Angolohia SF Śmierć Higieniczna SPIS TREŚCI Marek Nowak WILKI Andrzej Mercik FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI Jacek Wójciak ITINERARIUM ANONIMA Z TERRY Zbigrłiew Dworak REGUŁA REDUKCJI Robert Lidke STRES Tomasz Lipowski ŚMIERĆ HIGIENICZNA Paweł Tomaszewski DRALNIA Paweł Tomaszewski NOC Krzysztof Kochański MIESZCZUCH Marek Nowak WILKI Podporządkował nas sobie major „Tygrys". „Nikt z przysięgi was nie zwolnił, idziemy w wysokie góry, by walczyć dalej! Do końca! Do zwycięstwa!" — krzyczał major. A my? Cóż, my? Rozbitkowie zwycięskiej czy też pokonanej armii (różniliśmy się w poglądach co do tej kwestii), obdarci i głodni, w różnym stopniu napromieniowani...poszliśmy z majorem w wysokie góry jak za Panią Matką. Bo gdzież indziej można było pójść? Krwisto-fioletowe niebo o zachodzie słońca mogło oznaczać tylko śmierć i zniszczenie, jakoś nikt nie kojarzył nieba ze zmartwychwstaniem i odrodzeniem życia. Przecieraliśmy zaropiałe oczy, czym kto miał-brudnym gałgankiem, albo ręką, żeby wreszcie dokładnie i wyraźnie zobaczyć te góry. To jest wojna, panowie, a nie imieniny u cioci! Obowiązek! Honor!... l w ogóle. Właśnie tak pokrzepiał nas major, a tupał przy tym, ile wlezie. O sprawach rodzinnych nie prowadziliśmy rozmów. Jeżeli ktoś zaczynał opowiadać o swych genialnych dzieciach, czy też wyjątkowo ciepłym tyłku swojej żony, to reszta naszej gromadki, raczej realistycznie usposobiona, za-czynała go bojkotować. Ten ktoś (ten od opowieści o ciepłym tyłku) musiał się liczyć i z tym, że nie dostanie codziennej racji wody do picia. Takie to zwyczaje zaczęły panować w naszej małej społeczności, a major je pochwalał. Kapral „Homer" był pierwszym, który ostentacyjne podarł, a potem wgniótł butem w ziemię, zdjęcia swoich bliskich. Inni też darli, ale raczej w cichości i odosobnieniu. Gdyby ktoś (śmiechu warte! kto, do jasnej cholery!?) szedł naszym śladem, zobaczyłby rozczłonkowane papierowe blond loczki i niebieskie oczęta, te wszystkie kochane rączki i nóżki, to znów kawałeczki zdjęć domków i ogródków, i czego tam jeszcze. Przewiewał te kawałeczki wiatr z. trawy w piasek, z piasku w błoto albo w wodę. Logice działania ludzi pomagała natura: jeżeli przestała istnieć dawna kochana rzeczywistość, niechże więc wypłowieją i zginą wspomnienia o niej. Doszliśmy wreszcie do tych gór, które major od pewnego czasu zaczał nazywać nieugiętym bastionem zwycięstwa. Góry, jak to góry, wysokie, strome. Zaprowadził nas major do groty, gdzie, ku naszemu zdumieniu, znaleźliśmy zapasy żywności, lekarstwa, odzież i mnóstwo broni. Major triumfował. A co? Mają jednak łby na karkach te sztabowe gnojki! No, mają czy nie mają? Pożyjemy tutaj, chłopaki, pożyjemy. Podjemy sobie zdrowo, wypoczniemy, a potem dobierzemy się solidnie do skóry tym świniom, naszym przeklętym wrogom, których nienawidzimy, nienawidziliśmy i będziemy nienawidzić dopóki noga nasza, obuta w dumny but zwycięstwa, nie stanie na ich obrzydłych pyskach. No, oczywiście, wtedy ewentualnie będziemy mogli porozmawiać o pewnych ogólnoludzkich wartościach, nadrzędnych prawdach, które łączą ich i nas. Umundurowani, troszkę lepiej odżywieni, wyposażeni w nowiuteńkie automatyczne pistolety laserowe, stanęliśmy dnia pewnego przed majorem - w dwuszeregu i na baczność. „Otrzymałem właśnie dyrektywę ze sztabu generalnego! - wrzasnął major. - Nasza walka wchodzi w nową fazę! Jednym słowem, niech żyje broń konwencjonalna!!! Co do szczegółów, to zaraz przeczytam." l zaczął nam major czytać dyrektywę numer 1 sztabu generalnego, a my prości, zwycięscy c'zy też pokonani żołnierze, staliśmy na baczność i słuchali w skupieniu. „Dyrektywa nr 1 sztabu generalnego do ocalałych i walczących żołnierzy: Z uwagi na to, że ostateczne i totalne zwycięstwo nastąpi niebawem, zarządza się co następuje:. 1. Zbierać się w grupy po kilku, albo kilkunastu, podporządkowując się najstarszemu stopniem. 2. Wędrować w wysokie góry, tam odnajdywać ukryte magazyny broni i żywności. Korzystać z zapasów w sposób racjonalny. 3.O najwłaściwszym momencie ataku na pozycje nieprzyjaciela sztab generalny poinformuje we właściwym czasie odrębną dyrektywą. 4. Na wsparcie środków masowego rażenia nie ma co liczyć. 5. Mając na względzie pewien chaos obecnego etapu działań wojennych, tchórzliwość nieprzyjaciół naszych oraz potrzebę podniesienia i tak wysokiego morale wojsk własnych zarządza się: a. wydzielenie spośród walczących oddziałów jednego żołnierza (jeden żołnierz-jeden oddział) mającego zażądanie spełnienie roli wroga dyżurnego, b. nakazuje się traktować wroga dyżurnego jako wroga rzeczywistego, c. zabrania się zabijania wrogów dyżurnych. Wszelkie tego typu wypadki będą z całą surowością karane. 6. O każdej zmianie aktualnej sytuacji meldować". A więc to aż tak źle nie wygląda, bo skoro sztab generalny wie o istnieniu naszego małego oddziału, to jest wręcz dobrze! Ale wroga dyżurnego musieliśmy ze swego grona wyłonić. Oczywiście, major nie wchodził w rachubę. Losować? Czekać aż zgłosi się ochotnik? Jednogłośnie wybraliśmy szeregowca „Karalucha", który od tej pory miał spełniać rolę wroga dyżurnego, to znaczy wroga rzeczywistego, tylko takiego, którego nie wolno nam zabijać. Zaraz go też chłopaki zaczęli lać gdzie popadnie, a i sam major rąk i nóg nie żałował. A dlaczego właśnie szeregowiec „Karaluch"? Bo był najsłabszym i najbardziej schorowanym członkiem naszej małej społeczności. To raz. A dwa? Ano, chodził i opowiadał, że niby major nas okłamuje, że żaden sztab generalny nie istnieje, że major sam napisał tę dyrektywę nr 1, bo nie dopuszcza nikogo do tajnej radiostacji, tylko sam nadaje i odbiera meldunki. No, to ma teraz za swoje, ten szeregowiec „Karaluch". Za słabość i głupotę zawsze .trzeba płacić. Chociaż major podkreśla, że to funkcja honorowa i winniśmy naszemu wrogowi dyżurnemu szacunek, po odbyciu codziennych obowiązkowych ćwiczeń, oczywiście, w których nasz wróg dyżurny odgrywał niebagatelną rolę. Żeby tylko nam na długo wystarczył, bo ostatnio coś nie najlepiej wygląda, ano leją go chłopaki, leją, a to pięścią, to znów kijem albo kamieniem... ale zabić go przecież nie możemy, chociaż błaga nas o to codziennie - dyrektywa zabrania. l fajno jest! Sam jakoś umarł po dwóch tygodniach, nikt go nie zabił, co major stwierdził niezbicie przeprowadzonym dochodzeniem i spisanym na tę okoliczność protokołem. W nocy umarł, tak że rano, nie wiedząc o tym, kopaliśmy trupa. Bab nam brakuje, i to bardzo. Może kolejna dyrektywa sztabu generalnego rozstrzygnie jakoś ten problem. Wybrałoby się spośród naszego grona jednego żołnierza, który spełniałby rolę baby, i po krzyku. A może i ochotnicy by się znaleźli? Nowy wróg dyżurny wytrzymał okrągły miesiąc, a wyglądał na takiego słabowitego. Czas, o dziwo, nie zatrzymał się, by być świadkiem naszego zwycięstwa, lecz płynął, i to niepowstrzymanie. Mijały lata i zimy, padały niebieskie deszcze i zielone śniegi. Część chłopaków zmarła na chorobę popromienną, inni znów, w charakterze wrogów dyżurnych, też umierali. Przenosiliśmy się wraz z zapasami kilka razy, coraz wyżej i wyżej, bo i strefa promieniowania przeni kliwego sroce spod ogona nie wypadła, dlatego też szła w ślad za nami coraz wyżej i wyżej... Pewnego dnia ktoś zauważył zająca z fioletowymi uszami. To znaczy uszy stawały się fioletowe w zależności od natężenia promieniowania przenikliwego. Im bardziej w danej strefie promieniowanie było intensywne, tym bardziej fioletowe uszy miał zając. „Te uszy - powiedział major ściszając glos - to taki zajęczy indykator." Zaraz też zrozumieliśmy, że za zającami stoi sztab generalny i jego superkomputerowa technika. No, bo jakże? Skąd zające mogły wziąć takie uszy? Tak same z siebie? Niemożliwe! To Stab generalny musiał je wyekwipować w tak doskonałe instrumenty! Przykro nam się tylko zrobiło, że jeszcze nikt z nas nie ma takich fioletowych uszu. Ale nie zapomniano chyba o nas? Na pewno nie! Sztab generalny to potęga! Dyrektywami sypie jak z rękawa, a major tylko notuje, a potem nam to wszystko czyta. Mamy za to fioletowe nosy, ale to z niedokrwistości i zimna. Aż przyszedł dzień, gdy ustawił nas major w dwuszeregu i powiedział: - Obchodzimy jutro święta! Nie pamiętaliśmy w ostatnich latach naszej walki ó tym tradycyjnym elemencie, elemencie społecznego bytowania, jakże ważnym, spajającym rodziny i jednostki ludzkie bez rodzin. Ponieważ dzień zwycięstwa zbliża się milowymi krokami, czas już wracać do normalizacji. Jutro wszyscy mają być umyci i w ogóle oporządzeni jak należy. Odma-szerować! Obchodzimy więc święta. Radujemy się z całej duszy. Bo to i zwycięstwo blisko i pewnie sztab generalny postara się o jakąś niespodziankę. Póki co wynikła wśród nas kontrowersja. Jak te święta obchodzić? Że radośnie, to wiadomo. Ale jak jeszcze? Żeby było tradycyjnie i normalnie. Jedni proponowali, że skoro mamy świętować, to trzeba malować pisanki. Inni dokładnie sobie przypominali, że w czasie świąt tradycyjnym punktem świętowania było topienie kotów. Ale przecież koty to się darto w czasie długich, zimowych wieczorów, a topiło się stary sprzęt elektroniczny pierwszego dnia wiosny! No i awantura gotowa. Święta świętami, a my się pierzemy po pyskach aż w górach dudni. Dopiero major nam objaśnił, że przecież my pochodzimy z różnych regionów kraju, a co kraj to obyczaj. Postanowiliśmy więc zaśpiewać kolędę. Ale jaką? Jakie to były słowa? Zaraz, zaraz...zaraz..coś tam chyba było o dupie Maryny... ależ oczywiście, na pewno tak! Nie pamiętając więcej stów w cichy, świąteczny wieczór, wśród majestatycznych gór, zaintonowaliśmy jednym głosem i uroczyście: Duuupa Marrrryyynnyyy!. l tak nam się zrobiło lekko na sercach, tak właśnie świątecznie i tradycyjnie. Zawędrowaliśmy wreszcie na sam czubek najwyższego szczytu w tych górach. Dookoła śmierć, a u nas jak u Pana Boga za piecem. Żyjemy!!! Wczoraj porucznik „Kanarek" zabił majora „Tygrysa", Postarzał się bardzo major, posiwiał, wyłysiał, nie był jak dawniej sprężysty i energiczny, tak, że porucznik „Kanarek" nie miał większych trudności z zabiciem go. Uderzył kilkakrotnie majora kamieniem w głowę i życia pozbawił. Patrzyliśmy na to z zupełną obojętnością. Mamy więc nowego szefa. Jest młodszy od majora i chyba energiczniejszy. Zaraz też dyrektywy sztabu generalnego zaczęły do nas spływać szerszym strumieniem, co przyjęliśmy z ogromnym zadowoleniem. Widocznie porucznik w jakiś sposób otrzymał poufny rozkaz, by majora usunąć i zrobił to elegancko, na naszych oczach. Dokładnie nie wiadomo, kto pierwszy zaczął wyć. Ale zaraz ten dźwięk się wszystkim spodobał. To przyjemnie wciągnąć w płuca rześkie, górskie powietrze, a potem wydobyć z siebie przeciągły skowyt. A zaraz potem dołącza się następny członek naszej małej społeczności, i następny... w końcu wyjemy wszyscy. Oczywiście porucznik „Kanarek" wyje najgłośniej i najpiękniej, tego nikt nie może kwestionować. Trzeba w końcu mieć coś z życia, choćby to przyjemne łaskotanie w gardle w czasie skowytu. Siedzimy dookoła ogniska, na samym czubku najwyższej góry. Nad nami granatowa noc, pod nami chmury, a pod chmurami śmierć. Żremy, od czasu do czasu lejemy się po mordach, we wszystkim słuchamy porucznika „Kanarka". l wyjemy, byle głośno i póki tchu w piersiach starczy. Andrzej Mercik „FORMUŁA NIEŚMIERTELNOŚCI" (Z Raptularza XIII Laboratorium) Zapis drugi Pewnego czerwcowego popołudnia dyrektor XIII Laboratorium zadumany wpatrywał się w monitor komputerowego terminala, na którym świetlnymi znakami wypisane były same zera, gdy do gabinetu wszedł, wyraźnie czymś przestraszony, magister Szumek i powiedział: - Panie docencie, stałem się nieśmiertelny. Fus spod krzaczastych brwi spojrzał na młodego człowieka l uśmiechnąć się pobłażliwie. - Nieśmiertelny...? Panie kolego, droga do nieśmiertelności jest długa: Kopernik, Newton, Einstein i wszyscy inni geniusze wkroczyli na nią dopiero po wielu latach pracy naukowej. - Nie myślę o tym, panie dyrektorze - Szumek pokręcił głową. - Ja jestem nieśmiertelny w sensie dosłownym. - Co takiego....?! - krzyknął Fus, aż kryształowy żyrandol nad biurkiem za-chybotał się niebezpiecznie. - Czy pan to potrafi udowodnić? - Tak, potrafię - szepnął Szumek jeszcze bardziej przestraszony. Przez chwilę rozglądał się po. gabinecie, jakby szukał przyrządu odpowiedniego do przeprowadzenia dowodu. Krytycznym wzrokiem ocenił wytrzymałość jedwabnego sznura, na którym wisiał dyplom doktoratu honoris causa, przyznany docentowi przez jakiś mało znany, prowincjonalny uniwersytet, wypróbował palcem ostrze noża do przecinania papieru - był przeraźliwie tępy, aż dostrzegł w kącie pokoju metalową skrzynkę zasilacza opatrzoną czerwonym napisem: UWAGA! WYSOKIE NAPIĘCIE! Szumek wyjął śrubokręt z kieszeni fartucha, podważył wieko skrzynki, a potem gołymi rękami dotknął miedzianych końcówek grubych przewodów. Błysk, huk i swąd skwierczącej w ogniu izolacji wypełniły cały pokój, zera na monitorze terminala zgasły, na korytarzu żałobnie zawyła syrena alarmowa. Oszołomiony docent skoczył w stronę okna; na szczęście w ostatniej chwili uświadomił sobie, że jego gabinet znajduje się na dziewiątym piętrze gmachu laboratorium. Magistra otaczała aureola błękitnej poświaty, z nozdrzy, w takt oddechu, sypał się snop iskier. Dramatyczną scenę przerwało kilku strażaków ciągnących gaśnicę na dwukołowym wózku. Z szybkością i precyzją dowodzącą wieloletniej wprawy strumieniem piany ugasili zasilacz, a potem Szumka, tak, że wyglądał jak dobrze namydlony pluszowy niedźwiedź. - Panie kolego - powiedział Fus, który zdążył ochłonąć po doznanym szoku - proszę za piętnaście minut przyjść do sali posiedzeń. Magister skłonił się w milczeniu i wyszedł, nieznacznymi ruchami strząsając z siebie pianę na dywan zdobiący gabinet dyrektora, ale zamyślony docent nawet tego nie zauważył. Gdy Szumek, oczyszczony i w świeżym fartuchu, przekroczył próg sali posiedzeń, członkowie rady naukowej XIII Laboratorium siedzieli już w swoich fotelach. Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, magister zawahał się; nie wiedział, czy zostać, czy też wrócić do swojej pracowni i przynieść jakiś taboret. Jego wątpliwości rozwiał Fus wskazując na miejsce na podium koło tablicy. - Szanowni koledzy! - docent rozpoczął naradę głosem pełnym powagi -nasz młody współpracownik, magister Szumek, dokonał rzeczy niezwykłej. Zdołał uodpornić swój organizm na działanie czynników powodujących zanik funkcji życiowych, a tym samym... - Głośniej, proszę! - krzyknął doktor Żużel, senior rady, znany z gwałtownego usposobienia i przytępionego słuchu. -Magister Szumek twierdzi, że jest nieśmiertelny!-wrzasnął Fus. W sali posiedzeń zawrzało. Krzyczeli wszyscy, ale dominował głos doktora, jak grzmot odrzutowca przebijającego barierę dźwięku. -Co za bzdury pan opowiada...?!-ryknął w stronę Szumka. Magister, przerażony reakcją audytorium, nie próbował nawet niczego tłumaczyć, cofał się tylko pod naporem piorunującego wzroku dwunastu par oczu, aż koło okna potknął się o brzeg kokosowego chodnika, a że na podwyższeniu parapet sięgał mu zaledwie do kolan, równowagi nie zdołał odzyskać. Z dwudziestego piętra leciał cztery sekundy i z prędkością stu czter- dziestu kilometrów na godzinę upadł na dach zaparkowanego, mercedesa, którego właściciel, znajdujący się w tym momencie osiemdziesiąt metrów wyżej, jęknął rozdzierająco. Po doznanym ciosie samochód byt w opłakanym stanie. Szlachetna Iinia karoserii została załamana, wszystkie szyby pogru-chotane, lśniący lakier popękał i całymi płatami odłaził od blachy. Drzwi wyrwane z zawiasów leżały na betonowym podjeździe; nawet kierownica kształ-tem przypominała teraz śmigło. Szumek cały i zdrowy wygrzebał się spośród szczątków i w myślach intensywnie obliczał, ile lat będzie musiał pracować, aby zwrócić doktorowi Platinsteinowi koszt naprawy auta. - Panie magistrze! Proszę tu. wrócić! - usłyszał nad sobą głos Fusa. Wszyscy członkowie rady - oprócz Platinsteina, który przysłonił ręką oczy wychyleni przez okna spoglądali w dół. W innych oknach też pojawiły się-zaciekawione twarze, a że nikt nie wiedział, co się stało, więc grad komentarzy dotyczył głównie Platinsteinowego mercedesa. Tylko stróż parkingu siedzący na ławce przed budynkiem zaczął lamentować: -Panie magistrze, co pan narobił?! Taki piękny samochód... Gdy Szumek wrócił do sali posiedzeń, gdzie panowała wręcz wulkaniczna atmosfera, Fus znowu kazał mu wstąpić na podium, a potem wszyscy obejrzeli go dokładnie, szukając śladów po upadku. -Coś niebywałego.!-pokrzykiwał Żużel.-On sobie nawet guza nie nabił! - Za to mój samochód wygląda, jakby walec drogowy po nim przejechał-ponuro rzekł Platinstein. - Panie doktorze, ja zapłacę za remont - powiedział szybko Szumek zastanawiając się jednocześnie, od kogo pożyczy tyle pieniędzy. -Nie trzeba - Żużel ojcowsko poklepał magistra po ramieniu. - Doktor jest bardzo przezornym człowiekiem; ubezpieczył auto na sporą sumę. - Koledzy! - Fus usiłował zaprowadzić porządek. - Proponuję, abyśmy wrócili do meritum. . - Ano, właśnie - powiedział docent Bezmozgow. - Byliśmy świadkami za-dziwiającego wydarzenia, ale zwracam szanownym kolegom uwagę na fakt, że nie jest ono pełnym dowodem nieśmiertelności magistra Szumka. Wykazana została jedynie jego odporność na urazy wywołane spadkiem swobodnym w polu grawitacyjnym. - Zgadzam się z kolegą Bezmozgowem! - krzyknął Platinstein ze złym błyskiem w oku. - Konieczne są dalsze eksperymenty! - Czy kule również panu nie szkodzą? - zapytał Fus. - Nie wiem - rzekł Szumek niepewnie. -Tego nie próbowałem. - Zawołać strażnika! - wrzasnął Żużel. Przyszedł strażnik; pod pachą dzierżył ciężką flintę chyba jeszcze z czasów l wojny światowej. - Proszę mi to pożyczyć na chwilę - powiedział Szumek i zaczął przymierzać się do samobójczego strzału. Ale szło mu to nieskładnie. Lufa latała we wszystkie strony, a gdy już przyłożył ją do skroni, nie mógł sięgnąć spustu, bo znowu ciemny otwór wylotu uciekał gdzieś w bok. W końcu, kiedy mocując się z bronią zupełnie przypadkowo wycelował w Platinsteina, którego twarz momentalnie przybrała barwę-popiołu, zwrócił się do kaprala: - Niech mi pan strzeli w głowę. Strażnik, obserwujący wyczyny magistra z niemym przerażeniem, porwał karabin i cofnął się w stronę drzwi. - No, strzelaj pan! - zapienił się Żużel. -Ale dlaczego?-jęknął kapral; rękę trzymał na klamce gotowy do ucieczki. Fus musiał użyć całego swojego autorytetu, aby po dwudziestu minutach przekonać wreszcie strażnika, że to nie egzekucja, lecz eksperyment naukowy. W grobowej ciszy kapral podsunął Szumkowi lufę pod nos, zamknął oczy i nacisnął spust. Huknęło jak z armaty, a potem wszyscy odetchnęli głęboko. - Panie magistrze, żyje pan? - płaczliwie zapytał strażnik; nadal stal z zamkniętymi oczami i bat się je otworzyć. - Żyję - powiedział Szumek. Kapral błędnym wzrokiem powiódł po sali, ukłonił się nie wiadomo komu i biegiem wyskoczył na korytarz. U stóp magistra leżał pocisk, rozpłaszczony, jakby uderzył w tytanowy pancerz. - Niesamowita historia - mruknął Bezmozgow. - W średniowieczu spalono by pana na stosie - zwrócił się do Szumka. - A propos, jak pan wytrzymuje-wysokie temperatury? Poszli więc do Działu Wysokich Temperatur i tam magister przesiedział pół godziny w piecu indukcyjnym. Efekt był tylko taki, że spłonęło doszczętnie ubranie i Szumek wyszedł z komory nagi, jak święty turecki. Doktor Owsianko, jedyna kobieta w gronie członków rady, zmieszana tym widokiem, odwróciła się dyskretnie, aż przyniesiono nowy płaszcz laboratoryjny i magister— również zapłoniony po czubki uszu - okrył swoją goliznę. Potem Szumek zjadł jeszcze dziesięć dekagramów arszeniku, popijając obficie roztworem cyjanku potasu, próbował poderżnąć sobie gardło - wyszczerbił przy tym _ skalpel przyniesiony z ambulatorium - i jeszcze raz,podtączyl się do wysokiego napięcia - tym razem do głównego kabla energetycznego. Na stacji transformatorowej obeszło się bez poważniejszej awarii: jedynie wszystkie bezpieczniki trzeba było wymienić, a w kilka dni później Fus otrzymał dosyć wysoki mandat, który mimo protestów musiał zapłacić. Na tym eksperymenty zakończono; a właściwie zawieszono je tylko, bo doktor Owsianko zaproponowała, aby podjąć próbę zarażenia Szumka bakteriami dżumy. W tym celu jednak należało sprowadzić silny szczep Pasteu-rella pestis, gdyż XIII Laboratorium takim materiałem nie dysponowało. Ponadto rada naukowa zobowiązała magistra do dalszych badań nad nieśmiertelnością, co w przyszłości miało stanowić materiał doświadczalny do jego rozprawy doktorskiej. Nastał okres pozornego spokoju. