Wroński Witold - Autostopem przez muminland
Szczegóły |
Tytuł |
Wroński Witold - Autostopem przez muminland |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wroński Witold - Autostopem przez muminland PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wroński Witold - Autostopem przez muminland PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wroński Witold - Autostopem przez muminland - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Witold W. Wroński
Autostopem przez Muminland
Tyle jest dobrych aniołów, co gwiazd.
I tyle przyjaznych gwiazd, co dobrych książek.
Ktoś, kto je wszystkie przeczyta, będzie u siebie w domu.
Chgw
Nadszedł czas królów, biada wam ubodzy
Wasze ręce zniszczy ciężka praca
Ale kiedyś, o świcie, nadejdzie taki dzień
Gdy uczciwy człowiek, uczciwie zarobi
U2 "Van Diemen's Land"
Bywały tygodnie, w których spotykaliśmy się codziennie. A nawet dwa razy na
dobę. Najczęściej przy wylocie z Ziemi, rzadziej przy odlotach z Księżyca -
wtedy zazwyczaj brakowało Justyfiny, która albo zostawała w pracy, albo na noc.
Czasem w pracy na noc. Zawsze imponował mi jej upór.
Kiedy więc spotykaliśmy się w jednym z tym śmierdzących wahadłowców, lot stawał
się mniej uciążliwy, a czasem mijał tak szybko, że nie wiedzieć kiedy, a już
byliśmy na Srebrnym Globie. Rozmawialiśmy, snuliśmy plany, czasem się
sprzeczaliśmy. My dwaj kombinowaliśmy, jak dobrać się do Justyfiny. Piękne to
były chwile, jak piękna była Justyfina.
Rzadko, bo rzadko, ale czasem puszczali filmy, te stare również. Po dwóch
miesiącach okazało się, że ich zasób jest skończony i co zabawniejsze zaczęto
puszczać między stałym zestawem szitkomów i rialitiszołów. Z miejsca naszym
ulubionym stał się "Kilof i czepek". Opowiadał historię pielęgniarki, która...
nigdy nie mogliśmy zapamiętać tego trudnego słowa - dla naszego pokolenia ono
nie istniało - "strajkowała", chyba koło roku 2000. Potem w budynku jakiegoś
ministerstwa spotkała górnika, który chyba też straj... no wiecie. Ale on był w
lepszej perspektywie, bo jemu tylko do nowego citroena zabrakło. To nie jest
jednak ważne. Również dlatego, że nie wiedzieliśmy, o co chodzi.
On był ranny, a ona młoda i piękna.
Moją ulubioną sceną była ta, kiedy ona opatrując go po kolejnej potyczce z
policjantami pytała:
- Boli cię Janku miensień?
A on tak jej patrzył w oczy...
Wtedy chyba pisało się "patrzał"?
Bezczelny Matiej - potomek Ukraińca i Chinki twierdzi, że nie wie, co jest
dalej, bo zawsze zasypiał. Justyfina przeciwnie, lubiła takie romantyczne
historie. Raz nawet udało mi się dotknąć jej ramienia.
Nie rozumieliśmy tego motywu z citroenem, ale niech tam, wielu rzeczy nie
rozumieliśmy.
W naszych czasach tak naprawdę najbardziej opłacało się być prezesem. Zwalnianym
prezesem. Albo prezesem w restrukturyzacji. Latał taki ostatnie 6 miesięcy do
pracy - najwyżej raz na miesiąc, a jego pensyjka to 30-krotność średniej
ziemskiej. A na koniec brał odprawę w wysokości minimum 100 tys. kredytek.
Mówię wam, fajnie być prezesem wylanym z pracy. Może i mnie się kiedyś
przytrafi.
Zawsze lepsze były te filmowe historie niż życie. Tu najwięcej miał do
powiedzenia Matiej. Z tym jednak, że on zawsze miał najwięcej do powiedzenia.
Pracował jako rzecznik prasowy koncernu "Moonstone" - fach zobowiązuje, musiał
więc mieć gadane. Ponieważ lubię szperać, zadałem sobie trud i znalazłem.
Matiejowy fach w roku tysiąc czterysta zapomnianym którym nazywałby się trybun
ludowy. Jego profesjonalizm nie podlegał dyskusji.
Justyfina zaczynała karierę w ośrodku filmowym "Dreammoon" i była dumna, że nie
musiała przechodzić etapu moon porno tylko od razu, z marszu że tak powiem,
weszła do filmów akcji.
A ja? Mogę chyba o sobie powiedzieć, że jestem mężczyzną pracującym i żadna
praca nie jest mi obca. Byłem czyścicielem promów, sprzedawcą w sex shopie,
latałem na dalekie zwiady frachtowcem "Bukwa", oprowadzałem wycieczki po grobach
Pierścienia Sławy, prowadziłem audycje w radiu "Moonlight in Samoza", przez rok
służyłem w oddziale antyterrorystycznym, prowadziłem kursy lingwistyczne dla
Ziemian i nie tylko, lecących poza Układ... Długo by jeszcze wymieniać.
Miałem wiele zawodów, przede wszystkim miłosnych.
Nie o nich jednak...
Kto, jak kto ale my - yntelektualna elyta naszego wieku - zdawaliśmy sobie
sprawę, że w naszym codziennym wahadłowcu nie znaleźliśmy się przez przypadek.
To był czas, kiedy wszyscy przedsiębiorczy ludzie lecieli na Księżyc, by tam
robić interesy i forsę. Albo ciemne interesy, czyli jeszcze większą forsę.
Czasem żałowaliśmy, że nie należymy do gangu Ciemnej Strony Księżyca. Tam
dopiero się robiło forsę. Gigantyczną!
Źle to wróżyło stareńkiej UE, bo wszyscy młodzi, pracowici i zdolni pierzchali
na satelitę, by tam szukać szczęścia. Niektórzy znajdowali. Wyłącznie USA i
Japonia twardo stały na swoich zapasach i twierdziły, że Matka Ziemia nie jest
do szczętu wypalona. Cóż, niebawem czas pokaże.
Same loty już dawno przestały być jakąkolwiek atrakcją. Zaczęliśmy żartować z
prowincjuszy, dla których było to przeżycie na miarę przygody. Na dłuższą metę
monotonia lotu była zabójcza. Promy kursujące na Księżyc miały i tę wadę, że
zatrzymywały się. Wtedy wsiadały muminy (1) Stada muminów.
Te, co skaczą i fruwają
Na nasz program zapraszają!
Zwierzyniec
Podróżowanie na Księżyc niosło ze sobą nie tylko spotkania przyjemne, jak
przyjaźń z Matiejem i Justyfiną, lecz również znajomości, o których lepiej
byłoby szybko zapomnieć.
Wspomniałem już o przerażających Ludziach Bez Oczu i Z Otwartymi Ustami, którzy
wcale ludźmi nie byli, prawda? Z tego, co sobie przypominam, gdzieś w mojej
opowieści pojawił się też jakiś Gadatliwy Smutas, a jeśli nie, to z pewnością o
nim napomknę. Nader często jednak w pobliżu siedział ktoś, kogo można było się
naprawdę lękać. To były osoby, choć chyba lepiej mówić o nich osobniki, które
wykorzystując najnowsze zdobycze biotechnologii, postanowiły swoim wyglądem i
zachowaniem napluć w twarz ewolucji i samej naturze człowieczej. Może nie
powinienem tego zdradzać, ale to był szalony wiek i niestety każdy w tym
szaleństwie podłapał jakąś wadę. Pojęcia abstrakcyjne zaczęły nabierać
dosłownych znaczeń.
