Przezdziecki Jerzy - Solistka
Szczegóły |
Tytuł |
Przezdziecki Jerzy - Solistka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Przezdziecki Jerzy - Solistka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Przezdziecki Jerzy - Solistka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Przezdziecki Jerzy - Solistka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jerzy Przeździecki
SOLISTKA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Koła wagonu stukają, a ja myślę. Najpierw o pożegnaniu z mamą na lotnisku.
Później o
szkole, zobaczyłam ją naraz wyraźnie ze wszystkimi ludźmi, ze szkolnymi
wydarzeniami,
dźwiękami, a nawet zapachami. Pewno umrę. Naznaczeni śmiercią widzą podobno
wszystko,
co przeżyli, niezmiernie wyraźnie. Niektórzy konający mieli widać czas na
opowiedzenie, że
tak właśnie z nimi się dzieje. Inni spisali, że odchodząc z tego świata,
wspomina się wszystko
w ułamku sekundy. Gdzieś o tym czytałam: „... i nagle dojrzał niezmiernie
wyraźnie całe
swoje życie. Twarze i wydarzenia stanęły mu przed oczyma. Usłyszał głosy ludzi,
których
znał przed laty i niemal już zapomniał...”
Ciekawe, jakie były ostatnie myśli Chopina albo Mozarta. Człowiek siedzący
naprzeciwko
umrze chyba przede mną. Jest już cały pomarszczony. Twarz jak z wosku, oddycha
nierówno... O Boże, i ja będę kiedyś stara! Oczywiście jeżeli nie umrę zaraz po
przyjeździe
do Poznania. Ale byłaby heca! Babcia wysyła telegram do rodziców. Pogrzeb
oczywiście w
Warszawie. Rodzice przylatują natychmiast Mama w swoim czarnym kostiumie. Cała
szkoła
idzie. Profesorowie mówią, że taka byłam utalentowana. „Mogłaby cudownie
tańczyć, zrobić
wspaniałą karierę...” A ja – to jest najzabawniejsze – wcale nie umarłam tak
naprawdę.
Jestem w letargu. Na cmentarzu pukam w trumnę. Otwierają zdumieni. Mama mdleje.
Sensacja, Piszą o mnie w gazetach całego świata. Tancerka cudownie przywrócona
życiu!”
Wcale nie jestem tancerką, tylko nie wiadomo czym. Może będę, ale kto wie, czy
mi się uda?
Tymczasem „jadę na naukę”. Tak niegdyś pisali o wielkich. „W latach takich, a
takich udała
się na naukę do Paryża, Moskwy, Wiednia... Szkołę ukończywszy z odznaczeniem,
występować zaczęła na scenie”... Ech, bredzę. Trzeba pogadać z księciem. Siedzi
tu wciśnięty
pomiędzy starca a mężczyznę podobnego do naszego warszawskiego listonosza.
Wygląda
nieszczęśliwie. Pewno. To nie są warunki podróży dla delikatnego arystokraty,
dżentelmena.
Książę, już niedługo będziemy na miejscu. Głowa do góry. Nie patrz na mnie w ten
sposób! Ostatecznie w dyliżansie nie podróżowałbyś wygodniej. W karecie! Zaraz
„w
karecie”! A może byłbyś biednym księciem, który, dajmy na to, przegrał wszystko
w Monte
Carlo. Ale ta księżna Grace Rainier ma życie! Pałac, pieniądze, podróże... Tylko
że przestała
występować w filmach. Niczego sama nie osiągnęła. Nie nadawałabym się do takiego
życia.
Podziwiam ją. A może właśnie osiągnęła i oceniam ją jak zawistnica? Małżeństwo z
bogaczem, to też coś. Najważniejsza to jednak miłość. Prawda, książę? Kochamy
się już ze
dwa lata. Niech książę powie coś temu śpiącemu, bo niedługo zwali się na księcia
swym
cielskiem. Patrzeć na to nie mogę. Najlepiej być muchą, jak ta chodząca po
szybie. Pewno po
muszemu ogląda widoki za oknem. Może jechać dokąd zechce, przekraczać wszystkie
granice bez paszportu. A gdyby tak umieć maleć na zawołanie? Mieć jakiś cudowny
eliksir
albo maść. Potrzeć się i już być małym, maleńkim, nieważnym. To mój ideał – być
kimś
małym i nieważnym. Wszystko, co postanowiłam w życiu zdziałać, cała ta sława
solistki
doskonałego baletu – to na przekór sobie samej. W gruncie rzeczy chciałabym się
zaszyć w
mysiej dziurze i tylko z niej wyglądać, obserwując świat. Na złość pokonuję ten
lęk, czy co?
Może na przekór rodzicom, dla których cały mój taniec... Ech, nie myślmy o tym.
Mogłabym
też jako ja, a nie mucha, przejechać Poznań i wysiąść, dajmy na to, w Berlinie.
Albo dotrzećgdzieś dalej. Wysyłam telegram do Casablanki: „Kochani rodzice,
jestem w Kopenhadze.
Podpisałam kontrakt. Tańczę w operze. Podobno robię karierę. Wasza Ewa”.
Książę, nie złość się. Wiem, że jestem dziecinna, infantylna... „Ona jest
przerażająco
infantylna!” – słowa taty. Nie potrafię czytać w podskakującym wagonie. Wiem, że
oczekujesz po mnie wielkiej mądrości, że jesteś rozczarowany poziomem, jaki
reprezentuję.
A to znowu mama w swoim repertuarze: „Poziom, jaki reprezentują twoje koleżanki
ze
szkoły baletowej, jest, łagodnie mówiąc, przeciętny...” I jej twarz w chwili,
gdy to mówiła –
zacięta, zła... „Mamo, mylisz się. Dziewczęta z naszej szkoły są o wiele
inteligentniejsze ode
mnie”. Tak chyba odpowiedziałam. Zabawne, nie lubię słownictwa rodziców. Zdań,
które
brzmią, jak gdyby je wypowiadali na scenie aktorzy. A jednocześnie w myślach tak
właśnie
jak rodzice, a w dodatku ich słowami, formułuję własne odczucia. Czy oznacza to,
że każdy
coś powtarza podświadomie, a nawet na przekór sobie?
Niepojęte. Ta pani, śpiąca w rogu naprzeciwko, jest całkiem ładna. Źle ma
zrobione oczy i
czesać powinna się inaczej. Gdyby ją tak rozebrać i ubrać na nowo. Pewno nosi
różową
bieliznę, zły stanik... Dalej, rozbieraj się! Pójdziemy do sklepu i ubierzemy
cię od nowa! Jak?
W ten sposób? – klęka błagając o litość. Przecież się wstydzę! Nie masz się
czego wstydzić.
Jesteś całkiem zgrabna. Lepiej wyglądasz goła aniżeli w swojej źle skrojonej
kiecce. Dalej!
Ruszamy! Książę, nie patrz, bo się zgorszysz! Jestem bardzo bogata. Kupię pani
wszystko.
Och, dziękuję! Nigdy tego nie zapomnę! – Przymierza coraz to nowe kreacje. Oczy
rozmodlone. Pani Grabowska z Mody Polskiej zadowolona, uśmiecha się. Ja także.
Teraz nikt
się pani nie oprze – oznajmiam. Co myślisz, książę? Powabna bardzo – odpowiada.
–
Asińdźka srodze bałamutna. Pokonwersujemy? Pokonwersujcie – zgadzam się. O
księcia nie
jestem już od dawna zazdrosna.
