrzymki wraz ze zbieraniem informacji o miejscach świętych spełnię, mam nadzieję, ciche życzenie Kurii, która skrzętnie gromadzi wszelkie informacje o gwiazdach i planetach naszej galaktyki. Cierpliwy pątniku, dowiedz się zatem, że droga, jaką podążałem, była wielce niebezpieczna. Zaopatrzony w niedokładne mapy tej części Kosmosu, w którą skierowałem dziób mojego stateczku, polecając się opiece Pana, zda-łem się na laskę i niełaskę nieznanego. Korzystając z map zabranych ze sobą oraz ustnych wskazówek zasłyszanych jeszcze na Paradisi, wybrałem grupę dosyć odległych gwiazd, z których jedna posiadała układ planetarny. Skolonizowana była jedna planeta tego układu - Lemenia. Po długiej i nie pozbawionej niebezpiecznych przygód podróży amortyzatory mojej nawy zagłębiły się w grunt Lemonii. Zaraz po wylądowaniu odszukałem małą misję, w której starzy, ale bardzo uczynni bracia erenici okazali mi jako przedstawicielowi Watykanu wiele dobrodziejstw i pomocy. Mieszkańcy Lemonii trudniący się głównie rolnictwem są potomkami jednej z pierwszych wypraw kolonizacyjnych z okresu zatwardziałego materializmu Terry. Niemniej jednak i tu z czasem założono mi-sję, a patronem planety został St. Lem. Stąd też i nazwa tego globu. Kult Lema trąci nieco schizmą, lecz trudno zaradzić temu stanowi rzeczy skoro znaczna odległość od centrum życia gospodarczego, religijnego i politycznego nie sprzyja wymianie towarowej i kulturalnej. Dodać warto również, że podupadłe rolnictwo Lemonii nie potrafi nic godnego uwagi zaoferować na wy-mianę. Po krótkim pobycie, zaopatrzony dostatnio na drogę, ruszyłem dalej. Mapy, które posiadałem, nie były już na nic przydatne z uwagi na ich zbyt schematyczny zarys tej części przestrzeni, w którą zdecydowałem się udać. Nie bytem jednak zupełnie bezradny. Tuż przed odlotem przybył do mnie jeden z braciszków misji ściskając pod pachą niepozorne zawiniątko. Nic nie mówiąc, wręczył mi pakiecik, po czym szybko oddalił się. Już po starcie spokojnie rozwinąłem nieco zetlałą tkaninę, w którą zawinięty był jedyny na Le-monii egzemplarz „Dzienników gwiazdowych Ijona Tichego", zebranych i opatrzonych komentarzem przez St. Lema. Zrozumiałem teraz, dlaczego wręczający mi zawiniątko brat z misji zachowywał taką ostrożność. Była to największa relikwia Lemonii. Od tej chwili stary, zniszczony egzemplarz „Dzienników" był moim jedynym przewodnikiem. Przyznać muszę, że z mieszanymi uczuciami studiowałem szacowny wolumen. Nie chcąc podważać prawdomówności Ijona Tichego, a tym bardziej autorytetu St. Lema, w którego dziele oprócz rzetelnych relacji, takich jak Podróż 22 opisująca dzieje wysłannika Stolicy Apostolskiej, ojca Orybazego oraz jego męczeńskiej śmierci, czy relacji z wyprawy Ijona Tichego na Amaropię, planety z gwiazdozbioru Cyklopa (Podróż 12) znajduje się też szereg wiadomości bałamutnych, dalekich od rzeczywistości tego stanu rzeczy. Na przykład na Enterapii nigdy nie było kurdli ani ośmiołów. Zupełnie bez wiary przyjąłem relacje z podróży jedenastej, ósmej, dwudziestej i wielu, wielu innych, których nie będę nawet przytaczał. Przeświadczony o historycznym znaczeniu mojej misji, kierując się wskazówkami z „Dzienników", miotałem się z gwiazdy na gwiazdę, z Galaktyki na Galaktykę i wszędzie osobiście porównywałem relację Tichego ze stanem aktualnym. Z zażenowaniem stwierdziłem zasadność moich podejrzeń. Ijon Tichy nie odwiedził nawet piątej części planet, o których tak barwnie pisał. Byt niewybrednym łgarzem. Wiadomości czerpał z drugiej, a nawet z trzeciej ręki, najczęściej od zwykłych prostych majtków galaktycznych naw, którzy za kieliszek księżycówki gotowi byli opowiadać różne brednie. Dziwię się, że St. Lem, komentator i wydawca tego paszkwilanckiego dzieła nie ustosunkował się z większą rezerwą do przedstawionych mu