Dean Devlin Roland Emmerlich Stephen Molstad Dzień Niepodległości MORZE SPOKOJU było niesamowicie martwym pustkowiem. Wyglądało niczym milczący grób o kształcie krateru, pełen kamieni i pyłu. Na pokrywającym powierzchnię szarym pyle widniały jedynie dwie pary odcisków stóp. Siady były tak wyraziste jak w dniu, w którym powstały. Rozchodziły się na odległość piętnastu kroków we wszystkich kierunkach, tworząc wzór jakby kwiatu, w środku którego stała platforma ładownika księżycowego - dziwna, błyszcząca konstrukcja, wsparta na czterech łapach, stanowiąca plątaninę rur i złotej folii. Przypominała drabinki dla olbrzymów z nieziemskiego ogródka jordanowskiego. Wschodząca nad horyzont Ziemia stanowiła swym błękitem ostry kontrast z bezbarwną, monotonną okolicą, w którą wbito sejsmometr zdolny wykryć w odległości osiemdziesięciu kilometrów upadek meteorytu wielkości ziarnka grochu. Obok tego urządzenia tkwił chromowany maszt z amerykańską flagą. Okolica była usłana najrozmaitszymi śmieciami: nie wykorzystanymi workami na próbki, pojemnikami po aparaturze naukowej i samą aparaturą, pamiątkowymi drobiazgami i wszystkim, co astro-nauci z Apollo 11 uznali za zbędne w powrocie do domu. Obszar wielkości pola baseballowego przypominał miejsce gwałtownie przerwanego pikniku, zakończonego paniczną ucieczką uczestników, którym zabrakło czasu, by się spakować. Przez te wszystkie lata, jakie minęły od odlotu, nie poruszyło się tu nic - nawet ziarenko piasku. Armstrong i Aidrin uczynili bardzo wiele dla ludzkości i zostawili tonę śmieci dla przyszłych mieszkańców Księżyca. Stan panującego na lądowisku bezruchu zaczął się powolutku zmie-|riać. Nastąpiło leciusieńkie drżenie, które przez wiele godzin przybierało Ba sile, ale było tak słabe, że niewyczuwalne nawet dla tego niezwykle żutego sejsmometru. Stale jednak rosło, toteż w końcu urządzenie ożyło zaczęło wysyłać ostrzeżenie. Ale było niczym strażnik-niemowa, gdyż uże różnice temperatur występujące na Księżycu w dągu tygodnia iszczyły nadajnik radiowy. Wstrząsy gruntu stały się tak silne, że ze skraju jednego z odcisków osunęło się ziarenko piasku, a potem następne i następne. Teren wyraźni zadrżał, powodując zachwianie się masztu z flagą, która załopotała na ni istniejącym wietrze, a odciski stóp kolejno zaczęły znikać. A potem niebo przesłonił poruszający się den. Na pewien cza pogrążył cały krater w mroku, gdyż zasłonił Słońce. Im bliżej się zna jdował, tym bardziej drżała powierzchnia. A czymkolwiek by był, jeg ogrom wyraźnie dowodził, że nie wysłano go z Ziemi. SKALISTA RÓWNINA PUSTYNI w Nowym Meksyku jest ta samo bezludna i sprawia równie niesamowite wrażenie jak powierzchni Księżyca. Tysiące kilometrów czerwonej pustki i twardych wzgórz z w) palonej gliny, zamieszkane wyłącznie przez gryzonie, jaszczurki oraz kilk tysięcy gatunków owadów. Tylko te stworzenia zaadaptowały się d tutejszego środowiska. O pierwszej w nocy 2 lipca było to chyba najcichsze miejsce na cał< planecie. Jedyne ślady cywilizacji na tym pustkowiu stanowiły denk nitka asfaltu, od której odbiegała gruntowa droga wijąca się wśró wzgórz, i częśdowo ukryta w krzakach drewniana tablica z napisem: NATIONAL AERONAUTICS AND SPACE ADMINISTRATION, SET Ci, którzy legalnie czy bez przepustki pojechaliby dalej aż na szcz} najbliższego wzgórza, ujrzeliby dekawy obrazek: długą dolinę, gdzi ustawiono dwa tuziny anten satelitarnych, o średnicy ponad pięćdziesięd metrów każda. Wykonano je z precyzyjnie połączonych stalowych el< mentów, pomalowanych na biało. W nocy były oświetlone czerwonyn lampkami ostrzegawczymi, umieszczonymi nad ogniskową talerza. Świa ła te zainstalowano ku przestrodze nieostrożnych pilotów, dla któryc dolina pełna stalowych konstrukcji mogłaby stać się śmiertelną pułapką Zespół gigantycznych radioteleskopów postawiono z dala od zgiełk i zanieczyszczeń typowych dla dwudziestowiecznego świata. Wielomili( nowe dotacje ze strony amerykańskiego rządu pozwoliły zrealizować t przedsięwzięde. Astronomowie zdołali bowiem przekonać polityków, i należy zająć się rozwiązaniem zagadki niemal równie starej jak ludzkośl Chodziło o znalezienie odpowiedzi na pytanie: „Czy jesteśmy sami v wszechświede?" Potężne czasze zbierają, a towarzysząca im elektronika wzmacni dźwięki emitowane przez niezliczone gwiazdy, kwazary i inne dała niebif skie. Dźwięki te nie dość że są słabe, to jeszcze niewyobrażalnie stan ponieważ fale radiowe płyną z prędkośdą światła, a to znaczy, iż o Słońca do Ziemi doderają po ledwie ośmiu minutach, za to od najbliższa nam gwiazdy dopiero po czterech latach. Większość kosmicznego hałas ów zbieranego przez dwanaście anten miała miliony lat i posiadała moc nie liczoną w dziesiątych częściach wata. Mimo to owe elektroniczne uszy nie były na tyle czułe, iż potrafiły zrekonstruować obrazy dał zbyt odległych, , by dało się je dostrzec przez teleskopy optyczne. zaś, Pod powoli obracającymi się antenami zbudowano z prefabrykatów na- dom wyposażony w trzy sypialnie. Pełnił on funkcję stanowiska na-;go słuchowego, w którym analizowano dane wyłapywane przez anteny. Poza sypialniami budynek był wypełniony elektronicznymi cudami, a wśród nich królował potężny komputer przetwarzający dane. Proces ten odbywał się automatycznie, co i tak nie zmieniało faktu, że tak przez cały czas dyżur pełnił jeden z astronomów. Tak na wszelki nią wypadek. vy- Obecnym dyżurnym był Richard Yamuro, który zyskał sławę dzięki Ika pracy nad fenomenem „Czerwonej zmiany", związanym z kwazarami. do Dwa lata potem dostał propozycję przejścia z Uniwersytetu Bolońskiego do stacji badawczej realizującej program SETI. Z oferty skorzystał czym iłęj prędzej, mimo niedogodności związanych z życiem w Nowym Meksyku. łka SETI (Search for Extra Terrestial Intelligence), czyli Poszukiwanie •ód Pozaziemskiej Inteligencji, jako program naukowy zaistniało w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Przyczyniła się do tego grupa, jak ich określano, „narwańców". Fakt, że zespół inicjatorów stanowili najle-TI psi uczeni globu, jedynie rzecz przyspieszył. Ich pomysł był stosunkowo prosty, ponieważ opierał się na wykorzystaniu radia. Przy jego pomocy żyt można łatwo nadawać i odbierać wiadomości nawet na dużych dystan-Izie sach. Fale radiowe przenikają przez chmury gazowe, a nawet planety, du toteż mogą pokonywać praktycznie nieskończone przestrzenie de- wszechświata. A więc najlepszym sposobem nawiązania międzygwiezdnej mi łączności jest wysłanie sygnału radiowego - jeśli ktoś, gdzieś wśród at- gwiazd chciał się z kimś skomunikować, to na pewno tak zrobił. W efek-fch cię, po latach przepychanek w kongresie, SETI otrzymało fundusze na ;ą. dziesięcioletnie badania nieba nad pomocną półkulą. Pod nadzorem ku NASA wybudowano instalację w Nowym Meksyku i dwie inne w Aredbo io- w Puerto Rico i w Lanai na Hawajach. to Yamuro, jak każdy na dyżurze, umierał z nudów, a miał jeszcze dwie że godziny do czwartej rano, kiedy to mógł użyć czaszy do własnych badań. ść. Właśnie z tego powodu nocne dyżury cieszyły się największą popularno-we śdą. Tym razem Yamuro spędzał czas na wyimaginowanej grze w golfa (waz z komentarzem sprawozdawcy sportowego). Papierowy kubek, lia widinowany między elektronikę, zastępował osiemnasty dołek na polu ie- jPebbłe Beach. Zgodnie z wymyślonym scenariuszem, zawodnik był od go o siedem metrów i miał ostatni, decydujący strzał. Naukowiec »amiętał się przy tym tak, że zamiast elektronicznych filtrów oraz ego sprzętu widział rodzinę w napięciu czekającą na wynik. Na ioment utkwił wzrok w zdjęciu Cada Sagana (z autografem), co miało mu pomóc w koncentracji, po czym zdecydowanym uderzeniem kijs posłał piłeczkę ponad wykładziną. Piłeczka odbiła się od brzegu kubka i poleciała w bok, a Yamuro pad na podłogę, prawie słysząc jęk zawodu kibiców. W rzeczywistości do jeg( uszu docierał dźwięk brzęczyka czerwonego telefonu. Głupoty natych miast wywietrzały mu z głowy. Czym prędzej wstał, podniósł słuchawka i uważnie wysłuchał syntezowanej wiadomości. Czerwony telefon nie by bowiem podłączony do zewnętrznej linii, lecz do komputera i odzywał sil niezwykle rzadko - jedynie wówczas, gdy komputer trafił na sygna mający jakiś logiczny, zamierzony wzór. Podawał wtedy jego koordynata i na wszelki wypadek uruchamiał alarm, rozświetlając całą konsolet sterowniczą pulsującymi czerwonymi lampkami. Klnąc pod nosem z wrażenia, Yamuro zapisał dane i nałożywsz; słuchawki, siadł przy konsolecie. Nic. Zgodnie z regulaminem powinien zaalarmować pozostałych nauko wców. Biorąc jednak pod uwagę porę, postanowił zaczekać z wstąpienien do „Klubu fałszywego alarmu" i sprawdzić, co też wywołało reakcji komputera. Zwykle dźwięki pochodziły z nowego satelity szpiegowskieg< albo były wołaniem o pomoc któregoś z pilotów. Wprowadził kod umożliwiający ręczne sterowanie czaszą numer jeden wystukał zapisane namiary... i podskoczył: ze zwykłych trzasków i zgrzy tów wyłonił seńę wyraźnych dźwięków brzmiących prawie jak instrumen muzyczny. Najbardziej przypominało to odgłos gry na organach kośdel nych proszących się o strojenie. Jeden rzut oka na czytnik częstotliwości utwierdził go w przekonaniu że jest to sygnał - tony oscylowały w przedziale znanym jako pasm< wodoru. Nadal w stanie lekkiego szoku, ale już bez wahania sięgnął pi zwykły telefon i wcisnął pierwszy numer autowybierania. To, co DZIAŁO SIĘ w pokoju dziesięć minut później, przypomi nało high-tech pijama party. - Wokół głównego pulpitu tłoczyli się mnif lub bardziej zaspani astronomowie, w mniej lub bardziej niekompletnyd strojach. Zaspani byli raczej mniej niż bardziej, za to stroje były bardzif niż mniej kompletne. Słuchawki wędrowały z głowy na głowę, co nikom nie przeszkadzało w koncentracji. Nic więc dziwnego, że nim szefów projektu Beulah Shore, zajmująca jeden z wolno stojących domków dotarła na miejsce, wśród jej podwładnych panowało już przekonani o nawiązaniu autentycznego kontaktu z obcą cywilizacją. Beulah usiadła pod plakatem z napisem: WIERZĘ W MAŁE ZIELO NE LUDZIKI (który własnoręcznie przykleiła kiedyś do śdany), pode jrzliwie przyjrzała się Yamuro i wzięła od niego słuchawki z komen tarzem: - Lepiej, żeby to znowu nie był jakiś ruski satelita! 10 Przez dobrą chwilę słuchała z kamienną twarzą. Już pierwsze takty )owtarzającej się sekwencji przekonały szefową, że tym razem faktycznie de było to nic ziemskiego. Uzasadnić tego nie potrafiła, ale też nie miała lenia wątpliwości. Jednak jako naukowiec zmusiła się do sceptycyzmu -olejny fałszywy alarm nie wyszedłby na dobre ani SETI, ani jej współ-iracownikom. - Interesujące - przyznała, z miną pokerzysty zdejmując słuchawki -le bez przesadnego optymizmu, proszę. Najpierw sprawdzimy trajektorię rodła. Daug, zadzwoń na Aredbo i podaj im koordynaty! Arecibo było odludną nabrzeżną doliną we wschodniej części Puerto Uco, gdzie jak mawiali złośliwi, ptaki zawracają. Tam właśnie usytuowało największy na świecie radioteleskop liczący tysiąc metrów średnicy. 'zy Usługujący go naukowcy po telefonie z Nowego Meksyku czym prędzej trzerwali własne badania i przestawili potężną czaszę na podane paramet-o- y. Wydruk z komputera pojawił się w Nowym Meksyku w rekordowym sm zasie, ponieważ oba ośrodki pozostawały ze sobą w ciągłej łączności g? rięki szybkościowym modemom przesyłającym przez kontynent strumie-de danych w obie strony. - To musi być błąd! - wykrztusił zaskoczony i nieco przestraszony )oug, spoglądając na .wychodzącą z drukarki kartkę. - Zgodnie z wyliczeniami, od źródła sygnału dzieli nas trzysta (siemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów - przeczytał Yamuro i dodał coś, czego wszyscy obecni zdawali sobie sprawę: - To znaczy, że nadają Księżyca. Beulah Shore podeszła do jedynego w pomieszczeniu okna i patrząc na rebrzysty sierp, powiedziała dcho: - Wygląda na to, że możemy mieć gości... Milej by było, gdyby ląjpierw zadzwonili! i- NAPRZECIWKO BIAŁEGO DOMU, po drugiej strome Potomacu, sj najduje się potężna, piędoboczna budowla znana jako Pentagon. Mimo ż na dwie godziny przed świtem przebywa tam ledwie pięć tysięcy iracowników, nie oznacza to, że kompleks jest nieczynny, albo że nic się v nim nie dzieje. Największe biuro świata, będące siedzibą bizantyjskiej a węcz biurokracji sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ-r, ej, jest w praktyce niewielkim miasteczkiem z garażami, restauracjami e szpitalem (nie wspominając o fryzjerze). Dwie godziny przed świtem na części parkingów wrzało jak co dzień, ^)- iy wywożono góry śmieci, a dostarczano sterty zapasów, od papieru le- iczynając, na podpaskach kończąc. Nic więc dziwnego, że nikt nie n- wródł uwagi na demnego forda na cywilnych numerach, który zgrabnie a z nadmierną prędkośdą podjechał na najbliższe wolne miejsce przy ównym wejśdu.- Gdyby ktoś obserwował ów samochód, zdziwiłby się 11 nieco widząc, że wysiada z niego pięciogwiazdkowy generał. Pota wojskowy omal nie wyważył drzwi wejściowych, tak mu się spieszyło. Generał William M. Grey był głównodowodzącym sił kosmicznyc i reprezentantem Space Command w połączonym komitecie szefó sztabów. Zaledwie trzy kwadranse wcześniej jeszcze spał sobie spokojni we własnym łóżku. Jednak mimo sześćdziesiątki na karku zjawił si w biurze nienagannie ubrany, ogolony i przytomny jak na oficei przystało. Po drodze dołączył do niego oficer dyżurny USS Space Comman( pułkownik Ray CastiUo, i bez słowa poprowadził do otwieranej kari magnetyczną windy. - Kto jeszcze wie? - spytał zwięźle Grey, ledwie zamknęły się za nin drzwi. - SETI w Nowym Meksyku, bo oni to wykryli. Około drugi odebrali sygnał radiowy, który próbujemy zinterpretować, sir. Jak dotą bez rezultatów, mimo iż powtarza się cyklicznie. - Zawiadomili prasę? - Na razie nie. Zgodzili się poczekać. Teraz robią dodatkowe testy. - Wiedzą w ogóle, co to jest? Albo skąd się wzięło? - Nie, sir. Są tak samo zaskoczeni jak my. Grey skrzywił się z niesmakiem - powszechnie wiedziano, że dene wuje go brak zdecydowania, a jeszcze bardziej bezradność (zwłaszc; u podkomendnych). Na szczęście jazda windą dobiegła końca i drzi otworzyły się na korytarz prowadzący do podziemnej sali. Pomieszczeni zaprojektowane i zbudowane pod koniec lat siedemdziesiątych, mia owalny kształt. Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt konsolet radar wych, wokół których biegło wyniesione na półtora metra przejście. Bior pod uwagę wyposażenie, najbardziej rzucała się w oczy panoramiczi mapa komputerowa, wbudowana w jedną ze śdan. Z zasady poło\> konsolet działała dwadzieścia cztery godziny. Śledziła wszystko, co tyli poruszało się po niebie (z samolotami pasażerskimi włącznie). W dodatl specjalnie w tym celu umieszczone na orbitach satelity obserwowa wszelkie znane na świecie silosy rakietowe. Amerykańskie też: tak i wszelki wypadek. - Proszę spojrzeć, sir. - CastiUio wskazał na rząd zwykłych monit rów, dostrojonych do stacji CNN. Co kilka sekund następowało zakłócenie obrazu, które po chw mijało, by po parunastu sekundach znów się pojawić. - Każdy przekaźnik satelitarny zachowuje się w ten sposób, sir. Na także - wyjaśnił pułkownik. - Jednak mimo wszystko udało nam s zrobić to zdjęcie. Na podświetlonej od spodu szklanej płycie znajdowało się pokaźny rozmiarów przeźrocze wykonane w podczerwieni. Przedstawiało ob kształt na tle gwiazd; było jednak tak niewyraźne, że Grey nie mó oten dokładniej się w nim rozeznać. Wokół stołu stało kilku specjalistów od 3. interpretacji zdjęć lotniczych, spokojnie czekając na opinię generała. nyd - Wygląda jak gigantyczne gówno - ocenił po chwili Grey z nie-efo\ smakiem. Castiiio uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku godzin i położył na blade drugą podobiznę obiektu, faktycznie przypominającego kupę. - Oceniamy, że to coś ma około pięciuset pięćdziesięciu kilometrów średnicy i masę mniej więcej jednej czwartej Księżyca, sir. - Ciężka cholera! - westchnął z uznaniem Grey. - Faktycznie duże gówno! Nie jest to przypadkiem meteor? Oficerowie spojrzeli na siebie z zaskoczeniem: najwyraźniej głównodowodzący nie został należycie przygotowany. - Z całą pewnością nie, sir - odezwał się wreszcie jeden. - A skąd ta pewność? - Bo zwalnia od chwili, w której go zauważono. Na twarzy generała pojawił się najpierw wyraz zaskoczenia, a po sekundzie zrozumienia. Bez chwili wahania podszedł do najbliższego telefonu i wybrał domowy numer sekretarza obrony. - Tu generał Grey... Co?!... Wiem, że śpi, o tej porze wszyscy normalni ludzie śpią; proszę go natychmiast obudzić! THOMAS WHITMORE, lat czterdzieści osiem, wstawał dość wcześnie. Nadal w piżamie, leżał w łóżku z okularami na czubku nosa i przeglądał stos gazet. Duszna noc dała mu się we znaki, chociaż miał [aro sypialnię z klimatyzacją. Postanowił, że już nawet nie będzie próbował orą< zasnąć, pomimo że dopiero wybiła czwarta. Akurat gdy spojrzał na i zegarek, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, nie odrywając wzroku od artykułu na temat żeglugi śródlądowej. - Halo? - Cześć, przy stój niaczku. - Głos był niewieści i do tego znajomy, toteż odłożył gazetę. - Proszę, proszę, nie spodziewałem się usłyszeć de przed południem. Mogę d w czymś pomóc? - Właśnie się rozbieram. Potowarzyszysz mi, kochanie? Thomas Whitmore uniósł brwi - taka propozycja nie trafiała się często. Nawet od własnej żony. - Tutaj jest czwarta rano - przypomniał. - Zdaje się, że dopiero weszłaś. sit - Zgadza się - odparła ponurym głosem. - Chyba masz ochotę mnie udusić. ycł - Zastanawiam się nad tą ewentuamośdą. >bh - Federalne prawo dokładnie precyzuje kary za uszkodzenie delesne [óg osoby pełniącej taką funkcję jak moja. Dlaczego tak późno wródłaś? 13 - Bo przyjęcie odbywało się w Malibu i zamknęli Padfic Coai Highway z powodu zalania jezdni wodą. Pewnie gdzieś na morzu był trzęsienie ziemi i stąd wysokie fale. - Dobra, co powiedział Howard? - Pani Whitmore na prośbę męż| wyjechała do Los Angeles, aby przekonać Howarda Story'ego, jedneg z największych producentów reklam w Hollywood, do wzięcia udział w kampanii Whitmore'a. - Zgodził się. - Doskonale. Jesteś wspaniała i obiecuję, że nigdy więcej nie poprósz de o coś podobnego. Dzięki, kochanie. - Zawsze wiedziałam, kiedy łżesz - poinformowała go rzeczowo. Właśnie teraz też to robisz. Jedną z cech, które Marilyn Whitmore uwielbiała u swojego mężi była absolutna nieumiejętność kłamania. Wyłączyła światło w swoim hotelowym apartamende i wśliznę! się do łóżka. Nienawidziła blichtru zachodniego wybrzeża. Nie pała! też sympatią do tutejszych mieszkańców zajmujących się produkcj różnego rodzaju filmów. Na przyjędach, urządzanych z niezwykłyi przepychem, każdy popisywał się znajomośdami i próbował wywrze duże wrażenie na rozmówcy, opowiadając o swoich wielkich przeć! sięwziędach. Marilyn zdecydowanie wolała boso i w dżinsach kred się koło domu. - Trudno, muszę się przyznać - powiedział skruszonym tonem ma żonek. - Leżę w łóżku koło ślicznej brunetki! Była to zresztą święta prawda - obok niego leżała sześdoletnia pod( cha imieniem Patrycja. - Chyba nie pozwoliłeś jej całą noc oglądać telewizji?! - Powiedzmy, że część nocy... - To mama?! - zainteresował się nagle wytrącony ze snu obiel konwersacji. - Ktoś się właśnie obudził i chce z tobą porozmawiać. - Tom uśmi< chnął do córeczki. - Kiedy przylatujesz? - Jutro po lunchu. - Wspaniale. Zadzwoń z samolotu. Kocham de i oddaję słuchawk zanim zostanie mi brutalnie wydarta przez to słodkie stworzenie. Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Trafił na jakąś publicystyczr debatę o polityce, ale pierwsze, co zauważył, to cykliczne zakłócenia obraz co kilkanaśde sekund zmieniał się w pionowe pasy, które zwijały s i znikały. Na jakość głosu nie miało to jednak żadnego wpływu, tot( wypowiedzi dyskutantów były wyraźnie słyszalne. - ...mówiłem podczas kampanii prezydenckiej i powtarzam to teraz perorował łysy jegomość w szelkach. - Ten rodzaj przywództwa, jął prezydent zaprezentował podczas wojny w Zatoce, nie ma nic wspólneg z wymaganiami polityki wewnętrznej i z umięjętnośdami potrzebnyn 14 ilitykowi, by przetrwać w Waszyngtonie. Jego niedoświadczenie coraz ęściej daje znać o sobie. Notowania prezydenta nieustannie spadają. - Jest pan zupełnie jak zepsuty zegarek: ma pan rację dwa razy lennie - stwierdziła gładko uczesana kobieta siedząca obok łysego. -dnak tym razem zgadzam się z panem: administracja ugrzęzła w gąszczu wnętrznych układów. Prezydent znalazł się w mętnej wodzie zwanej agmatyką polityczną, w której republikańskie rekiny czują się jak siebie w domu. - Gdzie oni znajdują takich palantów?! - mruknął zdegustowany hitmore, próbując dostroić telewizor. Patrycja natomiast odłożyła słuchawkę, znalazła pilota i energicznie dęła się do szukania programu z kreskówkami. Kreskówek nie było na dnym, za to zakłócenia występowały na wszystkich. - Kotku, jest za wcześnie na kreskówki. Musisz jeszcze trochę pospać. - No dobra - odparła skłonna do negocjacji pociecha. - Ale jak ^lądam telewizję, to mi się bardziej chce spać. Dlaczego wszystkie )razki się psują? - To taki eksperyment: stacje telewizyjne chcą sprawdzić, czy małe dewczynki i tak będą oglądały nudne programy nocą, żeby nie mieć siły i zabawę w dzień. - Tatusiu, to absurdalne - stwierdziła z wyrzutem dziewczynka. - Absurdalne?! Cóż, może i masz rację. - Whitmore zdołał zapanować id zdziwieniem i wyłączył odbiornik. - Tak czy inaczej, kładź się spać. Zebrał gazety, po czym wyszedł na korytarz. Na jego widok czytający książkę mężczyzna w ciemnym garniturze sspiesznie skończył lekturę i wstał. - Dzień dobry, panie prezydencie. - Witaj, George. - Whitmore podał mu jedną z gazet. - Chicago ^hite Sox górą! - Znowu wygrali? - A jak myślisz? Żaden z nich nie interesował się zbytnio sportem, ale George po-lodził z Kansas City, a Whitmore z Chicago i dwanaście kolejnych wydęstw Soxów stanowiło niezły temat do pogawędek, ponieważ druży-& ta zdystansowała Royalsów. George - ochroniarz pilnujący prezydenta od północy do szóstej ino - uśmiechnął się, udając, że czyta gazetę. Gdy Whitmore już się dalii, dyskretnie zawiadomił przez krótkofalówkę resztę zmiany, że czął się kolejny dzień pracy. JADALNIA BYŁA MIŁYM pokojem o żółtych ścianach, umeblo-nym antykami zebranymi za czasów Woodrowa Wilsona. Na środku, sy długim stole, siedziała o tej porze tylko jedna osoba: młoda kobieta 15 w białej bluzce i demnej spódnicy. Obrazu dopełniały eleganckie pantof i wręcz doskonała fryzura. Skończyła już jeść i była pogrążona w lektun sterty gazet, gdy rozległ się męski głos: - Ranny ptaszek z dębie, Connie! - Odrażające! - mruknęła, nie unosząc głowy. - Najniższa fom dziennikarstwa rodem z brukowca gruntującego śdeki. Atrakcyjna, kompetentna i zawsze gotowa do walki Constance Spać była rzecznikiem prasowym prezydenta od chwili rozpoczęda pierwsz kampanii na polityczne stanowisko. Przez lata współpracy osiągną z Whitmore'em etap, w którym dosłownie rozumieli się w pół zdani Miała trzydzieśd parę lat, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. By jednym z najwidoczniejszych symboli polityki odmładzania rządu, jął lansował prezydent. Za cel postawiła sobie obronę szefa przed cori gwałtowniejszymi atakami prasy, a do aktualnego rozdrażnienia prz czynił się artykuł w „Tnę Post". - W Kongresie leży dwieśde projektów ustaw, a d marnują pierws; strony piątkowego wydania na osobiste wydeczki - parsknęła. - Dzień dobry, Connie - powiedział wolno i wyraźnie Whitmoi nalewając sobie kawy. - Co?!... A! Dzień dobry. Przepraszam, ale mnie trafiło: przez czte dni czepiali się projektu polityki energetycznej i zdrowotnej, a ter przeszli do ataków osobistych! Zaraz... o, jest!: „...występując w ty tygodniu w Kongresie, Whitmore nie tyle przypominał prezydenta St nów Zjednoczonych, ile sierotę z opieki społecznej, błagającą o wsparć Zupełnie jak Oliver z wydągniętą miską..." Albo jestem przeczulona, all to regularne mieszanie z błotem. Prezydent właśnie dostał omlet, toteż chwilę trwało, nim uporał i z zaczętym kęsem. Nie spieszył się, tym bardziej że jako nietypowy polit z zasady nie przejmował się prasą. Ponadto, znając Connie, wiedział, do wieczora odetnie się autorowi artykułu. - A nie należało się? - spytał. - Przepraszam, ale chyba nie rozumiem: co i komu? - Oliverowi repeta. Uważam to za wysoce pochlebiające porównań - Ale inni nie. Zresztą nie o to chodzi. Twoi przedwnicy bezustam powtarzają ludziom, że obecnemu prezydentowi brak doświadczeń A przedętny człowiek zaczyna im wierzyć. Media informują go all o braku starć między prezydentem a Kongresem, czyli że znów doszła i skutku jakaś dcha umowa, albo o kolejnym napadzie idealizmu, g upierasz się przy czymś. Moim zdaniem zbyt wiele dchych układów Koniec wypowiedzi nastąpił dość nagle. Connie zdała sobie sprawę, prawdopodobnie posunęła się za daleko, mimo iż była bardzo zaufa współpracownicą prezydenta, jedyną mówiącą mu po imieniu (na je wyraźne życzenie zresztą). Whitmore przełknął kolejny kęs i odparł spokojnie: 16 - Bronienie zasad a chronienie się nimi to dwie różne sprawy. Toleruję mpromisy, jak długo dzięki nim możemy osiągnąć coś, na czym nam prawdę zależy. Nie zostałem wybrany tylko po to, by wygłaszać piękne zamówienia okolicznościowe. Connie ugryzła się w język, nie chcąc tłumaczyć, że według niej .ągnięda i kompromisy raczej się wykluczają. Odnosiła nieodparte ażenie, że ostatnio Whitmore stracił serce do walki o to, co zawsze ^ażał za najważniejsze. Kampanię wygrali pod hasłem: „Nie pytaj, co oj kraj może dla ciebie zrobić, lecz co ty możesz zrobić dla kraju". szyscy specjaliści uznali, że głoszenie tego sloganu to polityczne samo-jstwo, bo nikt normalny nie będzie chciał więcej pracować i mniej z tego eć. Whitmore na swój nieśmiało czarujący sposób dotarł jednak do lionów, nadając tym słowom odpowiedni sens, i wygrał w wyborach. Przez pierwszy rok zapoczątkował też lawinę zmian w ustawodawstwie tyczącym zdrowia, gospodarki energetycznej, systemu prawnego oraz brony środowiska. Jednak w ostatnich miesiącach projekty ustaw knęły w komisjach, wstrzymywane przez tych, którzy chcieli przy okazji targować ustępstwa dla swych okręgów, najczęściej w zupełnie innych rawach. Prezydent, wbrew opiniom swych doradców, zaczął tracić czas targi z drobnymi politykami, po których po prostu powinien przejść i walec. Zaowocowało to brakiem efektów, utratą popularności i, co jgorsze, zniechęceniem Whitmore'a. Do tego ostatniego nie przyznał się prawda ani razu, ale Connie znała go zbyt dobrze, by nie zauważać warstwiających się symptomów. - A propos osiągnięć. - Whitmore wskazał jej artykuł w „Orange )unty Register". - Zostałem zaliczony do grona dziesięciu najseksow-ijszych Amerykanów! To się nazywa realny sukces! Oboje parsknęli śmiechem, co rozładowało napięcie, ale nim zdążyli -ódć do spraw poważniejszych, w drzwiach pojawił się sekretarz pręży-nta. - Proszę wybaczyć, sir, dzwoni sekretarz obrony ze sprawą nie der-^cą zwłoki - oznajmił nerwowo. Whitmore podszedł do aparatu, na który przełączono rozmowę, (dniósł słuchawkę i po krótkim pytaniu słuchał uważnie. Sądząc po jego inie, nie ulegało wątpliwośd, że sprawa faktycznie jest poważna. Connie doświadczenia wiedziała, że zaraz cały dzisiejszy rozkład zajęć legnie gruzach. JEDNĄ Z ZADZIWIAJĄCYCH CECH ludzkośd J rowania cudów. Wokół mogą się dziać najdziwniejs^^seda^ ród na nie nawet najmniejszej uwagi. //^6 Jedno z takich zjawisk (choć może nie od razu,' ^alifik i) zwykle miało miejsce latem w Cliffside Park w l^wji V 'D ^ Dzień Niepodległości promienie wschodzącego słońca, przypominające światła gigantycznyci reflektorów między wieżowcami Manhattanu, mieszały się z mgłą wstają ca znad rzeki Hudson. W ten sposób powstawał śliczny widok znan z kart pocztowych i reklam, a całkowicie ignorowany przez tubylców Gromadzący się każdego ranka w parku mężczyźni nigdy nie zaszczyci tego wspaniałego zjawiska nawet przelotnym spojrzeniem. W większość byli to emeryci rozgrywający zwyczajową partię szachów na kamiennyc stołach w pobliżu Cliffside Drive albo też zagorzali kibice. Stosune liczbowy tych ostatnich do tych pierwszych generalnie miał się jak trzy d( jednego, a gra stanowiła doskonałą okazję do plotek, pogawędek i wymia ny nowin z gatunku: kto został dziadkiem, a kto gwałtownie rzuci palenie. Gdyby nie nowoczesne stroje, z powodzeniem można byłoby ic uznać za Greków konferujących na agorze. Jak zwykle największa grupa zebrała się wokół pary mistrzów Davida i Juliusa. Wygląd obu mężczyzn stanowił dziwny kontrast. Davi był wysokim i chudym człowiekiem w wieku trzydziestu kilku lat, z szop czarnych kręconych włosów. Grał z koncentracją dziecka buduj ąceg domek z kart, zawijając przy tym swe długie kończyny w dziwaczn obwarzanek, a czynił to w sposób całkowicie odruchowy. Przy szachac koncentrował się stale, gdyż Julius był groźnym przeciwnikiem. Julius miał sześćdziesiąt osiem lat i zbyt szacowną wagę, by rób wygibasy jak oponent. Do końca rozgrywki pozostawał w pozycji, w js kiej zasiadł na początku, a ponieważ nogi miał niezbyt długie - ledwi sięgały ziemi - ukazywał światu skarpetki spod zaprasowanych na żyletk i zadartych nogawek. Pod wiatrówką nosił jedną z dwóch tuzinów białyt koszul, które dostał pięć lat temu od szwagra, a w zębach nieodmienn trzymał na wpół wypalone cygaro. Grali ze sobą często, zwykle przy licznej widowni. Tego ranka me( zaczął się od błyskawicznej wymiany standardowych posunięć. W pev nym momende Julius nie zaczął rajdu wieżą, co spowodowało wydłużeń procesów myślowych przeciwnika. Wiedział on z doświadczenia, że każd ruch należało starannie zaplanować. Znudzony tym Julius zabrał się d psychologicznego zmiękczania Davida. Przychodziło mu to bez większeg trudu, gdyż był urodzonym artystą. - Długo będziesz się zastanawiał? - spytał wystarczająco głośno, l słyszała widownia. - Do emerytury tu doczekam, jak tak dalej pójdzie. - Myślę - odparł David, nie unosząc głowy. - Trudno nie zauważyć! Jeśli nad sobą nie popracujesz, to zostanie myśliwym. David powoli przesunął gońca. Ledwie puścił figurę, Julius zaatak( wał pionkiem. Błyskawiczny ruch wywołał autentyczne zaskoczenie. D vid ponownie znieruchomiał, rozważając kolejny manewr. - Myśl szybciej, z łaski swojej - skomentował Julius, wyciągają z torby styropianowy kubek z kawą. ;n Widok naczynia dziwnie rozbudził Davida. i~ - Gdzie masz kubek, który d kupiłem? - spytał z naganą. ^ - Stoi brudny w zlewie. Od wczoraj. v- - Masz pojęcie, ile czasu to świństwo potrzebuje, żeby się rozłożyć?! - I1 )avid sięgnął po białe naczynie, ale Julius był szybszy. a - Słuchaj no, wielbicielu ekosystemu! Po pierwsze: to moja kawa, a po ;n irugie: jak nie skończysz dumać, to ja się zacznę rozkładać. sk z niechętnym mruknięciem David przesunął pionek, by zneutralizo- ^° (vać powstałe na planszy zagrożenie. Julius włączył do rozgrywki królową, a- łajać przeciwnikowi prawdziwy powód do głębokiego namysłu. ;1^ - Tak. No więc jeśli się nie mylę, wczoraj ktoś zostawił ci wiadomość ;n la automatycznej sekretarce - stwierdził z zadowoleniem, popijając ka- »ę. -Jak rozumiem jest to osoba samotna, po rozwodzie i bezdzietna, ale ~" na atrakcyjny wygląd, dobre wykształcenie oraz możliwość zrobienia 1(^ ariery. Same zalety. ?