Och, znowu ten wagon. Nikt się nawet nie poruszył. Jak szybko biegną myśli. Pani
w rogu
nie wie nawet, że ją przed chwilą rozebrałam, by wystroić od stóp do głów. Co
zrobimy dla
tego starca? Odmłodzimy go. Zdobyłam taką dziwną maść prosto z Indii. Wystarczy
tylko
nasmarować centymetr kwadratowy ciała. Siadam obok starego i niepostrzeżenie
dotykam
jego dłoni. Wcieram balsam. I stary młodnieje. Jeszcze się nie obudził, a ja,
wróciwszy na
swoje miejsce, dostrzegam, co się dzieje. Najpierw zmienia się koloryt jego
skóry, ustępują
zmarszczki, odsiwiają włosy. Stary nic nie wie o zaszłej w nim zmianie. Może się
tylko
trochę zdziwił, poderwawszy się – dajmy na to – w Kutnie, że rusza się tak lekko
i sprężyście.
Ale nic.. Wysiada. Jest przystojnym, smukłym brunetem w niesamowicie zniszczonym
obwisłym ubraniu. Zjawia się w swoim domu i oczywiście nikt go nie poznaje. Żona
–
babina, wytrzeszcza oczy, dzieci i wnuki baranieją. Idzie do przyjaciela –
starca. A ten żegna
się na widok przybysza i wybałusza oczy. To ty, Józefie? – pyta drżącym głosem.
Ja, któż ma
być? – odpowiada przybyły i śmieje się. Dopiero widząc swe odbicie w lustrze,
mdleje, pada.
Wraca do przytomności i tańczy ze szczęścia. Wybiega na ulicę. Śmieje się,
płacze. Wciąż
biegnie przed siebie i wcale nie czuje zmęczenia. Jest szczęśliwy. Śpiewa stare
piosenki,
których nikt już nie zna. Głos ma bardzo dobry. Występuje. Sukces. Proponują mu
rolę w
filmie. Zbyt łatwo mu idzie. Przesadziłam. Wcale nie jest szczęśliwy. Nie czuje
się dobrze, bo
jest bardzo samotny. Tak, naturalnie – samotny i wyobcowany. Nikt go nie
rozumie. Wszyscy
jego przyjaciele (żona też) dawno umarli. Dzieci własne wyglądają na starsze od
swego ojca.
Nie może tego znieść. Postanawia się zabić. Ginie, rzuciwszy się pod pociąg.
Ciekawe, czy
wszyscy ludzie myślą w ten sposób, wyobrażają sobie nie wiadomo co?... A może
jestem
nienormalna? Chyba nie. Jeśli się człowiek zastanawia, czy jest normalny, to
raczej znaczy,
że jest z nim w porządku. Wariat nie ma wątpliwości, że jest normalny. To go
kładzie. Gdyby
tak zrobić balet o wariacie... Nie takim filozofie jak Don Kichot, lecz o
zwykłym człowieku
żyjącym teraz. To mogłoby być niezłe. Ten stary wciąż śpi. Nawet nie wie, co
przeżywał nie
tak dawno temu. Nie ma pojęcia, że popełnił samobójstwo.
O, poznaję! Zaraz Poznań. Poznaję Poznań. Poznań od poznania chyba pochodzi! Bo
odczego? Pewno ktoś w pradawnych czasach wykrzyknął: „Poznany!”, albo jakoś tak.
Inni
zaczęli powtarzać i zostało. Już Warta. Witaj, rzeko mego ojca! Spróbuję cię
polubić. Oboje
się o to postaramy, prawda, książę? Wasza miłość, niedługo wysiadamy! Przyzwij
giermków!
W trąby niechaj heroldowie zadmą. Sławna primabalerina Ewa Szewczyk zjeżdża do
tego
grodu! Zawitała! Zaszczyciła! Dziękuję, książę. Wystarczy. Teraz lektyka!
Dlaczego ten stary tak ohydnie ziewa? Zaraził mnie. Wstrętne. Teraz ta w rogu.
Moja
piękność. Nawet nie wiesz, jak byłaś ubrana. Zaraz się rozstaniemy, by już nigdy
się nie
spotkać. Przynajmniej nie spotkać się w przedziale wagonu. Bo jeśli się miniemy
na ulicy, to już będzie inaczej. Stary coś bąknął. Aha, powiedział do widzenia.
Wyszedł
pierwszy. Gdzie się wszyscy naraz tak śpieszą? Do czego?
Jaka ciężka ta waliza! Nie dam rady. Jeszcze trochę. Podzielę niesienie na
etapy. Pierwszy
do podziemnego przejścia. Raz, dwa, trzy... cztery. Wytrzymaj jeszcze parę
kroków! Ani
jednego tragarza. Mam przecież pieniądze. Zapłaciłabym nie wiem ile. Uff, serce
tętni. Dalej!
Ruszamy! Teraz tylko schody i już postój taksówek niedaleko. Kto to? O czym mówi
ten
chłopak? Przyczepił się i drepcze. Ależ typulo. Aha, niby chce pomóc. Zagaduje
coś, bredzi
bez sensu. Podryw. Nie powinien jadać cebuli. I nosić czapki pachołka miejskiego
z obrazu
„Uczta u Wierzynka”. Powiem mu o tym, bo się inaczej nie odczepi.
– Dam sobie radę. Dziękuję. – Rany koguta! Nie rozumie, czy co? Wciąż jeszcze
lezie. I
co sobie taki myśli? Cóż sobie wyobraża? Że się w nim zakocham? Niepojęte.
Dobrze się
zaczyna moje nowe życie. Cokolwiek byśmy powiedzieli dla dodania sobie odwagi –
jest
nam łyso. Prawda, książę?
No, nareszcie plac przed poznańskim dworcem. Przypominam go sobie. Wyżej,
oddalony
o jakieś trzysta metrów, hotel „Merkury”. Nawet niezbyt długi ogonek na postoju
taksówek.
– Pan ostatni? Dziękuję?
Krótkie zerknięcie za siebie. „Średniowieczny pachołek” zniknął. Odpocząć po tym
niesieniu. Babcia oniemieje. Przecież miałam przyjechać dopiero w czwartek. Nie
wysłałam
telegramu odwołującego, co napisała mama. No nic. Nie przejmujmy się. A w naszym
warszawskim mieszkaniu chyba już nowi ludzie. Ciekawe kto. Jak im się podoba mój
pokój.
– „Puma” to solidna firma. Podpisuje się umowę, a dalej ona załatwia wszystko,
wynajmuje,
wprowadza, zawiera kontrakt – mówi mama zajęta pakowaniem, własnymi myślami,
zbliżającą się podróżą. „Puma”... Niejasne przypomnienie miękkich ruchów
zwierzęcia
przemykającego się za kratami klatki w warszawskim ogrodzie zoologicznym.
Puma... Życie
to dżungla albo ogród zoologiczny.
Co ten znowu? Jeszcze jeden. W wieku taty. Zdaje ci się, że jeśli siedzisz w
samochodzie,
to cały świat do ciebie należy? Macha na mnie, kiwa, jak gdyby... Bezczelny!
Zdezelowany
fiat 1500 prawie zatrzymuje się. Jedź, ruszaj! Odwrócę się, że niby nie do mnie.
Co to
pomoże? I tak wszyscy stojący na postoju musieli widzieć, że mnie podrywa taki
staruch. Nie
zależy mi. Ale... w głowie mu się przewraca, czy co?... Najpierw ten „pachołek”.
Teraz stary
w aucie... Widocznie w Poznaniu wyglądam na dziewczynę, którą można bezkarnie...
Jeszcze
Poznań zobaczy, z kim ma do czynienia. Pokażę mu. Wreszcie fiat trochę dalej.
Jego
kierowca nie kapituluje. Uśmiecha się, odwraca, daje znaki ręką. Zwariował. No,
znika. Teraz
spokojnie. Można odetchnąć, rozejrzeć się. Wszystko w porządku. Wyładniałam, czy
co?
