Roland Dean Devlin - Dzień niepodległości
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Roland Dean Devlin - Dzień niepodległości |
Rozszerzenie: |
Roland Dean Devlin - Dzień niepodległości PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Roland Dean Devlin - Dzień niepodległości pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Roland Dean Devlin - Dzień niepodległości Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Roland Dean Devlin - Dzień niepodległości Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Dean Devlin Roland Emmerlich Stephen Molstad
Dzień Niepodległości
MORZE SPOKOJU było niesamowicie martwym pustkowiem. Wyglądało niczym milczący grób o kształcie krateru,
pełen kamieni i pyłu. Na pokrywającym powierzchnię szarym pyle widniały jedynie dwie pary odcisków stóp. Siady
były tak wyraziste jak w dniu, w którym powstały. Rozchodziły się na odległość piętnastu kroków we wszystkich
kierunkach, tworząc wzór jakby kwiatu, w środku którego stała platforma ładownika księżycowego - dziwna,
błyszcząca konstrukcja, wsparta na czterech łapach, stanowiąca plątaninę rur i złotej folii. Przypominała drabinki dla
olbrzymów z nieziemskiego ogródka jordanowskiego.
Wschodząca nad horyzont Ziemia stanowiła swym błękitem ostry kontrast z bezbarwną, monotonną okolicą, w
którą wbito sejsmometr zdolny wykryć w odległości osiemdziesięciu kilometrów upadek meteorytu wielkości
ziarnka grochu. Obok tego urządzenia tkwił chromowany maszt z amerykańską flagą. Okolica była usłana
najrozmaitszymi śmieciami: nie wykorzystanymi workami na próbki, pojemnikami po aparaturze naukowej i samą
aparaturą, pamiątkowymi drobiazgami i wszystkim, co astro-nauci z Apollo 11 uznali za zbędne w powrocie do
domu. Obszar wielkości pola baseballowego przypominał miejsce gwałtownie przerwanego pikniku, zakończonego
paniczną ucieczką uczestników, którym zabrakło czasu, by się spakować. Przez te wszystkie lata, jakie minęły od
odlotu, nie poruszyło się tu nic - nawet ziarenko piasku. Armstrong i Aidrin uczynili bardzo wiele dla ludzkości i
zostawili tonę śmieci dla przyszłych mieszkańców Księżyca.
Stan panującego na lądowisku bezruchu zaczął się powolutku zmie-|riać. Nastąpiło leciusieńkie drżenie, które przez
wiele godzin przybierało Ba sile, ale było tak słabe, że niewyczuwalne nawet dla tego niezwykle żutego
sejsmometru. Stale jednak rosło, toteż w końcu urządzenie ożyło zaczęło wysyłać ostrzeżenie. Ale było niczym
strażnik-niemowa, gdyż uże różnice temperatur występujące na Księżycu w dągu tygodnia iszczyły nadajnik
radiowy.
Wstrząsy gruntu stały się tak silne, że ze skraju jednego z odcisków osunęło się ziarenko piasku, a potem
następne i następne. Teren wyraźni zadrżał, powodując zachwianie się masztu z flagą, która załopotała na ni
istniejącym wietrze, a odciski stóp kolejno zaczęły znikać.
A potem niebo przesłonił poruszający się den. Na pewien cza pogrążył cały krater w mroku, gdyż zasłonił
Słońce. Im bliżej się zna jdował, tym bardziej drżała powierzchnia. A czymkolwiek by był, jeg ogrom wyraźnie
dowodził, że nie wysłano go z Ziemi.
SKALISTA RÓWNINA PUSTYNI w Nowym Meksyku jest ta samo bezludna i sprawia równie niesamowite wrażenie
jak powierzchni Księżyca. Tysiące kilometrów czerwonej pustki i twardych wzgórz z w) palonej gliny, zamieszkane
wyłącznie przez gryzonie, jaszczurki oraz kilk tysięcy gatunków owadów. Tylko te stworzenia zaadaptowały się d
tutejszego środowiska.
O pierwszej w nocy 2 lipca było to chyba najcichsze miejsce na cał< planecie. Jedyne ślady cywilizacji na tym
pustkowiu stanowiły denk nitka asfaltu, od której odbiegała gruntowa droga wijąca się wśró wzgórz, i częśdowo
ukryta w krzakach drewniana tablica z napisem:
NATIONAL AERONAUTICS AND SPACE ADMINISTRATION, SET
Ci, którzy legalnie czy bez przepustki pojechaliby dalej aż na szcz} najbliższego wzgórza, ujrzeliby dekawy
obrazek: długą dolinę, gdzi ustawiono dwa tuziny anten satelitarnych, o średnicy ponad pięćdziesięd metrów każda.
Wykonano je z precyzyjnie połączonych stalowych el< mentów, pomalowanych na biało. W nocy były oświetlone
czerwonyn lampkami ostrzegawczymi, umieszczonymi nad ogniskową talerza. Świa ła te zainstalowano ku
przestrodze nieostrożnych pilotów, dla któryc dolina pełna stalowych konstrukcji mogłaby stać się śmiertelną
pułapką
Zespół gigantycznych radioteleskopów postawiono z dala od zgiełk i zanieczyszczeń typowych dla
dwudziestowiecznego świata. Wielomili( nowe dotacje ze strony amerykańskiego rządu pozwoliły zrealizować t
przedsięwzięde. Astronomowie zdołali bowiem przekonać polityków, i należy zająć się rozwiązaniem zagadki
niemal równie starej jak ludzkośl Chodziło o znalezienie odpowiedzi na pytanie: „Czy jesteśmy sami v
wszechświede?"
Potężne czasze zbierają, a towarzysząca im elektronika wzmacni dźwięki emitowane przez niezliczone gwiazdy,
kwazary i inne dała niebif skie. Dźwięki te nie dość że są słabe, to jeszcze niewyobrażalnie stan ponieważ fale
radiowe płyną z prędkośdą światła, a to znaczy, iż o Słońca do Ziemi doderają po ledwie ośmiu minutach, za to od
najbliższa nam gwiazdy dopiero po czterech latach. Większość kosmicznego hałas
ów zbieranego przez dwanaście anten miała miliony lat i posiadała moc nie liczoną w dziesiątych częściach wata.
Mimo to owe elektroniczne uszy nie były na tyle czułe, iż potrafiły zrekonstruować obrazy dał zbyt odległych,
, by dało się je dostrzec przez teleskopy optyczne.
zaś, Pod powoli obracającymi się antenami zbudowano z prefabrykatów na- dom wyposażony w trzy sypialnie.
Pełnił on funkcję stanowiska na-;go słuchowego, w którym analizowano dane wyłapywane przez anteny. Poza
sypialniami budynek był wypełniony elektronicznymi cudami, a wśród nich królował potężny komputer
przetwarzający dane. Proces ten odbywał się automatycznie, co i tak nie zmieniało faktu, że tak przez cały czas
dyżur pełnił jeden z astronomów. Tak na wszelki nią wypadek.
vy- Obecnym dyżurnym był Richard Yamuro, który zyskał sławę dzięki Ika pracy nad fenomenem „Czerwonej
zmiany", związanym z kwazarami. do Dwa lata potem dostał propozycję przejścia z Uniwersytetu Bolońskiego
do stacji badawczej realizującej program SETI. Z oferty skorzystał czym iłęj prędzej, mimo niedogodności
związanych z życiem w Nowym Meksyku. łka SETI (Search for Extra Terrestial Intelligence), czyli Poszukiwanie
•ód Pozaziemskiej Inteligencji, jako program naukowy zaistniało w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku.