^ - Znowu mi to robisz! -jęknął David. g° Regułą było, iż w którymś momencie Julius poruszał jakiś niewygodny av mat, utrudniając przeciwnikowi koncentrację na szachach. David raczej Gh de miał wątpliwości, że Juliusem nie kierowała złośliwość, lecz troska, co v niczym jednak nie zmieniało bezpośredniego efektu. Zdeterminowany, 31C Błonił wieżę gońcem. }a• - Tak się zastanawiałem, czy oddzwoniłeś - kontynuował Julius, V1G tokując kolejnym pionem. - Może jest śliczna i mądra, ale zaprosiła mnie na ludowe tańce! -aął David. - A ja nie cierpię tańczyć. Poza tym jestem przekonany, że żenię tych obcisłych kowbojskich spodni powoduje u mężczyzny ieodwracalne szkody związane z późniejszą reprodukcją. - I co z tego? Nie mogłeś do biedaczki choć zadzwonić i chwilę -gadać?! Zwykła uprzejmość tak nakazuje. - Tato, mnie to naprawdę me interesuje - stwierdził spokojnie Da-. - Nie zapominaj też, że nadal jestem żonaty. Na potwierdzenie pokazał noszoną na palcu obrączkę. I cofnął wieżę. podziewanie obecność znajomych stała się dla Juliusa krępująca, choć nie wiedział dlaczego. Historię nieudanego małżeństwa jego pociechy ;y doskonale znali, a ponadto wiedzieli, że Julius nie może zaakcep-tego stanu rzeczy. Widząc, że nie ma najmniejszych szans, by .adzeni poszli już sobie, westchnął i, jak miał w zwyczaju, wziął byka J- Synu, miło mi, że spędzasz ze mną tyle czasu. Rodzina to ważna rzecz, i czterech lat nie podpisałeś papierów rozwodowych i to mnie dręczy. Trzech lat. Trzy czy dziesięć, niewielka różnica! Chodzi o to, że żyde toczy się |, a twoje postępowanie jest zdecydowanie niezdrowe. - Jakby dla ua wagi swym słowom zbił gońca królową. 19 - Co proszę? Niezdrowe?! I kto to mówi?! Żyjemy w coraz bardz zatrutym środowisku, a ty kawą, cygarami sam się dobijasz i... - Przerw mu sygnał pagera. Dawid spojrzał na ekranik. To już trzecia tego rani wiadomość z firmy. - Będzie z szósty raz dzisiaj. Starasz się, żeby cię wylali, czy cc A może zdecydowałeś się na jakąś prawdziwą pracę? David pominął milczeniem pytanie ojca, bijąc wieżą pionka pilnując go króla. - Szach i mat - stwierdził rzeczowo. - Do jutra, tato. Rozplatał się, pocałował zaskoczonego Juliusa i dosiadł piętnast biegowego sportowego roweru, na którym jeździł do pracy. - Jaki szach mat?! - Julius odzyskał głos. - Zaraz, narwańcu! Ma jeszcze... o cholera... Mógłbyś choć czasami dać wygrać staremu człowi kowi, niewdzięczniku! Mimo wszystko w głębi ducha Julius Levinson był dumny, że ni w okolicy nie pokonałby Davida. PORANNY KOREK BYŁ w pełnym rozkwicie. Most Jerzego W szyngtona zatkały sznury trąbiących pojazdów. Auta stały zderzak w zd rzak i poruszały się w tempie zautomatyzowanego żółwia. Na dodat dziesięć tysięcy głodnych mew skrzeczało przeraźliwie powodując hali od którego puchły uszy. David bez kłopotów przesmyknął się przez korek i wypadł na Riv< side Drive, a po chwili skręcił w boczną uliczkę pełną magazynó Zahamował przed ceglanym budynkiem, na którego frondę widnia stalowe litery (nieco zapaskudzone przez ptactwo), układające się w nap COMPACT CABLE CORPORATION. Przed drzwiami maszerował w kółko samotny protestant z transpare tem następującej treści: Uwolnić częstotliwości! Kompanie kablowe NIE MAJĄ PRĄ W A zad opłat. - Nadal chcesz nas zamknąć? - zainteresował się David, zsiadaj z roweru. - Oczywiście. - Czarnoskóry mężczyzna miał około pięćdziesiął i jak zwykle był ubrany w nienagannie wyprasowany garnitur 01 gustowny krawat. Nazywał się King Solomon. - Nie widziałem de tu kilka miesięcy, stało się coś? Zapytany rozejrzał się podejrzliwie, po czym odparł konspiracyjna szeptem: - Kopałem po bibliotekach i znalazłem tonę materiałów do progi mu. - King prowadził półgodzinny program w jednej ze stacji telewiz nych, zawzięcie dyskutując z przedstawidelami konglomeracji komunii 20 dzit syjnych. Poza tym protestował w różnych częściach miasta, wykładając rws Lażdemu, kto chciał słuchać, swój światopogląd, stanowiący mieszankę mk iocjalizmu i anarchii. - Masz chwilę czasu, Levinson? co" - Pewnie. - Przed oczyma Davida przemknął obraz Marty'ego obgryzającego paznokcie, zdenerwowanego z powodu jakichś błahych proble-jąa nów technicznych, ale zdecydowanie odsunął tę wizję. Marty z natury był listerykiem. - Głównie chodzi o rozmowy telefoniczne, ale z prawnego punktu isto widzenia obejmuje to również telewizyjne kompanie kablowe, bo one akże używają satelitów komunikacyjnych. Ponieważ wy kontrolujecie te ilac atelity, możecie naliczyć takim jak ja astronomiczne ceny za oglądanie iwi( neczu czy dzwonienie do panienki w Amsterdamie. W 1840 roku w Anglii lyło podobnie z przesyłkami pocztowymi: rząd próbował uregulować |czność, żeby przy okazji zarobić. Jak ktoś chciał wysłać list, musiał iść la pocztę, dać go urzędnikowi i zapłacić żądaną kwotę: im dalej Ust miał tyć wysłany, tym drożej kosztował. Cała procedura stała się tak droga niewygodna, że ludzie praktycznie przestali korespondować. Wtedy en facet, zapomniałem jak się nazywał, doszedł do wniosku, że robotę etycznie wykonuje się w dwóch miejscach: na początku, tam gdzie zyjmowano listy, i na końcu, przy ich doręczaniu. Reszta procesu razem kosztami była identyczna bez względu na liczbę listów; i tak należało je rzenieść na tę samą odległość, tymi samymi sposobami. Gość poszedł do rola i zaproponował mu jedną niewysoką cenę na wszelkie listy, niezależ-ie od miejsca przeznaczenia. Król się zgodził i wiesz, co się stało? - Wszyscy rzucili się do skrzynek pocztowych. - Doskonale, mon ami\ Ludzie zaczęli przelewać na papier swoje czucia i pomysły, a wtedy co nastąpiło? Rewolucja przemysłowa! Dlatego tu właśnie tkwię co dzień. Jak przestaniecie monopolizować satelity połączenie wliczycie w koszty własne, to będę mógł często dzwonić do inienki w Amsterdamie, a mój program obejrzę sobie w Chinach. [astąpi informatyczna rewolucja! Co ty na to, przyjacielu? Odpowiedzią był kolejny sygnał pagera. Tak częste wywoływanie ivida nie należało do zwykłych posunięć nawet Marty'ego. Levinson szał podejrzewać, że tym razem faktycznie mogło się stać coś poważnego. - Myślę, że jesteś przekonujący. Produkowałeś się kiedyś w Internecie? Gdy okazało się, że King nawet nie ma komputera, podał mu, gdzie najbliższy publiczny terminal, i skończył rozmowę, gnany lekkim okojem. ^ZA OBROTOWYMI DRZWIAMI był inny świat - marmury i ma-hallu wysokiego na trzy piętra. Człowiek pracujący w nowoczesnej gi pilnie strzegł, by nieproszeni goście nie pałętali się po budynku „Compact Cable". David, z rowerem na ramieniu, minął recepcję i znała się w centrum sterowania stacji. Całą południową śdanę pomieszczeń zajmowała bateria monitorów. Ledwie zamknął za sobą drzwi, już wiedział, że stało się coś m zwykłego. Po pierwsze: w sali było znacznie głośniej niż zazwyczi po drugie: wszyscy się gdzieś spieszyli, a po trzecie: nim zdołał odstaw rower, dopadło go szalone tornado w postaci znerwicowanego Marty'ei Gilberta. - Na cholerę komu pager, jak się go nigdy nie włącza? - spyt dramatycznie Marty, jak zwykle uzbrojony w puszkę wody minerału i telefon bezprzewodowy. - Cały czas jest włączony - poinformował go David, spokojnie o stawiając rower. - Po prostu rię ignorowałem. - Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś o każdej wiadomości i nie raczył się odezwać?! - zawył Marty, aż mu wypielęgnowana bródka stanę sztorcem. - A nie przyszło d do głowy, że mogły nastąpić jakieś poważ] komplikacje?! Podobne ataki wściekłości zdarzały się Marty'emu co kilka dni, < czego David dawno się już przyzwyczaił. Jako nadzorca niewomikć Marty zrobiłby karierę prawdopodobnie większą, niż jako zarządca jedu z największych sied kablowych w Stanach. David jednak należał ( nielicznych opornych jednostek i jak dotąd nie dał się ani zamęczyć prac ani znerwicować, jako że w opinii Marty'ego każdy najmniejszy technic ny problem urastał do rangi katastrofy. Marty z kolei równocześn nienawidził i uwielbiał Davida, mając pewność, że jest on najlepszy specjalistą w branży, jak kraj długi i szeroki. Miał tak ogromną wieds zbyt wielką na zajmowanym przez siebie stanowisku, że znaleziei następcy było fizyczną niemożliwośdą, i dlatego też uchodziła mu płaze nonszalancja, z jaką traktował pracę. Najwięcej trudu przysparzało śdą nięcie go do firmy i zasadzenie do problemu, potem kłopot znik błyskawicznie, a konkurencja mogła tylko bezsilnie się wściekać. Da\ był tajną bronią „Compact Cable". Zwierzchnicy narzekali jedynie i niemożność całkowitego kontrolowania zdolnego podwładnego. - Co się stało tym razem? - Nikt nie wie. - Marty uspokoił się solidnym łykiem wody miner nej. - Zaczęło się koło czwartej rano i od tej pory wszystkie stacje nada jak w radosnych latach pięćdziesiątych: masa szumu i te cholerne, pionom zakłócenia. Cały ranek siedzieliśmy w pokoju przekaźników i nic. Sfrustrowany Marty dsnął pustą puszkę do kosza, co Davida 2 trzymało dosłownie w pół kroku. - Marty, mamy pojemnik na opakowania wtórne i postawiono go i dla jaj, tylko z potrzeby! Program związany z odpadkami nadającymi się do przetwarzał powstał wyłącznie dzięki uporowi Davida, który jako ekopolicjant czuli 22 ę w zgodzie ze swym powołaniem. Teraz też sięgnął do kosza i wyjął niego sześć identycznych aluminiowych puszek po wodzie mineralnej. - Krasnoludki to wrzuciły? - spytał oskarżydelsko. - Możesz mnie zaskarżyć! - prychnął Marty i nim David odzyskał [os, złapał go za ramię i zaciągnął przez krótki korytarz do drzwi maczonych: PRZEKAŹNIKI SYGNAŁU. W pomieszczeniu znajdowało się techniczne serce „Compact Cable". fależało przyznać, że nie wyglądało atrakcyjnie - setki płaskich pudeł, ieszczących modulatory sygnału, stały na regałach zajmujących dwie zede powierzchni. Pod ostatnią śdaną znajdowała się długa konsoleta, Ala pokręteł, suwaków, przycisków, przełączników. Powyżej widniało kanaście monitorów oraz wiele map, na których oznaczono pozyqe itelitów przekaźnikowych, polaryzację poziomą i pionową transponde-w, a także częstotliwości kanałów głosowych. Obrazu całości dopełniał ary plakat czterech hippisów w San Francisco z napisem: „Lepiej zeżyć chemikalia". No i naturalnie kabel. Mile wielożyłowego kabla czyły wszystkie elementy elektroniki w pomieszczeniu, wijąc się niczym ado węży po całej sali. - Dobra, chłopaki, zróbcie trochę miejsca - pisnął Marty, przeds-jąc się przez ostatni rząd regałów. - Doktor Levinson zgodził się szczydć nas pokazem swych umiejętnośd. David zignorował komentarz i podszedł do konsolety, przy której edział zdesperowany technik. Monitor nad jego głową nastawiony był na loday Show", i jak mówił Marty, obraz co kilkanaśde sekund ustępo-ał miejsca pionowym pasom. - Wygląda, że ktoś nam zakłóca sygnał - mruknął, myśląc przez oment o Solomonie maszerującym na zewnątrz. - Bez dwóch zdań - zgodził się technik. - Jesteśmy pewni, że to oblem z satelitą. ^al - Próbowaliśde zmienić transponder? ^id - Jeezuu! -jęknął Marty, wspinając się na palce, by zajrzeć im ponad na mionami. - Pewnie że próbowaliśmy, czy wyglądamy na idiotów? Lepiej B odpowiadaj na to pytanie! David przydągnął krzesło i usiadł, a jego nogi zaczęły okręcać się »kół nóg krzesła. - Daj „Weather Channel" - poledł technikowi. Na monitorze pojawił się tekst: KŁOPOTY TECHNICZNE, PRO- Ę CZEKAĆ. - Mogę? - David delikatnie odsunął technika od klawiatury. - Chdał-n wykonać pewien szybki manewr... Jego palce mignęły po klawiszach, dostrajając odbiór, a potem do-sowując do niego antenę na dachu. Przez moment „Today Show" yskał zwykłą, kryształową jakość, po chwili obraz zmętniał, ale zaraz odzyskał ostrość. 23 - Jesteś geniuszem - przyznał Marty. - Jak to zrobiłeś? - Nie tak prędko, Marty - mruknął David, pochylając się nad klawi turą. Nogi splątał w kwiat lotosu i walił w klawisze jak oszalały. Gdy na ekranie pojawił się wykres komputerowy, David nagle ! wyprostował. - Masz rację: to na pewno satelita. Ten dobry obraz był transmis z „Rockefeller Plaża", nie idącą przez satelitę. Sygnał, jaki wysyłają, j( czysty. - A co to za komputerowa sieczka? - zaniepokoił się Marty. - Chyl nie wysyłamy tego klientom?! - Odpręż się, bo zaraz pękniesz. Nie wysyłamy. Po prostu przeprow dzam diagnostykę sygnału. - David uważnie przyjrzał się ekranowi. Zgodnie z tym, co twierdzi komputer, wysyłany przez nas sygnał je czysty i nadajemy pełną mocą. Może satelita się spieprzył... Wyjdę i dach i przestawię antenę na innego satelitę, a ty dzwoń do „SatCom Fin i wydzierżaw trochę kanałów. Na pewno dysponują wolnymi. - Już załatwione. - Marty uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. SatCom, Galaxy i TeleStar mają te same zakłócenia co my. Wszys< w mieście je mają. - Wszyscy? - zdziwił się David. - To znaczy, że cały kraj, nie, cal półkula odbiera zły obraz... Niemożliwe. - Właśnie - zgodził się Marty. - A teraz to napraw. ŁUP! Miguel siadł wyrwany z głębokiego snu, próbując rozeznać się w rz czywistośd.. Śniło mu się, że śliczna dziewczyna o bladej cerze i świecący< oczach uczyła go latać. Gdy w końcu przełamał strach i zaczął się dóbr bawić, coś go obudziło... ŁUBUDU! Odsunął plastikową roletę i sprawa się wyjaśniła. Grupy siedmi i dziewięcioletnich wojaków z sąsiedztwa urządziły sobie w okolicy WOJE Wyglądali jak Żółwie Ninja podczas strzelaniny w O.K.Corral, a kiedy któr ginął, ostentacyjnie padał uderzając o tył Winnebago, w której spał Migu< - Vayanse\ Przestańcie walić w przyczepę, bo jak wyjdę, to ja wa przywalę! - ryknął Miguel i cała gromada rozbiegła się z dzikim wrza Idem po Segal Estates, jak bezczelny właściciel nazwał camping. Jedną połowę asfaltowo-żwirowej powierzchni, gdzie obozowało k kadziesiąt przyczep i karawaningów (zwanych też domami na kółkaci zajmowali meksykańscy robotnicy z rodzinami, drugą zaś biali, któr „wyemigrowali" na pustynię. Ogrodzony siatką teren leżał przy pc zboża, o kilometr od autostrady. Miguel wraz z siostrą, przyrodni bratem i ojczymem mieszkali tu od trzech miesięcy, natomiast w Wi nebago od prawie roku. Dwa tygodnie wcześniej Miguel ukończył Taf-Morton Consolidated Bgh School, ale w ceremonii nie wziął udziału - innych uczniów prawie ie znał, za to Russella znał aż za dobrze. Wiedział, że ojczym zjawi sdę na coczystośd i na pewno narobi mu wstydu. Wieczorem Alicja upiekła isto i zorganizowała małe przyjęcie tylko dla ich czwórki, a i tak Russell zdrowej bani wygłosił pijacką przemowę, jaki to też czuje się dumny c żałuje, że żona nieboszczka nie może widzieć osiągnięć syna. Efektem i, jak zwykle w takich wypadkach, awantura, którą Miguel zakończył lśniędem drzwiami. Gdy wojownicy za ścianą wreszcie się uspokoili, z przedniej części izu, zwanej „kuchnią", dały się słyszeć cichsze, ale za to częstsze głosy uderzeń. Jedenastoletni Troy usiłował tam oglądać telewizję, ^ponieważ byli sześćdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles, gnał wzmacniający szedł przez satelitę. - Co ty wyprawiasz? - zainteresował się Miguel. - Telewizor się zepsuł. Koszmarny obraz. - Walenie w obudowę nic nie pomoże. Pewnie nadajnik nawalił. czekaj, sami naprawią. Troy nie miał zbyt wiele cierpliwości. Po dwóch minutach, gdy kłócenie powtarzało się tak jak dotąd, ponownie przydzwonił odbiorowi. Miguel zrozumiał, że dłużej nie pośpi - i tak była już ósma rano wypadałoby się rozejrzeć za jakimś zajęciem. Chłopak z westchnieniem ttał i podszedł do młodszego brata. - Widzisz? - spytał niepotrzebnie Troy, wskazując na ekran. - Wał-;go? - Takich urządzeń nie naprawia się młotkiem, już ri mówiłem. Poza l telewizor jest w porządku, prawdopodobnie coś zakłóca fale. - Brat wyglądał na przekonanego, więc Miguel zmienił temat. - Wziąłeś irstwo? - Potem wezmę. l; Troy urodził się z chorobą Addisona polegającą na niedoczynnośd nonalnej kory nadnerczy. Do klasycznych objawów tej przypadłości sży stopniowo nasilające się uczucie zmęczenia i ogólnego osłabienia tlące do skrajnej utraty sił. W przebiegu choroby występują przełomy lenia się symptomów, zapadu naczyniowego i wreszcie utraty przyto-Sd. W razie takiego przełomu nawet nieznaczny wysiłek może spowo-ić zgon. Miguel wiedział o tej chorobie niemal wszystko, gdyż to lie ona zabiła ich matkę, która nawet nie zdawała sobie sprawy, jak iżnie jest chora. I właśnie wtedy wyszło na jaw, że Troy również jest sbdążony. Dlatego codziennie rano powinien brać hydrocortizon, ale »agi na cenę lekarstwa rodzina przeważnie pozwalała chłopcu dwa l w tygodniu ignorować zalecenie lekarza. Było to dopuszczalne, jeśli ^ przestrzegał odpowiedniej diety i unikał stresów. A śniadanie jadłeś? 25 - Nie. - Alicjo, co robią w zlewie te brudne gary? - Pytanie Miguela b) retoryczne. Jasne, że naczynia czekały, aż wreszcie ktoś się zmiłuje i pozmywa. Dziewczyna zrobiła śniadanie jedynie dla siebie, nie troszc2 się o rodzeństwo. Siedziała w kabinie wozu wyciągnięta na siedzei pasażera i wycinała zdjęcia z magazynu mody. Słysząc wrzask Migue rozgłośniła walkmana. Miała czternaście lat. Czuła się znudzona i nieć wartościowana. Kiedy wiosną hormony dały znać o sobie, zaczęła malować, nosić obcisłe bawełniane koszulki i skąpe spodenki. Tak zres; ubierały się wszystkie dziewczyny w jej nowej szkole. Miguel już miał solidnie opieprzyć siostrę za jej samolubstwo, kiedy podjeździe zahamowała czerwona półdężarówka, wzniecając tumany l rzu. Kierowca jeszcze chwilę rozmawiał z kimś przez telefon komórko1 i nie ulegało wątpliwości, że jest wściekły. Nazywał się Lukas Foster. I farmerem, który wynajął Russela Casse'a do natychmiastowego oprys pól, nagle zaatakowanych przez jakąś odmianę żarłocznej ćmy. Należało to uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż rodził Casse'ów właśnie kończyła się gotówka. Farmer kroczył w kierunku wozu, w jednej ręce trzymając głó\» sałaty. Miguel już wiedział, że właśnie zaczęły się kłopoty. Otwór boczne drzwi i krzyknął: - Dzień dobry, Lucas. Co się stało? - Jest twój stary? - spytał muskularny młody mężczyzna, kipi złością. Alicja wynurzyła się z wozu i stanęła przed bratem. - Parę godzin temu wyszedł opryskiwać twoje pola - wyjaśniła. - To ciekawe, gdzie on się podział, do cholery. Miguel zaczął tłumaczyć, że wczoraj ojczym miał jakieś problei z maszyną do opryskiwania, ale Lukas nie dał mu dokończyć tej bzdun wymyślonej na poczekaniu historyjki. - A żeby go jasna...! Siedzi gdzieś ze zbiornikami pełnymi tru wartej osiemset dolców, a te cholerne robaki zżerają mi ziarno! - wrze czał. Zaraz jednak się opanował. Był zaledwie parę lat starszy od Migu i głęboko współczuł chłopakowi, choć w duchu klął się za to, że jedy z sympatii do tej czwórki zaproponował pracę pijakowi. - Może musiał zatankować i już się wziął do roboty - powieds Miguel z nadzieją. - Figa! Rozmawiałem ze swoim ojcem i na niebie nie ma ślą żadnego samolotu. Russell na pewno dotrze na miejsce akurat wtedy, f zmieni się kierunek wiatru i wszystko na nic, będziemy musieli odło; oprysk do jutra, a w tym czasie te pieprzone robaki obeżrą wszystko czysta. Upokorzony, Miguel najchętniej schowałby się w mysią dziurę i t umarł. Ojczym już nieraz narobił mu wstydu, ale podobnego numi 26 szcze nie wykręcił. Miguel nie miał żalu do Lukasa. Farmer naprawdę iał powody do złości. Odgłosy uderzeń dochodzące z wnętrza wozu świadczyły, że Troy idal usiłuje pięścią poprawić jakość obrazu. - Przestań - rzucił Miguel ostrzegawczym tonem. - Jeśli go nie będzie, jak wrócę na pole, to zadzwonię na lotnisko Antelope Valley i wynajmę kogoś innego. Nie mogę czekać cały dzień. - Dobra, uczciwie stawiasz sprawę. Natychmiast biegnę go szukać. -łapał kluczyki do motoru i ruszył ku drzwiom. Kiedy szedł wraz z Lukasem wzdłuż podjazdu, z wozu wyskoczyła Jicja i zawołała: - Miguel, podrzuć mnie do Circie K Market. - N i e! - wrzasnął, odwracając się w jej kierunku. - Nigdzie nie jedziesz, dopóki nie zrobisz małemu śniadania. Nie czekając na odpowiedź, odpalił swoje stare kawasaki. Jeszcze moment stał na podjeździe, zastanawiając się, skąd rozpocząć poszukiwania. PODWŁADNI GENERAŁA GREYA wyliczyli, że obiekt znierucho-na orbicie parkingowej około pięciuset kilometrów za Księżycem, rając go jako tarczy w stosunku do ziemskich satelitów. Z uwagi ak na swą wielkość nie mógł umknąć kamer trzech satelitów, którym » Command celowo zmieniło orbity. Dzięki temu manewrowi dys-wano stałym obrazem obiektu, gdyż satelity nieustannie transmito-' sygnał. - Panie pułkowniku! - zawołał nagle jeden z techników kontrolują-ch obiekt. - Proszę spojrzeć! Castiiio podbiegł do stanowiska i utkwił wzrok w monitorze. W rejo-t znajdującym się bezpośrednio pod obiektem zachodziły jakieś zmiany. t- Wygląda jakby eksplodował... - zauważył pułkownik. [- Raczej się dzieli - mruknął technik. Id dolnej powierzchni oddzieliły się mniejsze fragmenty i powoli się lały. Po osiągnięciu określonej odległości zaczynały manewrować. Po i minutach utworzyły krąg i Castiiio nagle zrozumiał, co obserwuje. hmiast też ruszył do telefonu, by poinformować o tym generała przebywającego w Białym Domu. IONNIE SPRÓBOWAŁA WYMKNĄĆ SIĘ ze swego gabinetu bo-[ni drzwiami, ale korytarz był pełen jej podwładnych, którzy widząc tevą, natychmiast ku niej ruszyli. Każdy miał co najmniej jedną kartkę k pytań wymagających natychmiastowej odpowiedzi. Zresztą trudno •ię temu dziwić, gdyż od rana urywały się telefony. Dzwoniących iy powinno się łączyć z prezydentem, lecz tym razem pracownicy 27 Białego Domu musieli ich uprzejmie zbywać. A nie jest łatwe, gd; rozmówcą okazuje się senator, minister zagranicznego rządu lub ambasa dor, nie mówiąc już o szefie sied telewizyjnej czy koncernów prasowych Tymczasem nikt nie wiedział, co im odpowiadać. Connie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale chwilowo nie miał czasu udzielać jakichkolwiek wyjaśnień - już była pięć minut spóźnioni na poranną odprawę u prezydenta, co dotąd jej się nie zdarzyło. Jął zwykle w takich przypadkach szła do przodu jak taran, uśmiechając si uprzejmie i ignorując wszystkie pytania. Frank Jeffries, sekretarz Connie widząc, co się dzieje, po prostu stanął jej na drodze. - CNN ogłosi, że przeprowadziliśmy próbę atomową w atmosferze jeśli temu oficjalnie nie zaprzeczymy - wypalił. - Jak chcą wyjść na durniów, niech ogłaszają. - Connie wzruszył ramionami. - NASA przysłała oświadczenie do akceptacji - wtrącił natychmias następny, korzystając z okazji. - Jest krótkie, ale wymaga zatwierdzenia - Nasze oficjalne stanowisko głosi, że nie mamy oficjalnego stanowis ka! -poinformowała uprzejmie Connie i korzystając z chwilowego osłupie nią pozostałych, przebiła się do narożnika, gdzie niespodziewanie skręcił w lewo. Minęła schody, na których czekała następna grupa żądnych wiedz pracowników, i wsiadła do windy. Ten antyczny dźwig pochodził z czasów Franklina Roosevelta i był tak rzadko używany, że większość oso urzędujących w Białym Domu nie wiedziała o jego istanieniu. - Connie, co się, u diabła, dzieje? - wrzasnął Gil Roeder, widzą umykającą rzeczniczkę. - Chyba nie sądzicie, że gdybym wiedziała, to nadal trzymałabym wa w niepewności? - odparła niewinnie, w chwili gdy drzwi właśnie zaczęl się zasuwać. - Sądzimy! - dobiegł ją przytłumiony, ale zgodny chór. SPOTKANIE w OWALNYM GABINECIE już się rozpoczęło Oprócz prezydenta brali w nim udział: przewodniczący komitetu szefów połączonych sztabów, sekretarz obrony, generał Grey i dyrektor CI^ Albert Nimziki. Wszystkim zebranym Whitmore ufał, choć każdem z innych powodów. - Tylko jeszcze raz przypominam, że nie wiemy, czy to coś zamierz wejść w ziemską atmosferę. Nie wiadomo również, czy w ogóle je; w stanie to zrobić. Niewykluczone, że nie zbliży się bardziej, choćb z obawy przed polem grawitacyjnym - zakończył Grey. - Faktycznie może nas minąć - zgodził się Nimziki. - Ale my musiro być przygotowani na najgorsze. To nasz obowiązek. Dlatego też z powc du braku informacji należy założyć, że ma on wrogie zamiary. Uważan że trzeba przeprogramować kilka rakiet i wystrzelić je prewencyjnie. 28 dy Nimziki dobiegał sześćdziesiątki. Jego wygląd i zachowanie sprawiły, są- ; zyskał przezwisko „Stalowa Szczypawa". Stanowił swoisty ewenement, A. dyż utrzymał się na stanowisku przez kadencje czterech kolejnych rezydentów, z tego dwóch demokratów (Whitmore był tym drugim). iła aczej nie dawał się lubić, ale kiedy zabierał głos, mówił sensownie. Jak ina edawno stwierdził „The Post", od czasów J. Edgara Hoovera nikt nie mał w swym ręku tyle władzy co Nimziki, naturalnie nie licząc prezyden-[. Zawsze bardzo interesowała go polityka, chociaż potrafił wywołać rażenie, że tak nie jest. Uchodził też, co zrozumiałe, za mistrza w zakuli-)wych rozgrywkach oraz w forsowaniu własnej woli. Przedstawiona JTOZ niego propozycja była całkowicie sprzeczna z przyjętym na począt- narady stanowiskiem, by spróbować znaleźć rozwiązanie inne niż to, yła óre zakładało, że „najpierw należy strzelać, potem pytać". - Przy tak małym zasobie informacji nie powinniśmy podejmować ast zyka ataku - sprzeciwił się Grey. - Po pierwsze nie wiadomo, czy iia. łfimy. Po drugie możemy ich sprowokować. Po trzecie z jednego dużego /is- ttektu, który może nas minąć, zrobilibyśmy masę mniejszych, a te na >ie- wno spadną na Ziemię. Rakiety owszem, należy przeprogramować, ale ;iła żadnym wypadku nie wystrzeliwać... izy Urwał, gdyż w progu stanęła Connie, zaskoczona liczbą umundurowa-ów di mężczyzn. sóh - Jak reagują ludzie? - spytał ją Whitmore, gestem zapraszając do odka. zą( - Witam panów. - Connie opanowała się i siadła obok Nimzikiego. -isa wymyśla niestworzone rzeczy, CNN grozi nadaniem komunikatu, iż sprowadziliśmy reakcję jądrową w atmosferze, ale nikt jak dotąd nie żal na poważnie panikować. Na szóstą postanowiłam zwołać konferen-prasową, a do tej pory nie udzielać żadnych komentarzy. - Sądzę, że czas skontaktować się z dowództwem NATO i ogłosić gotowości na DEFCON 3 - zaproponował Nimziki, co wywołało 'chmiastowy sprzeciw pozostałych. Uznano, że byłoby to przedwczesne, a w dodatku mogłoby wywołać ukę w miastach. W końcu zabrał głos przewodniczący: ;- Gorsze jest co innego: od czwartego lipca dzielą nas dwa dni wie pięćdziesiąt procent żołnierzy ma przepustki, a niemal wszyscy dcy są w stolicy, w związku z niedzielną defiladą. Jedynym skutecz-sposobem nakazania im powrotu do baz byłoby użycie radia vizji. - A to zaalarmowałoby nie tylko naszych obywateli, ale i całą resztę ta - dokończyła Connie. • Przepraszam, sir. - W drzwiach stanął adiutant Greya. - Właśnie pidowano, że obiekt zajął stacjonarną orbitę parkingową po ciemnej lie Księżyca. i W chowanego się bawi, czy co? - zdziwił się Whitmore. l 29 - To raczej dobra wiadomość, przynajmniej chwilowo - skomento^ sekretarz obrony. - Niezupełnie. - Adiutant najwyraźniej jeszcze nie skończył. - Obi< ustalił orbitę o 10.53 naszego czasu, natomiast o 11.01 zaczęły się od nie odłączać fragmenty. Zaobserwowano ich trzydzieści sześć. Wszysti mają kształt spodka i jednakową średnicę, wynoszącą około cztemai kilometrów. Jeśli będą się poruszały wzdłuż obecnych trajektorii, to dwadzieścia pięć minut wejdą w atmosferę. Zapanowała całkowita cisza. Obecni w osłupieniu wpatrywali w młodego oficera, powoli przetrawiając usłyszane rewelacje. Oto realii wał się jeden z najstarszych i największych lęków prześladujących Im kość - Ziemia stała się obiektem odwiedzin (lub inwazji) obcej, intelige nej rasy. - Trzydzieści sześć jednostek, możliwe że wrogich, kieruje się Ziemi. - Ciszę przerwał Nimziki. - Czy nam się to podoba czy nie, trz( ogłosić DEFCON 3, panie prezydencie. Nawet jeśli wywołamy t panikę, musimy postawić wojsko w stan żółtego alarmu. I to natychmia Tym razem nikt z obecnych nie miał innego zdania. ROZLEGŁO SIĘ PRZERAŹLIWE buczenie, któremu towarzys ło czerwone migające światło alarmowe: w ten sposób w „Comp Cable" ogłaszano przerwę obiadową. David zignorował ten sygnał, po< bnie jak i pozostałe czynniki zewnętrzne. Od chwili wejścia do i przekaźników opuśdłją tylko raz, by przynieść dwa urządzenia wielkc walizki, oraz swojego laptopa. Wszystko to włączył w obwód, po cz skoncentrował się na ekranie komputera, gdzie mniej więcej co dwadzi da sekund powtarzał się graficzny wzór. - Witaj, geniuszu. - Marty wyjrzał zza rzędu regałów cały w uśn chach. - Przyniosłem coś na ząb. Wpadłem też zapytać, jak d led. ] żebym naciskał, ale wiesz, jestem po prostu dekaw. - Siadaj i odpręż się, stary. - David, tak jak reszta pracowników, przyzwyczajony do kłamstw i pochlebstw szefa. Zaskoczony Marty ostrożnie wykonał polecenie. David wyrzudł stąd już dwa razy, gdyż dłużej jak dziesięć sekund me mógł powstrzyi wać się od zadawania pytań, które zawsze doprowadzały młodzieńca szału. - Mam dla dębie dwie wiadomośd: dobrą i złą. Którą chcesz i pierw usłyszeć? - spytał promiennie David. - Złą. - Jesteś mi winien porządny obiad, a nie jakieś tam tekturowe żar - A dobra, to że nie dasz się zaprosić? - Nie! Znalazłem, w czym problem. Marty oniemiał z wrażenia. Dzięki Bogu! - westchnął odzyskując głos. - A co tak naprawdę się - W emisję z satelity jest wpleciony dziwny wzór. Pojęcia nie mam, d pochodzi. Niczego podobnego nie widziałem. A co ciekawsze, temu ijemniczemu nadajnikowi jakoś udało się wprowadzić swój sygnał rów- ocześnie do wszystkich satelitów teletransmisyjnych. - A niby dlaczego ma to być dobra wiadomość? - Bo ten sygnał jak każdy posiada własny wzór. Wystarczy odkryć (go częstotliwość, napisać program i skalkulować częstotliwość sygnału ygaszającego. W ten sposób zdołamy całkowicie usunąć obcy sygnał wywołujący zakłócenia. - Zaraz, moment. - Marty najwyraźniej się zgubił. - Czy to znaczy, że i efekcie dostaniemy z powrotem nasz czysty sygnał? - Szybko się uczysz. - I chcesz może jeszcze powiedzieć, ze będziemy jedynymi, którzy to siągną? - spytał podejrzliwie Marty. - Tego nie gwarantuję, ale jest wysoce nieprawdopodobne, by ktoś my w tej branży wpadł na to szybciej niż ja - przyznał David bez iłszywej skromności. - Podejrzewam, że spokojnie będziesz się mógł argować z pozycji monopolisty. iz^ - Chyba cię kocham. - Marty'ego dosłownie rozświetlał wewnętrzny »a< łask. - Nasza tajna broń! Co za cudowny dzień! d< są osi GDY MIGUEL w KOŃCU odnalazł Russella, ten zdążył już zy >ryskać jakąś jedną czwartą pola pomidorów, liczącego kilka arów. ie obotnicy zbierający dojrzałe pomidory zgromadzili się przy samo- •hodach, ponieważ opryskiwanie uniemożliwiało im pracę. Pole z jednej niyony dochodziło do rzędu gigantycznych eukaliptusów, rosnących Nyzdłuż drogi. Russell z sobie tylko znanych powodów zamiast latać ywnolegle do nich, latał prostopadle, w ostatniej chwili wyprowadzając b»aszynę ostrą świecą i w ten sposób unikając zderzenia. Na pierwszy •nit oka trudno było stwierdzić, czy jest bardziej pijany, czy szalony. t Mliguel z doświadczenia wiedział, że rano zwykle oba czynniki pozostają my równowadze. i <3S Russell latał na dwupłacie jasnoczerwonej barwy. Maszyna została udowana przez wytwórnię de Haviland mniej więcej w czasie, gdy dbergh przelatywał nad Atlantykiem. Samolotów tego typu, z drewna iągmętego płótnem, w latach dwudziestych używała poczta amerykań-do przewozu transkontynentalnych przesyłek ekspresowych. Obecnie doskonale utrzymany dwupłat powinien występować na świątecznych łkazach lotniczych, a nie opryskiwać pola. Obciążony jeszcze sprzętem żącym ponad sto kilogramów ruszał się z wdziękiem ciężarnej hipo-tamicy. 31 Widząc, że ojczym rozpoczyna kolejny nalot, Miguel zaczął gorą( kowo machać, wrzeszcząc przy tym ile sił. Część robotników przyłącz) się do chłopaka, mając nadzieję na koniec przymusowej przerwy. W o powiedz! Russell radośnie zakołysał skrzydłami i zabrał się do opr} kiwania. Przez ostatnie dwa lata staczał się błyskawicznie, całkiem planom zapijając się na śmierć i tracąc resztki odpowiedzialności za dzieci. Zaws był nieco szalony, ale gdy matka Miguela zmarła, stan ten stał się bardz normą niż wyjątkiem. Co parę dni Russell miał przebłysk świadomoś obiecywał poprawę, w którą nikt już nie wierzył, a potem wszystl zaczynało się od początku. W efekcie na Miguelu, jako na najstarszy dążyły obowiązki głowy domu, poczynając od zarabiania na utrzymań kończąc na załatwieniu lekarstwa dla Troya. Na szczęście Miguel l bardzo odpowiedzialny. Ubocznym, acz nieuniknionym skutkiem tak sytuacji było całkowite utracenie szacunku dla ojczyma. Gdy maszyna wyrwała w górę, Miguel zapuścił motor i ruszył na uk przez pole, zostawiając za sobą ścieżkę zmasakrowanych krzaków. 