Nagle zabłysłam urodą. Co ty na to, książę? „Z poczwarki przeobraziła się w
prześliczną
kobietę”. Tak piszą w książkach. Zawsze wymyślam Bóg wie co. Ten w samochodzie
mógł
być porządnym człowiekiem i chciał mnie tylko zabrać „na łebka”. A może to był
zboczeniec,
wampir? Na pewno wampir. Miał niesamowitą twarz, jakby sowią... Poza tym mógł
zaproponować jazdę każdemu z czekających, a wybrał mnie.
We Włoszech, na przykład, to by mnie mogli porwać ci z Czerwonych Brygad. Nie
dla
okupu, tylko propagandowo. Na przykład nie zgadzając się z poglądami mojego
ojca. Albo
chcąc go zastraszyć. Odległy dom z białych kamieni wśród wysokich gór oblanych
słońcem.Kalabria. Muły na stromych ścieżkach. Upał. Tu i ówdzie oliwny gaik.
Trzymają mnie w
piwniczce. Jeden z porywaczy – Tino, przystojny i dość miły. Gra na gitarze
wieczorami. A ja
wiem, że jest lepszy od innych. Przynosi mi jedzenie. Czasem pyta o życie w
Polsce. Mówię,
że jestem znaną tancerką. Bardzo znaną. Prawie solistką Teatru Wielkiego. Tino
oświadcza,
że mnie podziwia, bo kocha taniec. – Zatańcz coś – prosi. – Zatańcz koniecznie.
Zastanawiam
się chwilę tylko. Już wiem, że mam zaledwie kilka dni życia przed sobą. „Jeszcze
jeden
mazur dzisiaj” – tańczę i śpiewam jednocześnie. Muszę Tina uwieść, usidlić. On
jeden może
mi pomóc w ucieczce.
Już jest taksówka. Moja kolej. Zerknę na czekających w ogonku. Wszyscy gapią się
na
bełkoczącego pijaka, który wlecze się w stronę dworca. Podrywacza w samochodzie
i całej
afery z nim nawet nie zauważyli. „Zawsze ci się zdaje, że jesteś najważniejsza
na świecie. Że
wszyscy na ciebie zwracają uwagę” (to mama). „Egocentryczka. Po tobie. Jabłko
upadło
niedaleko od jabłoni” (odpowiada ojciec zza czytanej gazety). Ech, te rozmowy i
sprzeczki
rodziców. Najdziwniejsze, że zakochanych w sobie od niepamiętnych czasów. Z moim
przyszłym mężem będziemy rozmawiali delikatnie i przyjaźnie. Jak z księciem. –
Na Marii
Magdaleny proszę!
Taksówkarz milczący, nie jak warszawscy, zapytał tylko o numer domu. Zapomniałam
powiedzieć od razu. Oczy w lusterku poważne, skupione. Na miejscu wydaje
dokładnie
resztę. Liczy – dwadzieścia groszy, czterdzieści, sześćdziesiąt... – Dziękuję,
wystawia walizę.
Inaczej.
Dom nie zmieniony. Wspomnienia z krótkiego tu pobytu przed dwoma laty. Byłam
wtedy
jeszcze taka zielona... O, winda działa! Racja, babcia pisała, że był remont i
że wszystko się
poprawiło. Centralne też podobno funkcjonuje bez zarzutu. Lata chłodu minęły.
Windy zbyt nagle przynoszą człowieka do celu.
– Ewuniu, to ty? – W drzwiach babcia. – Niemożliwe! (Grechuta: „Co jest możliwe,
to
możliwe. Co mi się zdaje, to się zdaje”...). Babcia wzruszona. Jak szybko
wszystko się dzieje!
Przytula mnie, ogarnia ramionami.
– Boże, jak ty urosłaś! No, wchodź! Ta waliza musi być okropnie ciężka. Postaw
ją!
Postaw!
– Jest w niej całe moje jestestwo, plus nadzieja, rozpacz i niepewność – truję
bez sensu.
Ale naprawdę nie wiem, co mówić.
– Zaraz... O czym ty?... No, chodź dalej. Witaj! Tak się cieszę! Pokaż się.
Wyładniałaś.
– Dziękuję.
Czym babcia zawsze pachnie? Wciąż tak samo. Miło. Całując jej policzki, czuję
jakie są
miękkie. Cała jest miękka, ciepła, łagodna. Ja przy niej kanciasta, niemiła.
Niebieskie oczy
bardzo blisko. Zmarszczek przybyło. Dwa lata – to sporo. Mnie wyrosły piersi.
Ale oczy
dobre, kochane. Ogarnia mnie coś podobnego do wzruszenia. Raczej – staram się
wzruszyć.
Zimna jestem czy co? Przecież tyle rzeczy mnie rozczula, a nie wiem, jak się
zachować w
czasie składania życzeń, w chwilach pożegnań, powitań... Czuję chyba w takich
momentach
to samo co inni, tylko nie potrafię tego objawiać. Stoję jak drąg, patrzę... A
może odbieram
całą sztuczność takich deklaracji, dlatego.
– Ale miałaś przyjechać w czwartek. Mama napisała. Wyjechałabym na dworzec
taksówką, posprzątałabym. A tak...
Kobieta zwana moją matką jest już daleko. Za morzami, za górami. W odległym
Maroku
znalazła szczęście u boku prawowitego małżonka. Bilet miała, okazało się w
ostatniej chwili
(bo nie sprawdziła, jak to z mamą bywa), na samolot odlatujący wcześniej.
Stało się. Jestem w Poznaniu. Dopiero teraz to sobie uzmysłowiłam. Tu, w tym
domu,
będę mieszkać przez dwa lata. A może dłużej. Będę musiała mówić słowa, dużo
słów.
Zdawać relacje, jak było w szkole. Co zamierzam robić wieczorem... Nie wytrzymam
chyba.
Ucieknę. Mówiłam mamie, że babcia próbuje po staroświecku prowadzić człowieka,
że dajeza przykład tatę, co trudno znieść.
– Jak babcia sądzi, czy ojciec ma w tym Maroku jakiś harem?
– Ewuniu, co ty wygadujesz? Boże miłosierny!
– Zgorszyłam babcię, tak? Ale znam mężczyzn. Mam już szesnaście lat. Chociaż...
z
drugiej strony... utrzymując harem, nie przyzywałby swej prawowitej małżonki.
Ale... już
wiem! Może z niej zrobić pierwszą żonę. Najważniejszą, dajmy na to, z dwunastu!
Już widzę minę mamy. Wchodzi. Dookoła fontanny, meczety, minarety, eukaliptusy,
rododendrony. Przenikliwy zapach olejków i kadzideł. Ktoś gra na flecie. A one
tańczą.
Półnagie przeginają się lubieżnie. Żadna nie zwraca najmniejszej uwagi na
przybyłą z
Lechistanu. I ojciec, uśmiechnięty po swojemu, oświadcza, że to normalka. – Cóż
miałem
robić, kochanie? Takie tutaj zwyczaje. Będziesz pierwszą żoną. – I dramat mej
matki
ukochanej!...
– Co ty wygadujesz! Ojciec twój jest porządnym człowiekiem. Twoi rodzice się
kochają.
Mogliby być przykładem...
Skąd mi przychodzi do głowy coś takiego! I to zupełnie nagle. Przed chwilą nawet
o tym
nie myślałam.
– Babciu, to sztuka. Tworzymy dramaty, kiedy ich nie ma. Zrobienie na przykład
baletu
poświęconego temu wydarzeniu, zatańczenie głównej roli zrozpaczonej żony,
mogłoby stać
się...
