Wiśniewski-Snerg Adam - Przerwany film
Szczegóły |
Tytuł |
Wiśniewski-Snerg Adam - Przerwany film |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wiśniewski-Snerg Adam - Przerwany film PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiśniewski-Snerg Adam - Przerwany film PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wiśniewski-Snerg Adam - Przerwany film - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ADAM WIŚNIEWSKI-SNERG
Przerwany film
Toczy się gra, trwa, powstaje film, mijają ujęcia, sceny
i nastroje. Ileż to razy?
Kiedyś, siedząc w fotelu na sali kinowej, wpatrzony w
ekran, na którym postać filmowa opuszcza pokój i zamyka za
sobą drzwi lub znika w jakikolwiek inny sposób (wychodząc
poza ramy eksponowanego ujęcia), nie zastanawiałem się
nigdy, co się z nią dalej dzieje - to znaczy, jaki jest los
samej ekranowej postaci, a nie aktora, który ją grał.
Wyszedłem z kadru - znalazłem się poza ekranem, choć gra
toczy się, chociaż film trwa nadal, ja już nie biorę w nim
udziału.
Zobaczyłem ich około południa na łagodnym stoku Tengar
Wening, w rejonie plenerowych zdjęć do trzeciej sceny
"Dopełnienia". Ujrzałem ich bardziej wyraźnie niż
kiedykolwiek: na tle rumowiska muru, wyżłobionego
tysiącletnimi ulewami, który liczył sekundy dzielące go od
ostatecznego kresu - wszystkich zatopionych w czerni długich
cieni, gdy znieruchomieli w pozach dotąd jeszcze zgodnych z
kolejną sekwencją. Zastygli w naturalnym, bardzo ostrym
słońcu, które zgasło nagle w zestawieniu z tamtym świtem, w
porównaniu z upiornym blaskiem tamtego najjaśniejszego ze
wszystkich wschodów.
Powiedziano mi potem, że w tamtej - pamiętnej tylko dla
mnie - chwili spytałem podniesionym głosem: - Co to?
A kiedy grali dalej, bez żadnego sensu, w czasie długiej
horyzontalnej panoramy ryknąłem na całe gardło coś, czego
już nikt nie był w stanie mi powtórzyć. Przy milczeniu
reżysera (Yoren przyjrzał mi się tylko smętnym wzrokiem)
Zoffi uznał, że przebrałem miarę, i tak jak wszyscy
pozostali zupełnie nieświadom grozy naszego położenia,
wyprowadzony z równowagi moim dziwacznym wybrykiem - jak się
wyraził - pozwolił sobie na uwagę, której w innych
okolicznościach nigdy bym mu nie darował:
- Można wiedzieć, panie Hanis - spytał ostro - czemu przy
czwartym dublu na planie otwiera pan wrota gębowe przed
stopem?
Milczałem w osłupieniu.
- Zdaje się, że pańska obecność w ogóle jest tutaj
zbędna, co wreszcie wyraźnie stwierdzam - dodał, a ja wciąż
nie rozumiałem sytuacji.
Pamiętam dobrze, co się przedtem działo: Enet wspominał
kiedyś o ciężko okaleczonej kobiecie, która przez wiele
miesięcy po lądowaniu zdemolowanego samolotu mdlała ze strachu
na widok każdej postaci unoszącej się z krzesła, tylko
dlatego, że ów ruch nieodwołalnie kojarzyła z obrazem
zamachowca wstającego z fotela z ładunkiem dynamitu w
rękach. Mężczyzna zdążył oświadczyć pasażerom, że zamierza
zmusić pilota do zmiany kursu w celu uprowadzenia samolotu,
gdy nagle źle zabezpieczona bomba eksplodowała mu w
dłoniach. Tak i ja teraz - obłędnie - w mechanicznej
kolejności zdarzeń, pośród zwyczajnych czynności dnia
zdjęciowego doszukiwałem się usilnie ostatniej przyczyny
tego, co jednak leżało daleko poza nami.
Najpierw nasunął mi się głos Toma Yorena, który kilka
minut wcześniej zwrócił się do Liny Kliz:
- Stop! Lyna, wyszłaś z kadru, ale to nie wszystko.
Wtedy Tonsen odezwał się ze swego miejsca. Burknął
bez entuzjazmu i spytał donośnie:
- Więc jak? Przejedziemy się jeszcze raz?
Na to Yoren podszedł w milczeniu do operatora.