2 trzymał się na środku kolejnego pasa oprysku, gdyż Russell zaczął j następny nalot, wypuszczając ze zbiorników trującą mgłę. RUSSELL ZAUWAŻYŁ SYNA i dosłownie w ostatniej chwili wy czył aparaturę rozpylającą. Chłopak coś wykrzykiwał i machał, ale mii iż pilot wychylił się z kabiny, niewiele mógł z tego zrozumieć. W końcu Russella dotarło, że ma wylądować, ale zaraz potem dzieciak zac pokazywać coś innego. Coś przed samolotem... Russell pojął, o co chodzi, gdy ponownie spojrzał do przodu - n eukaliptusów był tak blisko, że w żadnym wypadku pilot me zdążył wznieść się ponad nie na czas. - Cholera! - mruknął, a potem zadziałały odruchy. Przechylił maszynę na skrzydło i przemknął między dwoma potężny drzewami, mając po jakieś trzydzieści centymetrów luzu z każdej stro płatowca. Zachwycony swoim wyczynem, wrzasnął, aż echo odbiło się drzew, po czym wykręcił beczkę na znak zwycięstwa. MIGUEL OTWORZYŁ OCZY. Nie usłyszał huku eksplozji, w stwierdził, że Russell cały i zdrowy podchodzi do lądowania na drod Czym prędzej uruchomił motor i pognał mu na spotkanie. Zatrzymał się przy samolocie, gdy Russell kończył gramolić się z ka ny na dolne skrzydło. - Widziałeś? - spytał z dumą. - Ładnie mi poszło, nie? Mimo iż pan Casse przeżył już pięćdziesiąt jeden wiosen, wyglądał j przerośnięty chłopiec. Szopa blond włosów i okrągła twarz z pulchna 32 oliczkami potęgowały to wrażenie, chociaż mężczyzna miał ponad metr siemdziesiąt wzrostu, szerokie bary, a po ostatniej fazie picia dorobił się ikże brzucha. - Co ty, do ciężkiej cholery, tu robisz? - Miguel nie był w nastroju do ochwat. - Zarabiam na chleb i to z dodatkami. - Gówno zarabiasz: to nie pole Fostera! Powinieneś być po przeciwnej tronie miasta i opylać zboże, nie pomidory! Russell podejrzliwie przyjrzał się krzakom i okolicy. - Jesteś pewien? - spytał nieco niepewnie. - A niech cię jasna cholera! Foster był przed chwilą na campingu pytał, gdzie się podziewasz. Facet zrobił d uprzejmość, a ty spieprzyłeś Dbotę. Jeszcze zażąda, abyś mu zapłacił za to, co wypryskałeś na te Bogu ucha winne pomidory! Russell zszedł ze skrzydła i przez chwilę zastanawiał się nad sytuaq'ą, ieco chwiejąc się przy tym na nogach. Była to pierwsza praca, jaką dostał d początku sezonu, a ze wszystkich farmerów w okolicy jedynie Foster dważył się zaproponować mu zarobek. Casse spojrzał na syna. Niestety ie potrafił wymyślić żadnego usprawiedliwienia. - Wiesz jak trudno znaleźć kogoś, kto nie jest przekonany, że do eszty zgłupiałeś? - spytał niespodziewanie spokojnie Miguel. -1 co teraz robimy? Dokąd pojedziemy? Russell nie miał pojęcia. Cholernie pragnął po raz kolejny złożyć bietnicę poprawy, ale był jeszcze na tyle trzeźwy, by zdawać sobie prawe, że i tak jej nie dotrzyma, a syn i tak w nią nie uwierzy. Stali /milczeniu, aż w końcu Miguel odpalił kopniakiem motocykl i odjechał. Russell wyjął z kieszeni piersiówkę Jacka danielsa i pociągnął solidny ^k. Coś się właśnie kończyło, a brutalnie mówiąc kończyła mu się ochota a udawanie, że walczy. Ostatnich parę lat załamało Russella, a śmierć ony pogłębiła stan kryzysu psychicznego. Wieść, iż Troy też cierpi na horobę Addisona, była praktycznie ostatnim gwoździem do trumny. xdyby nie dzieciaki, któregoś dnia po prostu wspiąłby się na maksymalny ułap, na jaki zdobyłby się de havilland, i pobił rekord świata w lode urkowym. A tak pozostał tylko alkohol... IBN ASSAD JAMAL przykucnął przy ognisku na pustyni w północ-lym Iraku, przygotowując poranną kawę. Wraz z innymi Beduinami ostał osadzony w złożonym z namiotów mieśde, gdyż władze wymusiły a nomadach zakaz wędrówek. Jamal obudził się bardzo wcześnie. Do witu pozostała jeszcze godzina, ale stare nawyki trudno wykorzenić, toteż ie on jeden był już na nogach. i Odstawiając naczynie z kawą, będące niegdyś własnośrią dziadka, płyszał krzyk. Moment później nocną ciszę przerwały bezładne wrzaski, - Dzień Niepodległości J J równie przeraźliwe jak pierwszy. Jamal wstał, odwrócił się i zni ruchomiał - od strony obozu gnało ku niemu kilkanaście wykrzyk jących coś postaci. W pierwszej chwili myślał, że zaatakowano oN ale po paru sekundach dostrzegł, przed czym udekali jego wsp( ziomkowie. - Ensha'allah! -jęknął i padł na kolana. Spory kawał nieba płonął pomarańczowo, a po bokach biało. Woli opadał prosto na nich niczym płaska skała. Blask rozświetlał piase nadając mu ognistą barwę. Jamal wytrzymał na klęczkach ze dwadzieścia sekund, po czym zerw się na nogi i z wrzaskiem ruszył w ślad za pozostałymi. KILKASET KILOMETRÓW na południowy wschód, mniej wię< w centrum Zatoki Perskiej, atomowy okręt podwodny USS „Georgi płynął na powierzchni przy pełnym zaciemnieniu. Z zewnątrz oki wyglądał dcho i spokojnie, za to w centrum dowodzenia panowało piekl W związku z niezwykłym odczytem (a raczej jego brakiem) na radar; właśnie ogłoszono alarm bojowy, a zdezorientowani operatorzy na prc no próbowali dostroić odmawiający współpracy sprzęt. - I co, poruczniku? - spytał oficera wachtowego kapitan J.C. Ken - Sir, nie mamy żadnych sygnałów radarowych w obszarze o średni siedemnastu mil - zameldował oficer i na potwierdzenie wskazał ekrai na wszystkich widniał czarny okrąg całkowitego zaćmienia radarowe^ Należało jednak wykluczyć uszkodzenie urządzenia, ponieważ dem plama przemieszczała się. - Radar to jedno, sir - zameldował jeden z operatorów - ale czujn podczerwieni całkowide wysiadły: są tak przeładowane jakimś źródh energii, że w ogóle nie ma odczytu! Faktycznie, ekran był jedną plamą jaskrawoczerwonego blasku. - Panie poruczniku, proszę połączyć się z dowództwem - zdecydov Kem. - Tu się dzieje zbyt wiele rzeczy naraz! W OWALNYM GABINECIE tłoczyli się doradcy prezydenta i ć wódcy, a trzydzieśd telefonów dzwoniło bez przerwy. Mimo to w j: mieszczeniu me było hałasu. Siły zbrojne postawiono w stan podv ższonej gotowośd, okręty podwodne i grupy uderzeniowe lotniskowe atomowych otrzymały rozkazy wypłynięda i zajęda stanowisk wzdi wybrzeży, lotnictwo zaś przygotowywało maszyny do startu. Prezyd( zasiadł za „Resolute", jak zwano potężne dębowe biurko, które królo' Elżbieta I dała w prezende Rooseveltowi. Obecni byli przedstawia dowództwa NATO oraz attache militarni ambasady brytyjskiej, rosyjsk i niemieckiej. 34 Ta najpotężniejsza grupa decydentów, jaka kiedykolwiek zebrała się Białym Domu, nie robiła nic - po prostu siedziała i czekała na rozwój ydarzeń. Wcześniej wysunięto pomysł wysłania promu z głowicami iklearnymi, by profilaktycznie zaatakować ukryty za Księżycem sta-k-bazę. Jednak specjaliści z NASA sprzeciwili się temu, podając długą stę powodów, dla których taki atak najprawdopodobniej zakończyłby p fiaskiem. Zdecydowano więc poczekać na nowe informacje, a konkret-e na to, co zrobi trzydzieści sześć jednostek będących już w obrębie emskiej atmosfery. Przy telefonie łączącym Biały Dom z Pentagonem ażurował, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, generał Grey. Nic więc siwnego, że chwycił słuchawkę, ledwie aparat brzęknął. Wysłuchał zwięz-j informacji i rozłączył się. Zapadła martwa cisza. - Zauważono dwa obiekty nad zachodnim wybrzeżem. Kierują się id Kalifornię - powiadomił zebranych. - Proszę wysłać AWACS-a z Moffet Fieid - polecił prezydent. AWACS czekał gotów do startu w bazie lotniczej w pobliżu San Jose. Nagle do pomieszczenia wpadła z impetem Connie i oznajmiła pod-Lscytowana: - CNN nadaje z Rosji. Mają obraz jednego takiego! - Włącz! - polecił Whitmore, spoglądając wymownie na Lermontowa. Ktoś otworzył szafkę, w której znajdował się telewizor, ktoś inny itawił go na kanał CNN... Nadawano z Nowomoskowska, przemysłowego miasta położonego zysta kilometrów na południe od rosyjskiej stolicy. Reporter stał na skraju erokiego bulwaru biegnącego przez centrum miasta i coś mówił, przekrzy-ijąc panujące wokół zamieszanie. Choć dochodziła dopiero szósta rano, ica była zatłoczona spanikowanymi mieszkańcami, miotającymi się we szystkie strony. Od czasu do czasu przejeżdżał samochód, lawirując wśród eszych i jakimś cudem nie rozjeżdżając nikogo (przynajmniej przed unerą). Wypowiedź reportera tłumaczył ktoś ze studia CNN w Atlancie. - „...ten atmosferyczny fenomen zaobserwowano tutaj, w Nowomos-)wsku, oraz w innych częściach kraju. Porusza się zbyt wolno, by można ) było uznać za meteoryt, lecz astronomowie me potrafią wyjaśnić, czym zmoże on być". Kamera podjechała w górę, ukazując niebo z płonącym obiektem. dy zadziałał teleobiektyw, wszyscy dostrzegli, że brzegi opadającego awadła wzniecają ściany płomieni, szorując o powietrze i wypalając zeń m. Zgromadzeni z przerażeniem przyglądali się temu wstrząsającemu »ektaklowi. Widok gorejącej chmury przypominał scenę ze starego filmu Charitonem Hestonem, w której objawiał się Bóg. - „Jak widać, mieszkańców opanowała panika - włączył się repor-sr.- Strach ogarnął całe miasto. Tutejszy Czerwony Krzyż donosi dużej liczbie rannych. Wiele osób zostało stratowanych, inni odnieśli prażenia w wypadkach drogowych. Podobno w Moskwie sytuacja jest 35 jeszcze gorsza, a według obliczeń naukowców właśnie tam zmierza 1 obiekt". - Panie prezydencie, AWACS jest o trzy minuty od planowane miejsca spotkania - wtrącił Grey. - Przełączyłem pilota na głośnik. W panującej dszy wyraźnie dał się słyszeć trzask i gwizd, gdy nawią2 no połączenie z maszyną oddaloną o dwa tysiące kilometrów. SAMOLOT LECIAŁ na południe, kilkanaście kilometrów od w brzeża Kalifornii, i jak każdy samolot tego typu był wyładowany najn wocześniejszą aparaturą radiowo-elektroniczną. AWACS (Airborne Wa ning and Control System) - Powietrzny System Ostrzegania i Kontu mógł śledzić cele na obszarze sześciu tysięcy kilometrów kwadratowa i równocześnie sterować pięciuset pociskami lub własnymi samolotami. Tym razem jednak systemy radarowe i podczerwone, podobnie ja gdzie indziej, funkcjonowały w sposób przyprawiający operatorów o z paści nerwowe, o czym dobitnie świadczyły rozmowy dobiegające z gł< śnika. - Przedni radar całkowicie nieczynny, w bocznym występują zakłóca nią ponad połowy odczytu, w radarach śledzących cele powietrzne bra odczytu na całej przedniej połowie obszaru... - rozległ się głos pilota. - Cholera, lecimy na oślep! - Littie Pitcher, tu kontrola z Fort Ord - włączył się nowy głos. Mamy was na radarze. Wyszliśde już z chmur? - Fort Ord, tu Littie Pitcher, nadal siedzimy w mleku. Powtarzali zerowa widzialność, ta cholerna tropikalna burza w północnym Meksyk spowodowała, iż pokrywa chmur jest znacznie grubsza, niż przewidział meteo. Ile według was zostało do spotkania? - Littie Pitcher, tu Fort Ord, straciliśmy was! - W głosie kontrolei naziemnego pojawiło się napięcie. - Właśnie wlecieliście w obszar żaden nienia radarowego. Może San Diego ma de jeszcze na ekranie. Przez kilka sekund panowała dsza, po czym rozległ się czyjś głos: - Littie Pitcher, tu kontrola w San Diego, mamy ten sam problem c w Fort Ord: wledeliśde w obszar zakłóceń. W ogóle was nie widzimy. - Fort Ord, tu Littie Pitcher, chyba wychodzimy z chmur... Kurv mać! Kontrola, siadają wszystkie przyrządy pokładowe! Kompas, żyr< kompas i wysokośdomierz dostały szału. Pojęda nie mam, co jest prz< dziobem. Spróbuję się jeszcze trochę wznieść nad chmurami, człowit będzie mógł chodaż liczyć na własne oczy! - Littie Pitcher, tu Ford Ord, rób jak uważasz, tylko nie ryzykuj b potrzeby. - Nurkuj - mruknął prezydent - albo leć na tej samej wysokośd, a nie wznoś się, do diabła! Łączność była jednostronna, toteż pilot nie usłyszał słów Whitmore' 36 - Przejaśnia się! - krzyknął radosnym głosem mężczyzna z AWACS-a. Sekundę później z głośnika popłynęły trzaski zakłóceń, przez które dał ę słyszeć jedynie pełen przerażenia okrzyk: - Jezu, niebo się pali! A potem była już tylko cisza. AWACS WYŁONIŁ SIĘ z chmur tuż przed śdaną ognia, powoli puszczając się z nieba. Była wysoka na siedem, a długa na trzydzieści ilometrów. Pilot gorączkowo próbował zawrócić, lecz maszyna przy tej sybkośd potrzebowała miejsca na wykonanie skrętu o sto osiemdziesiąt opm. A tego właśnie jej zabrakło - uderzyła bokiem o ognistą ścianę roztrzaskała się niczym żarówka dśnięta o kowadło. - PRZYWRÓCIĆ LĄC ZN ość;-warknął Grey do adiutanta, mi-10 iż podobnie jak pozostali podejrzewał, co się stało. - Panie prezydencie, zauważono dwa kolejne obiekty nad Atlanty-iem - zameldował przewodniczący komitetu szefów połączonych szta-DW. - Jeden kieruje się w stronę Nowego Jorku, drugi tutaj. - Ile mamy czasu? - zainteresował się sekretarz obrony. - Mniej niż dziesięć minut. Słysząc to, Nimziki zerwał się na równe nogi i oświadczył tak głośno, s słyszeli go wszyscy obecni: - Panowie, czas przenieść prezydenta i sztab do Kryształowej Góry! Generał Grey skinął potakująco głową i wydał stosowne polecenia. f pomieszczeniu zapanował zorganizowany chaos. Wszyscy, których bejmowała ewakuacja do podziemnego stanowiska dowodzenia, utwo-sonego na wypadek wojny, wiedzieli, co mają robić. Dlatego też zamie-anie było zorganizowane. Chaos natomiast powstał po części stąd, że >zkazy dotyczyły większości obecnych, a po części stąd, że prezydent nie iszył się zza biurka. - Connie, czy należy się spodziewać podobnej paniki jak w Rosji? -)ytał spokojnie. - Nawet gorszej, choćby z tego powodu, że tam opuszczano zagrożo-y teren głównie na piechotę, a nasi rodacy wsiądą do samochodów. Poza fm zaczną uciekać, zanim się dowiedzą, w którą stronę należy to robić. - Panie prezydencie, tego typu kwestie można przedyskutować w drożę na lotnisko - wtrącił dyrektor CIA, domyślając się, do czego zmierza azmowa. - Jako głównodowodzący sił zbrojnych... ; - Nigdzie się nie będę ewakuował! - przerwał mu gromko Whitmore, stając. Nimziki z wrażenia zaniemówił, podobnie jak większość obecnych. erwszy odzyskał głos sekretarz obrony: 37 - Musimy zachować ciągłość rządów w przypadku kryzysu. Po powstała Kryształowa Góra i właśnie w tym celu opracowano pli ewakuacji! Kilku obecnych potwierdziło jego słowa i w pomieszczeniu nag zrobiło się gwarno. - Panowie! Panowie!! - Whitmore dopiero po chwili zdołał uciszyć i( na tyle, by móc spokojnie mówić dalej. - Nie zamierzam odwoływi ewakuacji: chcę, by wiceprezydent i połączone dowództwo wraz ze wszys kimi władzami cywilnymi przeniosło się do Kryształowej Góry, tak jak zaplanowano. Jeśliby, nie daj Boże, coś mi się przytrafiło, to Kryształom Góra przejmie zarządzanie państwem. Rozumiem, że większości z was 1 się nie podoba, ale pragnę zapobiec masowej histerii. Muszę być i miejscu i wystąpić publicznie. Obiecuję, że jeśli te obiekty okażą s wrogie, natychmiast do was dołączę. - Wtedy może już być za późno! - mruknął Nimziki, przyglądając s prezydentowi z wyraźną niechęcią: strategiczne decyzje podejmował w ostatniej chwili rzadko kiedy okazywały się dobre. Znał jednak Whi more'a wystarczająco długo, by wiedzieć, że gdy ten się uprze, trudno je go przekonać do zmiany stanowiska. Dyrektor CIA miał jeszcze parę asów w rękawie, ale sytuacja z cal pewnością nie dojrzała do tego, aby je wyciągnąć. - Connie, uruchom łączność awaryjną - polecił Whitmore. - Ja tylko zacznie działać, wygłoszę orędzie. Będę zalecał pozostawanie w d( mach. Możesz napisać tekst przemówienia w dwadzieścia minut? - Spróbuję w dziesięć - odparła, ruszając w stronę drzwi. Zdezorientowani i zdumieni dowódcy sztabów nawet nie drgnęl Woleli zostać tu, w tym gmachu, który stał się centrum dowodzenia. - Dobra, ruszając - rozkazał Withmore. - Chcę, abyście dotarli i miejsce możliwie najszybciej. Dowódcy wymienili między sobą spojrzenia, po czym niechętn skierowali się ku wyjściu. Generał Grey wydostał się z grupki opus czających pomieszczenie, stanął przed Whitmore'em i rzekł: - Za pozwoleniem, panie prezydencie. Ja pozostanę z panem. Biorąc pod uwagę fakt, iż Grey zajmował stanowisko szefa dowódco sztabów, była to niezwykła, a nawet nieodpowiednia prośba. Jedns zważywszy na długotrwałą przyjaźń obu mężczyzn, nie należało jej s dziwić. - Dzięki. Czułem, że tak zrobisz - powiedział Whitmore, uśmiechaj, się lekko. - A pan, panie dyrektorze? - Zgodnie z dyrektywą Narodowej Rady do spraw bezpieczeństw szef CIA zawsze powinien być do dyspozycji prezydenta - odparł sztywi zapytany, po czym dodał, starając się, by zabrzmiało to przyjaźnie: Takie ryzyko mam wliczone w pensję. ^ Mimo starań Nimzikiego jego wypowiedź została odebrana jak zawo-Iowana groźba lub żądanie. Chwilową ciszę przerwał Grey, zadając pytanie, które od ponad pdziny dręczyło wszystkich: - Co będzie, jeśli oni zaatakują? - Wtedy pozostanie liczyć na cud - odparł ponuro Whitmore. DRZWI POWOLI UCHYLIŁY SIĘ niczym wrota do dawno zapo-mianego grobowca. Na korytarz wyszedł David z nosem w wydruku omputerowym. Wydruk miał szesnaście stron i był w systemie dwój-owym. Przedstawiał binarny zapis tajemniczego sygnału zakłócającego. Jializator spektralny o odwróconej okresowośd, który parę lat temu sstał skonstruowany przez Davida (i podarowany Marty'emu w prezen-e urodzinowym) wykonał swoje zadanie. Dzięki temu jego twórca ysponował dokładnym „portretem" sygnału. Najważniejsze były para-letry częstotliwości, w jakich oscylował, oraz dane sygnału wygaszające-3, który należało nadać, by pozbyć się kłopotu. A to oznaczało, że krotce rozpoczną transmisję programu bez zakłóceń, a Marty sporo ydśnie z konkurencji za te informacje. Dla Davida jednak nie oznaczało to końca problemu. Ledwie iłatwił sprawę wytłumienia zakłóceń, zajął się następną - dla mego rywatnie równie ważną. Chciał znaleźć odpowiedź na pytania, skąd idawano sygnał i w jakim celu. Był tak pogrążony w rozmyślaniach, ; dotarł do połowy centrum sterowania, nim się zorientował, że st puste. Spojrzenie na śdenny zegar upewniło go, że przerwa na mch dawno się skończyła. Dokładnie rozejrzał się wokół, co jedynie stwierdziło fakt, że poza Jackiem Feldinem, który płakał do telefonu, e było nikogo. Bez dwóch zdań, działo się tu coś dziwnego, ale David, pochłonięty igadką sygnału, całkowicie zignorował to spostrzeżenie. Już od dwu-istego roku życia, to jest od chwili, gdy po raz pierwszy zetknął się krzyżówką w „New York Timesie", był zapalonym szaradzistą. Kiedy mcentrował się na jakiejś łamigłówce, reszta świata go nie interesowa-. Najpierw musiał znaleźć rozwiązanie. Fakt, czy nastąpi to za ivadrans, czy za tydzień, nie miał najmniejszego znaczenia. Zagadkę, ką stanowił sygnał, David uznał zaś za o wiele ciekawszą od tych imiesięcznych z magazynu Mensa, zwanych „genialnymi". Przyznać ż należało, że kto jak kto, ale on był wręcz stworzony do jej (związania: nie dość, że posiadał praktyczną i teoretyczną wiedzę eoretycznej aż za dużo), to jeszcze miał bezproblemowy dostęp do ijnowszego sprzętu łącznościowego, wartego z pięćdziesiąt milionów alarów. Niewielu inżynierów-łącznośdowców na świecie mogło się wnać z Davidem. 39 Spokojnie więc zawrócił do sali, z której wyszedł, i siadł do kor putera. Przeczucie dyktowało mu, by zacząć od pytania, czy sygnał powtan się regularnie. Odpowiedź brzmiała: nie. Sygnał staje się coraz krótsz tyle że ograniczanie czasu nadawania postępowało tak wolno, dla człowieka niezauważalnie. Nie trąd jednak na sile, co powodu cały czas takie same zakłócenia. Było to nie lada ciekawostką, b skoro ktoś wysyłał go celowo, to po co miałby spowodować jeg zniknięcie. Pełną minutę stracił na obliczenie, kiedy też sygnał zamknie sal z siebie. Wyszło mu, że o 2.32 rano czasu wschodnioamerykańskiegt Teraz należało dowiedzieć się, skąd nadają sygnał, a to wiązało si z wyjściem poza cztery ściany pomieszczenia, w którym pracował. Skór już musiał to zrobić, zdecydował, że przy okazji poinformuje Marty'eg o dobrych nowinach. Biuro Marty'ego wyglądało jak pobojowisko, czemu nie należało si dziwić, bo właściciel nigdy nie utrzymywał w nim porządku. Gazet} styropianowe kubki, opakowania po jedzeniu na wynos, nie otwarte list i puszki z dietetyczną wodą mineralną - wszystko to poniewierało się p podłodze, meblach i wraz z wylewającymi się z szuflad papierami tworzył nader malowniczy obrazek. W pomieszczeniu znajdowało się pięciu męż czyzn wpatrzonych w telewizor. David ledwie zwrócił na nich uwagę. Zauważył natomiast wolny fote i błyskawicznie usiadł w nim, by nikt go nie uprzedził. Po godzinad spędzonych na krześle była to zdecydowanie miła odmiana. Przeciągną się, przerzucił nogę przez oparcie i dopiero wtedy do niego dotarło, ż w biurze panuje atmosfera pełnego napięcia wyczekiwania. Na twarzac zebranych widniało przerażenie. - Mam dane sygnału - oznajmił. - Bez kłopotu powinniśmy go w) tłumić. - Co?!... A, tak - mruknął obojętnie Marty. - Doskonale, doskc nale... - Tyle że jeśli moje obliczenia się zgadzają, a przeważnie tak jest, t sygnał zaniknie sam z siebie za jakieś siedem godzin... Marty, czy ty mni słuchasz? - David! - ocknął się Marty. - Mój Boże! To straszne, nie sądzisz? - O czym ty gadasz? - O tym! - Marty odsunął się nieco, wskazując ekran telewizora. Obraz przedstawiał gigantyczną plamę ognia o średnicy dwudziest kilometrów, wiszącą nad Melbourne. W pierwszej chwili David sądzi że doszło do jakiejś katastrofy ekologicznej z udziałem ozonu. Pota z ust chłopaka padło pytanie, które wcześniej zadał każdy, kto wszo do biura: - Wojna wybuchła? - Nikt nie wie, co to takiego - odparł jeden z wpatrzonych w ekrarr— ;hników. - Nazywają to atmosferycznym fenomenem. - Pewnie mamy do czynienia ze szczątkami asteroidu - stwierdził my. - Fragmenty spadają na całą Ziemię. - Obudź się, chłopie! - parsknął Marty. - Powtarzali tysiąc razy: to ie spada. Porusza się, owszem, ale znacznie wolniej niż swobodnie padający meteoryt. Niektóre z tych obiektów zaczęły się przemieszczać r poziomie. Nie rozumiecie? Pojawiły się cholerne latające talerze, na-ąpiła pieprzona inwazja! Czy wyraziłem się jasno?! David doznał mieszanych uczuć - nie wiedział, czy śmiać się do łez, (zy zmoczyć spodnie ze strachu. Poważne miny pozostałych skłamały go lo tego drugiego: najwidoczniej Marty mówił prawdę. - Zaraz! Momencik. - Odruchowo wstał, czując na całym ciele lodo-yate dreszcze, gdyż w mózgu zakiełkowała mu zupełnie nowa koncepcja, tóra tłumaczyłaby... Marty, widząc nagłą bladość i bezruch młodzieńca, czym prędzej itworzył kolejną puszkę, podał mu i równocześnie łagodnym tonem irzekazywał wszystkie zdobyte informacje na temat obiektywów. Nagle >rzerwał i wpatrując się w ekran spytał: - Davidzie, czy to przypadkiem nie jest Connie?! Zgodnie z wymogami łączności alarmowej każdy program przełączył ię na obraz transmitowany na żywo ze studia sali prasowej Białego )omu. Na mównicy pojawiła się atrakcyjna, młoda kobieta w jedwab-ej bluzce i zaczęła odpowiadać na pytania zgromadzonych dzien-ikarzy. Jej widok całkowicie wytrącił Davida z rozmyślań nad inwa-ją - patrzył bowiem na Constance Mariannę Spano, swoją byłą lałżonkę. - „...podkreślam, że zjawisko to nie spowodowało żadnych szkód, oza zakłóceniami sygnałów radiowych i telewizyjnych, i jak na razie nic ie wskazuje, aby takie szkody miały nastąpić". David słyszał jej głos, ale nie rozróżniał słów. Nie widzieli się od ponad oku, a nie było sensu ukrywać przed samym sobą, że nadal ją kochał. Wydawała się nieco starsza, pewniejsza siebie i zdecydowanie bardziej diegła, lecz nic więcej się nie zmieniło. - „Prezydent jest w tej chwili na posiedzeniu sztabu kryzysowego, ale ragnie zapewnić zarówno wszystkich obywateli, jak i naszych sprzymie-zeńców, że jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Obecnie ajważniejsze jest, abyście nie ulegali panice". - Skoro nie ma powodów do obaw, w jakim celu uruchomiliście waryjny system łączności? - spytał ktoś. - „Ponieważ problem zakłóceń dotyczy też dalekodystansowych roz-iów telefonicznych i łączności radiowej. Włączając awaryjny system, apewniamy kontakt między ośrodkami władzy i jednostkami wojskowy-li. To chyba logiczne w sytuacji kryzysowej, prawda?" 41 •' J David znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy łże w żyw oczy. Tym razem, co przyznał z niejakim zdziwieniem, mówiła prawda a przynajmniej to, co sama za prawdę uważała. • - „Cztery obiekty wkrótce pojawią się nad amerykańskimi miastami • ciągnęła Connie. - Konkretnie nad San Francisco, Los Angeles, Nowy Jorkiem i Waszyngtonem". - Chłopcy, tu w piwnicy jest stary schron przeciwlotniczy. W drzwiach ukazała się głowa Pata Nolana. Należał do młodszy< stażem, ale za to bardziej przebojowych pracowników „Compact Cab| le". - Zmieścicie się jeszcze, tylko nie czekajcie za długo, bo zamknienn drzwi. Marty, jakbyś kogoś szukał, przyjdź do schronu. Cała zmiana tan siedzi! Głowa zniknęła, a Jeanie, dotąd wpatrzony w ekran niczym w świę obrazek, zerwał się z krzesła i wybiegł jak oparzony. - To będzie naprawdę śmierdząca sprawa - zawyrokował Marty, gd za tamtym zamknęły się drzwi. - Bardzo śmierdząca! KNAJPA o NAZWIE „Burlie's" była przygnębiającą i opuszczeń, speluną, leżącą przy autostradzie. Po przeciwnej stronie znajdowało si małe lotnisko. Gdyby nie okoliczni pijaczkowie, wpadający na piwo, loka już dawno by zbankrutował. Russell Casse siedział na jednym z trzeci stołków barowych, tępo wpatrując się w drugą już szklaneczkę whisk z wodą. Czekał na człowieka, który miał przyjść i wręczyć mu dziesi^ tysięcy dolarów gotówką. Ledwie bowiem wylądował, poszukał Rocky'ego - obleśnego grubas.' właściciela lotniska. - Ile mi dasz za samolot? - spytał bez wstępów i ceregieli. - Dziesięć tysięcy papierów - odparł Rocky, traktując pytanie jak żart; obaj wiedzieli, że za sprawnego de havilanda rocznik 1927 można bez trudu dostać siedemdziesiąt pięć tysięcy. - Zgoda - powiedział miękko Russell i Rocky przestał się uśmiechać. - Ale gotówką i za godzinę. Czekam w „Burlie's" - dodał jeszcze, po czym odwrócił się i wyszedł. Rocky zaś ruszył biegiem do lincolna (co wyglądało na poły komicznie, na poły obrzydliwie) i z piskiem opon pognał do banku. Od tego czasu minęła prawie godzina. Russell zamówił już trzeciego drinka (nie mając gotówki na dwa poprzednie). Był pierwszym klientem, a barman nie należał do rannych ptaszków, dlatego telewizor został włączony dopiero w tym momencie, gdy mówiono coś o latających talerzach. Mężczyźni nie mieli więc pojęcia o tragicznych wydarzeniach, rozgrywających się w przestworzach wokół Ziemi. Właśnie ktoś wypowiadał się na temat UFO, gdy do knajpy weszła trójka mechaników z lotniska. 42 - Patrzcie, kogo tu mamy - zdziwił się największy i najbardziej jjysmarowany. - Słyszałem, Russ, że dziś rano opyliłeś me to pole? | Russell zmusił się do uśmiechu, nie odrywając oczu od dńnka. - Nie śmiać się, chłopaki! - zakomenderował inny mechanik. - To nie fcgo wina. On jeszcze nie doszedł do siebie po tym porwaniu. ' Tym razem obaj pozostali ryknęli śmiechem, aż kurz opadł z powały. • - Dajcie człowiekowi pić w spokoju - zaproponował barman, stawiane na kontuarze trzy piwa. - A właściwie kto go porwał? - zainteresował się chudy jak tyka nechanik. - Nie słyszałeś? - zdziwił się prowodyr. - Parę lat temu ufoludki siłą męły Russa na latający talerz. Tam przebadały go jak świnkę morską ilbo szczura. Opowiedz im, Casse. - Innym razem... - Aha, za mało wypił! Poczekajcie, aż się urżnie, to nie da mu się gęby amknąć, zobaczycie. Russ, mógłbyś nam zrobić uprzejmość? - Mechanik pojrzał na zegarek. - Schlaj się, zanim będziemy musieli wrócić do oboty, dobrze? Barman wyszedł po coś na zaplecze, Russell zaś dopił drinka i wstał zamiarem opuszczenia knajpy. Pal sześć Rocky'ego, miał już dość drwin. ^asse'owi nie udało się jednak dotrzeć do drzwi, gdyż prowodyr zastąpił m drogę i spytał konspiracyjnym szeptem: - Powiedz no prawdę: wydupczyli de na tym talerzu? Ryk śmiechu sprowadził barmana. Russell przygotował się do mor-obida. Zanim jednak zdążył wybić pytającemu zęby, neonówki zwisające sufitu zabujały się, a z zewnątrz dobiegł głuchy, narastający pomruk, od tórego zaczęły drżeć śdany. Butelki i szklanki rozdzwoniły się w bufede, o w takim miejscu jak Kalifornia mogło oznaczać tylko jedno: trzęsienie iemi. Nagle zjednoczeni, wybiegli na zewnątrz, ponieważ pozostanie w bu-ynku stwarzało większe zagrożenie niż przebywanie na otwartej prze-trzeni. Przystanęli dopiero na zalanym słońcem parkingu - coś było nie / porządku. Drżenia oraz dźwięki wydawały się zbyt równomierne. Tak ie wyglądało trzęsienie ziemi, a każdy z nich przeżył przynajmniej sdno. Russell pierwszy spojrzał w górę, ale oślepiony słońcem czym prędzej puśdł wzrok. I wtedy dostrzegł równą linię denia zbliżającą się przez ałą szerokość parkingu. Gdy lecący obiekt przesłonił słońce, mogli mu ię dokładniej przyjrzeć. Po sekundzie cała trójka mechaników jak jeden aąż ruszyła z dzikim wrzaskiem. Każdy biegł w inną stronę. Barman co rawda nie krzyczał, ale za to czym prędzej zrejterował do knajpy. Russell został sam. Zadskając pięśd, patrzył na statek znajdujący się (koło półtora kilometra nad ziemią. Z nienawiśdą przyglądał się zagad- 43 kowemu wzorkowi na dolnej powierzchni maszyny, dokładnie wiedząc, c się dzieje i z czym ma do czynienia. Był to zwykły (choć duży) latając talerz, a w środku siedziały te zasrane wymoczki, które zrujnowały m życie. Gdy Troy był mały, Russell zajmował się renowacją starych są molotów. Pewnej ciepłej lipcowej nocy dłużej niż zwykle siedzii w hangarze, składając silnik. Rozsuwane drzwi były szeroko otwarto Nagle poczuł się dziwnie słaby - klucz wypadł mu z dłoni, a dał osunęło się po kadłubie. Leżał na podłodze, niezdolny do żadneg ruchu. W pierwszej chwili był pewien, że to atak serca, ale ni go nie bolało. Usłyszał jakiś hałas od strony wejścia, a gdy spojrzał dostrzegł wychylającą się zza drzwi jakąś dziwną postać. Miała najwyż< metr wysokości, dużą głowę i parę sporych czarnych oczu, nierucho mych jak guziki. Widok tej bladożółtej istoty napełnił go takiri przerażeniem, że chciał uciekać, ale jedyne, czym mógł poruszać to były oczy - resztę dała ogarnął paraliż. Ponownie zerknął ki drzwiom i panika zaczęła ustępować. Coś mu mówiło (i to dosłownie) że nie ma się czego bać, bo nie spotka go nic złego. Wypowiedi ta powtarzała się w umyśle Russa niczym zepsuta płyta i spore czasu upłynęło, nim zrozumiał, że to telepatyczna wiadomość przesyłani przez obcych. Następnie zdał sobie sprawę, że przed nim siedzi stworek, obejmująi pajęczymi kończynami kolana, a z tuzin innych kręci się po hangarze Co robili, nie miał pojęda, ale poruszali się nadzwyczaj szybko. Ten który siedział, prawdopodobnie cały czas nadawał, gdyż Russell by dziwnie spokojny. Nagle dostrzegł urządzenie z piętnastocentymetrow) igłą. W jakiś sposób wiedział, że zamierzano mu wbić ją w czaszka Wtedy zemdlał. Gdy się ocknął, zobaczył powierzchnię pustyni błyskawicznie ma lejącą w dole - znajdował się na statku, który właśnie startował. Pod łoga zamknęła się niczym powieka. Stwierdził, że jest w niewielkiE pomieszczeniu, wybitnie słabo oświetlonym. Śdany dziwnie połyskiwał) Miał dziwne wrażenie, jakby siedział w czyimś żołądku. Poczuł doty] licznych małych dłoni. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że jest róże brany i leży na metalowej powierzchni. A potem zaczęły się badania Obcy używali różnych przyrządów, a to, co robili, bardziej przypo minało sekcję niż badania lekarskie. Wykonywane na nim zabiegi m wywoływały bólu, ale były tak długotrwałe i upokarzające, że porycza się jak dziecko. Potem nastąpiła demność. Znaleziono go następnego popołudnia na parkingu supermarket o sto trzydzieśd pięć kilometrów od lotniska, na którym dzierżaw hangar. Cierpiał na dężką amnezję. Nie pamiętał swego nazwiska ar adresu, a żonę rozpoznał po tygodniu. Oficjalnie twierdził, że wybrał si la pustynię na polowanie i stracił orientację w terenie. Po niedługim czasie idkrył, że były to wspomnienia maskujące to, co faktycznie mu się >rzydarzyło. Nigdy w pełni nie doszedł do siebie - przez kilka następnych miesięcy na zmianę popadał w stany poirytowania albo przygnębienia. Natomiast cały czas prześladowała go obsesja zrekonstruowania auten-ycznych zdarzeń. Poświęcił temu masę czasu, pieniędzy i energii. (Chodził na seanse hipnotyczne, psychoterapię, spotkania z innymi porwanymi. Właśnie wtedy nastąpiło też nasilenie się choroby Marii. W nocy żona miewała potworne bóle mięśni oraz zawroty głowy, pkropne nudnośri i biegunki. W ciągu dnia zdarzały się jej ataki nerwowe. W ogóle na wszystko reagowała pobudliwie. Do tego całkowicie traciła apetyt i chudła w oczach. Zamieniała się w wynędzniały aeń siebie samej. Russell ocknął się z własnych kłopotów, gdy zdał sobie sprawę, jak uważnie Maria jest chora. Zawiózł ją do Los Angeles na badania. Jednak 3yło już za późno. Stwierdzono, że to choroba Addisona, stosunkowo atwa do wyleczenia, o ile odpowiednio wcześnie zostaje wykryta. Tego samego dnia Maria zmarła podczas snu. Spoglądając teraz na latający obiekt, Russell Casse miał tylko jedno jagnienie - dorwać te wymoczkowate pokurcze i zabijać jak robactwo. Talerz leciał na południe z prędkością jakichś trzystu kilometrów na godzinę, ale zanim jego den zniknął z parkingu, po Russellu nie pozostało ;am ani śladu. W DYSTRYKCIE WASZYNGTON tymi, którzy dostrzegli zbliżają-y się talerz, byli turyści stłoczeni na platformie obserwacyjnej pomnika rierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Widok lecącego statku yywołał panikę. Ludzie na łeb na szyję gnali w dół po schodach liczących aęćset pięćdziesiąt pięć stopni. Tych, którzy mieli nieszczęście się po-knąć, tratowała pędząca masa. Pierwszą ofiarą okazała się jedenastolet-ria dziewczynka z Lagos w Nigerii, której zmiażdżono kręgosłup. Jej )jdec i ona byli ostatnimi opuszczającymi budowlę. Mężczyzna niósł na •ękach nieprzytomną córkę. Strażnicy Parku Narodowego zniknęli znacz-lie wcześniej, tak że nawet nie miał kogo poprosić o pomoc. Nigeryjczyk przystanął na moment i spojrzał w dół. Na porośniętym rawą zboczu roiło się od ludzi, pędzących we wszystkie strony. Na niebie a Kapitelem pojawił się czarny dysk ciągnący za sobą smugi dymu. Starając się przekrzyczeć narastający huk, mężczyzna błagał, aby ktoś wskazał drogę do szpitala. Na próżno. Nikt się nie zatrzymał, ani jedna )soba nawet nie zwolniła. Tysiące zdezorientowanych turystów wybiegły ze Smithsonian i innych nuzeów. Widok ciemnego dysku, majestatycznie sunącego po niebie, 45 wywołał kolejną falę paniki. Stada oszalałych ludzi pędziły w różnyc kierunkach, wpadając na siebie i tratując słabszych lub bardziej pechi wych. Rozłączanie rodzin i rozdzielanie matek od dzieci było naturain koleją rzeczy. Nie wszyscy jednak biegali jak obłąkani - część padła na kolan; zanosząc modły do wszelkiego autoramentu bogów. Inni stali bez ruch wpatrzeni w niebo, a jeszcze inni leżeli plackiem, zakrywając głów rękoma. Koniec świata co prawda nie nadszedł, ale ludzie robili, co mógł żeby próba generalna wypadła jak naj autentyczniej. Gdy z pobliskich urzędów wylały się rzeki gryzipiórków i sekretarek zapanowało całkowite pandemonium. Część pracowników biur dołączył do turystów, część zaś parła na oślep w stronę zejść do metra. Oddalony od tego wszystkiego o kilometr mieszkaniec posesji Pennsyl lvania Avenue 1600 (zwanej Białym Domem) rozmawiał w tym czasi z Jetszenką, prezydentem Rosji. - Rozumiem - potwierdził Whitmore, a tłumacz szybko przełożył t( na rosyjski. - Będę o wszystkim informował na bieżąco. Problem dotycz) zarówno Stanów Zjednoczonych jak i Rosji, więc trzeba uzgadnia posunięcia. Whitmore poczekał, aż tłumacz skończy, i odłożył słuchawkę. Dopien wtedy odetchnął z wyraźną ulgą. - O co mu chodziło? - spytała Connie, która weszła w trakcie rozmowy - Pojęcia me mam. Sądzę, że był pijany. Nagle drzwi do pokoju otworzyły się z impetem, wpuszczając osobis tego sekretarza prezydenta i kilkoro innych urzędników. - Już jest! - poinformował zaskoczonego Whitmore'a sekretarz i po gnał na balkon. Nim prezydent i Grey zdążyli wstać, od progu dobiegło rozpaczliwi wołanie: - Tatusiu! - Patrycja ze łzami w oczach rzuciła się biegiem w stron ojca. - Miałaś być na dole - wykrztusił Whitmore, łapiąc córkę, nic zdążyła się odbić od jego nogi. Dziecko wraz z opiekunkami nie tylko miało być, ale i było na dole Jednak zaniepokojona nerwowym zachowaniem dorosłych pociecha miał dość separacji i najzwyczajniej w świecie uciekła. Metodyczne przeszuki wanie pomieszczeń, któremu oddała się z determinacją, w końcu uwien czył sukces. Prostując się Whitmore stwierdził, że wszyscy przebywający z nu współpracownicy nagle znaleźli się na balkonie. Stali jak słupy so; i dziwnie milczeli, toteż z córką w objęciach wyszedł zobaczyć, dlaczegi tak reagują. Prawie nad nimi znajdowała się ciemna masa olbrzymiego talerza rzucającego cień średnicy dwudziestu kilometrów. r Whitmore instynktownie przytulił mocniej córkę, chcąc własnymi ramionami osłonić ją przed przerażającym widokiem. Connie i pozostali iezwiednie chwytali się jeden drugiego, aby nie stracić równowagi i dodać iobie otuchy. Jedynymi osobami, które zachowywały stoicki spokój, byli patrolujący dach agend Secret Servise. - Mój Boże, co teraz zrobimy?! - szepnęła Connie. - Wygłosimy orędzie do narodu -mruknął Whitmore. - To znaczy, ja (wygłoszę. Obecnie w Stanach jest pewnie sporo ciężko wystraszonych ludzi. - Owszem - przytaknęła wymownie. - Właśnie rozmawiasz z jedną Z nich! LATAJĄCE TALERZE nie przekazywały ludzkości żadnej innej wiadomości poza tą, że właśnie przybyły. Znieruchomiały nad największymi miastami świata, takimi jak Pekin, Moskwa, Londyn, Berlin, Karaczi czy Tel Awiw. I tkwiły tam nieruchomo. W Japonii mieszkańcy Jokohamy w miarę spokojnie obserwowali, jak ognista chmura przystaje na wysokości dwóch tysięcy metrów, a po chwili wylatuje z niej latający talerz. W spanikowany tłum zmieniły ich dopiero rozmiary statku, który na kilkanaście minut pogrążył wielki port w mroku, przelatując na północ. Z dachów wieżowców był zresztą widoczny cały czas, gdyż zawisł nad leżącym sześćdziesiąt kilometrów dalej Tokio. Na wielkiej stacji kolejowej w Yokohamie ludzie uspokoili się nieco dopiero wtedy, gdy latający obiekt przesunął się dalej znad ich głów. Wszyscy pasażerowie, chwyciwszy bagaże, pobiegli na perony. W ścisku niecierpliwie czekali na pociąg, który (mieli nadzieję) wywiezie ich z zagrożonego miasta. Przez szyby z pleksi dostrzegli maszerujący ulicą batalion marines, który pochodził z pobliskiej bazy. Chociaż nikt nie wiedział, dokąd żołnierze zmierzają, widok zwartych szeregów podziałał zdecydowanie uspokajająco. Ewakuacja ludzi z peronów przebiegała już bardzo sprawnie, dlatego ostatecznie obyło się bez ofiar. Podobne obrazki, mniej lub bardziej dramatyczne, rozgrywały się na całej kuli ziemskiej. Po zobaczeniu statku obcych co piąty człowiek próbował wydostać się z aglomeracji. Wtedy jednak, ku swemu rozczarowaniu i rozdrażnieniu odkrywał, że mimo całej sied dróg i połączeń kolejowych, jednocześnie może tego dokonać jedynie niewielka część chcących wyjechać. A chętnych było sporo, gdyż złowieszczy wygląd statków od razu przekonał przeważającą większość mieszkańców Ziemi, że wizyta nie ma przyjaznego charakteru. Pozostało jednak sporo optymistów, którzy argumentowali, że wyprzedzająca ziemską technika obcych powinna odpowiadać również wyż-tzemu stopniowi cywilizacyjnego rozwoju. Zakładali więc, że przybysze lie rządzą się prawami walki o byt. Porównywali też obecne położenie 47 ludzi z sytuacją członków niektórych prymitywnych plemion. Otóż znan były wypadki, gdy odcięci od świata tubylcy brali samoloty za wysłaa ników bogów, wieszczących koniec świata, co w praktyce nie okazywał się zgodne z prawdą. Pesymiści natomiast odpowiadali, że w całyc dziejach ludzkości zetknięcie się wyżej rozwiniętej cywilizacji z niż( rozwiniętą zawsze kończyło się zniszczeniem tej ostatniej. Ludzie nigdy ni podróżowali po to, by zaspokoić swoją ciekawość. Przyświecały m bardzo konkretne cele, czego najlepszym dowodem los Indian, Inków cz] Azteków oraz to, że Afrykę odkryli łowcy niewolników. Tak czy owal zaczęto się modlić, by obcy reprezentowali inny typ zachowania woba ludzkości niż to, którym ludzkość kierowała się przez całą znaną historię Jeden z ruchomych deni połknął port w Nowym Jorku, pogrążają w mroku Statuę Wolności. Sunął prosto na Manhattan. Ulice miasta był^ dziwnie wyludnione. Jedynie na nabrzeżach rzeki Hudson tłoczyły się tysiąa przerażonych ludzi. W większości byli to turyśd, choć nie brakowało amatorów mocnych wrażeń. Przyszli na własne oczy zobaczyć ponury spektakl, o którym ciągle mówiono w telewizji. Chowano się w domach, samochodach, stacjach metra, wszędzie gdzie, jak sądzono, będzie bezpiecznie Niebo nad Bowery i Wali Street zniknęło, a Manhattan wypełniło basowe pulsowanie, od którego dygotały kości. Piesi skryli się w bramach taksówki zniknęły z ulic, a wszędzie roiło się od wrzeszczących ludzi. David biegł pokonując po trzy stopnie naraz, wreszcie dotarł do drzwi otworzył je ramieniem i wypadł na dach pokryty antenami satelitarnymi i plątaniną przewodów. Tu, na górze, panował półmrok podobny do tego jaki towarzyszy zaćmieniu słońca. - Cholera! - westchnął z uznaniem, w ostatnim momencie powstrzy mując odruch skulenia się, by nie zawadzić głową o przelatującą nad nin masę. Spód stanowiła nieskończenie czamoszara powierzchnia, poznaczę na występami o rozmiarach kamienic, ułożonymi w skomplikowany wzór Dolna powierzchnia obiektu, widziana w miarę z bliska, przypominał; David owi powierzchnię Gwiazdy Śmierci z „Gwiezdnych Wojen". Spodek znajdował się stosunkowo wysoko, ale rozmiarami znacznii przewyższał wielkość wyspy, na której był położony Manhattan, dlateg( wywierał niesamowite wręcz wrażenie. Gdy David znalazł się na dachu statek akurat leciał nad wyspą, ale zachodnią częścią jeszcze przykrywa New Jersey, a przeciwległą już docierał do Long Island. Młodzienio patrzył, jak sztuczny zmierzch pokrywa Central Park i wtedy pomyślą o ojcu. On nigdy w żydu nie opuśd mieszkania: jak go znał, to właśnii zabijał okna i barykadował drzwi, przygotowując się do nowego oblężeni! Masady. Na zasadzie rozstrzelonego skojarzenia Davidowi przypomina się poranny mecz szachowy i nagle go olśniło. Wiedział już, kto i po co wysyłał sygnał zakłócający retransmisji satelitarną. POŁOŻONE w ŚRODKU BASENU Los Angeles, Baldwin Hilis tanowiły dziwną mieszankę opuszczonych pól naftowych i posiadłości /artych miliony dolarów. Z wielu domów rozciągał się wspaniały widok, legający aż do oceanu i Santa Monica. Tygodniki ilustrowane nazywały m obszar najbardziej ekskluzywną afro-amerykańską dzielnicą. Na sa-lym szczycie Glen Clover Dńve, pomiędzy dwoma tradycyjnymi, cztero-ypialnianymi domami, znajdowała się wąska parcela z bungalowem wybudowanym na szczycie spadzistego zbocza. Z czerwono-białego dołku z idealnie zadbanym trawnikiem roztaczał się doskonały widok na ołożoną w dole metropolię. Czynsz był zadziwiająco niski, dzięki czemu [doda Murzynka, Jasmine Dubrow, zamieszkała tu dwa lata temu, po prowadzeniu się wraz z synem z Alabamy. Wielu znających się na iteresie uważało, że była to jedna z najkorzystniejszych lokalizacji wmieście. Na podjazd przed domkiem podjechał minibus. Kobieta siedząca za ierownicą, „Joey" Dunbar, uwolniła z pasa bezpieczeństwa nieletniego asażera i otworzyła drzwi. - Tu masz klucz, Dylan. - Dzięki, panno Dunbar. - Dylan miał sześć lat, toteż musiał ześlizgać się z siedzenia, by stanąć na podjeździe. Poprawił plecak, spodnie od dresu i odwrócił się. - Pożegnajcie się z Dylanem! - poleciła panna Dunbar. Trójka dzieci przypięta do tylnego siedzenia pomachała posłusznie. 'onad oparciami przednich foteli nie było widać nawet czubków ich głów, le Dylan, widząc trzepoczące dłonie, odmachnął dzieciakom i z rezygna-ją wysłuchał tego samego co w każdy piątek: - Poczekam, aż wejdziesz do środka. Pozdrów mamę. Do zobaczenia. Uliczką, do której dochodził podjazd, przemknął z wyciem silnika portowy model mercedesa. Zezłoszczona Joey sięgnęła po notes, by pisać numery rejestracyjne samochodu. Kierowca-półgłówek gnał po rętej drodze dziewięćdziesiątką! Nagle panna Dunbar zauważyła inną ziwną rzecz: niemal wszyscy sąsiedzi tkwili na dachach, gapiąc się f niebo przez lornetka. Jako osoba z natury ciekawska natychmiast się ainteresowała, czego też wypatrują w przestworzach. Nie musiała długo szukać, gdyż statek był duży i znajdował się / niewielkiej odległości. Przyznać należy także, że nie uciekła z wrzaskiem głównie dlatego, że stała niczym posąg). Z osłupienia wyrwał ją dopiero isk opon na zakręcie i ryk silnika. Kolejny z sąsiadów pognał na łeb, na żyję w dół ulicy. Zanim Dylan dotarł do drzwi, po mikrobusie opiekunki ozostały na podjeździe już tylko ślady spalonej gumy. - Mamo, wstawaj! - Sześcioletnie tornado wpadło do sypialni, z im-etem lądując na łóżku. - Chodź, zobacz! - Co? - Jasmine siadła półprzytomna, odruchowo podciągając koc, y zakryć swoje nagie dało. - Co mam zobaczyć, kotku? - Dzień Niepodległości 49 - Latający talerz! - Dylan był wyśmienicie przygotowany na taką okazję przez kreskówki i doskonale wiedział, co robić. Widząc, że matka nie zechce wziąć udziału w akcji, pognał z powrotem do okien od frontu, zdecydowany zestrzelić najeźdźców. Bo z kosmosu zawsze przylatują najeźdźcy, nie?! - Co się stało twojemu psu? - spytał zaspany męski głos, który dochodził z posłania znajdującego się obok łóżka Jasmine. Pytanie było spowodowane dziwnym zachowaniem Boomera. Złoty retriever zaczął krędć się niespokojnie, popiskując i warcząc, co mu się naprawdę rzadko zdarzało. Wypadł z sypialni w ślad za Dylanem, ale wkrótce wrócił z butem w zębach i tryumfalnie umieścił go na szczyde przykrytego kocem kształtu, leżącego na łóżku. Opatulona postać ze stłumionym przekleństwem odrzuciła koc (wraz z butem) i siadła ziewając. - Jak znam życie, to właśnie skończyliśmy spać - oznajmił bez fałszywych nadziei Steve. Steven Hiller liczył sobie dwadzieścia parę lat i wszyscy zgodnie przyznaliby, że jest przystojny. Mógł się też pochwalić doskonałą kondycją fizyczną, jak zresztą każdy pilot myśliwca odrzutowego. Obecnie jednak rzeczą, której najbardziej potrzebował, był sen. Oboje wrócili do domu tuż przed świtem i, ma się rozumieć, nie poszli natychmiast spać. - Boomer stara się wywrzeć na tobie dobre wrażenie - mruknęła Jasmine w poduszkę. Steve podejrzliwie popatrzył na plakat z baraszkującymi delfinami, a następnie rozejrzał się po sypialni. Pomieszczenie nie całkiem przypominało pobojowisko, ale dokładnie było widać, gdzie w nocy zaczęli się rozbierać i co które miało na sobie. Kontemplację przerwało mu pełne dezaprobaty fuknięde psa, który nie doczekał się nagrody za przyniesienie buta, więc ostentacyjnie wymaszerował do pokoju, w którym urzędował Dylan. Twarz Steve'a rozjaśnił uśmiech. Mężczyzna zaczął już powoli się zadomawiać. Odgłosy zabawy dochodzące zza ściany wydawał) mu się miłe. Było to nowe uczucie, o które jeszcze kilka miesięcy temu by się nie podejrzewał. No, ale ponad pół roku temu nie znał Jasmine... Od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy, Steve spędzał u Jasmine wszystkie wolne chwile. O tym, że jest zakochany, dowiedział się gdzieś tak ze dwa miesiące temu, kiedy to skródł zwiedzanie B-2 na rzecz randki B-2 wylądowały w bazie lotniczej Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych w El Toro. Nigdy wcześniej nie miał okazji obejrzeć supernowoczesnego bombowca strategicznego. Dotąd żadna siła nie ode rwałaby go od samolotu nowej generacji: ba! stanąłby na uszach, by su czymś takim przeledeć, choćby w roli pasażera. A jednak przerwa oględziny i pojechał do Jasmine, co stanowiło ostateczny dowód, ż( zmieniły mu się priorytety. 50 Odkąd dostał skrzydełka pilota, latał dosłownie na wszystkim czego tylko dopadł i z czego wystarczająco szybko go nie wygoniono. [Siedział za sterami zabytków techniki z okresu drugiej wojny światowej jak P-51 Mustang, różnych maści odrzutowców, a w końcu swego ukochanego F/A-18 Homet, w które była wyposażona jego jednostka. Wyrobił sobie nawet licencję pilotażu helikopterów. W przypadku pilota myśliwskiego bazującego na lotniskowcu stanowiło to prawdziwą rzadkość. Koledzy po fachu uznawali wiatraki za dobre do dwóch rzeczy: wyciągania z morza pilotów, którzy musieli się katapultować, i dowożenia piwa na okręt. Dywizjon Steve'a co prawda od kilku miesięcy bazował w El Toro, gdzie miał pozostać jeszcze przez jakiś czas, ale generalnie, jak większość jednostek United States Marinę Corps, był dywizjonem pokładowym, stąd też i zwyczaje częściowo [zapożyczone z US Navy. | W wolnych chwilach Steve wsiadał do swego czerwonego mustanga i gnał autostradą 405 do Los Angeles, aby się zabawić. Wychowany w tym mieście, odwiedzał licznych znajomych i podrywał panienki. Stanowiły one bowiem drugi po samolotach obiekt jego nie słabnącego zainteresowania. Na jednej z imprez (na którą zresztą poszedł za namową rodziców) poznał Jasmine i odkąd przestał odgrywać rolę Casanowy. Poszczekiwanie Boomera wyrwało go z rozpamiętywania świetlanej przeszłości, toteż wstał i udał się do łazienki, by odzyskać równowagę płynów w organizmie. Poranne ablucje przerwało mu lekkie drżenie stojących na szklanej ipółce kosmetyków i dche buczenie dobiegające zza okna - coś niby |helikopter, tylko jakiś dziwny... Skończył się myć i wyjrzał przez wąskie okienko; żadnego helikoptera ime zauważył. Dostrzegł natomiast sąsiada, który wraz z żoną właśnie wrzucał jakieś toboły na tylne siedzenie rangę rovera. Chwilę później mieszkańcy przeciwległego domu ruszyli z piskiem opon, i zjechali do ulicy tyłem. - Dziwne! - mruknął półgłosem, podejrzliwie przyglądając się własnemu odbiciu. Przeniósł wzrok na kosmetyki i odniósł wrażenie, że wstrząsy się nasiliły. Czym prędzej wrócił do sypialni i zajął się gorączkowym poszukiwaniem pilota. - Co cię napadło? - zainteresowała się Jasmine. - Myślę, że mamy trzęsienie ziemi i chcę sprawdzić w telewizji. - Gdzie Dylan? - Jasmine siadła zupełnie przytomna. - Dylan! Steven znalazł pilota pod stolikiem, na którym pyszniła się kolekcja szklanych delfinów rozmaitej wielkości i jakości. Włączył odbiornik. - „...przez rejony południowe, ale jak dotąd brak meldunków o zniszczeniach czy rannych - rozległ się głos spikerki. - Eve Flesher, rzecznik prasowy burmistrza, przed chwilą wygłosiła na stopniach ratusza oświad- 51 czenie. Wzywała do zachowania spokoju i apelowała, by nie ulegać panice..." - Cześć, Steve! - Dylan wpadł do sypialni zwabiony nie tyle głosem matki, ile telewizora. - Cześć, Dylan! Do czego strzelasz od samego rana? Do bandytów? - Do jakich bandytów?! - Chłopiec przyjrzał mu się z politowaniem. - Do obcych! - Aa, rozumiem! - Steve i Jasmine wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Trafiłeś któregoś? - zainteresowała się uprzejmie Jasmine, od dawna zdecydowana nie tłumić wybujałej wyobraźni syna. Dylan spojrzał na obojga wymownie. Doskonale wiedział, że nie traktują go poważnie. - Uważacie, że zmyślam - oświadczył urażony. - Chodźcie, to wam pokażę! - Dobra, ruszam na obserwację latającego talerza - zdecydowała Jasmine. - Przy okazji zrobię kawy. Chcesz? - Idę z tobą. To może być robota dla marines. Jako urodzony Kalifomijczyk, Steve nauczył się w dzieciństwie ignorować pomniejsze wstrząsy. Gdyby zanosiło się na poważne trzęsienie ziemi, w telewizji zamiast wiadomości do znudzenia powtarzano by komunikat Cal Tech nadawany z Pasadeny. Jednak nic na ten temat nie mówiono, więc sytuacja nie mogła być groźna. Wyłączył telewizor i z niejakim zdziwieniem stwierdził, że głuche buczenie przybrało na sile. Nagle w kuchni z trzaskiem posypały się talerze, a Jasmine wrzasnęła, ile sił w płucach. Steve wypadł z sypialni. Ujrzał Jasmine przerażoną czymś na zewnątrz i starającą się odciągnąć Dylana od okna. Zdecydowanym ruchem otworzył drzwi i wymaszerował na werandę, gotów stawić czoło temu, co przestraszyło jego ukochaną kobietę. A raczej tak mu się wydawało. Latający talerz nasuwał się nad miasto niczym trująca chmura. W zestawieniu z jego wielkością otaczające Los Angeles góry, San Gabriel i Santa Monica, wyglądały na niewyrośnięte pagórki. Na taki widok Steve zdecydowanie nie był przygotowany. Całe Los Angeles wyglądało jak gigantyczny stadion, nad którym zasuwano właśnie dach. - Co... co to jest? - dobiegł z wnętrza wystraszony głos Jasmine. Steve spróbował odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu, Odchrząknął więc i wziął się w garść. Obiekt, chociaż duży i obcy, był przecież jednostką latającą, toteż należało jej się uważnie przyjrzeć; niejako z zawodowego punktu widzenia. Górną powierzchnię stanowiła niska półkula. W przedniej częśd znajdowało się zagłębienie przypominające krater o średnicy półtora kilometra. W jego centrum widniała błyszcząca, czarna wieża o rozmiarach solidnego wieżowca. Nieregularne kształty znaczące jej cztery boki 52 dziwnie przywodziły na myśl okna przesłonięte pancernymi płytami. Całość miała barwę głębokiej czerni. Dolna powierzchnia była generalnie płaska i także czarna, choć gdzieniegdzie prześwitywał szary kolor. Przypominała ona idealnie symetryczny kwiat o ośmiu płatkach, każdy długości dziesięciu kilometrów. Z daleka miały błękitnawy poblask i wydawały się delikatne jak owadzie skrzydła. Z bliska jednakże wrażenie to okazywało się całkowicie błędne. Pojedynczy „płatek" tworzyło osiemnaście solidnych płyt, ułożonych w nierównych warstwach, na których stały stłoczone dziwne budowle. Mogły kojarzyć się one z ładowniami, hangarami pełnymi urządzeń cumowniczych i magazynami zaopatrzonymi w przeróżne mechanizmy. Wielkość tych struktur była imponująca, a przeznaczenie trudne do rozszyfrowania. Całość sprawiała wrażenie jednej bryły o wielu kanciastych nierównościach, pokrytych jednakże jednolitą, gładką powłoką. W centrum szarego kwiatu znajdowała się stalowa płyta opatrzona prostym, geometrycznym wzorem. Nie był to jednak hieroglif czy inna ozdóbka, jak początkowo sądził Steve. Gdy ów środkowy element znalazł się tuż nad głową młodzieńca, wtedy okazało się, że płyta to zespół dość skomplikowanych drzwi, których krawędzie z oddali sprawiały wrażenie rysunku. Generalnie zresztą cały pojazd był pozbawiony jakichkolwiek elementów ozdobnych. Stanowił idealny okaz przesadnego funkcjonalizmu, tak jak rzeczna barka zaprojektowana z myślą o konkretnym zadaniu, a nie o przeżyciach wizualnych. Obrzydzenie to pierwsze odczucie, jakie wywoływał ów pojazd (naturalnie jeśli nie liczyć przytłoczenia ogromem), chociaż trudno byłoby znaleźć uzasadnienie tego wrażenia. Tym przykrym doznaniom towarzyszyło przekonanie, że rasa, która zbudowała coś tak odpychającego, nie może być miła ani przyjaźnie nastawiona do ludzi. Odnosiło się wrażenie, jakby statek został zbudowany z odpadów przemysłowych przez kogoś, kto czuje się w nich jak w domu. Mimo to z jednostki emanował jakiś mroczny magnetyzm, wywołujący przeświad- czenie, że w statku tkwi ukryte piękno. GDY DAVID WRÓCIŁ do środka, siedziba „Compact Cable" była już całkowicie pusta. Nastawił jeden z monitorów na CNN, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia swej nowej teorii. Na ekranie pojawił się fantazyjny napis (przerywany zakłóceniem): GOŚCIE: KONTAKT CZY KRYZYS. Po parunastu sekundach litery zastąpił obraz Wolfa Blitzera. Mężczyzna stał w sztucznym półmroku przed Pentagonem. - „Właśnie uzyskaliśmy oficjalne potwierdzenie wieści podawanych iotąd przez CNN - oświadczył niezbyt pewny siebie sprawozdawca. -Fakich statków jak unoszący się nade mną jest razem trzydzieści sześć 53 i znajdują się obecnie nad największymi miastami Ziemi. Nikt, z kim rozmawiałem, nie chce zająć oficjalnego stanowiska w tej sprawie. Wielu dziwi fakt, że nasz system wczesnego ostrzegania nie zadziałał. Wszyscy są całkowicie zaskoczeni tą wizytą". Na ekranie pojawiła się komputerowa mapa przedstawiająca lokaliza-: cję trzydziestu sześciu statków. David pokiwał głową z ponurą satysfakcją - tak przypuszczał, że to zobaczy. Niespodziewanie usłyszał czyjś głos dochodzący z gabinetu Marty'ego. Zaintrygowany, poszedł tam sprawdzić, kto jeszcze został w budynku. - Tak, wiem, mamo... Uspokój się na chwilę, dobrze? -Marty siedział pod biurkiem i rozmawiał przez telefon. Słysząc kroki, podskoczył i solidnie uderzył się w głowę, przy okazji zrzucając z blatu stos makulatury. -O, kurczę!... Co, nie... nic mi się nie stało, ktoś właśnie wszedł... Proszę?... Naturalnie, że człowiek. Pracuje tutaj! - Każ jej spakować się i wyjechać z miasta - polecił zwięźle David. - Mamo, poczekaj! - Marty zakrył mikrofon. - Dlaczego? Co się stało? - Niech natychmiast stąd ucieka! - warknął David. - Mamo, posłuchaj: weź niezbędne rzeczy, wsiądź do samochodu i pojedź do doci Estery! Później d wytłumaczę. Zadzwoń, kiedy dojedziesz. Pa! - Marty odłożył słuchawkę, wygramolił się spod biurka i spytał: - Dobra, to może teraz byś mi wyjaśnił, dlaczego właśnie wysłałem osiemdziesiędodwuletnią staruszkę do Atlanty? - Pamiętasz, jak d powiedziałem, że ten sygnał zakłócający sam po pewnym czasie ustanie? - Przyznam uczdwie, że nie bardzo. Chodzi d o ten ukryty sygnał w retransmisji? - Właśnie. To odliczanie, Marty. - Odliczanie? - Głos Marty'ego zdradzał wzrastający niepokój. - Odliczanie czego? - Wysil szare komórki! To przypomina rozgrywkę szachową: najpierw ustawiasz pionki do ataku i w sprzyjającym momende atakujesz strategicznie pozycje przedwnika. A co oni robią? Rozmieszczają statki nad najważniejszymi miastami świata i czekają na odpowiednią chwilę. Nadawany sygnał służy do zsynchronizowania równoczesnego ataku. Za jakieś sześć godzin zniknie, i odliczanie dojdzie do zera. - A co wtedy? - Szach i mat. Marty przez mniej więcej minutę przyswajał rewelacje, potem zaczai mieć problemy z oddychaniem. Czym prędzej otworzył puszkę wód) mineralnej i sięgnął do telefonu. - Muszę zadzwonić - sapnął. - Brat to raz, terapeuta to dwa, prawnik... a, pieprzyć prawnika! 54 David złapał słuchawkę drugiego aparatu i wybrał jedenastocyfrowy urner, którego rzadko używał, ale mimo to znał na pamięć. Podczas gdy sekał na połączenie, na wszystkich monitorach ukazał się ten sam obraz. rezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej podszedł do mów-icy starając się każdym gestem wyrażać spokój i pewność siebie. Na iewielkim podium za mównicą znajdowała się grupka osobistości z Nim-kim i Greyem na czele. - „Rodacy i obywatele świata! Nadszedł historyczny moment, który [e ma sobie równych w dziejach ludzkości. Oto poznaliśmy odpowiedź Ł pytanie tak stare jak ludzkość: nie jesteśmy jedyną rozumną rasą przestrzeni..." - Łączę - odezwał się w słuchawce rzeczowy głos telefonistki z cen-ali. - Mówi David Levinson, mąż Connie Spano. Muszę z mą rozmawiać. - Przykro mi, ale teraz bierze udział w ważnym spotkaniu. Mogę rzekazać wiadomość. - Nie! Chcę osobiście mówić z żoną. I to natychmiast! Wiem, że jest yęta: właśnie ją widzę w telewizji, ale to naprawdę ważne. - Proszę poczekać. David skoncentrował się na obrazie - Connie stała na skraju podium pobliżu drzwi prowadzących do dalszej części Białego Domu. Po anmastu sekundach do rzeczniczki prasowej prezydenta podszedł młody lężczyzna (najprawdopodobniej ten sam, z którym David przed chwilą )zmawiał), szepnął jej coś do ucha i oboje dyskretnie zniknęli ' drzwiach. David poczuł ulgę: nie był pewien, czy Connie w ogóle ireaguje na jego prośbę. - Czego chcesz? - Głos w słuchawce nie był uprzejmy. - Posłuchaj, musisz wydostać się z Białego Domu! W miarę moż-wośd z prezydentem, jak nie to sama. - Niemiły ton Connie nieco askoczył Davida, dlatego młodzieniec zamilkł na chwilę, me wiedząc, co alej ma powiedzieć. W końcu jednak opanował się i dodał: - Uciekajcie miasta! - Dzięki za troskę, ale jak widzisz, to mamy tu taki mały kryzys. (usze wracać do roboty. - Cały dzień rozpracowywałem zakłócenie satelitarne i wiem, co znaczą! - ryknął czując, że Connie zaraz odłoży słuchawkę. - Oni aatakują! Przez moment na linii panowała cisza. David początkowo sądził, że igo rozmówczyni analizuje, co usłyszała, dopiero po paru sekundach Orientował się, że po prostu zakryła mikrofon, dyskutując z kimś obok. | - Zaatakują - powtórzyła po chwili. - Dobrze, i co dalej? To już całkowicie wyprowadziło Davida z równowagi - starał się tej lotce uratować żyde, choć na dobrą sprawę guzik go powinna oblodzić. Nie będzie prosił, aby łaskawie wysłuchała jego ostrzeżeń. - Właśnie, zaatakują - warknął. - Sygnał jest odliczaniem, gdy ono się skończy, nastąpi atak. Przez sygnał rozumiem zakłócenie radiowe i telewizyjne... Wyszedłem na dach i wtedy... Connie? Rozbrzmiał sygnał przerwanego połączenia. Odłożyła słuchawkę. Zaklął i rzucił swoją na widełki. Wiedział, że następnego telefonu Connie po prostu nie odbierze, więc nie miał po co dzwonić. Przyznawał w duchu, że mówił nieco chaotycznie, co mu się zwykle przytrafiało, gdy był zdenerwowany, ale to jeszcze nie powód, żeby traktować go jak durnia. - „...wraz ze sztabem kryzysowym pozostaniemy w Białym Domu, próbując nawiązać łączność i ustalić zasady porozumiewania się..." -Głos Whitmore'a dotarł do niego i nagle wszystko stało się jasne. Już wiedział, co trzeba robić. Spakował laptopa wraz z niezbędnymi dyskietkami, złapał rowel i ruszył ku drzwiom. - Marty! - krzyknął. - Przestań tracić czas i wynoś się, do diabła z miasta! Marty, odkładając słuchawkę, wysłuchał końcówki wypowiedzi Whit morę'a: - „...tak więc nie poddawajcie się panice, a jeśli zdecydujecie się na opuszczenie miast, róbcie to spokojnie i z zachowaniem porządku. Dzię kuję!" ŁUP! Taksówka jadąca po chodniku wyrżnęła w dostawczy furgon pędząca tą samą drogą, lecz w przeciwnym kierunku. David nacisnął na pedał] i slalomem wyminął przeszkodę. Na moście piesi poruszali się szybciej nii zmotoryzowani, a prędkość osiągana przez rowerzystę była wręcz oszała miająca. Zjechał z mostu, cały czas lawirując między autami, i zapuścił ń\ w plątaninę bocznych uliczek, na szczęście nie zakorkowanych. Tu jednał także dostrzegł oznaki pospiesznej ewakuacji - w pobliżu domu ojca oma nie oberwał materacem wyrzuconym z drugiego piętra, a wymijani! gorączkowo krzątających się ludzi przysparzało większych trudności nii przemieszczanie się między przystopowanymi samochodami. Przewidywa mość ruchów aut była znacznie większa. W końcu dotarł do celu, zsiadł i zaczął się dobijać do zamkniętych m głucho drzwi. Po dobrej minucie, gdy już miał ochotę kopniakami usuwał przeszkodę, drzwi otworzyły się nagle. David spojrzał w lufę sztucera. - Tato! Tylko spokojnie: to ja! Julius opuścił broń i ostrożnie wyjrzał. Po kontrolnym omiecenii wzrokiem ulicy czym prędzej wciągnął syna (i rower) do środka, a następ nie pozasuwał wszystkie rygle. 