– Nie znam się na balecie, ale myślę, że sztuka powinna mówić prawdę.
Zasadniczy sposób myślenia babci już się objawia. Przerażające. Nic się nie
zmieniło.
– Zrobię herbatę. Pewno jesteś głodna po podróży. Rozbieraj się. Już późno.
Jeśli
przyjechałaś wcześniej, niż zapowiedziałaś, to jutro pójdziemy do szkoły. Jak
wiesz, twoje
przeniesienie zostało załatwione.
– Wiem. Stało się! – Niespodziewanie zaczynam się autentycznie trząść, tak
wewnętrznie.
Jestem jednak nerwowa i nic nie pomaga, że z tym walczę całe życie i wcale tego
nie
objawiam. Jeszcze gorzej.
– Boże, jaką mam tremę! – wykrzykuję, aby rozładować napięcie, jak zalecił mi
doktor
Kaczkowski, psycholog. Wysłali mnie do niego rodzice, kiedy nie sypiałam po
nocach.
– To największy debiut w moim życiu! Znakomita szkoła baletowa. W dodatku
profesor
Rawski uczy tutaj klasyki. Jego uczennicami były Renata Dębska i Barbara
Rossani! Takie
sławy! Jak on mnie przyjmie? Jak prowadzi lekcje? Czy będę miała koleżanki?
– Podobno w Warszawie szło ci nieźle. Na popisie byłaś najlepsza. O koleżanki
się nie
martw. Znajdą się.
A może babcia jest fajna? W każdym razie, odbiera, co czuję. Wie, że mam
autentycznego
pietra. Uśmiecha się. Chcę z nią być szczera. Powiedzieć coś o sobie.
– Zawsze jak ćwiczę, widzę siebie na scenie tańczącą główną partię. To mi
pomaga. Robię
już szóste port de bras. O tak! – Wykręcam się, przeginam. Port de bras nawet
nieźle mi
wychodzi, choć nie jestem rozgrzana.
Minął dzień bez tańca i ja już nie mogę wytrzymać. Ale niech tam. Podleczę
przynajmniej
otarte palce u nóg. Ostatnio były same ćwiczenia na pointach. Profesorka Mirecka
oszalała.
Zastanawiam się w myślach, jakie babcia ma imię. przypominam sobie dopiero po
chwili.
Witolia. Tak – Witolia!
– Już ci mówiłam, że nie znam się na tańcu – mówi Witolia. – Na niewielu
rzeczach się
znam. Idzie jesień. Masz ciepłą bieliznę?
– Też! Nie znoszę ciepłej bielizny – wzruszam ramionami.
– Przywiozłam ocieplacze. W nich ćwiczę. O te. – Otwieram walizę. Kucnąwszy,
czuję, że
poleciało mi oczko. Najlepszą parę mam z głowy. Co jest z tymi rajstopami!
Ludzie latają w
kosmos, a nie potrafią wymyśleć pończoch, w których nie leciałyby oczka. W
walizce, na
całej mojej garderobie, plakaty. Nawet się nie pogniotły.– To René Cloud,
największy tancerz wszechczasów! Czy nie piękny! – pokazuję Witolii
pierwszy. – W tej scenie tańczy „Pieśń burzy”. Zamarł, prawda? Wygląda jak
posąg! Babciu,
mogę go tutaj... Albo tu?...
Należy działać przez zaskoczenie. Zasłaniam afiszem jakąś straszną akwarelę
przedstawiającą zimę, wgniatam palcem papier. Gwóźdź go przebija. René Cloud
zamieszkał
w Poznaniu razem ze mną.
– A to Butiakow, Soromin i oczywiście Klara Atkins z Covent Garden. Sami
najwspanialsi!
Trzeba się spieszyć, nim starsza pani oprzytomnieje. Biegam po pokoju,
rozwieszam.
Udało się. Zaniemówiła. Nie spodziewała się takiej akcji.
– No i co? Nie pięknie? Niech babcia ich polubi. Ważne, abyśmy obie lubiły tych
samych
ludzi. Pięknie, prawda? Zrobiło się zupełnie inaczej.
– Nie mogę zaprzeczyć. Masz rację, zupełnie inaczej. – Głos Witolii nieco
zmieniony, ale
może mi się tylko zdaje.
– Nie ma babcia nic przeciw temu?
– To twój pokój. Dawniej był to pokój twego ojca.
A więc nie myliłam się. Przeżywa. Jasne. Nawet się nie dziwię. Przywykła do tych
samych
obrazów – landszaftów, akwarel z domkami wśród rosochatych wierzb. Należy teraz
lirycznie. Najlepiej podejdę do okna.
– Pewno tato wpatrywał się w wieże, błądził wzrokiem po dachach i marzył. Jakie
to
dziwne. Teraz mnie to przypadło w udziale. Inny świat... Nowe życie. Bo to nowe
życie, nie
uważa babcia?
– W jakimś sensie tak, naturalnie – kiwa głową.
A więc już lepiej. Choć niezupełnie. Twarz jeszcze nieswoja.
– Cios, że nie pozwolili mi mieszkać samej w Warszawie, nie załamie mnie chyba –
wzdycham. – Jeszcze dwa miesiące temu nigdy bym nie uwierzyła, że się przeniosę
do
Poznania. Ten pokój... Wspominałam go sprzed dwóch lat zupełnie inaczej – ciągnę
trochę na
siłę.– Czy babcia wie, że każda ściana ma swoją duszę, swoje własne skazy i
pęknięcia?
Człowiek musi w niej wszystko poznać, napatrzyć się i dopiero wtedy... –
Zerknięcie. Twarz
babci nie zmieniona, kamienna. Oczy przywarły do barwnych plakatów na ścianach.
– ...Ale
będzie nam tu razem dobrze. Mogę robić zakupy, pomagać babci...
– Kiedy zdążysz? Całe dnie będziesz spędzała w szkole. Dam sobie radę. Dziękuję
za
dobre chęci. Cieszę się, że przyjechałaś.
Buja czy mówi prawdę? Właściwie to nie miałabym nic przeciwko temu, aby się
cieszyła.
Jeszcze mnie nie zna. Ma nadzieję, że się wszystko między nami ułoży. A dlaczego
miałoby
się nie ułożyć? Co we mnie strasznego?
– Czy tylko będę potrafiła być dobrą wnuczką jak z bajki?
– Z jakiej znowu bajki? – Wzruszenie ramion. – Bądź zwykłą, miłą i skromną
dziewczynką. I jeszcze... Mama powiedziała mi, a właściwie obiecała w twoim
imieniu...
Żadnych późnych powrotów do domu! Żyję tu od lat sama i wszystko mam ustalone.
Najpóźniej o dziesiątej do łóżka! Jestem za ciebie odpowiedzialna i nie
chciałabym...
Chwilami doskonale rozumiem debaty polityków w czasie trudnych, międzynarodowych
konferencji. Też każdy z nich ma jakieś tam zastrzeżenia, obiekcje, chce coś
przemycić,
przeforsować na swoją korzyść. A inny wyczuwa to, przeszkadza. Wysuwa własne
propozycje.
– Nie psujmy sobie pierwszego dnia. – Uśmiech mi chyba wyszedł. Dlaczego w
polityce
tak mało znaczą kobiety? Trzeba to zmienić. – Ta chwila jest niezmiernie ważna,
wzniosła!
Powinna stać się najpiękniejszą, niezapomnianą! – ciągnę promiennie. – Nie
sądzę, aby
babcia mogła mieć ze mną kłopoty. Zrobię wszystko, aby ich nie było. Chciałabym
móc tylko
chodzić na przedstawienia baletowe do opery. Wtedy wracać będę później. Teatr
mnie teżinteresuje. Bez opery i teatru umieram, przestaję istnieć!