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, chociaż na korytarzu koło pracowni Szumka, częściej niż zwykle, widywano kręcących się naukowców. Szczególnie doktor Żużel często tam zaglądał, lecz magister pochłonięty pracą niechętnie widywał gości, co oczywiście dało powód do zgryźliwych uwag, że sukces uderzył mu do głowy. W dwa miesiące później w laboratorium znów zawrzało. Późnym popołudniem, gdy strażnik w swym codziennym obchodzie przed zamknięciem gmachu zajrzał do pracowni Szumka, magister podłączony siecią przewodów do szczątków skomplikowanej aparatury, leżał na podłodze martwy. Obdukcja zwłok wykazała, że zgon nastąpił wskutek zatrzymania pracy serca, chociaż konsylium lekarskie nie zdołało udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, co było przyczyną blokady mięśnia sercowego. Szczegółowe oględziny aparatu, przy pomocy którego Szumek udowodnił, że jednak nie stał się w pełni nieśmiertelny, również niczego nie dały; krótkie spięcie oraz implozja urządzenia próżniowego dokonały zniszczenia uniemożliwiającego rekonstrukcję aparatury, Największą sensację wywołało zniknięcie wszystkich notatek Szumka; zarówno biurko, jak i szafy zostały opróżnione z pedantyczną starannością. Domysłów na ten temat było wiele. Znaleźli się nawet tacy, którzy posądzali o kradzież doktora Żużla, jako że po tym wypadku staruszek jakby odmłodniał trochę, ale brak było podstaw do oskarżenia i zagadka pozostała nie wyjaśniona. Tylko Fus do całej sprawy podszedł z filozoficznym spokojem. - Przedłużenie życia ludzkiego jest najszlachetniejszym celem, jaki może sobie wyznaczyć uczony - powiedział na zakończenie posiedzenia rady naukowej poświęconej casusowi Szumka - ale wartość moralna tego celu osiąga maksimum na granicy potencjalnej długowieczności wyznaczonej nam przez prawa biologii: każda próba jej przekroczenia będzie miała wartość tym niższą, im lepszy osiągnie rezultat. Ewolucja jest możliwa tylko dzięki przemijaniu jednostek, populacji i gatunków; śmierć umożliwia rozwój życia. Gdybyśmy uczynili ludzi nieśmiertelnymi, zegar biologiczny odmierzający nasz czas stanąłby w miejscu, a wraz z nim zatrzymałaby się w rozwoju cywilizacja. Bo przecież właśnie obawa przed śmiercią i zapomnieniem jest głównym stymulatorem ludzkich działań mierzących dalej niż doczesne potrzeby. Non omnis moriar- ta myśl Horacego, świadomie czy nieświadomie; towarzyszy każdemu twórcy sygnującemu swym nazwiskiem ukończone dzieło, a jakiż sens miałaby ta maksyma w obliczu nieśmiertelności?... Dlatego też, gdyby eksperymenty magistra Szumka zakończyły się pełnym sukcesem, stanęlibyśmy przed dylematem: czy udostępnić ludziom niemoralną i zabójczą w gruncie rzeczy formułę nieśmiertelności, czy też utrzymać ją w tajemnicy? Zarówno jedno, jak i drugie wyjście budzi poważne wątpliwości, do-brze więc się stało, że nie musimy takiej decyzji podejmować. Jacek Wójciak ITINERARIUM ANONIMA Z TERRY W rezultacie licznych moich zabiegów oraz znajomych autorytetów ze świata nauki otrzymałem zezwolenie na pobyt i studiowanie dokumentów dotyczących najstarszej przeszłości naszej cywilizacji. Siedzę teraz wygodnie w idealnie dopasowanym do ciała fotelu w jednym z pomieszczeń Instytuty Historii Cywilizacji. Niezbyt jaskrawe światło padało na rząd półek i pojemników, w których znajdowały się nadgryzione przez ząb czasu zabytki piśmiennictwa z początków tzw. Wielkiej Ery. Powietrze pomieszczenia, mimo starannej wentylacji, przesycone było zapachem trudnym do określenia. Mieszała się ze sobą woń butwiejących substancji organicznych i wietrzejących polimerów, a nozdrza drażnił kurz, który delikatną warstwą pokrywał szacowne inkunabuły. Wystarczyło lekko dmuchnąć, aby wirujące drobiny uniosły się wywołując to nieprzyjemne łaskotanie zmuszające każdego do głośnego kichnięcia. Tu, w obliczu historii, wobec wokół panującej ciszy byłoby to naru-szernem odwiecznego spokoju, w jakim pogrążone byty te pomieszczenia. Okres, którym się zajmowałem, obejmował koniec Wczesnej Ery Kosmicznej i początek wieków średnich, tzw. Middłe Age, faza l i II. Ocalało niewiele zabytków kultury materialnej z tamtych czasów, a jeszcze mniej zabytków piśmiennictwa. Instytut chlubił się posiadaniem najbogatszych zbiorów piśmiennictwa Wczesnej i Średniej Ery Kosmicznej. Wyraz - najbogatszych -należałoby umieścić w cudzysłowie, bowiem na podstawie tych kilkunastu manuskryptów i starodruków, którym udało się przetrwać do naszych czasów, nie można w pełni zrekonstruować tamtej epoki. Najstarszy zabytek znajdujący się w zbiorach Instytutu zakatalogowany jako starodruk A/125/ 980, datowany na okres Ery Prekosmicznej zachował się tylko we fragmentach i to w wielu miejscach nieczytelnych. Obejmował on alfabetycznie upo rządkowany ciąg nazw własnych oraz system zakodowanych cyfr. Starodruk ten znany pod inną nazwą, jako Telephone Book z Terry, oddał nieocenione usługi badaczom starożytności, którzy na podstawie tego zabytku zrekonstruowali alfabet i język zaginionej cywilizacji. Najbardziej wzięta hipoteza głosi, że Telephone Book jest alfabetycznym spisem władców imperium Terry oraz okresów ich panowania. W świetle najnowszych badań hipoteza ta wydaje się mało przekonywająca. Obecnie nie ulega wątpliwości, że starodruk ten jest spisem obywateli jednego z grodów Terry sporządzonym dla celów administracyjnych. Poważna część zbiorów zapisana jest w języku, którego alfabet nie został dokładnie rozszyfrowany, w związku z czym trudno jest mówić o rzetelnej interpretacji tekstu. Przykładem może być starodruk C/187/79 datowany na środkowy okres Ery Prekosmicznej, o odczytanym, ale ciągle kontrowersyjnym tekście zaczynającym się od stów: „Skazka o Rybaku i Rybce"... Przy pomocy techniki komputerowej oraz grupy specjalistów paleografów i lingwistów ustalono, że tekst dotyczy techniki połowu pewnego rodzaju organizmów płynnego środowiska naturalnego Terry, a także stosunków własności i zależności w rozwarstwionym społeczeństwie tego globu. Z punktu widzenia prehistoryka cywilizacji najbardziej interesujące teksty w zbiorach instytutu dotyczą mitologii i życia codziennego Wczesnej Ery Kosmicznej. Manuskrypty i starodruki kryjące się za numerami katalogowymi B/246/57, B/472/63, F/736/91 i G/661/87 rzucają nieco światła na ten ciekawy i pogrążony w mrokach zapomnienia okres historyczny. Studiując wyżej wymienione teksty mozolnie fragment po fragmencie, wyłania się barwny fresk zrekonstruowanej przeszłości. Ale wiele jest jeszcze białych plam i miejsc niejasnych, które dają się dowolnie interpretować. Nadal nie jest przez naukę wyjaśniony problem PIERWSZEGO. Stare teksty (a jest ich niewiele) wymieniają dwie postacie. Najczęściej pojawiające się nazwiska herosów mitologii terrańskiej, a niewykluczone, że postaci historycznych, to Gil-ga-mesh oraz Ga-ga-rin. Środowisko naukowe podzieliło się na dwa obozy, obóz zwolenników Gil-ga-mesha i obóz tych, którzy za PIERWSZEGO uznają Ga-ga-rina. Żadna ze stron nie potrafi jednak przedstawić przekonywających dowodów na poparcie swojej tezy. Bardziej umiarkowani badacze są zdania, że Gil-ga-mesh i Ga-ga-rin są postaciami z mitologii terrańskiej, a jej radykalniejszy odłam twierdzi nawet, powołując się na pewne zbieżności w pisowni, że jest to jedna i ta sama osoba. Są oni zdania, ze późniejsi kopiści błędnie przepisali nazwiska herosów, stad ta rozbieżność. Mniej niejasności wnosi przekaz o Trzech Wyprawach na Lunę, zorganizowanych przez Terrańczyków. Starodruki CR/26/79, L/578/14 i G/2/1 uzupełniają się i pozwalają wysunąć tezę, że okres Wypraw stanowi początek Wczesnej Ery Kosmicznej. Niemało kłopotów natomiast sprawił badaczom starożytności starodruk VS/81/14, z którego ocalałych fragmentów wynika, że na Lunie pierwszym Terrańczykiem byt Twar-dow-ski. Szczegółowe badania specjalistów od podróży kosmicznych oraz badania lingwistyczne tekstu obaliły ten pogląd, niemniej jednak z braku innych źródeł potwierdzających względnie zaprzeczających obecności Twar-dow-skiego na Lunie kwe-stia ta pozostaje otwarta. Będąc specjalistą średniowiecza Ery Kosmicznej zainteresowałem się-manuskryptem nr katalogowy XB/149/200 datowanym na Middle Age Faza II. Manuskrypt napisany w języku staroanglijskim pochodził ze zbiorów Bi-blioteqa Cosmica Vaticana, jak udało się odczytać z niewyraźnej pieczęci na jednej ze stron. Leży on teraz przede mną sczerniały od starości, w wielu miejscach nieczytelny i pozbawiony szeregu kart, naznaczony śladami licznych uszkodzeń mechanicznych. Materiał, z jakiego sporządzono karty, jest pochodzenia organicznego, w związku z czym znajduje się w stanie daleko posuniętego zwęglenia. Metodami fizyko-chemicznymi ustalono, że jest on niezbicie pochodzenia terrańskiego. Nieorganiczny składnik tuszu znajdujący się w substancji służącej do nanoszenia tekstu na stronice ułatwił rozpoznawanie zarysu liter. Znając dobrze, jak sądziłem, język staroanglijski nie przeczuwałem trudności, jakie napotkam przy odczytywaniu tekstu XB/149/200 lub inaczej Pil-grims Route w brzmieniu języka staroanglijskiego. Żywię nadzieję, że właściwa interpretacja treści manuskryptu ułatwi rozwiązanie wielu nie wyjaśnionych zagadnień tego okresu historycznego. Oto przykład obszernych fragmentów wspomnianego tekstu: „... i nie przeocz zacny pątniku planety Hydrii w układzie Aquariusa, gdzie świątobliwy ojciec Leubazy spędził 30 okrążeń tego globu wokół macierzystej gwiazdy na pobożnych medytacjach i gorących modlitwach. Miejsce pobytu Błogosławionego Leubazego upamiętniono później małą kapliczką nie opodal źródła, z którego Leubazy czerpał wodę, aby ugasić pragnienie. Dziś kapliczka pochylona i opleciona wszelaką roślinnością nie jest tak tłumnie odwiedzana jak dawniej. Wszelako szczególnie pobożny pielgrzym nie ominie w swej pielgrzymce planety Hydrii, która leży na uboczu tradycyjnej drogi pątniczej, a to ze względu na pamięć o Błogosławionym Leubazym i źródle znanym ze swoich niezwykłych właściwości, szczególnie jeśli chodzi o cudowne wyleczenie artretyzmu. Toć i ja otrząsnąłem pył ze swoich sandałów i mocząc nogi w cudownym źródle pogrążyłem się w pobożnych rozmyślaniach, związanych z dziatalno-ścią o. Leubazego na tej planecie. Nie opodal kapliczki i źródła stoją budynki skromnej misji nielicznego obecnie zakonu oo. Leubazjanów, którego przeor skromnie, aczkolwiek szczerze, zaopatrzył mnie na dalszą drogę oraz udzie-lił błogosławieństwa. Opuszczając układ Aquariusa skieruj dziób swojej nawy pobożny wędrow-cze między gwiazdy X 4596 a G 8949, po trzech tygodniach podróży zauważysz matą radiolatarnię, którą w swoich poprzednich wędrówkach zostawili pielgrzymi gwoli wskazania drogi błądzącym w bezmiarze Kosmosu. Po dalszych dwóch tygodniach znajdziesz się pątniku na skraju Wielkiego Wiru, gdzie nawy będą miotane szalejącymi siłami Kosmosu..." Dalszy tekst nieczytelny w związku z licznymi uszkodzeniami mechanicz-nymi. „... oddając swego ducha Panu w opiekę. Ze strzaskanymi sterami i uszkodzonymi przyrządami błąkałem się wiele tygodni w czarnej pustce tracąc nadzieję ha uratowanie. Znalazł mnie wycieńczonego do ostatnich granic patrolowiec zakonu Maltańczyków Arkturyjskich. Kilkutygodniowy pobytu braci szpitalników przywrócił mi siły, wobec czego mogłem kontynuować pielgrzymkę. Bracia szpitalnicy wstawili się za mną u będącego u nich przejazdem Hel-barta Cymbryjskiego, jednego z władców Terry, który odbywał pielgrzymkę na planety Internę i Paradisię. Przyjęty gościnnie przez władcę odbytem tę część podróży na pokładzie jego triery. Wiedz, pobożny pielgrzymie, że planety Inferna i Paradisia odkryte zostały przez misjonarzy z zakonu Barnardy-nów (nie mylić z zakonem Bernardynów), założonego przez Erwina z Tawerny na jednej z planet gwiazdy Barnarda, w siedemnastym roku pontyfikatu papieża Hadriana XXXVII. Na Internie oo. Barnardyni wznieśli klasztor. Mnisi z klasztoru przestrzegali bardzo surowej reguły, którą dodatkowo utrudniały warunki planety. Gryząca, rozpalona atmosfera, jeziora płynnej lawy i siarki oraz wyziewy trujących gazów, oto warunki, w jakich pędzili swój kontemplacyjny żywot pobożni bracia. Wielu z umartwiających się zakonników miało widzenia i objawienia, w związku z czym klasztor na Internie stał się znany w całej galaktyce. Zaprawdę, skłonić należy głowę przed pełnymi powagi, odzianymi w białe azbestowe habity, zakonnikami. Wiele osób odbywa tu dobrowolną pokutę, tak osoby świeckie jak i zakonne. Nawet kilkudniowa pokuta na Internie zbawiennie wpływa na ciało i duszę pragnącego ukorzyć się przed Panem. O ileż lżejszy na duszy i ciele wraca pielgrzym z Interny, tego doświadczyć może każdy sam na własnej skórze jako ja to odczułem tracąc-w niezwykle krótkim czasie czternaście funtów na wadze. Dobroczyńca mój, Helbart Cymbryjski, wolał oddawać się modłom z pokładu swojej triery, atoli nie zapomniał o szczodrych darach dla opiekunów świątyni przekazanych na ręce przeora zakonu oo. Barnardynów tuż przed udaniem się w dalszą drogę. Droga z Interny na Paradisię jest dobrze znana i licznie uczęszczana przez -pielgrzymów, nie wymaga więc szczegółowego opisu. Wspomnę jedynie, że już po kilku dniach podróży przecięliśmy orbitę dużej planetoidy dobrze oznakowanej i opasanej szeregiem świetlnych napisów wotywnych. Dalej znacznie skromniejsze radiolatarnie wytyczały szlak. Ruch dość znaczny, ale podróż spokojna. Udałem się do celi udostępnionej mi przez dobrego władcę, aby przez resztę drogi oddać się zbożnym rozmyślaniom i lekturze żywotów świętych mężów. Bogobojny Helbart Cymbryjski wolał w tym czasie korzystać z uciech życia świeckiego, które dostarczał pielgrzymującemu władcy liczny towarzyszący mu orszak dworzan. Anim się spostrzegł jak wylądowaliśmy na Paradisi. Planeta ta odkryta, jak już wspomniałem przez oo. Barnardynów, którzy założyli tam misję, stała się wkrótce jedną z najliczniej odwiedzanych przez pielgrzymów. Łagodny klimat, bogaty świat flory i fauny sprzyjał zakładaniu klasztorów o łagodniejszej regule. Cieszyły się więc oczy zmęczonych pielgrzymów pięknymi widokami krajobrazów ukraszonych bryłami smukłych świątyń wzniesionych rękami pracowitych braciszków z białego, różowego i innych barw miejscowego surowca. Balsamiczna woń powietrza, czyste i pełne dźwięki dzwonów wzywające pielgrzymów do uczestnictwa w nabożeństwach, uroczyste procesje i echa chóralnie śpiewanych psalmów stwarzają nastrój błogiego uniesienia tak bardzo sprzyjającego pobożnym kontemplacjom. Nie należy się więc dziwić, że planeta ta jest równie tłumnie odwiedzana przez pielgrzymów zakon nych jak i świeckich. Z żalem pożegnałem się z Helbartem Cymbryjskim, którego szczerze polubiłem i nabrawszy sił wyruszyłem w dalszą pielgrzymkę do miejsc, w których spędzili swój pełen umartwień żywot święci pustelnicy. Bracia zakonni z Paradisi, zapoznawszy się z celem mojej misji, podarowali mi mały, ale sprawny stateczek. Dzięki ich dobroci mogłem kontynuować swoją podróż po stracie własnego statku w okolicach Wielkiego Wiru. Miejsca, do których się udaję, są rzadko odwiedzane, leżą na uboczu tradycyjnych szlaków i niewiele jest o nich informacji w przewodnikach i folderach dostępnych pielgrzymom. Godząc ze sobą cele pobożnej pielgrzymki wraz ze zbieraniem informacji o miejscach świętych spełnię, mam nadzieję, ciche życzenie Kurii, która skrzętnie gromadzi wszelkie informacje o gwiazdach i planetach naszej galaktyki. Cierpliwy pątniku, dowiedz się zatem, że droga, jaką podążałem, była wielce niebezpieczna. Zaopatrzony w niedokładne mapy tej części Kosmosu, w którą skierowałem dziób mojego stateczku, polecając się opiece Pana, zda-łem się na laskę i niełaskę nieznanego. Korzystając z map zabranych ze sobą oraz ustnych wskazówek zasłyszanych jeszcze na Paradisi, wybrałem grupę dosyć odległych gwiazd, z których jedna posiadała układ planetarny. Skolonizowana była jedna planeta tego układu - Lemenia. Po długiej i nie pozbawionej niebezpiecznych przygód podróży amortyzatory mojej nawy zagłębiły się w grunt Lemonii. Zaraz po wylądowaniu odszukałem małą misję, w której starzy, ale bardzo uczynni bracia erenici okazali mi jako przedstawicielowi Watykanu wiele dobrodziejstw i pomocy. Mieszkańcy Lemonii trudniący się głównie rolnictwem są potomkami jednej z pierwszych wypraw kolonizacyjnych z okresu zatwardziałego materializmu Terry. Niemniej jednak i tu z czasem założono mi-sję, a patronem planety został St. Lem. Stąd też i nazwa tego globu. Kult Lema trąci nieco schizmą, lecz trudno zaradzić temu stanowi rzeczy skoro znaczna odległość od centrum życia gospodarczego, religijnego i politycznego nie sprzyja wymianie towarowej i kulturalnej. Dodać warto również, że podupadłe rolnictwo Lemonii nie potrafi nic godnego uwagi zaoferować na wy-mianę. Po krótkim pobycie, zaopatrzony dostatnio na drogę, ruszyłem dalej. Mapy, które posiadałem, nie były już na nic przydatne z uwagi na ich zbyt schematyczny zarys tej części przestrzeni, w którą zdecydowałem się udać. Nie bytem jednak zupełnie bezradny. Tuż przed odlotem przybył do mnie jeden z braciszków misji ściskając pod pachą niepozorne zawiniątko. Nic nie mówiąc, wręczył mi pakiecik, po czym szybko oddalił się. Już po starcie spokojnie rozwinąłem nieco zetlałą tkaninę, w którą zawinięty był jedyny na Le-monii egzemplarz „Dzienników gwiazdowych Ijona Tichego", zebranych i opatrzonych komentarzem przez St. Lema. Zrozumiałem teraz, dlaczego wręczający mi zawiniątko brat z misji zachowywał taką ostrożność. Była to największa relikwia Lemonii. Od tej chwili stary, zniszczony egzemplarz „Dzienników" był moim jedynym przewodnikiem. Przyznać muszę, że z mieszanymi uczuciami studiowałem szacowny wolumen. Nie chcąc podważać prawdomówności Ijona Tichego, a tym bardziej autorytetu St. Lema, w którego dziele oprócz rzetelnych relacji, takich jak Podróż 22 opisująca dzieje wysłannika Stolicy Apostolskiej, ojca Orybazego oraz jego męczeńskiej śmierci, czy relacji z wyprawy Ijona Tichego na Amaropię, planety z gwiazdozbioru Cyklopa (Podróż 12) znajduje się też szereg wiadomości bałamutnych, dalekich od rzeczywistości tego stanu rzeczy. Na przykład na Enterapii nigdy nie było kurdli ani ośmiołów. Zupełnie bez wiary przyjąłem relacje z podróży jedenastej, ósmej, dwudziestej i wielu, wielu innych, których nie będę nawet przytaczał. Przeświadczony o historycznym znaczeniu mojej misji, kierując się wskazówkami z „Dzienników", miotałem się z gwiazdy na gwiazdę, z Galaktyki na Galaktykę i wszędzie osobiście porównywałem relację Tichego ze stanem aktualnym. Z zażenowaniem stwierdziłem zasadność moich podejrzeń. Ijon Tichy nie odwiedził nawet piątej części planet, o których tak barwnie pisał. Byt niewybrednym łgarzem. Wiadomości czerpał z drugiej, a nawet z trzeciej ręki, najczęściej od zwykłych prostych majtków galaktycznych naw, którzy za kieliszek księżycówki gotowi byli opowiadać różne brednie. Dziwię się, że St. Lem, komentator i wydawca tego paszkwilanckiego dzieła nie ustosunkował się z większą rezerwą do przedstawionych mu relacji. Częściowo rehabilituje St. Lema fakt, że będąc bogobojnym terrańskim mnichem komentarz do dzieła pisał w celi zakonnej, którą notabene nader niechętnie opuszczał. Niemniej jednak, w relacji do Kurii Watykańskiej oprócz sporządzonego iti-nerarium pragnąłbym dołączyć sprawozdanie, które pozwoli Jego Świątobliwości na ustosunkowanie się do kultu, oraz postaci St. Lema w świetle zebranych dowodów. Cierpliwy pielgrzymie, skoro przebrnąłeś przez te nieco przydługie dygresje (wybacz to skromnemu słudze bożemu), bądź cierpliwy, albowiem jesz- cze wiele razy Terra dokona obrotu wokół swojej gwiazdy nim dane mi będzie wrócić. Powrót z okolic kwazara Ostatniej Mgławicy ułatwiła mi własnoręcznie sporządzona na pergaminie mapa, na której nie zabrakło żadnego z odwiedzanego przeze mnie układu gwiezdnego. Dzierżąc w ręku to oto itinerarium pątnika i misjonarza, znajdziesz tam jeszcze wiele cudów, dla których Słowo Pańskie nie utorowało drogi wiecznego zbawienia. A zatem..." Na tym urywa się tekst itinerarium sporządzonego, przez pątnika Anonima, wysłannika Kurii Watykańskiej z planety Terry. Dalsze fragmenty tekstu XB/ 149/200 są prawie nieczytelne, inne bardzo fragmentaryczne i oderwane od kontekstu przytoczonego powyżej fragmentu. Nie zachowała się również mapa sporządzona przez Anonima, która byłaby bezcennym źródłem do studiów nad kartografią przestrzenną średniowiecza Ery Kosmicznej. Analiza tekstu XB/149/200 pozwala na sformułowanie kilku tez o przełomowym znaczeniu dla badanego przeze mnie okresu. Przezwyciężone zostały trudności z prawidłową składnią i interpretacją tekstu zapisanego, jak już wspomniałem, w języku staroanglijskim, głównie dzięki pomocy lingwistów specjalizujących się w badaniu języków martwych, takich jak starolatyński i sarmatycki. Ważniejsze wnioski i tezy wyciągnięte ze studiów nad tekstem XB/149/ 200. 