Tu wybaczcie, ale muszę pomyśleć o potomnych. Nie wiem przecież, kto, w jakich
okolicznościach i z jakim zasobem wiedzy sięgnie po moją relację... Zatem trochę
historii.
Z początkiem XXII w., kiedy można było już dowolnie manipulować genotypem i
swobodnie klonować nawet własnego pradziadka, naukowy heretyk Perry Hooter
zaprzeczył teorii Darwina i przy okazji wszystkim innym. W swej zdobywającej
coraz większy rozgłos pracy zatytułowanej "Pochwała zezwierzęcenia", której
główną narratorką uczynił boginię będącą połączeniem rozpustnicy i
staroindyjskiej Kali, dowodził w sposób przewrotny i pokrętny, że homo sapiens
wcale nie pochodzi TYLKO od małp. Ludzie mu wierzyli.
Człowiek wywodzi się, wedle słów Perry'ego od KAŻDEGO gatunku zwierzęcego, a w
skrajnych przypadkach roślinnego. Obowiązkiem zatem istoty poniekąd ludzkiej,
jest dociec swej pierwotnej natury i uzewnętrznić jej piękno. Swoje prawdziwe
"ja".
Jak zwykle najlepiej zarabia się na głupocie i religii. I tym razem nie zabrakło
i głupców i wyznawców. Ludzkość opanowało szaleństwo przedzierżgania się w
swoich domniemanych przodków. W specjalnych klinikach, za słoną opłatą
przeprowadzano wieloetapową kurację, dzięki której ten czy ów odkrywał, kim tak
naprawdę jest czy też był, czy też chciał być. Z własnej nieprzymuszonej woli
stawano się końmi, świniami, dziobakami, meksykańskimi kaktusami, psami
wszelkiej maści - największe, ponadczasowe, wzięcie miały jamniki i wyżły.
Słowem, cała menażeria. Jak się dobrze rozejrzeć, to ciągle jeszcze są wśród
nas. Oczywiście, zmiany były powierzchowne, retuszowano drobnostki. Kogo
obchodziło jakieś tam bzdurne drobnosteczkowanie. Resztę stanowiła siła
sugestii. Najgorsza w tym szaleństwie była krzywdą, jaką ludzie sami sobie
wyrządzili. Oni pragnęli być tym silnym słoniem, albo smukłoszyją żyrafą czy
długonogą antylopą. Niestety, tak się nie dało i dlatego cierpieli, a przecież
wciśnięto im do mózgu, że są szczęśliwsi i przez to cierpieli po dwakroć, bo
podświadomie.
To cierpienie niejednokrotnie malowało się na ich pyskach czy mordach. Kiedyś,
całkiem z nudów, ułożyliśmy z Martinem taki oto okrutny dowcip o łosiach:
- Wiesz dlaczego łosie mają takie smutne pyski?
- ???
- Bo kiedy to robią, nie przeżywają orgazmu!
Boki zrywać można ze śmiechu, nieprawdaż? Ale co tam, lecimy dalej.
Z pamiętnika Justyfiny Konstantacji K.
Szczerze mówiąc to się wstydzę... Ciebie mój drogi powierniku babskich tajemnic
i siebie, że od tak dawna nie zaglądałam do mojego elektronicznego dziennika.
Ostatnio jednak tyle się dzieje, że muszę to sobie jakoś uporządkować, więc może
pisanie mi pomoże. I inne sprawy ułożą się też.
Najważniejsze, że dostałam angaż w TVM. To sukces, ale jeszcze nie ogromny. Jest
ciężko, bo trzeba dolatywać, ale co tam. Pracy dużo i ciężkiej. Najgorsza jest
pani hauptmenago. Tata kiedyś puszczał mi bajkę o 100 iluśtam dalmatyńczykach.
Cruella DeVille była znośniejsza. Może i poznałabym kogoś ciekawego, ale oni
wszyscy już straceni. Kariera i pieniądze - oto co się liczy. Nie chciało mi się
wierzyć, kiedy usłyszałam, że wszyscy faceci w naszej redakcji muszą przespać
się z tą herod babą. Inaczej bye bye premio, bye bye...
Na szczęście mam nowych przyjaciół. Takich dwóch tatuńciów - wariatuńciów.
Latamy ze sobą na Księżyc i z powrotem też. Traktują mnie zawsze nieziemsko.
Jeden prześciga się w uprzejmościach z drugim. Czasem to aż mi trochę głupio,
ale i tak jest superancko. Czasem, żeby nie było nudno, robimy głupie kawały.
Przede wszystkim sobie, ale również obcym. Wtedy jest jeszcze bardziej super.
Aha jeden z nich, w tajemnicy przed tym drugim, nawet mi się oświadczył. Nie
powiem czy był to Matiej czy Dave Never Ever Brave.
No dobrze powiem, ale niech to zostanie między nami, to był...
- Pamiętaj, kumie - powiedział - że to nie ja cię rozstrzeliwuję. Rozstrzeliwuje
cię rewolucja.
G.G. Marquez "Sto lat samotności"
- Panie! Jesteś wszak pan człowiek mundurowy, czyli poważny. W dodatku pod
bronią. Weź pan zatem tego gnata i zastrzel go, jak sukinsyn płacić nie chce!
To mój ulubiony tekst, kiedy dochodziło do sporów kontrol kontra agresywny
pasażer. Nigdy się nie przyznałem, choć wielokrotnie pytano, czy skądś go
wziąłem czy sam wymyśliłem.
Któregoś dnia jednak, jakoś się nie spostrzegliśmy, że obsługuje nas całkiem
inna załoga - same rosłe faceciory o zaciętych gębach. Owo nieopatrznie
wypowiedziane zdanie stało się początkiem czegoś, czego zawsze się obawialiśmy,
a bardzo w głębi ducha chcieliśmy przeżyć.
Kontrol rzeczywiście wyjął laspistol i przyłożył do skroni najbliższego
pasażera. Po czym wypalił:
- To jest, kurwa, napad! A wy wszyscy jesteście, do kurwy nędzy, od tej pory
zakładnikami!!
Jeśli do tej pory nigdy nie byliście ofiarami takiej napaści, polecam obejrzenie
któregoś z tych starych filmów sensacyjnych. Akcja na naszym promie potoczyła
się dokładnie według tego schematu. Pewnie terroryści, którzy tymczasem zdążyli
założyć pocieszne maski, pończochy i zwykłe kominiarki, też je oglądali.
Kilku bysiów wpadło do modułu pilotów, jeden taki dzieciak, że ech... Dał ja bym
mu wojnę i terroryzm. Po ojcowsku i pasem bym dał. Dobiegły nas krzyki i
strzały. Promem szarpnęło i zatrzymał się na dobre. Chociaż w tym wypadku to
chyba raczej na złe. Po dwóch drabów stanęło przy każdym z przejść do innych
przedziałów. Tak pewnie postąpili i w innych. Nie mieliśmy za wiele do
powiedzenia. Profesjonalna robota w wykonaniu amatorów.
Środkiem naszego modułu maszerował - rozpoznaliśmy go od razu - Mister Mister!
Głupawy koleś, który próbował poderwać Justyfinę kilka dni temu. Bezczelny nawet
nie zasłonił twarzy. W łapsku trzymał mały pistolet, idealny do walki w
pomieszczeniach. Chodził tak w kółko i klął pod nosem. Wyraźnie kogoś bądź
czegoś szukał.