Te głupie łzy. Nabiegają mi do oczu w najbardziej nieprawdopodobnych momentach.
Potrafię je wskrzeszać słowami, wyczarowywać. Z likwidacją idzie mi gorzej.
– Spokojnie. Wyglądasz na miłą, rozsądną dziewczynkę. Choć... zmieniłaś się. Dwa
lata
temu, kiedy cię widziałam...
– A babcia jest po dawnemu piękna, kochana i jakoś tak... uduchowiona. Nic a nic
babcia
się nie zmieniła – mówię miękko i najłagodniej jak tylko potrafię.
– Ty łobuzie! – grozi mi palcem. – Taka sama jak ojciec. On także potrafił w
odpowiedniej
chwili wszystko odkręcić. Miłe słówka, uśmiech, zapewnienia...
– No, ale babcia też się uśmiecha. Jest znowu ciepła, kochana. Srogi wyraz oczu
zniknął.
Będzie nam dobrze – Czuję w tej chwili tak, jak mówię. Teraz „kupiec wenecki”. –
Tutaj
mam – sięgam do walizy i wyjmuję sweter od mamy – taki drobiazg.. A to ode mnie
–
wyjmuję ranne pantofle.
– Och, po co? Dziękuję. – Boże, przecież Witolia się zarumieniła. Nie mylę się.
Cała
czerwona. Krew uderzyła jej do głowy. Starym ludziom to się przydarza. Nie. Jest
naprawdę
zawstydzona. Nie wie, jak się zachować. Niesłychane!
– Mój wymiar. Wełna wspaniała! Jaki lekki! – To zupełnie nie jej głos. Wyraźnie
próbuje
się ucieszyć. Ale dlaczego próbuje? Nie lubi prezentów, czy może uważa, że te
przywiezione
przeze mnie są czymś w rodzaju... Chyba rozumiem. Głupia sprawa. – Jaki lekki!
Zupełnie
nic nie ważył – powtarza.
Biedna. Żal mi jej.
– A kapcie? – pytam bez sensu, ale nie mam pojęcia, jak się zachować i co
powiedzieć.
– Też doskonałe. Dziękuję.
– Wygląda teraz babcia, kiedy się tak po dawnemu uśmiecha, na szesnaście lat.
No, na
dwadzieścia!
To strzał z grubej lufy. Zasłona dymna. Ale... nie zauważyła chyba. Spogląda
gdzieś ponad
moją głową.
– Moje dziecko... Uśmiech stroni od samotności. Do kogo tu się uśmiechać?...
Tyle już lat
jestem sama. Mija czasem parę dni, a ja nie mam do kogo ust otworzyć. Milczę.
Odwykłam
od mówienia. Człowiek robi się sam z sobą tylko... jakby to określić – może nie
zły, ale
oschły, zamknięty...
– Teraz babcię otworzymy! – Ukrywam chyba zręcznie wzruszenie. – Samotności ani
śladu! Rozmowy, żarty, opowiadania, wspominki...
Wysłuchuje mych słów uśmiechnięta, pogodna. Podrywa się.
– No i co ja wyprawiam? Zapowiedziałam przecież herbatę, a wcale jej nie
przynoszę.
Zrobię ci jajecznicę. Albo nie, mam kawałek szynki. A może chcesz coś na mleku?
Kaszkę,
płatki?... Tu jest twoja szafa. Już pusta. Możesz od razu wszystko wieszać.
Porażają mnie straszliwe wspomnienia.
– Nie znoszę kaszy i płatków na mleku. Nigdy nie mogłam na nie patrzeć.
Cierpiałam w
milczeniu. Babciu, ja już nie jestem dzieckiem.
– A co z waszym mieszkaniem?
Przysięgłabym, że Witolia uśmiechnęła się lekko. – Bo takie oświadczenia nie
mają sensu
– myślę. – Są dziecinne.
– Wynajęli na dwa lata „Pumie”.– Ostatnie słowo wypowiadam złowieszczo.
– Komu? – A więc osiągnęłam zamierzony efekt. Witolia spogląda ze zdumieniem.
– „Pumie”. To taka firma pośrednicząca przy wynajmowaniu mieszkań przeważnie
cudzoziemcom. Przez dwa lata ktoś będzie zajmował nasze mieszkanie. Stałam się
niepożądana. Bardzo to przeżywam. Jestem bliska załamania. Dlaczego nie miałabym
sama
mieszkać? To kryzys zaufania. – Niespodziewanie, jak to ze mną, nachodzi mnie
autentyczny
smutek. I zaraz mija.– Co ty opowiadasz? Dziewczynka w twoim wieku nie może
mieszkać sama.
– Słowo dziewczynka brzmi dla mnie strasznie – mówię okropnie wolno – Dla babci
nie?
– Więc panienka.
– „Panienka” – jeszcze gorzej.
– W takim razie – jak?
– O to chodzi, że sama nie wiem – dziewczyna, dziewucha, facetka, dziewica
(zawsze
myślę – Orleańska), dzierlatka, dziewoja, dziewka, dziwka... Wszystko źle. Nie
można mnie
określić.
Wygłupiam się, zgrywam i po co?
– Można. – Twarz Witolii poważna. – Nazwać człowieka najłatwiej.
To jeszcze nie określenie.
– Więc niech będę „ dziewczyna”! – kapituluję. Tkwi we mnie coś w rodzaju
malutkiego
rozczarowanka samą sobą. Odpowiedź Witolii uznałam za mądrą. Dlatego wydałam się
naraz
głupsza.
– Idę, żeby wreszcie zrobić tę herbatę. – Uśmiech starszej pani. Wychodzi.
Potraktowała
mnie jak dziecko. I najgorsze, że to uzasadnione. Ze zdenerwowania robię przed
lustrem
battement developpé passe. Nawet nieźle mi wyszło. Teraz piruet. Fajnie.
– Dobrze, że tu jest lustro! – wołam.
– Mama pisała, że ci potrzebne! – odpowiada z kuchni Witolia. – Sama powiesiłam!
– Babcia jest anielsko dobra! – wykrzykuję. Dociera do mnie szum wody. Przed
dwoma
laty Witolia zawsze „odpuszczała” wodę z kranu przed napełnieniem czajnika. Robi
to dalej.
Witaj, książę! – Kłaniam się. Przysięgłabym, że jest przy mnie, że dostrzegam w
lustrze
jego odbicie. – I jak ci się to miejsce podoba? Sqdzę, ze będziemy mogli być tu
ze sobą
szczęśliwi. Jest wszystko, co lubisz. Stare miasto blisko. Wąskie uliczki,
sklepiki, kościoły.
Będziemy się przechadzali. Nie jesteś zachwycony matką mego ojca? To prosta
kobieta, ale...
uczciwa. Staraj się ją polubić. Jeśli będziesz dla niej szarmancki – uszyje ci
spencerek.
Spencerek! Ale będziesz wyglądał! Popraw szpadę i podejdź bliżej. Mizerny
jesteś, wiesz?
Przeżywasz te przenosiny. Podobnie jak twa ukochana. Może menueta. Nie chcesz?
Więc
patrz! Widzisz? To Mozart. Jesteśmy w Wiedniu.
Już mi znowu dobrze, bezpiecznie. Gdzie tańczę, tam mój dom.
Och, nie marszcz brwi, książę! Wiem, że tańczę strasznie, okropnie. Ale
kiedyś... Może
będziesz ze mnie dumny, a nawet... zazdrosny o moje powodzenie. „Ewa Campi
zafascynowała widownię La Scali! Wrodzony talent i wielkie umiejętności!...”