1. Potwierdzona zostaje hipoteza o tzw. Okresie Panteistycznym w średniowieczu Ery Kosmicznej. 2. W pełniejszym świetle ukazana jest postać St. Lema. Nie jest to postać legendarna jak dotychczas mniemano, lecz historyczna. Udało się nawet stwierdzić pewne dane osobowe. Wiemy, że byt mnichem w jednym z eremów na planecie Terra. Wnikliwe badania porównawcze dokonane przez lingwistów dowodzą o wyjątkowości czci, jaką tę osobę otaczano na Terze. Występujące przed imieniem rodowym litery St. lub S. są skrótem starolaty-ńskiego słowa sanctus lub staroanglijskiego saint. Przedrostek ten stosowa-ny był przy imionach wybitnych dostojników wspomnianych w tekstach z czasów średniowiecza Ery Kosmicznej, np. St. Johannes, St. Mathias, St. Pau-lus, St. Jacobus i innych. Bez wątpienia wnioski przedstawione przez lingwistów są nie do podważe-nia. Inne badania jeszcze bardziej przybliżają nam osobę St. Lema. Mianowicie pierwsi koloniści z planety Lemonii wyemigrowali z Sarmatii, jednej z kra- in Terry, St. Lem, jak udało się to zbadać mediewistom, był Sarmatyjczykiem. W Sarmatii zatem powstał komentarz do „Dzienników gwiazdowych". Koloniści bowiem zabrali ze sobą pewną ilość dzieł St. Lema na Novą Sarmatię, bo tak nazywała się początkowo Lemonia, a później w okresie rozluźnienia związków Novej Sarmatii z Terra zrodził się kult St. Lema, a w konsekwencji tego i zmiana nazwy planety. Niewielki fragment niestety bardzo źle zachowanego starodruku XB/149/200 wymienia tytuły niektórych dziel St. Lema: „Cyberiada", „SummaTechnologiae", „Dialogi", „Głos Pana", niestety treść wspomnianych dzieł jest dla nauki stracona. Nie zachował się żaden z cytowanych wyżej tytułów. 3. Pierwszoplanowa początkowo postać Anonima, autora itinerarium (tekstu XB/149/200) została zaćmiona rewelacyjnymi wynikami badań związanych z osobą St. Lema. Niemniej uwagi i spostrzeżenia Anonima spowodowały istotne przewartościowania w kwestii historyćzności osób Ijona Tichego i St. Lema. Obecnie wiemy, że Ijon Tichy, jeśli nawet byt postacią historyczną, nie odegrał tak ważnej roli w dziejach jak St. Lem. Sądzić należy, że tylko dzięki St. Lemowi postać ta stała się dobrze znana późniejszym pokoleniom. Nie jest ważne dla historyka; czy Ijon Tichy rzeczywiście podróżował do wspomnianych przez Anonima miejsc, lecz istotne jest dla badacza dzieło St. Lema oraz zawarte w nim poglądy filozoficzne, które wywarły tak wielkie piętno na potomnych do powstania kultu włącznie. Zbadanie jakiegokolwiek z dzieł St. Lema rozstrzygnęłoby tę niejasną jeszcze kwestię ostatecznie. Ze znanych powodów jest to już niemożliwe. Być może przyszłe pokolenia badaczy uporają się z tą zagadką. Zbigniew Dworak REGUŁA REDUKCJI Już dawno nie obserwowano takiej burzy umysłów, .zaciętych polemik i sporów, jakie wywołała ogłoszona ostatnio Reguła Redukcji Probabilistycznej, w skrócie zwana RRP. Rozmiarami, zasięgiem i gwałtownością reakcji można ją porównać jedynie do słynnego niegdyś w mechanice kwantowej. problemu komutatywności operacji i wynikłego na jego tle sporu, czy ptasz-kowanie daszka równa się daszkowaniu ptaszka. Jako się rzekło, zgiełk wokół Reguły Redukcji Probabilistycznej przeszedł wszelkie wyobrażenia i rozprzestrzenił się z prędkością podświetlną na obszary pozagalaktyczne wywołując najczęściej tylko niezdrową sensację. Małoż było polemik - doszło niebawem i do bluźnierstw i klątw rzucanych na opornych w przyjmowaniu RRP. Zaś ortodoksyjni wyznawcy RRP negowali wręcz cały dotychczasowy dorobek myśli ludzkiej w dziedzinie poznawania Wszechświata jako takiego a nie innego! Niezaangażowani, którzy ani myśleli rzucać się w odmęty zamętu wywołanego wyniknięciem RRP (uważając to za niegodne prawdziwego badacza Uniwersum), komentowali mimochodem to nowe „uczenie": zaiste- powiadali - coś w tym tkwi poza tym, jednakowoż korzyści praktycznych z tego niewiele; to znaczy dla przypadków mało licznej populacji obiektów dowolnego rzędu otrzymywane rezultaty zastosowania RRP nie wnosiły niczego nowego w porównaniu ze starymi, wypróbowanymi metodami działania i badania. Natomiast w przypadkach, w których RRP mogłaby zdać egzamin, ilość badanych obiektów bywała tak ogromna, że do przeprowadzenia koniecznych operacji niezbędny stawał się komputer dorównujący rozmiarami przeciętne galaktyce eliptycznej, podczas gdy inne podejścia na prostej drodze dawała wcale zadowalające wyniki i - co najważniejsze - nie prowadziły do nużące go zamętu. Co innego - mówili znawcy - zwątpienie umysłu, a już zupełnie co innego - zmącenie umysłu, dając tym samym poznać, że odcinają się zdecydowanie ód zwalczających się nawzajem stron -zarówno od wyznawców RRP, jak i od jej przeciwników. Nie warto byłoby o historii RRP wspominać, jeśliby jej zasięg, a także spór o niekompetencje ograniczał się jedynie do obszaru działalności poznawczej istot myślących. Niestety, polemiki rychło przestały być hermetyczne i wywołały przewrotne zainteresowanie Regułą u podistot niemyślących, co stało się - w głównej mierze - za przyczyną nadgorliwych neofitów oświeconych w RRP, a także z winy Antymądryty Pierwszego RRP. Jęła tedy Reguła Redukcji Probabilistycznej święcić niewesołe triumfy w najrozmaitszych dziedzinach działalności ludzkiej i nieludzkiej coraz bardziej rozprzestrzeniając się, z prędkością przyświetlną, również na odległe rejony pozagalaktyczne. Ponieważ centralnym jądrem Reguły, sformułowanej przez Antymądrytę Pierwszego, było zagadnienie, czy wariacja kratek równa się kratkowaniu wariatów (stąd właśnie analogia do daszkowania ptaszka i ptaszkowania daszka), nic więc dziwnego, iż poniektórzy nader opacznie zrozumieli przewodnią ideę nowego „uczenia" i zgoła niewłaściwie zaczęli ją stosować w najprzeróżniejszych okolicznościach powiększając tym samym dostatecznie już mętne zamieszanie. Z opóźnieniem lorentzowskim dotarły na przykład wieści, że pewien władca położonego na kresach Galaktyki układu planetarnego (którego nazwa już dawno uległa zapomnieniu), przeczytawszy w lokalnej popołudniówce „Echa Kosmosu" krótką notatkę o problemie wariowania kratek i kratkowania wariatów, po swojemu zrozumiał naczelną ideę RRP. Nakazał więc bez-zwłocznie połowę mieszkańców owego układu zamknąć za... kratkami, zaś drugą połowę zmusił do noszenia jednolitego, kraciastego ubrania i dumnie odtąd twierdził, że zredukował podwładną mu społeczność do dwóch grup -wedle zaleceń Reguły. Największa jednak przygoda spotkała Regułę Redukcji na dalekiej planecie o dźwięcznej nazwie Albarossa, położonej w sławetnej galaktyce spiralnej widocznej w gwiazdozbiorze Psów Gończych. Na planecie tej niespodziewanie obowiązywała zasada „wielcy złodzieje małe wieszą", zawleczona tam ongiś z odległego Hryzostanu. Rządził plane-tą Albarossa Tyran Torqer, który zwykł się był wyręczać w sprawowaniu wła-dzy Dyktatorem Departamentu Gwałtomatyki i Dezinformacji, co miało z re- guły fatalne następstwa dla wszystkich, ponieważ Dyktator, jako specjalista w dziedzinie teorii gier nieludzkich, potrafił bezczelnie wprowadzać w błąd nawet Tyrana sypiąc mu w oczy pył kosmiczny. Było to ulubione zajęcie Dyktatoraoprócz kilku jeszcze innych, równie wyjątkowo odrażających. To on, wspólnie z oddanym mu w pacht bezprawnikiem oraz dwoma zausznikami, wprowadził powszechny - w oparciu o zasadę zawleczoną z Hryzostanu -przepis, zgodnie z którym nagradzano dopuszczających się wszelkiego rodzaju łajdactw i matactw, zaś karano tych, którzy brali w obronę pokrzywdzonych bądź rodzinę. Dyktator Departamentu Gwattomatyki i Dezinformacji - Azo Myliciel - na-włóczyciel akademicki, onże zjadacz gwiazd, rozprawiał się podstępnie również z oddanymi mu podistotami niemyślącymi, otaczając go kupionymi, lecz bezdusznymi automatami, które osobiście programował. Azo Myliciel najchętniej urzędował w gmachu zwanym potocznie Copula-torium Maius, gdzie - jak twierdził- przeprowadzał życiowo ważne eksperymenty. „Chodzi bowiem o to—mawiał - żeby osiągnąć ograniczenie populacji nie ograniczając w niczym kopulacji". Będąc niezrównanym erudytą, a w dodatku obdarzony czarownym barytonem, potrafił zjednywać dla swoich eksperymentów niezliczone rzesze młodych kandydatek do wyższego wtajemniczenia, lecz zawsze tak jakoś się składało, że zamiast wyzwolenia następowało rozwiązanie i eksperymentnależało oczywiście przeprowadzić od nowa - zgodnie zresztą z zasadą dziesięciu tysięcy prób jednostkowych. l oto Azo Myliciel dowiedział się, nie bardzo wiem skąd, o sławetnej Regule Redukcji (niektórzy utrzymują, że Azo Myliciel i Antymądryta Pierwszy RRP to jedna i ta sama osoba'). Od razu też docenił on i zrozumiał, jak wielkie może Reguła oddać usługi planecie Albarossa, a zwłaszcza Departamento-wi Gwattomatyki i Dezinformacji. Przemyślawszy dokładnie wszystko uda się do Tyrana Torqera i wyjawił mu w wielkim sekrecie, jaki to wspaniały plan postępowania zwierzchności ułożył w oparciu o RRP. Wtajemniczając tak Tyrana często sypał mu pyłem kosmicznym w oczy, toteż ten przystał bez większego nawet wahania na perfidny plan swego zastępcy, a może już na-stępcy. Jakoż zaczęły się dziać na planecie Albarossa przedziwne rzeczy, których logiki nikt nie mógł odgadnąć. Cel również pozostawał niejasny-przy zacho-waniu wszelkich pozorów praworządności nastały dla mieszkańców Alba-rossy sądne dni. Oficjalnie i w imieniu Tyrana Dyktator wygłaszał coraz to wznioślejsze i płomienne mowy, w których przewijał się stale jeden i ten sam motyw: rękojmią postępu jest bezwarunkowe przyjęcie RRP, zwłaszcza w nowej polityce demograficznej. Natomiast prywatnie Azo Myliciel urządzał wyrafinowane kosmorgie, podczas których rozwięźle oświadczał, że praco-wać w ogóle nie warto i tylko upić się warto ekstrahując w tym celu obłoki mię-dzygwiazdowego C2H5OH. Nazajutrz po każdej takiej imprezie rozpoczynała się jego ulubiona gra bez reguł - nazywana też osiąganiem horyzontu torsyj-nego - której ofiarami padali zarówno ci, co byli krytycznie nastawieni do po-czynań Dyktatora, jak i jego najbliżsi współpracownicy, zaś neutralni bywali pozostawiani własnemu losowi. W praktyce oznaczało to, iż neutralni z powodu obłożenia ich obowiązkami ponad wszelką wytrzymałość bardzo szybko tracili rozsądek albo nawet życie... Z wolna trwożny słuch o RRP popełznął po całej planecie wzburzając umysły. Wtedy to rozpoczęły się tajemnicze zniknięcia - dziwnym zbiegiem okoliczności głównie malkontentów - a jednocześnie wzrastał entuzjazm pod-istot niemyślących urzeczonych gładką wymową Azo Myliciela. Wkrótce całe społeczeństwo Albarossy, a zwłaszcza stołecznej Oasterii, było dokładnie skłócone między sobą i w nieopisanym chaosie, jaki nastąpił, Dyktator jął realizować drugą część swojego niecnego planu. Efekty jego poczynań zaniepokoiły nawet Tyrana Torqera, który zażądał wyjaśnień. Lecz nie na darmo Azo Myliciel był specjalistą od teorii gier nieludzkich i nie bez powodu był Dyktatorem takiego a nie innego Departamentu! Dezinformując i tłamsząc (czyli gwałcąc) świadomość Tyrana wytrącał go coraz bardziej z rzeczywistości i z mefistofelesowską przebiegłością umacniał Torqera w przekonaniu, iż tylko oni dwaj -jak każe RRP - są panami sytuacji i. tylko oni wiedzą, ku czemu zmierzają. „Takich trzech, jak my dwaj, nie ma ani jednego!" - zwykł mawiać Dyktator Tyranowi. Niszczył też Dyktator swoich przyjaciół, a ze szczególnym upodobaniem tych, którzy do końca pozostawali wierni odtłumaczając na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby jego postępowanie. Dwóm najbliższym zausznikom -nadał nawet stosowne przydomki, lecz i to nie zmusiło ich do zrewidowania, poglądów. Kiedy tak Azo Myliciel sukcesywnie wprowadzał w życie program obłędu w kratkę, rozproszeni opozycjoniści zjednoczyli swe siły i zniecierpliwieni bezprzykładnym naigrawaniem się Dyktatora oraz Tyrana z ogólnie przyjętych norm społecznych i praw kosmicznych postanowili dać stanowczy odpór, czyli wycisk. Na nic zdały się próby powaśnienia i rozbicia jedności opozycjonistów. Nieobyci z towarzystwem Dyktatora szybko teraz dochodzili do obycia, czar pryskał i nie zwlekając coraz to nowi „przebudzeni" wzmacniali siły opozycjonistów. Szerzona przez Azo Myliciela dezinformacja przestała odnosić skutek - zadziałało zjawisko przeskoku. l wtedy dopiero wyszła na jaw perfidia i hipokryzja Dyktatora. Azo Myliciel czując się zagrożony usiłował jeszcze powtórzyć bezwiednie manewr bezimiennego władcy układu planetarnego bez nazwy, czyli pół na pół zakratkować społeczeństwo Albarossy. Jego zamiar nie został jednak ostatecznie zrealizowany, ponieważ dotarły wreszcie do Tyrana Torqera - po pamiętnym złamaniu blokady informacji -prawdziwe wieści o sytuacji na planecie. Okazało się wówczas, ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich, że skrót RRP wykłada się jako...Reguła Redukcji Personalnej! Jedynie Tyran udawał zdziwienie, lecz zmienił się na twarzy nie do poznania, kiedy dowiedział się, że rytualna formułka „redukcja do dwóch osobników" nie obejmowała w danym przypadku jego samego. Tak więc korzystając z usług bezprawnika i sypiąc pyłem kosmicznym w oczy Tyranowi, Azo Myliciel bliski już był wyprowadzenia go w pole bezgrawitacyjne i pozostawienia tam aż po zagaśnięcie gwiazd w stanie nieważkości. W zaistniałej sytuacji opozycjoniści zajęli bez trudu stołeczną Oasterię. Zrezygnowany Tyran nie protestował przeżywając gorycz upokorzenia. Niestety, nie udało się pojmać Dyktatora. Jego Departament był ciemny, pusty i głuchy. Nie udało się też ustalić, kim miała być ta druga osoba, do której odnosiła się rytualna formułka RRP. W opuszczonym Departamencie natknięto się natomiast na wiele interesujących dokumentów, których Dyktator nie zdążył zniszczyć. Znaleziono między innymi klarownie wyłożoną Regułę Redukcji Personalnej wraz z komentarzem bezprawnika odnośnie sposobów jej realizacji. Obok znajdowały się załączniki - stos jednakowo brzmiących fałszywych donosów, do których wystarczało wpisać tylko nazwisko. Część blankietów była zresztą wypełniona. Zaznajomiwszy się z nimi Tyran Torqer do stał wysoki ej gorączki i poważnie zaniemógł. Dotarto też do planów likwidacji Oasterii, a właściwie całkowitego jej przekształcenia i podporządkowania Departamentowi Gwałtomatyki i Dezinformacji. Nowy kształt tego, co miało pozostać z Oasterii, oparty był oczywiście na planie kratownicy, która aż zadziwiała swoją regularnością. Najbardziej sensacyjnego odkrycia dokonano w jednym z pawilonów De- partamentu, znajdującym się nie opodal Copulatorium Maius. Pawilon zapełniony był po sufit... damskimi pidżamami w różnobarwną kratkę. Wtedy to ktoś z opozycjonistów wyrzekł wielce znamienne słowa: „a czy zauważyliście, kogo z reguły redukowano, a kto pozostał? - i nagle wszyscy odczuli straszliwą perwersję kryjącą się w stosowanej przez Dyktatora Regule Re-dukcji Personalnej dla celów nowej polityki demograficznej. „Zaiste, potwornym troglodytą on był" - stwierdzili z wielkim niesmakiem. Jedynie wierni zausznicy jak dawniej usiłowali bronić Azo Myliciela: „Ależ, obywatele, demonizujecie tylko Dyktatora, to wcale niepodobna, żeby on do czegoś takiego zmierzał". Na szczęście nikt już nie zważał na ich słowa, ponieważ to, w co chciał zamienić Albarossę ów zjadacz gwiazd, urągało wszelkiej etyce i rozumowi, tak iż wzdragamy się opowiedzieć nawet o tym... Dyktator zaginął bez wieści. Krążą pogłoski, że został uratowany przez młodą sylfidę z Rurytanii pilotującą rakietę fotonową międzygalaktycznego zasięgu. Podobno udał się do dalekiego Hryzostanu. Robert Lidke STRES -Jeszcze! Jeszcze! Ach, och, och. Mocniej, och, oooch! -łamiący się kobiecy głos coraz bardziej niepokoił redaktora. Rozglądał się nerwowo po hallu, starając się dojść źródła hałasu. Rozkoszne jęki dobywały się chyba spoza ostatnich drzwi w końcu korytarza. Już chciał tam iść, lecz doktor Herera przytrzymał go za ramię, mówiąc: - Drogi redaktorze, zwiedzanie zaczniemy od. tej sali. Rozumiem pańską niecierpliwość, ale wszystko ma swoją kolejność - ciągnął tonem alfonsa, oferującego usługi swej podopiecznej. Za chwilę dodał już normalnym głosem, jakby chciał zatuszować poprzednie wrażenie: - Później wszystko panu wytłumaczę, najważniejszy jest element zaskoczenia. Podobnie dwa dni temu mówił mu przy wódce najlepszy przyjaciel: - Stary, kiedy popadam w taką depresję, jak ty teraz, to walę do Herery. Zawsze chętnie udziela wywiadów i pokazuje swoją klinikę. To, co tam zobaczysz i usłyszysz, na pewno postawi cię na nogi. Zrozumiesz też dlaczego nic nigdy stamtąd nie napisałem. Może tobie się uda. Nic więcej nie mogę powiedzieć, zaskoczenie jest najważniejsze. A więc reportaż z kliniki doktora Herery miał przerwać jego złą passę. Od kilku miesięcy nie mógł napisać niczego dobrego. Z każdym kolejnym artykułem brwi naczelnego unosiły się coraz wyżej. Jego reportaże i felietony ukazywały się nadal w tym samym miejscu i nic, pozornie nic, nie świadczyło o skończeniu się Wiktora. On jednak czuł się jak balon, z którego uszło powietrze, czuł, że to, co pisze, jest nic niewarte, że jest nieciekawe i nie ma sensu. Sala, do której weszli, w niczym nie przypominała szpitala. Kojarzyła się raczej z pokojem akrobaty radioamatora. Pełno w niej było głośników, kabli, skomplikowanej aparatury radiotechnicznej. Pośrodku maszerował, przebierając nogami w powietrzu, niewysoki, łysiejący mężczyzna. Jego bardzo szeroki pas połączony był systemem naprężonych linek ze wszystkimi ścianami sali. Zasadniczym elementem konstrukcji była gruba lina, zwisająca z sufitu i także przymocowana do pasa pacjenta, przypominającego muchę w sieci pająka. System sznurów i sznurków prawie całkowicie eliminował przyciąganie, pozwalając człowieczkowi zająć dowolną pozycję i poruszać się w dowolnym kierunku. Na uszach miał słuchawki, a do skroni i potylicy przyczepione taśmą lepiącą elektrody. Sztywny, jakby kij połknął, podnosił kolejno proste nogi tak wysoko, jak mu na to pozwalał okrągły brzuszek. - Prawie jak na paradzie wojskowej - wyszeptał po chwili oszołomiony dziennikarz. - Bo jest na paradzie wojskowej - odparł doktor Herera. Psychoanalityk podszedł do rozbłyskującej różnokolorowymi światełkami tablicy. Przycisnął kilka guzików. Rozległ się szum przesuwanej taśmy komputerowej. Ledwo ją zatrzymał, głośniki rozmieszczone w najdziwniejszych miejscach ryknęły gwizdem lecącego pocisku. Człowieczek na linkach rzucił się nagle do przodu, zakrył głowę rękami i zawisł w pozycji horyzontalnej, dyndając lekko w powietrzu. Przerażony dziennikarz zrobiłby to samo, gdyby nie podtrzymał go Herera. - Spokojnie, spokojnie. To tylko imaginacja - uspokajał, wyprowadzając Wiktora z sali. Ten, wychodząc, zobaczył jeszcze, jak wiszący-cztowieczek nagle poderwał się, rzucając coś szerokim machnięciem ręki. -Jezu, Jezu, co tu się dzieje-jęczał spocony dziennikarz. Pit ostatnio dwa dni temu, kiedy widział się z przyjacielem radzącym mu odwiedzić klinikę Herery. Sądził, że kac mu minął, ale po czterodniowym pijaństwie widać trwał jeszcze. Dotąd na kacu zwidywało mu się, że skacze z wysokiego piętra lub wyrzuca kogoś przez balkon. Ale nie to, nie to. - No już, niech się pan uspokoi. To co pan widział, to autentyczna rzeczywistość. Proszę sobie łyknąć. - Herera nie wiadomo skąd wyjął płaską butelkę wódki. -A ja tymczasem wszystko wyjaśnię. - Otóż, drogi panie redaktorze, jak pan doskonale wie, żywiołowy rozwój naszej cywilizacji pociągnął za sobą szereg konsekwencji, zmieniających diametralnie dotychczasowe życie człowieka. Świat się zmienił, ale ludzie nie. Ich potrzeby pozostały te same, co przed tysiącami lat. Społeczeństwo i cywilizacja uniemożliwiły Człowiekowi zaspokojenie wielu z nich. - Wiem, wiem - przerwał mu Wiktor - mówi pan o społeczeństwie totalita-rno-nieterrorystycznym Marcusego. - Widzę, ze pan się orientuje - odparł zniecierpliwiony przerwaniem swych wywodów psychiatra, - Brak realizacji potrzeb prowadzi do frustracji i stresu, tak jak np. w pańskim przypadku - kontynuował. - Podstawową przyczyną pierwotnego stanu frustracji jest tzw. konfliktowa struktura osobowości, np. rozbieżność między aspiracjami życiowymi jednostki a jej obiektywnymi możliwościami, -Bij, bij! Mocniej! Mocniej, jeszcze, oooch, och!