- Ray! - zawołał stamtąd. - Wiesz, co mam na myśli? Do
licha, trzymajcie się jakoś.
Ray Enet skinął głową. Przeskoczył szyny, po których
łagodnym łukiem toczył się wózek tam i z powrotem aż do kępy
drzew. Razem z innymi aktorami podszedł pod kamienny mur.
- Gotowi?
- Jest! - rzucił Tonsen. - Grajcie.
- Cisza na planie!
Świerszcze cykały w trawie.
Miałem wciąż w oczach obraz tamtej sceny: rozbijałem ją
na drobne w poszukiwaniu jedynego właściwego cięcia,
oddzielającego bajeczną fikcję od upiornej rzeczywistości,
uparcie i z popłochem przerażonego montażysty, który po
omacku tnie taśmę na kawałki, gubi się w szczegółach i nie
znajdując początku ani końca, skleja ją na chybił trafił w
naiwnej nadziei, że kolejnością ujęć w sekwencji pokieruje
szczęśliwy los.
Kilka osób z personelu pomocniczego ekipy opalało się na
leżakach lub kocach rozłożonych daleko poza planem. Goła
skóra ich ciał skąpana w białym żarze spęczniała potem w
mgnieniu oka i koszmarnymi, szkarłatno-fioletowymi bąblami
gotowała się na nich i piekła, ledwie - żywi jeszcze -
zdążyli poderwać się z miejsc. Bliżej dymiło ognisko
rozpalone przekornie, na złość Zoffiemu przez Raya Eneta: to
chyba Pet, pochylony nad nim, od płonącej gałązki przypalał
sobie nieodłącznego papierosa, podczas gdy pasemka dymu
rozwiewały się przed obiektywem - to jedno przynajmniej było
całkiem nieistotne. Słyszałem też brzmienie czystego akordu:
Muriel trąciła struny gitary, a potem głos uwiązł jej w
krtani, kiedy w płonącej sukience zaśpiewała jeszcze:
,..smutek ten wierny pies...
Spojrzałem na rząd foteli lśniących szeregiem niklowanych
uchwytów poza szybami górnego pokładu cinemobilu i
przeniosłem wzrok na rozbebeszony agregat, skąd biegły ku
nam zwoje czarnych kabli. Wszystko kłębiło mi się w myślach:
cisza na planie w słoneczną noc przed strasznym świtem,
głęboka ciemność w pełnym blasku dnia zlały mi się w jedno z
błękitem czystego nieba, który zakreślał granice brunatno-
zielonej równiny, wspierając się na północy o łańcuch
sinych gór. Wiał lekki ciepły wiatr. Tylko Yoren obejrzał
się za siebie i spojrzał TAM.
- Kamera!
Terkot i klaps.
- Scena trzecia, ujęcie szesnaste, dubel czwarty.
Ten cichy terkot miał już trwać aż do nieskończoności.
Najtrudniej mi było prześledzić ostatnie sekundy. Widziałem
tęgą sylwetkę Zoffiego rozkraczonego na kanistrze z książką
zdjęć w garści, którą jak zwykle przy doskonałej znajomości
scenopisu - bez żadnej rozsądnej potrzeby ciągle miętosił i
mordował na planie, podkreślając tekst wyszlifowanym
paznokciem w ślad za biegiem akcji. A czynił to z pocieszną
miną pomazanego przez wytwórnię najwyższego cenzora, który
najlepiej wie, czego oczekuje widownia i przy którym reżyser
ma być ślepym narzędziem zobowiązanym do przyjmowania
modlitewnej pozy wobec wszystkiego "co stoi w piśmie".
Zobaczyłem go w tej pozie tuż przed samym błyskiem, zanim
wpadł całym ciałem w ognisko ekranu słonecznego, obróconego
przypadkiem w jego stronę, jeszcze przed miażdżącym ciosem
czoła głównej fali uderzeniowej. Zwijał się tam w agonii
przez całe piętnaście sekund: teraz było mi go żal mimo
wszystko, choć rozbeczał się jak stara baba, kiedy z
kredowobiałą twarzą nagle ożywionego trupa wracał stamtąd
razem z innymi niedowiarkami biegiem, byle prędzej zejść ze
strefy radioaktywnego piekła - poza to zdumiewające cięcie,
które ostrą linią oddzielało rozległe cmentarzysko od oazy
kwitnącego dalej życia, bo wtedy dopiero naprawdę uwierzył,
gdy w nieforemnym kształcie rozpoznał samego siebie.