Więc nie
przejmuj się! Poznań to piękne miasto. Znajdziesz w nim na pewno wielu znajomych
z
dawnych czasów.
Książę, słuchaj! Jutro, kiedy wejdę do szkoły, nie opuszczaj mnie nawet na
chwilę! Tak się
będę bała. A przy tobie o wiele mniej. Z tobą nawet wyrywanie zęba nie było
straszne,
pamiętasz? Obiecaj, że kiedy wejdę do klasy, podasz mi rękę. To zawsze mi
pomaga. Jesteś
pewny siebie, potężny, mądry. A ja – mała, naiwna, udawaczka. Czasem mi się
zdaje, że
ludzie widzą, jak bije mi serce ze strachu albo z zachwytu. Tylko ty jeden
dodajesz mi
odwagi. Książę, więc zatańczysz? O, jak dobrze! Taniec z tobą jest dla mnie
zawsze czymś
najwspanialszym. Podaj mi rękę. Moja batystowa chusteczka upadła. Czy
zechciałbyś ją
podnieść, szlachetny panie? Dzięki. Jesteś elegancki, uroczy. Kocham cię.
Dlaczego nie potrafię usiedzieć spokojnie jak inni ludzie? To, co teraz robię,
nie jest
tańcem, lecz... nie wiadomo czym. Źle znosie bezruch. Ale to staje się niezłe.
Już jest tańcem.
Czardasz. Puszta, ognisko. Cygańskie skrzypce zawodzą... Słowo daję, umarłabym
chyba
pracując za biurkiem. Wysiadując godzinami w bibliotekach albo w ogóle ślęcząc
nad
książkami. Godzina czytania i już mam dosyć. Krzyż mnie boli i wszystkie mięśnie
domagają
się zatrudnienia. Ratuje mnie tylko to, że czytam szybko.
– Nie dosłyszałam, babciu!– Robię ci jajecznicę z szynką. Siedź! Przyniosę do
pokoju
– Dziękuję! Wspaniale!
Okropnie wyglądam! Przerażająco! Wszędzie to lustro. Ze wszystkich stron mi się
przygląda. Stare jest. Gdyby odtworzyć wszystkie twoje odbicia, przywołać ludzi,
jacy się w
tobie przeglądali... Mógłby powstać balet. Tytuł, dajmy na to – „Odbicia”.
Z wiszącego lustra wychodzą postacie z różnych epok. Przemieszczają się, tańczą
– każdy
co innego. Pląsy. Oficer na przykład: wąsy jak cesarz Wilhelm, wysoki kołnierz,
lśniące buty.
Maszeruje w takt kotłów wybijających mocny rytm. A oto... dama-piękność.
Kapelusz z
podniesionym rondem, loki, fioki, tiurniura. Malutkie pantofelki wybijają rytm.
Teraz altana
w parku. Oficer klęczy i coś wyznaje ślicznej pani. Potem tańczą oboje.
„Cesarski walc”.
Ogromna sala, kolumny, wyprostowani kamerdynerzy...
No, lustro... zostaliśmy na siebie skazani. Patrz, gap się! To ja – Ewa
Szewczyk. Też
nazwisko dla wielkiej tancerki. Ale będę miała pseudonim artystyczny – Ewa
Campi. Podoba
ci się? Boże, jaka jestem ohydna! W dodatku zarozumiała. W głowie przewrócone. A
warunki
zewnętrzne okropne. Oczy podkrążone, nijakie. Ta podróż i pożegnania ze
wszystkimi – z
mamą, z „Kubusiem”, z całym światem warszawskim – wykończyły mnie. Słowa,
słowa...
„Kochana córeczko, tak ogromnie będę za tobą tęskniła. Ja też za tobą, mamusiu.
Ale u babci
będzie ci dobrze... Mamo, pisz często!”
No i wszystko się rozleciało. W jakim celu mój genialny ojciec buduje cukrownie
i to w
dodatku gdzieś na końcu świata? Dlaczego moi rodzice nie potrafią żyć bez
siebie?
Książę, gdzie jesteś? Nie widzę ani twej pięknej twarzy, ani wysmukłej sylwetki!
Dookoła
rozpacz, czerń. Preludium deszczowe Chopina... Przyjechałam tu na siłę. Wielka
emigracja.
Mój hotel „Lambert”... Los oderwał mnie od wszystkiego – przyjaciół, Warszawy,
Teatru
Wielkiego – życia, do którego przywykłam! Nie wierzę, aby mi się udało zbliżyć
do kogoś na
nowo. Jestem autentycznie rozbita, zrozpaczona. Załatwiło mnie życie. Och!
– Przestraszyłaś się?
To Witolia z tacą. Uśmiecha się. Zapach. Jestem głodna.
– Porusza się babcia zupełnie bezszmerowo.
– Dzięki twojemu prezentowi. Te pantofle strasznie miękkie. Zdawało mi się, że
słyszałam
twój głos.
– Och... śpiewałam. – Dlaczego chwilami tak trudno powiedzieć prawdę? – Mówiłam
do
siebie. Nieraz to robię – dodaję.
– Zupełnie jak twój ojciec – Witolia radośnie kładzie obrus. Tak radośnie, z
podnieceniem,
jakby nastało święto i przyjmowała Bóg wie kogo.
– Siadaj i jedz. To biurko twojego ojca – uśmiecha się. – Nieraz, kiedy jestem
sama,
wydaje mi się... No, mogłabym przysiąc... że widzę go tu, jak pochyla się nad
książkami.
Późno, pierwsza albo druga w nocy. Wchodzę, a on... Zabawne. Kiedy robił
techniczne
rysunki, wodził językiem po wargach. Zupełnie jak dziecko, bo kiedy był mały, to
tak samo...
– Łazienka jest tam, gdzie dawniej?
Nie znoszę siebie w tej chwili. Dlaczego przerwałam Witolii i zadałam to
idiotyczne
pytanie? Coś delikatnego, trudnego do określenia prysło, skończyło, się. Muszę
ostrożnie.
Niekiedy zachowuję się jak... Sama siebie nie ogarniam.
– A cóż mogłoby się stać z łazienką? Tu nic się nie zmieniło. Jedz, bo
wystygnie. Umyjesz
się potem.
– W ciągu ostatnich pięciu lat przeprowadzaliśmy się w Warszawie trzy razy.
Świetna ta
jajecznica! Dzięki zaradności taty, podnosiliśmy poziom. Nic, tylkośmy
podnosili. Poza tym,
mama stale coś zmieniała w każdym mieszkaniu.
Czy powiedzieć jej, że coraz to lepsze mieszkania, będące owocem zaradności i
kontaktów
ojca sprawiły, że musiałam się z rodzinnych osiągnięć tłumaczyć przed
koleżankami?
„Moi starzy to zwykli ludzie, ale uczciwi. Kariery nie robią” – słowa Baśki
Kownackiejwypowiedziane w czasie sprzeczki. Tak się zaczęło. Nieważne, że jej
potem wszystko
wytłumaczyłyśmy razem z „Kubusiem”, stojącym zawsze murem po mojej stronie.
Jakaś
gorycz została. Rodzinna operatywność nie robiła mi przyjemności. Odwrotnie.
Wiele bym
dała, aby się niczym nie wyróżniać. Mieszkać jak większość. Żyć jak inni.
Jeździć
tramwajami...