-z końca korytarza dobiegał krzyk tej samej, co poprzednio, kobiety. Dziennikarz doskonale wyłapywał poszczególne nuty, raz łamiącej się, raz wznoszącej się pieśni rozkoszy, jak nazwał w myślach dziwne wrzaski. Plastycznie wyobrażał sobie, co mogło się dziać za dalekimi drzwiami. Doktor nie zwracał najmniejszej uwagi na odległe hałasy. Ciągnął dalej, najwyraźniej upojony tonem swego głosu: - Odmienny rodzaj przyczyn frustracji wiąże się z motywacją społecznie nie aprobowaną lub z utrwaleniem się niepoprawnych technik zaspokajania potrzeb. Osoba odczuwająca np. silne pragnienia homoseksualne przy próbach ich realizacji w społeczeństwie nie tolerującym tego rodzaju dążeń, naraża się na izolację, ośmieszenie, represje. Unika więc realizacji swych potrzeb, co powoduje stałe uczucie braku satysfakcji. Albo, u jednostki wytworzyła się silna motywacja do czynności agresywnych i chęć szkodzenia innym. Normy społeczne oraz prawne powodują, że taka osoba napotyka na ograniczenia i przeszkody w realizacji swych dążeń. Rezultatem jest oczywiście frustracja. Zawodzenia z końca korytarza coraz bardziej rozpraszały redaktora. Nie słuchał już Herery, wziął go pod rękę i, zahipnotyzowanego własnymi wywodami, prowadził pomalutku w kierunku tajemniczych drzwi. - A czy wie pan? - krzyknął doktor, wyzwalając się gwałtownie spod ręki Wiktora i kłując go wskazującym palcem w piersi tak mocno, że dziennikarz, pochłonięty powolnym skradaniem się do celu, trzymając w powietrzu lekko uniesioną stopę, którą miał za chwilę bezszelestnie postawić na ziemi, zachwiał się i gdyby nie ściana, leżałby już pod nogami perorującego Herery. Twarz psychiatry, z każdym kolejnym słowem, zbliżała się niebezpiecznie blisko twarzy redaktora. - Czy wie pan - mówił dalej - że w mojej klinice można zaspokoić każdą, nawet najbardziej nieprawdopodobną potrzebę? Każde zboczenie? - dyszał już przy przerażonych oczach Wiktora - co niweluje i zapobiega wszelkim frustracjom. Oto moja misja - dać zadowolenie ludzkości! Nagle prawa ręka doktora mignęła koło głowy dziennikarza, rozległo się głośne pacnięcie dłoni o gładkie drzwi za plecami redaktora, który myślał, że są to już ostatnie jego chwile. - Proszę bardzo - powiedział Herera, otwierając następną salę. Pomieszczenie tonęło w dyskretnym półmroku. Gdzieś spod sufitu słychać było słowa komend francuskiego krupiera, warkot kulki podskakującej na wirującym talerzu ruletki. Ryk radości z wygranej dochodził ze środka pokoju, gdzie siedział jakiś człowiek opleciony siatką kabli i elektrod. -Ten osobnik-wyjaśniał spokojnie doktor-jest typowym przedstawicielem grupy pechowców. Ma on niezaspokojoną potrzebę wygranej. Wprowadziłem go w stan, w którym realnie wyobraża sobie salon gier w Monte Carlo i gdzie, oczywiście, wygrywa. Człowiek, którego pan widział w pierwszej sali, to skomplikowany przypadek. Mieszają się u niego niezaspokojone potrzeby bycia człowiekiem odważnym, dążenie do okazywania siły, z potrzebą agresji. Tak więc uczyniłem go żołnierzem, który daje dowody bezprzykładnego męstwa na polu bitwy, i który, w drodze wyróżnienia, prowadzi defilady w zdobytych miastach. Po dwugodzinnym seansie wyjdą z mojej kliniki jako nowi ludzie. Nie będą, oczywiście, nic pamiętać z tego, co się tu wydarzyło, powoduję u nich częściową amnezję. Pozostanie jednak, stan zadowolenia i równowagi emocjonalnej. Skład chemiczny krwi i moczu, praca serca, rytm i siła pulsu, czynności oddechowe wrócą u nich do normy. - Czy to znaczy, że świadomość tych ludzi jest na czas seansów jakby wyłączona? - zapytał już na korytarzu dziennikarz, starając się nie zwracać uwagi na podniecający go głośny szloch kobiecy. - Ależ tak. Trafnie pan to ujął. W tamtych przypadkach tak było. Ale w kolejnym - mówił zachwycony doktor widząc, że zainteresował wreszcie gościa - jest odwrotnie. Świadomość pacjenta jak najbardziej działa. Natomiast cała sfera podświadomości - nie. Ma pan przed sobą czysty, nie skażony najmniejszą emocją, intelekt-skończył psychiatra, wprowadzając redaktora do następnej sali. - Oto szachista. Człowiek nadwrażliwy - kontynuował. - Zwykle grając jest przytłoczony tak wielką falą emocji, uczuć, zahamowań, że nie jest w stanie prowadzić skutecznie partii. A przecież jest jednostką wy-bitnie inteligentną. Usuwając nadmierną pobudliwość, czynię go bar- dziej niebezpiecznym szachistą od komputera najnowszej generacji. Tego było już dla dziennikarza za wiele. Jękliwy, zawodzący glos doprowadził jego podniecenie do szczytu. Szalona wyobraźnia przedstawiała mu pacjentkę doktora w najdziwniejszych i najgroźniejszych postaciach. Tworzył w myśli nieprawdopodobne wizje atrybutów, jakich użył Herera do wprowadzenia jej w ów stan, niewątpliwie seksualnej aktywności. Nie mógł się pohamować przed dotarciem do źródeł perwersyjnych odgłosów. Słyszał, jak psychiatra krzyczał za nim, żeby nie biegł tak szybko, że wszystko ma swoją kolejność, że dojdą wreszcie do tej sali. Niewrażliwy na ostrzeżenia, wpadł z impetem do pomieszczenia na końcu korytarza. Pośliznął się i padając na kamienną posadzkę dostrzegł jeszcze-oplataną kablami, siedzącą w jasno oświetlonym kręgu, w luźnym golfie, pryszczatą, może piętnastoletnią dziewczynkę. Żadnych perwersyjnych atrybutów wokół niej nie było. Nie ruszała się z miejsca. Przypominała posąg, gdyby nie wciąż poruszające się usta, wykrzykujące - Jeszcze mocniej, och, oo-och! Tylko te słowa pamiętał, kiedy doktor Herera ocucił go paroma silnymi uderzeniami w oba policzki. - Jak się pan czuje? - spytał dziennikarza, ten trochę oszołomiony, ale dziwnie spokojny i zrównoważony, jak po dobrej saunie, odparł: - Wyśmienicie, nigdy lepiej się nie czułem. Herera zdjął mu z głowy słuchawki z kilkoma elektrodami. Kazał sobie zapłacić sto dolarów. - Jeżeli będzie pan miał, panie redaktorze, za kilka miesięcy podobne kłopoty w redakcji, nic panu nie będzie wychodziło, zabraknie panu materiałów do dobrego reportażu, proszę zgłosić się do mnie - powiedział żegnając się doktor. -Ależ ja nic nie pamiętam. Jak mogę cokolwiek napisać?-zdziwił się Wiktor. - Nic nie szkodzi. Dla równowagi psychicznej zupełnie to panu wystarczy - odrzekł Herera odprowadzając dziennikarza do drzwi sali zabiegowej. Tomasz Lipowski ŚMIERĆ HlGIENICZNA Czas Michaela Knocksa dobiegał końca. Zostały mu już tylko sto pięćdziesiąt cztery dni życia, które zamierzał wykorzystać w należyty sposób. Ostatnie 100 dni, to okres życia „intensywnego". Oznacza to, że mechanik Michael Knocks ma prawo do potrójnej porcji syntetycznego alkoholu i trzech państwowych kurew każdej nocy. Przez ostatnie dni pracuje tylko siedem godzin dziennie, w odróżnieniu od normalnego dnia roboczego, który trwa czternaście godzin. Dokładnie 15 sierpnia 2523 roku, o godzinie 19,23 Michael Knocks zgłosi się do punktu „bezbolesnego uśmiercania", gdzie porażą jego ośrodki mózgowe falę dźwiękowa o olbrzymiej częstotliwości, Michael nic nie poczuje. Jego życie zgaśnie w cudownie czysty, higieniczny sposób. Następnie ciało Michaela zostanie sprawdzone pod względem przynależności tkankowej, dokładnie opisane i umieszczone w zbiorniku wypełnionym płynnym azotem. Michael będzie umierał z uśmiechem na ustach, gdyż na parę chwil przed śmiercią przeczyta wywieszone nad drzwiami punktu hasło: „TWOJA ŚMIERĆ-DOBREM INNYCH" Słońce chyliło się ku zachodowi. Michael kończył kolejny dzień „intensywnego życia". Za godzinę miała przyjść przydziałowa dziwka. Knocks myślał. Myślał o Ziemi dręczonej przeludnieniem i głodem. Wyzutej z wszelkich praw, złajdaczonej jak stara, zużyta prostytutka. Myślał o grupie uprzywilejowanych - o inżynierach i politykach. Tylko oni otrzymywali większe przydziały jedzenia, kawy, wódki i papierosów. A jednak największym Ich przywilejem było życie - życie trwające do naturalnego końca. Tego im zazdrościł w nocy, we dnie, w pracy i gdy był z kobietą. Dzwonek. „To ona" - pomyślał Knocks i leniwie zwlókł się z łóżka. Otwo-rzył drzwi. Na progu stałą kobieta lat około czterdziestu, ze śladami minionej urody na twarzy. „Przysyłają coraz gorsze" - mruknął pod nosem, zniechęcony. -Jak się nazywasz-spytał. - Jak dla ciebie, Carol - powiedziała i zaczęta się leniwie rozbierać. Mijała dwudziesta piąta noc „intensywnego życia". Obudził się o siódmej. O 8,00 zaczynał pracę w zakładach. Umył się, ubrał. Wypił potrójną whisky, zabrał narzędzia i wyszedł. Szedł długimi, brudnymi ulicami. Szedł przez place l skwery. Co krok spotykał zadręczonych ludzi z beznadziejnym wyrazem w oczach oczekujących śmierci. Byli to robotnicy, ludzie mający zbyt niski status społeczny, by móc korzystać z używek „życia intensywnego". Na rogu 10 Street i 15 Avenue Knock wsiadł do pasażerskiego poduszkowca. Za pięć ósma był w fabryce. Pracował jako konserwator centralnego system u komputerowego zakładów. Miał w dziale kolegę o nazwisku Fray. Fray był biednym fanatykiem, bez zastrzeżeń wierzącym w prawość systemu. Jego czas nadszedł drugiego czerwca. Umierał z uśmiechem na ustach. Knocks wyszedł z pracy o piętnastej trzydzieści. Przedtem w zakładowej stołówce zjadł śmierdzącą potrawę o nazwie Caldijon. Jak zwykle w środy, do Michaela uśmiechała się wyzywająco jedna z kucharek. Była to brzydka, tłusta kobieta. Ilekroć na nią patrzał, brało go obrzydzenie. W bramie spotkał Platnera - technologa zakładów. Platner pełnił oprócz tego funkcję społeczną. Był skarbnikiem, odpowiedzialnym za pobieranie opłat na rzecz obchodów święta narodu. - Knocks, nie opłaciłeś składek - upomniał Michaela. - Zostało mi tylko 50 dni, Platner. Jak łatwo obliczyć, uśmiercą mnie 15 sierpnia. Wobec tego nie będę miał dosłownie nic z naszej szacownej uroczystości. A teraz odpieprz się ode mnie i spływaj! - Chciałem ci tylko przypomnieć, że za niezapłacenie składek grozi ci dawka 3-stopniowego cierpienia przedśmiertnego. Ty niszczysz ład, Knocks. Ład tak ciężko wypracowany. Ład - to demokracja, Knocks. Pamiętaj o tym. - Czy nie rozumiesz, ty draniu, że ja już nie żyję, że jestem trupem zanu- rzonym w azocie. Mam gdzieś te twoje uroczystości, składki, ład i ciebie, Pla-tner- rzekł Knocks i odszedł. Minęło dalszych dwadzieścia pięćdni „intensywnego życia°. Michael punktualnie przychodził do pracy i punktualnie z niej wychodził. Nawyk punktualności wykształcił się u niego w ciągu 35-letniego życia z olbrzymią dokładnością. Robotnicy i specjaliści nie mogli bowiem zmieniać miejsca pracy. Istniała wprawdzie możliwość napisania podania do władz administracyjnych o zmianę miejsca zatrudnienia, było to jednakże bezcelowe. Podania na ogół pozostawały bez odpowiedzi, a na dodatek we wszystkich zakładach i fabrykach płace były takie same. Tego dnia -21 lipca -Michael wybrał się na spacer do jedynego w mieście parku. Gdy znalazł się poza bramą, ujrzał dziesiątki kopulujących par. Przy pobliskim drzewie siedział starzec z błogim uśmiechem wpatrujący się w niebo. - Co tu się dzieje? - spytał Michael. - To mesjasz miłości zszedł na Ziemię, by odkupić grzechy nasze, A to są jego apostołowie - wskazał kopulujące pary i przymknął powieki.-Tak, tak, to mesjasz. I wiesz, on nie znosi przeszczepów. Czas mijał nieubłaganie. Knocks patrzył na morze. Było spokojne. Równe i brudne jak jego życie. Czuł smród sunący od zatoki. To gniły ścieki, pośród których pływały ludzkie bebechy, niezdatne do niczego: kości, żyły, flaki, jelita. Wszystko gniło, ściągając nad zatokę tysiące owadów i sępów. Jeszcze cztery dni. Cztery dni „intensywnego życia" i koniec. Subtelna fala dźwięku omiecie obnażony umysł i stworzy następny materiał przeszczepowy. „Kto dostanie przeszczep? - myślał. -Jakiś zasrany polityk lub inżynier. Dostanie moje płuca, serce, nerki. Nie, nie chcę zdychać, nie chcę być pokarmem dla innych. Chcę żyć. Żyć. Żyć!!! Podczas ostatnich dwóch dni Knocks wiele zrozumiał. Robotnicy i konser watorzy żyli, by zapewnić swym organom maksimum rozwoju. Stanowili wielką hodowlę. Ich narządy były najcenniejszym skarbem w dobie, gdy szalała choroba popromienna, rak i epidemia zawleczona z jakiejś tam planety. Powoli w jego umyśle zaczęła kiełkować nieśmiała myśl: „Uciec. Uciec przed siebie, przez rzekę, a potem do lasu. Drogę zagradzają automaty. A może ukryć się w mieście? Iść do jakiegoś burdelu lub usiąść na rogu i czekać, aż wyrośnie mi broda. Został mi tylko jeden dzień". Włożył stare, podarte ubranie, podrapał się po centymetrowym zaroście, wypił jednym haustem pół butelki syntetycznej whisky i wyszedł z mieszkania. Wmieszał się w tłum. Przysiadł gdzieś na rogu i czekał. Do wyznaczonego terminu pozostały już tylko cztery godziny. Czekał. Myślał o życiu jakże nędznym, wypełnionym wódą, dziwkami i nudną pracą. Ale chciał żyć. Gorące pragnienie życia rozrywało niemal jego drżący umysł. Spojrzał na zegarek: dziesięć minut po terminie! „Właściwie mogli o mnie zapomnieć" - pomyślał. Popatrzył na niebo. W błękicie wiły się-gęste, białe chmury, spośród których przeświecały promienie dalekiego słońca. Było ciepło. Ciepło jak wtedy, gdy matka zaprowadziła go do punktu ewidencyjnego. Miał siedem lat. Lekarz wystrzygł mu włosy na potylicy i wytatuował numer ewidencyjny.. Następnie pożegnał się z matką. Pamiętał tylko jej smutne, duże oczy, w których na moment pojawiły się lśniące krople, Pamiętał szkołę, w której się znalazł. Pamiętał dni, podczas których uczono go zawodu i ideologii. Pamiętał przysięgę wierności wobec kontynentu. Pamiętał dzień, w którym oddał swoją część spermy do banku „narodu". Był wtedy dumny. Pamiętał dzień, w którym zapisał się do organizacji. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat. Pamiętał przysięgę dobrowolnej śmierci. Pamiętał, pamiętał. Pamiętał... Spojrzał w niebo. Zobaczył leniwie przesuwające się obłoki. Było ciepło. Jak wtedy... Nagle usłyszał: - No i co, Michaelu. Znaleźliśmy cię jednak. Szybko podniósł głowę i zobaczył nad sobą czystą, wypielęgnowaną twarz oficera służby medycznej. -Twoje zachowanie, Knocks, było irracjonalne. Przed nami nie można uciec. Knocks leżał w czystej, białej sali. Był nieruchomy. Usłyszał nad sobą monotonny glos: - Jak się czujesz... Michael... Bądź pełen optymizmu. Umierasz W służbie ludzkości. - Odpieprz się, skurwysynu!!! - Za chwilę umrzesz-powiedział „glos".-Czy chcesz coś powiedzieć? -Tak. Jak mnie znaleźliście? -Czy pamiętasz badania kontrolne? -Tak. - A czy pamiętasz co ci wstrzykiwali? - Chyba astrabinę. -Zgadza się. Otóż w szczepionce umieszczamy mikroskopijnej wielkości nadajnik organiczny. Byłeś przez cały czas śledzony, Michael. Minęło około pięciu minut. Knocks był spokojny. Wreszcie usłyszał głos: „Michaelu Knocks, numer ewidencyjny 100123. Gotuj się na śmierć w służbie ludzkości." Zabrzęczał buczek. Do sali wtoczyły się automaty medyczne. Knocks czuł, jak otwierają mu czaszkę. Żywy mózg pulsował niespokojnie i lśnił galaretowatymi zwojami. Lekarz skierował na śródmózgowie wiązkę dźwięku i sprawdził odczyt na liczniku. Powiększył moc. Knocks zamknął oczy. Nie otworzył ich więcej. Widział ciemność. A pośród niej miliardy wyładowań elektrycznych, między którymi przesuwał się obraz życia: młodość, dojrzałość, śmierć. Twarze znane i nieznane. Matka, ojciec, pierwsza kobieta. l nagle w mroku umysłu błysk ciemności doskonałej i nieporównywalnej do niczego. l spokój. Spokój chłodnej, mechanicznej śmierci z uśmiechem na ustach. Paweł Tomaszewski DRALNIA - Dobrze, skoro pan tak nalega - powiedział wreszcie - niech pan już włączy ten swój magnetofon. Mnie, prawdę mówiąc, jest zupełnie obojętne jak pan to sobie zanotuje czy nagra i co pan z tym później zrobi. To już nie mój kłopot. Moje kłopoty skończyły się parę miesięcy temu. Po prostu przestałem reagować. l dlatego też między innymi nie chciałem o tym mówić. Po co? - Tak, w pewnym sensie ma pan rację: poddałem się. Ale ja nie wstydzę się tego słowa, bo znaczy ono dla mnie tylko tyle, że musiałem jakoś uodpornić się, przystosować, nauczyć dalej żyć ze świadomością tego, co się stało. Wszystko wskazuje na to, że chcąc ocalić siebie, nie miałem innego wyjścia. -Tylko niech pan nie myśli, redaktorze, że przyszło mi to łatwo. O, nie! Nie było to wcale takie proste. Może mi pan wierzyć, albo nie. Nie zamierzam pana przekonywać, gdyż nie miałoby to żadnego sensu. To trzeba było przeżyć! -Tak, męczyłem się. W końcu doszło do tego, że nie byłem już pewien, czy wszystko to zdarzyło się naprawdę, czy też jest tylko wymysłem mojej chorej wyobraźni. Oczywiście i jedno, i drugie wydawało mi się straszne, ponieważ —myślałem sobie-jeżeli nawet jestem jeszcze normalny, to rychło i tak znajdę się w jakimś domu bez klamek, więc—czy tak, czy tak... No, ale jak pan widzi, człowiek dużo może wytrzymać. To wyjątkowo odporne stworzenie, tylko czy bez względu na to, co go spotkało, zawsze do końca pozostanie człowiekiem? - Ano, właśnie... Życie zmusza nas do wielu przewartościowań - często wbrew naszej naturze, sumieniu, poglądom, za które jeszcze nie tak dawno temu gotowi byliśmy walczyć do ostatka, l, wie pan, najgorsze, że przed tym bardzo trudno się obronić, gdyż w zasadzie nigdy nie możemy mieć absolutnej pewności, że oto właśnie nadszedł już ten moment, kiedy należy katego- rycznie powiedzieć: NIE. Mimo wszystko chcemy szukać kompromisu. Do samego końca łudzimy się, że to się przecież samo jakoś ułoży, że mogło być gorzej, że może nas to nie dotyczy, że inni też chcą dobrze, tylko - być może - nie potrafiliśmy się dotąd dogadać... Tymczasem zwykle, kiedy tak myślimy, jest już za późno na nasz sprzeciw, przegapiliśmy właściwy moment, da-liśmy się wciągnąć w taką grę, której wynik z góry jest przesądzony, bo to za-częło się dużo, dużo wcześniej... ... mieszkałem wtedy w N. Od dwóch lat byłem żonaty, miałem dobrą pracę w banku, niewielkie, ale własne mieszkanie w centrum oraz wszelkie szanse na długie lata spokojnego, szczęśliwego życia. Śmiało mogę powiedzieć, że nie wyróżniałem się niczym szczególnym. Jak większość ludzi w moim wie-ku, lubiłem kino, dobrą książkę, nie stroniłem od wesołego towarzystwa, sta-rałem się uprawiać sporty; chociaż nie bardzo mi to wychodziło. Ceniłem swoją pracę, kochałem żonę. Z pewnością na swój sposób byłem ambitny. Chciałem więcej zarabiać, zająć wyższe stanowisko, jednak zawsze, już od samego dzieciństwa starałem się dopasowywać marzenia do możliwości i nie żądać od życia tego, co by mnie przerastało. Polityką nie interesowałem się, a jeżeli już - to tylko w takim stopniu, w ja-kim czyni to każdy prawie przeciętny obywatel naszego przeciętnie zamoż-nego kraju. Naturalnie, czytałem codzienną prasę, oglądałem telewizje, słuchałem rano radia - robiłem to jednak bardziej z przyzwyczajenia niż wew-nętrznej potrzeby. Nieraz z kolegami z banku komentowaliśmy wspólnie ta-kie, czy inne decyzje, albo też wymienialiśmy uwagi na temat jakiegoś waż--nego wydarzenia politycznego - prawie zawsze w podobnej formie, w jakiej opowiada się przeczytaną książkę lub obejrzany ostatnio film, czyli - bez viększego osobistego zaangażowania. Atakowani co dnia tysiącami rozma-itych informacji, nie potrafiliśmy dokonywać właściwej ich selekcji i wyławiać tego, co naprawdę ważne. Z równym dystansem podchodziliśmy więc do wiadomości o kolejnym pojawieniu się UFO, jak i - o wybuchu jakiejś nowej lokalnej wojny na drugiej półkuli. Po prostu i jedno, i drugie tak było odległe od problemów, którymi żyliśmy na co dzień, że nie robiło to już na nas żadne-GO prawie wrażenia. Aż wstyd przyznać, że bardziej przejmowaliśmy się kil-kuprocentową