56 - Hieny! - warknął. - W telewizji mówili, że już zaczęło się pląd-owame domów. Jak tu przyjdą, to czeka ich niespodzianka! - Tato, nadal masz samochód? - przerwał mu David. - Tak, a bo co? - Julius przyjrzał się synowi podejrzliwie. - Po co ci amochód, skoro nigdy w żydu nie zrobiłeś prawa jazdy?! - Ale ty zrobiłeś - odpalił spokojnie David - i ty będziesz prowadził. STEVE SKOŃCZYŁ UPYCHAĆ do torby cywilne rzeczy. Więk-zości z nich nie miał jeszcze okazji włożyć. Szybkim ruchem wygładził aundur. Wyraźnie było widać, że chce jak najszybciej dotrzeć do El "oro i jeśli to okaże się konieczne, dać nauczkę nieproszonym gościom. asmine, oparta o ścianę, przyglądała się temu wszystkiemu, nerwowo (ogryzając paznokieć. - Mógłbyś powiedzieć, że nie słyszałeś ogłoszenia - stwierdziła bez viary we własne słowa. - Marinę tak nie robi - odparł z uśmiechem. - Jestem potrzebny. iądzę, że tym razem nie chodzi o głupie ćwiczenia, ale o coś bardzo »oważnego. - E, tam... założę się, że przynajmniej połowa tych twoich marines tak się nie zjawi, a potem będą udawali głupich. - Bardzo wątpię! A zresztą, co de napadło? - spytał. W oczach asmine dostrzegł łzy, ale gdy tylko spróbował objąć dziewczynę, od-rądła go, strącając przy tym delfina ze stolika. - Powiem d, co mnie napadło! - wybuchnęła, podbiegając do okna odsłaniając je mocnym szarpniędem. - Panicznie się boję tego w górze! [o mnie napadło! Oparła się o śdanę i powoli osunęła się po drzwiach wbudowanej v nią szafy, aż siadła na podłodze. - Posłuchaj! - Steve przykucnął, tak aby ich oczy znalazły się la tym samym poziomie. Przy okazji podniósł i odstawił na miejsce lelfina. - Wątpię, żeby nasi niespodziewani gośde tłukli się przez iaki kawał kosmosu tylko po to, by nas zaatakować. Ale nigdy lic nie wiadomo. To naprawdę historyczna chwila, a moje umiejętnośd nogą się okazać potrzebne. I dlatego nie będę się zachowywał jak tchórz! Steve faktycznie tak uważał - jak dotąd nie napotkał niczego, czego laprawdę by się przestraszył. Zresztą uważał, że lęk powoduje, iż ludzie nie podejmują żadnego ryzyka, a to z kold nie pozwala im żyć pełnią syda. Zawsze podziwiał Jasmine za odwagę, z jaką stawiała czoło co-iziennym problemom. Na swój sposób doskonale sobie ze wszystkim radziła i miała w nosie „co ludzie powiedzą". , Ujął jej dłonie. Gdy patrzyli sobie w oczy, po raz kolejny w dągu pstatnich tygodni pojawiło się nie wypowiedziane dotąd pytanie: czy chcą 57 być ze sobą na poważnie i na długo. Albo ujmując rzecz inaczej: czy ich dotychczas luźny związek ma poważną przyszłość. Steve znał odpowiedź, przynajmniej ze swej strony: miał w kieszeni niewielkie pudełeczko z wy- konanym na zamówienie drobiazgiem. Problem polegał na tym, że nosił j( już trzeci tydzień i bał się wykonać decydujący ruch. Gdyby bowiem Jasmine przyjęła oświadczyny, oznaczałoby to przekreślenie marzeń o karierze. Tkwił więc w zawieszeniu, stosując coś, co umiał robić doskonale -uniki. - Odprowadź mnie do samochodu - powiedział dcho. Jasmine nie była tchórzem, ale znała granice własnej odwagi. Zby często już ją zostawiano, by mogła tak niefrasobliwie jak Steve pod chodzić do kolejnego tego typu wydarzenia. Wydawało jej się, a wreszcie uporządkowała sobie żyde i ma perspektywy na przyszłość a przybyde tego latającego paskudztwa znów postawiło wszystko m głowie. Doskonale wiedziała, że powrót Steve'a do El Toro wcale nil oznaczał, że ją zostawia. Ale równocześnie była to pierwsza sytuacji kryzysowa w czasie ich znajomośd, a co zrobił Steve? Od razu spakowa rzeczy. - Mogę go zabrać? - spytał niespodziewanie, biorąc jednego ze szklą nych delfinów. - Daję słowo, że oddam osobiście! Skinęła potakująco głową, nie mając innego wyjśda, jak mu uwierzyć STEVE ZOSTAWIŁ NA NOC opuszczony dach mustanga, tote; natychmiast zauważyli siedzącego za kierownicą Dylana. Steve delikatni wysadził stamtąd chłopca, po czym wziął torbę leżącą na tylnym się dzeniu. - Mam tu coś dla dębie - oznajmił podając ją Dylanowi. -Pamiętasz że obiecałem d trochę sztucznych ogni? Tylko obiecaj, że będziesz si z mmi obchodził bardzo ostrożnie. Dylan dobrał się do nich natychmiast i po paru sekundach, z wyrażeń autentycznego szczęścia na buzi, trzymał w dłoni garść kolorowyd walców na patykach. - Jeju, fajerwerki! - powiedział, starając się ukryć rakiety przed wzro kiem matki. Jasmine posłała Steve'owi spojrzenie pełne dezaprobaty, ale lotnik ni przejął się tym specjalnie. - Chdałem je puśdć razem z tobą czwartego lipca, ale jak sai widzisz, sprawy się nieco skomplikowały. Trzeba wbić kije w traw i podpalić lonty. Sześć metrów nad ziemią rakiety wybuchną na różn kolory. Jasmine ledwie go słuchała, rozstrojona widokiem statku, który zni( ruchomiał nad centrum miasta. Gdy przestał się poruszać do przodl niczenie i wstrząsy ustały. Po pewnym czasie spodek zaczął się powoli )bracać. Widząc, jak bardzo Jasmine się boi, Steve wreszcie podjął lecyzję. Z kieszeni munduru wyjął małe pudełko i rzekł z namysłem: - Spakuj to, co najpotrzebniejsze, i wieczorem przyjedź z Dylanem do azy, dobrze? Zaproszenie całkowicie zaskoczyło Jasmine - nigdy dotąd Steve nawet rie wspominał o takiej możliwości, a ona nie pytała wiedząc, że ma swoje >owody, by się z nią oficjalnie nie pokazywać. - Jesteś pewien, że d to nie zaszkodzi? - spytała z troską. - No cóż... będę musiał sobie odpuścić inne panienki, ale przeżyję. - Znów d głupoty w głowie, ty podwórkowy amande - parsknęła. -^an pozwoli, kapitanie, że w czymś pana uświadomię: nie jest pan )ynajmniej tak czarujący i uwodzidelski, jak pan sądzi. - Jestem, a ty nie powtarzaj plotek. - Uśmiechnął się radośnie, uskakując za kierownicę. - Pyszałek! - Zrzęda! - Posłał jej całusa i dodał poważnie: - Do zobaczenia yieczorem. Obserwując we wstecznym lusterku dwie machające postade, zastana-viał się, czy zaproszenie Jasmine do El Toro było najrozsądniejszym )osuniędem. Dziewczyna zaś czuła równocześnie radość i strach, obserwując znika-ący w dole czerwony sportowy wóz. Następnie jej wzrok powędrował ku rolno obracającemu się nad miastem dyskowi. Bez słowa chwyciła dłoń )ylana i zabrała mu z mej fajerwerki. - Chwilowo ja to wezmę. - Mamo, proszę! JULIUS BYŁ DUMNYM właścicielem płymoutha valianta rocznik 1968. Auto znajdowało się w całkiem przyzwoitym stanie, jako se pan Levinson senior trzymał je w garażu, a używał głównie lo cotygodniowych zakupów. Na autostradzie jeździł zazwyczaj c oszałamiającą prędkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę i nie robiło mu różnicy, czy jest w mieście, czy poza lim. David natomiast nigdy nie czuł potrzeby zrobienia prawa jazdy. Obecnie, z uwagi na wyjątkową sytuację, pruli z zabójczą nręcz prędkośdą osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Mijały ich wszystkie samochody (nawet wyładowane po dach ludźmi i bagażami). David przypuszczał, że wyprzedziłaby ich także dobrze •ozpędzona krowa. Pasażerowie innych aut ze zdumieniem oglądali ię za zabytkowym wehikułem i pewnie zadawali sobie pytanie, Uaczego akurat ci dwaj wyruszyli na piknik. 59 - Gdzie się tak spieszy durniowi?! - parsknął Julius, gdy obok przeniknął furgon z materacem na dachu, co wybitnie osłabiało jego walory aerodynamiczne, ale i tak jechał powyżej stu pięćdziesięciu. - Tato, nie zwalniaj, dobrze? - przypomniał David, wskazując na prędkościomierz. Wolałby co prawda wyprzedzać niż być wyprzedzanym, ale znał granice możliwości ojca. David uznał, że i tak nie ma na co narzekać, zwłaszcza po tym, w jaki sposób Julius zgodził się na podróż. Zamiast bowiem spodziewanej kłótni albo co najmniej półgodzinnego przekonywania, wystarczyło iż wysłuchał wyjaśnień, spojrzał pierworodnemu głęboko w oczy i oznajmił: - Przygotuj kanapki. Wezmę płaszcz i startujemy. Wyjazd z miasta zabrał im jedynie trzydzieści minut, a to dzięki zdolnościom Davidajako pilota. Całe żyde korzystając z taksówek, znał większość skrótów w mieście, dzięki czemu ominęli wszystkie korki. Gdy znaleźli się na autostradzie prowadzącej do stolicy, David wsadził nos w komputer, głównie po to, by nie denerwować się ową oszałamiającą dla ojca prędkością. W sumie mieli jeszcze sporo czasu. - Słuchaj no, chcesz się dostać do Białego Domu, tak? - spytał nagle Julius. - A możesz mi powiedzieć, jak zamierzasz to osiągnąć? Tam się nie włazi jak do stodoły! A poza tym uważasz, że oni nie wiedzą o odliczaniu? Tylu naukowców, wojskowych i nie wpadli na to co ty? - Ręczę, że nie. - W takim razie, mądralo, bądź łaskaw wytłumaczyć mi jedno: po co dziesięć lat studiowałeś, zrobiłeś dyplom z wyróżnieniem i zdobyłeś wszystkie możliwe nagrody, skoro skończyłeś jako technik w kablówce? - Nie wracajmy do tego, dobrze?! David nie cierpiał dyskusji na ten temat. Zawsze tylko słyszał, że jegc praca w telewizji kablowej to wynik braku ambicji. Fakt faktem: marnował tam swoje wrodzone i nabyte umiejętności. Otrzymywał dziesiątki ofert od czołowych laboratoriów badawczych z całego kraju, ba: nada takie listy się zdarzały. Mógł sobie wybrać, co chciał, i postawić całkien uczciwe warunki finansowe, a nie skorzystał z żadnej propozycji. Wola: zostać w mieście, które kochał, i mieć niemęczącą pracę, tym bardziej żf z pensji spokojnie utrzymywał siebie, ojca i żonę (dopóki nie zaczęli pracować dla Whitmore'a, który wówczas był senatorem). To, co inn myśleli, miał gdzieś, ale zabolało go słyszalne w głosie ojca róż czarowanie. - Siedem lat - burknął. - Jakie znowu siedem lat?! - Studiowałem siedem lat, nie dziesięć; nie jestem technikiem, tylk( głównym konsultantem systemu kablowego w randze inżyniera. - Czegoś się tak nadął?! - Julius pochylił się nad kierownicą. - Chcia łem ci tylko przypomnieć, że prezydent ma masę specjalistów do pomocy }dyby potrzebowali nie przemęczającego się geniusza, toby po dębie adzwonili. - Znowu zwalniasz! - mruknął David, rezygnując z ńposty. PIERWSZA DAMA NARESZCIE miała cały apartament wyłącznie ;o własnej dyspozycji. Ochroniarze oraz ludzie ze sztabu dyskretnie się /ycofali, gdy oznajmiła, że pragnie zadzwonić do męża. Jej osobista ekretarka toczyła na korytarzu batalię z dziennikarzami, trzymanymi / bezpiecznej odległości od drzwi przez mundurowych policjantów LAPD. - Halo? - Witaj, Tom. Jak sobie dajesz radę? - spytała, gdy po drugiej stronie idezwał się Whitmore. - Biorąc pod uwagę okoliczności, to nieźle. - Miał zmęczony głos, , była przecież dopiero jedenasta. - Gdzie jesteś? - W sypialni. Korzystając z chwili spokoju, postanowiłem się położyć. - Doskonały pomysł - pochwaliła. - Jakie nastroje? - Słuchaj, wysyłam po dębie helikopter do Baltimore. Na dachu lotelu jest lądowisko. Chcę, byś opuśdła Los Angeles tak szybko, jak ylko to będzie możliwe. Jeśli om zaatakują... - Domyślałam się, że tak zrobisz - powiedziała, uśmiechając się ekko. - Oglądałam konferencję prasową Connie. Jestem dumna z twojej lecyzji. Problem w tym, że cały efekt diabli wezmą, jeżeli prasa zobaczy, akja stąd zwiewam. - Znajdujesz się dokładnie pod środkiem tego latającego talerza -twierdził Whitmore. Hotel „Baltimore" był oddalony o dwa budynki od First Interstate iuilding, nad którym zawisł środkowy punkt statku. Wokół, w zwykle gwarnym centrum miasta, ziało pustką. - Zgadza się - przyznała. - A przed drzwiami kłębi się z tuzin Iziennikarzy, z którymi walczy Johanna. Po konferencji prasowej, bo na •Kwno do niej dojdzie, wyjadę. Obiecuję. - Mowy nie ma. Doceniam twoje intencje, ale nie wiemy, co oni ilanują. Zaraz... - Tom, posłuchaj! -przerwała mu stanowczo. - Zdaję sobie sprawę, że lię martwisz, aleja też mam swoje obowiązki. Wiesz, że ludzie mnie słuchają. Z tym musiał się zgodzić - badania opinii publicznej potwierdzały, że Aarilyn jest najpopularniejszą postadą w całym dystrykde Waszyngton. aqueline Kennedy podbiła serca Amerykanów swym urokiem osobistym, tbecna Pierwsza Dama - zwyczajnym, ludzkim postępowaniem. Jako ierwsza w historii żon prezydentów, wędrowała po Białym Domu boso w dżinsach, nie wygłaszała grzecznośdowych frazesów, tylko mówiła 61 prawdę, choć czasami w bolesny sposób. Politycy nie cierpieli jej serdecz nie, za to naród szanował i lubił. Teraz wiedziała, że musi wystąpił i spróbować utrzymać w miarę uporządkowaną ewakuację. - Niech już będzie po twojemu! - westchnął po długiej dsz; Whitmore. - Ale za dziewięćdziesiąt minut masz być na dachu. Wylądu je tam helikopter, który przeniesie de do bazy lotniczej Petersoi w Colorado. - No, powiedzmy za dwie godziny -poprawiła i zmieniła temat. -Jal tam nasza czarnowłosa piękność? - Spotkade się w Paterson. Po południu mieliśmy małe starde uciekła niańkom i wpadła do Owalnego Gabinetu akurat wtedy, gd^ w kierunku miasta nadciągał latający talerz. - I jak zareagowała? - Jak wszyscy: ogarnęło ją przerażenie. Leży koło mnie. Chcesz żebym ją obudził? - Nie, niech pośpi. Boję się tego, że będzie ledała bez dębie. Zor ganizuj telefon na pokładzie, żebym mogła z nią porozmawiać. - Naturalnie. Poza tym nie będzie sama: wszyscy pracownicy ewaku uj ą tym helikopterem dzied. Gdybym się nie zgodził, pewnie by si( zbuntowali. Poczekaj, ktoś puka... słuchaj, muszę kończyć. Pewnie ram spotkamy się w Kryształowej Górze. Wiesz... - Tak? - Kocham de. - Ja dębie też. Bardzo. Do zobaczenia za kilka godzin. - Pa. Whitmore odłożył słuchawkę i podszedł do drzwi. W korytarzu czekał Grey i Nimziki. - Mamy wreszde te informacje. - Grey wręczył mu faks. - Nadal jes trzydzieśd sześć statków, żadnych nowych nie zaobserwowano ani w oko licach Księżyca, ani w naszej atmosferze. - I tak wiszą nad miastami? - upewnił się Whitmore. - Tak. Whitmore jeszcze przez chwilę analizował wręczone mu dane - wi dział, że Nimziki chce coś powiedzieć. I dyrektor rzeczywiśde przemówi natychmiast, ledwie prezydent oddał oficerowi wydruk. - Proszę mi wybaczyć, ale to szaleństwo: siedzimy bezczynnie, rezyg nując dobrowolnie z przewagi, jaką daje zaskoczenie. Przyszliśmy przekq nać pana o koniecznośd zainicjowania ataku nuklearnego. Zaskoczony, iż szef CIA użył liczby mnogiej, Whitmore spojrzał pytająco na Grey a. l - Generale? ' - Z zasady popieram pańskie decyzje, panie prezydende, ale w t^ kwestii jestem skłonny zgodzić się z opinią dyrektora. Sądzę, że powinna ly uderzyć pierwsi. - Jak na Greya była to zaskakująca odpowiedź, tym ardziej że wręcz nie znosił Nimzikiego. Whitmore oparł się o drzwi i potarł powieki, zastanawiając się nad rm, co właśnie usłyszał. - Nie sądzę, byście mieli rację - oznajmił w końcu. - Nie bije się Łjwiększego osiłka w szkole, jak długo nie ma się pewności, że ter-)ryzowana klasa dołączy do natarcia. Nimziki już otworzył usta, aby zaprotestować, ale nic nie powiedział, idząc minę Greya. Dla generała dyskusja była skończona: prezydent iecydował, więc po co sobie strzępić język po próżnicy. - Jakie efekty w nawiązywaniu łączności? - zainteresował się Whit-lore. - Próbowaliśmy na wszystkich częstotliwościach. Bez rezultatu - po-ifbrmował go Grey. - Teraz lotnictwo i naukowcy próbują skonstruować coś do komunikacji wizualnej, co podetkniemy obcym dosłownie pod os. Będą musieli zareagować. - Miejmy nadzieję, że spodoba nam się to, co usłyszymy. Noc BYŁA CIEPŁA i bezchmurna, ale nikogo nie interesowały wiecące na niebie miliony gwiazd. Mieszkańców campingu bez reszty ochłaniały kwestie bezpieczeństwa i przetrwania. Po południu prawie wszyscy zwinęli swoje rzeczy i rozjechali się w różnych kierunkach. V tym samym czasie przybywali nowi, głównie w poobijanych pojaz- ach i u kresu wytrzymałości, zarówno psychicznej jak i fizycznej. ^aśddelka naturalnie ustawiła przy wjeździe szlaban i pobierała opła-f, według własnej opinii nader umiarkowane. Każdy słuchał radia, by decydować, dokąd uciekać. Ludzie rozglądali się nerwowo, z trudem achowując spokój. Wyglądali jak gracze w kasynie czekający na ogło-zenie reguł nowej gry. Miguel obserwował te poczynania z góry, a konkretnie z dachu wozu. Wspiął się tam z turystycznym telewizorem, mając nadzieję na poprawę dbioru. Po serii eksperymentów z drutem i folią doszedł do wniosku, że spszego obrazu nie uzyska. Rozsiadł się więc wygodnie na metalowym łachu i oglądał na zmianę wiadomości i zamieszanie na parkingu. Od czasu konfrontacji przy polu pomidorów Russell me dawał żad-ego znaku żyda. Miguel uznał to za typowe - ojczym zawsze znikał, gdy aczynały się kłopoty. Chłopak po raz kolejny spojrzał na statek wiszą-y ponad miastem. Blask księżyca oświetlał jego wschodnią krawędź. V dole widniały dągnące się na wiele kilometrów rzeki świateł tysięcy [amochodów, cały czas wyjeżdżających z zagrożonego terenu. Część nich kierowało się ku autostradzie, przy której był położony parking. kierowcy gnali ile mocy w silnikach ku bezpieczeństwu, jakie zdawały 63 się zapewniać Bakersfleid, Fresno, czy miasta jeszcze dalej położone Miguel doskonale wiedział, że musi wywieźć rodzinę. Mogli jecha jedynie do Tuscon w Ańzonie, gdzie mieszkał wuj. Resztę rodzin] Russell tak bardzo obraził, że lepiej było nie pokazywać się tym ludziom na oczy. Sprawdzając kanały, trafił na coś, co go zaskoczyło prawie tak samo jak widok latającego talerza. Na jednej z lokalnych stacji leciały ciekawostki związane z przybyciem obcych. Chłopcu wpadł w ucho nieco ironiczny komentarz spikera z Tele Pompter: ( - „... pilot-opryskiwacz został dziś aresztowany po przelocie nad San . Fernando Valley. Niejaki Russell Casse rozrzucał tysiące ulotek ze swegc ł dwupłatowego samolotu". ! Miguel jęknął, a na ekranie ukazał się skuty kajdankami ojczym f prowadzony na posterunek policji, i li - Lepiej zróbcie coś, ludzie - warknął do kamery aresztowany. - -B Dziesięć lat temu te cholerne ufóludki mnie porwały i nikt mi nie uwierzył. •. Badały mnie jak szczura; od lat nas obserwowały. Teraz są tu po to, żeby nas zabić! Poirytowani policjanci wciągnęli go do wnętrza budynku, przerywając zaimprowizowany wywiad, a obraz ponownie ukazał sprawozdawcę w studio. - „Ciekawa reakcja, prawda? Pan Russell Casse nie ma stałego meldunku ani zatrudnienia. Został zatrzymany na posterunku w Lancas-ter celem złożenia wyjaśnień. Ulotki były napisane ręcznie i powielone na ksero, a oto ich treść..." - Co oglądasz? - rozległo się z tyłu i Miguel natychmiast zmienił kanał, nim na dachu pojawiła się głowa Troya, zaniepokojonego przedłużającą się nieobecnością brata. - Nic ciekawego - odchrząknął Miguel. - Troy, pamiętasz wuja Hektora z Tuscon? - Pewno. Ma SEGA Saturna CD. - Nie pojechałbyś do niego? - Czemu nie, można go odwiedzić. - To zacznij się pakować! - zdecydował starszy brat, wyłączając odbiornik, w którym właśnie zaczęto nadawać apel Pierwszej Damy o zachowanie spokoju. - A bo co? Zaraz jedziemy? - zdziwił się Troy, widząc, że Miguel opuszcza stanowisko obserwacyjne. - Właśnie. - A tata? Miguel zeskoczył, miękko lądując na żwirze, i wspiął się na stopień szoferki, by z jej dachu zdjąć telewizor. - Słyszałeś, co powiedziałem! - wrzasnął, bo Troy nawet nie drgnął. Pakuj się! 64 Wstawił telewizor do szoferki i ruszył w głąb parkingu na poszukiwanie przyrodniej siostry. Miał ponure podejrzenia co do tego, gdzie może ją maleźć. Nie odwrócił się, słysząc głos brata: Przecież nie wyjedziemy bez taty! ANDY WSUNĄŁ DŁOŃ pod jej bluzkę. - To może być nasza ostatnia noc na Ziemi - szepnął. - Nie chcesz chyba umrzeć jako dziewica? Próbował obrócić to w żart, ryzykując wszystko w myśl zasady „a nuż de uda". Pytanie zdenerwowało Alicję, toteż postanowiła zyskać na czasie. Pocałowała go tak mocno, aż oparł się o drzwi kierowcy. Usiadła mu na kolanach, przerwała pocałunek, by nabrać powietrza, i spojrzała na niego niewinnie. - A skąd wiesz, że nadal jestem dziewicą? Tym razem pytanie zaskoczyło i ośmieliło chłopaka. Coś mu mówiło, że wreszcie po tygodniach całusów i obmacywanek będzie ją miał. Alicja nie umiała czytać w myślach, ale do tego, by stwierdzić, co Andy'emu chodzi po głowie, niepotrzebne były jakiekolwiek paranormalne talenty. Życie w karawaningu z trzema innymi osobami to może nie najgorsza odmiana piekła, ale też nie najlepsza forma żyda. Piętnastoletnia Alicja za wszelką cenę chciała zmienić swój los, a według niej jedyny sposób realizacji zamierzenia polegał na znalezieniu odpowiedniego chłopaka. Ten, z którym się całowała, nie był co prawda ani specjalnie przystojny, ani do końca dorosły, ale bardziej zbliżonego do ideału me znalazłaby w okolicy. Andy skończył osiemnaście lat i razem z mamuśką, właścicielką parkingu-campingu, zajmował imponujących rozmiarów przyczepę. Miał stałą pracę, nową toyotę z zabójczym stereo i w planach na bliską przyszłość własne mieszkanie. Lubiła go, co wcale me znaczyło, że chciała się z nim kochać. Niestety pozwoliła, by rozmowa posunęła się za daleko. Teraz musiała znaleźć wyjście z sytuacji i to takie, by on nie wyszedł na durnia, a ona nie została zmuszona do tego, na co zdecydowanie nie miała ochoty. Andy natomiast próbował wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź na zadane pytanie, a ponieważ praca koncepcyjna przysparzała mu trochę l trudności, potrzebował na to czasu. Nie zdążył niczego powiedzieć, bo nagle ktoś gwałtownie otworzył z zewnątrz drzwi i oboje tułowiami zawiśli w powietrzu. Nad nimi stał Miguel i przyglądał im się z politowaniem obrzydzeniem jednocześnie. - Co ty wyprawiasz, do cholery?! - Alicja wyplątała się z kończyn oratora, udając złość, a czując ulgę. - Jedziemy do Tuscon. - Już lecę! - warknęła, tym razem autentycznie wściekła. Dzień Niepodległości 03 Nie tracąc czasu na puste dyskusje, Miguel złapał ją za ramię i mocn( pociągnął do siebie. Dziewczyna wylądowała na asfalcie, Andy zaś wyle dał niejako siłą bezwładu. Miguel odruchowo przygotował się do bójki Tamten, widząc złowieszcze błyski w oczach brata Alicji, pozostał w pozycji siedzącej, jedynie klnąc półgłosem na czym świat stoi. - Miguelu Casse, jesteś psychopatą! - oświadczyła urażona kilkunastoletnia dama. -Mam nadzieję, że jak ojciec się o wszystkim dowie, złoi d skórę tak, że na tyłku nie siądziesz! Nie czekając na reakcję, ruszyła biegiem i zniknęła w ciemnościach. ALICJA GŁOŚNO POMSTOWAŁA w środku, a Troy i Migue przy użyciu latarek zabrali się do odłączania prądu, wody i szamba Potem wtaszczyli wszystkie elementy wyposażenia, z zasady będące ni zewnątrz, jak rower, składane krzesła czy stół turystyczny. Gdy skończyli Miguel wsiadł do szoferki i odpalił silnik. Byli gotowi do drogi. Tyle że me od razu ruszyli - w blasku reflektorów przed maską sta bowiem Russell, kiwając się nieco, ale ogólnie utrzymując pion. W pierw szym odruchu Miguel miał ochotę go przejechać, doskonale wiedząc, a skoro ojczyma wypuścili z aresztu, to ich kłopoty dopiero się zaczęły Jednak me mógł się na to zdobyć, więc z rezygnacją czekał na dag dalszy Radosny i beztroski Russell podszedł do wozu od strony kierowcy. - Brawo! - pochwalił. - Czytaliśde w moich myślach: wynośmy &\ jak najdalej od tego latającego paskudztwa. Nikt, cholera, nie rozumie.. nikt mi me wierzy, ale i tak wyjdzie na moje: te pieprzone wymoczk zrobią z Los Angeles rzeźnię. Zobaczysz, Miguel! Chłopak spojrzał na niego wrogo i po chwili wysiadł. - Wypuśdli de... - mruknął ni to pytająco, m to twierdząco. Russellowi nawet do głowy nie przyszło, by czuć się winnym lul zawstydzonym. - Masz rację, że mnie wypuśdli! - W jego głosie brzmiała pretensja d( całego świata. - Odkąd to przestępstwem jest korzystanie z prawa d( wolnośd wypowiedzi?! Pytam się, co z tą cholerną pierwszą poprawką? Dobra, dość rozpamiętywania: jedziemy! Ruszył w stronę drzwi przy siedzeniu pasażera, ale ledwie panując] nad sobą Miguel zastąpił mu drogę. - My jedziemy. Bez dębie! To w końcu zwródło uwagę Russella. - O czym ty gadasz? — zdziwił się, mrugając zaskoczony. - Mamy de dość. - Chłopak starał się mówić spokojnie. - Rzygać m się chce, jak na dębie patrzę, słucham pijackich bredni i muszę świecił oczami, bo znowu dałeś dupy! Mamy wystarczającą ilość gotówki, b] dotrzeć do Tuscon i trochę pomieszkać z wujem Hectorem. Russell popatrzył na niego jak na idiotę. - Jasna cholera! - ryknął, aż pół campingu słyszało. - Nadal jestem twoim ojcem! Nie zapominaj o tym! I to była kropla, która przepełniła miarkę - Miguel nie wytrzymał. - Gówno jesteś, a nie mój ojciec! - wrzasnął równie głośno. - Jesteś zwykłym pijaczyną, który tylko ożenił się z moją matką! Opiekowała się tobą, zawsze de kryła, tłumaczyła, a gdy zachorowała, nie zrobiłeś NIC! Skończone zero! A teraz wynoś się stąd! Mam już dość świecenia za dębie oczami. Dotąd utrzymywałem rodzeństwo, to i dalej mogę. A ty wreszde będziesz musiał się nauczyć sam dbać o swój tyłek! Russell podświadomie spodziewał się podobnego wybuchu, ale gdy ten wreszde nastąpił, poczuł się zaskoczony. I głęboko zraniony. - A Troy? - spytał dcho. - Przypomniało d się, egoisto? Spróbuj choć raz w życiu pamiętać o tym, co dobre dla niego. Kto się nim cały czas opiekuje? Kto organizuje pieniądze na lekarstwo? Zrobiłeś dziedaka, owszem, ale masz go w dupie! Jak coś się dzieje, to albo de nie ma, albo jesteś w sztok pijany, a ja muszę się wszystkim zająć. Na cholerę mi taki ojdec? - Miguel miał zamiar jeszcze dołożyć parę miłych słów, ale przerwał mu brzęk tłuczonego szkła. - Przestań! Nie jestem dzieckiem! - Pełnemu żalu i oburzenia okrzykowi Troya towarzyszył kolejny brzęk szkła. - Nie potrzebuję tego gównianego lekarstwa! I nie musisz się mną opiekować! Dam sobie radę, a od taty się odwal! Zamiast wykrzyknika po każdym zdaniu na asfalcie lądowała fiolka z lekarstwem. Miguel skoczył ku bratu, gdy tylko zdał sobie sprawę, co się dzieje, ale w szamotaninie Troy zdołał upuśdć ostatnią buteleczkę i rozgnieść ją butem. Miguel z wśdekłośdą złapał małego za włosy i potrząsnął, aż biedakowi zęby zadzwoniły. - Wiesz gówniarzu, ile to kosztowało? I co teraz będzie, jak znów d się pogorszy? No, mądralo zasrany?! - Złość Miguela zmieniła się nagle w żal, a potem w uczude bezradnośd. Próbował. Naprawdę próbował i nic mu nie wyszło. Bez słowa odwródł się i zniknął we wnętrzu karawaningu. - Przepraszam... - wykrztusił Troy. - Chodź, synu. Pora ruszać w drogę - powiedział dcho Russell, podchodząc do szoferki. DAVID NIEMAL BEZ PRZERWY musiał przypominać sobie, że kierujący samochodem jest jego ojcem i człowiekiem w podeszłym wieku, i każdy z tych powodów wymaga, by traktować go z szacunkiem oraz wykazywać derpliwość. Było to niezbędne, gdyż Julius, jak nikt na iświede, potrafił doprowadzić Davida do szału w rekordowo krótkim czasie. Do wspólnych spotkań w zamkniętym pomieszczeniu czy w ogra- 67 niczonej przestrzeni nie dochodziło nigdy, od momentu gdy David ukończył trzynaście lat. Wtedy właśnie rodzina wybrała się w upiorną podrói na Florydę, w odwiedziny do ciotki Sophie. Po tej wyprawie Davi(i kategorycznie odmówił udziału w podobnych eskapadach i konsekwent nie dotrzymał słowa. Problem polegał na tym, że Julius mniej się interesował prowadzenien samochodu i sytuacją na drodze niż tym, o czym właśnie mówił. A peroro wał cały czas. Temat nie miał większego znaczenia, jako że od wyjazdi z Nowego Jorku zdołał poruszyć już ze dwadzieścia. Bezustannie GO! analizował, krytykował, zadawał retoryczne pytania. Gdy spotykali się dwa razy w tygodniu w parku na szachach, dawah się to wytrzymać. We wnętrzu jadącego osiemdziesiąt kilometrów ni godzinę płymoutha, David znajdował się na granicy obłędu. Przez ostat nie trzydzieści kilometrów Julius zajmował się omawianiem filmów a konkretnie „Wojny światów", co w połączeniu z tym, iż był zagórza łym zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, dawało mieszankę trudną d( wytrzymania. David zaciskał zęby i milczał - po pierwsze to on wpadł ni pomysł wspólnego wyjazdu, po drugie - tylko w ten sposób mógł dotrzei do Waszyngtonu. Bez względu na możliwości ojca szybciej jechać i tal się me dało. Raz, gdy tylko przekroczyli setkę, spod maski zaczęh dochodzić odgłosy świadczące, że szacowny pojazd po prostu może sil rozlecieć. David siedział więc dcho, czekał i obserwował samochody mknące p( prowadzącej w przeciwną stronę części autostrady. Co chwilę który! zjeżdżał na pobocze z dymiącym silnikiem albo po kilku podrygach stawa z powodu braku benzyny. Do stolicy pozostało około sześćdziesięch kilometrów. Droga była niesamowicie zapchana - oczywiście ta wyj aż dowa, bo trasa prowadząca na poradnie, którą oni jechali, świedłi pustkami. Przed nimi ani żywego ducha, a we wstecznym lusterki żadnych świateł. - Pewnie już dotrzemy na miejsce - odezwał się David. - Poza nań nie ma nikogo na szosie. - Bo wszyscy normalni ludzie właśnie stąd wyjeżdżają! Tylko my, jął te osły, wjeżdżamy! Łagodny zakręt i podjazd wyprowadziły ich na wzgórze, skąd po ra pierwszy mieli okazję zobaczyć panoramę dystryktu Columbia. Nagi obaj mężczyźni unieśli głowy i szeroko otwartymi oczyma przyglądali si niezwykłemu zjawisku. Światła stolicy odbijały się od spodu latające® talerza, identycznego jak ten, który zostawili nad Nowym Jorkiem. Żadei nie odezwał się słowem na ten widok, ale gdy zjechali ze wzgórza i zagajnik zasłonił widok, Julius odchrząknął i powiedział: - Wiesz, Davidzie, poczułem nieodpartą chęć odwiedzenia Filadelfii Tam ponoć nic nie wisi ludziom nad głowami. Może zawrócimy? G ty na to? 68 - Zwolniłeś do pięćdziesięciu - przerwał mu David, któremu nagle zaczęło się bardzo spieszyć. Z tylnego siedzenia wziął laptopa, włączył i załadował płytkę do czytnika. Julius teoretycznie wiedział, co to takiego płyta kompaktowa, ale nigdy żadnej nie widział. - Co to za cudactwo? - zainteresował się uprzejmie. - Na tym, co mam w komputerze i w ręku, są numery z wszystkich książek telefonicznych tego kraju - poinformował go David, pokazując drugi CD. - Naprawdę?! Ależ to drobiazgi. - Owszem - potwierdził David, dotykając klawiatury. Julius był pod wrażeniem, choć oczywiście nie przyznał się do tego. - Niech zgadnę - mruknął obserwując, co pojawia się na ekranie komputera. - Chcesz znaleźć jej numer telefonu. - Doskonale, Sherlocku! - Pytanko: a skąd wiesz, że taka ważna osoba jak Connie będzie w książce telefonicznej? Chyba nie życzy sobie, aby takie indywidua jak ty wydzwaniały do niej z byle głupstwem? - Zawsze podaje numer telefonu komórkowego, na wypadek jakiejś awaryjnej sytuacji. - W głosie Davida brzmiała pewność. - Problem polega na odgadnięciu, pod jakim nazwiskiem figuruje. Czasami używa pseudonimu... W wozie zapadła cisza, mącona jedynie klekotem klawiatury. Po dwudziestu paru próbach David zaczął się wkurzać. - Zastrzeżony - stwierdził z przekonaniem Julius. - Figę! Już ja go znajdę... zwykle to jest C. Spano, Connie Spano, Spunky, Spano... - Spunky. - Julius uśmiechnął się pod nosem. - Podoba mi się. - To jej miano z college'u. - A próbowałeś Levinson? - Tato! Nie przyjęła mojego nazwiska, gdy za mnie wychodziła, to niby dlaczego ma się tak nazywać, gdy jesteśmy w separacji?!... No dobra, niech ri będzie: nie patrz na mnie tak, jakbym d zjadł drugie śniadanie, spróbuję... - David z rezygnacją wpisał własne nazwisko, a Julius obserwował poszukiwania z zaciekawieniem. Niespodziewanie laptop pisnął, potwierdzając znalezienie szukanej informacji. - Sam sobie odpowiedz „niby dlaczego" - stwierdził z satysfakcją ojciec. Z przodu, zza zakrętu, błysnęły światła i rozległ się przeraźliwy ryk syreny. Na wprost nich gnał na sygnale policyjny patrolowiec z migającym kogutem. Co gorsza, za nim całą szerokością niewłaściwej części autostrady waliły jeden za drugim samochody. Najwyraźniej zdesperowana 69 policja postanowiła wszelkimi możliwymi sposobami przyspieszyć ewaku ację zdeterminowanych mieszkańców stolicy. - Oj, mein Gott! -jęknął Julius i pochylił się nad kierownicą. David jako drugi zrozumiał, że są zbyt blisko, by mogli zjechał i umknąć niebezpiecznego