11948
Szczegóły |
Tytuł |
11948 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11948 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11948 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11948 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krzysztof Mętrak
Legendy nie umierają
ZAMIAST WSTĘPU
Bohaterowie szkiców pomieszczonych w tej książeczce obrośli w legendy
amerykańskiej
kultury masowej. W literaturze, filmie, muzyce, sporcie – stworzyli swoim życiem
i swoją
twórczością zjawiska o szczególnej wadze dla tamtejszej dwudziestowiecznej
mitologii
społecznej, stając się niejako postaciami symbolicznymi kultury popularnej. Na
przykładzie ich
losów prześledzić można w skrócie historię tej kultury, która w swoim wydaniu
masowym
stanowi wielki „wynalazek” naszego wieku. Kultura masowa odmieniła życie
społeczeństw,
wylansowała nowe wzorce przeżyć, zdemokratyzowała gusty i obyczaje. Zrodziła
nowe mity,
jakże różne od tych, którym hołdowała dotychczas tak zwana kultura „wysoka”.
Ocena zjawisk
kultury masowej domaga się nowych kryteriów, gdyż nowe są systemy wartości,
którym ta
kultura podlega. Czytelnik tych szkiców łatwo dostrzeże, że ich autor nie
zamierza niczego
w niej wyklinać, niczego nie traktować jako „zło konieczne”, sądzi natomiast, że
należy się
pochylić z uwagą nad tworzonymi przez nią mitami. Nigdy przedtem pisarze nie
odnosili tak
masowych sukcesów, autorzy nie byli wielbieni przez miliony, sportowcy
traktowani jako
współcześni bohaterowie, a piosenek skomponowanych przez muzyków nie nucił cały
świat.
W systemie kultury masowej inne niż dawniej wartości wysunęły się więc na czoło.
Książeczka
ta, nie roszcząc sobie żadnych pretensji do opisu tej przemiany, próbuje na
wybranych
przykładach dać jednak pewien obraz jej zasięgu.
Bohaterowie szkiców – Armstrong, Chandler, Bogart, Francis Scott Fitzgerald,
Hemingway,
Presley, Clay – stali się – przy wszystkich różnicach – „wybrańcami” kultury
masowej. Ich
twórczość i działalność połączyła się z ich biografią w sposób najbardziej
wyrazisty i to sprawiło,
że stali się postaciami symbolicznymi. Postacie te łączy tragiczny charakter ich
losów, którym
towarzyszyło wewnętrzne rozdarcie. Każdy z nich odniósł sukces i cieszył się
Dowodzeniem,
o którym mogli tylko marzyć artyści czasów dawniejszych. Każdy z nich zmagał się
ze swoim
powodzeniem i własnym amerykańskim społeczeństwem, mimo że każdy reprezentował
sukces,
a więc to wszystko, co tam – wtedy i teraz – liczy się szczególnie. Te szkice
mówią zatem także
o cierpieniach i ranach, jakie tym wrażliwym ludziom zadało samo społeczeństwo,
które ich
wyniosło na szczyty popularności i sukcesu, uczyniło z nich swoje legendy, ale
także deptało,
niszczyło, rujnowało. Zawładnęli ludzkimi przeżyciami i emocjami, ale nie zawsze
mogli
i potrafili znieść tę presję, jaką narzucał im zbiorowy, masowy obrządek podziwu
i histerii.
Co łączy tych ludzi? – zapyta czytelnik. Powiedzieliśmy już, iż to, że ich
twórczość i ich
biografia utożsamiły się ze sobą, stworzyły swoistą jedność legendy. Legendy,
która trwa
i zdolna jest nadal poruszyć czyjąś wyobraźnię.
BLUES ZNACZY ŻYCIE
Louis „Satchmo” Armstrong urodził się w roku „symbolicznym” 1900. Był ostatni
rok XIX
wieku i nikt jeszcze nie przewidywał, że w nędznej dzielnicy Nowego Orleanu
przyszedł na świat
jeden ze „zwiastunów”, jeden z tych, którzy po pioniersku będą wyrąbywać
ścieżki. Przed kim,
przed czym? Przed tego wieku nowym fenomenem, któremu na imię „masowa kultura”.
Owszem, jej początków poszukiwać można już w zjawiskach wcześniejszych:
eksplozji prasy,
komiksach czy – jak twierdzi na przykład Daniel Boorstein – w rozpowszechnieniu
konfekcji
odzieżowej i wynikłych z tego konsekwencjach społecznych i obyczajowych. Ale,
wydaje się,
dopiero w XX wieku stworzyła ona nowe wzorce myślenia i odczuwania, nasyciła
kulturę
i obyczajowość pierwiastkiem plebejskim, masowym, powszechnie zrozumiałym.
Podległa
nowym prawom reprodukcji i rozpowszechnienia. Weszła w krwiobieg cywilizacji, a
potem
pełnoprawnej, „wysokiej” kultury.
