Sheckley Wszystko, czym jesteście

Szczegóły
Tytuł Sheckley Wszystko, czym jesteście
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sheckley Wszystko, czym jesteście PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sheckley Wszystko, czym jesteście PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sheckley Wszystko, czym jesteście - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT SHECKLEY wszystko, czym jesteście Istnieją specjalne przepisy traktujące o dowodzeniu statkami Pierwszego Kontaktu; przepisy wymyślone w desperacji i po desperacku realizowane, któż bowiem z układających je był w stanie przewidzieć, jakie wrażenie mogą wywrzeć na Obcych takie akurat, a nie inne działania? Jan Maarten zastanawiał się właśnie nad tym ponuro, wprowadzając statek w atmosferę Durellu IV. Maarten był wysokim mężczyzną w sile wieku, o przerzedzonych, jasnych jak popiół włosach i okrągłej, wiecznie zatroskanej twarzy. Już dawno temu doszedł do wniosku, że najgorsze nawet przepisy są lepsze niż żadne, toteż przestrzegał skrupulatnie tych, które go dotyczyły, doświadczając jednak wyraźnego uczucia niepewności, spowodowanego brakiem zaufania do ludzkiej nieomylności i niezawodności. Dzięki tym właśnie cechom znakomicie nadał się na dowódcę statku Pierwszego Kontaktu. Okrążył planetę - na tyle nisko, że można było dokonać obserwacji, ale nie za nisko, żeby nie przestraszyć tubylców. Ślady, które dostrzegł, wskazywały na to, że ma do czynienia z prymitywną, pasterską cywilizacją. Próbował więc przypomnieć sobie wszystko, co wyczytał w czwartym tomie Przepisów, wydanych przez Departament Psychologii Pozaziemskiej zatytułowanym "Techniki Nawiązywania Pierwszego kontaktu na Prymitywno-Pasterskich Planetach". Potem, używając techniki lądowniczej Cichego Jasia posadził statek na skalistej, porośniętej trawą równinie, w pobliżu (ale bez przesady) typowej wioski średniej wielkości. - Dobra robota - skomentował lądowanie Croswell, jego asystent, zbyt młody jeszcze na jakieś niepewności czy obawy. Chedka, lingwista z Eborii, nie powiedział nic. Jak zwykle spał. Maarten mruknął coś w odpowiedzi i zniknął w tyle statku, by przeprowadzić rutynowe testy. Croswell zajął jego miejsce przy iluminatorze. - Nadchodzą - zameldował pół godziny później. - Jakiś tuzin. Zdecydowanie humanoidalni. Po dokładnym przyjrzeniu się stwierdził, że mieszkańcy Durell są sflaczali, barwy trupiobladej, o nieruchomych, nie wyrażających żadnych emocji twarzach. - Nie są zbyt urodziwi - dodał po chwili. - Co robią? - zapytał Maarten. - Oglądają nas - odpowiedział Croswell. Był to szczupły młodzieniec o bujnych błyszczących wąsach, które zapuścił podczas długiej podróży z Ziemi. Gładził je od czasu do czasu z dumą mężczyzny, któremu udało się wyhodować rzeczywiście dorodny zarost. - Są jakieś dwadzieścia metrów od statku - oznajmił, przyciskając nos do iluminatora wykonanego z jednostronnie przezroczystego szkła. Departament Psychologii Pozaziemskiej zarządził wprowadzenie tych specjalnych iluminatorów w zeszłym roku, po wpadce ekspedycji na Carellę II. Carellanie zajrzeli do wnętrza statku, przestraszyli się czegoś i uciekli. Do dzisiaj nie wiadomo, co ich tak przeraziło, bowiem próby nawiązania ponownego kontaktu spełzły na niczym. Taki błąd nie mógł się już powtórzyć. - I co tam? - zapytał Maarten. - Jeden się zbliża. Pewnie wódz. Albo rytualna ofiara. - Co ma na sobie? - Takie... eee... takie coś, jakby... Może sam