spotkania. Gdy to do niego dotarło, wrzasną przeraźliwie. Julius, wytrącony tym krzykiem z osłupienia, szarpnął kiero wnicę w lewo, pakując się między pojazdy z pierwszego rzędu, po czyn natychmiast odbił w prawo. Dwa sedany z kolejnej ławy, widząc nadjeż dżający wóz, skręciły raptownie i wpadły na inne wozy jadące obok. Juliu przemknął między poszkodowanymi, mając dosłownie centymetry wól nego miejsca z obu stron. - Zwolnij! - wrzasnął blady jak ściana David. Ojciec zignorował nakaz syna, lawirując z wprawą kierowcy rajdowe go. Pozostawał całkowicie obojętny na dobiegające z tyłu i z bokó^ trzaski, brzęki i łomotnięda, gdy co mniej wytrzymali nerwowo niż 01 kierowcy odbijali się od siebie. Wykorzystując każdą lukę, emerytowan (i niedoszły) rajdowiec z piskiem opon odbił w prawo po raz ostatni Dwieście metrów za miejscem spotkania z wozem policyjnym wpad w pierwszy zjazd z autostrady, jaki znalazł. Na zwiększonej dawce adrenaliny, z otwartymi ustami, wytrzeszczony mi oczami i zaciśniętymi pięściami obaj wpatrywali się tępo przed siebie nie wierząc, że żyją. Julius powoli zatrzymał samochód. - Dobra jazda, tato! - Głos Davida zdradzał niekłamany podziw. Niespodziewanie ojdec i syn wybuchnęli śmiechem. Po solidnej dawce humoru Julius otarł załzawione oczy i dągle mokr czoło. - Nieźle, co? Nawet lakieru nie zadrapałem. Przez długą chwilę żaden z nich nie myślał o wiszącym nad miaster zagrożeniu, z powodu którego właśnie przeżyli niebezpieczną przygodę. NA DOBRĄ SPRAWĘ Jasmine nie miała pojęda, dlaczego ta naprawdę wyszła na scenę. Do klubu przyjechała tylko po pieniądzi Pobyt tu planowała jako piętnastominutową przerwę w drodze do I Toro. No i naturalnie wlazła na Mada. Mężczyzna ten, mimo pięćdziesu tki, nadal uchodził za przystojniaka. Ubierał się elegancko, strzygł dc kładnie i zachowywał z gracją mafiosa nowej generacji, którym zreszt był. W jego lokalu - „Seven Veils" - Jasmine pracowała jako striptizerki Maria naturalnie nic nie obchodziły latające spodki. Show musiał a odbyć tak jak co dzień, więc groźbami, prośbami i pochlebstwami skłon dziewczynę do wystąpienia. Może gdyby rozsądniej myślała, roześmiałab mu się w nos, słysząc tę jego argumentację,-ale cały dzień wydawał a dziwnie nierealny, jak z sennego koszmaru. Poza tym naprawdę niewid osób tego dnia zachowało zwykłą jasność umysłu. Pojawienie się latających talerzy wprawiło mieszkańców całego globu w stan głębokiego osłupienia. Jedni wierzyli, że tajemnicze obiekty zwiastują Apokalipsę, modlili się więc zapamiętale. Inni oczekiwali między- galaktycznej współpracy i harmonii, toteż nie robili nic. Większość wyjechała w panice, ale niektórzy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Otwierali sklepy, wykonywali swe codzienne czynności. Były to jednak tylko pozory - pojawienie się trzydziestu sześciu statków pozbawiło ludzkość zasad i świat nie wiedział, jak ma się zachować. Jasmine najbardziej przekonało jedno: a co będzie, jeśli statki po prostu odlecą, a Steve nie wróci? Zostanie z sześcioletnim dzieckiem, bez pracy. Na to nie mogła sobie pozwolić, toteż ostatecznie spełniła prośbę Maria. Znali się jeszcze z Alabamy, z czasów przed urodzeniem się Dylana. Tańczyła w jakimś punkowym klubie w Nowheresville, zanim ją „odkryto" i sprowadzono do Mobile, gdzie znalazł ją Mario. Gdy dość dokładnie poznał historię dziewczyny, przekonał ją, by razem z nim wyjechała na Zachód, gdzie nie tylko mogła zarobić znacznie więcej, ale też pozostawić za sobą cały balast przeszłości. Przyznać należało, że Mario nie próbował się przespać ze swoją podopieczną, co w tej branży należało do rzadkości. Znajomość pozostała wyłącznie na płaszczyźnie zawodowej. Jasmine przychodziła na czas, rozbierała się i znikała, aby ponownie wyjść na scenę następnego wieczoru. Mario był doskonałym manipulatorem i gdy czegoś chciał od Jasmine, zawsze umiał tak zagrać na jej uczuciach i systemie wartości, że stawiał na swoim. Podobnie było i tym razem. Mówił o wspólnym zaufaniu i odpowiedzialności za dziecko, jaka na niej spoczywa. Rozmyślania i wspomnienia przerwało jej nagłe staccatto werbli i nagrany na taśmę głos zapowiadający występ: - „Panowie, rączki na stół! Przygotujcie się na coś naprawdę gorące-igo! Oto przed wami... Sabrina!" Wypadła zza kurtyny, stukając pantofelkami na wysokich obcasach, i zaczęła wirować wokół chromowanego słupa ustawionego na środku sceny. Dopiero odrzucając pierwszy element stroju - połyskliwą, jedwabną pelerynkę - dotarło do niej, że coś jest nie tak. W następnej sekundzie zrozumiała, co. Na widowni nie było nikogo - wszystkie stoliki świeciły pustką, ! a kilku gości przy barze wpatrywało się z napięciem w telewizor, całkowicie ignorując erotyczny występ. Razem z tymi paroma mężczyznami siedziało kilka tancerek. One również oglądały wiadomości. Jasmine przeżyła najgorszy moment w karierze. Pierwszy raz poczuła się jak konkursowa idiotka. Gdyby Mario miał pecha znaleźć się teraz w pobliżu, chyba nie przeżyłby spotkania ze swoją pracownicą. Nie dość, że zrobił z niej kretynkę, to jeszcze przez jego fanaberie narażała siebie i dziecko. Powinna przecież jechać do bezpiecznego schronienia, czyli 71 wojskowej bazy lotniczej. Jak burza wypadła za kulisy i pognała dd garderoby. - O czym ja, głupia, myślałam?! - warknęła wściekle, siadając przy swojej toaletce i zabierając się do ścierania makijażu. Przy sąsiednim stoliku z lustrem siedziała szczupła dziewczyna mająca dziewiętnaście, może dwadzieścia lat. Większość stałych bywalców łatwo ją zapamiętywała ze względu na wielkie piersi. Tiffany, tak miała na imię, wpatrywała się w przenośny telewizor. - Nie do wiary, co się porobiło! - stwierdziła, zapalając kolejnego papierosa. - Mówiłam d, że oni tam są, a ty uważałaś, że mam świra. Wiadomości, przedstawiane przez parę komentatorów, wciąż były przerywane zakłóceniami. - „Oto następna historia z działu »To może się zdarzyć jedynie w Kalifornii«. Setki fanatycznych zwolenników UFO zebrały się na dachach kilku drapaczy chmur w centrum Los Angeles. Większość z nich zajęła dach First Interstate, nad którym zatrzymał się latający talerz. Ich celem, sądząc po odręcznie wypisanych plakatach, jest powitanie załogi obcych. Na miejsce wydarzeń przybył helikopterem Grane Compton z News Cam Copter". Na ekranie pokazał się obraz filmowany najwyraźniej z ręki i z helikoptera targanego turbulencjami. Słup światła z pokładowego reflektora oświetlał grupę pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu osób, okupujących lądowisko na dachu wieżowca. Na widok flary fanatycy zaczęli dziko wrzeszczeć i machać rękoma oraz transparentami, na których wypisano hasła w stylu; WEŹCIE MNIE! albo EKSPERYMENTUJCIE NA MNIE! - Coś d pokażę. - Tiffany wyjęła z torby i rozłożyła całkiem sporych rozmiarów tekturę. Na górze widniał napis: WITAMY W POKOJU, a pod spodem tkwiła podobizna czerwonego ufoludka z antenkami. Czerwonego, poniewai został namalowany pomadką do ust. - Ani mi się waż! - oznajmiła stanowczo Jasmine. - Nawet nie myśl o przyłączeniu się do tych idiotów. - Jak tylko skończę robotę, zaraz tam wyruszam - przyznała Tif fany. - Może też pojedziesz? - Popatrz na mnie! - poledła Jasmine, ujmując ją pod brodę. Podobnie jak większość pracujących tu dziewczyn, Tiffany była umysłowym i emocjonalnym wrakiem. Akurat ją zniszczyły dwie rzeczy narkotyki i słabość do brutalnych mężczyzn. Odkąd się poznały, Jasmin< próbowała wyprowadzić koleżankę na ludzi i miała całkiem spory wpłyv na tę dziewczynę. - Tiffany, nie chcę, żebyś tam jechała. Obiecaj, że tego nie zrobisz, -Para oczu, z wyrazu do złudzenia przypominających ślepia szczeniaka spoglądała na Jasmine bez reakcji. - Obiecaj mi! - Och, dobrze, obiecuję. - Tiffany rzudła za siebie transparent. 72 - Dziękuję. Słuchaj, opuszczam miasto. Ale tylko na weekend. Błagam, żebym po powrocie nie musiała wyciągać de z jakiegoś bagna. Skończyła się ubierać i spojrzała na zegarek. Steve pewnie zachodził w głowę, co się z nimi dzieje: mieli być wieczorem, a nie w środku nocy. Ruszyła ku drzwiom prowadzącym do biura Mańa, gdy te otworzyły się niespodziewanie. Stanął w nich szef we własnej osobie, cały czerwony ze złości. - Mogę jeszcze zrozumieć, że w moim gabinecie siedzi jakiś gówniarz i ogląda kreskówki! - ryknął. - Ale co, do cholery, robi tutaj ten kundel?! Ile razy mam wam powtarzać, że do klubu nie wprowadza się żadnych zwierząt?! Jasmine spokojnie ominęła Maria, wzięła Dylana za rękę i wróciła do garderoby. Boomer potruchtał za nimi, jak zwykle merdając ogonem. - Po pierwsze: nie gówniarz, tylko mój syn - oznajmiła lodowatym tonem. - Po drugie: nie kundel, tylko rasowy pies, konkretnie złoty retriever. Po trzecie: spróbuj dziś znaleźć opiekunkę do dziecka. A po czwarte to się nie drzyj. - Zaraz! A ty gdzie? - Mario odzyskał głos, widząc, że Jasmine sięga po torebkę. - Miałaś wystąpić. Jak tego nie zrobisz, to cię wyleję! - Przed pustą salą sam sobie możesz kręcić golą dupą! - warknęła rozzłoszczona. - Dłużej nie dam z siebie robić kretynki. Czek za zeszły tydzień wyślij mi do domu. Miło się z tobą pracowało. Pa! KAPITAN STEVEN HILLER musiał przyznać, że tak poważnych min u pilotów 23. Taktycznego Skrzydła jeszcze nigdy nie widział. Nawet jego podwładni „Black Knights", tylko udawali beztroskę. Zresztą czemu się dziwić - nikt dotąd nie atakował równie ogromnego okrętu o nieznanym uzbrojeniu. A taki rozkaz mógł nadejść w każdej chwili. Przy szafkach z ekwipunkiem, na których był wymalowany Czarny Rycerz (godło jednostki znajdujące się zresztą na wszystkim: podkoszulkach, zapalniczkach, a nawet ramionach lotników) Steven spotkał swego bocznego i przyj adela jednocześnie, Jimmy'ego Franklina. Jimmy siedział z nogami opartymi o szafkę i rękoma założonymi za głowę. Słuchał muzyki z niewielkiego radia. - Gdzieś ty się włóczył? - spytał, wcale nie spoglądając w tył: obaj od dawna rozpoznawali własne kroki. - Pewnie zaraz mi powiesz, że utknąłeś w korku. Steve postawił torbę przed swoją szafką i skrzywił się. - Cały dzień spłaszczacie dupy, udajecie, że jest wam wesoło i czekade na mnie - bardziej stwierdził niż spytał. - Jak wiesz, odwołali wszystkich; obojętne: urlop, przepustka czy zwolnienie - poinformował go Jimmy. - Od rana obowiązuje żółty alarm, więc ktoś chyba traktuje to serio. 73 - Chyba - mruknął Steve, otwierając szafkę i wyciągając ze skrytki listy. Wśród stosu korespondencji uwagę zwracała firmowa koperta z nadrukiem NASA. Po chwili przypatrywania się błękitnemu logo, wręczył ją Jimmy'emu. - Otwórz to, dobrze? - Wcale się nie zdziwię, jak niedługo zaczniesz pluć przez lewe ramię i zawracać na widok czarnego kota - mruknął kolega, biorąc jednak kopertę. Wyjąwszy pismo, przeczytał półgłosem: „Kapitan Hiller, Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych itd., itp. Z przykrością informujemy Pana, że pomimo doskonałego przebiegu służby..." No, to jesteśmy w domu. Już d mówiłem, Steve, że możesz się nauczyć latać nawet na miotle, ale żeby pilotować prom kosmiczny, musisz jeszcze posiąść umiejętność włazidupstwa i wazeliniarstwa. Bez tego wybij sobie z głowy podróże w kosmos. Była to trzecia tego typu odmowa i Steve miał dość. Gwałtownym szarpnięciem zdarł z wewnętrznej strony szafki plakat przedstawiający lądowanie „Columbii" w bazie lotniczej Edwards, zrobił z niego makulaturę i wyrzucił do kosza. Teraz na drzwiach wisiało jedynie zdjęcie Jasmine. - Cóż, udzielę d pierwszej lekcji włazidupstwa, zwanego też całowaniem w tyłek. To bardziej oficjalna nazwa - odezwał się Jimmy. -Trzeba pamiętać o właśdwej wysokości, czyli w przypadku generała należy uklęknąć, wtedy poziomy są równe. Kapujesz? Steve powiesił kurtkę i zaczął upychać resztę rzeczy w szafce. Przy tej pracochłonnej czynnośd (jako że ubrania zdawały się puchnąć) coś mu wypadło z kieszeni spodni. Jimmy złapał w lode małe pudełeczko, w jakie jubilerzy zazwyczaj pakują biżuterię. Zaskoczony, natychmiast je otworzył. Wewnątrz znajdował się zaręczynowy pier- śdonek z diamentami w kształde wyskakującego z wody delfina. Jimmy'emu odebrało mowę i to bynajmniej nie dlatego, że właśnie klęczał przed dowódcą. - Jasmine ma hopla na punkde delfinów - wyjaśnił mu Steve, z lekka zaczerwieniony. - To ślubny pierśdonek? - upewnił się Jimmy. - Zaręczynowy. W ostatnich tygodniach wielokrotnie rozmawiali o dziewczynie i rada Jimmy'ego była niezmienna: nie wiąż się z mą, bo to oznacza koniec kariery oraz marzeń. - Myślałem, że z nią kończysz. - W głosie Jimmy'ego zabrzmiał wyrzut. W tym momende do pomieszczenia weszło kilku pilotów i oniemiało. Faktycznie, widok był niesamowity: porucznik w przyklęku na jedno kolano ofiarujący dowódcy pierśdonek zaręczynowy. Tylko jedno mogło 74 kojarzyć się z tą sceną. Tym bardziej że obaj zarumienili się jak panienki i natychmiast od siebie odskoczyli. Steve zmełł w ustach przekleństwo. Skonfiskował pierścionek, po czym włożył go na wszelki wypadek nie do kieszeni munduru, ale kombinezonu, który miał zamiar włożyć. - Już nie mamy dobrej reputacji - skomentował Jimmy, widząc znikających i dziwnie cichych pilotów. - Pamiętaj, nie schylaj się pod prysznicem po mydło, zwłaszcza w większym towarzystwie. - Przestań gadać trzy po trzy i dokończ, co zacząłeś - warknął Steve, przebierając się w kombinezon. - Więc od dawna powtarzam: d z NASA cholernie uważają na opinię publiczną. Chcą, by wszyscy astronauci byli bardziej amerykańscy niż ktokolwiek inny w tym kraju. Ty już masz przechlapane, bo urodziłeś się czarnuchem, a jak jeszcze ożenisz się ze striptizerką, to możesz raz na zawsze zapomnieć o NASA. Nigdy nawet nie obejrzysz z bliska promu. Taka jest brutalna prawda. Steve doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Fakt, że Jasmine zamelduje się wieczorem na portierni jako jego oficjalny gość, sprawi, że o NASA będzie mógł tylko pomarzyć. A tę decyzję już podjął. POTĘŻNE REFLEKTORY OŚWIETLAJĄCE po zmroku Biały Dom wygaszono ze względów bezpieczeństwa. Przed główną bramą, od Pennsylvania Avenue, stały dwa czołgi i pluton marines w bojowym rynsztunku. Pozostała część kompanii znacznie dyskretniej obstawiała resztę terenu wokół budowli. Koło bariery zebrały się setki mieszkańców, parę tuzinów reporterów i ekip telewizyjnych, a wszędzie kręciło się mnóstwo policji, zarówno mundurowej jak i po cywilnemu. Gdy przez blokadę policyjną przejeżdżała kawalkada samochodów prasowych, Julius włączył się w nią z takim spokojem i pewnością siebie, jakby nigdy nic innego nie robił. Widać to właśnie zmyliło policjantów. Po paru minutach valiant stanął całkiem blisko Białego Domu, zachowując jednak bezpieczny dystans. Julius wyłączył silnik i powiedział spokojnie: - Dotarliśmy. A teraz ty będziesz się dobijał, czy ja mam to zrobić? David posłał ojcu spojrzenie, jakie Clint Eastwood rezerwował dla własnych szefów, grając inspektora Całłahana. Potem sięgnął po telefon komórkowy i wybrał numer Connie. - Zajęte! - ucieszył się. - Pięknie! - Możesz oświecić starego człowieka, co jest pięknego w tym, że osoba, do której chcesz się dodzwonić, blokuje linię? - zainteresował się Julius. - Owszem - odparł potomek, wprowadzając serię komend do komputera. - Dzięki temu, korzystając z pewnego elektronicznego cacka, mogę namierzyć jej dokładną pozycję. Nawet w Białym Domu. 75 - Naprawdę? - W głosie Juliusa brzmiała autentyczna ciekawość. - Każdy szanujący się technik łączności kablowej potrafi to zrobić dodał David ze złośliwym uśmieszkiem. CONNIE STAŁA WŁAŚNIE w jednym z korytarzy i przez telefon załatwiała pilne osobiste sprawy. Rozmawiała z Pilar, swoją przyjaciółką i sąsiadką jednocześnie, która szykowała się do wyjazdu do rodziców mieszkających w New Jersey. Dziewczyna obiecała wziąć ze sobą kota Connie, Thumpera. Gdy tylko rzeczniczka się rozłączyła, telefon natychmiast zadzwonił ponownie. - Tak? - odezwała się, idąc korytarzem. - Connie, tym razem wysłuchaj mnie do końca. Słysząc głos Davida jęknęła w duchu i spytała z rezygnacją: - Skąd masz ten numer? - Z książki telefonicznej. Zrób mi przysługę i podejdź do okna; powinnaś być o parę kroków od niego. Rozejrzała się, zaskoczona, i faktycznie: jakieś trzy, cztery kroki przed nią znajdowało się okno. Podeszła, odsunęła storę i ostrożnie wyjrzała. - Dobra, co dalej? - spytała niecierpliwie. Już żadnych wyjaśnień nie musiała słuchać - ledwie skończyła mówić, dostrzegła wysoką postać, która wspiąwszy się na dach starego, błękitnego valianta, zaczęła dziko wymachiwać rękami. Miało to miejsce zaraz za płotem, ale i tak nie trwało długo - tajniacy błyskawicznie otoczyli wóz i ściągnęli Davida na dół. Rozbawiona i poirytowana równocześnie, Connie słuchała przez telefon, jak David im tłumaczy, że rozmawia z kimś wewnątrz Białego Domu. Chwilę potem skontaktowała się z ochroną i zapewniła (wbrew swoim wątpliwościom), że facet nie jest lunatykiem ani świrem. Ostatecznie zdecydowała, że porozmawia z Davidem przynajmniej minutę albo dwie. SPAWACZ WŁĄCZYŁ PALNIK i na płytę bazy lotniczej Andrews przestały sypać się iskry. Zdjął maskę i zaczął zwijać sprzęt -jego udział w operacji zwanej „Wóz powitalny" dobiegł już końca. Sama zaś akcja była zorganizowaną na poczekaniu próbą nawiązania łączności z obcymi. Prawdę mówiąc, to przedsięwzięcie bardziej wynikało ze sfrustrowania władz bezczynnością oraz z chęci uspokojenia obywateli niż ze zdrowego rozsądku. Lądowisko bazy rozświetlały przenośne reflektory, a wokół kręciły się tabuny dziennikarzy z całego świata. Żołnierze z wielkim trudem utrzymywali reporterów na dystans od helikoptera. Ośrodkiem zainteresowania stał się helikopter szturmowy typu McDonnell Douglas AH-64 Apache. (Był długi na piętnaście metrów, wysoki na pięć i ważył osiem ton). Do podłogi i podwieszek uzbrojenia 76 przyspawano specjalną ramę, do której z kolei przymocowano potężną tablicę świetlną, zdemontowaną z RFK Memoriał Stadion, gdzie zawsze grali Redskinsi. Olbrzymia aluminiowa tablica miała trzysta sześćdziesiąt świateł programowanych komputerowo, co dawało możliwość wyświetlania na niej dowolnych wiadomości. Przymocowana do apache'a wyglądała niczym para olbrzymich skrzydeł. Czterołopatowe śmigło wirnika głównego zaczęło się obracać przy błyskach fleszy i szumie kilkunastu kamer, a dzięki transmisji na żywo miliony ludzi na całym świecie mogły obserwować przebieg całej operacji. - „Za mną widzą państwo helikopter szturmowy apache z zamontowaną zsynchronizowaną tablicą świetlną. - Reporter CNN przekrzykiwał ryk silników. - Pentagon ma nadzieję, że w ten sposób uda się nawiązać kontakt z przybyszami. Rozmawiałem z jednym z naukowców odpowiedzialnych za przygotowanie wiadomości dla obcych. Powiedział mi, że jest to wiadomość pokojowa, przekazana językiem matematycznym..." Pilot wystartował ostrożnie, gdyż maszyna była solidnie obciążona. Helikopter reagował na stery z wdziękiem zreumatyzowanego hipopotama, ale powoli zwiększył wysokość i kierował się ku wiszącej nad miastem mrocznej masie. W ślad za nim ruszyła chmara jet rangerów z ekipami telewizyjnymi, trzymając się jednakże w bezpiecznej odległości. NAWET w BIAŁYM DOMU niemal każdy siedział przed telewizo-rem, śledząc lot apache'a. - I jak akcja? - spytał Whitmore, wchodząc do salonu. - Helikopter jest już w powietrzu - poinformował Grey. - Na miejscu powinien się znaleźć za jakieś sześć do dziesięciu minut. Na zewnątrz dał się słyszeć dchy jeszcze odgłos wirnika nadlatującej maszyny. Kilku oficerów podeszło do okna, chcąc na własne oczy obejrzeć, jak ziemski wysłannik zbliży się do wieży wystającej z przedniej części statku. Whitmore wraz z pozostałymi obserwował w milczeniu ekran telewizora. NIE OGOLONY, w SPODNIACH wymiętych od długotrwałego przebywania w samochodzie, Julius wysiadł z zabytkowej windy i rozejrzał się z ciekawością. Pierwszy raz w żyriu przekroczył próg Białego Domu i wcale nie próbował ukryć wrażenia, jakie to na nim wywierało. David zaś zdawał się w ogóle nie zauważać, gdzie jest - tłumaczył coś zawzięcie Connie prowadzącej ich korytarzem. - Oj! - mruknął z niesmakiem Julius, przeglądając się w lustrze. -Żebym ja wiedział, że spotkam samego prezydenta, to ja bym założył krawat, a tak to ja, stary, uczciwy Żyd, wyglądam jak jakiś szmondak! 77 Słysząc to, Connie podskoczyła, zawróciła na pięde i bezceremonialnie zaciągnęła eks-teśda do Owalnego Gabinetu. Dopiero tu odetchnęła, gdyż byli sami. Co prawda Julius mówił typowo po żydowsku jedynie w chwilach wielkiego stresu, ale akurat tu i teraz nie powinien tego robić. Widząc reakcję Connie, otrząsnął się z zauroczenia, choć i tak mimowolnie próbował dłońmi doprowadzić czuprynę do porządku, j - Poczekajcie tu. - Zaraz wracam - powiedziała Connie i ruszyła ku drzwiom, ale zanim wyszła, ostrzegła Davida: - Doprawdy nie wiem, jak on zareaguje na twój widok. - Jak to jak? - zdziwił się Julius. - To rozsądny człowiek, więc powinien wysłuchać mego syna. Niby dlaczego miałby go nie słuchać? - Bo ostatnim razem jak się widzieliśmy, dałem mu w mordę-wyjaśnił zwięźle Levinson junior. Juliusowi mowę odebrało. - Pobiłeś prezydenta? - wykrztusił, gdy już ją odzyskał, a potem przeniósł wzrok na Connie. - Mój syn uderzył prezydenta? - Nie, wtedy jeszcze Whitmore nawet nie śnił o prezydenturze -wyjaśniła z ręką na klamce. - A David był święcie przekonany, że sypiam z Tomem, co nie miało i nadal me ma nic wspólnego z prawdą! Po tych słowach wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Mimo to mogła usłyszeć, co Levinson senior myśli o niektórych zachowaniach swego potomka. Kilka pierwszych zdań sprawiło, że uśmiechnęła się złośliwie i z pewną niechęcią udała na poszukiwania Whitmore'a. Odnalazła go wpatrzonego w telewizor. Wiedziała, że wiele ryzykuje, ale David ją przekonał, a sprawa była na tyle ważna, iż bez wahania podeszła i szeptem poprosiła, by Whitmore wyszedł na moment. - Zaraz, teraz? - zdziwił się prezydent. Słysząc to, wszyscy obecni spojrzeli na parę rozmówców. Connie skinęła głową, wiedząc, że moment jest maksymalnie niedogodny: apache za jakieś trzy minuty powinien się znaleźć na ustalonej pozycji strategicznej. Whitmore jednak miał duże zaufanie do zdrowego rozsądku swego rzecznika prasowego, toteż bez słowa odwrócił się i ruszył ku drzwiom. - Mam nadzieję, że nie odleci pan TERAZ, panie prezydencie? -Nimziki powiedział to tak, by wszyscy w pokoju go usłyszeli. - Jezu! - jęknęła Connie, ledwie znaleźli się na korytarzu. - Jak ty wytrzymujesz z tym kretynem? - Jest dyrektorem CIA od lat. Na każdego i na wszystko ma haka -odparł spokojnie. - A to się przydaje. Słuchaj: z kim właściwie mam się spotkać? W odpowiedzi Connie wprowadziła go do Owalnego Gabinetu i spodziewając się, co nastąpi, zamknęła drzwi. Na widok Davida Whitmore zamarł. - Niech cię cholera, Connie! To nie czas na zabawy! W pomieszczeniu zapanowała lodowata dsza. 78 - Jestem Julius Levinson, panie prezydencie. - Julius zrobił, co mógł, by rozładować napięcie. Podszedł do Whitmore'a z wyciągniętą prawicą i dodał: - To zaszczyt móc pana poznać. - Mówiłem ci, że nie będzie słuchał -jęknął David. - To potrwa tylko chwilkę - zapewnił Julius. Zaskoczony i całkowicie zbity z tropu prezydent spojrzał na Connie. Znał ją bardzo dobrze, więc dziwił się niepomiernie, że sprowadziła do Białego Domu tego narwańca. I to w takiej chwili. Jednak tę sprawę zamierzał wyjaśnić przy bardziej sprzyjającej okazji. - Wiem, dlaczego są zakłócenia łączności - odezwał się w końcu David, widząc, że Whitmore szykuje się do wyjścia. To zatrzymało prezydenta dosłownie w pół kroku. - Mów dalej. - Statki obcych są rozmieszczone wokół całej planety, a więc jeśli chce się skoordynować ich działania, nie da rady wysłać sygnału z jednego miejsca tak, by dotarł on równocześnie do wszystkich, bo Ziemia zasłania część pojazdów. Krzywizna planety uniemożliwia łączność, dlatego trzeba użyć przekaźników, czyli satelit na orbitach. - David pomagał sobie, szkicując wszystko na kartce. - Najprościej jest wykorzystać umieszczone już w tym właśnie celu ziemskie satelity. Odkryłem, że sygnał wywołujący zakłócenia w retransmisjach z naszych satelitów komunika- cyjnych to... Drzwi pchnięte od zewnątrz otworzyły się nagle, odpychając Connie. W progu stanął sekretarz prezydenta. - Przepraszam, panie prezydencie, ale właśnie zaczynają! - oznajmił. Jak dotąd David nie powiedział niczego wstrząsającego - kilka godzin temu specjaliści ze Space Command odkryli to samo. Jednak rewelacje Levinsona zaintrygowały Whitmore'a, toteż zamiast wyjść, włączył telewizor w gabinecie. Obraz ukazywał helikopter unoszący się przed dziobem obcego statku. Właśnie zapalono tablicę, której potężne lampy zaczęły mrugać, tworząc powtarzający się wzór. Naukowcy z SETI po kilku godzinach burzliwych dyskusji opracowali prosty alfabet matematyczny, który, mieli nadzieję, okaże się na tyle uniwersalny i łatwy, by stać się wspólnym językiem. Całość była powtarzana co trzy minuty wraz ze słowem POKÓJ w dziesięciu najpopularniejszych ziemskich językach. Dla większości widzów (w tym Whitmore'a) znaki wyświetlane na tablicy były całkowicie niezrozumiałe. - Więc komunikują się ze sobą za pomocą naszych satelitów? -Prezydent odwrócił się od telewizora i spojrzał pytająco na Davida. Ten zdążył już uruchomić odpowiedni program w swoim laptopie, więc od razu pokazał na ekranie odpowiedni wykres. - Ta fala jest pomiarem sygnału. Gdy go pierwszy raz znalazłem, trwał około dwudziestu sekund, teraz trwa nieco ponad trzy. Mogłoby się 79 wydawać, że źródło emisji słabnie, tracąc moc, ale tak nie jest: źródło nadaje z tą samą mocą, za to nadający zmniejsza czas transmisji powoli lecz stale, zmierzając do wygaszenia sygnału. To odliczanie. Whitmore milczał, wpatrując się w ekran. - Tom, oni... - David przypomniał sobie, z kim rozmawia, toteż natychmiast się poprawił: - Panie prezydencie, oni wykorzystują nasze satelity przeciwko nam. Odliczanie może oznaczać tylko jedno: atak. A czasu jest coraz mniej. - Kiedy sygnał zniknie? - Za trzydzieści jeden minut - odparł David, sprawdzając dane naj komputerze. Whitmore spojrzał na telewizor. Apache przy statku obcych wyglądał! jak komar. To, co powiedział David, logicznie potwierdzało najgorsze obawy. Dotąd wyczekiwanie było rozsądne, teraz, jeśli David miał rację, należało zacząć działać. Bez słowa wyszedł z pokoju i pomaszerował do salonu, układając w myślach posunięcia. - Generale Grey! Chcę, żeby skoordynował pan działania lokalnych dowódców. Proszę im powiedzieć, że mają dwadzieścia pięć minut na ewakuowanie ludzi z miast, nad którymi wiszą statki. - Ale... - I niech natychmiast odwołają ten helikopter! Grey złapał za telefon i przekazał kontroli lotów bazy Andrews polecenie prezydenta. Nimziki zaś postarał się wzmocnić swoją pozycję, podkreślając każdym gestem, że Whitmore zaczyna okazywać oznaki załamania nerwowego. - Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego zmienił pan zdanie, panie prezydencie? - spytał z fałszywą troską. Whitmore zignorował go całkowicie. - Rozpoczynamy natychmiastową ewakuację Białego Domu. Za pięć minut chcę mieć na dole helikopter. Proszę przyprowadzić moją córkę! Większość obecnych dosłownie wybiegła z pokoju, by wypełnić nieoczekiwane polecenia. - Panie prezydencie, mam na linii generała Hardinga - zameldował Grey. - Chce wiedzieć, jak dalece ma być uporządkowana ta ewakuacja. Zanim Whitmore zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z głośnika telewizora rozległ się podniecony głos spikera: - Odpowiadają! Nagle w pokoju zamarł wszelki ruch, ucichły rozmowy - wszyscy wpatrywali się w ekran jak urzeczeni. Z podstawy wieży wystrzeliła wiązka zielonego światła, gruba może na pięć centymetrów. Gdy dotknęła oddalonego o dobre dwa kilometry apache'a, helikopter aż cofnęło. Jaskrawozielone światło, doskonale widoczne zarówno gołym okiem jak i na ekranach telewizorów, miało dziwne właściwości, gdyż maszyna z trudem utrzymywała pozycję. 80 - „Ten promień musi nieść niezłą energię, bo nagle wpadłem w silne turbulencje. - Głos pilota było słychać z telewizora. - Nie wiem..." Resztę słów zagłuszył przeraźliwy zgrzyt, jakby ktoś przeciągnął styropianem po szkle. Para opancerzonych płyt, umieszczonych bezpośrednio nad źródłem zielonkawego promienia, zaczęła się rozsuwać. Przez powstały otwór wypłynęła rzeka światła. Było ono tak jaskrawe, że tablica świetlna prawie natychmiast stała się niewidoczna, a obaj piloci, mimo ciemnych przysłon na kaskach, osłonili oczy dłońmi. - „Właśnie dostaliśmy rozkaz powrotu do bazy - oznajmił pilot, gdy zgrzyt ustał. - Wykonują..." Dokończyć już nie zdążył - słup ciemnozielonego światła wystrzelił z rozświetlonego otworu w wieży, trafił w helikopter i roztrzaskał go na kawałki. Tak mogła wyglądać ważka zaatakowana pociskiem kaliber 22. Iluminacja zgasła. Z nieba, znów ciemnego i cichego, powoli opadały na ziemię nieliczne, dymiące szczątki AH- 64. Z mniej przeraźliwym, ale nadal przejmującym zgrzytem, klapy zamknęły otwór. Statek ponownie pogrążył się w bezruchu. W POKOJU HOTELOWYM rozległ się brzęczyk telefonu. M arilyn Whitmore była zbyt zszokowana tym, co zobaczyła w telewizji, by podnieść słuchawkę. Właśnie kończyła się pakować, gdy helikopter eksplodował. Teraz pokazywano to w zwolnionym tempie i obraz zatrzymał się na ostatniej klatce, ukazującej pilota zakrywającego rękoma głowę tuż przed wybuchem. Pierwsza Dama siadła na łóżku, czując narastające mdłości. I to nie tyle z powodu śmierci dwóch lotników, ile z uwagi na konsekwencje, jakie dla świata oznaczała reakcja przybyszów. Telefon ożył ponownie. Tym razem odebrał go jeden z agentów. Przedstawił się, przez chwilę słuchał uważnie, po czym powiedział: - Rozumiem... natychmiast... tak, jest tutaj, chce pan rozmawiać z żoną, panie prezydencie?... Dobrze, rozumiem. Agent odłożył słuchawkę i zwrócił się do M arilyn: - Prezydent kazał powtórzyć, że panią kocha, i natychmiast ma pani opuścić miasto. Moi ludzie zabezpieczyli schody. Proponuję, abyśmy od razu udali się na dach. - W takim razie chodźmy. - Marilyn Whitmore doszła już do siebie i ruszyła prężnym, zdecydowanym krokiem osoby gotowej na wszystko. PIERWSZA DAMA z AGENTAMI Secret Service zjawiła się na dachu prawie równocześnie z wojskowym helikopterem transportowym typu UH-60A Black Hawk. Co prawda ewakuacja drogą powietrzną, po wydarzeniu w stolicy, nie wydawała się jej najbezpieczniejsza, ale to nie 6 - Dzień Niepodległości 81 Marilyn o tym decydowała. Tak czy inaczej to był najszybszy sposób ucieczki z miasta. Gdy black hawk wystartował, pani Whitmore z zaskoczeniem stwierdziła, że wokół kred się rój rozmaitych maszyn, i to nie tylko wojskowych. Reflektorami rozświetlały pobliskie dachy i ewakuowały stamtąd gromady ludzi. JASMINE z WESTCHNIENIEM WYSIADŁA na autostradę. Była na pasie szybkiego ruchu Pasadena Freeway i właśnie po raz kolejny wszystkie samochody stanęły, a właściwie posuwały się z prędkością dwóch kilometrów na godzinę. Na sąsiednim pasie rzeczy miały się nieco lepiej, gdyż kierowcy wyjeżdżający na północ zaanektowali wjazdową część autostrady, od wielu godzin pustą. Dlatego też oni poruszali się trochę szybciej. Co gorsza, z przodu znajdował się tunel przebity przez strome wzgórze, a pomysł powolnego przemieszczania się pod ziemią niezbyt przypadł Jasmine do gustu. Problem polegał na tym, że niewiele mogła zrobić - nawet gdyby chdała zawródć, to nie miała jak, ponieważ stała prawie pierwsza w nie kończącym się korowodzie samochodów. W takim tempie do El Toro mogła dotrzeć jutro pod wieczór. Dylan i Boomer zaczynali się nudzić, toteż zrezygnowana wsiadła z powrotem i włączyła radio. Postanowiła, że jak tylko wyjadą z tunelu, przebije się na drugą stronę autostrady -obojętne, czy będą jakieś barierki, czy nie. - „...władze zarządziły całkowitą ewakuację Los Angeles. Kierowców ostrzga się, by nie korzystali z autostrad, o ile to tylko możliwe. Boczne ulice dają możliwość szybszego wyjechania z miasta" - oznajmił spiker. - Teraz mi to mówisz! - jęknęła Jasmine. Dylan wzruszył ramionami, a wóz przed mą przesunął się o jakieś dziesięć metrów do przodu. PREZYDENT WRAZ z BEZPOŚREDNIM sztabem pokonali schody, u których podnóża czekał sekretarz z Patrycj ą. Dalej droga była pusta - przez drzwi prowadzące do ogrodu na trawnik i czekających tam dwóch helikopterów. Kobiety, mężczyźni, w sumie prawie dwadzieśda osób, wyglądali może nie jak świeżo spod igły, ale nadal w miarę przytomnie i przyzwoide, chodaż już mijała doba, odkąd zostali postawieni w stan pełnej gotowośd. Sprawnie wsiadali do błęki-tno-białych maszyn oznaczonych wizerunkami prezydenckiej pieczęd na drzwiach. - Moja żona wystartowała? - spytał Whitmore, widząc, iż generał Grey rozmawia przez pokładowy telefon. 