Przyczyniła się do tego grupa, jak ich określano, „narwańców". Fakt, że zespół inicjatorów stanowili najle-TI psi
uczeni globu, jedynie rzecz przyspieszył. Ich pomysł był stosunkowo
prosty, ponieważ opierał się na wykorzystaniu radia. Przy jego pomocy żyt można łatwo nadawać i odbierać
wiadomości nawet na dużych dystan-Izie sach. Fale radiowe przenikają przez chmury gazowe, a nawet planety, du
toteż mogą pokonywać praktycznie nieskończone przestrzenie de- wszechświata. A więc najlepszym sposobem
nawiązania międzygwiezdnej mi łączności jest wysłanie sygnału radiowego - jeśli ktoś, gdzieś wśród at- gwiazd
chciał się z kimś skomunikować, to na pewno tak zrobił. W efek-fch cię, po latach przepychanek w kongresie, SETI
otrzymało fundusze na ;ą. dziesięcioletnie badania nieba nad pomocną półkulą. Pod nadzorem ku NASA
wybudowano instalację w Nowym Meksyku i dwie inne w Aredbo io- w Puerto Rico i w Lanai na Hawajach.
to Yamuro, jak każdy na dyżurze, umierał z nudów, a miał jeszcze dwie że godziny do czwartej rano, kiedy to mógł
użyć czaszy do własnych badań. ść. Właśnie z tego powodu nocne dyżury cieszyły się największą popularno-we śdą.
Tym razem Yamuro spędzał czas na wyimaginowanej grze w golfa
(waz z komentarzem sprawozdawcy sportowego). Papierowy kubek, lia widinowany między elektronikę, zastępował
osiemnasty dołek na polu ie- jPebbłe Beach. Zgodnie z wymyślonym scenariuszem, zawodnik był od go o siedem
metrów i miał ostatni, decydujący strzał. Naukowiec »amiętał się przy tym tak, że zamiast elektronicznych filtrów
oraz ego sprzętu widział rodzinę w napięciu czekającą na wynik. Na ioment utkwił wzrok w zdjęciu Cada Sagana (z
autografem), co miało
mu pomóc w koncentracji, po czym zdecydowanym uderzeniem kijs posłał piłeczkę ponad wykładziną.
Piłeczka odbiła się od brzegu kubka i poleciała w bok, a Yamuro pad na podłogę, prawie słysząc jęk zawodu
kibiców. W rzeczywistości do jeg( uszu docierał dźwięk brzęczyka czerwonego telefonu. Głupoty natych miast
wywietrzały mu z głowy. Czym prędzej wstał, podniósł słuchawka i uważnie wysłuchał syntezowanej wiadomości.
Czerwony telefon nie by bowiem podłączony do zewnętrznej linii, lecz do komputera i odzywał sil niezwykle rzadko
- jedynie wówczas, gdy komputer trafił na sygna mający jakiś logiczny, zamierzony wzór. Podawał wtedy jego
koordynata i na wszelki wypadek uruchamiał alarm, rozświetlając całą konsolet sterowniczą pulsującymi
czerwonymi lampkami.
Klnąc pod nosem z wrażenia, Yamuro zapisał dane i nałożywsz;
słuchawki, siadł przy konsolecie. Nic.
Zgodnie z regulaminem powinien zaalarmować pozostałych nauko wców. Biorąc jednak pod uwagę porę,
postanowił zaczekać z wstąpienien do „Klubu fałszywego alarmu" i sprawdzić, co też wywołało reakcji komputera.
Zwykle dźwięki pochodziły z nowego satelity szpiegowskieg< albo były wołaniem o pomoc któregoś z pilotów.
Wprowadził kod umożliwiający ręczne sterowanie czaszą numer jeden wystukał zapisane namiary... i
podskoczył: ze zwykłych trzasków i zgrzy tów wyłonił seńę wyraźnych dźwięków brzmiących prawie jak instrumen
muzyczny. Najbardziej przypominało to odgłos gry na organach kośdel nych proszących się o strojenie.
Jeden rzut oka na czytnik częstotliwości utwierdził go w przekonaniu że jest to sygnał - tony oscylowały w
przedziale znanym jako pasm< wodoru. Nadal w stanie lekkiego szoku, ale już bez wahania sięgnął pi zwykły
telefon i wcisnął pierwszy numer autowybierania.
To, co DZIAŁO SIĘ w pokoju dziesięć minut później, przypomi nało high-tech pijama party. - Wokół głównego
pulpitu tłoczyli się mnif lub bardziej zaspani astronomowie, w mniej lub bardziej niekompletnyd strojach. Zaspani
byli raczej mniej niż bardziej, za to stroje były bardzif niż mniej kompletne. Słuchawki wędrowały z głowy na
głowę, co nikom nie przeszkadzało w koncentracji. Nic więc dziwnego, że nim szefów projektu Beulah Shore,
zajmująca jeden z wolno stojących domków dotarła na miejsce, wśród jej podwładnych panowało już przekonani o
nawiązaniu autentycznego kontaktu z obcą cywilizacją.
Beulah usiadła pod plakatem z napisem: WIERZĘ W MAŁE ZIELO NE LUDZIKI (który własnoręcznie
przykleiła kiedyś do śdany), pode jrzliwie przyjrzała się Yamuro i wzięła od niego słuchawki z komen tarzem:
- Lepiej, żeby to znowu nie był jakiś ruski satelita!
10
Przez dobrą chwilę słuchała z kamienną twarzą. Już pierwsze takty )owtarzającej się sekwencji przekonały
szefową, że tym razem faktycznie de było to nic ziemskiego. Uzasadnić tego nie potrafiła, ale też nie miała lenia
wątpliwości. Jednak jako naukowiec zmusiła się do sceptycyzmu -olejny fałszywy alarm nie wyszedłby na dobre
ani SETI, ani jej współ-iracownikom.
- Interesujące - przyznała, z miną pokerzysty zdejmując słuchawki -le bez przesadnego optymizmu, proszę.
Najpierw sprawdzimy trajektorię rodła. Daug, zadzwoń na Aredbo i podaj im koordynaty!
Arecibo było odludną nabrzeżną doliną we wschodniej części Puerto Uco, gdzie jak mawiali złośliwi, ptaki
zawracają. Tam właśnie usytuowało największy na świecie radioteleskop liczący tysiąc metrów średnicy. 'zy
Usługujący go naukowcy po telefonie z Nowego Meksyku czym prędzej trzerwali własne badania i przestawili
potężną czaszę na podane paramet-o- y. Wydruk z komputera pojawił się w Nowym Meksyku w rekordowym sm
zasie, ponieważ oba ośrodki pozostawały ze sobą w ciągłej łączności g? rięki szybkościowym modemom
przesyłającym przez kontynent strumie-de danych w obie strony.