zobaczysz? Z danych pojawiających się w okienkach wskaźników wyłaniał się pierwszy nieostry jeszcze obraz planety; atmosfera nadawała się do oddychania, klimat był łagodny, a ciążenie zbliżone do ziemskiego. Planeta obfitowała w złoża materiałów rozszczepialnych i rzadkich metali, a co najważniejsze była pozbawiona szkodliwych mikroorganizmów czy trujących wyziewów, które to atrakcje przyczyniały się zwykle do drastycznego zmniejszania liczebności załóg Pierwszego Kontaktu. Durell miał szansę stać się bardzo cennym sąsiadem Ziemi, pod warunkiem, że jego mieszkańcy okażą się przyjaźnie nastawieni, a nawiązująca Kontakt załoga wykaże się rzeczywiście wysokimi umiejętnościami. Maarten podszedł do iluminatora i przyjrzał się tubylcom. - Ubrania mają w kolorach pastelowych, a więc my też wskoczymy w takie kolorki. - Jasne - zgodził się Croswell. - Są nieuzbrojeni, więc my też wyjdziemy nieuzbrojeni. - Oczywiście. - Mają sandały, więc my też nałożymy sandały. - W zupełności się zgadzam. - Nie mają na twarzach żadnego zarostu - powiedział z niemal niewyczuwalnym cieniem uśmiechu w głosie Maarten. - Więc, Ed, przykro mi, ale te wąsy... - Tylko nie wąsy! - wrzasnął Croswell, łapiąc się za nie z przerażeniem. - Obawiam się jednak, że... - Ależ, Janie, sześć miesięcy je hodowałem! - Ale teraz musisz je zgolić. To chyba oczywiste. - A niby dlaczego? - koniecznie chciał wiedzieć Croswell. - Bo najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Jeżeli pierwsze wrażenie jest niekorzystne, wówczas nawiązanie Kontaktu staje się bardzo trudne albo wręcz niemożliwe. Ponieważ kompletnie nic o nich nie wiemy, najbezpieczniej będzie się do nich dostosować. Postaramy się wyglądać jak oni, nosić się w kolorach, które będą im się podobały, czy choćby w takich, które nie będą się nie podobały, będziemy naśladować ich gesty, słowem, robić wszystko, żeby zmieścić się w granicach zachowania, które będą mogli zaakceptować. - Już dobrze, dobrze - mruknął Croswell - zapuszczę następne w drodze powrotnej. Popatrzyli na siebie i obaj wybuchnęli śmiechem. Były to już trzecie wąsy, które Croswell tracił podczas tej wyprawy. Kiedy Croswell się golił, Maarten starał się dobudzić lingwistę. Chedka był lemuropodobnym humanoidem z Eborii IV, jednej z niewielu planet, z którymi Ziemia utrzymywała rzeczywiście przyjazne stosunki. Eborianie byli urodzonymi lingwistami, obdarzonymi nadzwyczajnymi zdolnościami skojarzeniowymi i nigdy się nie mylili. W swoim czasie przewędrowali spory szmat Galaktyki i mogliby odgrywać w niej niepoślednią rolę, gdyby nie mały szkopuł: potrzebowali dwudziestu godzin snu na dobę. Croswell skończył golenie i przyodział się w bladozieloną szatę i sandały. Cała trójka poddała się dokładnemu odkażeniu, po czym Maarten nabrał w płuca spory haust powietrza, wymamrotał jakąś modlitwę i otworzył luk. Tłumek Durellan wydał ciche westchnienie, ale ich wódz, czy też może osobnik przeznaczony na rytualną ofiarę, milczał. Pomijając nadzwyczajną bladość skóry i owczą, bezmyślną łagodność rysów twarzy, na których próżno by doszukiwać się choćby śladu jakiegokolwiek uczucia, wyglądali dokładnie tak jak ludzie. - Nie rób żadnych min - ostrzegł Croswella Maarten. Kiedy zbliżyli się na jakieś trzy metry do wysuniętego do przodu Durellanina, zatrzymali się i Maarten nie podnosząc głosu oznajmił: - Przybywamy w pokoju. Chedka przetłumaczył, a potem wysłuchał odpowiedzi, która była tak łagodna i cicha, jakby jej