Wiśniewski Grzegorz - Dobry Żli

Szczegóły
Tytuł Wiśniewski Grzegorz - Dobry Żli
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wiśniewski Grzegorz - Dobry Żli PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wiśniewski Grzegorz - Dobry Żli PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wiśniewski Grzegorz - Dobry Żli - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grzegorz Wiśniewski Dobrzy, źli 1. Szum w uszach był pierwszą rzeczą, która dotarła do otępiałego umysłu Keitha Galvina. Po chwili szum przemienił się w bolesne tętnienie, pulsujące wewnątrz głowy w takt wirujących pod powiekami tęczowych kręgów. Prawa dłoń Galvina odpięła rzepy hełmu, a lewa zdjęła go, pozwalając opaść głowie na murawę. Nozdrza zaatakowały intensywne zapachy lasu: pni, gałęzi, gleby, porządkując chaos myśli i przywracając sprawność umysłowi. Powoli, starannie szukając dłońmi oparcia, Galvin podniósł się na klęczki, ostrożnie kręcąc bolącą głową. Mrówki bólu rozpełzły się też po karku. Otworzył oczy. Pulsowanie w okolicach obu skroni stało się nieprzyjemnie wyraźne, zupełnie jakby tętnice skroniowe tłoczyły ciecz o konsystencji błota. Przejechał dłonią po krótkich włosach i natrafił na źródło największego bólu - prawą stronę czoła, gdzie pojawił się guz, pokryty zakrzepłą krwią. Miał wielkość orzecha paso, ale bolał, jakby był z dziesięć razy taki. Galvin uniknął wstrząsu mózgu, ale miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zaaplikował sobie z wiszącego przy pasie zasobnika środek przeciwbólowy. Pulsowanie w głowie natychmiast osłabło, a i ucho środkowe zaczęło wracać do równowagi. Pierwszą rzeczą, której przyjrzał się dokładniej był hełm, ściągnięty przed chwilą z głowy. Białą, polinanomidową konstrukcję z jakby owadzio zaprojektowanymi wizjerami szpeciło wgniecenie i siatka pęknięć. Miał szczęście. Ostatnim, co pamiętał, było nagłe uderzenie w pierś, które zmiotło go zza sterów prowadzonego gravskutera wprost na drzewo. Przy prędkości, z jaką leciał powinno oznaczać śmierć. W tym samym momencie, kiedy to sobie uświadomił, odskoczyła ostatnia zapadka w przyblokowanej szokiem pamięci. Przypomniał sobie, kim jest i co robi w tej leśnej głuszy rozciągającej się we wszystkie strony. Jako sierżant 6 karnego Legionu Oddziałów Szturmowych brał udział w pułapce zastawionej na grupę buntowników, którzy mieli zamiar opanować i zniszczyć generatory pól deflekcyjnych, chroniących imperialną Gwiazdę Śmierci przed atakiem. To miała być kolejna rutynowa potyczka w trwającej od kilkunastu lat wojnie podjazdowej, kolejna łatwa akcja, po której ogłupiali rebelianci sami bezradnie rzucaliby broń. Zaklął gniewnie w myślach, ostrożnie siadając na leżącym obok pniaku. Z początku wszystko szło świetnie. Dzięki danym wywiadu Galvin i dwa tuziny innych zwiadowców z 1 plutonu nie mieli najmniejszych problemów z wykryciem i namierzeniem przeciwnika. Rebeliantów było niewielu, nie mieli dokładnego rozpoznania i działali nerwowo. Zaatakowali zgodnie z przewidywaniami, w momencie kiedy ich flota wyszła z hiperprzestrzeni i w szyku Pika/Ekran ruszyła do ataku na Gwiazdę Śmierci. Przygwożdżono ich bez trudu. Ale kiedy wyprowadzono tę słabą, rozbrojoną grupkę z bunkra kontrolnego wszystko zaczęło się nagle psuć. Skraje polany niespodziewanie zaroiły się od owych niewielkich, niedźwiedziowatych stworzeń żyjących w tutejszych lasach, a które zdaniem Sztabu były całkowicie niegroźne. Nim ktokolwiek z oficerów zdążył zareagować, na ustawionych po bunkrem szturmowców runął grad strzał, oszczepów i kamieni. Broń ta nie była wprawdzie szczególnie groźna dla pancerzy szturmowych, ale jej napór ilościowy częściowo równoważył brak skuteczności. W eterze zapanował chaos i zaczęto wydawać wzajemnie sprzeczne rozkazy. Trzeci pluton, stojący na lewo od wyjścia z bunkra, rzucił się do lasu w ślad za umykającymi stworzeniami. Żołnierze Floty stojący obok natychmiast runęli do bunkra, zasuwając za sobą wrota ochronne, jakby zaatakował ich cały pułk przeciwników. Pozostali szturmowcy rozproszyli się po drugiej stronie polany pozwalając grupie rebeliantów odzyskać broń i, co najgorsze, inicjatywę. Ktoś, Galvin nie pamiętał kto, wezwał zaczajonych za wzgórzem zwiadowców na gravskuterach i posłał ich w gęstwinę po zachodniej stronie lasu, w wyniku czego większość z nich się rozbiła. Galvinowi jako jednemu z nielicznych udało się uniknąć zderzenia z drzewem, ale to, że zwolnił, uczyniło go świetnym celem dla przeciwnika. Chwilę później coś strąciło go z maszyny wprost na drzewo. Ponownie zaklął. Przysiągł sobie odnaleźć oficera, który był odpowiedzialny za skierowanie tylu ludzi wprost w ramiona śmierci. Rozejrzał się wokół, usiłując ustalić, gdzie jest. Stał w niewielkim zagłębieniu, porośniętym szczelnie bujnymi paprociami. Paprocie te częściowo zamortyzowały jego upadek. Śledząc ich połamane łodygi można było wywnioskować, z jakim impetem się po nich przetoczył. Podniósł wzrok nieco wyżej, wprost na widoczną w prześwicie zielonego stropu tarczę słońca. Był ranek następnego dnia po owej fatalnej potyczce. Zastanowił się nad jej wynikiem. Ile czasu mogło zabrać batalionowi szturmowców wyposażonemu w kroczące, szturmowe AT-ST i osłanianemu przez zwiadowców na gravskuterach rozgromienie grupki buntowników i uzbrojonych w archaiczną broń tubylców? Z pewnością niewiele. W takim razie, dlaczego nikt go jeszcze nie odnalazł? Zdezorientowany sięgnął do pasa po sygnalizator i pokręcił głową ze złością. Sygnalizator zniknął, musiał zsunąć się z zaczepu podczas upadku. Bez sygnalizatora odnalezienie kogoś leżącego bez przytomności w dywanie paproci byłoby cudem, a Galvin swój limit cudów wyczerpał już wcześniej. Wlał do gardła parę łyków z manierki, resztą wody spłukując twarz. Poczuł się nieco lepiej. Ustalił