- To musi być błąd! - wykrztusił zaskoczony i nieco przestraszony )oug, spoglądając na .wychodzącą z
drukarki kartkę.
- Zgodnie z wyliczeniami, od źródła sygnału dzieli nas trzysta (siemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów -
przeczytał Yamuro i dodał coś, czego wszyscy obecni zdawali sobie sprawę: - To znaczy, że nadają Księżyca.
Beulah Shore podeszła do jedynego w pomieszczeniu okna i patrząc na rebrzysty sierp, powiedziała dcho:
- Wygląda na to, że możemy mieć gości... Milej by było, gdyby ląjpierw zadzwonili!
i- NAPRZECIWKO BIAŁEGO DOMU, po drugiej strome Potomacu, sj najduje się potężna, piędoboczna budowla znana
jako Pentagon. Mimo ż na dwie godziny przed świtem przebywa tam ledwie pięć tysięcy iracowników, nie oznacza
to, że kompleks jest nieczynny, albo że nic się v nim nie dzieje. Największe biuro świata, będące siedzibą
bizantyjskiej a węcz biurokracji sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ-r, ej, jest w praktyce
niewielkim miasteczkiem z garażami, restauracjami e szpitalem (nie wspominając o fryzjerze).
Dwie godziny przed świtem na części parkingów wrzało jak co dzień, ^)- iy wywożono góry śmieci, a dostarczano
sterty zapasów, od papieru le- iczynając, na podpaskach kończąc. Nic więc dziwnego, że nikt nie n- wródł uwagi na
demnego forda na cywilnych numerach, który zgrabnie a z nadmierną prędkośdą podjechał na najbliższe wolne
miejsce przy ównym wejśdu.- Gdyby ktoś obserwował ów samochód, zdziwiłby się
11
nieco widząc, że wysiada z niego pięciogwiazdkowy generał. Pota wojskowy omal nie wyważył drzwi wejściowych,
tak mu się spieszyło.
Generał William M. Grey był głównodowodzącym sił kosmicznyc i reprezentantem Space Command w
połączonym komitecie szefó sztabów. Zaledwie trzy kwadranse wcześniej jeszcze spał sobie spokojni we własnym
łóżku. Jednak mimo sześćdziesiątki na karku zjawił si w biurze nienagannie ubrany, ogolony i przytomny jak na
oficei przystało.
Po drodze dołączył do niego oficer dyżurny USS Space Comman( pułkownik Ray CastiUo, i bez słowa
poprowadził do otwieranej kari magnetyczną windy.
- Kto jeszcze wie? - spytał zwięźle Grey, ledwie zamknęły się za nin drzwi.
- SETI w Nowym Meksyku, bo oni to wykryli. Około drugi odebrali sygnał radiowy, który próbujemy
zinterpretować, sir. Jak dotą bez rezultatów, mimo iż powtarza się cyklicznie.
- Zawiadomili prasę?
- Na razie nie. Zgodzili się poczekać. Teraz robią dodatkowe testy.
- Wiedzą w ogóle, co to jest? Albo skąd się wzięło?
- Nie, sir. Są tak samo zaskoczeni jak my.
Grey skrzywił się z niesmakiem - powszechnie wiedziano, że dene wuje go brak zdecydowania, a jeszcze bardziej
bezradność (zwłaszc;
u podkomendnych). Na szczęście jazda windą dobiegła końca i drzi otworzyły się na korytarz prowadzący do
podziemnej sali. Pomieszczeni zaprojektowane i zbudowane pod koniec lat siedemdziesiątych, mia owalny kształt.
Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt konsolet radar wych, wokół których biegło wyniesione na półtora metra
przejście. Bior pod uwagę wyposażenie, najbardziej rzucała się w oczy panoramiczi mapa komputerowa,
wbudowana w jedną ze śdan. Z zasady poło\> konsolet działała dwadzieścia cztery godziny. Śledziła wszystko, co
tyli poruszało się po niebie (z samolotami pasażerskimi włącznie). W dodatl specjalnie w tym celu umieszczone na
orbitach satelity obserwowa wszelkie znane na świecie silosy rakietowe. Amerykańskie też: tak i wszelki wypadek.
- Proszę spojrzeć, sir. - CastiUio wskazał na rząd zwykłych monit rów, dostrojonych do stacji CNN.
Co kilka sekund następowało zakłócenie obrazu, które po chw mijało, by po parunastu sekundach znów się
pojawić.
- Każdy przekaźnik satelitarny zachowuje się w ten sposób, sir. Na także - wyjaśnił pułkownik. - Jednak mimo
wszystko udało nam s zrobić to zdjęcie.
Na podświetlonej od spodu szklanej płycie znajdowało się pokaźny rozmiarów przeźrocze wykonane w
podczerwieni. Przedstawiało ob kształt na tle gwiazd; było jednak tak niewyraźne, że Grey nie mó
oten dokładniej się w nim rozeznać. Wokół stołu stało kilku specjalistów od 3. interpretacji zdjęć lotniczych,
spokojnie czekając na opinię generała. nyd - Wygląda jak gigantyczne gówno - ocenił po chwili Grey z nie-efo\
smakiem.
Castiiio uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku godzin i położył na blade drugą podobiznę obiektu, faktycznie
przypominającego kupę.
- Oceniamy, że to coś ma około pięciuset pięćdziesięciu kilometrów średnicy i masę mniej więcej jednej
czwartej Księżyca, sir.
- Ciężka cholera! - westchnął z uznaniem Grey. - Faktycznie duże gówno! Nie jest to przypadkiem meteor?
Oficerowie spojrzeli na siebie z zaskoczeniem: najwyraźniej głównodowodzący nie został należycie
przygotowany.
- Z całą pewnością nie, sir - odezwał się wreszcie jeden.
- A skąd ta pewność?
- Bo zwalnia od chwili, w której go zauważono.
Na twarzy generała pojawił się najpierw wyraz zaskoczenia, a po sekundzie zrozumienia. Bez chwili wahania
podszedł do najbliższego telefonu i wybrał domowy numer sekretarza obrony.
- Tu generał Grey... Co?!... Wiem, że śpi, o tej porze wszyscy normalni ludzie śpią; proszę go natychmiast
obudzić!
THOMAS WHITMORE, lat czterdzieści osiem, wstawał dość wcześnie. Nadal w piżamie, leżał w łóżku z okularami na
czubku nosa i przeglądał stos gazet. Duszna noc dała mu się we znaki, chociaż miał [aro sypialnię z klimatyzacją.
Postanowił, że już nawet nie będzie próbował orą< zasnąć, pomimo że dopiero wybiła czwarta. Akurat gdy spojrzał
na i zegarek, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, nie odrywając wzroku od artykułu na temat żeglugi
śródlądowej.
- Halo?
- Cześć, przy stój niaczku. - Głos był niewieści i do tego znajomy, toteż odłożył gazetę.
- Proszę, proszę, nie spodziewałem się usłyszeć de przed południem. Mogę d w czymś pomóc?
- Właśnie się rozbieram. Potowarzyszysz mi, kochanie? Thomas Whitmore uniósł brwi - taka propozycja nie
trafiała się często. Nawet od własnej żony.
- Tutaj jest czwarta rano - przypomniał. - Zdaje się, że dopiero weszłaś. sit - Zgadza się - odparła ponurym
głosem.