Słowo „jazz” pojawiło się po raz pierwszy w druku na łamach gazety „San
Francisco Cali”
w dniu 6 marca 1913 roku. Kiedy 6 lipca 1971 roku w Nowym Jorku zmarł Louis
Armstrong,
poważne gazety kulturalne pisały na całym świecie, iż „skończyła się pewna epoka
w dziejach
kultury współczesnej”. W 1913 roku Armstrong – rówieśnik naszego wieku –
roznosił gazety na
ulicach Nowego Orleanu, czasem śpiewając w ulicznych kwartetach. W 1971 roku
jazz był
muzyką wyrafinowaną, ściągającą na salę kulturalnych snobów, skądinąd
rozczytujących się
w Kafce i Eliocie. Stał się nie tylko pełnoprawnym składnikiem kultury
współczesnej, ale został
intelektualnie nobilitowany, a Sartre prawił, iż „jazz to banany”.
Przypomnijmy: całą generację pisarzy amerykańskich z lat dwudziestych nazwano
„pokoleniem jazzu”, przy czym muzyka ta stała się synonimem żywiołowych i
pełnych
sprzeczności czasów, w jakich pisarzom przyszło wtedy żyć. Pierwszy film
dźwiękowy na
świecie nazywał się „Śpiewak jazzbandu”, a w roli głównej występował Al Jonson.
Od czasu
słynnego koncertu w Carnegie Hall (1938), kiedy wystąpił swingowy kwartet Benny
Goodmana
– jazz przestąpił próg „filharmonii”. Dalszy rozwój tej improwizowanej muzyki
zbliżył ją do tak
zwanej muzyki poważnej, z czego wynikły – znawcy wiedzą dobrze – różne
karambole, niemniej
jednak zmieniło to stosunek do jazzu wielu dotychczas niechętnych.
Podobną ewolucję przeżył „motyw jazzu” w literaturze. Jeśli spojrzymy na wielkie
utwory
sprzed półwiecza, takie jak „Ziemia jałowa” czy „Ulisses”, zobaczymy, że ich
twórcy powołują
się na znajomość Beethovena, Wagnera czy irlandzkich ballad. Powstały one w
„epoce jazzu”,
niewątpliwie, a jednak nowa muzyka nie znajdowała zrozumienia w sferach
kulturalnych nawet
w Stanach, nie mówiąc już o Europie. Dopiero Francis Scott Fitzgerald i pisarze
jego pokolenia
wprowadzili jazz do swojej prozy, choć raczej na zasadzie ornamentu. Pierwsza
powieść
rzeczywiście o jazzie powstała w Ameryce w 1938 roku, był to utwór Dorothy Baker
„Young
Man With a Horn” oparty luźno o historię życia Bixa Beiderbecke’a, białego
muzyka, który
zmarł na skutek wycieńczenia alkoholowego w wieku dwudziestu ośmiu lat.
(Notabene największy muzyk początków jazzu, Joe „King” Oliver, zmarł w końcu lat
trzydziestych po
latach biedy i zarabiania na życie w podrzędnych lokalach rozrywkowych, nie
wspominając już
historii legendarnej śpiewaczki bluesów Bessie Smith.). I momentalnie jazz był
wykorzystywany
w najsłynniejszych utworach literackich. Bohater słynnych „Mdłości” Sartre’a
(1938),
Roquentin, siada w kafejce i w otępieniu słucha swojej ulubionej płyty, na
której murzyński
pieśniarz śpiewa znany temat „Some of these days”. Prawdziwą jednak „eksplozję
jazzu”
przeżyła powieść angielska i amerykańska w latach pięćdziesiątych. Angielscy
„młodzi
gniewni”, tacy jak Kingsley Amis, Larkin czy John Wain, traktowali jazz jako
„formę” protestu
przeciw kulturze konwenansu. Jazz stawał się synonimem tolerancji,
spontaniczności,
autentyzmu, które to wartości odgrywały naczelną rolę w systemie wartości tych
pisarzy.
W głośnej amerykańskiej powieści lat pięćdziesiątych „Na drodze” (1955) Jacka
Kerouca –
uważanej powszechnie za manifest „beatników” – duże znaczenie odgrywała
romantyczna
koncepcja jazzu, który był źródłem ekstazy, pozwalał na „wyzwolenie” od
rzeczywistości.
W innych znów utworach polemizowano z tą ideą: Wain na przykład nie
identyfikował jazzu
z rebelią i antysocjalnym indywidualizmem. Kiedy się jednak analizuje ewolucję
stosunku
pisarzy (czytaj: intelektualistów) do fenomenu tej muzyki, nie sposób
powstrzymać się od
stwierdzenia, iż historia kultury dwudziestowiecznej pełna jest przedziwnych
paradoksów.