właściwy kierunek marszu, sprawdzając namiernik orbitalny na przegubie. Zrobił kilka kroków naprzód, zataczając się. Nadal nie czuł się zbyt pewnie. Poluźnił zapięcia munduru przy szyi i głębiej odetchnął. Tętent pod czaszką nie ustał wprawdzie całkowicie, ale osłabł wystarczająco. Ponaglając samego siebie w myślach wspiął się po łagodnym zboczu zagłębienia, ruszając w kierunku bazy. Wybierał najprostszą drogę, a gdzie musiał - przedzierał się przez krzaki. Omijał grube jak domy pnie drzew oraz otwierające się niekiedy w ziemi wyrwy. Kiedy wdrapał się na dość stromy pagórek i spojrzał na znajdującą się za nim polanę, zatrzymał się zdumiony. Polana była właściwie płytką kotliną w kształcie nieco nieforemnej elipsy, rozpościerającą się w kierunku zachodnim. Na jej dnie trwało rozrzuconych kilkanaście wraków. Część z nich była rozpoznawalna jako AT-ST, przechylone pod dziwacznymi kątami lub leżące na bokach strzaskanych wieżyczek. Wiele dymiło jeszcze, podobnie jak osmalone strzępy gravskuterów powbijanych w niektóre drzewa, znaczących ich pnie ciemnymi plamami. Widok poniszczonych maszyn był jednak niczym wobec zaściełającego przestrzeń kotliny dywanu ciał, jakby uzupełnienia połamanego leśnego poszycia. Galvin ogarnął zdezorientowanym wzrokiem otoczenie i uświadomił sobie nagle, że większość zabitych ma na sobie białe pancerze szturmowe. Gdzieniegdzie migały też szare mundury oficerów, leżących ramię w ramię ze swoimi podkomendnymi. Niewielkie podwyższenie mniej więcej w środku kotliny było całe poorane wybuchami, a sylwetki szturmowców leżały rozmiecione wokół jak płatki białego kwiatu. Wyglądało to na ostatni posterunek. Bitwa musiała być zajadła, sądząc po pniach okolicznych drzew, podziurawionych, popalonych, a niekiedy nawet rozszczepionych trafieniami z plazmowych dział i karabinów. Skończyła się dawno, pięć albo i sześć godzin wcześniej, bowiem wszystkie płomienie, jakie musiały zostać wzniecone, teraz co najwyżej się tliły. Galvin ostrożnie, tak, aby nie naruszyć ciszy, spowijającej kotlinę niczym całun, zsunął się na jej dno i ruszył przez pobojowisko. W mijaniu coraz to nowych ciał i strzaskanych metalowych konstrukcji kryło się coś bardzo dostojnego, niczym w odwiedzaniu galerii sztuki, lecz Keithowi nie przyszedł do głowy taki punkt widzenia. Opanowała go nagła obawa, bardzo nie sprecyzowana, że sytuacja wygląda gorzej, niż przypuszczał. Błąkając się w gąszczu ciał i wraków szukał odpowiedzi, które mogłyby go upewnić o czymś przeciwnym, jednak wnioski, jakie wyciągnął do tej pory, nie napawały go optymizmem. Zauważył cztery różne totemy kompanijne widoczne na mundurach zabitych szturmowców, dokładnie tyle, ile oddziałów brało udział w akcji przechwycenia rebelianckiego rajdu. Sądząc po rozproszeniu poszczególnych plutonów jednostki nie zachowały podczas walki dyscypliny i szyku, a jedynymi powodami takiego zachowania mogła być utrata łączności z dowództwem lub, co bardziej prawdopodobne, panika. Nastąpiła katastrofa, sytuacja wymknęła się spod kontroli i nie znalazł się nikt kompetentny, kto zdołałby ją opanować. Bitwa, która rozegrała się w kotlinie, Galvin aż się zatrzymał oświecony tą myślą, wcale nie miała na celu odepchnięcia atakujących stworzeń i garstki rebeliantów z powrotem do lasu. Miała ocalić całą grupę operacyjną Imperium przed zagładą, pozwolić batalionowi szturmowców przedrzeć się do bazy i dotrzeć na kosmodrom. Nie powiodło się to jednak i oddział skonał w starciu. Coś było jednak nie w porządku. Tej masakry nie mogli dokonać uzbrojeni w kamienną broń tubylcy, nawet wspierani przez tuzin rebeliantów, tak jak udało im się to z trzema plutonami pilnującymi bunkra. Aby tego dokonać, potrzeba było poważniejszych sił, co najmniej pułku. Skąd one się wzięły? Co zatem stało się z bunkrem kontrolnym i Gwiazdą Śmierci? Galvin zerknął w górę, usiłując przebić wzrokiem baldachim liści, ale nie mógł dostrzec stacji bojowej. Jego pewność co do faktu, że Gwiazda Śmierci nadal tam jest, została nagle zachwiana. Zaklął i ruszył naprzód, zerkając na kompas, aby uchwycić właściwy kierunek. Otumanienie i pewna beztroska, które towarzyszyły mu od momentu ocknięcia się, teraz zniknęły bez śladu. Pozostała tylko niepewność. Zawsze uważał się za urodzonego żołnierza, chociaż nikt z jego najbliższych nie miał większej styczności z wojskiem. Kiedy po roku nauki rzucił studia medyczne, aby zaciągnąć się do jednego z Legionów imperialnych, rodzina odcięła się od niego jak od trędowatego. Kiedy był młodszy, pogardzał ich niemal fetyszystycznym kultem wiedzy, a decyzję o zaciągu podjął pod wpływem impulsu. Teraz, po paru latach, zrozumiał ich punkt widzenia, ale i on miał swoje racje. Robił to, co lubił. Owszem, zdarzały się zgrzyty i to dość często, gdy nadchodziły rozkazy pacyfikacji osiedli i kolonii niezbyt uległych względem Imperium. A wiadomo, rozkaz to rozkaz. Galvin nie był jednak sadystą i nie lubił sadystów. Wiadomość o spacyfikowaniu przez 12 Legion Oddziałów Szturmowych miast na planecie Sylidon wywołała w nim głęboki niesmak. Przede wszystkim dlatego, że z tego powodu do Rebelii przyłączyło się następne pięć systemów. Imperium wydawało się popełniać błąd za błędem. Dosłużył się stopnia porucznika, ale ponieważ raziły go wzajemne animozje w dowództwie Legionu, przeniesiono go do 6 Karnego Legionu Oddziałów Szturmowych i zdegradowano. Stanowisko dowódcy plutonu dla człowieka o jego umiejętnościach taktycznych było jak policzek. W dodatku 6 Legion był jednostką wsławioną różnymi brudnymi i brutalnymi akcjami na obszarze całej Galaktyki. Jego autorstwa była między innymi masakra tatooińskiego osiedla Anchor Heat oraz atak na dyplomatyczną korwetę senacką na orbicie tej planety. Kiedy fakty te dodano do wcześniejszych zbrodni popełnionych przez tę jednostkę - 