- Chyba masz ochotę mnie udusić. ycł - Zastanawiam się nad tą ewentuamośdą. >bh - Federalne prawo
dokładnie precyzuje kary za uszkodzenie delesne [óg osoby pełniącej taką funkcję jak moja. Dlaczego tak późno
wródłaś?
13
- Bo przyjęcie odbywało się w Malibu i zamknęli Padfic Coai Highway z powodu zalania jezdni wodą. Pewnie
gdzieś na morzu był trzęsienie ziemi i stąd wysokie fale.
- Dobra, co powiedział Howard? - Pani Whitmore na prośbę męż| wyjechała do Los Angeles, aby przekonać
Howarda Story'ego, jedneg z największych producentów reklam w Hollywood, do wzięcia udział w kampanii
Whitmore'a.
- Zgodził się.
- Doskonale. Jesteś wspaniała i obiecuję, że nigdy więcej nie poprósz de o coś podobnego. Dzięki, kochanie.
- Zawsze wiedziałam, kiedy łżesz - poinformowała go rzeczowo. Właśnie teraz też to robisz.
Jedną z cech, które Marilyn Whitmore uwielbiała u swojego mężi była absolutna nieumiejętność kłamania.
Wyłączyła światło w swoim hotelowym apartamende i wśliznę! się do łóżka. Nienawidziła blichtru zachodniego
wybrzeża. Nie pała! też sympatią do tutejszych mieszkańców zajmujących się produkcj różnego rodzaju filmów. Na
przyjędach, urządzanych z niezwykłyi przepychem, każdy popisywał się znajomośdami i próbował wywrze duże
wrażenie na rozmówcy, opowiadając o swoich wielkich przeć! sięwziędach. Marilyn zdecydowanie wolała boso i w
dżinsach kred się koło domu.
- Trudno, muszę się przyznać - powiedział skruszonym tonem ma żonek. - Leżę w łóżku koło ślicznej brunetki!
Była to zresztą święta prawda - obok niego leżała sześdoletnia pod( cha imieniem Patrycja.
- Chyba nie pozwoliłeś jej całą noc oglądać telewizji?!
- Powiedzmy, że część nocy...
- To mama?! - zainteresował się nagle wytrącony ze snu obiel konwersacji.
- Ktoś się właśnie obudził i chce z tobą porozmawiać. - Tom uśmi< chnął do córeczki. - Kiedy przylatujesz?
- Jutro po lunchu.
- Wspaniale. Zadzwoń z samolotu. Kocham de i oddaję słuchawk zanim zostanie mi brutalnie wydarta przez to
słodkie stworzenie.
Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Trafił na jakąś publicystyczr debatę o polityce, ale pierwsze, co zauważył,
to cykliczne zakłócenia obraz co kilkanaśde sekund zmieniał się w pionowe pasy, które zwijały s i znikały. Na
jakość głosu nie miało to jednak żadnego wpływu, tot( wypowiedzi dyskutantów były wyraźnie słyszalne.
- ...mówiłem podczas kampanii prezydenckiej i powtarzam to teraz perorował łysy jegomość w szelkach. - Ten
rodzaj przywództwa, jął prezydent zaprezentował podczas wojny w Zatoce, nie ma nic wspólneg z wymaganiami
polityki wewnętrznej i z umięjętnośdami potrzebnyn
14
ilitykowi, by przetrwać w Waszyngtonie. Jego niedoświadczenie coraz ęściej daje znać o sobie. Notowania
prezydenta nieustannie spadają.
- Jest pan zupełnie jak zepsuty zegarek: ma pan rację dwa razy lennie - stwierdziła gładko uczesana kobieta
siedząca obok łysego. -dnak tym razem zgadzam się z panem: administracja ugrzęzła w gąszczu wnętrznych
układów. Prezydent znalazł się w mętnej wodzie zwanej agmatyką polityczną, w której republikańskie rekiny czują
się jak siebie w domu.
- Gdzie oni znajdują takich palantów?! - mruknął zdegustowany hitmore, próbując dostroić telewizor.
Patrycja natomiast odłożyła słuchawkę, znalazła pilota i energicznie dęła się do szukania programu z kreskówkami.
Kreskówek nie było na dnym, za to zakłócenia występowały na wszystkich.
- Kotku, jest za wcześnie na kreskówki. Musisz jeszcze trochę pospać.
- No dobra - odparła skłonna do negocjacji pociecha. - Ale jak ^lądam telewizję, to mi się bardziej chce spać.
Dlaczego wszystkie )razki się psują?
- To taki eksperyment: stacje telewizyjne chcą sprawdzić, czy małe dewczynki i tak będą oglądały nudne programy
nocą, żeby nie mieć siły i zabawę w dzień.
- Tatusiu, to absurdalne - stwierdziła z wyrzutem dziewczynka.
- Absurdalne?! Cóż, może i masz rację. - Whitmore zdołał zapanować id zdziwieniem i wyłączył odbiornik. - Tak
czy inaczej, kładź się spać.
Zebrał gazety, po czym wyszedł na korytarz.
Na jego widok czytający książkę mężczyzna w ciemnym garniturze sspiesznie skończył lekturę i wstał.
- Dzień dobry, panie prezydencie.
- Witaj, George. - Whitmore podał mu jedną z gazet. - Chicago ^hite Sox górą!
- Znowu wygrali?
- A jak myślisz?
Żaden z nich nie interesował się zbytnio sportem, ale George po-lodził z Kansas City, a Whitmore z Chicago i
dwanaście kolejnych wydęstw Soxów stanowiło niezły temat do pogawędek, ponieważ druży-& ta zdystansowała
Royalsów.
George - ochroniarz pilnujący prezydenta od północy do szóstej ino - uśmiechnął się, udając, że czyta gazetę. Gdy
Whitmore już się dalii, dyskretnie zawiadomił przez krótkofalówkę resztę zmiany, że czął się kolejny dzień pracy.
JADALNIA BYŁA MIŁYM pokojem o żółtych ścianach, umeblo-nym antykami zebranymi za czasów Woodrowa
Wilsona. Na środku, sy długim stole, siedziała o tej porze tylko jedna osoba: młoda kobieta
15
w białej bluzce i demnej spódnicy. Obrazu dopełniały eleganckie pantof i wręcz doskonała fryzura. Skończyła już
jeść i była pogrążona w lektun sterty gazet, gdy rozległ się męski głos:
- Ranny ptaszek z dębie, Connie!
- Odrażające! - mruknęła, nie unosząc głowy. - Najniższa fom dziennikarstwa rodem z brukowca gruntującego
śdeki.
Atrakcyjna, kompetentna i zawsze gotowa do walki Constance Spać była rzecznikiem prasowym prezydenta od
chwili rozpoczęda pierwsz kampanii na polityczne stanowisko. Przez lata współpracy osiągną z Whitmore'em etap,
w którym dosłownie rozumieli się w pół zdani Miała trzydzieśd parę lat, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. By
jednym z najwidoczniejszych symboli polityki odmładzania rządu, jął lansował prezydent. Za cel postawiła sobie
obronę szefa przed cori gwałtowniejszymi atakami prasy, a do aktualnego rozdrażnienia prz czynił się artykuł w
„Tnę Post".