podwyżką cen alkoholu czy papierosów, niż tym, że znów gdzieś zginęły w walkach tysiące osób. Trudno było zresztą nieraz wywnios-kować, kto i przeciw komu tam walczy oraz o co chodzi każdej ze stron. Pochłonięci swoimi przyziemnymi sprawami, nie mieliśmy kiedy się nad tym głębiej zastanawiać. Do, szesnastej nasz czas należał do pracodawcy, który starał się - rzecz jasna, nie zawsze skutecznie - by byt to czas efektywnie przepracowany. Potem trzeba było zjeść obiad, zrobić jakieś zakupy, pomóc żonie w sprzątaniu mieszkania, spotkać się ze znajomymi, pójść do kina, do teatru... Program każdego niemal dnia byt tak napięty, że z trudem udawało się zrealizować go w całości. Podświadomie wierzyliśmy, że żyć pełnię życia, to żyć szybko, intensywnie, więc pośpiech był naszym nieodłącznym towarzyszem, także wtedy, gdy można było nie śpieszyć się wcale. Zupełnie jakby ktoś nas tak zaprogramował, a my, z fałszywym poczuciem prawdziwej wolności i swobody wyboru, wykonywalibyśmy posłusznie wszy-stkie jego polecenia, na dodatek przyjmując je za swoje własne decyzje. Mówię o tym tak długo i dokładnie dlatego, że właśnie owego dnia, kiedy TO się zaczęło, zrozumiałem, jak mało zależy od mojej woli i w jak niewielkim stopniu moje decyzje są naprawdę moje. Nie. Źle powiedziałem: ja się tego wtedy dopiero zaczynałem domyślać. W pełni zrozumiałem to znacznie później, ale w niczym nie zmienia to przecież faktu, że właśnie ów dzień był w moim życiu przełomowy. Oczywiście nie spodziewałem się niczego. To przyszło nagle, jak grom z jasnego nieba. Nie potrafiłem, a chyba nawet i nie mogłem przewidzieć zbliżającej się katastrofy. Później myślałem nieraz, że gdybym w porę wycofał się... Ale skąd rniałem wiedzieć, do czego to doprowadzi? Przecież na początku nie było w tym niczego, co mogło wzbudzić moje podejrzenia. Około południa rozbolała mnie głowa. Zdarzało się to od czasu do czasu, jak zwykłe więc połknąłem dwie tabletki przeciwbólowe i spokojnie czekałem aż zaczną działać. Odłożyłem wykazy kont, które przeglądałem, oparłem się o ścianę, zamknąłem oczy... Ale ból wcale nie ustępował. Wprost przeciwnie, stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Może byt to pierwszy sygnał ostrzegawczy? Nie wiem. Jedyne, co mi wtedy przychodziło do głowy, to obawa, że dłużej nie wytrzymam. Nie skarżyłem się, ale ten ból było chyba widać, bo nasz szef, zawsze pilnujący, byśmy ani o minutę za wcześnie nie skończyli pracy, tym razem sam zaproponował mi, żebym natychmiast poszedł do lekarza i dziś już nie pokazywał się w banku. Nie musiał mi tego powtarzać. Skwapliwie skorzystałem z propozycji, choć przyznam szczerze - akurat wtedy wolałbym już raczej zostać po godzinach niż dłużej znosić ten cholerny ból. Do lekarza jednak nie poszedłem. Nigdy nie lubiłem lekarzy i potrafiłem na poczekaniu znaleźć tysiące powodów, by ich nie odwiedzać, nawet jeśli wiedziałem, że to wręcz konieczne, więc i wtedy, natychmiast po wyjściu na ulicę, udało mi się siebie przekonać, że na świeżym powietrzu samo mi przejdzie. W pierwszej chwili zamierzałem pójść wolno w kierunku domu, potem po-łożyć się, odpocząć, ale - nie pamiętam już teraz dlaczego - ruszyłem w przeciwną stronę. Po pewnym czasie z zadowoleniem stwierdziłem, że zbliżam się do jakiegoś parku. Usiadłem na pierwszej napotkanej ławce, znów zamknąłem oczy i - musiałem chyba się zdrzemnąć, bo kiedy je otworzyłem, mój zegarek wskazywał piętnaście po trzeciej. Ostrożnie dotknąłem prawą ręką skroni, przetarłem zdrętwiały kark... Można już było wytrzymać. Raz jeszcze spojrzałem na zegarek. Do banku nie musiałem wracać. Do domu też w zasadzie nie było po co iść o tej porze, skoro poczułem się lepiej. Anna miała przyjechać dopiero późnym wieczorem, gdyż wybrała się w odwiedziny do matki, która mieszkała na dalekim przedmieściu. Co prawda, w telewizji zapowiadali transmisję z meczu o puchar świata, ale było jeszcze sporo czasu. Poza tym w parku było tak pięknie... Kilkanaście metrów od ławki, na której siedziałem, znajdował się staw. Pływały po nim łabędzie i chyba dzikie kaczki. Orzeźwiający wiaterek poruszał nie w pełni jeszcze rozwiniętymi listkami na okolicznych drzewach. Z zarośli dobiegał co chwila zdumiewający swą różnorodnością świergot ptaków, któ-rego można było słuchać jak najwspanialszej muzyki. Odpoczywałem. Wkrótce zauważyłem, że alejką obok stawu spaceruje dwoje bardzo młodych ludzi. Szli wolno, przytulając się do siebie i całując co parę metrów. Obserwowałem ich niby obojętnie, a jednak z coraz bardziej zaciskającymi się zębami. Byli młodzi, szczęśliwi... Nie, to nawet nie o to chodziło, bo i ja byłem przecież młody i na swój sposób szczęśliwy. Miałem właściwie wszystko, co w potocznej opinii potrzebne było do szczęścia, a przede wszystkim miałem kochającą żonę, z którą było mi dobrze i jeżeli czegoś w naszym wspólnym życiu jeszcze brakowało, to chyba tylko dziecka. Skąd więc wzięło się nagle owo poczucie zazdrości, gdy patrzyłem na tę parę zakochanych? Nie bardzo potrafiłem to sobie wytłumaczyć. Zresztą wó-wczas nie zastanawiałem się nad tym, nie myślałem tak, jak myślę teraz. Czułem tylko podświadomie, że ich szczęście, którego mogłem się zaledwie domyślać, jest jakby lepsze, pełniejsze, prawdziwsze od mojego. Zaczęły mi się przypominać nasze z Anną spacery/nasze długie rozmowy, pierwsze pocałunki, wieczorne rozstania, po których długo nie mogłem zasnąć, marząc o tym, jak następnego dnia znów będzie nam razem dobrze. Widziałem nas trzymających się za ręce, beztroskich, roześmianych, to znów spokojnych i zamyślonych, drżących z podniecenia, którego zaspokoić do końca nie mieliśmy jeszcze odwagi. Widziałem to tak, jakby zdarzyło się zaledwie wczoraj, a jednocześnie-sto lat temu. Boże, pomyślałem, jak dawno nie byliśmy z Anną w parku na spacerze? Czyżbyśmy nie byli już do tego zdolni? Całe moje ciało przeszedł niespodziewany dreszcz. Wstałem z ławki i wolno ruszyłem przed siebie, nie zastanawiając się zupełnie dokąd idę. Wkrótce park zaczął rzednąć, ustępując miejsca ogrodom, w których zakwitały pierwsze wiosenne kwiaty i miejscami było już całkiem zielono. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach, dobrze znany mi z dzieciństwa spędzonego w małym miasteczku, wśród takich właśnie ogrodów i uliczek, wśród małych sklepików i wozów konnych, niepozornych drewnianych domków, przed które - pamiętam jak dziś - o tej mniej więcej, popołudniowej porze wychodziły nasze matki i babki pogadać o swoich sprawach, albo pożyczyć jedna od drugiej dwa jajka czy szklankę cukru. Był to zapach wiosny, zapomniany przez lata, bo wyparty niegdyś z mego życia i pamięci przez ostrą woń spalin, papierosowego dymu i wyziewów z licznych w N. fabryk. l oto znów mogłem go chłonąć, przeniesiony dzięki temu jakby w inny świat i inną epokę. Działał na mnie niczym narkotyk osłabiający wolę i poczucie rzeczywistości. Wąskie uliczki, na których z rzadka można było dostrzec stojący samochód, czy przemykającą gdzieś w oddali ludzką postać, podobne były do siebie jak krople wody. Wydawały mi się znajome i bliskie, gdyż przypominały te, po których biegałem jako maty chłopak, jednak klucząc po nich, pogrążony we wspomnieniach, szybko straciłem orientację i kiedy wreszcie postanowiłem wracać, bo zaczęło się robić chłodno, a w żołądku burczało mi już z głodu, zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę powinienem pójść, by odnaleźć drogę do centrum. To dziwne, pomyślałem, że wcale nie znam tej dzielnicy i nigdy dotąd tu nie byłem. Biorąc pod uwagę, iż przyszedłem piechotą, do centrum musiało nie być zbyt daleko, dlaczego jednak, u licha, w którą stronę bym nie poszedł - ani śladu przystanku autobusowego czy postoju taksówek? Przyśpieszyłem kroku, skręcając na wyczucie z jednej uliczki w drugą, raz w lewo, raz w prawo. Starałem się iść tą samą drogą, którą, jak mi się wyda wało, dostałem się do tego osobliwego labiryntu, ale jego końca wciąż nie było widać, zaś nazwy ulic absolutnie nic mi nie mówiły. Co dziwniejsze, od pewnego czasu okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Nie było nigdzie żywej duszy. l wtedy właśnie zobaczyłem ten dom: biały, parterowy, bez okien od frontu. W odróżnieniu od wszystkich innych w całej chyba dzielnicy, schowanych w głębi ogrodów za zasłoną drzew i krzewów, stał przy tej samej ulicy. To od razu zwróciło moją uwagę. Podszedłem bliżej. Obok niepozornych, drewnianych drzwi na gładkiej ścianie, którą czuć jeszcze było zaprawą murarską, widniała niewielka tabliczka z napisem: DRALNIA. A to dopiero! - zaśmiałem się półgłosem sam do siebie. Żeby tak się pomy-ić... No, ale przynajmniej będzie kogo zapytać o drogę, jeżeli jeszcze jest otwarte. Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę. To, co zobaczyłem po przekroczeniu progu, w niczym nie przypominało vnętrza typowego zakładu usługowego. Dosyć obszerny hall, boazerie po sam sufit, łagodne światło, sączące się z niewidocznych, lamp, dywan na podłodze... Stanąłem jak wryty. Coś tu nie tak, przemknęło mi przez myśl. Gdzie ja wszedłem? Jeżeli na tablicy jest błąd w napisie, to daj nam Boże więcej takich punktów usługowych, bo te, które znam... Ech, lepiej nie mówić. Ale jeżeli nie ma żadnej pomyłki lub też ktoś pomylił się celowo, to... To jedno do drugiego zupełnie nie pasuje. A może świadczy się tu jakieś całkiem inne usługi? Na przykład te zakazane przez prawo? Ale to chyba nie jest... - Dzień dobry panu - usłyszałem nagle kobiecy głos, dobiegający z drugiego końca hallu. Podniosłem oczy - stała tam młoda dziewczyna. Z daleka już było widać, że jest bardzo ładna i doskonale zgrabna. Jej strój - niewątpliwie kompletny i elegancki, choć stosunkowo skąpy,a przy tym uwydatniający uroki kobiecego ciała - zdawał się potwierdzać moje podejrzenia. - Mam przyjemność powitać pana w naszych skromnych progach - powie-działa, zbliżając się do mnie z zalotnym uśmiechem na twarzy. - Dzień dobry. Ja tylko... pani wybaczy, ale... - bąkałem jak uczniak przyłapany w miejscu przeznaczonym wyłącznie dla dorosłych -... przechodziłem tędy i... - Pan pierwszy raz? Nic nie szkodzi. - Ja chciałbym tylko zapytać... - Ależ oczywiście - nie pozwoliła mi dokończyć. - Po to właśnie jestem, by zaspokoić pańską ciekawość. Nasza placówka czynna Jest od niedawna, więc trudno się dziwić... Ale nie będziemy przecież rozmawiać na stojąco. Mamy tu małą kawiarenkę dla naszych gości. Usiądziemy tam sobie wygodnie... Proszę, proszę dalej. Ja poprowadzę. Musiała być całkiem pewna tego, co zrobię, gdyż znikając w ciemnym przejściu, które dopiero teraz zauważyłem, nie obejrzała się nawet, czy za nią idę. Znała, widać, dobrze siłę sugestii i umiała ją wykorzystać, choć przecież mało brakowało, bym odwrócił się na pięcie i wybiegł na ulicę. To był mój pierwszy odruch, kiedy znów na moment zostałem w hallu sam. Po chwili wahania pomyślałem jednak, że skoro już tu trafiłem, warto by przy okazji... l to trzeba kiedyś poznać, więc - raz kozie śmierć. Kawiarenka istotnie była mała - cztery, najwyżej pięć stolików otoczonych klubowymi fotelami, chyba jakaś szafka... Niewiele więcej. Gdzieś z oddali, jakby zza ściany dobiegała cicha i spokojna muzyka, co w połączeniu z panującym wewnątrz półmrokiem stwarzało swoisty nastrój intymności - zwłaszcza że byliśmy tylko we dwoje. Siadając, próbowałem wyobrazić sobie dalszy bieg wypadków. Samokry-tycznie muszę przyznać, iż była to wizja dosyć podniecająca, jakkolwiek wiedziałem, że nie będzie mi wolno posunąć się za daleko, Wszystko było zbyt tajemnicze, by nie powiedzieć wprost - podejrzane. Zresztą gdyby nawet tak nie było... - A może ma pan ochotę na kieliszek koniaku? -zapytała dziewczyna, wychylając głowę z drugiego pomieszczenia, gdzie poszła, aby zaparzyć kawę, którą z przyjemnością zgodziłem się wypić. - Nie, nie. Dziękuję. l tak już niepotrzebnie narobiłem pani kłopotu. - Ależ skąd? Jaki tam kłopot - zaoponowała, pojawiwszy się z tacą w ręku, na której stały dwie filiżanki i - chociaż podziękowałem -dwa kieliszki koniaku. Dziewczyna zestawiła je zręcznie na stolik, po czym usiadła z drugiej jego strony. Milczała. W kieszeni marynarki odnalazłem pudełko papierosów, wyjąłem je, otworzyłem i podsunąłem dziewczynie. Odmówiła skinieniem głowy. Zapaliłem więc sam, głęboko zaciągając się słodkawym dymem, Celebrowałem tę czynność wyjątkowo długo, żeby zyskać na czasie. Sytuacja stawała się bowiem dla mnie coraz bardziej kłopotliwa. Ostentacyjne milczenie dziewczyny świadczyło wyraźnie, że czeka na jakieś moje pytanie, ja zaś zupełnie nie wiedziałem jak zacząć, by nie zdradzić swym zachowaniem, iż zaszło nieporozumienie, a jednocześnie, by wszystko wyglądało jak najbardziej naturalnie. Niestety, umiejętność zawierania znajomości nie była moją mocną stroną. Pozostawało zatem również milczeć. Z pewnością nie robiło to dobrego wrażenia, ale przynajmniej było bezpieczne. Na szczęście dziewczyna sama po chwili przystąpiła do rzeczy: - Proponuję, abyśmy na początek wyjaśnili podstawową sprawę - powiedziała, uśmiechając się ze zrozumieniem dla mojej nieśmiałości. - Otóż nasza dralnia, jak wskazuje zresztą sama nazwa, zajmuje się darciem, czy też mówiąc ogólnie-niszczeniem. - Niszczeniem? - nie potrafiłem ukryć zdumienia. -Tak. Nie przesłyszał się pan - niszczeniem. - Nie rozumiem. - Ja wiem, że w pierwszej chwili wyglądać to może dziwnie, a nawet śmiesznie, ale proszę się nie śmiać, gdyż wbrew pozorom sprawa jest poważna i nie należy jej lekceważyć. - Oczywiście - powiedziałem najpoważniej, jak tylko umiałem, choć nie brzmiało to, zdaje się, całkiem przekonywająco. - Zdaję też sobie sprawę, że nazwa nie jest istotnie najlepsza, ale, przyzna pan, ma dwie zasadnicze zalety: jest krótka i prosta. - To się zgadza. - Myśli pan, że lepiej byłoby na przykład: Państwowe Przedsiębiorstwo Zastępczego Niszczenia Nieruchomości i Przedmiotów Codziennego Użytku? Chyba nie. A trzeba panu wiedzieć, że niszczymy w zasadzie wszystko: drobiazgi osobiste, książki, ubrania, meble, rowery, samochody, budynki mieszkalne, a nawet - proszę to potraktować jako swego rodzaju ciekawostkę - zajmujemy się tak zwanym kancerowaniem znaczków pocztowych, co wymaga przecież wielkiej precyzji. Jak więc pan widzi, zakres naszej działalności jest bardzo szeroki. Przyznam, że sami nie znamy jeszcze wszystkich naszych możliwości, gdyż kto wie, z jakimi zleceniami przyjdzie nam się jeszcze spotkać. - Tak, pomysłowość ludzka nie zna granic - zauważyłem ironicznie. - A potwierdzenia tej starej prawdy nie trzeba wcale daleko szukać. - Myślę, że pan mnie źle zrozumiał - odparła urażona. - Tu naprawdę chodzi o poważne sprawy. Zresztą już sam fakt powołania do życia naszej placówki potwierdza niezbicie, że tak właśnie jest. - Różne są sposoby wyłudzania od ludzi pieniędzy... - Proszę pana, powstanie dralni podyktowane zostało obecnymi warunkami życia, a także, czy też może raczej przede wszystkim perspektywą tego, co czeka nas w najbliższej przyszłości, Z pewnością teraz da się jeszcze jakoś wytrzymać bez naszych usług, ale za kilka czy kilkanaście lat... Dotychczas zawsze było tak, że najpierw rodziły się potrzeby określonej działalności usługowej, a dopiero później instytucje, które te potrzeby zaspokajają. Gdyby ludzie chodzili bez butów, nie byłoby szewców. Skoro jednak potrzebne były buty, ktoś musiał je robić, a potem naprawiać. Na początku każdy sam sobie robił jakieś prymitywne obuwie, z czasem jednak musiało dojść do specjalizacji, czyli wykształcenia zawodu szewca. Szewc otwierał warsztat i... l tak ze wszystkim działo się przez całe wieki. Teraz jednak ów naturalny proces coraz bardziej kłóci się z realiami życia, dlatego nadeszła pora, by odwrócić kolejność rzeczy i dzięki temu móc skuteczniej kształtować świat, w którym żyjemy. Taka jest prawda. - To zależy jak się na to patrzy - powiedziałem wymijająco, bo nie mogłem wprost pojąć, jak można mówić takie bzdury. To chyba jakaś wariatka, myślałem. Nienormalna albo też... służy to określonemu celowi. Na przykład, żeby mnie... - Może nie wyraziłam się dosyć jasno - kontynuowała tymczasem dziewczyna. - Powiem więc to samo inaczej: do powołania dralni zmusiła nas troska o zdrowie i bezpieczeństwo członków naszego społeczeństwa. - Zdaje się, że ktoś już się tym zajmuje... - Ma pan rację. Jest służba zdrowia, wojsko, policja, straż pożarna i wiele innych instytucji, ale-jak już powiedziałam-to, co wystarczało wczoraj, nie wystarcza dzisiaj, a tym bardziej nie będzie wystarczać jutro. Przyświecająca nam idea nie jest zresztą nowa. Mogłabym to wykazać na wielu przykładach z historii. Nowy i nieznany jest jedynie sposób jej urzeczywistnienia, adekwatny do zaistniałej sytuacji, czego jednym z pierwszych przejawów jest właśnie powołanie dralni. Wkrótce żaden rozsądnie myślący człowiek nie będzie z tego powodu okazywał zdziwienia, gdyż zrozumie, że nie było po prostu innego wyjścia. Pan zaś poczuje się być może dumny, że został naszym klientem niemal od pierwszych dni. - Pani pewność siebie jest urzekająca. Nie sądzę jednak, abym kiedykolwiek miał być zadowolony z tego, że za moje własne pieniądze ktoś zniszczy mi mieszkanie. - Nikt nie zamierza robić tego wbrew pańskiej woli. - Przypuszcza więc pani, że sam o to poproszę? - Niewykluczone, że tak właśnie będzie. Ale nie to jest najważniejsze. Chciałabym, żeby dobrze zrozumiał pan istotę problemu, do tego przykład z mieszkaniem nie najlepiej się nadaje. Weźmy zatem inny. Proszę sobie wyobrazić gromadkę dzieci wspinających się na drzewa, przechodzących przez plot, bawiących się w Indian, poszukiwanie skarbów, czy coś takiego. Na pewno pamięta pan to z własnego dzieciństwa. - Powiedzmy. - Nie ma się czego wstydzić. To przecież normalne. Ale normalne jest, niestety, również i to, że właśnie w czasie takich zabaw najłatwiej o nieszczęśliwy wypadek. Dzieci, jak to dzieci, na ogół nie zdają sobie jeszcze sprawy z grożącego im niemal na każdym kroku niebezpieczeństwa. A przecież wy-starczy chwila nieuwagi, jeden niewłaściwy krok, jakaś sucha gałąź, wystający z płotu drut, nie ogrodzony wykop w ciemnej ulicy... Otóż, aby zapobiec takim chociażby wypadkom, wystarczy przyprowadzić dziecko do dralni. Spędzi ono u nas bezpiecznie czas w warunkach symulacji wymienionych czy innych jakichś zabaw, my zaś w odpowiedni sposób stworzymy pozory, że zabawa była autentyczna. Może to być na przykład pobrudzona i rozdarta koszulka, przetarte spodenki, itp. - Ale po co? - Oczywiście, można tego nie robić, ale tak, jak trudno pozbawiać dzieci przyjemności zabawy w Indian, czy chodzenia po drzewach, tak samo nie należy pozbawiać ich rodziców wszystkich następstw i konsekwencji - rzecz jasna, pod warunkiem, że dziecku nic złego się nie stanie. To już nie tylko chodzi o przywiązanie do tradycji, choć i to mamy na względzie, ale - o zachowanie pewnych określonych relacji międzypokoleniowych, co jest ogromnie ważne z psychologicznego punktu widzenia i dla dzieci, i dla rodziców, czy ich opiekunów. Wieloletnie badania naukowe potwierdziły to niezbicie. Taka jest prawda. Wszystko w zasadzie pozostaje bez zmian: dzieci się bawią, brudzą, niszczą ubrania, przeżywają emocje, rodzice trochę się niepokoją, mają co prać i naprawiać... Utrzymany zostaje wysoki poziom zbytu towarów na rynku, co daje możliwość dużego zatrudnienia, a nawet stworzenia nowych miejsc pracy... Pan rozumie? Nie ma tylko jednego elementu-niebezpieczeństwa. - Innymi słowy, zamiast ulegać wypadkom drogowym, lepiej raz na kiedyś oddać samochód do dralni, czy tak? - Dokładnie tak, jak pan powiedział - ucieszyła się, - Widzę, że powoli zaczynamy się rozumieć. - Niestety. Nie mam zresztą samochodu. Ale gdybym go kupował, to chyba po to, żeby nim jeździć, a nie trzymać w garażu i pozwalać go niszczyć od czasu do czasu? To przecież logiczne! -Tak, tylko że pan patrzy na to wyłącznie pod kątem własnych korzyści, zapominając zupełnie, że jest także członkiem społeczeństwa, które - jako całość - kieruje się trochę innymi kryteriami. A interes społeczny, interes ogółu zawsze musi być stawiany wyżej od interesu jednostki. - Ale co to ma do rzeczy?! Poza tym zawsze mi się wydawało, że na całym świecie dąży się do budowania wygodniejszych i bezpieczniejszych pojazdów, bezkolizyjnych skrzyżowań, podziemnych przejść... do