relacji. Częściowo rehabilituje St. Lema fakt, że będąc bogobojnym terrańskim mnichem komentarz do dzieła pisał w celi zakonnej, którą notabene nader niechętnie opuszczał. Niemniej jednak, w relacji do Kurii Watykańskiej oprócz sporządzonego iti-nerarium pragnąłbym dołączyć sprawozdanie, które pozwoli Jego Świątobliwości na ustosunkowanie się do kultu, oraz postaci St. Lema w świetle zebranych dowodów. Cierpliwy pielgrzymie, skoro przebrnąłeś przez te nieco przydługie dygresje (wybacz to skromnemu słudze bożemu), bądź cierpliwy, albowiem jesz- cze wiele razy Terra dokona obrotu wokół swojej gwiazdy nim dane mi będzie wrócić. Powrót z okolic kwazara Ostatniej Mgławicy ułatwiła mi własnoręcznie sporządzona na pergaminie mapa, na której nie zabrakło żadnego z odwiedzanego przeze mnie układu gwiezdnego. Dzierżąc w ręku to oto itinerarium pątnika i misjonarza, znajdziesz tam jeszcze wiele cudów, dla których Słowo Pańskie nie utorowało drogi wiecznego zbawienia. A zatem..." Na tym urywa się tekst itinerarium sporządzonego, przez pątnika Anonima, wysłannika Kurii Watykańskiej z planety Terry. Dalsze fragmenty tekstu XB/ 149/200 są prawie nieczytelne, inne bardzo fragmentaryczne i oderwane od kontekstu przytoczonego powyżej fragmentu. Nie zachowała się również mapa sporządzona przez Anonima, która byłaby bezcennym źródłem do studiów nad kartografią przestrzenną średniowiecza Ery Kosmicznej. Analiza tekstu XB/149/200 pozwala na sformułowanie kilku tez o przełomowym znaczeniu dla badanego przeze mnie okresu. Przezwyciężone zostały trudności z prawidłową składnią i interpretacją tekstu zapisanego, jak już wspomniałem, w języku staroanglijskim, głównie dzięki pomocy lingwistów specjalizujących się w badaniu języków martwych, takich jak starolatyński i sarmatycki. Ważniejsze wnioski i tezy wyciągnięte ze studiów nad tekstem XB/149/ 200. 1. Potwierdzona zostaje hipoteza o tzw. Okresie Panteistycznym w średniowieczu Ery Kosmicznej. 2. W pełniejszym świetle ukazana jest postać St. Lema. Nie jest to postać legendarna jak dotychczas mniemano, lecz historyczna. Udało się nawet stwierdzić pewne dane osobowe. Wiemy, że byt mnichem w jednym z eremów na planecie Terra. Wnikliwe badania porównawcze dokonane przez lingwistów dowodzą o wyjątkowości czci, jaką tę osobę otaczano na Terze. Występujące przed imieniem rodowym litery St. lub S. są skrótem starolaty-ńskiego słowa sanctus lub staroanglijskiego saint. Przedrostek ten stosowa-ny był przy imionach wybitnych dostojników wspomnianych w tekstach z czasów średniowiecza Ery Kosmicznej, np. St. Johannes, St. Mathias, St. Pau-lus, St. Jacobus i innych. Bez wątpienia wnioski przedstawione przez lingwistów są nie do podważe-nia. Inne badania jeszcze bardziej przybliżają nam osobę St. Lema. Mianowicie pierwsi koloniści z planety Lemonii wyemigrowali z Sarmatii, jednej z kra- in Terry, St. Lem, jak udało się to zbadać mediewistom, był Sarmatyjczykiem. W Sarmatii zatem powstał komentarz do „Dzienników gwiazdowych". Koloniści bowiem zabrali ze sobą pewną ilość dzieł St. Lema na Novą Sarmatię, bo tak nazywała się początkowo Lemonia, a później w okresie rozluźnienia związków Novej Sarmatii z Terra zrodził się kult St. Lema, a w konsekwencji tego i zmiana nazwy planety. Niewielki fragment niestety bardzo źle zachowanego starodruku XB/149/200 wymienia tytuły niektórych dziel St. Lema: „Cyberiada", „SummaTechnologiae", „Dialogi", „Głos Pana", niestety treść wspomnianych dzieł jest dla nauki stracona. Nie zachował się żaden z cytowanych wyżej tytułów. 