6 Legion stał się najbardziej znienawidzonym spośród wszystkich, jakie Imperium posiadało. Teraz, na porośniętych paprociami polanach tej planety, nadszedł czas zapłaty. Rozmyślania przerwał Galvinowi nagły szelest gdzieś z boku. Mógł go spowodować jakiś przedstawiciel licznej tutaj fauny, ale Keith wolał nie ryzykować. Uskoczył za najbliższe drzewo wydobywając z kabury przy kolanie mały miotacz laserowy, by chwilę potem wyjrzeć ostrożnie z bronią gotową do strzału. Jego uwagę przyciągnął sterczący opodal wrak kroczącego AT-ST. Maszyna miała całkowicie skruszone lewoburtowe systemy hydrauliczne i pęknięty wspornik. Był to rezultat zderzenia z pniem ściętego drzewa zepchniętym z prawej strony kotliny. Oprócz tego salwy z cięższej broni wybiły w pancerzu kilka otworów, których poszarpane, popalone brzegi przypominały otwarte do krzyku usta. Szczeliny obserwacyjne w górnej części kadłuba były martwe, ale Galvin był przeświadczony, że to właśnie stamtąd doszły go szelesty. Postanowił zaczekać chwilę. Nie czekał długo. Z włazu umieszczonego na górze kadłuba wraku nagle wychyliła się jakaś sylwetka i zręcznie ześlizgnęła się po boku maszyny. Keith bez trudu rozpoznał mundur tamtego, głęboka czerń charakteryzowała operatorów-pilotów Korpusu Zmechanizowanego. Postaci brakowało tylko zdobiącego głowę rozłożystego hełmu. Opuszczając miotacz wyszedł zza drzewa. - Hej - zawołał w kierunku żołnierza. - Co tu się ...? W połowie wypowiedzi głos uwiązł mu w gardle. Tamten bowiem niespodziewanie rzucił na ziemię trzymany pod pachą pakunek, dobył broni i dwukrotnie nacisnął spust rzucając się desperackim szczupakiem za osłonę. Galvin wykonał rozpaczliwy unik i obie czerwone, opalizujące igły przemknęły obok niego osmalając pobliskie drzewo. Klnąc na czym świat stoi, wczołgał się za stertę spróchniałych gałęzi. - Zwariowałeś? - ryknął. - Omal mnie nie zabiłeś! Operator-pilot musiał także przeżyć chwilę konsternacji, bo odezwał się dopiero po chwili. - Kim jesteś? - Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu - odparł nieco spokojniej Keith wodząc lufą miotacza po okolicach schronienia przeciwnika. - A tyś co za jeden? Znów nastąpił moment ciszy. - Varini. Hesser Varini, kapral, 1 sekcja wsparcia. Podejdź tu, to pogadamy. - A dlaczego sam nie podejdziesz? - Bo ci nie ufam. - To miło z twojej strony. Od strony Variniego nic nie nadbiegło w odpowiedzi. Zapadła cisza, wróżąca impas w rozmowie. Galvin postanowił jednak za wszelką cenę czegoś się dowiedzieć. - Hej, jesteś tam jeszcze? - Tak - mruknął Varini czujnie. - Kręciłeś się trochę po tym pobojowisku, więc może mi powiesz co się tutaj stało? - zapytał Keith rozglądając się. - Najpierw ty mi coś powiedz - energicznie nakazał Varini nie wychylając się nawet o cal zza osłony. - Podaj hasło specjalne z akcji na Andal Andara. Galvin zastanowił się chwilę. - Andal Andara? Szkoła oficerska Floty? Oddziały Szturmowe nie miały nic wspólnego z tą pacyfikacją. Flota zrobiła to na własną rękę - odpowiedział spokojnie - Czy o to ci chodziło? Po drugiej stronie znad połamanych paproci ostrożnie wychynęła postać przyciskająca do ramienia miotacz i, zataczając łuki jego lufą, postąpiła kilka kroków naprzód. Galvin uczynił podobnie, ale wstając zdecydował się schować miotacz do kabury. To czyniło go wprawdzie bezbronnym, ale pomogło przełamać nieufność tamtego. - Jeszcze chwila, a odstrzeliłbym ci łeb - mruknął Varini opuszczając broń. - Ale powiedzmy, że na razie ci wierzę. Zrobił kilka kroków wstecz i podniósł upuszczoną wcześniej paczkę. Galvin zasalutował mu pobieżnie, mimo, że Varini w zasadzie powinien zrobić to pierwszy i spróbował nadać swojemu głosowi besztający ton. - Co pan do cholery wyprawia, kapralu? - powiedział dobitnie. - Mógł mnie pan zabić. Od kiedy to przestała obowiązywać na polu walki procedura rozpoznania ? Varini spojrzał na niego z mieszaniną zaskoczenia i złości. - Do diabła, sierżancie - wycedził - to lepsze niż dać się ustrzelić lub złapać patrolom rebeliantów. - Co takiego? - wykrztusił Galvin natychmiast pojmując sens wypowiedzianych przez operatora słów. - Opowiadaj człowieku, opowiadaj! - O czym? - Varini podejrzliwie zmrużył oczy. - O tym, co się stało! - dodał Keith zataczając ręką łuk w kierunku zamarłych wokół nich wraków i ciał. - Dostałem czymś w łeb na samym początku i nie mam pojęcia, w jakim świecie się obudziłem. - Nie ma co opowiadać - mruknął Varini z trudną do zdefiniowania miną. - To koniec. Wszystko szlag trafił. - Wszystko? W jaki sposób? - Chcesz szczegółów? Proszę bardzo. Pamiętasz jak zwiała ochrona bunkra? - Nie. Mówiłem, że ... - Dobra, słyszałem. Jak tylko zaatakowały te podobno niegroźne miśki, zapanował chaos - totalny chaos. Plutony przy bunkrze rozbiegły się w cholerę po lesie, a jedyny, który został na miejscu, zaskoczony rozproszył się i rebelianci umknęli. Okopali się przy wejściu do bunkra i odpierali wszystkie ataki, jakie udało się zorganizować. Jakiś debil odwołał wszystkie AT-ST do pościgu, ale ponieważ ruszyły w jednym kierunku - przeszkadzały sobie wzajemnie, zderzały się, grzęzły w prymitywnych pułapkach. Naszych w lesie wkrótce wyrżnięto. Może siedziało tam więcej rebeliantów? Potem w jakiś sposób jeden AT-ST przeszedł w ręce wroga i dobił resztki naszych szturmujących pozycje rebeliantów pod bunkrem kontrolnym. Wtedy rebelianci wdarli się do bunkra i wysadzili emiter pola. Wtedy flota Rebelii rozprawiła się z Gwiazdą Śmierci, gdzieś około dwudziestej czasu uniwersalnego. Ale to nie był koniec. Wówczas nadleciały transportowce pełne wojska. Rebelianci odbili lądowisko i budynki koszar, a potem zepchnęli do tej kotliny resztkę garnizonu i zmiażdżyli. Wystarczy? Keith wpatrzył się z zastanowieniem w Variniego. W ciągu dnia zaledwie dumne Imperium otrzymało najcięższy chyba