stworzenia takich warunków, w których prawdopodobieństwo kolizji byłoby jak najmniejsze. Czy nie mam racji? - Pozornie pan ma, ale - powtarzam - tylko pozornie. Tak, dotychczas wszystkie wysiłki konstruktorów szły rzeczywiście w tym właśnie kierunku. Przyzna pan jednak, że mimo to rezultaty nadal dalekie są od oczekiwań. Ilość wypadków drogowych wcale nie zmalała. Wprost przeciwnie-statysty-ki dowodzą niezbicie, że stale rośnie. Taka jest prawda. W tej sytuacji należało więc zacząć poszukiwania innych rozwiązań, l myśmy takie rozwiązanie zaproponowali. Nie wzbudza ono, rzecz Jasna, powszechnego entuzjazmu i zawsze chyba mieć będzie zagorzałych przeciwników, zwłaszcza w krajach, gdzie wszechpotężną siłą jest pieniądz, a życie ludzkie matą ma wartość, ale - niech mi pan wierzy -już wkrótce samo życie potwierdzi słuszność naszego stanowiska. - Nie wiem, kogo pani reprezentuje i w czyim imieniu przemawia. Nieważne. Sądzę jednak, że wszystko to nie ma sensu. Co mi dadzą na przykład wasze usługi, skoro i tak muszę korzystać z komunikacji miejskiej, kolejowej, lotniczej? Ludzie przecież muszą podróżować... - l tu dotknął pan sedna sprawy: otóż ludzie wcale nie muszą, a jedynie chcą podróżować. Taka jest prawda. No, może dzisiaj, jak w każdym okresie przejściowym, niektórzy rzeczywiście musząJeszcze przenosić się z miejsca na miejsce, gdyż wymaga tego interes ogólnospołeczny, ale jutro...Musimy być na to przygotowani. Dam panu zresztą prosty przykład. Olbrzymi budynek, w którym znajduje się wszystko, co potrzebne do życia człowiekowi: mieszkanie, sklepy, punkty usługowe, gastronomia, przychodnie lekarskie i szpitale, dralnia, kina, teatry, baseny, boiska.:.. wszystko. Budynek ten jest miejscem pracy każdego z jego mieszkańców, którzy zostali tak dobrani, aby nikt nie pozostał bez zajęcia. Proszę pomyśleć, o ile to wygodniejsze, prostsze i bezpieczniejsze od dotychczasowego modelu życia. Wszystko na miejscu, na wyciągnięcie ręki. - Gdzie tu w takim razie miejsce na samochód? - Proszę pana, nie można przecież nikomu zabronić posiadania samochodu. Chęć posiadania jest w człowieku bardzo silna i nie wolno nam tego pomijać. Ale czy to znaczy, że mieszkaniec budynku, który uległ własnej słabości i kupił sobie wymarzony samochód, musi narażać się na niebezpieczeństwo jeżdżąc nim po mieście? Chyba nie, tym bardziej, że powodując wypadek, dezorganizuje życie sobie i innym ludziom. - Przerwijmy tę dyskusję. Przepraszam, ale pani pomysły przypominają mi literaturę fantastyczno-naukową i to dosyć kiepską. - Pan się myli. Takie budynki już na świecie istnieję od kilkunastu lat. Oczywiście, na razie jest ich mato. Nie rozwiązano też jeszcze wszystkich problemów technicznych, związanych z procesami produkcyjnymi i pełną automatyzacją transportu, ale jest to już tylko kwestia czasu. Nie ma więc na co czekać, udając, że o niczym nie wiemy. Należy powoli przyzwyczajać społeczeństwo do tego, co nowe, a zarazem nieuniknione. Już teraz trzeba zacząć łagodzić ujemne skutki skoku jakościowego, który zupełnie odmieni ludzkie życie czyniąc je w przyszłości naprawdę szczęśliwym. - Ależ to są brednie! - nie wytrzymałem nerwowo, zamierzając podnieść się i wyjść. - Szczęście? Jak szczury w klatkach i - szczęście? Gdyby pani myślała jak człowiek... Urwałem nagle, gdyż poczułem, że może lepiej nie kończyć tego zdania. Oczy dziewczyny były zupełnie nieruchome. Nie mrugała powiekami, nie poruszała się - a nawet odniosłem wrażenie - przestała oddychać. Zrobiło mi się duszno. Nie miałem siły ani odwagi wstać. Zapaliłem papierosa. Drżącą ręką podniosłem do ust nietknięty dotąd koniak i... odetchnąłem z ulgą. - Niepotrzebnie pan się unosi - powiedziała spokojnie dziewczyna, sięgając również po kieliszek. - Przecież nasza rozmowa do niczego pana nie zobowiązuje. - Mam nadzieję. - Może pan być absolutnie pewny. Zaznaczyłam to już zresztą, na samym początku, więc jeśli ma pan jakieś obawy... - Przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Nie byłem przygotowany na... taką rozmowę..Nie chciałbym pani urazić... - Jest pan chyba przewrażliwiony. Reaguje pan emocjonalnie nie dokonując wcale głębszej analizy całokształtu zjawiska. Rozumiem, że brak też panu odpowiedniego przygotowania, ale gdyby tylko na podstawie tego, co już powiedziałam, zastanowił się pan dobrze... - Ależ tu nie ma nad czym się zastanawiać. Przecież na zdrowy rozum... To jest nie do przyjęcia! Uważa pani, że można spędzić całe życie, nie opusz-czając domu? A szkoła, wycieczki, turystyką, kontakty z rodziną, znajomi?... - Wie pan, trudno jeszcze w tej chwili przesądzać, że będzie dokładnie tak, a nie inaczej. Dużo problemów ciągle czeka na swoje rozwiązanie. Niektórych być może jeszcze w pełni nie potrafimy dostrzec, Na pewno jednak nasze życie nie będzie wyglądać tak, jak dawniej. Bardzo zaawansowane są na przykład eksperymenty z przekazywaniem wiedzy do mózgu człowieka wprost z komputera. Być może taki komputer będzie pełnił kiedyś rolę elektronicznego nauczyciela w szkole? Czy pan sobie wyobraża, jak wielkie może to mieć znaczenie? Zresztą po co wybiegać tak daleko. Już dziś dysponujemy przecież magnetowidami, wideotelefonami... Proszę sobie tylko uz-mysłowić, jak wiele spraw można załatwić, korzystając ze zwykłego telefonu, i w ogóle nie ruszając się z domu. Na co dzień nie dostrzegamy tego, nie widzimy w szerszej skali... - W porządku. Ale myślę, że nic nie zastąpi prawdziwej szkoły z klasami i żywym nauczycielem. - Cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, ale i przyzwyczajenia ulegają przecież przeobrażeniom. Pan uczył się zapewne w szkole dawnego typu i dlatego uważa to za normalne. Pańskie dzieci mogą traktować taką szkołę jako przeżytek i dziwić się, jak można było w niej w ogóle nauczyć się czegoś. Taka jest prawda. Ale to widać dopiero z perspektywy czasu. Ważne jest, abyśmy umieli to sobie uzmysłowić. Ludzie nieraz są bardzo dziwni i niekonsekwentni w tym, co robią i mówią. Chcą na przykład żyć coraz wygodniej, coraz łatwiej nakręcać sprężynę postępu technicznego do granic wytrzymałości, a jednocześnie wyrażają zdziwienie, że szlag trafił tak zwane środowisko naturalne, a przede wszystkim - ich samych. Chcieliby w niedzielę latać w kosmos, a przez cały tydzień żyć niemal jak ich jaskiniowi przodkowie. Chcieliby wydrzeć naturze wszystko, nie dokonując przy tym ża-dnych wyrzeczeń. A to nie jest tak. Oczywiście ja rozumiem ludzką tęsknotę za tym, co stare i - w ich mniemaniu - piękne. Ale przecież nie można negować postępu technicznego, rozwoju cywilizacji. Nie można dostrzegać tylko jednej strony medalu, udając, że drugiej w ogóle nie ma. Spójrzmy wreszcie prawdzie w oczy. Wie pan, te hasła powrotu do natury, te protesty przeciwko elektrowniom jądrowym... To przecież dziecinada. Zresztą my nie robimy nic innego, jak właśnie staramy się pomóc ludziom pogodzić z nową rzeczywistością, ułatwić im przejście do nowego, lepszego życia. - I pani naprawdę w to wierzy? - To nie jest sprawa wiary. Ja po prostu wiem. - No tak - powiedziałem zrezygnowany, żałując, że dałem się wciągnąć w tę idiotyczną dyskusję. - A ja myślałem, że będziemy mówić o miłości. - Słucham? - Nie. Nic. Nieważne. Ile płacę za kawę i koniak? - To na koszt firmy, — Dziękuję i do widzenia. - Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. - Nie przypuszczam. - A tak przyjemnie się z panem gawędziło. Na pewno się jeszcze spotkamy. Czuję to. Kobieca intuicja... Gdy wyszedłem na zewnątrz, było już całkiem ciemno. Odruchowo spoj-rzałem na zegarek - wskazywał godzinę piątą, choć musiało być znacznie później. Rozejrzałem się. Kilkanaście metrów dalej, po przeciwnej stronie uli-cy stała taksówka. Zupełnie, jakby na mnie czekała. Niewiele myśląc, wsia-dłem do niej, podałem adres, kierowca uruchomił silnik.... W drodze do domu starałem się zebrać myśli. Przychodziło mi to jednak z wielkim trudem, gdyż wszystko, co przeżyłem tego dnia, wydawało się tak nieprawdopodobne, że z minuty na minutę traciłem poczucie pewności, czy tak było naprawdę, czy też może... Postanowiłem, że póki nie sprawdzę, co się za tym kryje, nikomu nic nie powiem, nawet Annie. Następnego dnia, zaraz po pracy znów wybrałem się do willowej dzielnicy za parkiem. Niestety, nie udało mi się odnaleźć białego, parterowego domu z napisem „DRALNIA" przy wejściu, a nieliczni przechodnie, których o niego pytałem, twierdzili zgodnie, że niczego takiego tu nie ma. Nie dawało mi to spokoju. W parę dni później z planem miasta w ręku obszedłem wszystkie okoliczne uliczki - bez powodzenia. No, stary, powiedziałem sobie wówczas, coś chyba z tobą niedobrze. Może jednak powinieneś wybrać się do jakiegoś lekarza? Ale nie poszedłem. Jak zwykle. Nie miałem odwagi. Było, minęło, próbowałem się uspokoić. Po prostu miałeś zły dzień, ten ból głowy... A może byt to jakiś eksperyment psy-chologiczny? Podobno czasami przeprowadza się takie testy - aranżuje się jakąś niecodzienną sytuację albo też długo i usilnie przekonuje ludzi, że na przykład dwa razy dwa to pięć, i obserwuje z ukrycia ich reakcje. Może więc ktoś zabawił się twoim kosztem? Nie warto zaprzątać sobie głowy głupstwami. Szkoda czasu. A jeśli to początek jakiejś choroby umysłowej, myślałem po chwili. Jeśli takie wizje będą się powtarzać? Co wtedy? Dać się zamknąć? Na jak długo? Na rok, dwa? A może na całe życie? Naprawdę, zacząłem się bać. Były takie chwile, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, ani zająć czymś na długo. Wszystko mnie denerwowało, choć starałem się tego nie okazywać - zwłaszcza w domu. Dopóki Anna nic nie wie, powtarzałem sobie, wszystko będzie jak dawniej. Trudno, musisz to wziąć wyłącznie na siebie. Czas jest najlepszym lekarzem. Jeszcze miesiąc, dwa... Zbliża się pora urlopów... l rzeczywiście, dając się znowu wciągnąć w wir codziennych spraw, przestałem myśleć o dralni tyle, ile myślałem w pierwszych dniach po jej odwiedzeniu. Zaprzestałem też poszukiwań. Powoli godziłem się z myślą, że nie należy do tego wracać, bez względu na to, co się za tym kryło. l tylko nieraz budziłem się w środku nocy zlany zimnym potem, mając jeszcze przed oczyma twarz tamtej dziewczyny. Uśmiechała się szyderczo, mówiąc triumfalnym głosem: „A nie mówiłam, że się jeszcze spotkamy". Innym razem śniło mi się, że mieszkam we wspaniałym domu, ale nie mogę z niego wyjść, bo po prostu nie ma w nim czegoś takiego, jak wyjście. Nawet oknem nie można wydostać się na zewnątrz, bo okna w ogóle się nie otwierają. Jak oszalały biegam po nie kończących się korytarzach, jeżdżę windami z góry na dół i z dołu do góry, walę pięściami w betonowe ściany i pancerne szyby i - nic. To w nocy. A rano znów wszystko było jak zawsze: nasze mieszkanie, krzątająca się w kuchni Anna, otwarte drzwi na balkon i ludzie śpieszący się jak co dnia do pracy. Anna nie domyślała się chyba niczego. Owszem, zauważyła, że jestem trochę inny niż dawniej (jakiś taki nieobecny, mówiła), ale kładła to na karb przemęczenia. Nie robiła mi żadnych wyrzutów, czułem jednak, że ma do mnie cichy żal o tę moją duchową nieobecność. Nie mówiłem więc nic, kiedy coraz częściej wychodziła po południu sama - a to do koleżanki, a to na jakieś zebranie czy szkolenie... Wiedziałem, że w pewnych okresach, gdy ogarniała mnie apatia i przez cały wieczór zamienialiśmy ze sobą ledwo parę zdań, Anna po prostu się nudzi. Była przecież młoda, energiczna, chciała przed urodzeniem dziecka, jak sama mówiła, zakosztować jeszcze życia. Rozumiałem ją i dlatego patrzyłem przez palce na te jej samotne wypady, tak samo zresztą jak i ona na moje, kiedy godzinami włóczyłem się po willowej dzielnicy za parkiem, utrzymując, że właśnie musiałem zostać dłużej w pracy. Krótko mówiąc, byliśmy dla siebie wyrozumiali. N[e zadawaliśmy zbędnych pytań. Przez pewien czas cieszyłem się nawet z tego powodu, gdyż zbytnia dociekliwość Anny zmusiłaby mnie do ciągłego okłamywania jej i na pewno popsułaby zupełnie atmosferę w domu. Stopniowo jednak nabierałem przekonania, że powinniśmy chyba szczerze porozmawiać, gdyż zachowanie Anny stawało się dla mnie coraz bardziej niepokojące i niezrozumiałe. Któregoś dnia wróciła do domu bardzo późno, na rauszu i - co mnie szczególnie zastanowiło - z oderwanym guzikiem od bluzki. Kiedy zapytałem. gdzie była, odpowiedziała wymijająco, że w jakiejś kawiarni z koleżankami z pracy, choć nie potrafiła podać nawet nazwy lokalu. Ale nie to było najgorsze, bo gdy później rozbierała się... Leżałem już w łóżku, przeglądałem jakiś kolorowy magazyn i chociaż paliła się tylko nocna lampka, nie mogłem się mylić - miała rozdarte z boku... no, wie pan, majteczki. Nigdy jej się to nie zdarzało. Wprost przeciwnie - odkąd tylko pamiętam, była wprost pedantyczna, jeżeli chodzi o bieliznę, a zatem... Przyznaję, dałem się ponieść nerwom. Zrobiłem Annie piekielną awanturę. Krzyczałem, groziłem, prosiłem, żeby mi tylko powiedziała, gdzie i z kim naprawdę była tego wieczoru. - Nie musisz mnie okłamywać- ryczałem na cale gardło. -Jeżeli masz kochanka, to miej odwagę poinformować mnie o tym! Źle ci ze mną? To proszę, idź do niego i daj mi święty spokój, ale mnie nie okłamuj! Anna płakała. Siedziała na podłodze obok łóżka, zasłoniła głowę rękami, jakby chciała obronić się w ten sposób przed moim krzykiem i co chwila pow- tarzała cichutko: - Nie zdradziłam cię. Naprawdę cię nie zdradziłam, przysięgam. - Gdzie więc byłaś? — W kawiarni. - Kłamiesz! Bezczelnie kłamiesz! - Błagam cię, uwierz mi. -To powiedz wreszcie prawdę! - Byłam w kawiarni z koleżankami. - Dobrze - uspokoiłem się nieco - jak sobie chcesz, ale ja wnoszę jutro sprawę o rozwód. Oczywiście, przesadziłem z tym rozwodem. Byłem bardzo zdenerwowany i — słowo honoru - wcale nie miałem zamiaru rozwodzić się, ale moja groźba musiała zrobić na Annie duże wrażenie, gdyż niespodziewanie zmieniła taktykę i obiecała, iż powie prawdę, jeżeli obiecam jej, że przestanę krzyczeć i wymachiwać rękami. - Proszę cię, nie gniewaj się już - zaczęta, ciągle łkając. - To wszystko moja wina. Chciałam dobrze... Przecież wiesz, że tylko ciebie kocham i nie ma innego mężczyzny w moim życiu. Przysięgam. Widzisz, ja myślałam, że.... że będzie lepiej, jeśli staniesz się trochę bardziej zazdrosny. Ostatnio atmosfera w domu zrobiła się, nie powiem, że nieprzyjemna, ale taka jakaś nijaka, bezpłciowa. Byliśmy blisko siebie, a jednak daleko. Czułam, że dzieje Się z nami coś niedobrego. Bałam się. O ciebie się bałam. Zmieniłeś się ostatnio. Dawniej byłeś inny. Nie twierdzę, że kochałeś mnie bardziej, niż teraz, ale... no wiesz, po prostu dużo częściej dawałeś dowody tej miłości. Byłeś czulszy. Nie chciałam ci o tym mówić, chciałam załatwić to inaczej. Gdybym ci powiedziała, mógłbyś mnie źle zrozumieć. Bałam się tego. Zdaje się, wybrałam jednak nie najlepszą drogę... Zresztą to nie był mój pomysł, to oni mi tak poradzili... - Jacy oni?! - No ci, z dralni... Co było później? Niech pan nie wymaga ode mnie za wiele. Nie wszystko pamiętam. Zresztą i tak nie potrafiłbym przekazać panu, co wówczas czułem. W każdym razie było to straszne. Pewno pan myśli, że dramatyzuję, przesadzam, że inny na moim miejscu... Możliwe. Różne ludzie mają charaktery. Dla mnie był to jakby koniec świata. Na dźwięk słowa „dralnia" wybiegłem z mieszkania. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co robię. Moje ciało wyrwało się spod kontroli mózgu, w którym wszystko aż się gotowało. Musiałem pędzić półprzytomny pustymi ulicami, na oślep, gdzie popadło, byle dalej, dalej... Zatrzymałem się dopiero na moście - zdyszany, u kresu wytrzymałości. Pamiętam, że łapczywie wdychałem chłodne, wilgotne powietrze, jakie unosiło się nad głową. Było mi obojętne, co się dalej stanie. Oparłem się o balustradę i spojrzałem w dół. Między przęsłami leniwie płynęła rzeka. Pomyślałem, że to już chyba koniec. Wychyliłem głowę najdalej, jak tylko mogłem, podkurczywszy nogi - ciężkie i obolałe. Nie miałem siły odepchnąć się od podłoża i... ... i nagle wydało mi się, że słyszę czyjś głos: - Ale szanowny pan nieobyty. Przecież i tak odratują, a trzeba by pogotowie i policję wzywać, protokół pisać... Po co to robić tyle kłopotu. Czy nie lepiej do dralni? Paweł Tomaszewski NOC - Przyszedłeś jednak. — Przyszedłem. — Świetnie. W takim razie opowiadaj. — O czym? — Nie wiem: co dzisiaj robiłeś, co się wydarzyło... — Nic. Niesie nie wydarzyło. Normalnie. — To znaczy...? — Zrobisz mi kawy? — Jesteś zmęczony? — Dużo dzisiaj pracowałem. — Może powinieneś odpocząć? — Właśnie odpoczywam. — Nie to miałem na myśli. Może po prosto przydałby ci się dłuższy odpoczynek. Nie wyglądasz najlepiej. — Możliwe, Ale co ja bym tu robił? Nie, nie, to byłoby straszne. — A mnie się dzisiaj zupełnie nie chciało nic robić. Myślałam, że nie wysiedzę do końca. Ile ci osłodzić? Ciągle zapominam. — Dwie. Dawniej wystarczała mi jedna. Teraz... — Tylko nie mów, że się starzejesz. — Przy tobie czuję się młodszy. — Jesteś młody. — Nie żartuj. Mógłbym być prawie twoim ojcem. — l całe szczęście, że nie jesteś. To by dopiero było. Zresztą wiesz, że nie chodzi o lata. Dla mnie to nieważne. Najważniejsze, żeby się młodo czuć. A ty, jak widzę, tryskasz wprost energią. Ciągle zajęty... Nie tracisz ani chwili, a teraz pewno masz wyrzuty sumienia... Ale, wiesz, trochę ci zazdroszczę. Ja chwilami mam już tego serdecznie dosyć. - Trzeba pracować. - Jeżeli ma to jakiś sens. Ale, powiedz, komu potrzebne są te moje'doświadczenia? Mnie? Tobie? Dowództwu? Przecież oni w gruncie rzeczy zupełnie się tym nie interesują. Kazali robić, to robię. Czasem mam wrażenie, że oni nie czytają nawet moich raportów. Ot, sztuka dla sztuki. - Trzeba pracować, żeby jakoś to przetrzymać, żeby zbyt dużo nie my-. śleć. - Ale ciebie przynajmniej interesuje to, co robisz. Żyjesz tym. Masz satys-fakcję. - Nie zawsze. - Nie bądź taki skromny. Masz w ręku unikalny materiał. Sam wiesz, jakie może to mieć znaczenie-nie tylko tu, dla nas, ale w ogóle - dla nauki. - Jeżeli będzie jeszcze ktoś, kto to kiedyś wykorzysta. - Na pewno. - Też bym chciał, żeby tak było. To nie skromność... Dobrze znam wagę moich obserwacji. Moich i nie tylko moich, bo prawie wszystkich pracujących na stacji socjologów. Mówię: prawie, gdyż niektórzy zatracili już niestety prawdziwy kontakt z nauką, z rzeczywistością i gotów są w każdej chwili dowieść wszystkiego, czego oczekuje od nich dowództwo - nawet jeśli kłóci się to z podstawowy mi prawami logiki. Ale cóż -są tylko ludźmi. Może wierzą, że „tak właśnie trzeba, że tak będzie lepiej? Jeśli tak, to jeszcze pół biedy, chociaż więcej z tego szkód niż korzyści. Wiem też jednak, że moje badania najbardziej potrzebne są nam, tu i teraz. - No widzisz... - Ale nie wszystkim podoba się takie podejście. Woleliby, żebym nic nie. widział, nic nie mówił... - Przecież mówisz im prawdę. - Umówmy się: część prawdy. Tylko tyle mogę. Na niektóre tematy mu- szę milczeć. - Musisz? - Tak, bo całej prawdy nie zniosłoby ani dowództwo, ani prawdopodobnie - większość załogi, l jedni, i drudzy wolą być trochę oszukiwani - z różnych zresztą powodów. A czy ktoś to jeszcze w przyszłości kiedyś wy korzysta - o tym wcale nawet nie myślę. - Pocałuj mnie. - Wiesz, Ann. dobrze mi z tobą, - O tak, mocno, mocno... - A tobie? - Poczekaj, ja sama... - Powiedz. - Mógłbyś przez chwilę nic nie mówić? - Przepraszam. Chciałem tylko wiedzieć, czy... - Nie czujesz tego? - Ależ czuję, czuję... - Coś cię dręczy, tak? - Nie... - Przecież widzę. - Zrozum mnie... - Boisz się? Daj spokój! - No co ty... - Może lepiej, jeżeli nie będziemy się tak więcej spotykać. - Jeśli nawet, to nie o siebie się boję. - Wiem, wiem. Zaraz powiesz, że nasza znajomość nie jest na stacji dobrze widziana, że może nam zaszkodzić, że nikomu ani słowa, bo jak się dowiedzą... A mnie to wszystko mało obchodzi. Niech sobie mówią, co chcę. Nie wstydzę się tego. Nawet jutro mogę im wszystkim prosto w twarz powi-dzieć, że..., że cię kocham, - Tak, kocham cię. Kocham! No, dlaczego teraz nic nie mówisz? Przecież właśnie to chciałeś usłyszeć, prawda? Zatkało cię? Nie spodziewałeś się je-dnak, że ja pierwsza... Myślałeś, że taka smarkula... A dlaczego nie miałabym móc cię kochać, co? Wiem doskonale czym jest miłość, choć nikt mnie tego nie uczył. l mam odwagę głośno i otwarcie o