Bo zaczęło się to wszystko na ulicach, w szynkach, spelunkach i burdelach Nowego
Orleanu
z jego słynną dzielnicą „czerwonych świateł” Storyville – w początkach naszego
wieku,
w środowiskach biedoty murzyńskiej. Jazz był wtedy muzyką pokonanych przez los,
blues był
formą płaczu, ragtime zaś dawał chwilę pocieszenia. W tym też właśnie mieście
rozpoczynał
swoje życie Louis Armstrong, a jaki to był los, dowiadujemy się z wydanej przez
Państwowe
Wydawnictwo Muzyczne jego książki wspomnień „Moje życie w Nowym Orleanie”.
Armstrong,
który ledwo ukończył pięć klas, zetknął się z kornetem w zakładzie poprawczym.
Potem był
śmieciarzem, węglarzem, chłopcem na posyłki, mleczarzem i tragarzem, ale przede
wszystkim
„muzykował” w knajpach, na parostatkach, na pogrzebach. Mając osiemnaście lat
występował
już w orkiestrze słynnego puzonisty Kida Ory’ego, a młodzieńczy epizod jego
życia kończy się
wyjazdem do Chicago (1922), gdzie wystąpił u boku samego „Kinga” Olivera. Były
to czasy
narodzin jazzu, a zarazem lata występów muzyków takich jak Sidney Bechet, Jelly
Roli Morton,
Bunk Johnson, Kid Ory – których nazwiska są znane dziś nie tylko miłośnikom tej
muzyki.
Jazz stwarzał Murzynom szansę, podobnie jak boks, nie tylko zapewniał
egzystencję, ale windował w hierarchii społecznej. Charakterystyczne, że
Armstrong wspomina, iż może
najbardziej był przerażony w życiu, kiedy Jack Johnson, pierwszy bokser
murzyński, został
mistrzem świata po znokautowaniu Jima Jeffriesa (film osnuty na tym wydarzeniu z
1912 roku:
„Wielka nadzieja białych” oglądaliśmy na naszych ekranach). Wtedy to bowiem
biali chłopcy
rzucili się do bicia „kolorowych”.
Ale nie tylko szło tu o szansę społeczną, także i przede wszystkim o umiłowanie
samej
muzyki.
„Życie w Nowym Orleanie – wspomina Armstrong – nie było w tych czasach łatwe:
byliśmy
szczęśliwi, kiedy mieliśmy co jeść, a cóż dopiero mówić o takim luksusie jak
prywatne lekcje.
Tylko miłość do muzyki, którą mieliśmy we krwi, była źródłem naszej
wytrwałości.”
To nie są tylko czcze słowa, skoro potwierdzone zostały światową renomą ich
autora.
„Moje życie w Nowym Orleanie” – to książeczka zgrzebna, pełna powstrzymywanego
i mimowiednego humoru („zawsze miałem kompleks niższości w stosunku do alfonsów”
i tak
dalej), dziecinnych mądrości („człowiek musi mieć trochę wiedzy, inaczej ciągle
będzie wpadał
w tarapaty” i temu podobne) i rzetelnych obserwacji z dzieciństwa. Ale przede
wszystkim kryje
się w niej nostalgia za Nowym Orleanem i pietyzm dla muzyki, która ponury los
potrafiła
wznieść na wyższe piętro wzruszenia. Czy Armstrong mógł przypuszczać, że pół
wieku później
muzyka ta stanie się ulubioną rozrywką salonowych intelektualistów? Nie mógł,
ale szczęśliwie
tych czasów dożył.
Louis Armstrong był człowiekiem sukcesu i jeszcze za życia uznawany był za
geniusza,
który wyprzedził swój czas. Joachim Ernst Berendt, jeden z najlepszych
popularyzatorów jazzu,
pisze w swym kompendium „Wszystko o jazzie”: „W stosunku do żadnego innego
muzyka w historii jazzu nie panuje taka zgodność opinii jak w stosunku do
Armstronga...” Ten sławny
trębacz i śpiewak zdobył swoje miejsce na Parnasie nie tylko dlatego, że był
muzycznym
i wokalnym talentem. Ale dlatego, że swoją biografią ucieleśniał całą historię
jazzu: nagły wzlot
światowy tej muzyki wyrosłej na prowincjonalnej glebie i z prowincjonalnego
folkloru. Jego
życie utożsamiło się z tą muzyką. W komentarzu do płyty z filmu „Satchmo the
Great” Edwarda
R. Murrowa znajduje się charakterystyczna wypowiedź Armstronga:
„Kiedy biorę ten instrument... świat zostaje poza mną. Skupiam się tylko na
instrumencie...
Nie myślę dziś inaczej o instrumencie niż wtedy, gdy grałem w Nowym Orleanie.