cios w całej swojej historii. A przecież na Gwieździe Śmierci był podobno sam... - Czy Imperator się uratował? - zapytał Galvin spoglądając mimowolnie w górę, w miejsce, gdzie kiedyś unosiła się stacja bojowa. - Nie mam pojęcia - Varini zadumał się nieco. - Meldunki nic o tym nie wspominały, przynajmniej do chwili, kiedy mogłem je jeszcze odbierać. Kiedy zobaczyłem lądujące transportowce rebeliantów, rzuciłem w krzaki swój komunikacyjny złom i zwiałem w las. Wolałem nie ryzykować śmierci lub niewoli. Nie wiadomo, co gorsze... Keith milczał. Wciąż trawił wiadomość o zniszczeniu Gwiazdy i prawdopodobnej śmierci Imperatora. Nie, żeby czuł jakiś sentyment do Imperium, owego megatotalitarnego tworu wielkiego samowładcy - senatora Palpatine. Wiedział jednak, że upadek starego porządku spowoduje wiele zmian. Niekoniecznie na korzyść. Jako żołnierz byłych Oddziałów Szturmowych nie miał czego szukać w armii rebelianckiej. A nawet gdyby miał - nie był pewien, czy skorzystałby z szansy. To oznaczało weryfikację, zdradę przysiąg, skazę na honorze, a być może pościgi za dawnymi przyjaciółmi, sądy w imię nowo pojmowanej sprawiedliwości i w odwecie. Czuł wstręt do tego rodzaju podchodów. Kochał walkę, bo w niej wszystko było proste, czarno-białe. Zabijasz lub giniesz. Nie wymagano podejmowania skomplikowanych decyzji, zwłaszcza moralnych. W takim punkcie widzenia było coś szczeniackiego, wiedział to, ale nie potrafił i nie chciał go zmienić. Wcześniej często bywał świadkiem perfidii osób uznawanych za dojrzałe i poważne, w porównaniu z którą walka na bagnety, noże czy chociażby ordynarna strzelanina była kwintesencją szczerości. Śmierć w walce wydawała mu się o niebo czystsza od powolnego konania w otoczeniu osób perfekcyjnie udających współczucie. - A co z tobą? - zapytał nagle Variniego. - Co zamierzasz zrobić? Operator-pilot spojrzał na niego przenikliwie i odpowiedział spokojnym głosem: - Mam zamiar przeczekać. Miesiąc, może dwa. Tak długo, dopóki rebelianci będą utrzymywali tu stan wysokiego pogotowia. Potem spróbuję przekraść się na jakiś statek i zwiać dokądkolwiek. Może mi pomożesz? We dwóch będzie nam łatwiej. I zdążymy zebrać więcej racji żywnościowych. Tu niedaleko mam niezłą kryjówkę, wystarczy dla nas obu. - Uważasz, że to dobry pomysł? - Keith spojrzał na niego z namysłem. - Dlaczego nie? - wzruszył ramionami Varini. - Rebelianci przetrząsają las jak wściekli. Jednocześnie przez radio i wzmacniacze nadają gwarancje bezpieczeństwa, a mimo to co jakiś czas wybucha strzelanina. Patrole to pewnie sami nowi rekruci, takich zawsze rzucają do piechoty planetarnej. Mają bardzo nerwowe palce na spustach. Galvin potaknął, spoglądając na najbliższy wrak, poczuł nagle wewnętrzną pustkę, jakby sytuacja, w której się znalazł, nie miała wyjścia. A może nie miała ? - Jesteś ze mną? - ponowił propozycję Varini. Keith obrócił się w jego kierunku. - Jasne - rzucił nieco bez przekonania. - Jesteśmy obaj w takim położeniu, że musimy sobie pomagać. Bylebyśmy zdołali wydostać się z tej planety. I to jak najszybciej. - Racja - przytaknął energicznie operator-pilot i rozejrzał się wokół. - Musimy zgromadzić jak najwięcej żarcia w jak najkrótszym czasie. Nie wiadomo, ile czasu będziemy czekać. Proponuję, żebyśmy się rozdzielili. Spróbuj tam i tam - wskazał na północny kraniec kotliny - spotkamy się za kwadrans przy tym dużym, czarnym drzewie. Nie tracąc czasu ruszył naprzód, chowając broń do kabury. W tym momencie wydarzenia potoczyły się lawinowo. Najpierw do ich uszu dotarł ostry szum, wyprzedzając nieco dwa gravskutery, które przemknęły przez przeciwległy kraniec kotliny. Chwilę później pojawiły się jeszcze dwa, eskortując duży transporter wojskowy i szerokimi łukami penetrując teren. Varini i Galvin w ułamku sekundy padli na ziemię i wczołgali się za osłonę paproci i powalonych pni. Keith pokazał odległemu od niego o kilka metrów Variniemu, żeby odczołgał się wstecz, do płytkiego, zarośniętego krzakami wykrotu. Z niepokojem zauważył u tamtego oznaki paniki. Operator-pilot był przerażony i wydawał się nie reagować na energiczne gesty Keitha. Galvin sklął go w myślach i zaczął samemu ostrożnie się cofać nie spuszczając wzroku z krążących opodal gravskuterów. Kiedy miał już tylko jakieś dwa, trzy metry do upragnionej kryjówki wydarzyła się katastrofa. Jeden ze skuterów skręcił ostro w ich kierunku, zdecydowany jeszcze raz przeczesać pobojowisko i przelatując w pobliżu kryjówki Variniego zwolnił nieco, co dla Galvina było zupełnie przypadkowe. Wiedział, że trudno byłoby ich zidentyfikować wobec mrowia ciał w takich samych mundurach leżących wszędzie wokół. Wystarczyło pozostać w bezruchu. Ale nie okazało się to dostatecznie jasne dla Variniego. W pewnej chwili nie zdołał utrzymać nerwów na wodzy i zerwał się na nogi otwierając ogień do nadlatującego rebelianta. Tamten dokonał płynnego skrętu swoją maszyną, ale najwyraźniej z powodu zaskoczenia nie zdołał go dokładnie wymierzyć i werżnął się wprost w kadłub zamarłego, zniszczonego AT-ST. Eksplozja i słup ognia natychmiast zwrócił uwagę pozostałych rebeliantów. Kiedy Varini obrócił się ruszając biegiem w kierunku zwartej ściany krzewów i poszycia na północnej stronie kotliny, z prawej wyprysnęły jeszcze trzy gravskutery szukając celów. Mogli strzelić mu w plecy nawet nie trudząc się zbytnim celowaniem, pomyślał Galvin. Nie zastanawiając się dłużej wydobył swój miotacz i wygarnął w kierunku nadlatujących. Zaskoczeni ostrzałem z boku przemknęli tylko nad uciekającym operatorem-pilotem i zniknęli w lesie. Keith nie czekał na ich powrót, rzucił się w stronę najbliższych krzaków na skraju kotliny. Biegnąc klął Variniego, rebeliantów i swoją własną głupotę, która kazała mu strzelać. Nim zdołał dotrzeć do zbawczej osłony, dostrzegł, jak z niewielkiego