- W Kongresie leży dwieśde projektów ustaw, a d marnują pierws;
strony piątkowego wydania na osobiste wydeczki - parsknęła.
- Dzień dobry, Connie - powiedział wolno i wyraźnie Whitmoi nalewając sobie kawy.
- Co?!... A! Dzień dobry. Przepraszam, ale mnie trafiło: przez czte dni czepiali się projektu polityki
energetycznej i zdrowotnej, a ter przeszli do ataków osobistych! Zaraz... o, jest!: „...występując w ty tygodniu w
Kongresie, Whitmore nie tyle przypominał prezydenta St nów Zjednoczonych, ile sierotę z opieki społecznej,
błagającą o wsparć Zupełnie jak Oliver z wydągniętą miską..." Albo jestem przeczulona, all to regularne mieszanie z
błotem.
Prezydent właśnie dostał omlet, toteż chwilę trwało, nim uporał i z zaczętym kęsem. Nie spieszył się, tym
bardziej że jako nietypowy polit z zasady nie przejmował się prasą. Ponadto, znając Connie, wiedział, do wieczora
odetnie się autorowi artykułu.
- A nie należało się? - spytał.
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem: co i komu?
- Oliverowi repeta. Uważam to za wysoce pochlebiające porównań
- Ale inni nie. Zresztą nie o to chodzi. Twoi przedwnicy bezustam powtarzają ludziom, że obecnemu
prezydentowi brak doświadczeń A przedętny człowiek zaczyna im wierzyć. Media informują go all o braku starć
między prezydentem a Kongresem, czyli że znów doszła i skutku jakaś dcha umowa, albo o kolejnym napadzie
idealizmu, g upierasz się przy czymś. Moim zdaniem zbyt wiele dchych układów Koniec wypowiedzi nastąpił dość
nagle. Connie zdała sobie sprawę, prawdopodobnie posunęła się za daleko, mimo iż była bardzo zaufa
współpracownicą prezydenta, jedyną mówiącą mu po imieniu (na je wyraźne życzenie zresztą).
Whitmore przełknął kolejny kęs i odparł spokojnie:
16
- Bronienie zasad a chronienie się nimi to dwie różne sprawy. Toleruję mpromisy, jak długo dzięki nim możemy
osiągnąć coś, na czym nam prawdę zależy. Nie zostałem wybrany tylko po to, by wygłaszać piękne zamówienia
okolicznościowe.
Connie ugryzła się w język, nie chcąc tłumaczyć, że według niej .ągnięda i kompromisy raczej się wykluczają.
Odnosiła nieodparte ażenie, że ostatnio Whitmore stracił serce do walki o to, co zawsze ^ażał za najważniejsze.
Kampanię wygrali pod hasłem: „Nie pytaj, co oj kraj może dla ciebie zrobić, lecz co ty możesz zrobić dla kraju".
szyscy specjaliści uznali, że głoszenie tego sloganu to polityczne samo-jstwo, bo nikt normalny nie będzie chciał
więcej pracować i mniej z tego eć. Whitmore na swój nieśmiało czarujący sposób dotarł jednak do lionów, nadając
tym słowom odpowiedni sens, i wygrał w wyborach.
Przez pierwszy rok zapoczątkował też lawinę zmian w ustawodawstwie tyczącym zdrowia, gospodarki
energetycznej, systemu prawnego oraz brony środowiska. Jednak w ostatnich miesiącach projekty ustaw knęły w
komisjach, wstrzymywane przez tych, którzy chcieli przy okazji targować ustępstwa dla swych okręgów, najczęściej
w zupełnie innych rawach. Prezydent, wbrew opiniom swych doradców, zaczął tracić czas
targi z drobnymi politykami, po których po prostu powinien przejść i walec. Zaowocowało to brakiem efektów,
utratą popularności i, co jgorsze, zniechęceniem Whitmore'a. Do tego ostatniego nie przyznał się
prawda ani razu, ale Connie znała go zbyt dobrze, by nie zauważać warstwiających się symptomów.
- A propos osiągnięć. - Whitmore wskazał jej artykuł w „Orange )unty Register". - Zostałem zaliczony do grona
dziesięciu najseksow-ijszych Amerykanów! To się nazywa realny sukces!
Oboje parsknęli śmiechem, co rozładowało napięcie, ale nim zdążyli
-ódć do spraw poważniejszych, w drzwiach pojawił się sekretarz pręży-nta.
- Proszę wybaczyć, sir, dzwoni sekretarz obrony ze sprawą nie der-^cą zwłoki - oznajmił nerwowo.
Whitmore podszedł do aparatu, na który przełączono rozmowę, (dniósł słuchawkę i po krótkim pytaniu słuchał
uważnie. Sądząc po jego inie, nie ulegało wątpliwośd, że sprawa faktycznie jest poważna. Connie doświadczenia
wiedziała, że zaraz cały dzisiejszy rozkład zajęć legnie gruzach.
JEDNĄ Z ZADZIWIAJĄCYCH CECH ludzkośd J
rowania cudów. Wokół mogą się dziać najdziwniejs^^seda^ ród na nie nawet najmniejszej uwagi. //^6
Jedno z takich zjawisk (choć może nie od razu,' ^alifik i) zwykle miało miejsce latem w Cliffside Park w
l^wji
V 'D ^
Dzień Niepodległości
promienie wschodzącego słońca, przypominające światła gigantycznyci reflektorów między wieżowcami
Manhattanu, mieszały się z mgłą wstają ca znad rzeki Hudson. W ten sposób powstawał śliczny widok znan z kart
pocztowych i reklam, a całkowicie ignorowany przez tubylców Gromadzący się każdego ranka w parku mężczyźni
nigdy nie zaszczyci tego wspaniałego zjawiska nawet przelotnym spojrzeniem. W większość byli to emeryci
rozgrywający zwyczajową partię szachów na kamiennyc stołach w pobliżu Cliffside Drive albo też zagorzali kibice.
Stosune liczbowy tych ostatnich do tych pierwszych generalnie miał się jak trzy d( jednego, a gra stanowiła
doskonałą okazję do plotek, pogawędek i wymia ny nowin z gatunku: kto został dziadkiem, a kto gwałtownie rzuci
palenie. Gdyby nie nowoczesne stroje, z powodzeniem można byłoby ic uznać za Greków konferujących na agorze.
Jak zwykle największa grupa zebrała się wokół pary mistrzów Davida i Juliusa. Wygląd obu mężczyzn stanowił
dziwny kontrast. Davi był wysokim i chudym człowiekiem w wieku trzydziestu kilku lat, z szop czarnych kręconych
włosów. Grał z koncentracją dziecka buduj ąceg domek z kart, zawijając przy tym swe długie kończyny w dziwaczn
obwarzanek, a czynił to w sposób całkowicie odruchowy. Przy szachac koncentrował się stale, gdyż Julius był
groźnym przeciwnikiem.
Julius miał sześćdziesiąt osiem lat i zbyt szacowną wagę, by rób wygibasy jak oponent. Do końca rozgrywki
pozostawał w pozycji, w js kiej zasiadł na początku, a ponieważ nogi miał niezbyt długie - ledwi sięgały ziemi -
ukazywał światu skarpetki spod zaprasowanych na żyletk i zadartych nogawek. Pod wiatrówką nosił jedną z dwóch
tuzinów białyt koszul, które dostał pięć lat temu od szwagra, a w zębach nieodmienn trzymał na wpół wypalone
cygaro.