3. Pierwszoplanowa początkowo postać Anonima, autora itinerarium (tekstu XB/149/200) została zaćmiona rewelacyjnymi wynikami badań związanych z osobą St. Lema. Niemniej uwagi i spostrzeżenia Anonima spowodowały istotne przewartościowania w kwestii historyćzności osób Ijona Tichego i St. Lema. Obecnie wiemy, że Ijon Tichy, jeśli nawet byt postacią historyczną, nie odegrał tak ważnej roli w dziejach jak St. Lem. Sądzić należy, że tylko dzięki St. Lemowi postać ta stała się dobrze znana późniejszym pokoleniom. Nie jest ważne dla historyka; czy Ijon Tichy rzeczywiście podróżował do wspomnianych przez Anonima miejsc, lecz istotne jest dla badacza dzieło St. Lema oraz zawarte w nim poglądy filozoficzne, które wywarły tak wielkie piętno na potomnych do powstania kultu włącznie. Zbadanie jakiegokolwiek z dzieł St. Lema rozstrzygnęłoby tę niejasną jeszcze kwestię ostatecznie. Ze znanych powodów jest to już niemożliwe. Być może przyszłe pokolenia badaczy uporają się z tą zagadką. Zbigniew Dworak REGUŁA REDUKCJI Już dawno nie obserwowano takiej burzy umysłów, .zaciętych polemik i sporów, jakie wywołała ogłoszona ostatnio Reguła Redukcji Probabilistycznej, w skrócie zwana RRP. Rozmiarami, zasięgiem i gwałtownością reakcji można ją porównać jedynie do słynnego niegdyś w mechanice kwantowej. problemu komutatywności operacji i wynikłego na jego tle sporu, czy ptasz-kowanie daszka równa się daszkowaniu ptaszka. Jako się rzekło, zgiełk wokół Reguły Redukcji Probabilistycznej przeszedł wszelkie wyobrażenia i rozprzestrzenił się z prędkością podświetlną na obszary pozagalaktyczne wywołując najczęściej tylko niezdrową sensację. Małoż było polemik - doszło niebawem i do bluźnierstw i klątw rzucanych na opornych w przyjmowaniu RRP. Zaś ortodoksyjni wyznawcy RRP negowali wręcz cały dotychczasowy dorobek myśli ludzkiej w dziedzinie poznawania Wszechświata jako takiego a nie innego! Niezaangażowani, którzy ani myśleli rzucać się w odmęty zamętu wywołanego wyniknięciem RRP (uważając to za niegodne prawdziwego badacza Uniwersum), komentowali mimochodem to nowe „uczenie": zaiste- powiadali - coś w tym tkwi poza tym, jednakowoż korzyści praktycznych z tego niewiele; to znaczy dla przypadków mało licznej populacji obiektów dowolnego rzędu otrzymywane rezultaty zastosowania RRP nie wnosiły niczego nowego w porównaniu ze starymi, wypróbowanymi metodami działania i badania. Natomiast w przypadkach, w których RRP mogłaby zdać egzamin, ilość badanych obiektów bywała tak ogromna, że do przeprowadzenia koniecznych operacji niezbędny stawał się komputer dorównujący rozmiarami przeciętne galaktyce eliptycznej, podczas gdy inne podejścia na prostej drodze dawała wcale zadowalające wyniki i - co najważniejsze - nie prowadziły do nużące go zamętu. Co innego - mówili znawcy - zwątpienie umysłu, a już zupełnie co innego - zmącenie umysłu, dając tym samym poznać, że odcinają się zdecydowanie ód zwalczających się nawzajem stron -zarówno od wyznawców RRP, jak i od jej przeciwników. Nie warto byłoby o historii RRP wspominać, jeśliby jej zasięg, a także spór o niekompetencje ograniczał się jedynie do obszaru działalności poznawczej istot myślących. Niestety, polemiki rychło przestały być hermetyczne i wywołały przewrotne zainteresowanie Regułą u podistot niemyślących, co stało się - w głównej mierze - za przyczyną nadgorliwych neofitów oświeconych w RRP, a także z winy Antymądryty Pierwszego RRP. Jęła tedy Reguła Redukcji Probabilistycznej święcić niewesołe triumfy w najrozmaitszych dziedzinach działalności ludzkiej i nieludzkiej coraz bardziej rozprzestrzeniając się, z prędkością przyświetlną, również na odległe rejony pozagalaktyczne. Ponieważ centralnym jądrem Reguły, sformułowanej przez Antymądrytę Pierwszego, było zagadnienie, czy wariacja kratek równa się kratkowaniu wariatów (stąd właśnie analogia do daszkowania ptaszka i ptaszkowania daszka), nic więc dziwnego, iż poniektórzy nader opacznie zrozumieli przewodnią ideę nowego „uczenia" i zgoła niewłaściwie zaczęli ją stosować w najprzeróżniejszych okolicznościach powiększając