„Ale w tańcu chcesz się wyróżniać. Chcesz być lepsza od koleżanek. Chcesz czy
nie?” – to
rozmowa z mamą, której wypaplałam o swych wątpliwościach. Kiwnęłam, zdaje się
głową w
odpowiedzi na to pytanie. „Wiec jeśli chcesz być lepsza, to musisz uznać, że w
życiu jest tak
samo – ciągnęła poruszona. – Życie to ciągły wysiłek, walka. Wiesz, jak ojciec
potrafi
pracować. Od świtu do nocy. Planuje. Jest zdolny. Może zdolniejszy od wielu jako
organizator. Czy powinien w takim razie stać w miejscu? Nie wyjeżdżać? Sama
wiesz, że nie.
A jeśli nie, to nic dziwnego, że ma więcej od innych. Osiągnął wszystko uczciwą
pracą. To
chyba normalne, lub raczej – powinno być normalne. Lecz nie wszyscy, jak wiesz,
uczciwie
do czegoś dochodzą. A twój ojciec potrafił zaciąć zęby już jako młody chłopak.
Pracował i
uczył się. I tego, że coś w życiu osiągnął, nie musisz się wstydzić. A odwrotnie
– być... No,
mieć satysfakcję”.
– Tu bez zmian. Po dawnemu – Witolia siedzi w fotelu. Spogląda na mnie.
– I to jest właśnie urocze.
– Tak myślisz?
– Jeśli w człowieku dużo się zmienia, to dobrze mu wracać do czegoś, co zawsze
takie
same.
– A jeśli nic się w człowieku nie zmienia?
Zbieram myśli. Poszła na całość. Nie przewidziałam tego. Robi mi się
niewyraźnie.
– Zapraszam babcię na mój pierwszy występ w Operze! – Uśmiech mi się chyba udał.
–
Precz smutki! Ma babcia wspaniałego syna, najlepszego inżyniera na świecie.
Niedługo
przyjedzie i będziemy się we trójkę rozbijać po całym mieście!
– Teraz, kiedy jest z nim twoja matka, nie przyjedzie tak prędko. Boże, co ja
mówię!
– A ja się założę, że przyjedzie. O ile? O sto złotych! Zostawili mi pięć
tysięcy na
książeczce. Jestem bogaczka!
– Jedz, dziecko!
Ach, więc aż tak bardzo czeka na swego syna. Biedna. Znam to. Mimo mego
tanecznego
obłędu, zapominania dzięki niemu o wielu sprawach – często brakowało mi
obecności taty.
Po prostu chciałabym, aby uczestniczył. A może lepiej mimo wszystko jeśli
mężczyzna nie
ma wygórowanych ambicji i zbyt wiele od siebie nie wymaga? Siedzi wtedy w domu,
współdziała w drobnych, zwykłych sprawach. Można na niego liczyć na co dzień, a
nie od
święta... Ale wówczas gryzie się chyba, oskarża, w piwie topi zmartwienia i
poczucie swej
słabości... Sama nie wiem. Jak trudno jest być mądrym.
– Wie babcia, dlaczego nie jem? Delektuję się. To najlepsza jajecznica, jaką
sobie można
wyobrazić.
Udało się. Twarz Witolii pogodna. Nie myśli choć przez chwilę o swym szalonym
budowniczym cukrowni. Decyduję się – mój przyszły mąż będzie mającym dużo czasu,
najzwyklejszym człowiekiem na świecie.
– Na deser konfitury. Wciąż jeszcze lubisz wiśniowe?
– Uwielbiam! To wszystko jest chyba nieprawdziwe. Ten mój przyjazd, babci
mieszkanie,
miasto za oknami... Nawet konfitury. Taka jestem podniecona, niespokojna... Czy
babcia
zaczynała kiedyś wszystko od początku?
– Zaczynałam wiele razy.
– Więc babcia rozumie. Człowiek się zastanawia, czy lepiej siedzieć w tym samym,
mieć
wciąż tych samych ludzi dookoła. Czy też startować w nieznanym miejscu,
pokonując nowe
przeszkody. Profesorka Wilecka, wychowawczyni naszej klasy w warszawskiej
szkolebaletowej, powiedziała mi na pożegnanie, że lepiej zmieniać szkoły,
otoczenie, poznawać
wciąż nowe metody pracy. Że podobno taka jak ja da sobie radę wszędzie. Że
talent...
– No, skończ, skończ!
Twarz Witolii pogodna, odmieniona. Jeszcze chwila, a zagalopowałabym się z
kretesem i
byłoby mi łyso.
– E, tam! Czy mogę skosztować konfitur?
– Naturalnie. Proszę. Jeśli będziesz skromna, wszyscy cię będą lubili. Miałaś w
Warszawie
przyjaciółkę?
Coś w babci tkwi jeszcze z dziewiętnastego wieku. I to fajne. Taki... odcinek
„superretro”.
Skromna... Kto używa dziś tego słowa? „Skromna dzieweczka podąża na pensję z
buzią w
ciup a rączkami w małdrzyk...” Okazuje się, że dobrze pamiętam żarty naszego
polonisty,
profesora Kamińskiego.
– Miałam trzy przyjaciółki, ale taką od serca tylko jedną – „Kubusia”. To
dziewczyna; ale
nazywam ją „Kubuś” – bardzo równa. Zrobiłabym dla niej wszystko, a ona dla mnie.
Można z
nią było...
– Można z nią było konie kraść, co? – przerywa Witolia uśmiechając się.
Cudownie to powiedziała: konie kraść... Być koniokradem, uciekać, skradać się
jak w
westernie. Wierzyć, że drugi koniokrad przyjaciel, nie zawiedzie nigdy. Zresztą
lepiej... nie
będę koniokradem. Wolę tańczyć w „saloonie”. Dziki Zachód oczywiście. Moim
narzeczonym jest miejscowy koniokrad i zabijaka Snake. Kocham go do szaleństwa.
Gardzę
innymi. A tymczasem zabawiam swym tańcem całe miasteczko. Głównie mężczyzn. Baby
mnie nie znoszą. Nic dziwnego – piękna uwodzicielska tancerka. Wszystko jasne.
Mam złą
opinię. Mieszkam w hoteliku. Ale jestem dość... porządna. Nie robię „tego” za
pieniądze.
Bzdura! W ogóle tego nie robię. Z nikim. Nie chcę i już. Nikt mi nie może nic
zarzucić.
Zresztą Snake jest piekielnie zazdrosny. Zabił już wielu, którzy próbowali się
do mnie
zbliżyć. Miejscowy szeryf mnie pocałował i zaraz został przez Snake’a
zastrzelony. Ale do
naszego miasteczka wjeżdża niespodziewanie młody chłopak – nowy szeryf – Jack
Gypsy.
Jest uczciwy i chce zaprowadzić porządek. Widzi mnie po raz pierwszy, gdy
tańczę. Zachwyt
przybysza robi mi, co tu kryć, przyjemność. Jack też kocha taniec.
Zaczyna się mną interesować. Rzucam na niego czar. Jak to fajnie brzmi: „rzucić
czar”...
Ale nieszczęście. Snake kradnie wielkie stado koni i ma zamiar przeprowadzić je
górami
wprost do Meksyku. Zaklinałam, prosiłam, by tego nie robił i zaczął wreszcie
uczciwie żyć.
Nie posłuchał. Jack Gypsy prosi mnie o rękę. Dopędzam konno Snake’a wśród gór i
mówię
mu o tym. Koniokrad oświadcza, że nigdy nie myślał o zostaniu moim mężem. Obraża
mnie
w końcu: – Jesteś tylko tancerką – powiada. – Mnie potrzebna prawdziwa lady.
Będę bogaty.