Nie, to jest mój
sposób życia i całe moje życie! Kocham te dźwięki. Dlatego staram się, żeby
brzmiały jak
należy... Dlatego byłem cztery razy żonaty. Moje dziewczyny nie żyły z
instrumentem... Chodzi
mi o to, że kłótnia z żoną nie przeszkadza mi cieszyć się spektaklem, w którym
gram. Jasne jest
dla mnie, że mógłbym dmuchać w mój instrument, gdyby dała drapaka... Jestem
zakochany
w moim instrumencie, a mój instrument jest zakochany we mnie... To, co gramy, to
życie
i zwykłe sprawy... Całkiem bez różnicy, czy gramy dla przyjemności lub na
występie, czy gdzieś
na podwórzu lub dla wprawy. Wtedy wszystko, co się dzieje, jest prawdziwe... Tak
jestem
szczęśliwy – pracuję dla dobrej sprawy i gram dla największych i dla
najmniejszych ludzi.
A oczekuję tylko oklasków. To wszystko, czego trzeba. Bo ja mam swoje życie, a
oni swoje
kategorie... W Niemczech przychodzą z tymi staromodnymi lornetkami i patrzą na
ciebie i na
wszystkie strony, ale gdy jest już muzyka – człowieku! Wtedy opadają lornetki i
wszystko
swinguje!... Kiedy graliśmy w Mediolanie, po koncercie trzeba było szybko do
Scali, znaleźć się
razem z tymi sławnymi facetami, jak Verdi i Wagner... i robić fotografie,
ponieważ ludzie
mówią, że nasza muzyka jest jednakowa, że gramy ją z serca”.
Oto nieskładne – ale znamienne – wyznanie człowieka, dla którego jazz znaczył
życie i który
dzięki temu wdarł się do Panteonu dwudziestowiecznej muzyki.
„Szedł zawsze w górę” – powie biograf, i dopowie: Połączył wypowiedź emocjonalną
z techniką muzyczną, działał swoją osobowością”. Wielki muzyk, humorysta i
showman uczynił
z jazzu widowisko dla pospólstwa całego globu, ale zawsze pod wszystkim kryło
się swoiste
uduchowienie, serce, głębia, swing, przeżycie... Wyśpiewywał najchrypliwszym
głosem świata
nonsensowne sylaby i wzruszające teksty bluesa – przekazywał w ten sposób
drapieżną
i przejmującą prawdę o ludziach, którzy żyli kiedyś na marginesie świata i
którzy – mimowiednie
– stworzyli swoją kulturę muzyczną. Był z nimi – ale był już także „nasz”:
współczesny,
dzisiejszy, dwudziestowieczny.
Wielki rewelator muzyki jazzowej i rozrywkowej tchnął w tę muzykę „duszę”, jak
gdyby
mimochodem wyrąbując ścieżki do nowoczesnego świata masowej kultury.
SYZYF W DŻUNGLI
Powieści i autorzy, o których będzie tu mowa, należą już do historii kultury
masowej, ale tak
naprawdę to trudno wyobrazić sobie bez nich obraz dwudziestowiecznej
amerykańskiej
literatury. Twórcy „czarnego kryminału” – czy jak kto woli „opowieści
gangsterskiej” – powołali
do życia rodzaj, który nie tylko odmienił losy powieści sensacyjnej. Schematy
„czarnej serii”
weszły na stałe do podświadomości twórców popkultury, a do dziś żywi się nimi,
czerpiąc z tego
źródła siłę, choćby kino amerykańskie.
A przecież kiedy na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych pojawił się
„czarny
kryminał”, czciciele gatunku zarzucali mu grzechy pierwsze: zdradę i
nieczystość. Moraliści
dopatrywali się groźby gloryfikacji przemocy i moralnego wyuzdania. Krytycy
(„tresowane foki
z bractwa literatów” – jak mawiał o nich Raymond Chandler) zarzucali mu brak
ogłady
literackiej i gruboskórny cynizm. Jakkolwiek by się nie odnosić do tych głosów,
trudno je dziś
zastosować do Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera.
Zwyrodnienia literackie i moralne dotyczą raczej następców, pozbawionych
społecznego
słuchu tego pierwszego i wyczucia stylu – drugiego. James M. Cain, Chester Himes
czy James H.
Chase byli może bardziej wyrafinowani, ale za to w każdym dopuszczalnym sensie
tego słowa.
To właśnie z powodu powieści Chase’a „Nie ma orchidei dla miss Blandish” (1938)
wołano na
alarm, że brutalizacja literatury pociąga za sobą obniżenie społecznej etyki.
Ale Chase (notabene
autor siedemdziesięciu pięciu powieści) był Anglikiem pastiszującym,
amerykańskie wzorce,
które zresztą na rodzimym gruncie do absurdu doprowadził sławetny Mike Spillane,
rekordzista,
jeśli idzie o sceny morderstw, gwałtów, sadyzmu, walki, okaleczeń; w którego
sześciu
powieściach znajdujemy pięćdziesiąt osiem „śmierci”.