Ale to nie z jego obrazem w oczach zaskoczył mnie koniec
świata. Każdy na swoim miejscu i przy swoich gratach -
staliśmy wszyscy poza planem szesnastego ujęcia, na
marginesie "Dopełnienia", wszyscy zaprzątnięci różnymi
czynnościami, utrwalającymi przebieg akcji, gdyż w tamtej,
ostatniej już minucie życia na krawędzi termojądrowej
zagłady liczył się tylko jednostajny terkot kamery i
realizacja tuzinkowego scenariusza, ważny był tylko film ze
sławną i rozpieszczaną przez producentów Lyną Kliz i z
zaangażowanym w ostatnim dniu przed wyjazdem na zdjęcia
plenerowe Rayem Enetem w rolach głównych.
Przegapiłem gwałtowną scenę z planu ogólnego tuż po
rozjaśnieniu. Trwał najazd na postać kobiety z planu
średniego do wycinka twarzy. Szerokie rondo kapelusza i
detal - ręka z pierścieniem zaciśnięta przy ustach
składających się do krzyku (Yoren westchnął przy tym z
ponurą miną). Wzniesienie z panoramą w czasie małego odjazdu
(jakie łamańce mógł wyprawiać Tonsen na swym nowym
wielocineskopie!) i stamtąd perspektywa ptasia poprzez
obcięte kadrem plecy zbója z koltem w dłoni. Strzał. Po
krótkim szwenku przez rozwichrzony dymek nurkowanie do
perspektywy normalnej. Odjazd kamery ukazuje drugiego
uzbrojonego zucha. Pierwszy tymczasem skacze z muru. Wymiana
strzałów. Prowadzenie za uciekającym na tle wysmukłych drzew
(bardzo malowniczych), aż do samego wozu, gdzie mimo osłony
zorganizowanej przez całą bandę trafia go celna i (tu mała
satysfakcja) najzupełniej zasłużona kula. Wreszcie wolna,
horyzontalna panorama do ujęcia statycznego na postaci
Muriel, śpiewającej swój kawałek przy akompaniamencie
gitary.
W tym ujęciu nie było stopu.
W jaśniejszym od dziesięciu słońc biało-liliowym błysku,
który wdarł mi się na dno źrenic i boleśnie smagał wszystko,
co żyło aż po sam widnokrąg widziany z najwyższego lotu
ptaka, ujrzałem swój smolisty cień otoczony lustrem
pulsującego szkliwa.
- Co to!
Kto nie spojrzał w tamtą stronę w owej chwili! Cień
został na miejscu. Zdarzenia biegły szybciej od
skamieniałych myśli. Zdążyłem wykonać ćwierć obrotu.
Słyszałem w ciszy szmery i syki, podczas gdy ciało gryzły mi
jadowite dreszcze. Zabłąkany zapach dzikich kwiatów snuł mi
się wokół nabrzmiałej twarzy. W ułamku sekundy nastąpiła
inna pora roku. Stałem na bezkresnej śnieżno-błękitnej
pustyni, momentalnie przeniesionej tu spoza koła
podbiegunowego. Wrażenie błyskawicznie pogłębiającej się
pustki potęgowało się i w końcu sparaliżowało mnie na
miejscu: pochodziło z gwałtownej zmiany zarysu drzew,
których liście jakby przez płynne przenikanie jednego obrazu
na drugi - więdły w oczach i zwijały się w popielate, ulotne
wiórki. Soczysta zieleń znikła. W miejsce zwartego jeszcze
przed kilkoma sekundami gąszczu świeżych liści wyłoniły się
zwęglone widma gołych drzew. Na obnażonych bezgłośnym
tchnieniem konarach pełzły już gęste dymne pokrowce.
Oślepiająca lawina światła lała się sponad horyzontu na
śmiertelnie porażoną ziemię. Stałem tyłem do źródła.
Wtem - z wielokrotnym trzaskiem - wszystkie gałęzie
stanęły w ogniu. Dopiero ta głucha - przecież wcale nie
najgroźniejsza i powtórzona przez odbite od gór echo - salwa
buchających zewsząd płomieni, ogarniających wszystko, co nie
miało twardości skały, wyrwała mnie z głębokiego osłupienia.
Ale na ratunek było za późno już po upływie pierwszej
sekundy. W kręgu prześwietlonych promieniowaniem ciał nie
było żadnego bezpiecznego cienia, masywne osłony
antyradiacyjne znajdowały się w zbyt wielkiej odległości.