przesmyku między drzewami wyłania się tyraliera postaci w mundurach koloru khaki, unosząc do ramion karabiny laserowe. - Varini, na ziemię! - krzyknął ostrzegawczo i wylądował szczupakiem na ziemi, oddając kilka strzałów na ślepo w kierunku przeciwnika. Kiedy się obejrzał, spostrzegł daremność swoich wysiłków. Nadal biegnący mimo ostrzeżenia, zapewne totalnie przerażony operator-pilot nagle załamał się po trafieniu w plecy, przetoczył kilka stóp po darni i znieruchomiał. Bezsensowność tego zabójstwa rozczarowała Keitha. Tak nie postępowali zawodowcy, tak postępował ogłupiały tłum opanowany bez reszty chęcią zemsty. Szturmowcy rzadko czynili rzeczy zbędne, jak na przykład dorzynanie niedobitków po zakończeniu walki. Gdy dysponowali przewagą liczebną i techniczną, zwykle poprzestawali na ogłuszaniu wroga falą szokową i odstawianiu go do najbliższej placówki wywiadu. Galvin zdawał sobie sprawę, że przesłuchania tam prowadzone bywały częstokroć gorsze od śmierci, ale fakt pozostawał faktem. Rebelianci jednak woleli, aby jeszcze jedno ciało byłego żołnierza byłego Imperium dołączyło do dziesiątków innych, zaścielających pobojowisko. W pagórek obok jego głowy ugodziła czerwona smuga wzbijając chmurę pyłu, chwilę potem dwie identyczne trafiły w drzewo tuż za nim. Keith wytknął pistolet zza osłony wysyłając kilka strzałów w kierunku domniemanych stanowisk rebeliantów i zręcznie odczołgał się wstecz lawirując po drodze między kępami ciernistych krzewów. Pod osłoną grubego jak dom pnia powstał i rzucił się w kierunku pobliskiego skraju kotliny lądując przewrotem w całkowicie osłoniętym zagłębieniu. Nie tracąc czasu zanurkował naprzód w ścianę zielonych liści mając nadzieję całkowicie zgubić prześladowców. Po kilku sekundach zmagania z giętkimi gałązkami przedarł się na niewielką polankę wpadając wprost w ramiona biegnących w przeciwną stronę dwóch rebeliantów. Tamci musieli właśnie zeskoczyć z zaparkowanego obok gravskutera i ściągali z pleców karabiny laserowe odblokowując bezpieczniki. Galvin zwarł się z pierwszym, chwytając jego broń za lufę i wyprowadzając cios kolanem w podbrzusze. Przeciwnik sapnął, rozluźniając mimowolnie mięśnie, co pozwoliło Keithowi na zaskakujący półobrót zakończony silnym skrętem rąk. Rebeliant przewinął się Galvinowi przez biodro, pozostawiając mu karabin w dłoniach i padając niezgrabnie na plecy. Nie gubiąc rytmu, Keith zatoczył bronią krótki łuk i ugodził drugiego rebelianta kolbą w mostek, poprawiając ciosem lufy w szyję. Kiedy tamten bezwładnie osuwał się na ziemię, Keith odblokował już karabin i, obracając się, unosił go do ramienia z zamiarem przybicia poprzedniego wroga serią do poszycia. Mimo jednak, że cała akcja zajęła mu może z sekundę, był zbyt wolny. Pierwszy z przeciwników zdołał już się odwrócić leżąc i wydobyć paralizator. W chwili, gdy Keith wycelował w niego, tamten nacisnął spust. Galvin poczuł, jakby niewidzialna ściana pędząca z dużą prędkością wyrżnęła go w czoło. Gwałtownie wygiął się wstecz i padł na plecy z takim impetem, że z ust wyrwał mu się mimowolny jęk, a przed oczami zatańczyły różnokolorowe kręgi. Przez dłuższą chwilę nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje. Kiedy wróciło czucie w ramionach, zatoczył nimi szerokie łuki usiłując odnaleźć wypuszczony przy upadku karabin, nie powiodło mu się jednak. Przewrócił się na bok i spróbował podnieść na nogi, przypominając sobie jednocześnie o kaburze przy kolanie. Sięgnął tam na ślepo zaciskając dłoń na pistolecie. W tej samej sekundzie odebrał jakieś podświadome ostrzeżenie od swoich zmysłów. Poderwał się do skoku, ale za późno. Ktoś wymierzył mu z lewej silnego kopniaka w żebra ponownie zwalając na ziemię. Pistolet wyśliznął się ze zdrętwiałej dłoni. Galvin wyciągnął rękę w kierunku, w którym broń mogła upaść, ale grad następnych ciosów przekonał go do rezygnacji z zamiaru jej odzyskania. Spróbował chwycić napastnika za nogę otrzymując w zamian energiczne kopnięcie w szyję, które wygięło go w łuk z bólu. Otworzył załzawione oczy spoglądając w górę, na stojącego nad nim rebelianta i koniec lufy karabinu tuż przy swojej twarzy. - Nawet nie drgnij, ścierwo - wycedził tamten lodowato. - Albo jesteś trupem. 2. Żołnierz był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, ale jego twarz, zwieńczona hełmem w maskujących kolorach, wydawała się jakaś postarzała. Postarzała wojną, postarzała doświadczeniem, postarzała widokiem rzeczy, które śmiertelnie przeraziłyby zwykłego człowieka. Zrobił krok w tył, nakazując gestem Galvinowi wstać. Poruszał się zgarbiony, jedną ręką masując sobie podbrzusze, podczas kiedy druga sztywno trzymała karabin wymierzony wprost w głowę przeciwnika. Keith wolno podniósł się na nogi, rozcierając sobie szyję. Czuł, jak z nosa sączy się krew. Rebeliant zerknął na kolegę, który zdążył już usiąść i usiłował otrząsnąć się z szoku. - Jens - zawołał do niego - co z tobą? Odpowiedź nadeszła po dłuższej chwili. - W porządku. Masz go? - Spoko, zawiadom bazę i wezwij z powrotem transporter. Mam dla nich kolejnego pasażera. Zrobił krok w prawo i podniósł pistolet Galvina, podczas kiedy Jens ruszył do gravskutera zmagać się z radiem. Keith obrócił się bokiem do nich, przymykając oczy. Miał dość. W gruncie rzeczy nawet cieszył się, że to wszystko nareszcie się skończy. Otarł wierzchem dłoni krew cieknącą z nosa uświadamiając sobie jednocześnie, że rebeliant z karabinem gapi się na niego. Właściwie nie tyle na niego, co na jego ramię. Na tkwiący tam holograficzny totem z wyraźnie widocznymi symbolami Sępa i Węża. Tamten przez chwilę wyglądał na zdumionego. Tylko otwierał i zamykał usta usiłując coś powiedzieć. Jego oczy rozszerzyły się, koncentrując na totemie. - 6 Legion. Jesteś z 6 Legionu - wykrztusił w końcu przestając się garbić. Chwycił