Tymczasem pierwsi twórcy „czarnego romansu” doczekali się niekwestionowanego
uznania
i nobilitacji. Pośrednio mogą świadczyć o tym wyznania Francuzów: expremiera
Edgara Faure
(sądzi się zresztą, że politycy w ogóle mają słabość do kryminałów i przywołuje
się z tej okazji
F.D. Roosevelta), że Stany Zjednoczone poznał głównie dzięki książkom „czarnej
serii”, czy
Sartre’a, który w „Słowach” przyznaje mimochodem: „Dziś jeszcze czytam chętniej
Serie Noire
niż Wittgensteina” (notabene ta klasyczna seria kryminalna Gallimarda doszła
ostatnio do tysiąca
siedmiuset pozycji). Bezpośrednio świadczą o tym przekonania wybitnych
intelektualistów, które
warto przytoczyć nie po to, żeby podpierać sąd oczywisty autorytetami, ale by
uświadomić, jak
bardzo ich oceny dalekie są od życzliwej pobłażliwości i charakterystycznego
wobec kultury
masowej marszczenia brwi. Znany francuski pisarz Roger Caillois powiada o
„Sokole
maltańskim” Hammetta jako o „dziele odważnie oryginalnym”; amerykański krytyk
Malcolm
Cowley w szkicu „Sztywne okładki czy broszury?”: „...tacy autorzy jak Hammett
czy Chandler
(...) wypracowali sobie osobisty styl i nie brak im pewnej świeżości w ujmowaniu
tematu”. Inny
wybitny krytyk Edmund Wilson, który przed laty pierwszy zadał pytanie, czy to
rzeczy dobrze
napisane, uważał „Żegnaj, laleczko” Chandlera za dobrej próby literaturę.
Wybitny poeta W.H.
Auden, którego trudno posądzić o gusty „plebejskie”, twierdził, że Chandler jest
interesujący nie
tyle i nie tylko jako autor powieści kryminalnych, ale ważnych studiów o
przestępczym
środowisku, konkludował, że „mogą one być czytane i oceniane nie jako literatura
marginesowa,
ale jako dzieła sztuki”. Auden użył zresztą sformułowania „literatura ucieczki”,
którym Dorothy
Sayers posłużyła się w odniesieniu do literatury kryminalnej, przeciwstawiając
jej „literaturę
ekspresji”. Byli tacy, którzy stawiali wprost Chandlera obok Hemingwaya, dodając
tylko, że
różni ich nie tyle skala wrażliwości, co brak wzniosłości u Chandlera. Dziś
każdy przewodnik
literatury mówi wprost o „bezwzględnym i poważnym rzemiośle” twórców „czarnego
kryminału”. Koniec, kropka! Co było do okazania.
„Czarna powieść” narodziła się w czasie Wielkiego Kryzysu przełomowych lat
dwudziestych
i trzydziestych, w rzeczywistości depresji, wykorzystując społeczne
zainteresowanie
gangsteryzmem i zbrodnią zorganizowaną, która – jak sarkastycznie pisał Chandler
– „jest ceną
naszej znakomitej organizacji, którą rozwijamy od wielu lat”. Próbowała dotrzeć
do społecznych
korzeni tych zjawisk, do ich socjologicznych uwarunkowań. Wychodziła więc od
realiów życia,
a nie od literackiego schematu. Twórcy „czarnego kryminału”, startując, musieli
się przebić przez
skonwencjonalizowane formy gatunku, wykształcone dotychczas przez powieść
detektywną.
Mówiąc prawdę, nie tyle je przezwyciężyli, co ominęli. Dlatego rok 1930
niektórzy krytycy
przyjmują za datę kończącą „złoty wiek” literatury detektywistycznej. Jej
standardowe postacie
takie jak Dupin Edgara Poe czy Sherlock Holmes, prowadziły swoją dedukcyjną grę
i szermierkę
słowną w świecie socjalnie wyizolowanym. Ten rodzaj powieści „szaradowej”,
opartej na
wyrozumowanej, wirtuozerskiej konstrukcji, na żelaznych regułach akcji,
rozgrywającej się
w świecie literackiej konwencji mało korespondującej z realiami – amerykańscy
autorzy zastąpili
drobiazgową obserwacją tła, żywiołem i wigorem życia, światem prawdziwych
ludzkich
odruchów. Dramat w przestrzeni zamkniętej i społecznie pustej wyprowadzili na
ulicę, porzucili logiczne reguły dla prawdy o masowym i zdemokratyzowanym
społeczeństwie, w którym
zdemokratyzowała się także i zbrodnia. Jak się wyraził Caillois, odwrócili
powieść kryminalną
od jej intelektualnego powołania, manewrując w stronę powieści obyczajowo-
społecznej,
w której prawa społeczne zastąpiły prawa konwencji. „Czarny kryminał” narodził
się z buntu,
z odrzucenia dedukcji na rzecz indukcji: wnioskowania od szczegółu do ogółu, od
skutków do
przyczyn. „Czarny kryminał” wyeliminował psychologię, koncentrując się na opisie
zewnętrznych zachowań ludzkich w rzeczywistości zgangrenowanej. Chandler w
swoich
notatkach tak to uzasadniał:
„Nie jest to świat specjalnie wonny, lecz jest to świat, w którym żyjesz, i
niektórzy pisarze
o odpornych umysłach i chłodnym usposobieniu potrafią stworzyć z niego
interesujący, a nawet
zabawny obraz. Nie ma nic zabawnego w tym, że człowiek może być zabity, lecz
jest nieraz
zabawne, że można go zabić dla tak nieznacznych powodów i że jego śmierć staje
się jak gdyby
monetą obiegową naszej cywilizacji”.