- Ty - lufą wskazał na Martina, który zbladł, a potem zaczął czerwienieć. Byle
nie dostał tego swojego napadu... - Gdzie ona jest?! - Zapytał Mister wskazując
na puste miejsc obok.
I wszystko stało się bardziej niż jasne. Mister Mister szukał Justyfiny!
- Wyszła do... - Martin nie skończył, bo do Mistera podszedł jeden z jego ludzi
i zagdakał coś w moonspechu. Ten odpowiedział ostro i wrzaskliwie. Bez przerwy
nerwowo machał bronią. Potem się uspokoił i zaczął mówić już do wszystkich:
- Jesteście zakładnikami FWWK (2) KSIĘŻYCOLACJA. Zostaniecie tutaj tak długo, aż
zostaną spełnione nasze żądania. Za każdą godzinę zwłoki będziemy zabijać
jednego z was. Zaczniemy teraz, od kobiet i dzieci. Skończymy na starcach i
mutantach. Macie się słuchać, albo będziemy hurtem wyrzucać za burtę. Statek
jest całkowicie pod naszą kontrolą. Nie macie żadnych szans. Wasze siły
policyjne również. Komu się nie podoba może wysiąść. Za korzystanie z telefonu
czy innej formy łączności wysiadka w trybie przyśpieszonym...
Ten drugi, w psiej masce, chyba adiutant, znów coś mu podszepnął.
- Żeby było wszystko jasne dla was, dla waszego rządu i policji trójkę wyrzucamy
już teraz. Nie ma litości dla ziemskich gości!!! - Wrzasnął na koniec, a
pozostali zawtórowali ochoczo potrząsając laserowymi armatami. Ot, durne
żołnierzyki kosmosu.
Pasażerowie westchnęli, zbledli i struchleli, jakby się chcieli schować w sobie.
Mister wskazał na trójkę, rozległ się płacz i ktoś dostał kolbą w głowę.
Przeszło mi przez głowę: Wnet go na stracenie wiodą...
Skazańców natychmiast wyprowadzono. Potem rozległ się pojedynczy strzał. Ktoś
pewnie próbował uciec albo zbyt kurczowo trzymał się śluzy.
Nie żebym był przesądny, ale na burcie dzisiejszego skład widziałem taki napis:
ŻYJ BŁYSKAWICZNIE
KOCHAJ AŻ DO BÓLU
UMRZYJ, KIEDY ZECHCESZ.
Sytuacja była poważna, a używając cytatu z jednego z filmów napięta jak baranie
wory.
Bo Justyfina w tym czasie brała swoją rytualną kąpiel.
Tak, ty tego nie zrozumiesz, lecz wiedz
Że jestem swoim własnym wrogiem
Y. Malmsteen "I'm Own Enemy"
Jak wspomniałem, ludzie naszego wieku mieli rozmaite pomysły. I jak ludzie
każdego wieku nie wolni byli od wad.
Kiedy jedni szukali swego ego, pochodzenia, przeznaczenia, korzeni czy czego tam
w formach zwierzęcych bądź roślinnych, inni starali się nadrabiać to, czego
natura im poskąpiła. Innymi słowy doskonalić się, by lepiej przeciwstawić się
losowi i sprostać wyzwaniom szalonych przecież czasów.
Zacznę może od siebie. Nie pamiętam czy wspomniałem - nazywam się Dave DeBrave,
a urodziłem w rodzinie szlacheckiej z dziada pradziada, w małej wiosce Dolna
Creda. Z czego nic, ale kompletnie nic nie wynika, rozumiecie chyba, jaka
beznadzieja. Za pierwsze zarobione pieniądze - pracowałem przy wypasie
elektronicznych owiec (3) na farmie ojca chrzestnego - jak i za prawie każde
następne kupowałem sobie wszczepy przyśpieszające myślenie i ulepszające
zapamiętywanie. Z wiekiem trzeba się ubłyskotliwiać. Byłem przekonany, że tylko
tym sposobem do czegoś dojdę. Aha - gdybym sam siebie miał określać, jak na
leżance u psychoanalityka powiedziałbym, że mam psie serce i przywiązuję się
dozgonnie, ale dusza we mnie kocia i lepiej z moim indywidualizmem nie
zadzierać.
I doszedłem do wniosku, że to wszystko jest funta kłaków niewarte (4). Z naturą
czyli również ze swoim organizmem trzeba żyć w zgodzie, a nie szprycować się
czym popadnie. Najprzykrzejszym i najwidoczniejszym efektem ubocznym było
dramatyczne rozwijanie się mojego języka.
Cóż mogę rzec - obrzydliwość. Nagle wypada mi z ust jęzor. Czerwony,
zaróżowiony, gdzieniegdzie biały. Bryzga ślina, jak nie umyłem zębów, to oddech
nieświeży na cały moduł. Oczy wychodzą mi wtedy na wierzch, a ja płonę ze
wstydu.
Okrutnik Matiej za każdym razem przypomina mi, że widział pewne ogłoszenie.
Szukano Ludzi - Kamelonów do ekologicznego odłowu owadów.
Moja wada niewiele miała wspólnego z elokwencją. Z czasem nauczyłem się nad nią
panować, choć niejednokrotnie język wyrywał mi się spod kontroli. Jeśli nie
potraficie sobie tego wyobrazić, poszukajcie proszę koncertów zespołu KISS (5).
Ich wokalista z upodobaniem wywalał jęzor imponujących rozmiarów. Wydłużcie go o
jakieś 95 cm i już wiecie, jak bardzo niekorzystne wrażenie czasem robiłem.
Jedyną osobą, która z tego nie szydziła była oczywiście Justyfina. Na gwiazdkę,
w drugim roku naszego wspólnego latania kupiła specjalną maszynkę do zwijania
języka. Zuch dziewczyna, co?
Matiej zawsze ze mnie szydził na maxa, więc teraz o nim. A co mi tam. On, ten
twardziel z kosmosu nigdy nie przyznał się skąd wzięła się jego ułomność. Nie da
się jednak ukryć, że była podejrzana i przerażająca. Żeby nie powiedzieć wprost
- potworna.
Bez żadnego ostrzeżenia Matiej puchł. Jego głowa i twarz robiły się czerwone,
żyły na mózgoczaszce i szyi nabrzmiewały i pulsowały. Ciało robiło się coraz
większe i większe. W dodatku coraz okrąglejsze. Ubranie puszczało w szwach -
normalna rzecz. I dlatego Matiej zazwyczaj chodził w strojach o kilka numerów za
dużych. Nie było jednak obaw, że nasz przyjaciel pęknie. Szczęśliwie w
krytycznym momencie następowało charakterystyczne "puff" i Matiej powracał do
rozmiarów, w jakich lubiliśmy go najbardziej.
Ponieważ sam nie wyjaśnił nam, skąd to się w nim brało, ustaliliśmy, że to jego
droga do doskonalenia się. Wiadomo - najdoskonalsza wszak jest i będzie kula.