Ubranie już na mnie płonęło. Powinienem paść twarzą na
piach i tarzać się za jakimkolwiek występem, lecz świadomość
że umieram dostarczyła obłędnej ekstazy znieczulającej ból i
uśpiła we mnie wolę życia, nawet odruch samozachowawczy.
Wiedziałem, że za kilka sekund wszystko minie na zawsze i
zgaśnie, zmiecione z powierzchni ziemi huraganowym ciosem
wichru. Runie na nas czoło powietrznej fali uderzeniowej,
rozlecimy się na strzępy w imadle nieopisanego nadciśnienia
i nigdy nie usłyszymy grzmotu, który targnie atmosferą nad
naszymi szczątkami, wstrząsając rozległym obszarem
kontynentu. Grzmotu, który wlókł się z epicentrum ze
ślamazarną prędkością dźwięku.
W kolejnym ułamku sekundy, kiedy oślepiony blaskiem
obejrzałem się w końcu poza siebie, nad popielatym
krajobrazem zapanował półmrok księżycowej nocy. Lazurowe
niebo przybrało nagle ciemnogranatową barwę. Źródło białego
żaru zgasło, zaś wielokrotnie ciemniejsze od niego słońce -
przez silny kontrast po błysku tamtego flesza - zamieniło
się w anemiczną latarkę. Przez latające mi przed oczyma
płaty ujrzałem w dali ponad chwiejnym horyzontem obraz
dobrze znany z filmowych migawek: mrożącą krew w żyłach
panoramę eksplozji nuklearnej. Wygaszone już jądro kuli
ognistej wypaliło w globie ziemskim obszar o przerażających
rozmiarach: trzon gigantycznego grzyba sięgał stratosfery,
dźwigając nad sobą niebotyczny kaptur. I, chociaż
znajdowaliśmy się w wielkiej odległości od epicentrum
wybuchu, którego podstawę przesłaniała nam krzywizna ziemi,
musiałem unieść oczy, by sięgnąć wzrokiem do samego szczytu
skłębionej w dali góry.
Wszystko to do reszty poraziło mi gasnącą świadomość, ale
w ostatnim jej przebłysku zauważyłem jeszcze przed sobą coś
w najwyższym stopniu zdumiewającego, co kłóciło się z moim
wyobrażeniem o fazach termojądrowej eksplozji.
Przy samym kraterze, gdzie otoczona pancerzem powietrza
sprasowanego do twadrości stali prężyła się kolumna
oszalałej materii, błysnęła laserowym ostrzem jadowita
iskra. Nim zgasła, w doskonałej ciszy, spiętrzonej do granic
wytrzymałości przed rykiem rozdzieranej przestrzeni, atomowy
słup osunął się całą swą długością w dół - do wnętrza wyrwy.
Ziemia zapadła się jeszcze głębiej. W krótkotrwałej pustce
ponad kraterem pojawiło się nagle coś żywego, jakby drżąca
kropla rtęci uwiązana w środku pęcherza wytłoczonego
wewnątrz gruntu, który rozciągnął się płynnie nad wszystkim,
czego przedtem nie strawił błysk. Po chwili srebrna kopuła
pęcherza, rosnąc w zawrotnym tempie, osiągnęła rozmiary
podniebnej góry i dotarła równocześnie swą powierzchnią aż
do naszych stóp, gdzie się zatrzymała.
Stałem najbliżej ostrej krawędzi granicznej: tuż pod
nieskończoną płaszczyzną lustra. Widziałem w nim swoje
odbicie - żywą pochodnię przewiązaną wstęgami sinego dymu;
objęte ogniem postacie miotały się w popiele poza rozgrzaną
do czerwoności blachą filmowego autokaru. Na plecach czułem
płomień. Zdołałem utrzymać się na nogach do tej właśnie
chwili, aby - jako jedyny świadek błyskawicznego rozwoju
zdarzeń - dostrzec po raz ostatni gasnące oczy i wreszcie
całe odbicie swego martwego ciała akurat w momencie, gdy na
tle spustoszonego pejzażu w księżycowej poświacie słońca
osuwało się bezwładnie na rozpalony piach.