Dokonując analizy społecznej świata, w którym zbrodnia stała się sposobem bycia,
twórcy
„czarnego kryminału” musieli zrezygnować z postaci detektywa typu Sherlock
Holmes
skupionego na tym, kto i jak popełnił zbrodnię czy typu dzisiejszego Maigreta
Simenona,
dociekającego motywów i zadającego sobie pytanie: dlaczego?, obydwu
przychodzących
z zewnątrz do świata przestępstwa – na rzecz kogoś, kto zanurzony jest w nim po
uszy. I znaleźli
go! Stał się nim prywatny detektyw, człowiek zajmujący się działalnością mało
poważną i nie
zawsze chwalebną, ale uczciwy i przez swoją zwyczajność budzący sympatię
czytelnika.
Kulturalny starszy pan Herkules Poirot u Agaty Christie czy staroświecki
dobroduszny
Maigret (który tylko raz wymierzył policzek i raz wystrzelił z pistoletu podczas
całej swojej
kariery – jak niezupełnie zgodnie z prawdą wyznał Simenon, ale można mu to
wybaczyć, bo tyle
napisał, że może nie pamiętać) nie mieliby w świecie Hammetta i Chandlera nic do
roboty
i wyglądaliby jak papierowe marionetki. Zastąpił ich człowiek czynu, dysponujący
odpowiednią
wytrzymałością psychiczną i fizyczną, by stanąć do gry w świecie moralnej i
psychologicznej
niepewności. Sherlock Holmes czy Poirot występowali zawsze w sposób jednoznaczny
w obronie prawa, tu zaś detektyw działając ociera się stale o granicę
nielegalności, gdyż
rozróżnienia między „moralnym” i „niemoralnym” zostały zatarte. W tej
dwuznaczności
moralnej „czarnego kryminału” było jednak coś ze szczerości, z odwagi socjalnej
obserwacji,
choćby nawet słuszny poniekąd był zarzut o pewnej chorobliwości w stosunku do
tematu.
Zresztą pozycję detektywa prywatnego najlepiej opisał Raymond Chandler w „The
Simple
Art of Murder” („Prosta sztuka morderstwa”): „We wszystkim, co można nazwać
sztuką, jest
pewien element odkupienia (...) W zaułki zła musi zapuszczać się ktoś taki, kto
sam się nie
splamił, człowiek, w którym nie ma ani skazy, ani obawy (...) On jest bohaterem,
on jest
wszystkim. Musi być człowiekiem pełnym, i to człowiekiem zwykłym, ale zarazem
nadzwyczajnym. Musi być – jeśli używać wytartego zwrotu – człowiekiem honoru,
instynktownie i niezawodnie; kimś, kto nie musi o honorze myśleć, a już z
pewnością mówić.
Musi być najlepszym człowiekiem w swoim świecie i wystarczająco dobrym w każdym
innym.
Nie dbam o jego życie osobiste. Jeżeli jest człowiekiem honoru w jednej
dziedzinie życia, jest
nim we wszystkich innych.
Jest stosunkowo ubogi, inaczej nie byłby detektywem. Jest zwykłym człowiekiem,
inaczej
nie mógłby obracać się wśród zwykłych ludzi. Zna się na ludziach, inaczej nie
nadawałby się do
swojej pracy.
Nie weźmie niczyich pieniędzy nieuczciwie, nie zniesie niczyjej zniewagi i
zachowując
spokój potrafi właściwie zuchwalstwu odpowiedzieć. Jest człowiekiem samotnym i
przedmiotem
jego dumy jest to, że można go tylko traktować jako człowieka dumnego, bądź
żałować, że się go
kiedykolwiek spotkało. Mówi językiem swojej epoki, to znaczy szorstko,
dowcipnie, ale
rozumnie, gardząc blagą i małostkowością. Powieść jest przygodą takiego
człowieka
poszukującego ukrytej prawdy. Nie byłoby tej przygody, gdyby nie potrafił jej
sprostać. Ma on
zadziwiające poczucie rzeczywistości. Ma, ponieważ tego wymaga świat, w którym
żyje. Gdyby
było więcej takich ludzi jak on, świat stałby się miejscem całkiem bezpiecznym,
lecz nie tak
nudnym, żeby nie warto było żyć”.