w ogóle nie było. - Wódz mówi witajcie - obwieścił swoim oszczędnym angielskim Chedka. - Dobrze - mruknął Maarten. Wystąpił krok do przodu i robiąc od czasu do czasu przerwy na tłumaczenie, z powagą i stuprocentową wiarą w swoje własne słowa wygłosił Mowę Wstępną BB-3Z (dla ras humanoidalnych, prymitywno-pasterskich, nieagresywnych). Nawet Croswell, na którym mało co mogło wywrzeć większe wrażenie, musiał przyznać, że mowa była znakomita. Najpierw Maarten wyjaśnił, że są przybyłymi z Wielkiej Nicości wędrowcami, którzy pragną poznać bliżej szlachetny lud zamieszkujący tę planetę. Potem opowiedział o dalekiej zielonej Ziemi, łudząco podobnej do tego globu i o jej miłych, łagodnych mieszkańcach, co wyciągają ręce z przyjacielskim pozdrowieniem. Mówił o pokoju i współpracy, którymi emanuje Ziemia, o wszechświatowej przyjaźni i o wielu innych podniosłych rzeczach. Wreszcie skończył i zapadła długa cisza. - Zrozumiał to wszystko? - zapytał szeptem Chedkę. Eborianin skinął tylko głową, czekając na odpowiedź wodza. Maarten aż spocił się z emocji, a Croswell sięgał co chwila do nieistniejących już wąsów. Wódz otworzył usta, złapał z wysiłkiem powietrze i w niedokończonym półobrocie padł jak długi na ziemię. Czegoś takiego nie przewidywały żadne przepisy. Wódz nie wstawał, najwidoczniej upadek ten nie był częścią żadnego ceremoniału. Oddychał ciężko jak człowiek pogrążony w śpiączce. Wobec zaistniałej sytuacji załoga wycofała się na pokład statku, by tam oczekiwać dalszego rozwoju wydarzeń. Po półgodzinie do statku zbliżył się jeden z tubylców. Odbył rozmowę z Chedką, cały czas zerkając z niepokojem w kierunku Ziemian, po czym pospiesznie odszedł. - Co powiedział? - zapytał Croswell. - Wódz Moreri przeprasza za swoje zachowanie - oznajmił Chedka. - Mówi, że to niewybaczalny brak wychowania. - Aha! - wykrzyknął Maarten. - To może nam nawet pomóc. Pewnie będzie chciał poprawić wrażenie, jakie wywarł tym swoim "brakiem wychowania". Skoro więc był to niezwiązany z nami zbieg okoliczności... - Nie był - przerwał mu Chedka. - Co nie był? - Nie był niezwiązany z wami - wyjaśnił Eborianin, po czym zwinął się w kulkę i zasnął. Maarten natychmiast go obudził. - A co jeszcze wódz powiedział? To jednak przez nas zemdlał? Chedka ziewnął rozdzierająco. - Wódz był bardzo zawstydzony. Wytrzymał, ile mógł, ale ta obca woń twojego oddechu... - Mojego oddechu? Zemdlał z powodu mojego oddechu? Chedka skinął głową, ni stąd, ni zowąd zachichotał i ponownie zasnął. Naszedł wieczór i długi zmierzch niepostrzeżenie ustąpił miejsca nocy. Migoczące przez gałęzie drzew ogniska wioski gasły jedno po drugim, na statku jednak światło paliło się aż do świtu. Kiedy wstało słońce, Chedka wyślizgnął się przez luk i ruszył ze specjalną misją do wioski. Croswell tymczasem kiwał się nad poranną kawą, a Maarten buszował w pokładowej apteczce. - Mówię ci, że to tylko chwilowy impas - przekonywał Croswell i Maartena, i siebie. - Takich drobnostek nie da się po prostu uniknąć. Pamiętam, jak na Dingofoerabie VI... - To właśnie przez takie drobnostki nie udaje się zazwyczaj nawiązać Kontaktu - przerwał mu Maarten. - Ale kto mógł przewidzieć... - Ja powinienem! - zezłościł się Maarten. - Cóż z tego, że nigdzie indziej nikomu nasz oddech nie przeszkadzał! Humor mu się wyraźnie poprawił, dopiero kiedy znalazł flakonik różowych pastylek. - Neutralizują nawet oddech hieny. Masz, łyknij parę. Croswell posłusznie połknął pigułki. - A co