Grali ze sobą często, zwykle przy licznej widowni. Tego ranka me( zaczął się od błyskawicznej wymiany
standardowych posunięć. W pev nym momende Julius nie zaczął rajdu wieżą, co spowodowało wydłużeń procesów
myślowych przeciwnika. Wiedział on z doświadczenia, że każd ruch należało starannie zaplanować. Znudzony tym
Julius zabrał się d psychologicznego zmiękczania Davida. Przychodziło mu to bez większeg trudu, gdyż był
urodzonym artystą.
- Długo będziesz się zastanawiał? - spytał wystarczająco głośno, l słyszała widownia. - Do emerytury tu
doczekam, jak tak dalej pójdzie.
- Myślę - odparł David, nie unosząc głowy.
- Trudno nie zauważyć! Jeśli nad sobą nie popracujesz, to zostanie myśliwym.
David powoli przesunął gońca. Ledwie puścił figurę, Julius zaatak( wał pionkiem. Błyskawiczny ruch wywołał
autentyczne zaskoczenie. D vid ponownie znieruchomiał, rozważając kolejny manewr.
- Myśl szybciej, z łaski swojej - skomentował Julius, wyciągają z torby styropianowy kubek z kawą.
;n Widok naczynia dziwnie rozbudził Davida.
i~ - Gdzie masz kubek, który d kupiłem? - spytał z naganą.
^ - Stoi brudny w zlewie. Od wczoraj.
v- - Masz pojęcie, ile czasu to świństwo potrzebuje, żeby się rozłożyć?! -
I1 )avid sięgnął po białe naczynie, ale Julius był szybszy.
a - Słuchaj no, wielbicielu ekosystemu! Po pierwsze: to moja kawa, a po
;n irugie: jak nie skończysz dumać, to ja się zacznę rozkładać.
sk z niechętnym mruknięciem David przesunął pionek, by zneutralizo-
^° (vać powstałe na planszy zagrożenie. Julius włączył do rozgrywki królową,
a- łajać przeciwnikowi prawdziwy powód do głębokiego namysłu.
;1^ - Tak. No więc jeśli się nie mylę, wczoraj ktoś zostawił ci wiadomość
;n la automatycznej sekretarce - stwierdził z zadowoleniem, popijając ka-
»ę. -Jak rozumiem jest to osoba samotna, po rozwodzie i bezdzietna, ale ~" na atrakcyjny wygląd, dobre
wykształcenie oraz możliwość zrobienia 1(^ ariery. Same zalety.
?^ - Znowu mi to robisz! -jęknął David. g° Regułą było, iż w którymś momencie Julius poruszał jakiś niewygodny
av mat, utrudniając przeciwnikowi koncentrację na szachach. David raczej Gh de miał wątpliwości, że Juliusem nie
kierowała złośliwość, lecz troska, co
v niczym jednak nie zmieniało bezpośredniego efektu. Zdeterminowany, 31C Błonił wieżę gońcem.
}a• - Tak się zastanawiałem, czy oddzwoniłeś - kontynuował Julius, V1G tokując kolejnym pionem.
- Może jest śliczna i mądra, ale zaprosiła mnie na ludowe tańce! -aął David. - A ja nie cierpię tańczyć. Poza tym
jestem przekonany, że żenię tych obcisłych kowbojskich spodni powoduje u mężczyzny ieodwracalne szkody
związane z późniejszą reprodukcją.
- I co z tego? Nie mogłeś do biedaczki choć zadzwonić i chwilę
-gadać?! Zwykła uprzejmość tak nakazuje.
- Tato, mnie to naprawdę me interesuje - stwierdził spokojnie Da-. - Nie zapominaj też, że nadal jestem żonaty.
Na potwierdzenie pokazał noszoną na palcu obrączkę. I cofnął wieżę. podziewanie obecność znajomych stała się
dla Juliusa krępująca, choć nie wiedział dlaczego. Historię nieudanego małżeństwa jego pociechy ;y doskonale
znali, a ponadto wiedzieli, że Julius nie może zaakcep-tego stanu rzeczy. Widząc, że nie ma najmniejszych szans,
by .adzeni poszli już sobie, westchnął i, jak miał w zwyczaju, wziął byka
J-
Synu, miło mi, że spędzasz ze mną tyle czasu. Rodzina to ważna rzecz, i czterech lat nie podpisałeś
papierów rozwodowych i to mnie dręczy.
Trzech lat.
Trzy czy dziesięć, niewielka różnica! Chodzi o to, że żyde toczy się |, a twoje postępowanie jest
zdecydowanie niezdrowe. - Jakby dla
ua wagi swym słowom zbił gońca królową.
19
- Co proszę? Niezdrowe?! I kto to mówi?! Żyjemy w coraz bardz zatrutym środowisku, a ty kawą, cygarami sam
się dobijasz i... - Przerw mu sygnał pagera. Dawid spojrzał na ekranik. To już trzecia tego rani wiadomość z firmy.
- Będzie z szósty raz dzisiaj. Starasz się, żeby cię wylali, czy cc A może zdecydowałeś się na jakąś prawdziwą
pracę?
David pominął milczeniem pytanie ojca, bijąc wieżą pionka pilnując go króla.
- Szach i mat - stwierdził rzeczowo. - Do jutra, tato. Rozplatał się, pocałował zaskoczonego Juliusa i dosiadł
piętnast biegowego sportowego roweru, na którym jeździł do pracy.
- Jaki szach mat?! - Julius odzyskał głos. - Zaraz, narwańcu! Ma jeszcze... o cholera... Mógłbyś choć czasami dać
wygrać staremu człowi kowi, niewdzięczniku!
Mimo wszystko w głębi ducha Julius Levinson był dumny, że ni w okolicy nie pokonałby Davida.
PORANNY KOREK BYŁ w pełnym rozkwicie. Most Jerzego W szyngtona zatkały sznury trąbiących pojazdów. Auta
stały zderzak w zd rzak i poruszały się w tempie zautomatyzowanego żółwia. Na dodat dziesięć tysięcy głodnych
mew skrzeczało przeraźliwie powodując hali od którego puchły uszy.
David bez kłopotów przesmyknął się przez korek i wypadł na Riv< side Drive, a po chwili skręcił w boczną
uliczkę pełną magazynó Zahamował przed ceglanym budynkiem, na którego frondę widnia stalowe litery (nieco
zapaskudzone przez ptactwo), układające się w nap COMPACT CABLE CORPORATION.
Przed drzwiami maszerował w kółko samotny protestant z transpare tem następującej treści:
Uwolnić częstotliwości! Kompanie kablowe NIE MAJĄ PRĄ W A zad opłat.
- Nadal chcesz nas zamknąć? - zainteresował się David, zsiadaj z roweru.
- Oczywiście. - Czarnoskóry mężczyzna miał około pięćdziesiął i jak zwykle był ubrany w nienagannie
wyprasowany garnitur 01 gustowny krawat.
Nazywał się King Solomon.