Z nadobną Justyfiną też nie było większego problemu. Pod warunkiem jednak, że
pamiętało się o kilku istotnych zasadach. Po pierwsze trzeba było dokarmiać ją
od czasu do czasu czymś słodkim - z braku słodyczy materialnych sprawdzały się
też słodkie słówka. Byle nie w nadmiarze czyli ha! ha! nie przesolić. Nasza
Walkiria bezlitośnie tępiła każdego sweettalkera, bezbłędnie wyczuwając, kiedy
słowa są szczere, a kiedy nie. Drugą i nadrzędną zasadą była kąpiel w czasie
lotu. Była to kąpiel chłodząca. W awanturniczej młodości Justyfina
przekombinowała ze swoimi zasobami energii i teraz miała problemy. A jeśli się
nie schłodziła, mogła mieć poważne kłopoty.
Najczęstszym ich objawem było puszczanie dymu uszami oraz zemdlenia. To nie było
fajne, bo trzeba było natychmiast zdejmować kaptur chroniący śliczną twarzyczkę
i mądrą główkę, by przystąpić do cucenia. Kaptur łudząco podobny do prawdziwego
oblicza Justyfiny zdejmowało się po rozpięciu archaicznego zamka błyskawicznego,
sprytnie ukrytego z tyłu zgrabnej szyi.
Oczywiście zmyślne dziewczę uczyniło z tego broń przeciwko natrętom. Sądząc po
pokazowym popisie efekt był piorunujący.
Skoro więc byliśmy ułomni, byliśmy zatem ludźmi i ludzkie mieliśmy uczucia i
odruchy. Miewaliśmy też i nieziemsko zwariowane pomysły.
Z pamiętnika Justyfiny Konstantacji K.
Najgorsze, że wydarzenie goni wydarzenie, w takim szalonym tempie. Jest ich
tyle, że nie mam ani sił, ani czasu na pisanie. Ale dziś wyjątkowo wracam sama,
ostatnim wahadłowcem, więc piszę chociaż oczy mi się zamykają.
O nie, nie wiem co za idiota puścił film porno! Idę go ochrzanić. Co oni sobie
myślą! Nie rozumieją, że dziewczyny nie chcą oglądać takich podle samczych
kłamstw.
No tak, właściwie mogłem się tego spodziewać. Cała załoga pijana, a ten dureń
drugi pilot śpiewa, jak jeszcze jeden tenor nieprzyjęty do słynnej trójki. Ech
mężczyźni...
Szkoda, że nie ma Dave Niegdyś Brave. Ostatnio bardzo posmutniał, to pewnie
przez tą... Albo Matiej, on by się przydał. Ta ostatnia historia, o tym jak
wygrał show "Jak przestać być ssakiem" to dopiero była kupa śmiechu!
Wiesz co dzienniczku, nie wstydziłam się im powiedzieć o swojej energetycznej
wadzie. A oni opowiedzieli mi o swoich. Równe z nich chłopaki, chociaż czasem
trochę powalone. Któregoś dnia na przykład Dave Niewiele Brave zaproponował,
byśmy przynieśli swoje zdjęcia i powiesili nad miejscami, które zwykle
zajmujemy. I w ten sposób nikt nam już ich nie zajmie.
Dobrze, że wyjedzie po mnie mój Paul Di'Anno. Co ja bym bez niego zrobiła.
Muszę jeszcze pamiętać, żeby koniecznie wziąć prysznic.
Nigdy nie wiesz, co cię czeka za następnym zakrętem
Kierowca wahadłowca, czyli kosmicznego tramwaju (6).
Któregoś razu Matiej ledwo wsiadł, rozparł się jak panisko w fotelu i zamiast
ponarzekać jak zwykle jak to ma dość latania, swojej roboty i w ogóle, uśmiechał
się chytrze.
Wytrzymał ledwie do pierwszego hologramu stacji MIR, mającego niby to
uprzyjemnić nam monotonię kosmicznego krajobrazu. Wyjął z torby trzy dziecinne z
pozoru przedmioty: żółwia, słonia i konia.
Szczerzył się przy tym, jakby ktoś go w mleku kokosowym wykąpał. Przyglądaliśmy
się zdumieni, bo nie pojmowaliśmy kompletnie nic.
- Patrzcie - powiedział, kiedy już nasycił się widokiem naszym głupich min. -
Jak połączyć ze sobą te trzy figurki... - tu wykonał kilka zręcznych ruchów -
...to powstanie coś takiego. Nowa jakość, co?
Nie wiem co to było, ale było fajowskie. Po prostu luźna guma. Najbardziej ze
wszystkiego, co znam przypominało tybetańską mandalę.
- Przecież to były przed chwilą figurki trzech zwierzaków... - Powiedziała
zachwycona Justyfina.
- Właśnie... Na tym cały witz polega. Macie więc po jednym. - I po magicznym
rozłączeniu, dał nam po jednym zwierzaku w poprzedniej wersji.
- Och, dziękuję... Przyznaj się skąd to wziąłeś?
- I powiedz, co to jest? A poza tym jak nam dasz, to nie będzie już całości...
Błogi uśmiech rozlał się po przystojnej Matiejowej twarzy.
- Kupiłem na przydworcowym targu. Jakaś obca technologia, pewnie przemycona
tranzytem na Ziemię. Ale jeszcze nie wiecie co jest w tym najzabawniejsze.
Elementy składowe są zawsze takie same - na wszelki wypadek przyjrzałem się
uważnie swojemu żółwiowi - a całość wychodzi zawsze inna dla innego właściciela.
Powaga. Przynieście jutro swoje kawałki - całość zabierze Justyfina i potrzyma
kilka dni.
Kiwnęła ochoczo kształtną głową.
- Będziesz musiała je trzymać w miarę blisko siebie i sama zobaczysz... W pewnym
momencie całość będzie zupełnie inna. Po tobie układankę weźmie DeBrave...
- Dlaczego nie mogę wziąć jej dziś? - Zapytała Justyfina i było jasne, że sprawa
jest przegrana.
Do końca lotu gadaliśmy już tylko o tym, co przyniósł Matiej i pewnie dlatego
lot upłynął nam tak szybko. Nie ma co, ci obcy to mają łby, jak nie
przymierzając konie.
Wszystko się sprawdziło i przyzwyczailiśmy się, że zawsze towarzyszą nam nasze
maskotki. Przy ich pomocy testowaliśmy też inteligencję i poczucie humoru nowych
członków naszego klubu: Martina Edena - biedaka chorego na pląsawicę, oraz
Petera Yanooza, który nie wiedzieć czemu zawsze woził ze sobą klatkę pełną
Blećwoków (7). Martin pracował dla Trzech Światów i jednego Małego Księżyca,
Yanooz dla FullMoonResetoom. Blećwoki robiły zamieszanie. No i oni wszyscy nie
latali codziennie.
Z Matiejową mandalą wiążą się jeszcze dwie historie. Jedna teraz, druga później.
Im więcej czytasz,
Tym jesteś głupszy
Mao Tse Tung (8)
Justyfina wzięła kiedyś nasze zwierzaki i oddała po chwili mówiąc, że jej Morgan
- tak nazwała swego konia - przekazał jej bombowy pomysł.
Naszym zdaniem pomysł był trochę potegowany, ale niech tam.
Pani redaktor TVM wymyśliła mianowicie, że owszem mamy zabrać swoje zwierzaki,
ale i strzec jak oka w głowie. A potem mamy oddać swoim dzieciom i opowiedzieć
jak to ich starzy się poświęcali dla ich dobrobytu i tak dalej - dla nich to
będzie dosłownie historia! - i one, znaczy nasze potomstwo, ma się nawzajem
odnaleźć i zaprzyjaźnić. A potem przekazać maskotki swoim dzieciom...