teraz? - Teraz poczekamy, aż wróci... O, jesteś! Co powiedział? - Wódz przeprasza za swoje zachowanie - oznajmił Chedka trąc zaspane oczy. - To już wiemy. Co jeszcze? - Zaprasza was do wioski Lannit. Wódz uważa, że ten drobny incydent nie powinien zahamować rozwoju przyjaznych stosunków między dwoma szlachetnymi, miłującymi pokój ludami. Maarten odetchnął z ulgą. Po chwili odchrząknął i trochę niepewnie zapytał: - Czy powiedziałeś mu o... eee... polepszeniu zapachu naszych oddechów? - Zapewniłem go, że ulegnie zmianie, chociaż mnie tam nigdy nie przeszkadzał. - No, to dobrze. W takim razie idziemy do wioski. Może łykniesz sobie pastyleczkę? - Na mój oddech nikt nie narzekał - z wyraźnym samozadowoleniem zauważył Chedka. Bez zwłoki ruszyli do wioski Lannit. Jeżeli ma się do czynienia z cywilizacjami znajdującymi się na prymitywno-pasterskim szczeblu rozwoju, najlepiej posługiwać się prostymi, ale wielce znaczącymi gestami, gdyż to jest właśnie to, co najlepiej rozumieją. Obrazowość! Jasne, jednoznaczne paralele! Mało słów, dużo gestów! Tak brzmiały reguły, których należało przestrzegać. Kiedy zbliżyli się do wioski, nadarzyła się okazja do zaimprowizowania takiej właśnie wysoce symbolicznej ceremonii. Tubylcy czekali we wsi, która zajmowała polanę oddzieloną od lasu korytem wyschniętego strumienia. Brzegi nieistniejącego strumyka łączył mały kamienny mostek. Maarten stanął na środku mostu i skłonił się głęboko Durellanom. Kiedy kilku z nich zadrżało jakoś dziwnie i odwróciło od niego twarze, zrezygnował z szerokiego uśmiechu, przypomniawszy sobie własne polecenie o niestrojeniu min. Stał bez ruchu dłuższą chwilę. - O co chodzi? - spytał Croswell schodząc z mostku. - Niech ten most - rozdarł się nagle na całe gardło Maarten - symbolizuje nierozerwalne więzi łączące... Croswell krzyknął ostrzegawczo, ale Maarten nie zorientował się, o co chodzi. Tubylcy znieruchomieli. - Złaź z tego mostu! - wrzasnął Croswell. Zanim jednak Maarten zdołał zareagować, budowla rozpadła się w proch i runęła wraz z nim do wyschniętego koryta. - Nigdy czegoś takiego nie widziałem! - nie mógł nadziwić się Croswell, pomagając wstać niefortunnemu mówcy. - Jak tylko podniosłeś głos, te kamienie zaczęły dosłownie rozsypywać się w proszek. Jakiś rezonans czy co? Teraz Maarten już wiedział, dlaczego tubylcy mówią tylko szeptem. Stanął wreszcie na nogi, po czym jęknął i usiadł z powrotem na ziemi. - Co się stało? - zaniepokoił się Croswell. - Chyba skręciłem nogę w kostce. Zbliżyło się ku nim ze dwudziestu tubylców, a wśród nich wódz Moreri, który wygłosił krótkie przemówienie, a następnie wręczył Maartenowi pięknie rzeźbioną laskę, wykonaną z wypolerowanego czarnego drewna. - Dzięki - rzucił Maarten. Ponownie wstał i oparł się na lasce. - Co on powiedział? - zapytał Chedkę. - Wódz mówi, że most miał tylko sto lat i był w zupełnie niezłym stanie - przetłumaczył Chedka. - Przeprasza w imieniu swoich przodków, że nie zbudowali go solidniej. - Hm - mruknął Maarten. - Wódz powiedział jeszcze, że masz chyba po prostu pecha. I pewnie ma rację, pomyślał Maarten. Albo może ludzie w ogóle są już taką niewydarzoną rasą, wszędzie bowiem, gdzie się pojawiali, bano się ich, nienawidzono, zazdroszczono im, a wszystko przez to, że nie potrafili wywrzeć korzystnego pierwszego wrażenia. Tutaj jednak była jeszcze nadzieja. No bo czy mogło nawalić coś więcej? Zmuszając się do uśmiechu, a w chwilę potem momentalnie go kasując, Maarten