- Nie widziałem de tu kilka miesięcy, stało się coś? Zapytany rozejrzał się podejrzliwie, po czym odparł
konspiracyjna szeptem:
- Kopałem po bibliotekach i znalazłem tonę materiałów do progi mu. - King prowadził półgodzinny program w
jednej ze stacji telewiz nych, zawzięcie dyskutując z przedstawidelami konglomeracji komunii
20
dzit syjnych. Poza tym protestował w różnych częściach miasta, wykładając rws Lażdemu, kto chciał słuchać, swój
światopogląd, stanowiący mieszankę mk iocjalizmu i anarchii.
- Masz chwilę czasu, Levinson?
co" - Pewnie. - Przed oczyma Davida przemknął obraz Marty'ego obgryzającego paznokcie, zdenerwowanego z
powodu jakichś błahych proble-jąa nów technicznych, ale zdecydowanie odsunął tę wizję. Marty z natury był
listerykiem.
- Głównie chodzi o rozmowy telefoniczne, ale z prawnego punktu isto widzenia obejmuje to również
telewizyjne kompanie kablowe, bo one
akże używają satelitów komunikacyjnych. Ponieważ wy kontrolujecie te ilac atelity, możecie naliczyć takim jak ja
astronomiczne ceny za oglądanie iwi( neczu czy dzwonienie do panienki w Amsterdamie. W 1840 roku w Anglii
lyło podobnie z przesyłkami pocztowymi: rząd próbował uregulować |czność, żeby przy okazji zarobić. Jak ktoś
chciał wysłać list, musiał iść la pocztę, dać go urzędnikowi i zapłacić żądaną kwotę: im dalej Ust miał tyć wysłany,
tym drożej kosztował. Cała procedura stała się tak droga niewygodna, że ludzie praktycznie przestali
korespondować. Wtedy en facet, zapomniałem jak się nazywał, doszedł do wniosku, że robotę etycznie wykonuje się
w dwóch miejscach: na początku, tam gdzie zyjmowano listy, i na końcu, przy ich doręczaniu. Reszta procesu razem
kosztami była identyczna bez względu na liczbę listów; i tak należało je rzenieść na tę samą odległość, tymi samymi
sposobami. Gość poszedł do rola i zaproponował mu jedną niewysoką cenę na wszelkie listy, niezależ-ie od miejsca
przeznaczenia. Król się zgodził i wiesz, co się stało?
- Wszyscy rzucili się do skrzynek pocztowych.
- Doskonale, mon ami\ Ludzie zaczęli przelewać na papier swoje czucia i pomysły, a wtedy co nastąpiło?
Rewolucja przemysłowa! Dlatego tu właśnie tkwię co dzień. Jak przestaniecie monopolizować satelity połączenie
wliczycie w koszty własne, to będę mógł często dzwonić do inienki w Amsterdamie, a mój program obejrzę sobie w
Chinach. [astąpi informatyczna rewolucja! Co ty na to, przyjacielu?
Odpowiedzią był kolejny sygnał pagera. Tak częste wywoływanie ivida nie należało do zwykłych posunięć
nawet Marty'ego. Levinson szał podejrzewać, że tym razem faktycznie mogło się stać coś poważnego.
- Myślę, że jesteś przekonujący. Produkowałeś się kiedyś w Internecie? Gdy okazało się, że King nawet nie
ma komputera, podał mu, gdzie
najbliższy publiczny terminal, i skończył rozmowę, gnany lekkim
okojem.
^ZA OBROTOWYMI DRZWIAMI był inny świat - marmury i ma-hallu wysokiego na trzy piętra. Człowiek pracujący
w nowoczesnej gi pilnie strzegł, by nieproszeni goście nie pałętali się po budynku
„Compact Cable". David, z rowerem na ramieniu, minął recepcję i znała się w centrum sterowania stacji. Całą
południową śdanę pomieszczeń zajmowała bateria monitorów.
Ledwie zamknął za sobą drzwi, już wiedział, że stało się coś m zwykłego. Po pierwsze: w sali było znacznie
głośniej niż zazwyczi po drugie: wszyscy się gdzieś spieszyli, a po trzecie: nim zdołał odstaw rower, dopadło go
szalone tornado w postaci znerwicowanego Marty'ei Gilberta.
- Na cholerę komu pager, jak się go nigdy nie włącza? - spyt dramatycznie Marty, jak zwykle uzbrojony w
puszkę wody minerału i telefon bezprzewodowy.
- Cały czas jest włączony - poinformował go David, spokojnie o stawiając rower. - Po prostu rię ignorowałem.
- Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś o każdej wiadomości i nie raczył się odezwać?! - zawył Marty, aż mu
wypielęgnowana bródka stanę sztorcem. - A nie przyszło d do głowy, że mogły nastąpić jakieś poważ]
komplikacje?!
Podobne ataki wściekłości zdarzały się Marty'emu co kilka dni, < czego David dawno się już przyzwyczaił. Jako
nadzorca niewomikć Marty zrobiłby karierę prawdopodobnie większą, niż jako zarządca jedu z największych sied
kablowych w Stanach. David jednak należał ( nielicznych opornych jednostek i jak dotąd nie dał się ani zamęczyć
prac ani znerwicować, jako że w opinii Marty'ego każdy najmniejszy technic ny problem urastał do rangi katastrofy.
Marty z kolei równocześn nienawidził i uwielbiał Davida, mając pewność, że jest on najlepszy specjalistą w branży,
jak kraj długi i szeroki. Miał tak ogromną wieds zbyt wielką na zajmowanym przez siebie stanowisku, że znaleziei
następcy było fizyczną niemożliwośdą, i dlatego też uchodziła mu płaze nonszalancja, z jaką traktował pracę.
Najwięcej trudu przysparzało śdą nięcie go do firmy i zasadzenie do problemu, potem kłopot znik błyskawicznie, a
konkurencja mogła tylko bezsilnie się wściekać. Da\ był tajną bronią „Compact Cable". Zwierzchnicy narzekali
jedynie i niemożność całkowitego kontrolowania zdolnego podwładnego.
- Co się stało tym razem?
- Nikt nie wie. - Marty uspokoił się solidnym łykiem wody miner nej. - Zaczęło się koło czwartej rano i od tej
pory wszystkie stacje nada jak w radosnych latach pięćdziesiątych: masa szumu i te cholerne, pionom zakłócenia.
Cały ranek siedzieliśmy w pokoju przekaźników i nic.
Sfrustrowany Marty dsnął pustą puszkę do kosza, co Davida 2 trzymało dosłownie w pół kroku.
- Marty, mamy pojemnik na opakowania wtórne i postawiono go i dla jaj, tylko z potrzeby!
Program związany z odpadkami nadającymi się do przetwarzał powstał wyłącznie dzięki uporowi Davida, który
jako ekopolicjant czuli
22
ę w zgodzie ze swym powołaniem. Teraz też sięgnął do kosza i wyjął niego sześć identycznych aluminiowych
puszek po wodzie mineralnej.
- Krasnoludki to wrzuciły? - spytał oskarżydelsko.
- Możesz mnie zaskarżyć! - prychnął Marty i nim David odzyskał [os, złapał go za ramię i zaciągnął przez
krótki korytarz do drzwi maczonych: PRZEKAŹNIKI SYGNAŁU.