niej mówić. - To dobrze poniekąd, ale, widzisz, ż tą miłością to nie jest taka prosta sprawa... - Tom, a może ty wcale nie chcesz...? Może potrzebna ci była tylko dziewczyna do łóżka, a że wybór jest tu raczej ograniczony...? No, śmiało! Nie obawiaj się. Ty, który tak cenisz sobie prawdę... Co robisz wariacie?! Przecież mnie... Kochany mój... No widzisz... Tak? Powiedz - tak? - Tak. - l będziemy już razem? - Jesteśmy przecież. - Ale tak naprawdę? - Nie gniewaj się - myślę, że na razie... - Czy ty wszystko musisz zepsuć?! Mogłeś tego przynajmniej teraz nie mówić. - Chcę być z tobą absolutnie szczery. - Jak długo trwać będzie to twoje „na razie"? Jak długo jeszcze mamy udawać, że nic nas nie łączy? Nie chcę tak! To jest poniżające. Zresztą prędzej czy później i tak się dowiedzą. Już zaczynają m; robić różne aluzje. Chyba ktoś cię widział jak wracałeś rano do siebie z mojego poziomu. - Może chciałem się przejść? Może nie mogłem spać i wybrałem się na mały spacer? To jeszcze o niczym nie świadczy. - Ale im to wystarcza, by domyślić się cale; reszty. Żebyś ty wiedział, jak ich to podnieca. Ohyda. Gdyby mogli, stanęliby wokół łóżka i patrzyli, jak to robimy, żeby potem... - Nie denerwuj się. Nie warto. To taka gra, zabawa. Skrzyżowanie chowanego z ruletką. Wszyscy znają dokładnie regulamin i wszyscy nie przestrzegają pewnych jego punktów. Nawet ci z dowództwa. Oczywiście w głębokiej tajemnicy przed innymi. Wygrywa ten,.kto zdemaskuje jak najwięcej grających, samemu nie dając się zdemaskować. - Jo straszne. - Tak, to jest straszne, ale tak to właśnie wygląda. l nasze najgłębsze oburzenie nic tu nie zmieni. Jak sobie to wyobrażasz? Przecież nie możemy tak nagle oświadczyć, że ta cała zabawa'już nam się znudziła albo że nie zgadzamy się z takimi regułami gry i... No właśnie - i co? Stąd nie ma nawet dokąd uciec. Dlatego mimo wszystko powinniśmy być ostrożni i na razie starać się nie dostarczać powodów do plotek. - Ale ja tak dłużej nie chcę. Nie chcę, rozumiesz?! - Ann, dla mnie też jest to przykre i bolesne. Myślisz, że ja tego nie czuję? Ale tak mamy przynajmniej jakąś szansę. Regulamin mówi jednoznacznie... - Nikt mnie nie pytał, czy zgadzam się z takim regulaminem. Nie dano mi żadnej możliwości wyboru. - Mnie też nie. Prawdę mówiąc, nie wiem, kto l kiedy go opracował. - Jak to - nie wiesz? Przecież.... - Oczywiście. Punkt czwarty: regulamin opracowano na Ziemi przed startem w oparciu o wyniki wszechstronnych badań naukowych, uwzględniając szeroko wszystkie warunki, w jakich znaleźć się może załoga stacji w czasie całej wyprawy. Tak to mniej więcej chyba brzmi, co? - Atak nie jest? - Jest. Tylko że przed startem nikt z załogi tekstu regulaminu nie widział na oczy. Przedstawiono nam jedynie jego omówienie, za to z bogatymi komentarzami. Wyglądało to tak naturalnie, że zupełnie nie zwróciłem na to uwagi, choć z racji zawodu i powierzonych mi obowiązków służbowych powinienem byt to zrobić. Błąd! Może gdybym nie miał wtedy innych problemów, gdyby nie ważyły się moje losy... - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że nie mam absolutnej pewności, czy regulamin przygotowany na Ziemi jest dokładnie tym samym regulaminem, który nas teraz obowiązuje. - Więc myślisz, że... - Myślę, że ktoś już po starcie wprowadził do regulaminu pewne istotne poprawki. Zwłaszcza że nie wszystko na stacji przebiegało, delikatnie mówiąc, zgodnie z programem. - Słyszałam coś o tym, myślałam jednak, że nie ma to żadnego związku-z regulaminem. - A jednak. - Tom, co tu się właściwie dzieje? - Sam chciałbym to wiedzieć. Ja mogę obserwować tylko skutki, l staram się robić to w miarę możliwości rzetelnie. - Dlaczego dowództwo ukrywa, że dokonano zmian w regulaminie? - Dowodów na to nie ma. - A co ty o tym sądzisz? - Że nie jest z nami najlepiej. - No dobrze, ja rozumiem, że musiano dokonać pewnych, nazwijmy to, korekt w programie wyprawy, że wystąpiły nieprzewidziane okoliczności, że z powodu jakiejś tam awarii zboczyliśmy kiedyś z kursu i dlatego trwa to tak długo. Ja to wszystko doskonale rozumiem. Mówi się trudno. W końcu nale-żało się liczyć, że trudności będą. Nie lecimy przecież na wycieczkę. Ale dlaczego nas okłamują? Czy nie lepiej otwarcie przyznać, co naprawdę się stało? Atmosfera na stacji na pewno byłaby lepsza, atak... Domysły, spekulac-je, podejrzenia, frustracje... Kiedyś chyba tego nie było. Może dlatego, że wszyscy byli młodsi? - Na pewno. Wszyscy wierzyliśmy... - Pamiętam, byłam jeszcze bardzo mata, kiedy pierwszy raz zapytałam ojca: tatusiu, a po co my tam w ogóle lecimy? - l co ci odpowiedział? - Mniej więcej coś takiego, że nasza wyprawa, największa i najważniejsza w całych dziejach ziemskiej cywilizacji, pozwoli nam kiedyś zostać prawdziwymi ludźmi. - Bo tak się kiedyś o tym mówiło. - Nie bardzo rozumiałam, choć i dzisiaj... Ale dlaczego właśnie my? - naciskałam ojca. Bo ktoś musiał to zrobić. Ale przecież tobie i mamusi nikt nie kazał? Nie, córeczko, uważaliśmy to za nasz największy obowiązek. Byliśmy z mamą dumni, gdy zakwalifikowano nas do załogi. Ty też powinnaś być dumna. No i byłam, tylko że ostatnio jakby mi trochę przeszło. - Tak, to było naprawdę wielkie wyróżnienie. Miliony ludzi ubiegały się o te kilkaset miejsc na stacji, chociaż nie było dokładnie wiadomo, jak długo potrwa wyprawa i czy wszyscy wrócą na Ziemię. - Bo mogliby tak jak ojciec i matka...? - Przepraszam, nie chciałem sprawić ci przykrości. To byli naprawdę wspaniali ludzie. Szkoda, że... Chodziło mi tylko o to, że przy sprzyjających warunkach część załogi miała zostać i osiedlić się tam na stałe. To przecież wiesz? - Wiem. Dobrze ich znałeś przed startem? - Nie. Poznaliśmy się właściwie dopiero tutaj, na stacji. Nie należałem nigdy do grona ich najbliższych znajomych i przyjaciół. Od początku mieli własne towarzystwo. Ja trzymałem się raczej z boku. Wiesz, jak to jest z sa-motnymi na stacji. Ale - byli lubiani, cenieni... - Może nie powinnam tego mówić, bo to w końcu moi rodzice, wydaje mi się jednak, że oni byli... No, tacy trochę naiwni idealiści. - Po prostu wierzyli w pełne powodzenie wyprawy. Wszyscy na początku jakoś tam wierzyliśmy.. - A potem? Bardzo ich kochałam. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że ich już nie ma i nie będzie, choć to tyle lat... Wydaje mi się czasem, że za chwilę otworzą drzwi i wejdą, uśmiechnięci, szczęśliwi... Powiedz, dlaczego właśnie ich musiało to spotkać? Dlaczego byli tak nieostrożni? Przecież wie- dzieli... - Ann, uspokój się. No, już dobrze, dobrze. To był nieszczęśliwy wypa- dek. Czasem tak bywa w życiu... - Nieprawda! To musiało być inaczej. Na krótko przed...— bardzo się zmienili. Byłam młoda, głupiutka, ale to zauważyłam od razu. Choćby, jak wtedy ze mną rozmawiali. Zupełnie inaczej, niż przedtem. Musieli Się czegoś dowiedzieć, co... - Ann, prawdopodobnie nigdy już nie dowiemy się, jak to naprawdę było. Przyjmijmy więc lepiej, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek.. - Mogli jeszcze żyć. Tak chcieli zobaczyć... - Słucham... - Przytul mnie. Już nie będę. Jak to dobrze, że jesteś. Nie zniosłabym chyba teraz samotności. Owszem, jak wiesz, mam znajomych, kolegów, koleżanki, ale...Widzisz, ja nie mam tej wiary, którą mieli oni. Nie potrafię... Chciałabym, bo tak jest zapewne łatwiej, a nie potrafię. Jestem za słaba. - Każdy ma swoje... Myślisz, że mnie jest lekko? - Tom? - Tak? - Jak..., jak tam jest? - Przecież wiesz. Widziałaś filmy, opowiadali ci... - Tak, ale chciałabym to usłyszeć od ciebie. - To nie jest takie proste. Nie wiem, czy jeszcze potrafię. To już tyle czasu... - Spróbuj. . - No więc... Niebo jest błękitne, świeci, słońce, śpiewają ptaki, kwitną kwiaty... Idziesz sobie drogą przez las... - l co? - Nic. Po prostu - idziesz. - Dokąd? - Nie wiem. Przed siebie. Daleko. Nie myślisz o tym. Idziesz boso po rozgrzanym piasku, czujesz zapach żywicy, słyszysz brzęczenie pszczół. Oddychasz głęboko... - Bez maski tlenowej? - Nie patrz tak na mnie. Zawsze mi mówiono, że atmosfera została już tak zanieczyszczona... . - Ale tylko w dużych aglomeracjach. W lesie, w dużym prawdziwym lesie daleko od miast powietrze było czyste jak kryształ. - l ty tam byłeś? - Bardzo lubiłem spacerować w lesie. - Miałeś stałą przepustkę? - Od samego urodzenia, jak prawie wszyscy. - l nie bałeś się? - Czego? - No, mogli cię tam przecież napaść, zabić... - A jak byłem zmęczony, lubiłem położyć się na mchu i patrzeć w niebo. Albo zamykałem oczy i... - Byłeś tam szczęśliwy. - Bytem i nie bytem. To trudno tak powiedzieć. Nie zastanawiałem się wtedy... Ann, chciałbym móc kiedyś zabrać cię do lasu, pokazać ci to wszystko, nauczyć cię kochać drzewa, ptaki, kwiaty, trawę... - Tom, mogę zapytać? Dlaczego zdecydowałeś się lecieć? - Coś mnie ciągnęło. Wydawało mi się chyba, że biorąc udział w wyprawie, dokonam Bóg wie czego, przewrócę naukę do góry nogami. Bytem młody... Dziś nie ma to już znaczenia. Widocznie tak właśnie musiało być. - Kochałeś ją? - Nie możesz zrozumieć, jak mogłem ją tam zostawić? - Była twoją żoną. - Masz rację - była. - Nie to miałam na myśli. Przecież po powrocie... - Nie będzie powrotu. - Co ci się stało? Tom, najdroższy... - Nie będzie żadnego powrotu! Nikt z nas nigdy już nie wróci na Ziemię! Nigdy! Nigdy' - Tom... - Jeżeli myślisz, że zwariowałem... Dla nas Ziemia już nie istnieje, rozumiesz?! - Ale przecież program przewiduje... - Wszyscy żyjemy tu od dawna złudzeniami. Oszukujemy się sami i pozwalamy oszukiwać tym z dowództwa. Ta wyprawa to jedno wielkie oszustwo. A program... Ann, to był naprawdę wspaniały, cudowny program. Dawał na-dzieję... Ale nie dało się go zrealizować. l to trzeba by wreszcie otwarcie powiedzieć. Miejsce człowieka jest jednak na Ziemi. - A zatruta atmosfera, głód, wyzysk, wojny? O tym już zapomniałeś? - Ann. my wcale nie jesteśmy lepsi. Przecież myśmy to wszystko zabrali ze sobą. To tkwi w nas, w środku, w naszej naturze. l nie uda nam się przed tym uciec, nawet gdybyśmy podróżowali dokładnie z prędkością światła. Czy myślisz, że na przykład tu na stacji ludzie czują się bardziej szczęśliwi, mniej zagrożeni niż tam? Rozejrzyj się dobrze. Posłuchaj, co mówią. Ile było w nich na początku entuzjazmu. A teraz? Wielu tęskni w głębi duszy, choć głośno tego nie mówią. Nawet ty nie akceptujesz wszystkiego, co się tutaj dzieje. - Bo jestem wściekła. Żeby jakiś tam regulamin zabraniał mi kochać. Tom, ja tego naprawdę nie rozumiem. Może jestem za głupia? Nienormalna? Sama już nie wiem, co o tym myśleć. - Nie jesteś wcale bardziej nienormalna od wszystkich pozostałych członków załogi. - Ale czasem boję się samej siebie, swoich.myśli... - Muszę ci powiedzieć w zaufaniu, że nie tylko ty, l może tak jest nawet lepiej? Chociaż z drugiej strony... - Może? Może kiedy dolecimy... - Obawiam się, że... - Zostaniesz tam ze mną, prawda? - Tu z tobą zostanę, - Na stacji? - Tak. To coś więcej. - A potem? - Nikt nie wie, co będzie potem. - Ale gdyby warunki pozwalały... - Jeżeli kiedykolwiek dolecimy. - Dowództwo twierdzi, że jesteśmy już blisko. Najgorsze za nami. - A co mają mówić? - Więc to nieprawda? - Mogę tylko powiedzieć, że zdania są podzielone, - Ale oficjalnie... - Oficjalnie - tak. - Słyszałam, że część załogi chce wracać. Podobno przedstawili na piś-mie swoje warunki. - Podobno. Nie znam szczegółów. - Myślałam, że ty też... Przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że miejsce człowieka jest na Ziemi. - Bo to prawda. Nikt jednak dobrowolnie nie zawróci stacji. Być może do wództwo w ogóle straciło już panowanie nad sytuacją. Zresztą nie jestem pewien, czy jest to jeszcze technicznie wykonalne. - Dlaczego? - Jesteśmy już za daleko, - Myślisz, że różnica czasu byłaby tak wielka? - Kilka lat. - Twoja żona byłaby teraz od ciebie starsza? - To nie ma znaczenia. Ona żyje w innym czasie i ja w innym. l tak już zostanie. Zresztą nawet kiedy byliśmy ze sobą, nie byliśmy naprawdę razem. Już w dniu ślubu zaczęliśmy się od siebie oddalać. - l dlatego poleciałeś? - Też. - A teraz żałujesz? - To nie tak. Coś się w nas wypaliło, zgasło. Męczyłem się. Czułem, że tonę, że jeszcze trochę i poddam się... Nie chciałem stracić szacunku dla samego siebie, nie chciałem dopuścić, bym ją znienawidził, więc kiedy dowiedziałem się o wyprawie... To był przypadek. Czasu na podjęcie decyzji -mato, prawie wcale. Wiedziałem, że tracę dom, rodzinę, że może nie wrócę już nigdy na Ziemię. Batem się tego. Co mogłem zyskać? Pomyślałem, że taka wyprawa to nowe życie albo....To ślepy los. Dla mnie - gra o wszystko. Najczystszy hazard. Teraz albo nigdy. Żadnej pewności. Nie chciałbym już w życiu takich wyborów. - Ale w końcu wybrałeś... - Musiałem coś wybrać. To była jednak jakaś szansa. Nie chciałem jej przegapić. Wierzyłem, że się uda. No, a potem poznałem ciebie... l wiesz, jeżeli teraz czegokolwiek żałuję, to może tylko tego, że nie mogliśmy spotkać się na Ziemi. - Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie. - Tak. Ty nie masz tych obciążeń... - Mam swoje, wcale nie mniejsze. - Każdemu wydaje się, że jego problemy są największe, najtrudniejsze. l tak chyba jest naprawdę. - Tobie też? - Poniekąd. - Pokąd? - Potąd. O - potąd. - No widzisz, od razu jesteś inny, kiedy się śmiejesz, - To dzięki tobie mogę się jeszcze śmiać. - Ale i tak cię kocham. - l to powinno być dla nas najważniejsze. Bo tak długo jesteśmy ludźmi dopóki stać nas jeszcze na miłość. - Amen. Chcesz kawy? - Chętnie. - A może chciałbyś na przykład... - Koniak? Jak Boga kocham, prawdziwy koniak. Skąd go masz? - Jakoś trzeba sobie radzić, nie? - Jesteś wspaniała. Chemicy? - Mhm. Niedawno znalazłam dojście. Oni tam robią różne ciekawe rzeczy. Pod taka kontrolą... - Dzielne chłopaki... - Tylko nikomu ani mru-mru, dobrze? Smakuje ci? - Doskonały. - Czy taki, jak robią na Ziemi? - Teraz tu jest nasza Ziemia. - No widzisz... - A słyszałaś, że na szóstym poziomie...? - Poważnie? - Tak... Krzysztof Kochański Mieszczuch Echdo Leis wrócił do domu tak zmęczony, że zdjął tylko buty i zaraz położył się na tapczanie. Przymknął oczy i westchnął z ulgą, czując przyjemny bezwład ogarniający ciało. Najbardziej ciążyły nogi, ale było to wspaniałe uczucie ulgi, przywołujące mimowolnie uśmiech na twarzy. Zawsze, gdy było mu dobrze, uśmiechał się. Wreszcie zakończył się dzień pracy, teraz miał wolne popołudnie. Właściwie to nie praca go tak wykończyła. Bardziej męczące były powroty do domu. Od czasu, gdy w mieście zlikwidowano komunikację - rety! To już piętnaście lat - zdążył się, co prawda, przyzwyczaić do tych pieszych wędrówek, jednak atmosfera mieszkania i widok kanapy powodowały, iż pierzchały ostatnie rezerwy sił. Kiedyś przesypiał, ze zmęczenia, całe popołudnie, teraz, na szczęście, wystarczyło kilkanaście minut odpoczynku. Włączył telewizor. Rozjarzyła się cała ściana. Znowu! Co za bałwan wymyślił całościenny ekran w takich małych pokojach? Izdebka trzy na trzy metry,a ekran jak płótno kinowe. Idiotyzm. Suwakiem zmniejszył przekątną monitora do dwudziestu trzech cali. Trój-wymiarowy obraz od razu stał się wyraźniejszy, lepiej przyswajalny dla oka. Tleniona blondynka rozmawiała z jakimś facetem na temat gospodarki rolnej. - Mam w d... gospodarkę rolną - powiedział Echdo Leis, akcentując pierwszą sylabę wiadomego słowa. Tak było codziennie. Wciskali ludziom na siłę cały czas to samo. Rolnictwo to, rolnictwo tamto... zieleń, natura, cisza, czyste powietrze, zieleń, natura, cisza, czyste powietrze, zieleń, natura,.. Osobiście nie widział żadnego sensu pracy na wsi. Tutaj w mieście miał święty spokój. Cztery godziny dziennie odpracowywał swoje w zakładzie, i koniec. Nie miał najmniejszego zamiaru zatyrać się na śmierć w jakiejś zakichanej dziurze na świeżym powietrzu. Zresztą, gdyby na wsi było tak dobrze, inni dawno by już tam byli. Skoro inni siedzą tutaj, to on też woli się nie wyrywać. Albo to mu tu źle. Przełączył na inny program. Muzyka. Kilku młodocianych żałośnie próbowało wydobyć z siebie coś, co prawdopodobnie miało być śpiewem. Ta młodzież już nie wie co robić! - Eee... - machnął ręką. - Niech będzie. Podszedł do okna. Oho! Wyszli już mundurowi... spojrzał na zegarek. Faktycznie. Piętnaście po trzeciej. Obserwował mundurowych. Takim to dobrze! Łażą sobie spokojnie po całym mieście, o której chcą, mają gdzieś godziny domowe. Nagle, na chodniku ulicy prostopadłej do głównej, zauważył biegnącego człowieka w kapeluszu na głowie. Tamten nie widział jeszcze mundurowych. Zauważył ich dopiero, gdy wypadł zza rogu. - Wpadłeś, kolego-mruknął Echdo Leis.-Następnym razem dokładniej nastawiaj zegarek i pilnuj godziny domowej...Zresztą, co ja gadam... Nie będzie następnego razu. To koniec. Człowiek w kapeluszu na widok mundurowych zwolnił kroku i spokojnie podążył w ich kierunku. Tamci początkowo zerwali się, widząc jednak spokój' niedoszłej ofiary, również zwolnili. - To tak - pomyślał Echdo. - Ma przepustkę... Już chciał odejść od okna, gdy nieoczekiwanie nieznajomy, gdy już dosłownie byt na dwa metry przed mundurowymi, skoczył w bok, prosto w drzwi budynku. Drzwi o tej porze powinny być zamknięte. Powinny! Ale nie były. Nim mundurowi zdążyli się zorientować, na chodniku pozostał ciemny kapelusz, który zsunął się z głowy nieznajomego przy gwałtownym skoku. Jeden z mundurowych podniósł go i okręcał głupkowato na palcu. Z pewnością byli wściekli. O rany! - zakrztusił się śmiechem Echdo Leis. - Jaki cwaniak. Tak ich wykiwać. Haaa... Młodzieńcy w telewizji wyli nadal. Znowu przełączył kanał. l znowu pro-gram rolny. Pokazywali jakieś zwierzęta domowe, krowy i chyba te... no, jak im tam świniaki. Brrr... Nie mógł na to patrzeć. Brzydził się zwierząt. Nagle poczuł, że musi iść do toalety. Szlag by trafił. Że też człowiekowi za-chce się zawsze nie w porę. Wracając z pracy przechodził obok toalety, wcale nie było kolejki, a teraz pewnie... Eh... Wyjął z szafki ro!kę papieru toaletowego i wyszedł na klatkę schodową. Oczywiście! Raz, dwa... pięciu... Kwadrans czekania. - Dzień dobry! - przywitał go ostatni z kolejki; był to Aldi Pets, sąsiad spod numeru 3125. - Dobry... - Jak tam? Co słychać?. - Corna być? W porządku-odrzekł Echdo. - U mnie też świetnie, chociaż ciasno. Ale chwalę sobie, nie powiem. Aldi Pets mieszkał z żoną i dzieckiem prawie w takim samym mieszkaniu jak Echdo - maty pokoik i kuchenka. Ta kuchnia była, co prawda, trochę większa, ale i tak nie mogła do niej wejść od razu cala rodzina. - Nie żeni się pan? - zapytał Pets. - A po co? Żeby było ciasno? Tak mam tylko dla siebie całe mieszkanie. Razem z przedpokojem 14 metrów kwadratowych. Pełny luz. wiem, że żyję. - Może ma pan rację - odparł sąsiad, niby obojętnie, ale Echdo wyczuł w jego głosie nutkę zazdrości. Biedak, miał niewiele ponad pięć metrów na osobę, a licząc tylko powierzchnię pokoju, trzy metry kwadratowe. - Ale niech pan uważa, pewnemu mojemu koledze zabrali ostatnio mieszkanie, bo byt samotny. Teraz mieszka w pokoju towarzyskim. - Naprawdę? - przestraszył się Echdo Leis. - Słowo daję. wykwaterowali go. A mieszkał wygodnie, siedemnaście metrów kwadratowych. - To mnie chyba nie ruszą, mam trzy metry mniej... - Nie wiem. Na pańskim miejscu bym się zastanowił. Lepsza żona i włas-ne mieszkanie, niż pokój towarzyski. Echdo w milczeniu pokiwał głową. Co tu robić? Ożenić się? Albo to tak ła-two znaleźć dziewczynę? Nie weźmie przecież pierwszej lepszej... - Pan zobaczy! - Pets szturchnął go w ramię. - Zna pan tego faceta? -wskazał na jegomościa wychodzącego właśnie z toalety. - Z widzenia. - To Wandz, kierownik programowania z Urzędu Miasta. Razem z żoną mieszkają na dwudziestu pięciu metrach kwadratowych. - Wiadomo, kierownik... - stwierdził Echdo. - Tacy zawsze żyją w pała-cach. - Bez przesady. Jak go złapią mundurowi, to i tak mu nic nie pomoże. - Fakt. Kolejka znacznie się zmniejszyła. Już tylko jeden Pets dzielił go od drzwi, Jeszcze trzy, cztery minuty i wejdzie do środka. Tymczasem przestępował z nogi na nogę. Coraz szybciej. Wezwanie przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Było krótkie i lakoniczne, ale Echdo Leis i tak wszystko wiedział. Miał zgłosić się jutro w Wartowni, u oficera dyżurnego, w celu: „... uzyskania dalszych informacji". Dopisek na końcu: „Niestawienie się bez podania przyczyn i uprzedniego