Coś takiego mogła wymyślić wyłącznie kobieta. A coś tak fantastycznie
zwariowanego tylko Justyfina. Niech jej będzie na zdrowie! W sumie to przecież
miała łeb jak nie przymierzając koń. Mogę sobie ja i tak z niej serdecznie
zakpić. Przecież nigdy tego nie przeczyta.
Ci, co nie czytają, wiedzą tylko tyle,
Ile im powiedzą inni
Chgw
Od czasu do czasu, co przysięgam nie było najprzyjemniejsze, LTM fundowało nam
dodatkowe atrakcje. Raz było to nie dające się wyłączyć ogrzewanie - ludzie o
słabych nerwach np. zaledwie ze stopów glinku tytanu, topili się wtedy jak wosk.
Od razu było widać, kto jest gorszej kategorii, kto oszczędza na sobie i kto
kariery na Księżycu nie zrobi. Kiepski to był widok takiego rozpuszczającego się
znienacka człowieka, ale cóż takie czasy. I na szczęście szybko ich zabierali.
Dokąd? Nie mnie pytajcie.
Flota LunaTick Moon obsługująca naszą trasę składała się z bardzo już
wysłużonych wahadłowców. Nie było tu miejsca na dostatecznie silne osłony
przeciwmeteorytowe. Nie były zresztą aż tak potrzebne, gdyż naprawdę duże
kawałki materii niszczył Słoneczny Patrol. Na wszelki jednak wypadek większość z
pasażerów przechodziła rutynowe szkolenie w ramach BHPiP (9). Na tych kursach
nauczono nas, jak posługiwać się kombinezonem.
"A zatem" - pisano w instrukcji - "w przypadku zagrożenia należy bezzwłocznie
zastosować się do instrukcji podawanych głosem kapitana wahadłowca lub
niniejszej". Potem następowała nudnawa wyliczanka, jakich to zagrożeń możemy się
spodziewać. W większości nas jednak nie dotyczyły, bo i któżby chciał porywać
takiego gruchota? Oprócz najważniejszego - dziury w powłoce lub otwartego okna.
Wbrew pozorom to ostatnie zdarzało się nader często ludzie nie wytrzymywali
gorąca.
"W przypadku zlokalizowania otworu" - ponownie ten przemądrzały instruktaż -
"należy bezzwłocznie przystąpić do czynności związanych z zatykaniem. Zatykanie
należy uskutecznić za pomocą skafandra. Jeśli jeden nie wystarczy można użyć
dwóch, a w ostateczności trzech. W tym samym czasie inny pasażer jest
zobowiązany do ustnego poinformowania członków załogi o zaistniałym otworze".
Cytuję dosłownie, więc lepiej się nie śmiać.
Owe zaistniałe otwory przydarzały się tak rzadko, że stawały się atrakcyjnym
urozmaiceniem podczas podróży. W szczeliny w powłoce statku najchętniej wkładała
swój skafander Justyfina. Żadna z instrukcji nie wspominała, że na powierzchni
wahadłowców osiada księżycowy pył, mający swoje źródło w coraz bardziej
zanieczyszczonej przestrzeni około lunarnej. Pył ten, sam w sobie dość szpetny i
podły chętnie osiadał na Justyfinowym skafandrze tworząc fantastycznie unikalne
wzory. W ten kosmiczny sposób Justyfina, za sprawą niepowtarzalnego wzoru na
stroju, stawała się jeszcze piękniejsza. Zawsze ceniliśmy jej uśmiech, bo dzięki
niemu i my stawaliśmy się odrobinę szczęśliwsi, a może nawet trochę lepsi.
Z pamiętnika Justyfiny Konstantacji K.
Wczoraj Dave Poniekąd Brave, który potrafi cytować książki z pamięci - wcale nie
komputerowej, powiedział jak wysiedliśmy na LunaCenter: "No, to
najprzyjemniejsze chwile dnia za nami. Chyba, że zobaczymy się wieczorem". On to
ma gadane, ale i rację. Potem już tylko praca, praca i zachrzan w pracy.
A wahadłowcu tyle się nieraz dzieje. Matiej przyniósł fajowskie zwierzaki, potem
przegrał zakład z Davem Czasem Bravem. Gdyby wiedział, jak wrednie go
podpuściliśmy! I musiał maszerować w damskich podwiązkach przez cały moduł.
Poznaliśmy nowych całkiem fajowskich kolesi - jeden wozi cały czas ze sobą
Blećwoki i nie chce powiedzieć po co.
Wczoraj też dosiadł się taki jeden i zaczął nieprzystojnie przystawiać. Taki
prymityw - z miejsca przezwaliśmy go Mister Mister, taki był pewien siebie.
Załatwiłam go puszczając przy jakimś wyjątkowo smętnym tekście sporo dymu i
zaczęłam ściągać energokaptur. Zmył się jak niepyszny. Gdzież mu tam do moich
dżentelmenów. Wczoraj na przykład podsłuchałam jak rozmawiali ze sobą. Myśleli,
że śpię. Spójrz na tę figurę łasicy... I wiesz co, ona mi imponuje, te loty są
męczące, a nasza Justyfinka zawsze taka promienna. Taaaaaak, po prostu dziewczę
nadobne. A jakaż gibkość i zdecydowanie! A jaka uroda i powab!
Tak sobie gadali, jak to chłopaki mają w zwyczaju, ale to było miłe. Dobrze, że
Paul nie słyszał.
Jak się obudziłam, poszłam od razu pod prysznic. Musiałam się wyśmiać.
Taktyka ta była skuteczna. Nie tyle przez swoje okrucieństwo, co przez
straszliwą szybkość, błyskawiczność reakcji Dona.
M. Puzo "Ojciec Chrzestny"
Mister Mister, który miał w życiu wiele nieszczęść, ale najpoważniejszym było
to, że przywalił się na promie nie do tej osoby, co potrzeba, gdzieś poszedł.
Draby po obu stronach dawały do zrozumienia, że nie mamy nawet najmniejszych
szans. Pozostało niecierpliwie czekać, licząc że Justyfina jakoś się przemknie i
znajdzie obok nas.
Liczyliśmy też po cichu, że zaraz rozpocznie się szturm jednostki specjalnej
GrozJaN (10), ale z drugiej strony opieszałość naszego rządu...
Generalnie robiło się coraz duszniej i niepewniej. Kogo rozwalą jako następnego?
Jakiś idiota, z pewnością jeden z księżycoizolacjoniastów, włączył film. Jak na
złość puścił ten niepoprawny politycznie serial "Czterej pancerni i pies".
Kurna, jak ja nienawidziłem tego infantylizmu, chociaż nie powiem niektóre sceny
batalistyczne nawet mi się podobały. Matiej również nie znosił przygód Gustlika
& Co. i chyba miał ogromną ochotę się nadąć.
Wtedy to właśnie tuż obok mnie, a siedziałem przy oknie, załomotał deszcz
meteorytów. Jakiś większy przebił powłokę. Próżnia zaczęła wdzierać się do
środka, a powietrze odwrotnie. Natychmiast uruchomiło się wszystko, co w takich
przypadkach się uruchamia. Na moją nieskromną osobę spadł obowiązek zatkania
otworu. Terroryści wycelowali we mnie, a jeden warknął:
- Zatkaj to!