– Zrywam z nim oczywiście. Odchodzę bez pożegnania. Nagle pojawia się szeryf
Jack
Gypsy. Okazało się, że podążał moim śladem sądząc, że dalej kocham bandytę i
wszystko źle
zrozumiał. Wywiązuje się walka na śmierć i życie pomiędzy nim a Snakem. Mój
ukochany
Jack (zdążyłam go pokochać)! A więc Jack Gypsy zwycięża, lecz zostaje ciężko
ranny. Konie
uciekły podczas walki. Tylko ja mogę go uratować. Ostatkiem sił przenoszę górami
bezwładnego, nieprzytomnego. Półżywa ze zmęczenia docieram na miejsce. Już po
operacji.
Kula wyjęta. Jack będzie żył. Tańczę szczęśliwa, pełna nadziei...
– Co, babciu?
– Trudno się wam było rozstać, prawda?
– Z kim? – wytrzeszczam oczy.
– Jak to „z kim”? Z tą dziewczyną... „Kubusiem”. Jeśli ją lubiłaś... to sądzę...
– babcia
przygląda mi się uważnie.
– Aha – wracam z Gór Skalistych do Poznania, – Ale rozstałyśmy się łatwo. Wiemy,
że
kiedy znowu się spotkamy, wszystko będzie jak dawniej. Słowo daję, że łatwo...
Pożegnałyśmy się tak „cześć – cześć!” i z głowy.– No nic. Tutaj znowu kogoś
poznasz, polubisz...
– Jasne. Oczywiście. Zaprzyjaźnię się, zbliżę... – mówię zupełnie nie to, co
czuję. – To jest
bardzo łatwe. Trzeba tylko chcieć. Iść za ciosem.
– Za jakim znowu ciosem? A w ogóle, co to znaczy „iść za ciosem”? – Oczy Witolii
zrobiły się okrągłe.
– Uderzać i nie pozwalać przeciwnikowi przyjść do siebie. Bez przerwy atakować.
– Bardzo dziwna ta obecna przyjaźń. Przeciwnik, atakować... Co za niemiłe słowa!
Komu
potrzebne! I to w przyjaźni? Czy my mówimy na pewno o tym samym? A może jesteś
bardzo
zmęczona?
– Nie jestem. – Spoglądam prosto w niebieskie oczy. – Babciu, przyjaciółkę też
trzeba z
początku pokonać, przekonać do siebie. Jeden człowiek atakuje drugiego –
wszystkim. Na
przykład tym, że jest miły, zabawny, ładny. Że potrafi się śmiać, być dobry.
Albo... że potrafi
kogoś rozłożyć, że umie grać nieźle, dajmy na to, w dwa ognie albo w siatkówkę.
To atak.
Non stop. Ten drugi tymczasem także nie próżnuje. Też atakuje czym się da. Taka
akcja
przypomina pojedynek, rozumie babcia. Chyba w miłości jest podobnie.
– Nie wiem. Zapomniałam. Masz wiele z ojca – śmieje się Witolia. – Ale jedz. Nie
spróbowałaś jeszcze konfitur.
Chcę powiedzieć, że nic, absolutnie nic nie mam z ojca. Bo wszystko mam z samej
siebie i
sobie jedynie zawdzięczam. Nie wychodzi mi. Decyduję się rozegrać to ironicznie.
– I w tym właśnie pokoju mieszkał babci synek – wykrzykuję z entuzjazmem. –
Niesamowite. Bogata osobowość taty zewsząd na mnie spogląda. Przysięgłabym, że
czuję
zapach fajki, widzę inteligentne spojrzenie, słyszę mądre słowa! – Zmieniam
zamiar, bo
konstatuję, iż babcia bierze moje słowa zupełnie serio. Mało – zdaje się być
zachwycona. –
Jeśli się z duchem ojca uporam, to może dam radę... – zaczynam w odmiennej
tonacji. –
Można zostać Hamletem, słowo daję... Babcia tego nie rozumie.
– Rozumiem.
– Więc nie rażą już babci te afisze? – Idę na całość, bo nie chcę jej okazać, że
się
zdziwiłam niespodziewaną odpowiedzią. – Przywiozłam też zasuszone kwiaty.
Zasłonię nimi
żyrandol. Zmienię wszystko.
– Nic mnie nie razi. Zmieniaj. To twój pokój. Utrzymywanie w nim porządku także
będzie
na twojej głowie.
– Komnata księcia zrobi wielkie wrażenie – błaznuję. – Wypełnią ją kwiaty, a nad
wyszukanymi meblami zawisną przepiękne obrazy w złoconych ramach. Czy książę
kontent?
Wreszcie udało mi się Witolię zaskoczyć. Milczy chwilę, jak gdyby szukając
właściwych
słów.
– Moje dziecko, o czym ty mówisz? – zaczyna niezbyt pewnie. – Przyznam, że nie
zawsze
ciebie... Już kilkakrotnie chciałam zapytać...
– Dostrzegam w dobrych oczach babci nieufność, a nawet lęk i odrazę. I nie
dziwię się –
ciągnę zadowolona z siebie coraz bardziej. – Odwrotnie, tego rodzaju reakcja,
wydaje mi się
być usprawiedliwiona i naturalna... Chciałabym mieć w pokoju dwie świece. Albo
nawet
cztery.
– Żeby zaprószyć ogień! – Witolia porusza się nerwowo. – Ale skończmy z jednym.
Wspomniałaś, powiedziałaś coś o naturalnej reakcji. Właśnie o naturalność mi
chodzi. Mów
ze mną normalnie, bez udziwnień i jakiś tam... wygibasów! Chwilami w ogóle
ciebie nie
rozumiem.
Jesteśmy w domu – myślę. – Wszystkie szranki zostały zdobyte.
– A sądzi babcia, że ja siebie samą rozumiem? Pomyrdana jestem, czy co?
Żartuję, lecz wypowiadam wątpliwość tkwiącą gdzieś tam we mnie rzeczywiście.
Prawda
jest taka – im robię się starsza, tym trudniej mi przychodzi określenie cech
własnego
charakteru. A każdy przyzna, że powinno być coraz łatwiej. Ostatecznie miałam
czas siebiepoznać. Piętnaście lat to nie w kij dmuchał. A we mnie chaos. Jedna
myśl goni drugą bez ładu
i składu. Skojarzenia wynikają z niczego, jak gdyby je przenosił wiatr albo
dźwięki muzyki.
Chyba że... Czytałam kiedyś o dziedziczności. To, choć straszne i niepokojące,
wyjaśniłoby
wreszcie wszystko.
– Czy w naszej rodzinie... – zaczynam cicho. – Może być babcia ze mną zupełnie
szczera.
Nikomu nie powiem. To jasne, że przyznawanie się do kogoś takiego nie miałoby
sensu.
Wszyscy patrzyliby na nas podejrzliwie. Ale wobec tego, że babcia wie, mogłabym
i ja.
Ostatecznie zostałoby w rodzinie.
– Ale o czym ty?... Słowo daję, że... Co tak na mnie... Co się znowu dzieje?
– Bo chciałabym wiedzieć...
– Ale o czym?
– Och, babcia dobrze rozumie.
– Słowo daję, że nie mam pojęcia.
– Wszyscy w naszej rodzinie są tacy... przeraźliwie normalni. Więc...
Zaczerpuję tchu. Nieruchome oczy babci utkwione we mnie, nie zbiją mnie z
pantałyku. –
Więc... – nie opuszczam głowy. – Chciałabym mieć cynk o kimś, kto... No, nie
całkiem...
– „Cynk”? Co to znaczy?
Chce zyskać na czasie, to oczywiste.
– No, cynk, informacja. – Siadam wygodniej. Dotykam plecami oparcia krzesła. To
mi
zawsze dodaje odwagi.
– Babciu, czy w naszej rodzinie był jakiś wariat?
– Matko Boska!
– Wszystko jedno kiedy. Może nawet przed wojną. Czas