82 - Kończą załadunek, lada chwila będą w powietrzu. Connie wsiadła ostatnia i z pewnym zaskoczeniem patrzyła, jak wartownik zatrzymuje Davida i Juliusa. W helikopterze pozostało jeszcze parę wolnych miejsc, więc bez kłopotu mogliby się zabrać. Prezydent jednak nie zareagował, ponieważ akurat czytał fax z Departamentu Stanu, ona natomiast bała się wystąpić o przyjęcie dwóch dodatkowych pasażerów, ponieważ nie wiedziała, jak taka propozycja zostanie przyjęta. Choć z drugiej strony, jeśli David miał rację (a o tym była przekonana), pozostawienie Levinsonów oznaczałoby wyrok śmierci: przez dziesięć minut me zdołaliby o własnych siłach opuścić śródmieścia, a co dopiero miasta. - Tom... - Dźwięk własnego głosu ją zaskoczył, ale Whitmore uniósł głowę z pytającym wyrazem twarzy. Connie bez słowa wskazała na zewnątrz, gdzie mannę zatrzymał Davida i Juliusa. W tym momencie zasunięto drzwi kabiny pasażerskiej, a pilot zwiększył obroty silnika. Whitmore bez słowa wstał, otworzył drzwi i wrzasnął coś, przekrzykując łoskot wirnika. Wartownik zasalutował przepuszczając Levinsonów, którzy czym prędzej podbiegli i wsiedli. Jedno spojrzenie na wyraz twarzy prezydenta wystarczyło, by nawet Julius zrozumiał, że ma siąść na pierwszym wolnym fotelu i milczeć. Tak też obaj zrobili. David zajął miejsce obok Connie i natychmiast uruchomił laptopa. Spoglądając mu przez ramię, zobaczyła, że na ekranie jest tylko zegar odliczający czas. 11:07... 11:06... 11:05... Wystartowali. W dole kończono załadunek drugiej maszyny, a kompania marines powoli schodziła z perymetru. Po nich także miały przylecieć helikoptery, podobnie jak po część personelu Białego Domu. Niestety, dla wszystkich nie starczyło miejsca, a nikt nie przewidział, że drogi będą aż tak zapchane. 11:01... 11:00... 10:59... TIFFANY PRZEBYŁA OSTATNI kawałek schód ów jakby niesio-na przez magię i przyciągana dźwiękami dobiegającej z góry imprezy. W końcu otworzywszy drzwi przeciwpożarowe, znalazła się na dachu. Trzy przenośne miniwieże konkurowały ze sobą, a w rytm momentami zagłuszającej się muzyki tańczyło kilkaset radosnych i w większości pijanych osób. Niektórzy odpalali sztuczne ognie, inni wymachiwali transparentami, jeszcze inni spokojnie ćpali po kątach. Różnorodność strojów była oszałamiająca - grupa kobiet występowała w białych obcis- łych kombinezonach zakończonych rękawiczkami i kapturami przylegającymi do głowy; jacyś młodzieńcy przebrali się za władców Galaktyki; kostiumy rodem z Gwiezdnych wojen przeplatały się ze strojami urodzinowymi. Na środku dachu grupa rozebranych hippisów była pogrążona 83 w tańcu podobnym do transu. Przez tłum przewijał się wąż tańczących rumbę. Jeden z uczestników, mijając Tiffany, wręczył jej napoczętą butelkę tequili. Dziewczyna nagle poczuła się jak w domu. W końcu znalazła najbardziej zwańowane i najprzyjemniejsze miejsce na Ziemi. Obecni na dachu First Interstate Building wydawali się zupełnie oderwani od przerażającej rzeczywistości. Tiffany roześmiała się radośnie i pociągnęła solidny łyk prosto „z gwinta". Na dobrą sprawę, bardziej niż impreza zaskoczył dziewczynę widok latającego talerza, którego środek mieli dokładnie nad głowami. Szarobłękitne płatki kwiatu na dolnej powierzchni były w rzeczywistości skupiskiem zbiorników, doków, rozmaitych występów o wielkości magazynu portowego. To wszystko wyglądało jak wiszące do góry nogami miasto. Wpatrując się w nie z podziwem, próbowała sobie wyobrazić, jak też statek może wyglądać wewnątrz, ale nie bardzo jej się to udało. Mocne szarpnięcie za ramię wyrwało Tiffany z rozmyślań - starszy facet z brodą kończył zwijać skręta i wskazując na nagich tancerzy, powiedział: - W ostatnich dniach Trzeciej Rzeszy, gdy wszyscy już wiedzieli, że to koniec i że ich świat zostanie zniszczony, Niemcy ponoć wyprawiali takie orgie, że mózg staje. W ten sposób rozładowywali stres. Tiffany wręczyła mu butelkę i z głośnym śmiechem wpadła w tłum, wyciągając z torby swój transparent. Na szczycie First Interstate Building panował tłok - stojący najbliżej krawędzi byli zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów od przepasa, a dachu nie zabezpieczała żadna bariera. Nagle z boku wzniósł się policyjny helikopter z megafonem rozkręconym na pełną moc. - Opuśćcie natychmiast dach! Prezydent Stanów Zjednoczonych zarządził natychmiastową ewakuację Los Angeles. Proszę bez paniki przejść do schodów! Reakcja zgromadzonych była łatwa do przewidzenia - w stronę helikoptera posypały się wyzwiska i przeróżne przedmioty. Większość obecnych, by tu dotrzeć, i tak musiała przełamać policyjny kordon wokół budynku, więc szansa na posłuszne zastosowanie się do wezwań innych policjantów równała się zeru. Najwyraźniej w helikopterze doszli do podobnych wniosków, gdyż maszyna okrążyła budynek i podleciała w stronę sąsiedniego, na którym znajdowało się trochę mniej, ale także sporo UFO-fanów. Wszystkie dźwięki nagle zagłuszył dochodzący z góry niski łoskot przypominający grzmienie tysiąca bębnów timpani. Wszyscy zamarli, unosząc głowy i wpatrując się w to, co działo się nad mmi. Dolne płyty statku otwierały się powoli - obcy najwyraźniej rozpoczęli przygotowania do kontaktu. Środkowe półtora kilometra poszycia, stanowiące centrum kwiecistego wzoru, niespiesznie rozkładało się, odchylając na zewnątrz 84 i w dół poszczególne elementy wrót. Oczom obserwatorów ukazało się )ogrążone w półmroku wnętrze. W samym centrum otworu widniało coś, co można by porównać do teleskopowej anteny samochodowej. Owo coś początkowo pozostawało nieruchome. Jednak gdy drzwi otwarły się mniej więcej do połowy, zaczęło się wysuwać. Rozłożone znacznie bardziej przypominało igłę, tyle że zakończoną podobnym do diamentu kształtem. Jednocześnie sprawiało wrażenie tworu biologicznego, nie mechanicznego, i było niesamowicie obrzydliwe. Drzwi rozsunęły się, tworząc rozwiniętą czarną różę, i znieruchomiały. Hałas ustał, lecz igłopodobny kształt wysuwał się dalej, aż jego czubek znalazł się może z sześćdziesiąt metrów ponad zgromadzonymi na dachu. Dopiero wtedy także znieruchomiał. BLACK HAWK z PIERWSZĄ DAMĄ na pokładzie manewrował między wieżowcami z maksymalną prędkością. Pilot widział, co przytrafiło się apache'owi, i nie miał najmniejszego zamiaru podzielić jego losu. Cel lotu leżał na pomocny wschód, chwilowo jednak kierowali się na poradnie, gdyż był to najszybszy sposób opuszczenia centrum miasta. - Może to jakieś urządzenie obserwacyjne - zauważył ktoś na pokładzie, przyglądając się temu, co wystawało z latającego talerza. Ze szczytu igły zaczęło świecić mlecznozielonkawe światło, całkowicie rozwidniając śródmieście. Blask był taki sam jak ten, poprzedzający zagładę helikoptera z tablicą. Jednak mieszkańcy Los Angeles, pochłonięci ucieczką, nie obserwowali końca apache'a, dlatego teraz bardziej podziwiali efekt optyczny, niż zastanawiali się nad jego znaczeniem. Blask faktycznie sprawiał wrażenie „spokojnego", jakby sugerował coś miłego, na przykład przyjazne współistnienie. Nikt nie wątpił, że oto są świadkami przełomowego momentu, który na zawsze zmieni historię ludzkości. PREZYDENCKI HELIKOPTER ZDĄŻYŁ dotknąć lądowiska ba-zy lotniczej Andrews, gdy gwałtownie otwarto drzwi i rozpoczęto ewakuację pasażerów. Agenci Secret Sendce potraktowali teorię Davida nader poważnie, wychodząc ze słusznego założenia, że lepiej okazać się durniem niż nieboszczykiem. Krótki kawałek pasa startowego wszyscy przemierzyli biegiem, po czym każdy kolejno wspinał się po schodkach prowadzących na pokład Air Force One. Silniki boeinga 747 pracowały już, gotowe do startu. Ledwie ostatnia osoba, którą był zamykający korowód ochro- niarz, znalazła się na pokładzie odrzutowca, schodnia została odtrącona, a pilot zwolnił hamulec. 85 Nim wszyscy zapięli pasy, koła oderwały się od nawierzchni. David natychmiast otworzył klapę laptopa. Na ekranie migały ostatnie sekundy: 00:25... 00:24... 00:23... BIAŁY PROMIEŃ NAPROWADZAJĄCY wystrzelił z centrum zielonkawej poświaty, trafiając w dach First Interstate. Miłośnicy obcych zaczęli bić się o pierwszeństwo zajęcia tego miejsca, w którym promień dotknął dachu. Mieli bowiem nadzieję, że w ten sposób ktoś, jako wybraniec, znajdzie się we wnętrzu latającego talerza. Tiffany niestety nie posiadała niezbędnej kondycji, by zostać ambasadorem Ziemi. Wycofała się więc w pobliże schodów. Stało tu kilka telewizorów nastawionych na różne stacje, toteż mogła obejrzeć, gdzie dokładnie trafił biały promień w różnych miastach: Paryż - w dach katedry Notre Damę; Berlin - w dach Reichstagu; Tokio - w dach Pałacu Cesarskiego; Nowy Jork - w zieleń Central Parku; Tel Awiw - w kopułę Wielkiej Synagogi; Londyn - w kolumnę Nelsona na Trafalgar Square; Moskwa - w gwiazdę na wieży Kremla; Waszyngton - w szczyt monumentu Waszyngtona. Oczekiwanie dobiegło kresu. Promień zwiększył moc i średnicę. Stał się jaskrawym snopem światła, zbyt jasnym, by na niego patrzeć, toteż wszyscy w promieniu trzech kilometrów czym prędzej odwracali się od tego oślepiającego światła. Ci, którzy tego nie zrobili, stracili wzrok. Potem rozległ się przeraźliwy gwizd przypominający odgłos dentystycznej wiertarki, puszczony jeszcze przez potężny wzmacniacz, dlatego osoby najbliżej stojące utraciły także słuch, gdyż popękały im bębenki. I nagle zapanowała cisza. Na sekundę zgasło również światło, co pozwoliło jeszcze widzącym odwrócić się i otworzyć oczy. Nagle, z hukiem, od którego zatrzęsły się budynki, cała igła rozbłysła jarzeniowym blaskiem i słup olśniewającego światła uderzył w cel. First Interstate Building eksplodował jakby detonowano w nim kolumnę trotylu. Potężny gmach rozsypał się na niezliczoną ilość fragmentów, a żaden z nich nie był większy od karty do gry. Tiffany nawet nie miała czasu krzyknąć, nim przestała istnieć. Biały blask nadal wylewał się z wnętrza okrętu, i emitowany przez diamentowo zakończony miotacz, zmieniał się w źródło zniszczenia o niewiarygodnej wręcz mocy. Niczym fala uderzeniowa rozchodził się we wszystkie strony równocześnie (głównie w płaszczyźnie poziomej). Po paru sekundach ognisty walec, błyskawicznie rozszerzający swą objętość, 86 zaczął zmieniać śródmieście najpierw w morze ognia, a potem w ruinę, ^dyż to, co zapłonęło, zaraz potem eksplodowało. A w ogniu stało wszystko: samochody, śdany budynków, drzewa w parkach, asfalt beton na ulicach, nawet granit pomników czy stal mostów. Było to liczym trąba powietrzna, wybuch atomowy i powódź (tyle że bez wody) łączone w jedno i zmiatające z powierzchni ziemi Miasto Aniołów. Jednak chyba najgorsza w tym wszystkim była stosunkowa powolność, z jaką postępowało zniszczenie. Wybuch atomowy zabijał i niszczył natychmiast, śdana ognia natomiast ogarniała miasto z prędkością mniej ivięcej powodzi, przez co przyszłe ofiary miały czas nie tylko zrozumieć, ;o je czeka, ale nawet w miarę dokładnie obejrzeć swój koniec na przykładzie innych. Ludzie, w naturalnym odruchu, próbowali uciekać, ile fala światła dopadła każdego. Ci, którzy umknęli do piwnic lub schronów, najpierw się dusili, a potem gotowali, gdyż ognista burza wchłaniała tlen z powietrza, a następnie paliła to, co zostało. PARA HELIKOPTERÓW ZE SŁUŻBĄ oraz black hawki z kom-sanią marines już opuszczały Waszyngton, ale niestety znajdowały się jeszcze zbyt blisko epicentrum. Wraz z Białym Domem, pomnikami Lincolna i Jeffersona, kompleksem muzeów Smithsonian zostały zniszczone (a raczej rozerwane) w ciągu kilku pierwszych sekund ataku. W następnych kilkunastu sekundach zniknął też Kapitel z większą częścią wzgórza, a zaraz potem Pentagon. PODOBNE SCENY ZNISZCZEŃ miały miejsce we wszystkich pozostałych trzydziestu czterech ziemskich aglomeracjach, nad którymi zaparkowały latające talerze. Największe miasta ludzkiej cywilizacji stały się obiektami systematycznego zniszczenia, a ich mieszkańcy w liczbie kilkuset milionów - ofiarami planowej eksterminacji na skalę nieporównywalną z niczym, co wydarzyło się w ciągu dwóch tysięcy lat. ZEGAR LAPTOPA WYŚWIETLIŁ oo:oa Niebo za Air Force One rozświetlił przeraźliwy błysk, oznaczający początek końca stolicy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. David, podobnie jak pozostali, złapał się kurczowo fotela i wbił oczy w sufit, czekając na to, co nieuniknione. Jedynym, który ani nie klął, ani nie mamrotał modlitw był Julius, spokojnie czekający na wyroki losu. Boeing piął się ostro w górę, toteż istniała szansa, że pasażerowie przeżyją, gdyż ognisty walec im dalej sięgał, tym stawał się niższy. Gdy dotarł do bazy Andrews, miał trzydzie-ka metrów wysokości, toteż pomimo iż przegonił jumbo jęta, znajdował 87 się zdecydowanie poniżej jego pułapu. Zniszczył co prawda lotnisko, al< me naruszył samolotu, f Jednak turbulencja wywołana przez gigantyczny pożar i fala uderzeniowa towarzysząca zniszczeniu wywołały dzikie skoki maszyny, którymi piloci w żaden sposób nie mogli zapobiec. W kuchni posypały si^ji naczynia, a w kabinie miotało pasażerami niczym na diabelskim młyniec ale Air Force One nie został uszkodzony i ostatecznie nie podzielił losu Waszyngtonu. TUNEL BYŁ DŁUGĄ betonową tubą zbudowaną w latach dwudziestych. Po obu stronach jezdni znajdowały się wąskie przejścia, a cc kilkadziesiąt metrów w ścianach umieszczono drewniane drzwi. Jasmine podobnie jak inni, bezustannie słuchała wiadomości nadawanych przes radio. Część kierowców wysiadła z aut, słysząc urzekający opis zielon kawego blasku. Ponieważ dumie wzięli ze sobą kluczyki i pobiegli d( wylotu, ponad połowa tunelu została zablokowana przez puste wozy których właściciele chcieli zobaczyć fenomen na własne oczy. Od końca tunelu Jasmine dzieliło z tuzin pojazdów. Mimo iż oparła się łokciem o klakson (co zresztą też robili inni), nie wywarło to żadnego wrażenia na miłośnikach pięknych widoków. Wściekła, wyłączyła silnik, by nie mamo-l wać benzyny. Głos komentatora zmienił się, gdy mężczyzna opisywał biały promień, potem zaś przeszedł w histeryczny krzyk, kiedy w mieście rozszalało si< istne piekło. - „Boże! To niszczy wszystko! Rozszerza się niczym..." - Były te ostatnie słowa, jakie dobiegły z głośnika. Potem zapanowała głucha cisza. U Jasmine kontrolę przejął instynkt samozachowawczy. Złapała Dyla na i wyniosła go z samochodu tak szybko, że ledwie zdołał złapać plecal z drogocennymi sztucznymi ogniami. Pobiegła w stronę wylotu tunelu oglądając się za siebie - drugi wylot jaśniał już zbliżającą się falą znisz czenia. Niebo zapłonęło na pomarańczowobiały kolor. Otwarti przestrzeń oznaczała śmierć, ale ogarnięci paniką kierowcy i pasażerowi innych samochodów, nie zważając na to, gnali na zewnątrz, byle dalej o< betonowych ścian. Jasmine dopadła najbliższej niszy z drzwiami, które okazały si< zamknięte. Nagle zgasły wszystkie światła. Czując, że kończy się jej czas z wściekłością kopnęła drzwi; ponieważ to w żaden sposób nie poskut kowało, wzięła rozpęd i wpadła na nie ramieniem. Spróchniałe drewni ustąpiło. Jasmine wylądowała na betonowej posadzce wraz z potrzas kanymi deskami. W podłodze tkwiła kratka śdekowa prowadząca d< miejskiego systemu kanalizacji - jedyna nadzieja na przeżycie. Dytai natychmiast dołączył do matki, natomiast nigdzie nie było psa. - BOOMER! - ryknęła w chwili, gdy świetlista śmierć dotarła do tunelu. Boomer przeskoczył z dachu samochodu przez rozbite drzwi na moment wcześniej, niż wóz ogarnęły płomienie. Nie mając już czasu na nic pmego, Jasmine złapała syna i przypadła do kratki ściekowej, wczepiając s.ię w nią oburącz i całym ciałem osłaniając Dylana. Chłopiec leżał szczelnie przyciśnięty do wylotu kanału. Przez tunel przetoczyło się płomieniste piekło, przed którym osłoniły ich śdany betonowej komórki, natomiast gdyby nie kratka prowadząca do kanałów, to albo zostaliby zassani przez prąd powietrza, jaki towarzyszył burzy ogniowej, albo by się udusili. Tak mieli czym oddychać czego się trzymać, a chłodny powiew wydobywający się z systemu kanalizacyjnego w znacznym stopniu złagodził skutki żaru szalejącego za ścianą. Pożar i wywołana przezeń wichura ustały równie nagle, jak się saczęły, ponieważ tysiące ton ziemi i skał, naruszone szalejącym na zewnątrz kataklizmem, osunęły się, szczelnie blokując oba wyloty tunelu. 3rżąc na całym ciele, Jasmine rozluźniła kurczowo zaciśnięte palce przewróciła się na plecy, by zrobić synowi trochę miejsca. Nadal nie wierzyła, że przeżyli, a fakt że i Boomer ocalał, należało zaliczyć do cudów. Jasmine nie wiedziała, że ona, Dylan i pies byli jedynymi żywymi istotami w całkowicie zasypanym tunelu. NAJWIĘKSZĄ LICZBĘ OFIAR odnotowano w Tokio, gdyż lapończycy za wszelką cenę usiłowali zachować pozory normalnego żyda me było ani masowej histerii, ani ewakuacji. Panika nastąpiła dopiero rtedy, gdy system kolejowy stracił synchronizację. W jednej chwili główne stacje kolejowe zamieniły się w domy wariatów, i to solidnie irzepełnione. Ludzie opuszczali miasto na rowerach lub na piechotę. Śródmieście całkowicie przestało istnieć, a obszar zrównany z ziemią )ył czterokrotnie większy niż ten, który został zniszczony przez bomby itomowe w Hiroszimie i Nagasaki. W promieniu trzydziestu kilometrów )d epicentrum nie przeżył nikt. Nawet w tak odległych miastach jak okohama i Omiya zginęła połowa mieszkańców. MANHATTAN ZNIKNĄŁ- pozostała tylko sama wyspa, pozbawio-a budynków. Jedynie poskręcane i poczerniałe fundamenty, z których iły w niebo gejzery płonącego gazu z przerwanych rur, wskazywały, gdzie szcze do niedawna stały drapacze chmur. Ocalało ledwie kilkaset osób, tóre schroniły się w najgłębszych stacjach metra. 89 Południowa część Staten Island i znaczna część New Jersey był) jednym wielkim rumowiskiem, pełnym trupów, poparzonych i przygnie donych szczątkami budynków. ZGINĘLI WSZYSCY LUDZIE znajdujący się blisko któregokol wiek z trzydziestu sześdu latających talerzy. Dlatego nikt nie obserwował jak emitery chowają się, a rozchylone klapy zasuwają, ponownie tworząt hermetyczną bryłę statku. Niszczydele miast, jak je nazwano, w krótkin czasie były gotowe do wyruszenia nad następne cele. - A niech to jasna cholera, wiedziałem! Wiedziałem! Od dziesiędu lal próbowałem ostrzec przed tymi skurwielami! - Russell śdszył radio, ni< odrywając wzroku od drogi. - Powiedzde, czy nie tak było? Odpowiedziała mu dsza przerywana szlochem Alicji. Dzied był^ wstrząśnięte tym, co usłyszały i tym, czego się domyślały. Alicji płakała, a Miguel obejmował ją i wpatrywał się nie widzącym wzrokien w okno. - Gdzie Troy? - spytał Russell, spoglądając we wsteczne lusterko. - Tu jestem -dobiegł słaby głos z łóżka umieszczonego w tyle wozu. -Wiede, chyba nie czuję się najlepiej... - A kiedy ostatni raz brałeś lekarstwo? - zainteresował się ojdec. - Nie pamiętam... Chyba trzy albo cztery dni temu... - Nieprawda, dałem ci dziś rano - zaprotestował Miguel. - Ale nie wziąłem - wyjaśniła kupka nieszczęśda. - Myślałem, że ju; go nie potrzebuję... - Co z nim zrobiłeś? Chłopiec nie odpowiedział. Wstał i podszedł do okna, blady jął trup. Russell pospiesznie zjechał na pobocze i zwolnił. Ledwie wós stanął, Troy wypadł na zewnątrz, a w ślad za nim ruszyła Alicja. P( paru sekundach z pobliskich krzaków doszły odgłosy gwałtownyci torsji. Russell wysiadł i przespacerował się wzdłuż drogi. W końcu odszedł ni tyle daleko, by łyknąć z piersiówki, będąc pewnym, że dziedaki tego nil zauważą. Rodzina Casse'ów znajdowała się gdzieś w połowie Dolin] Śmierd, w pobliżu granicy Nevady. Noc należała do wyjątkowo pogod nych - na niebie błyszczały miliony gwiazd. Na szczyde pobliskiego wzgórza natomiast świedło zdecydowanie coś innego. - Miguel! - zawołał ojdec półgłosem. - Spojrzyj na to! Niewysokie wzgórze i przylegająca doń pustynna okolica zostah zamienione w prowizoryczne obozowisko, na którym parkowały przy czepy, karawaningi, mikrobusy i zwykłe samochody osobowe. Tak na ok( mogło tam być około tysiąca osób i niewiele z nich spało, na a wskazywała liczba rozświetlonych punktów. - I co ty na to? 90 - Może ktoś ma jakieś lekarstwa - rzekł z ożywieniem Miguel. -chodźmy spytać. KIEDY ZACZĄŁ SIĘ KONIEC ŚWIATA, Steve stał w pustej cawiarni, usiłując telefonicznie skontaktować się z Jasmine. Próbował yielokrotnie i za każdym razem słyszał automatyczne nagranie: „Wszystkie linie są chwilowo zajęte, proszę przerwać połączenie i za-izwonić później". Z uporem maniaka wyciągał z automatu ćwierćdolarówkę i ponownie aróbował z taki samym jak uprzednio rezultatem. I tak nie miał nic epszego do roboty, a bezczynne czekanie tylko działało mu na nerwy. - Szlag by de...! - Rozwścieczony, rzucił słuchawkę na widełki, gdy sza rogu wypadł nieco zziajany Jimmy. - Rusz się - wrzasnął na widok Steve'a. - Właśnie nadeszły rozkazy!... O co chodzi? - Nie mogę się dodzwonić ani do rodziców, ani do Jasmine. Umówiliśmy się, że tu przyjedzie... Jimmy zwolnił, podchodząc do przyjaciela ostrożnie niczym do znaro-ivionego koma. - Nie słyszałeś, co się stało? - spytał, kładąc mu dłoń na ramieniu. -Zniszczyli Los Angeles. Nie ma co się oszukiwać: oni nie są przyjaźni ani wzbronili. Dysponują naprawdę ciężką artylerią... Steve wyglądał jakby go piorun strzelił. - Nie! -jęknął po chwili. - Popieprzyłem sprawę, Jimmy! Dlaczego, kurwa, nie wsadziłem jej w samochód i nie przywiozłem ze sobą?! Pytanie było retoryczne, toteż Jimmy nie odezwał się ani słowem. Steve kopnął najbliżej stojący automat, aż zadźwięczała metalowa obudowa, i spytał: - O czym ja, do jasnej cholery, myślałem? Tym razem Jimmy stracił nad sobą kontrolę. Złapał Steve'a za ramiona, przycisnął go do ściany i powiedział wolno: - Słuchaj no: ona może tu jeszcze dotrzeć. Jeśli miała przyjechać, to pewnie wydostała się z miasta, zanim nastąpił atak. O korkach na drogach mówili od rana. I uspokój się wreszcie; teraz musimy wziąć się do roboty. Zapomniałeś, za co ci płacą? Za pięć minut jest odprawa w sali 201. Lepiej, żebyś tam był! KWADRANS PÓŹNIEJ STEVE wszedł do sali odpraw już spokoj-ny i opanowany jak zawsze. Przybyli tu wszyscy piloci 23. skrzydła, łącznie z rezerwowymi, dla których starczyło samolotów. Razem trzydziestu czterech mężczyzn. Odprawę prowadził podpułkownik Watson, Bef wywiadu jednostki. Liczył sobie około pięćdziesiątki i był doświad- 91 czonym mannę. Zawsze bardzo dbał o przestrzeganie regulaminowych zasad, dlatego dużo problemów sprawiał mu duet Hiller - Franklin. Z jednej strony byli to najlepsi piłod skrzydła, z drugiej zaś niepoprawni dowcipnisie, ciągle naginający przepisy do swoich gustów. Jak dotąd wiele wybryków uchodziło im na sucho. Steve zatrzymał się, zaskoczony - Watson nie miał na sobie munduru, ale cywilne ubranie, w którym wjechał do bazy. Do tego momentu nikt nie zwrócił na to uwagi, ale Steve nie byłby sobą, gdyby przepuścił taką okazję. Wybałuszył oczy, szeroko otworzył usta i potoczył po sali zbara-niałym wzrokiem. Piłod ryknęli śmiechem. - Miło, kapitanie Hiller, że znalazł pan czas, by do nas dołączyć! -warknął Watson i Steve zrozumiał, że skończyły się żarty, a zaczęły schody. Z poważną miną czym prędzej siadł na pierwszym wolnym miejscu wśród swoich pilotów. Watson wrócił do charakterystyki statku-bazy ukrywającego się za Księżycem, po czym przeszedł do tego, jak oddzieliły się od pojazdu niszczydele i które miasta stały się celami ataku. Jakość materiału zdjędowego pozostawiała wiele do życzenia, gdyż pochodził on z przefaksowanych przez Space Command fotografii, zrobionych w podczerwieni. Gdzieś w połowie tej wypowiedzi Steve zońentował się, iż Jimmy zdążyć już szepnąć chłopakom o jego problemach. Podkomendni bowiem dziwnie uważnie przyglądali się swemu dowódcy, który nie dał nic po sobie poznać. Steve powoli pochylił się w stronę Jimmy'ego i spytał dcho: - Boisz się? - A ty? - Jak cholera! - Kapitan Hiller wykrzywił twarz, jakby miał się zaraz rozpłakać. - Chyba się zleję! Piłod ponownie parsknęli śmiechem. Watson kończył już odprawę, ponieważ dysponował niewidoma informacjami o przedwniku. W zwykłych okolicznośdach zachowanie krztuszących się ze śmiechu pilotów doprowadziłoby go do szału, tym razem jednak rozumiał, że Steve próbuje rozładować napięde, i był mu za to wdzięczny. Oczywiśde podziękował na swój sposób: - Kapitanie Hiller, czy chdałby pan dodać coś do mojej wypowiedzi? - spytał sarkastycznie. - Nie, sir! Poza drobiazgiem, sir: chyba najwyższy czas, żebyśmy tym obcym skopali dupę, sir. - Owszem - uśmiechnął się Watson. - A więc do roboty! „CZARNI RYCERZE" rozeszli się do maszyn; mimo że posiadali niewielką wiedzę na temat możliwośd przedwnika, wyglądali na pewnych siebie. Było to spowodowane specyficznym wychowaniem, jakiemu pod- dał swych ludzi Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, oraz świadomością faktu, że nie ma im równych. Piloci dywizjonu „Black Knights" naturalnie głośno twierdzili, że są najlepsi, ale w przypadku pilotów myśliwskich takie przechwałki stanowią raczej zaletę niż wadę. W przeciwbombowym schronie czekały na nich, otoczone przez mechaników dokonujących ostatnich przed lotem oględzin, myśliwce typu McDonnell Douglas/Northop F/A-18 Hornet; najnowsze nabytki lotnictwa Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. - Pamiętajcie, że my zaczynamy jako pierwsi. Inni będą się uczyli na naszych błędach - przypomniał Steve. - Jeśli zrobi się naprawdę gorąco, albo coś nas całkowicie zaskoczy, przegrupowujemy się, nim zaczniemy ponownie. Nie dajcie ponieść się emocjom: martwy bohater to głupi bohater! Piloci zaczęli wskakiwać do swoich myśliwców. Samoloty Steve'a i Jimmy'ego stały obok siebie, gdyż d dwaj tworzyli parę. - Jimmy, zabrałeś „taniec zwycięstwa"? - spytał w pewnym momencie Steve. - Naturalnie, kapitanie - odparł Franklin i wręczył przyjacielowi kubańskie cygaro. Drugie wsadził w zęby i zapalił. Kurzenie drogich cygar po każdym udanym locie stało się ich wspólnym rytuałem. Steve skrzywił się, widząc odstępstwo od tradycji. - Zgaś je, bo zapeszysz! - warknął, podchodząc do drabinki przystawionej do burty myśliwca. - Tak, sir! - Jimmy wyprężył się, zadowolony, że Steve wreszcie przestał myśleć o stracie dziewczyny. To nie była prawda, on jedynie odsunął smutne myśli od siebie. Teraz czekała go walka z nieznanym wrogiem. Żyrie zależało od koncentracji. Na żal i smutek przyjdzie czas później. ZATOPIONY w MYŚLACH PREZYDENT siedział samotnie przy jednym ze stolików, gdy Connie dyskretnie przysiadła w sąsiednim fotelu. Przez długą chwilę żadne się nie odzywało. Wszyscy na pokładzie znajdowali się w stanie szoku, tak z powodu utraty bliskich, jak i rozmiarów planowanej eksterminacji. W dągu ostatniej godziny zginęły miliony Amerykanów, a prezydent czuł się osobiście odpowiedzialny za ich śmierć. Connie, znając Whitmore'a tak długo, słusznie podejrzewała, co go trapi. - Tom, nic więcej nie mogłeś zrobić - powiedziała richo. - Uratowałeś masę ludzi. Nie obwiniaj siebie za tę tragedię. Whitmore nawet nie spojrzał na dziewczynę. - Powinienem zarządzić ewakuację kilka godzin temu - westchnął dężko. - W czasie wojny w Zatoce wiedziałem, jakie należy wydawać 93 rozkazy. Teraz nie jest to takie proste... Ile osób, które dziś zginęły, nie musiało umrzeć, Connie? Pierwszy raz popatrzył na nią i zrozumiała, że prezydent potrzebuje jej obecności a nie słów, toteż siedziała przy nim w milczeniu, aż zjawił się generał Grey. - Są jakieś wieści o mojej żonie? - spytał Whitmore, nim oficer zdążył się odezwać. - Helikopter nie dotarł jeszcze do Nellis i stracono z nim łączność -odparł Grey po sekundowym wahaniu. - Przykro mi. Tom. Kazałem kontrolerowi z Nellis wysłać samolot i spróbować namierzyć sygnał. Każda z jednostek wchodzących w skład eskadry prezydenckiej, zwanej Air Force One, była wyposażona w nadajniki izotopowe emitujące sygnał na zastrzeżonej częstotliwości, co umożliwiało odszukanie maszyn w przypadku porwania. Niestety jak dotąd radary nie wyłowiły żadnych tego typu dźwięków. Niewykluczone, że sygnał miał zbyt małą moc, by przebić się przez chmury zanieczyszczeń, powstałe przy zniszczeniu Los Angeles. Jednak samolot lecący na niewielkiej wysokości powinien go odebrać, chyba że (jak podejrzewał Grey) helikopter z Ma-riłyn Whitmore na pokładzie podzielił los milionów mieszkańców Los Angeles. Sądząc po nagłej bladości Whitmore'a, musiał on dojść do podobnych wniosków. Czuł się, jakby go ktoś solidnie uderzył w głowę, ale miał świadomość spoczywających na nim obowiązków. Zniszczenie czterech miast nie oznaczało jeszcze końca całych Stanów Zjednoczonych. - Co jeszcze nowego? - spytał biorąc się w garść. - Myśliwce wystartowały. Prezydent bez słowa wstał i wraz z Greyem udał się na tył samolotu. Teraz sytuacja zaczęła wyglądać znacznie prościej. Nadszedł czas przystąpienia do wojny. W ogonie boeinga znajdowało się stanowisko dowodzenia. W przeciwieństwie do luksusowej reszty kabiny, urządzonej ze smakiem, tu funkcjonalność przeważała nad estetyką. Wnętrze było wypełnione elektroniką, przełącznikami klawiatury, ekranami radarowymi i telewizyjnymi. Na umieszczoną pośrodku dużą szybę nanoszono znaki odpowiadające bieżącej sytuacji. - Wszyscy operatorzy nosili słuchawki. Nimziki wpatrywał się w szklaną tablicę ukazującą ruchy niszczycieli; jego mina wyrażała coś pośredniego między żalem a zdegustowaniem. Whitmore nie potrafił tego uzasadnić, ale instynktownie czuł, że dyrektor CIA cały czas gra, próbując każdym gestem przekonać obecnych na pokładzie o niekompetencji prezydenta od samego początku kryzysu^ Nimziki robił wszystko, co tylko podważyłoby wiarę Whitmore'a we własne możliwości, i zaczynało to przynosić efekty. Choć prywatnie prezydent pogardzał szefem CIA, zaczynał się coraz częściej zastanawiać. 