Nie musiał mnie pouczać. Wetknąłem w dziurę zad skafandra, ale pech chciał, że
obok zrobiła się druga. Nie większa od dłoni. Chyba włosy stanęły mi dęba, a
serce skoczyło jakimś szalonym saltem w kierunku gardła, ponieważ dziurę
zrobił... Nie, nie kosmiczny kamyk. Znacznie gorzej. To był Morgan.
Na chińskiego boga - Morgan Justyfiny!
Krew we mnie zawrzała. Schowałem zabawkę i pośpiesznie zabezpieczyłem rękawem
drugi otwór. Wziąłem kilka głębokich oddechów, próżnia potrafi dokuczyć. Serce
tłukło się o żebra jak dziki tygrys w klatce.
Chyba nikt nie zauważył... Usiadłem najspokojniej jak potrafiłem. Wziąłem
kolejny, tym razem bardzo głęboki oddech. Pokazałem Matiejowi, co schowałem w
dłoni.
Tylko spojrzał mi oczy. Niezbyt głęboko, a przecież zrozumiał od razu.
Podniósł rękę niczym najlepszy z uczniów.
- Czego!? - Niegrzecznie zapytał terrorysta w masce rodem z tanich horrorów.
- Muszę do kibla - odpowiedział uprzejmie Matiej i nadął się trochę. Ludzie z
Księżyca popatrzyli po sobie i pokiwali głowami.
- Wstawaj, ręce przy sobie, idź powoli w tamtą stronę. Jeden ruch, który nam się
nie spodoba i podziękujesz za uwagę.
Dostosował się do poleceń. Kiedy pokonał połowę drogi, zapadłem się pod fotel i
zacząłem się czołgać w przeciwnym kierunku. Nasz plany był prosty jak lufa
czołgu 102.
Podchodząc do gościa z pończochą na twarzy, Matiej bez ostrzeżenia huknął go z
całej siły swoją łysą czaszką. Błyskawicznie ukląkł i pierwszy strzał z
naprzeciwka trafił kolegę terrorystę. Matiej w tym samym momencie zaprawił
drugiego w krocze i runął jak długi.
Drugi strzał dobił trafionego poprzednim. Kolejnych strzałów nie było. Sprawiłem
się z moją dwójką jeszcze szybciej niż Matiej. Byli wszak całkiem zaskoczeni.
Ktoś im po prostu nagle wyskoczył spod foteli.
W module odbywał się festiwal krzyków i pisków, wrzasków i histerii. Reszta
współpasażerów tak właśnie odreagowywała nadmierny stres. Jako taki spokój
zachowali tylko człowiek, który chyba bardzo chciał być kaktusem, Martin Eden
oraz Peter. Za to Yanoozowe Blećwoki robiły harmider godny stada przekupek.
Strażnicy z pozostałych przedziałów jeszcze nie zorientowali się, że ich koledzy
mieli kłopoty. Zyskaliśmy chwilę dla siebie.
- Kto służył w wojsku? - zapytałem.
Trzech mężczyzn uniosło głowy. Weźmiecie broń i nie wpuszczajcie tu nikogo.
- Zaraz wracamy - rzucił na odchodnym Matiej, uśmiechając się w sposób, który
nie wróżył niczego dobrego naszym wrogom.
Bo miłość nie będzie miłością
Jeśli jest zmienna mogąc mieć odmiany
I skłonna odejść za cudzą skłonnością
Szekspir "Sonety"
No cóż, muszę się wam do czegoś przyznać - miałem Justyfinę wyłącznie dla
siebie. Nie było to jakaś krótka chwila, lecz blisko trzy miesiące. Jakoś
wszyscy poszli na urlopy czy inne chorobowe, więc lataliśmy dzień w dzień tylko
we dwójkę.
Poznałem ją wtedy bliżej i to było bardzo fajne. I inspirujące nawet też.
Po pierwsze, uwielbiała filmy kung-fu i karate. Jej ulubionym był, zaraz, zaraz
taki długi, skomplikowany tytuł... "Przypalony Tygrys, Skwierczący Smok"? Chyba.
Po drugie, żal mi jej było. Zwłaszcza tego zamknięcia w ścianach wahadłowca. W
jej głowie był taniec, a na to miejsca na promie nie było. Szkoda, taki
talent...
Justyfina miewała zadziwiające pomysły dotyczące wsiadania do wahadłowca.
Najczęściej jednak robiła to w ostatniej chwili. O, jakże to banalnie brzmi -
mam na myśli NAPRAWDĘ ostatnią chwilę. Taką, w której wiesz, że twój środek
transportu właśnie odjeżdża, a ty możesz co najwyżej stuknąć głową w drzwi i to
go specjalnie nie zaboli. Justyfinie w takich chwilach szło najłatwiej. Wpadała
na platformę tuż przed odpaleniem silników, czyli po gwizdku ostrzegawczym, to
archaizm jeszcze z czasów kolei i zawsze śmialiśmy się, że nasz wahadłowiec jest
na gwizdek. Widziałem jak w pełnym pędzie pojawiał się biały plecak, złota kita,
mignięcie, skok... Nie chcę myśleć, co by było, gdyby jakaś litościwa ręka
zwykle nie uchylała włazu... i już. Dla kogoś nie latającego tak często
wyglądało to na dramat, albo przynajmniej wyczyn.
Po paru chwilach rozpromieniona i lekko zdyszana Justyfina przypinała się pasami
w fotelu, który dla niej zajmowałem. Zawsze w takich chwilach mówiła:
- Dziś już myślałam, że nie zdążę.
- Jak zwykle przez mamę? - kręciłem z niedowierzaniem głową i śmialiśmy się
serdecznie zanim Justyfina zdążyła powiedzieć sakramentalne "A żebyś wiedział!".
Tylko raz Matiej zdecydował się wygrać w tej swoistej rywalizacji. Był akurat na
jakimś spotkaniu z mieszkańcami Saturna i wybiegł z konferencji do wahadłowca w
pełnym ekwipunku. Oczywiście nie zdążył, postanowił nie poddawać się, odpalił
przenośny silnik, przyczepił do włazu i tak doleciał do stacji przeładunkowej
im. M. Hermaszewskiego. Tam zakrzyknął dziarsko: "dajemy nura do bajkonura!" i
po prostu wsiadł przez okno. Nie zdążył nawet zdjąć hełmofonu i kontrol wykazał,
że nie ma ważnego biletu. Z niego już był taki kozak i za to go najbardziej
ceniliśmy.
Z pamiętnika Justyfiny Konstantacji K.
Siedzę tu w kabinie pilotów i niestety nic więcej nie mogę zrobić - tylko
zanotować to, co się wydarzyło. Odcięli wyjście, odcięli kanały łączności.
Przeklęte zbiry. Mam nadzieję, że wkrótce ktoś tu przyjdzie.
Napiszę więc skąd się tu wzięłam. To była niezła akcja. Poszłam właśnie pod
prysznic, a jak szłam to już czułam, że coś jest nie tak. I kiedy spod prysznica
wychodziłam, to już się wyjaśniło. Statek został napadnięty. Napadnięty i
porwany. Dobrze, że nie gwałcą... Jeden w głupiej masce stał na straży. Jak
został sam, to wyszłam do niego uśmiechnięta (trochę się bałam) i nie do końca
ubrana. Patrzył i patrzył i patrzył, jak kto głupi. A ja go wtedy, jak już
podszedł trach w krtań i jak mówi Matiej po ptokach. Wciągnęłam go do kabiny,
zabrałam ubranie i broń. Dołączyłam do porywaczy. Jak oglądaliście Indianę
Jonesa to wiecie, kto mnie natchnął.