W pomieszczeniu znajdowało się techniczne serce „Compact Cable". fależało przyznać, że nie wyglądało
atrakcyjnie - setki płaskich pudeł, ieszczących modulatory sygnału, stały na regałach zajmujących dwie zede
powierzchni. Pod ostatnią śdaną znajdowała się długa konsoleta, Ala pokręteł, suwaków, przycisków,
przełączników. Powyżej widniało kanaście monitorów oraz wiele map, na których oznaczono pozyqe itelitów
przekaźnikowych, polaryzację poziomą i pionową transponde-w, a także częstotliwości kanałów głosowych.
Obrazu całości dopełniał ary plakat czterech hippisów w San Francisco z napisem: „Lepiej zeżyć chemikalia". No
i naturalnie kabel. Mile wielożyłowego kabla czyły wszystkie elementy elektroniki w pomieszczeniu, wijąc się
niczym ado węży po całej sali.
- Dobra, chłopaki, zróbcie trochę miejsca - pisnął Marty, przeds-jąc się przez ostatni rząd regałów. - Doktor
Levinson zgodził się szczydć nas pokazem swych umiejętnośd.
David zignorował komentarz i podszedł do konsolety, przy której edział zdesperowany technik. Monitor nad
jego głową nastawiony był na loday Show", i jak mówił Marty, obraz co kilkanaśde sekund ustępo-ał miejsca
pionowym pasom.
- Wygląda, że ktoś nam zakłóca sygnał - mruknął, myśląc przez oment o Solomonie maszerującym na zewnątrz.
- Bez dwóch zdań - zgodził się technik. - Jesteśmy pewni, że to oblem z satelitą.
^al - Próbowaliśde zmienić transponder?
^id - Jeezuu! -jęknął Marty, wspinając się na palce, by zajrzeć im ponad na mionami. - Pewnie że próbowaliśmy, czy
wyglądamy na idiotów? Lepiej B odpowiadaj na to pytanie!
David przydągnął krzesło i usiadł, a jego nogi zaczęły okręcać się »kół nóg krzesła.
- Daj „Weather Channel" - poledł technikowi.
Na monitorze pojawił się tekst: KŁOPOTY TECHNICZNE, PRO-
Ę CZEKAĆ.
- Mogę? - David delikatnie odsunął technika od klawiatury. - Chdał-n wykonać pewien szybki manewr...
Jego palce mignęły po klawiszach, dostrajając odbiór, a potem do-sowując do niego antenę na dachu. Przez moment
„Today Show" yskał zwykłą, kryształową jakość, po chwili obraz zmętniał, ale zaraz odzyskał ostrość.
23
- Jesteś geniuszem - przyznał Marty. - Jak to zrobiłeś?
- Nie tak prędko, Marty - mruknął David, pochylając się nad klawi turą. Nogi splątał w kwiat lotosu i walił w
klawisze jak oszalały.
Gdy na ekranie pojawił się wykres komputerowy, David nagle ! wyprostował.
- Masz rację: to na pewno satelita. Ten dobry obraz był transmis z „Rockefeller Plaża", nie idącą przez satelitę.
Sygnał, jaki wysyłają, j( czysty.
- A co to za komputerowa sieczka? - zaniepokoił się Marty. - Chyl nie wysyłamy tego klientom?!
- Odpręż się, bo zaraz pękniesz. Nie wysyłamy. Po prostu przeprow dzam diagnostykę sygnału. - David uważnie
przyjrzał się ekranowi. Zgodnie z tym, co twierdzi komputer, wysyłany przez nas sygnał je czysty i nadajemy pełną
mocą. Może satelita się spieprzył... Wyjdę i dach i przestawię antenę na innego satelitę, a ty dzwoń do „SatCom Fin i
wydzierżaw trochę kanałów. Na pewno dysponują wolnymi.
- Już załatwione. - Marty uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. SatCom, Galaxy i TeleStar mają te same
zakłócenia co my. Wszys< w mieście je mają.
- Wszyscy? - zdziwił się David. - To znaczy, że cały kraj, nie, cal półkula odbiera zły obraz... Niemożliwe.
- Właśnie - zgodził się Marty. - A teraz to napraw.
ŁUP!
Miguel siadł wyrwany z głębokiego snu, próbując rozeznać się w rz czywistośd.. Śniło mu się, że śliczna
dziewczyna o bladej cerze i świecący< oczach uczyła go latać. Gdy w końcu przełamał strach i zaczął się dóbr
bawić, coś go obudziło...
ŁUBUDU!
Odsunął plastikową roletę i sprawa się wyjaśniła. Grupy siedmi i dziewięcioletnich wojaków z sąsiedztwa
urządziły sobie w okolicy WOJE Wyglądali jak Żółwie Ninja podczas strzelaniny w O.K.Corral, a kiedy któr ginął,
ostentacyjnie padał uderzając o tył Winnebago, w której spał Migu<
- Vayanse\ Przestańcie walić w przyczepę, bo jak wyjdę, to ja wa przywalę! - ryknął Miguel i cała gromada
rozbiegła się z dzikim wrza Idem po Segal Estates, jak bezczelny właściciel nazwał camping.
Jedną połowę asfaltowo-żwirowej powierzchni, gdzie obozowało k kadziesiąt przyczep i karawaningów
(zwanych też domami na kółkaci zajmowali meksykańscy robotnicy z rodzinami, drugą zaś biali, któr
„wyemigrowali" na pustynię. Ogrodzony siatką teren leżał przy pc zboża, o kilometr od autostrady. Miguel wraz z
siostrą, przyrodni bratem i ojczymem mieszkali tu od trzech miesięcy, natomiast w Wi nebago od prawie roku.
Dwa tygodnie wcześniej Miguel ukończył Taf-Morton Consolidated Bgh School, ale w ceremonii nie wziął udziału -
innych uczniów prawie ie znał, za to Russella znał aż za dobrze. Wiedział, że ojczym zjawi sdę na coczystośd i na
pewno narobi mu wstydu. Wieczorem Alicja upiekła isto i zorganizowała małe przyjęcie tylko dla ich czwórki, a i
tak Russell zdrowej bani wygłosił pijacką przemowę, jaki to też czuje się dumny c żałuje, że żona nieboszczka nie
może widzieć osiągnięć syna. Efektem i, jak zwykle w takich wypadkach, awantura, którą Miguel zakończył
lśniędem drzwiami.
Gdy wojownicy za ścianą wreszcie się uspokoili, z przedniej części izu, zwanej „kuchnią", dały się słyszeć cichsze,
ale za to częstsze głosy uderzeń. Jedenastoletni Troy usiłował tam oglądać telewizję, ^ponieważ byli sześćdziesiąt
kilometrów na północ od Los Angeles, gnał wzmacniający szedł przez satelitę.
- Co ty wyprawiasz? - zainteresował się Miguel.
- Telewizor się zepsuł. Koszmarny obraz.
- Walenie w obudowę nic nie pomoże. Pewnie nadajnik nawalił. czekaj, sami naprawią.
Troy nie miał zbyt wiele cierpliwości. Po dwóch minutach, gdy kłócenie powtarzało się tak ja