Tak było tam - w głębi doskonale czystego zwierciadła, a
raczej we wnętrzu półprzestrzeni ograniczonej jego
niewiadomą powierzchnią, która była płaszczyzną symetrii
odwzorowania przestrzennego naszych ciał i całego sprzętu
filmowego włącznie z autokarem. Tak było tylko tam! Ponieważ
nagle - żywy, jak na ułamek sekundy przed samym błyskiem,
nienaruszony i przytomny, chociaż z pełną świadomością
minionego cierpienia i grozy, unieruchomiony ostrym
wstrząsem rozpoznania i zdumienia skłębionego z trwogą -
zrozumiałem, gdzie naprawdę jestem i dlaczego bez przeszkód
i do końca mogłem zobaczyć wszystko, również własną agonię i
śmierć.
Znajdowałem się tutaj - poza lustrzaną powłoką
gigantycznego pęcherza, czyli po drugiej stronie
gigantycznego łuku, który przy podstawie niknącej już kopuły
rozcinał powierzchnię ziemi, dzieląc na niej cmentarne
popioły i zgliszcza od oazy wskrzeszonego nagle życia.
Obróciłem się poza siebie jeszcze raz. Jak na komendę,
wszyscy ludzie ilu ich było w ekipie Yorena, odwzorowani w
bujnej trawie względem tej samej płaszczyzny przekształceń,
unieśli się ze swych agonalnych miejsc. Powstali
równocześnie i z niezwykłym skupieniem odmalowanym na
zahipnotyzowanych twarzach, jakby w lunatycznym transie,
zajęli porzucone stanowiska przy zmaterializowanej wiernie
aparaturze filmowej oraz na planie - najwidoczniej po to, by
kontynuować przerwane zdjęcia. Nie zauważyli, co się stało.
Działali jednak z całą stanowczością. Jakaś siła
bezwładności czy potężna sprężyna bez udziału świadomości
dociągała ich do poprzedniej sytuacji, mimo że nie miało to
już sensu. Bezmyślne twarze ożywił jednostajny terkot
uruchomionej kamery. Ten groteskowy obraz wyprowadził mnie
ostatecznie z równowagi. Krzyknąłem na całe gardło, lecz
głos załamał mi się w nieartykułowany ryk.
Kamera stanęła. Yoren przyjrzał mi się smętnym wzrokiem i
rzucił obojętnie:
- Dość! Zwijamy manatki.
Za to Zoffi, któremu w tych okolicznościach zebrało się
na dłuższe kazanie (i po tym poznałem, że się nie zmienił),
syczał w moją stronę ze swego kanistra. Przyskoczyłem doń i
brutalnie obróciłem mu głowę, by spojrzał tam, gdzie w
czarnych pióropuszach dymu dopalały się nasze autentyczne
ciała i gdzie konała cała ziemia w objęciach realnej
śmierci.
Wtedy dopiero wytrzeszczył oczy, zbladł i skamieniał mi w
uchwycie drżących rąk.
Jest dzień. Jest jeden z tych zwyczajnych dni, kiedy
budzę się ze snu nagi na lodowej krze lub w tłumie
przechodniów na płytach ulicznego chodnika. Ludzie mają
kamienne twarze. Widzę ich ponad sobą, gdy omijają mnie
długim szeregiem. Wszyscy z cukierkami w ustach poruszają
szarymi wargami i przełykają ślinę. Zrywam się wtedy z myślą
o ratunku bezpiecznego ukrycia i chyłkiem drapię ściany u
podstawy niebotycznych wież lub z rękoma na gołym brzuchu
przeskakuję wstęgę bieżni w poszukiwaniu kępy krzaków. Lecz
tam nie znajduję oazy. Kiedy indziej - jak właśnie dziś -
otwieram oczy wśród gęstwiny drzew, w samym środku
rzeczywistego legowiska. Tutaj nie od razu unoszę się z
ziemi. Najpierw wodzę ręką dokoła siebie, by otoczyć i
przyswoić jakiś kszałt, cokolwiek, co sprowadza zmysły do
granicy czucia. Nigdy nie patrzę w dal, gdyż nie mam
zaufania do świadectwa wzroku. Otula mnie wiatr i ciepło.