I wszystko by poszło pewnie ok., ale się jeszcze jeden napatoczył. I skubany
strzelił pierwszy. I nie trafił! Z 5 metrów - ma się tego farta. Drugiej szansy
mu nie dałam. Ja zawsze trafiam - tata mnie nauczył strzelać. Pech jednak, że
jego strzał przebił okno. Zatkałam je szybko, ale z torebki wyssało mi kilka
drobiazgów. Pal sześć pomadkę. Gorzej, bo chyba poleciał Morgan. Biedny konik...
Niech mu próżnia lekką będzie.
Tego drugiego draba zamknęłam szybciutko z tym pierwszym. Dołączyłam do rebelii.
Dowódca - tu to się trochę wystraszyłam - to był ten sam, co się przysiadł. Nie
poznał mnie. Co za ulga. Dał mi rozkaz, bym przeszła do kabiny pilotów. Idąc
przez nasz przedział widziałam chłopaków. Dave The Brave przyglądał mi się. Mam
nadzieję, że mnie poznał. A jak nie, to co tam. Dopiero będzie niespodzianka,
jak okaże się, kto wahadłowiec uratował.
Najgorsze, że oni zastrzelili wszystkich z obsługi.
Jak mógłbyś podjąć walkę?
O to, co uważasz za słuszne
Gdyby wszystkie twoje uczucia były martwe?
Vai "Sex & Religion"
Oczywiście, że naszym jedynym celem stało się odbicie Justyfiny. Los pozostałych
pasażerów i tego całego chrzanionego wahadłowca wisiał nam i powiewał, że znów
się odwołam do jakiegoś zapomnianego cytatu.
Chociaż... Nie, jednak zależało nam na czymś więcej. W przypadku najgorszym z
możliwych zamierzaliśmy Justyfinę pomścić. A to oznaczało, że żaden z tych
idiotów od izolowania Księżyca nie przeżyje.
Naprawdę nie wspomniałem, że Matiej pracował kiedyś jako osobista ochrona
jakiegoś bossa? Wybaczcie - robię to teraz. On sam, jak wiecie był skromny i nie
rozpowiadał na lewo i prawo, że jego szefuńcio miał wiele niejasnych interesów,
a to oznaczało niekonwencjonalne metody działania. A co jak co, Matiej uwielbiał
łamanie wszelkich konwencji. Z prawami człowieka łącznie i przede wszystkim.
W przejściu między przedziałami natknęliśmy się na trupa człowieka z obsługi. To
był sprzedawca tijamoon i koffemoon. No cóż, akurat ten typek też nas drażnił
swoją fryzurą oraz wygórowanymi cenami. Ale żeby tak zaraz...
Na "trzy!" wpadliśmy do następnego przedziału. Szybka wymiana strzałów z
bohaterami o takiej bezwzględnej motywacji jak my kończy się tylko jednym -
masakrą.
Nieoczekiwanie otrzymaliśmy wsparcie od człowieka o twarzy konia. Jednym celnym
kopnięciem zakończył porządki w tym module. Mógłbym przysiąc, że gdy nasz
sojusznik kopnął, a właściwie wierzgnął księżycoizolacjonistę w twarz, zamiast
stopy w sportowym bucie musiało być kopyto. Sądząc po sile również. Twarz
porywacza zamieniła się w maskę, tym razem krwawą.
Mieliśmy przewagę dopóki dzialiśmy z zaskoczenia, ale teraz dodatkowo pojawił
się poważny dylemat. Ten przedział miał aż cztery wyjścia. Z czego dwa były
niestrzeżone, ponieważ prowadziły do magazynu oraz do pomieszczeń roboczych, w
tym również do pryszniców. Kierunek dalszych działań wydawał się zatem
oczywisty. Właśnie - tylko wydawał. Instynkt antyterrorysty podpowiadał inne
rozwiązanie. W miarę możliwości ukryć się i cierpliwe zaczekać.
Tak właśnie postąpiliśmy, prosząc pozostałych o zachowywanie się nadal jak gdyby
nigdy nic (11). W duchu prosiłem tych wszystkich muminów, by przestali się na
nas gapić. Matiej wyglądał jakby się modlił do jednego ze swoich bogów. Znałem
go jednak zbyt dobrze, by wiedzieć że zachował czujność niczym harcerz na
warcie.
Minął niecały kwadrans i luk od strony prysznicy otworzył się, uprzedziwszy nas
uprzejmym cichym syknięciem. Wszedł najpierw adiutant, a potem sam Mister
Mister. Za nimi szedł jeszcze jeden młodzian udający wojownika zaprawionego w
kosmicznych bojach.
Matiej pierwszy otworzył ogień. Adiutant zginął, nawet nie wiedząc kiedy. Tylko
pozazdrościć. Ten z tyłu chciał się schronić z powrotem do luku, ale trafiony w
czoło nie dobiegł daleko.
Mister padł podcięty przez jakiegoś bojowo nastawionego mumina. Jakaś zażywna
starsza kobiecina gruchnęła go w głowę torebką. Istna komedia. Sądząc po efekcie
musiała tam mieć cegłę. Szef bandy okazał się tak dokumentnie nieprzytomny, jak
jego podwładni martwi. Skrępowaliśmy go, a Matiej ocucił paroma policzkami - nie
patyczkował się przy tym zbytnio. A trzeba wiedzieć, że rąsię to miał, jakby
całe życie węgiel (12) przerzucał.
- Gdzie blondyna? - Zapytałem grzecznie, a Matiej poparł moje słowa kontrolnym
ciosem w brzuch.
- Jaaaakaaa blooondy... - Wyjęczał Mister, do niedawna pan sytuacji.
- Ta, co się kąpała - nie śmiejcie się proszę. Zdawałem sobie sprawę, że to
zabrzmiało absurdalnie. Szybko dodałem:
- Ta, do której się tak wrednie dostawiałeś. Come Down, nie? - A Matiej na to
lu go. Tym razem w pysk, żeby sobie nie myślał.
- Nieee wieeem... teeeż jej szukam. - Sapnął i wypluł zęba. - Wy
skurwieeesynyyy.
Tego było już za wiele. Latamy na tym cholernym wahadłowcu wte i wewte, niczym
jacyś popieprzeni nomadzi. Cierpimy i znosimy wszystkie niedogodności. Harujemy
jak woły (13) na tym popieprzonym moonlandzie. Do tego człowieka jeszcze
napadają. Ale to wszystko można znieść. Bo człowiek, szczególnie jak stara się
siebie ulepszać, wiele znieść może.
Ale żeby nam, psia mać, nie wiadomo kto Justyfinę spod prysznica uprowadzał?!
Tego było już stanowczo za wiele. I co gorsza, kompletnie nie wiedzieliśmy, co
robić.
Mamy dla was już tylko pogardę
W rękach granaty zamiast kwiatów
Hateyourself "Kill Fuck Die"
Łaskawie oszczędzę wam kłopotów i czasu i streszczę w prostych żołnierskich
słowach, co działo się potem. Wpadliśmy w amok, albo może tylko we wściekłość.