pokuśtykał u boku wodza do wioski. Pod względem technologicznym cywilizacja planety Durell stała na bardzo niskim poziomie. W niewielkim tylko stopniu wykorzystywano znajomość koła i dźwigni, i na tym też kończył się zakres praktycznych zastosowań praw mechaniki. Wyobrażenia o geometrii i astronomii również były bardzo mgliste i niekompletne. Jeżeli natomiast chodzi o sztukę, trudno było odmówić Durellanom wielkiej biegłości i zręczności, szczególnie w przypadku rzeźby w drewnie. Nawet najmarniejsze chałupy były ozdobione pięknymi płaskorzeźbami wykonanymi z dużym mistrzostwem. - Jak myślisz, mogę zrobić parę zdjęć? - zapytał Croswell. - Chyba tak - odparł Maarten. Z zachwytem dotykał pięknych wzorów, wyrzeźbionych w takim samym czarnym drewnie, z jakiego wykonano ofiarowaną mu w prezencie laskę. Drewno było gładkie i zdawało się ożywać pod jego palcami. Wódz wyraził zgodę i Croswell zajął się fotografowaniem i rysowaniem ornamentów zdobiących wioskowe budowle. Maarten włóczył się po osadzie, tu i tam gładził opuszkami palców co piękniejsze, bardziej skomplikowane wzory, rozmawiał za pośrednictwem Chedki z tubylcami i coraz bardziej utwierdzał się w swoich spostrzeżeniach. Durellanie byli bardzo inteligentni, prezentując pod tym względem potencjał zbliżony do homo sapiens. Fakt, że nie stworzyli cywilizacji technicznej, wynikał nie tyle ze spowodowanej jakimś niedorozwojem niemożności, ile raczej z ich nastawienia na bezkonfliktowe współżycie z naturą. Zdawali się charakteryzować wrodzonym brakiem agresywności i byli najwyraźniej pokojowo nastawieni do świata - tym samym mogli stać się bardzo pożądanymi sąsiadami dla Ziemi, która po całych stuleciach niebywałego zamętu zdawała się dążyć ku celowi, który Durellanom udało się już, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, osiągnąć. Spostrzeżenia te miały stanowić podstawę jego raportu przeznaczonego dla załogi statki Drugiego Kontaktu. Miał nadzieję, że w konkluzji będzie mógł dodać: "Co się tyczy wywartego na krajowcach pierwszego wrażenia, wydaje się ono być pozytywne. Nie należy spodziewać się żadnych nieprzewidzianych trudności". Chedka był pogrążony w głębokiej konwersacji z wodzem. Po chwili, sprawiając wrażenie znacznie bardziej rozbudzonego niż zwykle, podszedł do Maartena i coś mu po cichu powiedział. Maarten, zachowując twarz pokerzysty, kiwnął głową i zbliżył się do Croswella, który kończył właśnie robienie zdjęć. - Gotowy na wielki show? - Jaki znowu wielki show? - Moreri wydaje dzisiaj przyjęcie na naszą cześć. Wielkie, ważne przyjęcie. Dowód dobrej woli i tak dalej. - Chociaż Maarten mówił to wszystko obojętnym tonem, oczy płonęły mu triumfującym blaskiem. Reakcja Croswella była znacznie bardziej spontaniczna. - A więc udało się! Nawiązaliśmy Kontakt! Dwaj zbliżający się do nich tubylcy zatrzęśli się na dźwięk jego głosu i chwiejnie ruszyli w przeciwnym kierunku. - Uda się - wyszeptał Maarten - jeżeli będziemy bardzo uważać. Oni są dobrzy i wyrozumiali, choć czasem mam wrażenie, że działamy im trochę na nerwy. Przed wieczorem Maarten i Croswell skończyli dokładne badanie miejscowej żywności, nie znaleźli w niej niczego groźnego dla ludzi. Łyknęli po kilka różowych tabletek, zmienili szaty i sandały, wzięli kąpiel w odkażaczu i poszli na przyjęcie. Na pierwsze danie podano pomarańczowo-zielone warzywo, w smaku przypominające dynię. Potem wódz Moreri wygłosił krótkie przemówienie na temat ważnej roli kontaktów