mocniej karabin i podchodząc zdecydowanym krokiem do Galvina uderzeniem w głowę ściął go z nóg. - To za Liqur Tanay, skurwielu! Pamiętasz Liqur Tanay!? - wrzasnął uderzając ponownie. I jeszcze raz. I znów. Przez głowę Galvina przemknęły sceny z krwawej, brutalnej masakry kolonii handlowej na Liqur Tanay, gdzie na rozkaz Imperatora trzy kompanie Oddziałów Szturmowych spacyfikowały duże miasto, zabijając niemal wszystkich jego mieszkańców. Zrobiono to w odwecie za przemycenie do rebelianckich systemów kilku transportów broni, czego dopuściło się konsorcjum z tej planety. Keith nie miał pojęcia, ile razy rebeliant uderzył go kolbą, pięć, może dziesięć - stracił rachubę po pierwszych trzech. Skulił się po prostu, chowając głowę pod ochraniacze na rękach. Co chwilę czuł tąpnięcia bólu, po których całe ciało przebiegały dreszcze. Kiedy ciosy ustały, Galvin przez chwilę nie reagował. Dopiero gdy do jego uszu doszły odgłosy szamotaniny, odważył się opuścić blok. Kilka kroków od niego trwała szarpanina, obaj rebelianci byli pogrążeni w bójce. Najwyraźniej Jens stanął w obronie maltretowanego Galvina. Keith nie tracił czasu na przecenianie tego faktu. Podźwignął się na kolana i trzymając dłoń przy rozciętej skroni wystartował, a właściwie spróbował wystartować, do biegu. - Puść mnie, Jens! - dobiegł go krzyk. - Ten drań ucieka! - Nie ucieknie daleko, ma dość - odpowiedział drugi rebeliant. - Ale masz przestać znęcać się nad nim. Chcesz, żebym zgłosił raport? Andy, to byłby twój czwarty taki numer. Pójdziesz pod mur! Galvin przestał się zataczać, ruszył w kierunku najbliższych drzew. Nie dostrzegł, jak za jego plecami Andy silnym ciosem powalił swojego towarzysza na ziemię i dobywając z futerału długi, wąski bagnet rzucił się w pogoń. Dopadł uciekiniera po paru skokach i obaj upadli na murawę. Keith na ślepo zdołał jakoś wychwycić zadane przez rebelianta uderzenie unieruchamiając połyskujące ostrze kilka zaledwie centymetrów od swojej twarzy. Przeciwnik jednak zaczął napierać przeginając jego blok, tak, że po chwili klinga skaleczyła Keitha w gardło. - Idź do piekła, psie - wycedził rebeliant z nienawiścią, a Galvin z rezygnacją skoncentrował wzrok na ostrzu. - Gerter! - krzyk nadbiegł od strony skraju kotliny, który nagle zaludnił się grupą żołnierzy w mundurach khaki. - Rzuć ten nóż, skurwysynu! Ryzykując rozcięcie aorty Galvin zerknął w lewo. Na czele grupy rebeliantów pojawił się wysoki, rudobrody mężczyzna ze szlifami sierżanta na ramionach. Marsowym wzrokiem mierzył klęczącego na piersi Keitha żołnierza. - Rzuć ten nóż i wstań, gnido - dodał sierżant i Galvin zrozumiał, że to on krzyknął poprzednio. - Tym razem złapałem cię na gorącym uczynku, nie wywiniesz się od trybunału. Podnieś dupę, jak mówi do ciebie starszy stopniem! Gerter powoli wstał. W jego oczach wrzał tłumiony gniew. - W porządku, sierżancie Baness - powiedział ktoś miękko zza jego pleców. - Już wystarczy. Niech się pan opanuje. Galvin otarł przedramieniem skroń, znacząc ochraniacz smugą jasnej krwi i spojrzał w tamtym kierunku. Nienagannie skrojony, czysty mundur koloru khaki ze starannie odprasowanymi kantami wydawał się czymś niemal niestosownym w tej głuszy, ale leżał na niej doskonale. Należała zresztą do tej nielicznej grupy kobiet, która potrafiłaby nosić z wdziękiem nawet porwaną szmatę zszytą konopnym sznurkiem. Była niższa od barczystego sierżanta i poruszała się z niezaprzeczalną gracją. Kiedy podeszła bliżej, ona i Keith skrzyżowali spojrzenia. Miała ciemne, krótko ścięte nad czołem, a na karku spięte w duży pukiel włosy, które okalały twarz o wielkich, piwnych oczach, drobnym nosku i wąskich, wyraźnie zarysowanych ustach, wydających samorzutnie składać się do uśmiechu. Jej ramię zdobiła kolorowa, oficerska baretka porucznika, kłócąc się z przypuszczalnym wiekiem jej właścicielki. Dziewczyna odwróciła wzrok na stojącego obok żołnierza, tego, który wcześniej próbował zabić Keitha. - Kapralu Gerter - wycedziła - Został pan ostrzeżony na odprawie przed praktykami tego rodzaju. Nie widzę innego wyjścia jak oskarżyć pana o próbę zabójstwa z premedytacją. Po powrocie do bazy zgłosi się pan do dowódcy swojej kompanii. To wszystko. Może pan ... - Akurat! - krzyknął Gerter ostro i zrobił krok wstecz opuszczając ręce. Galvin dostrzegł, jak sierżant ścisnął mocniej kolbę swojego karabinu. - Wy potraficie tylko dyskutować i dyskutować, w kółko o tym samym! Gdzie byliście dwa lata temu, kiedy on i jego kumple zabili moją rodzinę na Liqur Tanay? Kto ma dochodzić sprawiedliwości?! - Jeżeli brał udział w masakrze, zostanie wszczęte śledztwo - dziewczyna zachowała zimną krew. - Odpowie za to, bądź pewien. - Ja to załatwię tu i teraz - wskazał na leżącego Keitha. - Nie - stwierdziła jakby ze zmęczeniem porucznik. W tej samej sekundzie na Gertera rzuciło się z tyłu dwóch innych kolegów i obezwładniło. - Zabierzcie mu broń i skujcie - nakazała dziewczyna, a Galvin nareszcie zidentyfikował jej akcent. Co ktoś taki jak ty robi na wojnie?, mruknął do siebie uśmiechając się kwaśno w myślach. Spotkał go zaszczyt bycia schwytanym przez prawdziwą galaktyczną arystokratkę. Członkinię jednego z wysokich rodów, następczynię długiej linii przodków, której krew była zapewne równie błękitna co przyprawa z Kessel. W początkowej fazie wojny domowej, kiedy Związek Rebeliantów był słabą i praktycznie pozbawioną szerszego wsparcia organizacją, szlachetnie urodzonych wstępujących w jego szeregi uznawano za pariasów, a oni sami kierowali się raczej żądzą przygody niż pragnieniem walki o wolność. Imperator zdołał ugłaskać wysokie rody nadając im traktatem z Inseh immunitety rodowe i swobody polityczne. Dopiero kiedy wybudowano Gwiazdę Śmierci okazało się, co te obietnice są warte, niczym stało się uznanie opinii publicznej wobec