Rysownik komiksów miałby tu uproszczoną sprawę. Wiecie, duże dynamiczne plansze,
pełne dymu, dymków i napisów: bum, trach, psssssss, łubudu. I cała masa
wykrzykników. Na następnej stronie kilka trupów i potem od nowa. Zaczęliśmy się
posuwać, nawet się specjalnie nie ubezpieczając, w kierunku rufy - swoją drogą
nigdy nie myślałem, że wahadłowce są tak długie. I było nam kompletnie wsio
rawno klasa exlusiv, second czy third. W każdej bez pardonu rozwalaliśmy
terrorystów nie pytając czy mają na to ochotę czy nie. Czasem pomógł nam jakiś
mumin, ale z reguły byli nie mniej przerażeni od panów porywaczy.
Kiedyś Matiej wymyślił zabawną historyjkę o kosmicznej mgle pożerającej ludzi.
Byliśmy znacznie gorsi. Byliśmy jak kataklizm i każdy, kto stanął nam na drodze,
stanął na niej po raz ostatni.
Takie życie. A raczej śmierć.
Przy okazji wyjaśniła się też pewna legenda, która krążyła jak bumerang wśród
mniej doświadczonych abory... to jest pasażerów. Ponoć w każdym rejsowym
wahadłowcu miał lecieć agent ochrony i specjalny. I okazało się, że był, ale że
działał w pojedynkę, wolał przyjąć zasady konspiracji. Widząc naszą vendettę
natychmiast się przyłączył - nie da się ukryć, że był świetnie wyszkolony i
wyposażony - przez co nasz marsz po trupach nabrał nowej jakości. Ostatnie
cztery moduły przeszliśmy może nie jak burza, ale z pewnością jak załoga G. Był
też niezbędny motyw tragiczny, do pełnej transformacji brakowało Księżniczki.
Księżycoizolacjoniści byli prostakami rekrutującymi się głównie z
niewykształconego niżu społecznego. Pochodzili z jakichś zapomnianych
kosmicznych wiosek, zabitych kosmicznymi dechami. Przywódca nie musiał im wiele
obiecywać. Tylko dwóch, góra trzech należało zapewne kiedyś do jakichś
organizacji paramilitarnych. Cóż z tego - nie mieli żadnych szans. Miałem
wrażenie, że nawet agent Mox Folder zasmakował w bezlitosnym zabijaniu.
Enjoy the silence!
Depeche Mode (14)
Mieliśmy ewidentnie dość. Cali zakrwawieni, umorusani, przepoceni i osmaleni
mieliśmy prawo być zmęczeni. Wiedzieliśmy, że to koniec. Wyrżnęliśmy wszystkich
księżycowych żołdaków. Justyfiny nie znaleźliśmy, ale o tym jeszcze nie mieliśmy
siły rozmawiać... Może później... Może jednak jej nie wyrzucili? Może tylko
porwała ją wirtualna ekipa naprawiająca wirtualną scenografię? Może...
Na razie mieliśmy dość, a jeden drugiemu nie chciał pokazać, że stracił
nadzieję.
Usiedliśmy w korytarzu, agent wyczuł, że lepiej przysiąść z boku. Matiej
wyciągnął swoją kultową piersiówę rozmiarów małego baniaka. Łyknęliśmy starej
dobrej whisky (15). Nie trzeba było długo czekać. Zebrało nam się na mocno
przeintelektualizowane rozmowy...
- Lubisz swoją robotę?
Odpowiedzią było wzruszenie ramion i jakieś niezrozumiałe mruknięcie. Matiej
rozgadywał się zwykle, dopiero pół godziny po starcie.
- Bo wiesz, generalnie chodzi oto, żeby ta zewnętrzna pustka nie wniknęła
głębiej...
Każdy ma swoje sposoby na długotrwały stres, nie?
- Hmmm, jak sądzę, myślisz, że ta wredna próżnia, która nas tak bezlitośnie
otula może sięgnąć do głowy, mózgu, że tak powiem. Bo o sercu boję się
wspominać...
- Daje to wtedy zapewne taki efekt, zbliżony do tego, jaki osiągają mistrzowie
zen.
- Klaskanie jedną ręką!
- Zaciśnij zęby na gałęzi i odpowiedz na pytanie: "kim jesteś?".
- Więc przyczyna może tkwić w naszych głowach, ale żadną miarą nie powinna
przeniknąć do duszy.
Podumaliśmy chwilkę, a potem jeszcze jedną.
Na szczęście z odrętwienia wyrwał nas agent. Jednym trafnym stwierdzeniem
przywrócił trzeźwość myśli:
- Czy byliście w module pilotów?
Jak mogliśmy zapomnieć! Chyba z przemęczenia. Ruszyliśmy w kierunku dziobu.
Trzeba dokończyć to, co się zaczęło. Tylko totalna rozpierducha mogła uspokoić
nasze sumienia. Tam przecież pozostało kilku mało fajowskich gości. Jeszcze nie
wiedzieli, że śmierć ich szuka na tym statku. A my, przeładowując broń szliśmy
jej naprzeciw.
I wtedy, stała się rzecz niepojęta. Mało powiedziane, że niepojęta. Komuś
najnormalniej w świecie odbiło. Przez wahadłowcowe kołchoźniki zaczęła grać
muzyka. Ktoś grał tak jak Pat Metheny tylko lepiej. Agent zdążył tylko krzyknąć,
że zna kod wejścia i ruszyliśmy biegiem.
Z pamiętnika Justyfiny Konstantacji K.
Ulubioną książką Matieja, który nie czytał tyle co Dave Absolutely No Brave, ale
zawsze, było jeśli dobrze zapamiętałam "Autostopem przez Galaktykę". A jego
ulubione powiedzonko to "Nie panikuj!". No właśnie Justyfina nie panikuj.
Kiedy dwóch terrorystów gdzieś wyszło, znów zablokowali drzwi. Postanowiłam
działać dalej i załatwiłam ostatniego. Do końca nie wierzył, że wykończył go
kumpel. Co za naiwniaki! I oni chcą w kosmiczną partyzantkę się bawić.
Siedzę więc tutaj i już nic więcej nie mogę zrobić. Tylko czekać. Mam nadzieję,
że antyterroryści już uporali się z pozostałymi. Ale zaraz trzeba bym im
zaznaczyć, że to ja tu jestem, a nie izolacjoniści.
Może by tak trochę muzyki... o jest płyta "7th Song" tego przystojnego
gitarzysty. Dave A Little Brave z pewnością rozpozna!
Dobra czekam i może jeszcze coś popiszę?
Najchętniej ze wszystkiego, to zjadłabym coś słodkiego. Ale lepiej będzie jak
się skoncentruję. Może spróbować uruchomić to pudło? Ależ gruchot, kompletnie
nie wiem, co służy do czego. Żeby tylko tamci nie wrócili, a nawet jeśli to i
tak dam sobie radę. I moje chłopaki mi na pewno pomogą. Chciałabym być już w
domu i opowiedzieć to wszystko ta...
Cicho, ktoś idzie... O rany! Dave DeBrave i Matiej! Ale fajowsko!
Tylko jak ja im powiem, że zgubiłam Morgana?
Ułożyłem madrygał do jej czarnych jak sadza rzęs i pustych, jasnoszarych oczu,
do pięciu niesymetrycznych piegów na jej zadartym nosku... Mógłbym powiedzieć,
że włosy ma kasztanowate, wargi czerwone jak cukierek...
V. Nobokov Lolita
Za pulpitem pierwszego pilota siedziała oczywiście Justyfina, bo któż by inny.
Odwróciła się w naszą stronę i uśmiechnęła, jakby trochę zakłopotana.
Broń wypadła nam z rąk.
- Dobrze, że jesteście. Umiecie prowadzić