Zobaczmy, jak wygląda świat powieściowy Dashiella Hammetta, u którego ten
bohater-
prototyp się pojawił.
Dżungla Dashiella Hammetta Twórca kilku głośnych figur z amerykańskiej mitologii
kulturalnej, takich jak prywatni detektywi Continental Op czy Sam Spade, urodził
się w 1894
roku, w katolickiej rodzinie irlandzko-francuskiej. Od młodości życie miał
burzliwe i pełne
przygód. Pracował w wielu zawodach, brał udział w pierwszej wojnie, lecz już
wcześniej był
zatrudniony jako prywatny detektyw w słynnej agencji Pinkertona (od nazwiska
niedoścignionego w swoim czasie wywiadowcy). Zetknął się więc z różnymi
konfliktami
socjalnymi, znał przestępczy półświatek, ocierał się o ciemne machinacje, aż
doszedł do
przekonania, że świat interesów, polityki, policji i przestępców jest jednym i
tym samym
światem. Toteż opuścił agencję, prowadził anarchiczno-cyganeryjne życie, a
zagrożony chorobą
i alkoholizmem, zaczął pisywać drobne kawałki do „Black Mask” i innych magazynów
specjalizujących się w literaturze kryminalnej. Te jego pierwsze utwory były
naznaczone piętnem
przeżyć osobistych; element autobiograficzny odgrywał dużą rolę także w jego
późniejszej
twórczości powieściowej.
W końcu lat dwudziestych rodziła się, początkowo niepostrzeżenie, nowa formuła
powieści
detektywnej, surowsza i bezwzględniejsza w ukazywaniu prawdy społecznej,
brutalna i dosadna
w ocenie rzeczywistości. Stanowiła ona w materii kryminalnej odpowiednik
wprowadzonej do
powieści przez Hemingwaya prostoty i naturalności, stąd jej powściągliwość,
reportażowo-
telegraficzny styl, obsesja powrotu do „konkretu ludzkiego”, zmysłów i
instynktu. Ale dopiero
powieści Hammetta – podziwiane już przez Andre Gide’a – ukształtowały model
„czarnej serii”,
oparty na dokumentalnej obserwacji społecznej. Twórczość ta zamyka się właściwie
w sześciu
latach i obejmuje powieści: „Red Harvest” (1929), „The Dain Curse” (1929),
„Sokół maltański”
(1930, wydanie polskie 1963), „The Glass Key” (1931), „Creeps by Night” 1931) i
„Papierowy
człowiek” (1934, wydanie polskie 1965). Sam Hammett podczas Wielkiego Kryzysu
wyruszył do
Hollywood, gdzie jednak jego kariera załamała się, po prostu stał się
dyspozycyjnym
wyrobnikiem w przemyśle filmowym, imając się tego, co popadło. W tym czasie jego
poglądy
gwałtownie ewoluowały: związał się z ruchem lewicowym i antyfaszystowskim,
zbliżył się do
marksizmu i stał się nawet członkiem amerykańskiej partii komunistycznej (nie
był to przypadek
odosobniony, ówczesne nastroje skłaniały do buntu, czego widomy ślad znajdujemy
w „Dniu
szarańczy” Nathaenela Westa i „Ostatnim z wielkich” Francisa Scotta
Fitzgeralda). Hammett
w życie zawsze angażował się po stronie aktywnej i chciał płacić za to cenę.
Podczas drugiej
wojny zgłosił się, mimo zrujnowanego zdrowia, do armii i udało mu się
przekabacić lekarzy. Po
wojnie mógł zadowolić się sukcesem, adaptacje filmowe i radiowe przyniosły mu
bowiem
krocie, ale nie zrezygnował ze swych przekonań, odmówił zeznań przed komisją
senatora
McCarthy’ego i na krótko wylądował w więzieniu. Do końca zachował jednak zimną
krew
i stoicki spokój; zmarł w 1961 roku. Dziś jego życie stało się już „bohaterem”
powieści, na
przykład ex-detektyw Joe Gores napisał niedawno thriller, którego główną
postacią jest sam
Hammett, a także pojawił się on w filmie „Julia” Freda Zinnemana.