Zatem jest dzień. Jest jeden z tych szczęśliwych dni,
które chciałbym uwięzić w klatce. Znajduję szorstki owal
pnia, nacinam go paznokciem i węszę. Potem sięgam po cierń i
znajduję ból. Oto biała rysa i kropelka krwi. Dopiero wtedy
szeroko otwieram oczy. Otwieram je na świeżą zieleń traw i
na zakola czystej miedzi uformowane w piasku. Badam zmysłami
każdą woń i każdy smak, patrzę na biały dom, jaśniejący
oszklonym parterem w południowym słońcu, na obciążoną
pomarańczami gałąź, która kołysze się w górze na tle
głębokiego błękitu nieba, słyszę, gdziekolwiek drgnie
najlżejszy szmer, gdy źdźbło ociera się o źdźbło i brzęczy
owad w sennej ciszy lata. Krótkie są godziny jawy. Choć
wciąż zajmuje mnie tak wiele spraw. Główny nurt czasu -
zdaje się - upływa mi na nieustannym poszukiwaniu nowego
legowiska. Nie znam granic ogrodu i wcale nie myślę o nich,
przynajmniej staram się nie myśleć. Błąkam się wkoło białego
domu, obracam w dłoni klucz i wciąż czegoś nie mogę się
doliczyć. Dzisiaj smak wina czuję w nagrzanym powietrzu.
Bywa, że razem ze mną budzi się jeszcze ktoś inny: co
jakiś czas ktoś unosi się z trawy, ktoś inny wstaje od stołu
na piętrze, by wyjrzeć przez uchylone okno. Powtarzają się
sceny pozdrowień. Nie wymieniamy spojrzeń wprost: czekam, aż
tamten wzrok obejmie moją twarz i zgaśnie utkwiony w ziemię,
bym mógł z kolei unieść własne oczy na jego twarz czy jego
całą postać. Ubrania nasze nie noszą śladów minionych nocy:
niekiedy - w głębszym przebłysku świadomości - wydaje mi
się, że wyglądamy coraz bardziej uroczyście. Mężczyźni i
kobiety podzieleni na niewielkie grupy śpią między smugami
barw rozrzuconymi przez konary drzew. Niektórzy spoczywają
na posłaniach z koców. Inni zajmują miejsca pod gałęziami
lub na trawie w pełnym blasku słońca. Ci, których sen
zaskoczył w koktajlbarze poza szybami parteru, jak również
ci, którzy zmieniając miejsca trwałej nieświadomości,
przechodzą tam na bliżej nie określony czas pobytu - wszyscy
wspierają głowy gdzieś przy balustradach, na brzegach
stolików wśród naczyń z resztkami jedzenia, kryją twarze
między kieliszkami wina lub słaniają się na wysokich
stołkach, ustawionych w podkowę dookoła baru.
Owady brzęczą w sennej ciszy lata. W dzień ludzie śpią
najczęściej z otwartymi oczami. Kobiety spoza rozsypanych
włosów porównują barwy paznokci i rzęs z bladym wspomnieniem
dawno już przebrzmiałego balu, mężczyźni - wsparci na
pięściach przyłożonych do skroni - liczą minione sceny i
nastroje, jedni wchłaniają kształty szklistym wzrokiem, inni
drżą w niemym ożywieniu, zapatrzeni w siebie lub lepką od
soków zieleń, która otula biały mur i zagląda agresywnie
przez okna, pozostali z liczby wahających się na krawędzi
jawy rozmawiają szeptem w chwilach największego napięcia,
niektórzy - o różnych porach świtu i zmierzchu, gdy wywołany
ptasim krzykiem, ciosem spłoszonych skrzydeł wraca z piętra
muzyczny motyw balu - ludzie znów jedzą i piją lub palą
papierosy na wietrze, gdzie słońce utartym szlakiem kreśli
swój codzienny łuk w błękitnej toni nieba, czasem ktoś szuka
kogoś, znajduje, oddycha z ulgą i niemy nieruchomieje obok.
Pozornie - pustka: jest tak, jakby nas tutaj nie było.
Jakby nie było wcale rzeczywistości powtórzonej w myślach i
jakby myśli same żyły, obejmowały się z miłością albo
walczyły między sobą o coś niewiadomego. Wątki rwą się,
wrażenia kłębią, pamięć goni za najtrwalszym śladem, gdy
uwaga traci rachubę godzin. Ale nasz sen - głęboki czy
płytki - nie ma nic wspólnego z rodzajem tego fizycznego
omdlenia, jakie powala na ziemię umęczone zwierzę: my tylko
zewnętrznie jesteśmy tacy nieobecni.
Rozglądam się wokoło siebie i poprzez widma wielu dni
widzę wciąż twarze znajomych ludzi. Patrzę na nich z uwagą
wzrastającą z godziny na godzinę i graniczącą już z lękiem,
a oni - również czymś zaniepokojeni i, zdaje się, coraz
bardziej czujni - spoglądają z kolei na mnie swymi
szklistymi, tak samo nic nie widzącymi oczami.