94 czy ktoś taki jak Nimziki nie podjąłby rozsądniej szych decyzji, gdyż on nigdy nie kierował się uczuciami, tylko rozsądkiem. Whitmore tracił wiarę w siebie jako polityka i żołnierza -przerażała go skala konfliktu i konsekwencje porażki. Z westchnieniem podszedł do podświetlonej tablicy, by rozeznać się w sytuacji. - Cała łączność satelitarna, radiowa i telefoniczna z celami ataku ustała. Należy założyć, że miasta zostały zniszczone kompletnie, mogły ocaleć dzielnice podmiejskie, ale nic nie wiadomo na pewno - wyjaśnił Grey. - W powietrzu jest zbyt dużo dymu i zanieczyszczeń, by sprawdzić sytuację przy użyciu satelitów. - Gdzie są myśliwce? - spytał Whitmore, zachowując kamienną twarz. - O cztery minuty od celu - odparł generał po konsultacji z operatorem. Nimziki siadł przy jednej z konsolet łączności, nałożył słuchawki i wywołał Kryształową Górą, do której napływały zbiorcze meldunki z systemu wczesnego ostrzegania NORAD. BOEING WPADŁ w JAKIEŚ zawirowania powietrzne powodujące niewielkie zmiany w wysokości lotu, korygowane przez pilota. Nikt z obecnych w centrum dowodzenia nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, natomiast siedzący w przedziale pasażerskim David najpierw zbladł, a potem pozieleniał. Dla niego każdy wstrząs samolotu był niczym jazda kolejką górską w lunaparku. Na wszelki wypadek miał pod ręką torbę jednorazową (także z pieczęcią prezydencką), ale próbował zapanować nad żołądkiem. Connie, siedząca w pobliżu, rozmawiała z kimś przez telefon komórkowy, a Julius zajmujący sąsiedni fotel udawał, że wygląda przez okno. W końcu jednak nie wytrzymał: - Słuchaj no, młodzieńcze: może byś się w końcu wyrzygał i byłby spokój? - zaproponował z niesmakiem. - Tato, bądź cicho! - wykrztusił David. Julius albo go nie usłyszał, albo miał w tej kwestii swoje zdanie. ! - Przestań przynosić wstyd rodzinie - oznajmił, po czym wstał i huknął się pięścią w brzuch. - Popatrz na mnie! Pogoda czy niepogoda, ja [wszystko wytrzymuję. Możemy latać w górę, w dół, do tyłu, na boki i nic... Ruchy samolotu ilustrował wymownymi gestami rąk, od których David nie mógł oderwać oczu, pocąc się coraz bardziej. - Jesteś blady jak mgła na cmentarzu! - dodał Julius i to wykończyło Davida. Złapał torbę, po czym pognał do ubikacji. - No, wreszcie! - sapnął Levinson senior i usiadł. Nadal nie może latać? - spytała Connie, chowając telefon. Hodofobia - strach przed podróżami - skwitował mądrze eks-teść. 95 - Przez to całe zamieszanie nie miałam jeszcze okazji podziękować wam obu. - Connie zaczerwieniła się lekko. - Uratowaliście masę ludzi. Mnie też. - Drobiazg, Spanky. - Julius uśmiechnął się złośliwie. - Spunky - poprawiła go odruchowo. - Dawno nie słyszałam tego przezwiska. David d powiedział? Julius rozejrzał się, czy ktoś nie podsłuchuje, i odparł szeptem: - Jak tylko rozgryzł to zakłócenie, za wszelką cenę chciał się do ciebie dostać. Myślę, że on nadal de kocha. - Nasz problem nie polegał na braku miłośd - westchnęła. - „Ali you need is love" - zanudł. - John Lennon to był niegłupi facet. Zginął od strzału w plecy. Szkoda... Connie przytaknęła, ukrywając uśmiech. CZTERY GODZINY PO ZASYPANIU, Jasmine miała nadzieję, że wreszde znalazła wyjśde. Uniosła kratkę śdekową i zeszła do systemu kanalizacyjnego. Na szczęśde pod tunelem biegły rury odprowadzające nadmiar wody z miasta w przypadku ulewy, toteż nie śmierdziało specjalnie. Betonowy kanał o płaskim dnie miał wysokość trzy i pół metra i naturalnie nie był oświetlony, bo i po co. Grobową dszę przerywały jedynie odgłosy durkającej wody. W powietrzu unosił się lekki zapach benzyny. Początkowo Jasmine próbowała przekonać Boomera, by szedł przodem, ale okazał się zbyt wielkim tchórzem, więc jej przypadł zaszczyt znajdowania drogi. Śdany były mokre i pełne oślizłych niespodzianek. Przeszli jakieś dwieśde, trzysta metrów, gdy usłyszała coś, co dziwnie przypominało odgłos kroków. Z sercem w gardle zatrzymała się i wtedy przyszło jej do głowy, że tunele mogą stanowić doskonałe arterie komuni- kacyjne dla najeźdźców. - Posłuchaj! - szepnęła przyklękając i dłonią zasłoniła Dylanowi usta. Dopiero dochodzący z plecaka syna zapach siarki uświadomił Jasmine, że oprócz sztucznych ogni są tam także zapałki. Starając su zachować dszę, rozpięła plecak i wyjęła pudełko. Gdy jaskrawy blask rozjaśnił wnętrze, okazało się, że kanał jest pusty; natomiast lekkie pochylenie płomienia świadczyło o ruchu powietrza, a to oznaczało, ż( gdzieś niedaleko musi być wyjśde. Zapałka zgasła, a Jasmine podążyła w kierunku domniemanego ot woru prowadzącego na zewnątrz. Poruszała się najdszej jak potrafiła nasłuchując przy okazji odgłosu kroków. A żeby sobie to ułatwić, wzięli syna na ręce. Dopiero wówczas poczuła, jak bardzo jest przestraszony Trzymał jednak fason - większość sześdolatków na jego miejscu ju; dawno by ryczała. - Nie sądziłam, że jesteś taki dzielny - pochwaliła synka, tym samym dodając mu otuchy. Kilkakrotnie przystawała, wytężając słuch, gdyż wydawało się jej, ż słyszy jeszcze jakieś kroki oprócz własnych. Za każdym razem zapalał 96 zapałkę, ale niczego podejrzanego nie dostrzegła. W końcu wyczuła na policzku powiew powietrza, a w świetle kolejnej zapałki znalazła jego źródło - niewielką dziurę w ścianie, wysoko ponad podłogą. Ostrożnie postawiła Dylana i wsunęła rękę w otwór, podświadomie spodziewając się, że złapie ją coś z innej galaktyki. Nagle odniosła wrażenie, że widzi w ciemności ruch. Na szczęście były to jedynie zarysy jej własnej dłoni, którą badała przestrzeń na zewnątrz. Z otworu sączyła się słaba poświata. - Słuchaj, synku, podsadzę cię, a ty mi powiesz, czy coś widzisz, OK? Dylan skinął głową, toteż zrobiła, jak zapowiedziała. - Mamo, światło! - krzyknął, ledwie znalazł się na wysokości otworu. - Jest dzień! PARĘ MINUT PÓŹNIEJ cała trójka maszerowała ku otwartemu wylotowi węższego kanału, do którego prowadził otwór. Tym razem Boomer, czując świeże powietrze i widząc słoneczny blask, zebrał się na odwagę i prowadził. Zaraz przy wyjściu natknęli się na porwane kable i zgnieciony, dymiący wrak samochodu. A potem roztoczył się przed nimi widok świata po Apokalipsie. W promieniu dwudziestu pięciu kilometrów od epicentrum okolica przypominała Nagasaki po wybuchu bomby - większość budynków (zwłaszcza tych przy ulicach biegnących ze wschodu na zachód, gdzie burza ogniowa posuwała się szybciej) kończyła się na wysokości kolan. Gdzieniegdzie stały wyższe fragmenty, cały zaś teren miał obrzydliwie jednolitą, szarą barwę popiołu. Niebo natomiast było białe, pełne kurzu, pyłu i popiołu. Nigdzie ani śladu żyda. Przez moment Jasmine sądziła, że są ostatnimi żywymi ludźmi na planecie... - Mamo, co się stało? - spytał Dylan dziwnie cicho, kurczowo łapiąc ją za rękę. Wzięła go w ramiona i równie dcho odpowiedziała: - Nie wiem, synku. W górze rozległ się ryk silników odrzutowych - przelatywała duża grupa myśliwców, kierując się ku latającemu talerzowi, widocznemu nad tym, co dawniej było Los Angeles. - Czy tam led Steve? - zainteresował się Dylan. - Może? Przynajmniej mam taką nadzieję. Na wszelki wypadek pomachaj. MYŚLIWCE LECIAŁY WZDŁUŻ brzegu Orange County na wyso-kości trzech tysięcy metrów. Wyrzutnie rakiet na Seal Beach wyglądały na sprawne. Jednak znajdujący się w głębi lądu obszar, przez który przetoczył się ognisty walec, był kompletnie zniszczony. Dalej płonęły mniejsze i większe pożary rozpalone przez rozrzucone wybuchami szczątki. 7 - Dzień Niepodległości 97 Na horyzoncie wisiał niszczyciel niczym stalowa chmura nad pierścieniem wzgórz otaczających Los Angeles. Jego sylwetkę częściowo zasłaniał trusty dym bijący z resztek rafinerii w Wilmington, toteż hornety okrążyły ten rejon, lecąc nad morzem. Zalany ropą brzeg zaścielały martwe ryby i wypalone wraki. Steve przyglądał się temu z kamienną twarzą - był przekonany o śmierci Jasmine. Gdyby zdążyła wydostać się poza krąg śmierci, już dawno by się zjawiła w El Toro. Teraz pozostała mu tylko zemsta. - No, panowie, czas podgrzać, co mamy! - polecił podwładnym przez radio jako dowódca eskadry bojowej. Wprowadził seńę komend do pokładowego komputera, uaktywniając radary pocisków. Rakiety typu powietrze-powietrze stanowiły główną broń w tej wyprawie. F/A-18 miał dziewięć podwieszek bombowych pod kadłubem i skrzydłami oraz prowadnice do rakiet na końcach płatów. Jedna z nich była zajęta przez pojemnik FLIR (Forward Looking Infra Red), czyli przedni celownik podczerwieni, którego dane wyświetlały się na ekranie HUD (Head Up Display). Umożliwiało to pilotowi stałe kontrolowanie parametrów lotu, stanu maszyny i położenia przeciwnika bez konieczności opuszczania głowy ku monitorom radaru i komputera. HUD był bowiem przezroczystą płytką umieszczoną nad tablicą kontrolną i znajdował się na poziomie oczu pilota. Hornety „Czarnych Rycerzy" miały co prawda eksperymentalnie zainstalowane celowniki na ruchomych wysięgnikach, opuszczające się przed oczy pilota, ale były one niepraktyczne, gdyż ograniczały tak pole widzenia jak i informacje, toteż z nich nie korzystano. Ponieważ włączały się automatycznie wraz z uruchomieniem FLIR, Steve wstukał kolejną komendę, zmuszając hydrauliczne ramię do cofnięcia się, i skupił uwagę na ekranie HUD, delikatnie manewrując, aż kwadrat obramowania zmienił się w kółko namiaru radarowego. Celem była podstawa wieży na dziobie niszczyciela. Każda maszyna miała podwieszone po dwa AMRAAM-y i sześć sidewinderów, także rakiet powietrze-powietrze, tyle że naprowadzanych na podczerwień i o mniejszym zasięgu, a co za tym idzie o mniejszej sile rażenia. - Panowie, tu generał Grey, głównodowodzący Space Command -rozległ się w słuchawkach nie znany Steve'owi głos. - W imieniu prezydenta, Komitetu Połączonych Sztabów i swoim własnym życzę wam udanego polowania. Otwarcie ognia pozostawiam uznaniu dowódców jednostek. Radio umilkło. Od celu dzieliło ich jeszcze piętnaście kilometrów, czyli jakieś trzydzieści sekund lotu, lecz ogrom statku nieprzyjaciela sprawił, iż odnosili wrażenie, że są znacznie bliżej. Piloci coraz dokładniej widzieli detale konstrukcyjne i coraz mniej pewnie się czuli. - Tu Knight Leader, piętnaście sekund do strzału - odezwał się Steve. - Uwaga... dziesięć... pięć... Ognia! 98 Spod kadłubów trzydziestu pięciu hornetów prawie równocześnie wystrzeliło siedemdziesiąt AMRAAM-ów. Sekundy później silniki rakk'i ^odpaliły i pociski pomknęły w stronę niszczyciela, a hornety położyła °fC w ciasny skręt. Nikt nie sądził, by siedemdziesiąt rakiet średniego kalibru zdołało zniszczyć jednostkę liczącą dwadzieścia kilometrów długom • Celem było sprawdzenie poprzez kilkakrotny ostrzał, czym i gdzie rno/n.^ wyrządzić najwięcej szkód. Potem należało zawiadomić o tym dow^i/f |wo. Na rozsianych po kraju lotniskach czekały dywizjony bombowi ów ii maszyn szturmowych, by zadać właściwe, druzgocące uderzenie. Pod ominie sytuacja przedstawiała się na całej Ziemi. Dlatego też Steve w v prowadzając maszynę z zakrętu bezustannie obserwował'w lusterku pędzące w stronę niszczyciela rakiety. Nagle o czterysta metrów od cei" wszystkie pociski eksplodowały. - Cholera! - Nie widziałem, żeby z czegokolwiek strzelali - wtrącił Jirnrny. wyra mię pod wrażeniem. - Ani z lasera, ani z innego cuda, a ścierwo nawet me draśnięte! Faktycznie, gdy dym się rozwiał, wszyscy wyraźnie zobaczyli, -•r> niszczyciel był nietknięty. - Baza, tu Knight Leader, cel zniszczył wszystkie AMRAAM y. < '"t nie został uszkodzony. Powtarzam: cel nie został uszkodzony Sprór"iir my z bliższej odległości sidewinderami. s - Knight Leader, zwiększ odległość między maszynami - rozległ się z głos Greya. l' • - Tu Knight Leader, tworzymy piątki! - wydał rozkaz Steve. l- Trzydzieści pięć maszyn rozprysnęło się po niebie na siedem g"'in e i z różnych stron zbliżyło się do niszczyciela. Siła rażenia małych sidewin -u ierów była niewielka, ale duża zwrotność pocisków utrudniała icn 7^ >trzelenie. No i tym razem każdy homet miał odpalić równocześnie cztei J lc 'akiety, co w sumie dawało sto czterdzieści pocisków. Zakładano, że mc u wszystkie części niszczyciela posiadają obronę przeciwlotniczą, \M^ i ^w e adewinderów powinna trafić. - Tu Knight Leader: zaczynamy dziesięć kilometrów od celu. SpT av. • - iźcie radary, bo odpalamy na jednym kilometrze. Będą mieli trudmr-iS7v f' orzech do zgryzienia! n i W takiej akcji, przy szybkości sześciuset kilometrów na gór. 'ipc w l ogromnym celu znajdującym się na kursie kolwinym mr mopn' ny^i >ozwolić sobie na najmniejszy błąd. Steve doskonale o iyn', wie'izi. t, aif u irzerież znał umiejętności swoich wyborowych pilotów. N,^ j mi-ił -^0 lz vykonania zadanie, przy którym trzydzieści pięć ismien IH^/KJC h '"' !" naczyło zbyt wiele. - Tu Knight Leader: atak! le Trzydzieści pięć hornetów zawróciło jak jeden i runęrn zr ^s/.v ^- 5 tron na niszczyciel. Piloci uważnie obserwowali cyfry wskażmy •3 'd' • łość od celu. Sidewindery były odpalane automatycznie. Pokładowe komputery zwalniały blokady, gdy myśliwce osiągnęły nakazany dystans. Maszyny należało wyprowadzić z ataku ręcznie. Rakiety wystartowały prawie równocześnie, zostawiając za sobą smugi dymu z silników na paliwo stałe. I równocześnie eksplodowały o trzysta pięćdziesiąt metrów od celu. Podobnie zresztą jak hornet Zolfeghariego, który zbyt późno zaczął skręt. Płonące paliwo z samolotu tego pilota spłynęło po niewidzialnej płaszczyźnie otaczającej niszczyciel. - Mają pierdolone pole siłowe! - Steve nagle zrozumiał, dlaczego nie powiódł się żaden atak. - Knight Leader do wszystkich: nic tu po nas, wracamy do bazy! Wkrótce okazało się, że to wcale nie będzie proste. Maszyny nabierały wysokości wzdłuż wieży na dziobie statku, gdy gwałtownie otwarły się w niej olbrzymie wrota, a z powstałego otworu wyprysnęło z pół setki perłowoszarych maszyn, w porównaniu z niszczycielem niewielkich. Wylatywały pojedynczo, ale nieprzerwanie, i to w przestrzeń, którą piloci 23 skrzydła musieli przeciąć. Steve, przelatując przed otworem, dojrzał kolejną jednostkę i w pierwszym momencie wydawało mu się, że kolizja jest nieunikniona. Jednak na szczęście pomylił się w swych przypuszczeniach i przeleciał jakieś sto metrów od maszyny wroga. Kolejnym trzem pilotom również udało się ominąć zabójczą przeszkodę. Natomiast czwarty, nazwiskiem Tubman, nie miał fartu. Jego hornet zderzył się czołowo z myśliwcem obcych, dokładnie przed otwartymi wrotami hangaru. Podczas gdy z F/A-18 została jedynie kula ognia, nieprzyjacielska jednostka wydawała się nie uszkodzona, choć leciała jakoś dziwnie nierówno i czym prędzej zawróciła do hangaru. Przelatując przed otwartymi wrotami, Steve dostrzegł wnętrze pełne maszyn takich jak te wylatujące. Stały zaparkowane w gromadach wzdłuż ścian. Był to bez wątpienia hangar, ale swym ogromem i wyglądem przypominał gniazdo lub gigantyczne mrowisko. Steve obrócił samolot do góry nogami, by obserwować poczynania przeciwnika. Wrogich myśliwców była z setka, ale zamiast poruszać się w jakimś szyku, leciały bezładną kupą, chwiejąc się z boku na bok. Z pewnej odległości wyglądały bardziej na stado nietoperzy niż na formację wojskową. Nagle się rozdzieliły i ruszyły ku miejscom, w których były myśliwce 23 skrzydła. - Mayday! Tu Knight Three, mayday! - Słuchawki na krótko wypełnił głos pilota. Koło kabiny horneta przemknęła smuga światła, gwiżdżąc przy tym przeraźliwie. Po sekundzie mignęła druga. - Ki czort? - zaklął ze zdziwieniem Steve, odwracając się, jak dalece pozwoliły pasy i fotel. Za nim gnał szary myśliwiec obcych, który me wiadomo skąd si^ wziął - najwyraźniej to on strzelał z działek laserowych. 100 - Steve, uważaj na ogon! - rozległo się ostrzeżenie Jimmy'ego. -Siedzi na twojej szóstej! - Widzę go! Grupa Steve'a, podobnie jak pozostałe, nadal zmierzała ku miejscu spotkania ponad niszczycielem, a jednostki obcych poruszały się szybciej i było ich więcej. Skupienie całego skrzydła mogło wzmocnić jego obronę albo zrobić z hornetów wyśmienitą strzelnicę. Na taką sytuację nie przygotował kapitana Hillera żaden kurs czy szkolenie, a decyzję musiał podjąć szybko. Co gorsza, na samym początku walki kołowej przeciwnik siedział mu na ogonie, co dla dobrego myśliwca było sytuacją nie dość że nową, to jeszcze niezwykle denerwującą. - Knight Leader do wszystkich: pozostać w grupach i trzymać dystans! - polecił. - Uniki według uznania! I położył maszynę w ciasny skręt o ułamek sekundy wcześniej, niż kolejna salwa przecięła miejsce, które przed chwilą zajmował. Szare myśliwce obcych strzelały skondensowanymi wiązkami światła, zostawiającymi za sobą białe smugi pary i wyjącymi przy przelatywaniu przez atmosferę. Cały czas wykonując drobne manewry, by utrudnić celowanie, Steve zbliżył się do niszczyciela. Kątem oka dostrzegł dwie eksplozje -dwa hornety przestały istnieć. Zawsze powtarzano im na szkoleniu, że o wyniku bitwy powietrznej decyduje kilka pierwszych sekund. Teraz kapitan miał dowód na to, że mówiono prawdę: jedna z najlepszych jednostek Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych dostawała w dupę, a na dodatek w żaden sposób nie mogła zaszkodzić przeciwnikowi. Zmuszeni do odwrotu, automatycznie przeszli na lot w parach, to jest w najmniejszej z możliwych formacji. Steve zanurkował, a stalowa płaszczka, jaką przypominał myśliwiec obcych, za nim. Pamiętając, co stało się z apache'em, Steve zwiększył szybkość. Wiedział, że w ciągu najbliższych dziesięciu sekund będzie albo martwy, albo szczęśliwy. - Jimmy, gdzie jesteś? - Tam, gdzie powinienem: za dupą tego skurwiela. Jak przestaniesz się wiercić, to go załatwię. Steve ściągnął stery, wychodząc z nurkowania, i tyle, ile się odważył, czyli dwie sekundy, leciał prosto bez uników. Zresztą niczego więcej Jimmy nie oczekiwał. W słuchawkach rozbrzmiało: - Fox Two! - Sidewinder został odpalony. Steve położył maszynę w ostry skręt i obserwował efekty. Rakieta błyskawicznie dogoniła myśliwiec i eksplodowała pięć metrów za nim. Szary kształt bujnął się gwałtownie, opadł i wyrównał kurs jakby nigdy nic. - Kurwa, te gnojki też mają pole siłowe! Steve zmienił kurs, chcąc ostrzelać swego prześladowcę. Nikt nie wiedział, ile wytrzyma takie pole: mogło puścić przy drugiej czy trzeciej 101 j ikiccic. \V oddali nastąpiły dwie eksplozje znaczące koniec kolejnych bornetów. Gdy Stevf był iuż na właściwej pozycji, zauważył, że tym razem 7A ^amoloten' ^mm\'ego Ipci napastnik. Jimmy, ostry skręt w prawo! Hornet natychmiast zareagował, a obok przemknęły wiązki laserowego ognia Steve pocyeknł inoment, aż kwadrat zrnieni się w pulsujące koło o-maczające n^miai, i odpalił rakietę. Pox Two! krzyknął przez radio. Pilot szarego myśliwca spróbował uników, ale gdyby nie pole siłowe, sidewmdei dopadłby go błyskawicznie. Rakiety działały wyłącznie jako środek opóźniający, gdyż nawet nie były v <;^me wyrównać sił, nie mówiąc już o zapewnieniu zwycięstwa. Całe szczęście, że na bliskie dystanse działało zarówno naprowadzanie radarowe, jak i to na podczerwień. Tt'•r^7 \''^-\ ^Idind " m^rp\ ich n^ drugiei1 Steve włączył c'nśm> i^k:svmałną prędkoŚL'. To spTawdy ile to pudło wytrzyma! - warknął Steve, przesuwając ' ^n^t^i ga7 • ^a zer"on( pole, / 7^idy zakazane dla pilotów. y .^/^legc' 7 n'"h wcisnęli w fo'el prasa hydrauliczna, a ponieważ • - i^k •srioi. le' / l' -wżył '^ę na dwói h mfb'^ h. nie wdpd zieli, jak szybko i/- .> ?"d 'v^^ / <• -^ę^ d^ /^c ^d naprężeń, a ^^iuorniiska pustynia w dole • .n,^ ił^ się ^ . /yira pl' ^/czyznę. s.^'^ n- din -loś( musze .. - Głos Jimmv'ego brzmiał słabo, i hor^i-i przyjadcia wyrżnie zwolnił i /.większy! wysokość. Stevr. •.v •-'asie' 'vn!ki \<. poblizii n<;/L./vaela zauważył dziwną niechęć •apastpil-ów do latania hlisl'o ziemi i postanowił to wykorzystać, co iowocowałr bratem ogina Ł icn strony. Poczynania Jmuny'ego były ••1'oszeiue)" <'u u ir^sar/ę^cir - Jimmy. Zwolnij, jak musisz, ale nie wznoś się! - Pryskaj, Steve. - Przestań pieprzyć: zawsze razem, zapomniałeś?! - Hiller zwolnił, bserwując maszynę swojego bocznego. - Wyrównaj, skręcasz w prawo! W słuchawkach panowała cisza, za to na zewnątrz zawyły pierwsze ilwy laserowego ognia. Hornet Jimmy'ego był prawie prostopadle do adiatujących. Pilot najwyraźniej stracił przytomność, gdyż nie reagował ni na ostrzał, ani na rozpaczliwe wołania Steve'a kręcącego szaleńcze tliKi. Leciał jakby nigdy nic. Kolejna salwa trafiła w samolot, zamienia-LC go wraz z pilotem w ognisty kwiat Przed atakiem na Jimmy'ego myśliwce obcych rozdzieliły się, gdyż dtegłość między maszynami uciekinierów była zbyt duża, by mogły je cutecznie gonić, pozostając razem. Steve, widząc śmierć przyjaciela, dał ełen dag, włączył dopalacz i pomknął przed siebie szybciej, niż przewi-zieli konstruktorzy F/A-18. Rozsadzała go taka wściekłość, że staranowałby wroga, gdyby nie świadomość, że niczego w ten sposób me zyska. rzeź kilka minut leciał zupełnie prosto, ogarnięty złością i rozpaczą. Po aru minutach przyszło opamiętanie. Zaczął się zastanawiać, jak wyjść ało z tego szamba. Pojedynczy myśliwiec nadal leciał za nim. tvle że me bezpośrednio t>łu, lecz nieco z boku. Nie miał przewagi szybkości, aby móc uciec; atomiast walki kołowej za nic by nie wygrał, ponieważ niebo było piornie bezchmurne, a teren pusty: znajdował się nad Doliną Śmierci. Na .oryzoncie coś błysnęło i po paru sekundach zmieniło się w miasto. ikrędł na północ, kierując się ku aglomeracji. Gdy pod skrzydłami rzemknęły pierwsze budynki, rozpoznał Las Vegas. Dziwny odgłos silników wskazywał, że za długo nie wytrzymają akiego traktowania Las Vegas zostało w tyle, a on nadal leciał na lółnoc, mijając coś, co wyglądało na niewielką bazę lotniczą z dwoma •asami przecinającymi się w kształcie litery X, zbudowanymi na dnie tyschłego jeziora Dostrzegł też dwa obracające się radary, a koło angaru zamaskowane dężarówki Okohca wydawała mu się całkiem lieznajoma, a co dekawsze, nie przypominał sobie, aby na północ od Las i^egas istniała jakakolwiek baza. Nagle go olśniło - położył maszynę w ostry skręt w prawo i zwiększył yysokość, przelatując nad pasmem wzgórz, do których z jednej strony przylegała baza Sprawdził żyrokompas, skierował się na wschód w mniej niż dwie minuty odnalazł to, czego szukał jako jedynej, tajnej B-oni - Wielki Kanion Bez ostrzeżenia zmniejszył ciąg, wyłączając dopalacze, i zanurkował )omżej krawędzi największej dziury na Ziemi. Zaskoczony myśliwiec »bcych minął go i został w górze, a Steve schodził coraz niżej pomiędzy zerwone skaliste śdany, aż znalazł się kilkadziesiąt metrów od powierz-fani rzeki Kolorado, która przez miliony lat wyżłobiła ten cud natury 103 w kamiennej pustyni. Nie leciał długo sam. W ciągu parunastu sekund szary kształt przypominający płaszczkę znów siedział mu na ogonie. - Dobra, dupku, zobaczymy, jaki jesteś dobry! - mruknął Steve i rozpoczął taniec. Wykonywane przez niego manewry były niebezpieczne, oficjalnie zakazane i praktykowane przez wszystkich pilotów myśliwskich świata, choć nie każdy miał do dyspozycji taką trasę jak Wielki Kanion. Steve zwiększył szybkość i slalomował między przeszkodami terenowymi, kręcąc wymuszoną akrobację. Miał w tym doświadczenie w przeciwieństwie do obcego, który w dodatku leciał na większej maszynie. Gdyby nie pole siłowe, nieprzyjaciel roztrzaskałby się w mgnieniu oka. Co chwilę odprys-kiwały odłamki skał, a myśliwcem trzęsło na boki, ale nadal utrzymywał się w powietrzu. Trudno było określić, ile może wytrzymać pole siłowe, natomiast było widać, że obcy szybko się uczy - im dłużej leciał naturalnym torem przeszkód, tym rzadziej trafiał w skały. Zdołał nawet kilkakrotnie strzelić do horneta, oczywiście niecelnie. Steve zacisnął zęby i skręcił w daśniejszy, boczny kanion. W niektórych miejscach było tak wąsko, że hornet ledwie się mieścił, ale Steve zwiększał wysokość, opadał i wykręcał jak w transie. Nie miał wątpliwości, że jeśli utrzyma duże tempo, to prześladowca raczej prędzej niż później spotka się czołowo ze ścianą. Takiego przewężenia pole nie powinno wytrzymać. Tymczasem na tablicy zaczęło błyskać światełko oznaczające, że kończy się paliwo. - A niech de cholera, ty imitacjo Dartha Vadera! - warknął rozeźlony. I zaczął improwizować, widząc przed sobą pionową ścianę zamykającą Kanion. Zwolnił, natisnął przycisk „ZRZUT PALIWA" i za hornetem powstał podwójny ślad rozpylonego JP-5. Po kilku sekundach, gdy obcy wleciał w smugi, Steve puścił klawisz i włączył oba dopalacze. Za nim pozostała ściana ognia... przez którą szary kształt przebił sif bez uszczerbku. - Takiś cwany, dupku?! No to zobaczymy, co zrobisz, jak d zgaszą światło! Steve otworzył spadochron zwykle używany tylko przy lądowaniu i ledwie za hornetem otwarła się biała czasza, wcisnął klawisz odrzucający ją wraz z linkami. Spadochron z gracją poleciał w tył. Bezkształtna mateńa owinęła się wokół przodu myśliwca. W słuchawkach rozbrzmią! alarmowy sygnał, oznaczający koniec paliwa, ale na to Steve był przygotowany - odłączył kabel od radia i przewód tlenowy, zacieśnił pas; i skierował dziób samolotu prosto w skalną śdanę. Myśliwiec obcegc z hukiem otarł się o bok kanionu, zrywając spadochron, i pomknął ZE F/A-18. 104 Sześćdziesiąt metrów przed ścianą Steve włączył osłonę kabiny i pociągnął za czarno-żółtą rączkę umieszczoną między nogami. Sekundę później wykatapultował z fotela, a zaraz potem hornet z głuchym hukiem eksplodował zderzając się ze skałą. Pilot obcego myśliwca zobaczył, co go czeka, i desperacko próbował uniknąć losu odrzutowca. O trzy metry przed ścianą skręcił gwałtownie i trafił prosto w głaz, mniej więcej stukrotnie większy od swej maszyny. W chmurze kurzu i skalnych odłamków szary kształt odbił się od kamiennej przeszkody, wywinął koślawego kozła i w nie kontrolowanym korkociągu łupnął o skaliste dno. Gdy znieruchomiał, a pył opadł, szara płaszczka bardziej przypominała zgiętą wpół monetę. Steve, wolno opadający na spadochronie, wybuchnął histerycznym śmiechem. A jednak tajna broń okazała się skuteczna! Wylądował idealnie i w pełnej zgodzie z przepisami; przetoczył się i zwolnił uprząż spadochronu. Nie tracąc czasu na jego zwijanie, w rytm śpiewu wszechobecnych cykad pomaszerował ku pokonanemu przeciwnikowi. Był oszołomiony, wściekły i pobudzony, a im bardziej się zbliżał, tym jego złość rosła. Laserowy myśliwiec z bliska wyglądał znacznie groźniej niż z powietrza, w trakcie walki. Pokrywało go dwanaście pancernych płyt, z których jedna została częściowo oderwana w miejscu zgięcia kadłuba. Pod nią widniały jakieś mechanizmy, ale wyglądały one bardziej na mięśnie i ścięgna niż na urządzenia. Otaczała je warstwa lepkiej, przezroczystej substancji przypominającej żelatynę. Kilka ostatnich kroków Steve zrobił ostrożnie, na wszelki wypadek macając powietrze przed sobą. Nie wyczuwał jednak niewidocznej bariery siłowej. Dostrzegł natomiast pewnego rodzaju właz, i to częściowo otwarty. Wdrapał się więc na skrzydło, podszedł do klapy, po czym mocno szarpnął ją do góry. Natychmiast odskoczył ze stłumionym okrzykiem - wewnątrz, przy samych drzwiach, znajdował się obcy, który najwyraźniej próbował wydostać się na zewnątrz. Na światło słoneczne wyjrzała duża głowa, przypominająca muszlę. Ryj, umieszczony pod pustymi oczodołami, rozwidlał się w kilkanaście niedługich białych macek, splątanych na kształt korzeni. Gruba kościana szyja wybrzuszała się z przodu, potem dochodziła do czaszki, której przednia część była podzielona na dwie połowy głęboką bruzdą. Tył stanowił jednolitą całość. Generalnie obcy przypominał nieudany eksperyment skrzyżowania karalucha ze średniowiecznym rycerzem w pełnej zbroi. Na widok odrażającego tworu Steve poczuł nowy dopływ adrenaliny i celnym ciosem prosto w ryj posłał łeb obcego ku bezpośredniemu spotkaniu z burtą. Z miłym dla ucha trzaskiem oba obiekty zetknęły się gwałtownie i przybysz z kosmosu runął nieprzytomny na skrzydło. Steve na wszelki wypadek postał nad nim chwilę, gotów pozbawić go świado- 105 mości, gdyby zaczął odzyskiwać przytomność, co jednak nie nastąpiło. W końcu zmęczenie i napięcie dały o sobie znać. Pilot siadł ciężko (ale tak by mieć jeńca na oku), po czym wyjął z kieszeni nieco uszkodzone cygaro. Zapalił je, zaciągnął się mocno i stwierdził: - To mogę uznać za bliskie spotkanie' UCHODŹCY SPĘDZILI NOC w Dolinie Śmierci na omawianiu l strategii na najbliższe dni. Wyniki debat nie były optymistyczne. Podsycane całą noc ogniska oświetlały gromadę gotową bronić się przed obcymi czym kto miał (przeważały dubeltówki i sztucery). Plany zmieniały się z przyjazdem każdej nowej grupki uciekinierów, ponieważ dostarczali oni świeżych informacji, względnie plotek. Russell z uporem trzymał się swego całkiem mądrego planu, by jechać do Las Vegas po benzynę i zapasy, a potem ruszać na równiny Ańzony, z dala od miast. Na szczęście ani razu nie wspomniał o swoich doświadczeniach z obcymi. Około południa z pół setki wozów, których właściciele zdecydowali się jechać z Russellem, było gotowych do drogi. Co szybsi stali już w kolumnie na szosie, czekając na powolniejszych. Do tych ostatnich należała rodzina Casse'ów, zaniepokojona stanem Troya. Kondycja chłopca powoli, ale stale się pogarszała. Nie miał jeszcze konwulsji, ale już zaczynał się trząść, a na skórze pojawiły się plamy. Te wyraźne oznaki świadczyły o nadchodzącym przełomie choroby, więc sytuacja robiła się bardzo poważna. Co prawda owinęli go w koce i położyli do łóżka, ale taka terapia nie wystarczała. Aby dziecko nie zapadło w śpiączkę, niezbędne były lekarstwa: najlepiej hydrocortizon, ewentualnie insulina, ostatecznie też antybiotyki. Miguel wrócił właśnie z trzeciej już, równie bezowocnej jak poprzednie wyprawy po leki. Pech chciał, że w całym obozie nie znalazł się ani jeden cukrzyk, natomiast hydrocortizon, jaki Miguelowi oferowano (za to w dużych ilościach), był maścią Mimo iż na zewnątrz zrobiło się gorąco, Troy, choć przykryty stertą koców, trząsł się z zimna. Russell siedział przy synku, ocierając mu krople potu z czoła, Alicja zaś poiła biata przesłodzoną herbatą - Wiesz, czasami bywasz równie nieznośny jak twoja świętej pamięci matka. Wspaniała kobieta, ale co do brania lekarstw bardziej uparta od muła. - Przykro mi, tato. - Oczy malca wyrażały strach. - Nie powinienem marnować lekarstwa, przepraszam. - Nie szkodzi, chłopcze. Znajdziemy nowe, zobaczysz. - Nie umrę jak mama, prawda? Russella zamurowało. Zanim zdążył otworzyć usta, aby zaprzeczyć, przypomniał sobie, że właśnie takiej odpowiedzi udzielił żonie, krótko przed jej śmiercią. 106 - Nie opowiadaj pieidoł — wyleczyła ojca Alicja. - Pewnie ze w\ zdrowiejesz. - Wszyscy się pakują, bo ktoś przejeżdżający wrzasnął, że obcy lecą w tę stronę - zameldował Miguel wchodząc. - Lepiej też się wynośmy, bez lekarstwa i tak nie możemy tu zostać --powiedziała dziewczyna. - Tato, jedźmy - wtrącił Troy. - Nie chcę do latającego talerza! - Grupa, która jedzie na południe, za twoją radą, chce posuwać się bocznymi drogami, ale będą mijali szpital w pobliżu Las Vegas. To tylko parę godzin stąd, więc szybko zabierajmy się wraz z nimi Russell wstał potakując, gdy rozległo się pukanie. Alicja przeszła obok Miguela i otworzyła drzwi. Za progiem stał niebrzydki szesnastolatek z rudawą czupryną Trzymał coś w wyciągniętej dłoni. - Penicylina. - Zabrzmiało to, jakby się przedstawiał. - Witaj, Penicylino. Jestem Alicja. - Zauważyła go v» nocy podczas narad, ale dotąd nie miała okazji zamienić z nim cnoć słuwci. - Philip. Philip Oster. Ktoś mówił o chorym dziecku. Taki z długimi włosami. - Mój starszy brat, a choruje młodszy... Przez chwilę stali milcząc i rozumiejąc, że to me jest am czas, ani miejsce, by się bliżej poznać - Moja mama, pielęgniarka, powiedTaała, ze penicylina /bije ^CK^C/: kę - odezwał się w końcu Philip - To naprawdę miłe, że chciałeś pomóc. ALcja wzięła od mego buteleczkę z tabletkami i wyczuła za plecami ojca Widok me ogolonego Russella, którego bary prawie wypełniła urzwi (zwłaszcza oglądane z dom) wpłynął na wymowę młodzieńca - Chciałbym... to znaczy rodzina chciałaby móc bard/Jej pomoc... Jeśli chcecie, to tego... wyjeżdżamy za parę minut... Na te słowa Alicja pokraśniała i czym prędzej wypaliła: - No IJ JefUleu;^ -azem' /l\ czciła ^:I^^.A a^o, wi^c szybko się poprawiła: - l o znaczy tez stąd wyjeżdżamy. - Fajnie. - Chłopiec uśmiechnął się aepło Ten dwupłat, co go wieziecie, on lata? Cierpliwość Russella dobiegła końca wuhet k] s