militarnej potęgi Imperium. To zmusiło seniorów rodów do działania. Zwycięstwo w bitwie o Yavin i zniszczenie pierwszej Gwiazdy Śmierci podniosło prestiż Rebelii, spowodowało też wzrost zaufania do niej. Tu i ówdzie zaczęto nawoływać do wstępowania w szeregi powstania, obdarowywano organizację sprzętem wojskowym i dużymi sumami kredytów. Nagle okazało się, że wysokie rody też mają w Rebelii swój własny interes. Z uwagi na tę wydatną pomoc szlachetnie urodzeni ochotnicy otrzymywali zwykle honorowe stopnie oficerskie i w miarę możliwości bezpieczne dla nich stanowiska tyłowe. Na przykład oficera śledczego, tak jak dziewczyna stojąca obok Keitha. Spojrzała na niego ponownie. Musnęła oczami totem na jego ramieniu, ale nie dała po sobie poznać, że wie co on oznacza. - Podnieście go i opatrzcie - powiedziała spokojnie. - Potem niech dołączy do pozostałych. - Dziękuję - odparł Keith wolno się podnosząc. - Jestem pani dłużnikiem. Cięła go w twarz wzrokiem niby klingą lodowego miecza. - Może pan sobie zatrzymać tę wdzięczność - wycedziła chłodno. - Nie potrzebuję jej i nie sądzę, abym kiedykolwiek potrzebowała. - Jasne - skwitował spokojnie. - Zawsze można tak powiedzieć. - A czego pan oczekiwał? - dodała ze zmęczeniem - Że oddam honory? Wzniosę okrzyk tryumfu? Pozwolę nosić w niewoli szablę u boku? Nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w jej oczy. Rebelianci wokół znieruchomieli przysłuchując się tej wymianie zdań. - To jest wojna, człowieku - mruknęła gorzko - Ciesz się, że żyjesz. - Przeżycie to nie wszystko - stwierdził cierpko - Czasem może być karą za grzechy, których się nie popełniło. Uśmiechnęła się okrutnie. - Spójrz na swoje ramię, żołnierzu - powiedziała lodowato. - Na swój totem. Jak możesz mówić o grzechach, których się nie popełniło? Czy znasz w ogóle znaczenie słowa grzech? Galvin wyprostował się nagle, jakby z dumą. - Nigdy nie strzeliłem nikomu w plecy. Jeden z rebeliantów nie wytrzymał. - Oprócz setki niewinnych ludzi na Liqur Tanay, Daen'khaan i w Podwójnym Systemie Irtrian nikomu! - krzyknął nieopanowanie. - Ty psie, jak możesz łgać tak w żywe oczy? Wzrok Galvina spoczął na nim. - Byłeś tam i widziałeś - zauważył Keith spokojnie. - Pewnie wiesz najlepiej. - Jesteś z 6 Legionu, facet - odparł tamten tłumiąc furię. - Lepiej się zamknij, bo. - Spokój ! - krzyknęła dziewczyna czując, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. - Nie będziemy bawić się w dyskusje. W ogóle cała ta rozmowa jest zbędna. Wynośmy się stąd. Dalej! Sanitariusz spryskał ranę na czole Galvina opatrunkiem w sprayu i dwóch żołnierzy chwyciło go pod ręce. - Pójdę sam - zaprotestował, ale i tak zawlekli go pod sam transporter. To była duża, stara maszyna ze śladami brutalnego usuwania cesarskich godeł. Wewnątrz było duszno, w kącie siedziało trzech innych żołnierzy Imperium. Rebelianci wepchnęli Galvina do środka i sami także wsiedli, zajmując pozycje tuż przy rufowych drzwiach. Przez umieszczone w burtach pojazdu okna można było zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Keith usiłował odnaleźć miejsce, gdzie leżał Varini, ale transporter niemal natychmiast po zamknięciu drzwi uniósł się i ruszył naprzód. 3. Wnętrze maszyny wypełniał szum powietrza omywającego kadłub, niekiedy słyszalny był też wysoki pisk generatorów. Obok burt co chwilę migały rozmyte, szare płachty pni mijanych drzew, a niekiedy przez liściastą kopułę lasy przenikały promienie słońca, zmuszając Galvina do zmrużenia oczu. Natychmiast zauważył, kiedy minęli linię sensorów wartowniczych i wlecieli w pobliże bazy. Droga południowa wiodła korytem niewielkiego potoku o gładkich, pozbawionych drzew brzegach, wprost ku koszarom i kosmoportowi. Widok, jaki otworzyła ona oczom Keitha był niemal dokładnie taki, jak jego najgorsze przewidywania. Teren wokół koszarów zamienił się w pobojowisko. Trzy z czterech hangarów były wysadzone i płonęły jasnym ogniem, podsycanym poszarpanymi instalacjami gazowymi. Budynki koszarów podziurawiono salwami dział plazmowych jak sito, w zachodnie skrzydło tkwił wbity kadłub desantowca planetarnego z herbem Republiki na burcie. Keith naliczył co najmniej dziesięć spalonych AT-ST i cztery roztrzaskane Walkery. Przedpole usiane było mnóstwem ciał, przeważnie w białych uniformach szturmowców. Grupki obdartusów, zapewne jeńców, zajmowały się ich usuwaniem. Płyty lądowiska nie można było dostrzec, ale prawdopodobnie wszystkie stojące tam maszyny zostały zniszczone w momencie ataku. Nad całym tym obszarem niczym ponury duch zagłady wisiała chmura dymu z płonącego lasu, pożar wznieciło zapewne wysadzenie emitera pola deflekcyjnego. Transporter płynnie skręcił, zwolnił i łagodnie osiadł obok wybetonowanej pochylni wiodącej do podziemnych garaży. Drzwi złożyły się z cichym sykiem i obaj strażnicy wyskoczyli na zewnątrz, gestami ponaglając Keitha i pozostałych. - Niech pan ich zabierze na poziom Dwa, sierżancie - rozkazała dziewczyna, wyskakując z przedziału bojowego maszyny. - Tam poczekają na przesłuchanie. - Przesłuchanie? Jakie przesłuchanie? - zapytał Galvin, patrząc na nią, - Imperator nie żyje. Vader nie żyje. Floty Imperium już nie ma. Po co wam zeznania grupy szaraków? Znów poczuł na sobie jej lodowaty wzrok. - Dostał pan rozkaz, sierżancie - powtórzyła, nie odrywając wzroku od Galvina. - Proszę go wykonać. Ponaglani szturchnięciami karabinowych luf szturmowcy weszli do budynku i dotarli korytarzem do stacji wind, nadzorowani przez sierżanta. W kabinie windy był tłok, ale żaden ze schwytanych nie próbował przejąć inicjatywy. Wszyscy byli zbyt przygnębieni lub zmęczeni. Na poziomie Dwa mieściły się dawniej oddziały szpitalne i ambulatoria, ale rebelianci zlokalizowali tu kwatery swojego sztabu. Zapewne dlatego, że tu było najmniej zniszczeń, domyślił się Keith. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, oczom Galvina ukazało się mrowie oficerów spacerujących korytarzem. Mały konwój jeńców ruszył naprzód, wzdłuż szeregu wielkich okien ciągnących się na zachodniej ścianie. Sierżant Baness i trzej jego podwładni salutowali co chwilę mijającym ich rebeliantom. Galvin dostrzegał na ramionach tamtych dystynkcje pułkowników i majorów. W dalekiej perspektywie korytarza nagle zapanowało poruszenie, prące naprzód grupy majorów i pułkowników zatrzymały się salutując, a warta przy szerokich drzwiach wyprężyła, prezentując broń. Wynurzyła się stamtąd dziwna para: wysoki ciemnowłosy mężczyzna w skórzanej kamizelce, niezbyt wyglądającej na mundur, i niska, zgrabna kobieta z włosami splecionymi w dziwne warkocze po bokach głowy. Oboje rozmawiali z ożywieniem, najwyraźniej doskonale się znali, i dość obojętnie odnosili się do salutujących oficerów. Generał, pomyślał kwaśno Keith, generał i jego księżniczka. Baness nakazał im skręcić w klatkę schodową i zejść na półpoziom. Minęli kilka sal szpitalnych wypełnionych, jak dostrzegł Keith, rannymi rebeliantami. Potem napotkali kilka podobnych konwojów, zmierzających w przeciwnym kierunku. Dawni żołnierze Imperium wyglądali na załamanych i sposępniałych, kiedy wyłaniali się z boków korytarza, z gabinetów zamienionych teraz zapewne na pokoje przesłuchań lub nawet sale sądowe. Jeszcze jedna klatka schodowa. Tym razem zeszli poziom niżej, aby stanąć pod dużymi drzwiami, w których Keith z trudem rozpoznał wejście do hali rozrywkowej. - Nowi jeńcy - powiedział Baness do grupy siedzących pod ścianą żołnierzy. - Patrol porucznik Martine Dian Daarenis. Jeden z tamtych wstał, wysoki, czarnoskóry człowiek w rozpiętym mundurze i z czapką oficera Imperium założoną daszkiem do tyłu. - Jestem porucznik Kharrane, dowodzę tu - mruknął spokojnie, nie odpowiadając na salut sierżanta. - Zostawcie ich i możecie spadać. Już nikomu nie zaszkodzą. Baness spojrzał na niego nieco krzywo, po czym dłonią dał znak swoim ludziom. Szturmowców pchnięto pod ścianę z rękami na karkach, następnie eskorta zniknęła za zakrętem korytarza pozostawiając ich w rękach grupy porucznika. Kharrane stanął przed nimi i kazał im się odwrócić, przebiegając wzrokiem od jednego do drugiego. - Nie chcę żadnych wygłupów, bójek czy innego zamieszania - oznajmił spokojnym, jakby zmęczonym, głosem - Jesteście teraz jeńcami, będziecie czekać na przesłuchanie i rozprawę. To potrwa kilka dni. Nie musicie się martwić tym, co będzie potem. Teraz ... - Czy możemy pozbyć się tych niewygodnych mundurów i zostać opatrzeni? - zapytał szturmowiec stojący obok Galvina wskazując kolegę ściskającego ranę na przedramieniu. Kharrane wyglądał na zdumionego. Lekkim krokiem podszedł do mówiącego i na odlew uderzył go w twarz. Jeniec zachwiał się i złapał za szczękę. - Nie odzywaj się, gdy nie jesteś pytany - wycedził kapitan wskazując go palcem. Tamten przestał się chwiać i zaatakował bykiem krzycząc z wściekłości. Ostrzeżony tym krzykiem Kharrane zdołał się uchylić i związać z nim w zawziętej walce. Szanse na zwycięstwo miał w niej tylko ten mniej zmęczony. Galvin ruszył na pomoc, ale w tym momencie wkroczyli pozostali rebelianci waląc kolbami karabinów i spychając jeńców z powrotem na ścianę. Kiedy wreszcie Kharrane zmęczył się kopaniem nieprzytomnego szturmowca, wyprostował się i rzucił chrapliwie - Do środka z nimi! Drzwi od hali rozrywkowej otworzyły się odsłaniając tłum postaci, w który po kolei wpychano jeńców za pomocą kopniaków i brutalnych pchnięć. Na progu Galvin stracił równowagę i wyłożył jak długi zderzając się z kimś leżącym na podłodze. Tamten nieomal zawył i skręcił się z bólu obejmując dłońmi grubo zabandażowane udo. - Uważaj trochę - wycedził słabym głosem nie otwierając nawet oczu, żeby spojrzeć na Keitha. Leżał na warstwie kilku kocy, a pod głowę jakaś pomocna dłoń podłożyła mu kurtkę mundurową. Opatrunek na nodze wyglądał na od dawna nie zmieniany. Galvin ogarnął wzrokiem otoczenie. Na podłodze leżało jeszcze wielu podobnych poszkodowanych z poszarpanymi lub amputowanymi kończynami, a pod ścianami siedzieli też inni, z bandażami na oczach, badający podłogę wokół dotykiem dłoni. Nie było widać żadnych kroplówek, świeżych opatrunków, stymulatorów czy chociażby śladów jakiejś bardziej zaawansowanej pomocy lekarskiej. Wyglądało na to, że umieszczono tutaj wszystkich jeńców, niezależnie od ich stanu. W powietrzu czuło się atmosferę rezygnacji i krańcowej apatii. Sala była dość długa i szeroka, ale niska i przez to bardzo duszna. Usunięto z niej wszystkie meble i automaty pozostawiając oprócz gołych ścian jedynie ozdobione roślinnymi motywami puste cokoły po popiersiach Cesarza oraz dwa zestawy polowych latryn, od których dolatywał zapach biologicznego środka dezynfekcyjnego. W tej chwili kłębiło się tutaj grubo ponad stu ludzi, a być może i więcej. Co najmniej połowa z nich była ranna, w tym większość dość poważnie, co przy zerowej sterylności otoczenia oznaczało dla nich śmierć lub kalectwo. Niektórzy zapewne już konali. Zapomniani i niepotrzebni. Koniec sali ginął w półmroku, bo większa część lamp na suficie była potłuczona, świeciło może z pięć, a okna zostały na stałe zasłonięte grubymi, ochronnymi okiennicami. Wśród jeńców wyróżniały się dwie skupione grupy ludzi, oddalone od siebie o kilka metrów - Galvin domyślił się, że to właśnie tam znajdują się wyloty szybów wentylacyjnych. Z niesmakiem przedarł się przez zaduch i podszedł do ściany bez skrupułów pozbawiając najbliższego leżącego rannego nakrywającego go koca. Rozścielił go na podłodze i usiadł wyciągając nogi. Rozluźnił mięśnie, dopiero teraz zdając sobie sprawę jak jest zmęczony. Odpiął sprzączki munduru i ściągnął ochraniacz torsu przez głowę odrzucając go z niechęcią w bok. Przy