międzykulturowych, po czym wniesiono potrawę zbliżoną nieco do pieczonego królika i poproszono Croswella, by on z kolei zabrał głos. - Pamiętaj - przypomniał Maarten. - Szeptem! Croswell podniósł się i zaczął szeptać, z kamienną twarzą wyliczał liczne podobieństwa między Ziemią a Durellem, w swojej oracji znacznie więcej uwagi przywiązując do obrazowości gestów niż słów. Chedka tłumaczył. Maarten kiwał głową. Wódz też kiwał głową. Biesiadnicy również. - Dobra robota, Ed! Nie ma co, masz prawdziwy dar... Coś nie tak? - Spójrz! Maarten posłusznie spojrzał. Cała wioska siedziała z szeroko otwartymi oczami i kiwała głowami. - Chedka! - rzucił szeptem Maarten. - Powiedz coś do nich. Eborianin zadał wodzowi jakieś pytanie, ale nie otrzymał odpowiedzi. Wódz w dalszym ciągu rytmicznie kiwał głową. - Twoja gestykulacja! - domyślił się Maarten. - Zahipnotyzowałeś ich! - Podrapał się po głowie, po czym zakasłał raz, ale głośno. Durellanie ocknęli się, przestali kiwać głowami i pogrążyli się w nerwowej dyskusji między sobą. - Mówią, że dysponujecie dziwną siłą - przetłumaczył Chedka. - Mówią, że ci obcy są dziwni i nie wiadomo, czy można im zaufać. - A co na to wódz? - dopytywał się Maarten. - Według wodza jesteście w porządku. Tłumaczy im, że nie mieliście złych zamiarów. - To miłe z jego strony. Chodźmy już, póki jeszcze niczego nie zmajstrowaliśmy. Wstał, a wraz z nim Croswell i Chedka. - Odchodzimy teraz - wyszeptał do wodza - ale prosimy, byście pozwolili naszym rodakom wkrótce was odwiedzić. Wybaczcie nam błędy, jakie popełniliśmy, ale wynikały one z nieznajomości waszych obyczajów. Chedka tłumaczył, a Maarten mówił nie zmieniając wyrazu twarzy i trzymając ręce sztywno przy sobie. Mówił o jedności Galaktyki, o radościach współpracy, o pokoju, o wymianie towarów i dóbr kultury, wreszcie o tym, jak ważną sprawą jest solidarność wszystkich humanoidalnych form życia. Moreri, aczkolwiek wciąż jeszcze trochę oszołomiony po niespodziewanym seansie hipnotycznym, odpowiedział, że Ziemianie będą zawsze mile widzianymi gośćmi. Croswell odruchowo wyciągnął do niego rękę. Wódz najpierw się jej przyjrzał ze zdziwieniem, a potem wziął w swoją, najwyraźniej usiłując cały czas odgadnąć, co i po co ma z nią uczynić. Nagle jęknął z bólu i czym prędzej cofnął dłoń. Widniały na niej głębokie czerwone rany po oparzeniach. - Co go tak mogło... - Pot! - domyślił się Maarten. - Przecież to kwas, na ich tkanki musi działać piorunująco szybko. Lepiej stąd chodźmy. Tubylcy byli wyraźnie wzburzeni, co niektórzy chwytali już za kije i kamienie. Wódz, aczkolwiek zwijał się z bólu, próbował ich uspokoić, ale Ziemianie woleli nie czekać na rezultat jego usiłowań. Ruszyli w stronę statku tak szybko, jak na to pozwalała skręcona noga Maartena. Z ciemnego lasu dochodziły tajemnicze, przerażające odgłosy. Bez tchu dopadli statku. Biegnący na czele Croswell potknął się na kępce trawy i z potężnym hukiem walnął głową w pokrywę luku. - Cholera! - zawył z bólu. Grunt zadrżał im pod nogami, po czym zaczął się zapadać. - Do statku! - rozkazał Maarten. Udało im się wystartować, zanim doszło do katastrofy. - Pewnie znowu ten rezonans - powiedział Croswell kilka godzin później, kiedy byli już w otwartym kosmosie. - Ale swoją drogą trzeba mieć niesamowitego pecha, żeby wylądować akurat na uskoku skalnym! Maarten westchnął i potrząsnął głową. - Naprawdę nie wiem, co robić. Chciałbym wrócić, wyjaśnić im, że... - Chyba nadużyliśmy