powiadomienia będzie karane wydaleniem z miasta", był niepotrzebny. Echdo już od dawna czekał na to wezwanie. Dostał podobne przed pięcioma laty, ale wtedy nie udało mu się wykazać. Tym bardziej więc liczył, że może teraz... Następnego dnia zerwał się z łóżka bardzo wcześnie. Podniecenie i nastrój oczekiwania nie pozwoliły mu na długi sen. Poza tym musiał jeszcze zadzwonić do zakładu pracy i powiadomić o nieobecności, a rano łatwiej było się dodzwonić. W późniejszych godzinach linie były przeciążone, numery za-jęte i poblokowane. Trzeba było mieć dużo szczęścia, aby szybko otrzymać połączenie. Podczas golenia próbował przed lustrem wywoływać na twarzy marsowy wyraz, to znów niedbały, trochę lekceważący uśmiech. Stanął profilem, wciągnął brzuch, usiłując wyobrazić sobie siebie w czarnym uniformie. W końcu, skoro będzie mundurowym, musi jakoś wyglądać. Zjadł śniadanie, szczęśliwie dodzwonił się do pracy i nim się spostrzegł, była już siódma. W Wartowni miał się stawić dopiero o dziewiątej, ale znajdowała się ona na drugim końcu miasta. Dotarcie tam zabierze mu zatem prawie godzinę. Zakładając, że na ulicy nie będzie zbytniego tłoku. Tak czy owak, miał jeszcze przynajmniej trzy kwadranse dla siebie. Spędził je rozmyślając nad tym, jak też mu się powiedzie. Będzie miał przecież cały miesiąc, aby udowodnić, że jest coś wart... Tylko, że pięć lat temu też. tak myślał, a skończyło się na zwyczajnym powrocie do domu; bez profitów i satysfakcji. l tak dobrze, że nie wyciągnęli żadnych konsekwencji, widocznie uznali, że się starał. Próbował wyobrazić sobie siebie w akcji. Oto idzie ulicą, nie sam oczywiście, patrole są przynajmniej trzyosobowe, idzie więc środkiem pustej jezdni, wokół bezruch i cisza; nagle, u wylotu najbliższej przecznicy pojawia się spó- źniony przechodzień. Rzuca się do ucieczki, a oni biegną za nim. Dwaj mundurowi słabnę, zostają z tyłu, tylko jeden zbliża się do uciekającego. Ten jeden to on, Echdo Leis. Dogania wreszcie tego człowieka i obezwładnia. Gdy nadbiegają tamci dwaj, jest już po wszystkim - cała zasługa przypada dla Echda. Virginia! Nim się spostrzegł, była prawie ósma. Trzeba iść. Na ulicy tłok był potworny. Tłumy przechodniów przepychały się na wszystkie strony, miało się wrażenie, że każdy idzie w przeciwnym kierunku niż pozostali. Dopóki sprawne były oba ruchome pasy jezdni, rozładowywały one trochę sytuację, lecz już od trzech tygodni coś uległo awarii i stąd ten ścisk. Zapowiedziano naprawę, lecz jak dotychczas nic się nie działo. Pewnie specjalnie przedłużali termin, aby obrzydzić ludziom życie w mieście. - Tym mnie stąd nie wygonią - pomyślał Echdo. - Byłbym idiotą, gdybym z powodu takiej drobnostki uciekał na wieś. Miasto to miasto. Wiadomo! — Wcisnął się między ludzi, sprawnie odszukał grupkę podążającą w sprzyjającym kierunku, przyłączył się do nich i tym sposobem jakoś posuwał się naprzód. Nawet dosyć szybko. Szczęśliwie byli to sami mężczyźni, prawie wszyscy wysocy i dobrze zbudowani. Taka grupa to ma siłę przebicia, jak ta-ran sunęli do przodu, rozgarniając na boki każdego, kto usiłował iść w przeci-wną stronę. Przeszedł tak z nimi ponad połowę drogi dalej musiał radzić sobie sam. Skręcił w boczną uliczkę, tu już było luźno i spokojnie. Właściwie to na takich ulicach powinni przywrócić przynajmniej ruch rowerowy. Zakaz komunikacji nawet dla przedmieść rzeczywiście wyglądał na złośliwość władz. Wreszcie dotarł do gmachu Wartowni. Odszukał oficera dyżurnego. Tamten odszukał jego nazwisko w grubym zeszycie, kazał podpisać, wydał kartę-zaopatrzenia dla magazynu i skierowanie przydziału. Echdo z zadowoleniem stwierdził, że przydzielono go do siódmej kompanii. Tej, która patrolowała sąsiednie osiedle, zaledwie kilkaset metrów od jego bloku. Jak się orientował, był to rzadki przypadek, przeważnie każdy dostawał przydział daleko od miejsca zamieszkania. Chciano w ten sposób uniknąć ewentualnych przypadków spotkania - podczas pełnienia obowiązków służbowych - znajomych osób. Zauważył plakat na ścianie: „UWAGA! Od 1 września premia 5000 plus atrakcyjne nagrody rzeczowe dla wyjeżdżających dobrowolnie do pracy w rolnictwie. Małżeństwa z dziećmi premiowane podwójnie. Nie przegap swojej szansy i zgłoś się już dzisiaj". - Tak... już lecę - mruknął ironicznie Echdo Leis. Podążył w kierunku magazynu. Musiał pobrać mundur i obuwie. A potem już patrol. Dowódcą patrolu był niski, niepozorny mężczyzna, wojskowy w stopniu plutonowego. Wyglądał na nieśmiałego i trochę zagubionego, ale pierwsze jego słowa świadczyły, ze wcale taki nie byt. - Słuchajcie, pętaki-powiedział do Echda i dwóch innych, których Echdo jeszcze nie znał. - Będziecie robili tylko to, co wam każę. Żadnych niekontrolowanych posunięć, a przede wszystkim - żadnych objawów niezadowolenia. Jeżeli usłyszę jakąś skargę, będzie źle, ale jeżeli ta skarga dojdzie gdzieś wyżej, to... -chwycił pierwszego z brzegu (pech chciał, że był to właśnie Echdo Leis) i z łatwością, o jaką nikt go nie podejrzewał, przewrócił na ziemię. Zrobił to właściwie jednym ruchem. - Rozumiemy się - zapytał. Ponieważ powstający z ziemi Echdo był o głowę wyższy od plutonowego, zatem taka demonstracja zrobiła wrażenie: nic dziwnego więc, iż wszyscy przytaknęli. - Cieszę się. Poza tym chciałem wam oznajmić, że jeszcze żaden patrol pod moim dowództwem nie zawiódł. Miewałem nawet wyniki po osiem ujęć miesięcznie. Osiągnąłem to wyłącznie dzięki dyscyplinie i - nazwijmy to łagodnie - przy braku sentymentu. Jesteście tu po to, aby chwytać każdego, kto podczas godziny domowej będzie poruszał się, bez przepustki, w waszym rejonie. Schwytać i odstawić do Wartowni. Dalszy jego los musi wam być zupełnie obojętny. Po prostu nie będziecie się zastanawiali, co dalej. Pamiętajcie, że najważniejsze jest dla was zadanie. l przypominam, że nie robicie tego za darmo; oprócz wyżywienia i żołdu, otrzymacie - po zakończeniu miesięcznej służby, rzecz jasna, bo teraz wam to niepotrzebne - przepustki na poruszanie się po mieście podczas domowej godziny. Dwa tygodnie za jednego schwytanego. To chyba nieźle, co? - Jasne! - wykrzyknął Echdo. Tego się nie spodziewał. Gdy ostatnio byt mundurowym, taka przepustka wystawiana była na dziesięć dni. Cztery dni więcej, to już postęp. - To dobrze, że tak uważacie - rzekł plutonowy, mimo że pozostali dwaj nie powiedzieli słowa. - Tym bardziej, że są wśród was tacy, którzy jeszcze nigdy w życiu nikogo nie złapali. Echdo Leis spuścił oczy. Mimo że nie widział dowódcy, miał wrażenie, ż8 tamten, mówiąc te słowa, patrzył właśnie na niego. .Echdo zamknął ostatnią walizkę, usiadł na krześle i czekał. Odpędzał, jak natrętną muchę, bzdurną myśl nadziei, że może nie przyjadą. To było niemożliwe, przyjadą z pewnością. Rozejrzał się po pustym pokoiku. Przeżył tu w spokoju wiele przyjemnych lat, a teraz musi się wynosić... Parszywy los. Zaklął głośno, aby stłumić wzbierające w nim uczucie smutku. Tak, to smutek; Właśnie smutek i brak optymizmu powodował ten stan psychicznego przybicia, objawiający się powolnymi, flegmatycznymi ruchami i falami żalu, wzbierającymi do płuc, poprzez gardło, do oczu, które nie łzawiły wprawdzie, ale szkliły od wilgoci. Musi opuścić nie tylko swoje mieszkanie, ale i miasto. Westchnął głośno. Z kieszeni marynarki wyciągnął papier oklejony pieczątkami Urzędu Miasta, Służby Miejskiej i sądu. „Wyrok - czytał już chyba po raz piąty. - Obywatel Echdo Leis s. Teodora, ur........ oskarżony o to, że w dniu... pełniąc służbę w patrolu Służby Miejskiej nie dopełnił obowiązków służbowych, wypuszczając poruszającego się bez przepustki, podczas domowej godziny, obywatela Aldi Petsa, co mogło spowodować nieujęcie w/w ob., zostaje uznany winnym zarzucanego mu czynu. Ponieważ oskarżony, ob. Echdo Leis, kierował się wyłącznie pobudkami prywatnymi - bliska znajomość z ob. A. Petsem - skazany zostaje na wydalenie z miasta i skierowany do pracy w rolnictwie. Wyrok jest prawomocny i odwołanie od niego nie przysługuje". Dalej następowała seria pieczątek i podpisów, podkreślających urzędowy charakter pisma. Echdo znowu westchnął. „... Nie dopełnił obowiązków służbowych", a co miał robić, jak Pets błagał go prawie na kolanach, powołując się na żonę i dziecko. Cholera! Tak się cieszył, że trafił do patrolu blisko miejsca zamieszkania. Co za złośliwość losu; gdzie indziej pewnie by mu się to nie zdarzyło. W dodatku - jak na ironię - tamci dwaj z jego patrolu i tak złapali Petsa. Wszystko się wydało i poszło na marne. - Nawet przestępstwa nie potrafisz dobrze popełnić - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Na ulicy zapiszczały hamulce. Przyjechali. Nie musiał nawet wyglądać przez okno, obowiązywał przecież zakaz ruchu, skoro jednak coś przyjechało, mógł to być tylko samochód z Urzędu Miasta. Mimo to wyjrzał. Zobaczył autobus i krytą bagażówkę. Z autokaru wyskoczyło dwóch facetów, podbiegli do bloku i zniknęli pod daszkiem wejścia. Minutę później usłyszał pukanie do drzwi. Otworzył. - Dzień dobry? - przywitali go grzecznie. - Pan Echdo Leis, prawda? - Tak - odrzekł chłodno. - Tam są moje bagaże. - Przynajmniej to mu przysługiwało. Zgodnie z przepisami, obowiązek przeprowadzki spadał na Urząd Miasta; Chwycili walizki i razem wyszli na klatkę schodową. Minęli ubranego w czarny mundur pracownika Służby Miejskiej. Stał tu przez cały czas na warcie; pilnował, żeby Echdo nie uciekł. Śmiechu warte! Ciekawe, gdzie by miał uciekać? Kto by przyjął do siebie faceta wydalonego z miasta, skoro groził za to taki sam wyrok? Echdo nie łudził się, ucieczka była nonsensem... - Panie Leis! - krzyknął za nim mundurowy. - Proszę poczekać. Niech pan łaskawie podpisze, że opuszcza pan mieszkanie - machnął przed nim jakimś papierkiem. - Odczep się - odparł krótko Echdo. - Ale... ja muszę... - zaczął tamten płaczliwie. Echdo zatrzymał się. Właściwie, to niepotrzebnie się wścieka. Pewnie to taki chłopak, co to wzięli go z poboru na miesięczną służbę i, chce czy nie chce, musi wykonywać swoje obowiązki. - Dawaj - powiedział łagodniej. Mundurowy skwapliwie podsunął karteczkę. Podpisał, skinął na tragarzy l weszli do windy. Bezgłośnie zjechali na dół. Gdy wyszli z bloku, zauważył sąsiadów zerkających ciekawie przez okna. - Patrzcie się, patrzcie - mruknął. - Być może jutro przyjdzie wasza kolej. Opodal stało trzech mundurowych z patrolu. Była domowa godzina i obecność na ulicy ludzi, a tym bardziej pojazdu mechanicznego, wzbudziła ich zainteresowanie. Echdo postawił walizki przed bagażówką i nie troszcząc się o ich załadowanie, ruszył w kierunku autokaru. Był to niewielki, piętnastoosobowy pojazd o napędzie elektrycznym. Wszedł do środka. Pasażerów było niewielu, może dziesięciu. Usiadł na najbliższym wolnym miejscu, obok blondynki o krótkich, prostych włosach. - Dzień dobry! - z zakłopotaniem ukłonił się po dłuższej chwili, zauważając, że sąsiadka przygląda mu się ciekawie. - Czy wolne? - zapytał wskazując na siedzenie. Chrząknął. Głupio wysz-ło, bo przecież już siedział. - Tak, proszę bardzo. Zresztą, któż miałby tu siedzieć, nie jesteśmy w teatrze... No tak! Wypadł jeszcze głupiej. Autobus ruszył. Po drodze zajechali po jakieś starsze małżeństwo. Ona popłakiwała z cicha, on ją pocieszał. Kierowca żwawo jechał pustymi ulicami, nie musiał nawet uważać na ludzi - była przecież domowa godzina. Ostatnia domowa godzina, która mogła Echda obchodzić. Z życiem na wsi wiązał się przynajmniej jeden plus, po pracy mógł chodzić gdzie chce i - co najważniejsze - o której chce. Żeby tylko robota była lżejsza; no i przyjemniejsza. Niewiele wiedział o pracy w rolnictwie, a!e gdy przypomniał sobie zwierzęta gospodarskie, ogarniał go wstręt. Akurat wyjechali z miasta, gdy z blondynką obok zaczęło się dziać coś niedobrego. Zbladła i oddychała niespokojnie. - Źle się pani czuje? - zapytał ostrożnie. Skrzywiła się i skinęła głową. Włosy spadły jej na twarz odsłaniając ucho i szyję. - Tota jazda - powiedziała wolno. - Od lat nie jeździłam żadnym samochodem. Wstał i uchylił lufcik. Z tyłu jakiś chłopczyk popijał z butelki coca colę. Jego opiekunka drzemała. - Ciiii... - przyłożył palec do ust, mrugnął porozumiewawczo i zabrał dziecku butelkę. Malec nie wydał nawet głosu, otworzył szeroko usta i ze zdumieniem przypatrywał się Echdowi, który podał napój dziewczynie. - Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wypiła kilka łyków. Gdy Echdo oddawał chłopcu prawie pustą butelkę, tamten nadal miał otwarte usta i wyraz zdziwienia na twarzy. - Zamknij buzię, bo ci mucha wleci - powiedział do niego i odwrócił się. -Zabawny szczeniak - pomyślał. - Lepiej już? - zwrócił się do dziewczyny. - O, tak... przepraszam za kłopot - odparła. - Nie ma o czym mówić. Doskonale panią rozumiem, mnie też zakręciło się trochę w głowie od tej jazdy - skłamał sam nie wiedząc dlaczego. Dziewczyna nie podjęła rozmowy. Dalej jechali w milczeniu. Podróż była długa. Osiem godzin z krótką przerwą na kolację. Trudno było zrozumieć, dlaczego wywożą ich tak daleko; mijali po drodze wiele terenów rolniczych, nigdzie jednak nie zatrzymywali się. Wreszcie kierowca oznajmił, że przyjechali. Było ciemno, środek nocy. W dodatku mżył ostry, miotany wiatrem deszczyk. - Cholerna wieś!-zaklął Echdo, gdy wprost z autokaru wyskoczył w błotnistą kałużę. Podniósł na sztorc kołnierz marynarki i uniósłszy w górę ramiona schował szyję przed deszczem. Znowu poczuł rozgoryczenie i smutek. Teraz siedziałby sobie spokojnie przed ekranem telewizyjnym i miałby w nosie brzydką pogodę. Eh... W świetle reflektorów i lamp sodowych zauważył, że bagażówka jest już na miejscu. Pewnie wyprzedziła ich po drodze. Jakiś facet w płaszczu podszedł do niego. - Czy pan Echdo Leis? - zapytał. Przytaknął. - Jestem Arent Bosso - Echdo uścisnął podaną mu dłoń. Była silna i szorstka. - Kilka kilometrów stąd mam gospodarstwo. Przez pewien czas będzie pan u mnie mieszkał. - Gdzieś muszę, mogę i w pańskiej stodole. - Jakiej stodole? - zdumiał się Bosso. - Mam piękny dom... - Wszystko jedno, jak pan chce, mogę nazwać tę szopę domem. - Przecież wcale go pan nie widział? - Ale mogę sobie wyobrazić. Myśli pan, że wierzę w te reklamy telewizyjne? - Panie, co pan! Jakie reklamy? O co chodzi? - O co? Żeby wiedział... Zresztą, zostawmy to - Echdo machnął ręką. Taka rozmowa do niczego nie prowadziła. Zauważył, że pozostali przybysze z miasta również mają swoich opiekunów. Nawet mity akcent, tego się nie spodziewał. Może nie będzie tak źle. Właściwie niepotrzebnie był taki nieuprzejmy. Facet jest przecież Bogu ducha winien, ale musiał się wyładować. - Gdzie jest Elwa Lendbern? - zapytał niespodziewanie Bosso. - Proszę? - zdziwił się Echdo. - Pytam o panią Lendbern. Też będzie u mnie mieszkała. - Nie wiem, nie znam - Leis wzruszył ramionami. Chciał jeszcze o coś za- pytać, ale przeszkodził mu żeński głos dobiegający z tyłu. - Przepraszam, wydawało mi się, że ktoś wymienił moje nazwisko? — blondynka, która wyłoniła się z ciemności była sąsiadką Echda z autokaru. - Ach, to pani? Fajnie! - ucieszył się. Zły humor momentalnie gdzieś prysnął. - Dlaczego tak fajnie? - roześmiała się. - Będziemy razem mieszkali. To nasz gospodarz, pan Arent. Bosso spojrzał na niego nieufnie. Z niedowierzaniem przyjął tę nagłą zmianę usposobienia. - W takim razie, chodźmy - powiedział wreszcie. - Jesteśmy w komple-cie. - Oto moje gospodarstwo - rzekł Arent Bosso. Przez masywną, stalową bramę wjechali na dziedziniec. Tak, dziedziniec, bo trudno było nazwać to wiejskim podwórkiem. Duży plac, otoczony kolorową siatką ogrodzenia, nawet w świetle lamp wyglądał czysto i jakoś swojsko. z jednej strony stał parterowy, mocno rozbudowany wzdłuż budynek gospodarczy; z drugiej dom mieszkalny - piętrowa willa ze skośnym dachem. Echdowi zrobiło się głupio, gdy przypomniał sobie swoje niegrzeczne uwagi podczas pierwszej rozmowy z gospodarzem. Okazało się, że w telewizji czasami jednak pokazują prawdę. Wysiedli. Bosso wprowadził ich do domu. Przywitali się z gospodynią. Nie była ani gruba, ani zniszczona; jak to sobie wcześniej Echdo wyobrażał. Zwy-czajna, sympatycznie wyglądająca kobieta. - Proszę mi wybaczyć - powiedział Bosso - ale nie zdążyłem przygotować państwu pokoi. Tymczasem będziecie musieli pomieścić się jakoś w pojedynczych pomieszczeniach. Obiecuję, iż najdalej za trzy dni doprowadzę do porządku piętro i będzie ono do państwa dyspozycji. - Pani rozumie - zwrócił się do Elwy - mnie i żonie niepotrzebny jest taki duży metraż i zaniedbaliśmy trochę górę. To byt szok! Echdo po raz pierwszy wżyciu spotkał się z przypadkiem, aby ktoś skarżył się na zbyt duży metraż. - A ile jest na górze pokoi?-zapytał niepewnie. - Cztery, plus kuchnia i łazienka. Echdo spojrzał na Elwę. Wyglądało na to, że ona przyjmuje to spokojnie ale jemu nie mieściło się w głowie - cztery pokoje! Czyli po dwa na osobę. Łazienka na miejscu! Szał! Taki luksus, a facet mówi o tym zupełnie obojętnie. l jeszcze się tłumaczy. Niepojęte... - Tak więc, na te trzy dni - kontynuował gospodarz - to będzie pani pokoik - wskazał drzwi - a to pański. Echdo wszedł do środka. „Tymczasowy pokoik" miał z szesnaście metrów kwadratowych. To przecież więcej, niż jego dawne mieszkanie. „W takim razie na górze będę miał do dyspozycji..." - aż zakręciło mu się w głowie. Rozpakował walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył. W progu stała Elwa. - Można? - Bardzo proszę - podsunął jej krzesło. Uzmysłowił sobie, że dziewczyna przecież nawet nie wie, jak on się nazywa. Przedstawił się. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć dalej, zaczął więc układać rzeczy na pólkach. Nagle spostrzegł, że to przecież nietakt i szybko zamknął szafkę. - Zajrzałam - przerwała milczenie dziewczyna - aby zapytać, co pan na to? - To znaczy na co? - No tak, w ogóle...na to wszystko. - Przyznaję, że ten komfort początkowo olśniewa, ale nie zapominajmy, że jesteśmy na wsi. Jutro się okaże, w jakie bagno trafiliśmy. - Bagno? Przesadza pan chyba... Wzruszył ramionami. Chciał być miły, ale Elwa poruszała tematy, które go drażniły. - Właściwie, jak pan tu trafił? - zapytała. - Strasznie głupia historia, szkoda gadać. A pani? - Sama się zgłosiłam. Po rozwodzie z mężem nie widziałam dla siebie ża-dnej przyszłości w mieście. Aż otworzył usta ze zdumienia. Sama się zgłosiła? Co to za kobieta? Wariatka. Wiele rzeczy mógł zrozumieć, ale żeby samemu się zgłosić? Spostrzegł, że Elwa się śmieje. - Wygląda pan teraz zupełnie, jak ten chłopczyk z autokaru - powiedziała wesoło. Ochłonął. Również uśmiechnął się. - Ten, któremu zabrałem coca colę? Skinęła głową. Oboje głośno się roześmieli. Nagle Echdo zrozumiał, dlaczego tak dobrze czuje się w towarzystwie Elwy - była śliczną dziewczyną. Wreszcie ukazały się pierwsze miejskie zabudowania. Echdo i Elwa Leiso-wie ciekawie spoglądali przez zmatowiałą szybę autobusu. Wracali. Nie był to powrót w rodzinne strony, na to nigdy nie uzyskaliby zezwolenia, ale czuli się tak, jak gdyby wracali -jechali przecież do miasta. To Echdo zadecydował. - Pięć lat harówki - mówił - wystarczy. Chcę wreszcie żyć normalnie. Tak, to już tyle czasu minęło od chwili, gdy się poznali. Pięć długich lat. Długich lat dla Echda, bo Elwa polubiła wieś. Uległa jednak woli męża, który zawsze tęsknił do miasta. A wydawało się już, że powoli przyzwyczaja się do zawodu rolnika; polubił nawet zwierzęta, których początkowo tak nie cierpiał. Elwa przypomniała sobie, jak kiedyś - zaraz na początku, nie byli jeszcze wtedy małżeństwem i nie mieli własnego gospodarstwa - przybiegł do niej opowiadając, jak fajnie wyglądają krowy jedzące siano. Stał czasem kilkanaście minut i patrzył na spożywające pokarm zwierzęta; lekko uśmiechnięty, z zadowoleniem mruczał wtedy coś do siebie. Myślała już, że polubił wiejskie życie, lecz tak się nie stało.Gdy tylko pojawiła się możliwość przeprowadzki do miasta, natychmiast z tego skorzystał. Było to postępowanie typowe. Wie-lu znajomych rolników, miejskich przybyszów, w końcu do miasta powracało. To nic, że w mieście domowa godzina obecnie obowiązywała już od czternastej do szóstej rano. To nic, że musieli sprzedać samochód, w mieście bowiem nie wolno nim jeździć. To nic, że zmniejszono jeszcze bardziej dopuszczalny metraż mieszkania przypadający na osobę. Wracali. Bo wiadomo. Miasto, to miasto!