trochę ich gościnności. - Nawet na pewno. Błędy, same błędy. Od początku źle zaczęliśmy, a potem grzęźliśmy już coraz bardziej. - Tu nie chodzi o to, co robicie - odezwał się Chedka najbardziej współczującym tonem, jaki kiedykolwiek u niego słyszeli. - To nie wasza wina, bo chodzi o to, czym jesteście. Maarten zastanowił się przez chwilę. - Tak, masz rację. Nasz głos rozwala im skały, wyraz twarzy przyprawia o mdłości, gesty hipnotyzują, oddech dusi, pot parzy. O Boże! - Tak, tak - zgodził się ponuro Croswell - jesteśmy chodzącymi fabrykami chemicznymi, tyle że produkujemy wyłącznie trujące gazy i żrące kwasy. - Ale to nie wszystko, czym jesteście - powiedział Chedka. - Spójrzcie. Wskazał na otrzymaną przez Maartena w prezencie laskę. W jej górnej części, tam, gdzie dotykał jej Maarten, uśpione do tej pory pąki wystrzeliły białymi i różowymi kwiatami. W kabinie czuć było ich przepiękny zapach. - Widzicie? Także i tym jesteście. - Przecież ten kawał kija był zupełnie martwy - zdziwił się Croswell. - Pewnie jakaś wydzielina gruczołów skórnych... - Czy myślisz, że wszystkie rzeźby, których dotykaliśmy tam, w wiosce...? - zapytał Maarten. - Chyba tak - odparł Croswell. Maarten przymknął oczy, próbował wyobrazić sobie, jak martwe, suche drewno rozkwita nagle pąkami różnokolorowych kwiatów. - Chyba to zrozumieją. - Starał się ze wszystkich sił uwierzyć we własne słowa. - To piękny symbol, a oni przecież nie są głupi. Może spodoba im się, no, przynajmniej część tego, czym jesteśmy... Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik ROBERT SHECKLEY Pisarz amerykański (ur. 1928 r.). Debiutował opowiadaniem "Final Examination" (1952). Najwyżej cenione w jego twórczości są właśnie opowiadania, a najlepsze z nich powstały głównie w latach pięćdziesiątych. Humor, dowcip, inteligencja i przewrotność tych historii, zręcznie wykorzystujących i parodiujących gatunek, zapewniła Sheckleyowi trwałe miejsce w kanonie SF. W Polsce ukazało się ich 58; wiele miało po kilka przekładów i wiele się powtarza w różnych zestawach. Oryginalne zbiory: "Obywatel Galaktyki" (1955), "Magazyn nieskończoności" (1960), "Odłamki kosmosu" (1962). Ten pierwszy zawiera jedno z najlepszych opowiadań, "Bilet na Tranai", ale po celniejszy przekład radzę sięgnąć do któregoś z dwóch zbiorów wykorzystujących jego tytuł. Najważniejszy polski wybór to "Pielgrzymka na Ziemię" (Iskry 1988). "Nieśmiertelność na zamówienie" (1958) zapoczątkowała serię zwariowanych humorystyczno-metafizycznych, satyrycznych powieści (większość ukazała się po polsku). Sheckley pisze do dziś, jednak czas od "Wymiaru cudów" (1968) "The Encyclopedia of Science Fiction" określa eufemistycznie "okresem odpoczynku". W "F" i "NF" zamieściliśmy aż 15 opowiadań Sheckleya, czyli o jedno mniej niż rekordzisty Bułyczowa; oto ich lista: "Duch V" (4/83), "Wykaz ważniejszych epidemii" (4/85), "Pielgrzymka na Ziemię" (4/85), "Skazaniec w kosmosie" (7/87), "Cena" (9/87), "Nie kończący się western" (9/87), "Ręce przy sobie" (1/88), "Coś za nic" (1/88), "Danta, ostatni Nowotahitańczyk" (5/88), "Bitwa" (8/88), "Potwory" (10/88), "Akademia" (2/89), "Zezwolenie przestępcze" (4/89), "Kobieta doskonała" (10/89), "Prototyp" (9/91). Opowiadanie "Wszystko, czym jesteście" ukazało się po raz pierwszy w magazynie "Galaxy" w lipcu 1956 r., weszło w skład trzech autorskich zbiorów, a polski przekład miał premierę w niskonakładowej klubówce "Bilet na Tranai" (SFAN-Club 1987). MSN