Pisarstwo Hammetta Amerykanie – naród kina – odbierają poprzez mitologię ekranu,
która
wryła się głęboko w podświadomość zbiorową: Sam Spade to dla nich Humphrey
Bogart
z „Sokoła maltańskiego” Johna Hustona, filmu, który potrafił oddać całą siłę,
atmosferę,
integralność powieści. „Czarna seria” filmowa lat czterdziestych (a więc
spóźniona o lat dziesięć)
– co zdarzyło się w kulturze masowej po raz pierwszy – narzuciła swoją wizję,
magię wizualną
„czarnym powieściom”, które z lubością wykorzystywała. Prawdziwym prawodawcą
„kierunku”
był jednak pisarz Hammett i jego pomysł szczególnego usytuowania w powieści
kryminalnej
postaci prywatnego detektywa.
Utwory Hammetta są pisane niejako z jednego punktu widzenia, co stało się ich
zasadniczym
elementem strukturalnym. Pozycja „prywatnego detektywa” wyznaczała całą
strategię
powieściową, jego usytuowanie jako parasola informacji było wówczas nowością.
Innowację
stanowiło włączenie dramatu świadomości narratora-detektywa do dziejącej się
akcji sensacyjnej.
Typowa dotychczasowa powieść detektywna oparta była na zasadzie
skonwencjonalizowanej gry
między czytelnikiem a autorem, w której postacie miały rozdane określone role do
wypełnienia,
zagadka w finale klarowała się, wszystko stawało się jasne i proste, liczyło się
tylko mistrzostwo
pisarza w gmatwaniu fabularnych nici. U Hammetta prywatny detektyw włącza swoje
doświadczenie egzystencjalne w tok zdarzeń, domysłów i hipotez, a rozwiązanie
jest zgodne nie
tylko z jego rodzącymi się w mozole fizycznym i psychicznym przewidywaniami, ale
wręcz
z jego przekonaniami na temat egzystencji, natury ludzkiej i życia społecznego.
Hammettowi
udała się swoista sztuka: jego powieści są wewnętrznie spójne, ale składający
się na nie ciąg
wydarzeń jest niekoniecznie racjonalny. Dlaczego?
Sam Spade w „Sokole maltańskim” nie tylko tropi szajkę zbrodniarzy, on niejako
zdaje –
wobec zbrodniarki Brigid Shaughnessy, a i wobec czytelnika – relację z własnego
życia,
opowiada, w formie zawoalowanej a niekiedy metaforycznej (historyjka o
Flitcrafcie),
o własnym doświadczeniu. Jest to opowieść o człowieku szczęśliwym i
ustabilizowanym, który
pewnego dnia spontanicznie – wiedziony siłami irracjonalnymi – przyjmuje na
siebie żywot
niepewny, dziwne obowiązki, ale jest to określony jego wybór i jako prywatny
detektyw
dostępuje wtajemniczenia w życie od jego tylnych i ciemnych stron.
Zdaje się na to, gdyż umożliwia mu to wejrzenie w mechanizm życia. Życie to
zjawisko
niezbadane, nieprzeniknione, opaczne, a jego ostateczności prowadzą do
nieporozumień
człowieka ze światem i względności wartości etycznych. Innymi słowy: dla ludzi
życie jest
etyczne, racjonalne i uporządkowane jedynie „z nadania”, każdorazowe jednak
doświadczenie
niweczy ten porządek, gdyż przypadek jest naturą rzeczy.
Prowadźmy jednak myśl dalej. Skoro nie można życia wyjaśnić poprzez odwołanie
się do
abstrakcji wiszących nad człowiekiem jak drogowskaz i wskazanie, bo życie jest
konkretem
bogatszym od wszelkiej powziętej o nim abstrakcji, to świat nie potrzebuje
żadnego
usprawiedliwienia. Stąd przekonanie o tym, że pisarz operujący w regionach
przestępstwa nie
może się cofać przed ujawnianiem całej jego nicości. Świat bowiem nie jest dany
człowiekowi
w jego refleksji, ale przedrefleksyjnie: w poczuciu oporu, jaki stawia naszym
dążeniom
i zamiarom, dobrym czy złym. Życie tworzy stale formy nie do przewidzenia. Nie
daje się ująć
na gruncie jakichś racji czy prognoz (zachowania ludzkie w powieściach Hammetta
nie dają się
racjonalnie przewidzieć). Parafrazując zdanie Gide’a: „przeciwieństwa mnie
dotykają”, można by
rzec, że w naturze ludzkiej przeciwieństwa nieustannie się spotykają. Wolność
człowieka
ogranicza się co najwyżej do wyboru między pewnymi możliwościami: życie
jednostki może być
procesem ukierunkowanym, ale nie jest procesem celowym; podstawą ukierunkowania
są intuicja
i inteligencja, którymi zręcznie posługują się Spade, Nick Charles czy
Continental Op. Oni jako
prywatni detektywi wybrali swoje miejsce niezależne, zdani wyłącznie na własne
siły,
w pewnym sensie poza instytucjami społecznymi, bo wobec nich muszą się mieć na
baczności.
„Nie wiem jeszcze, co zrobię – powiada Nick Charles w Papierowym człowieku – bo
nie
wiem, co ze mną chcą zrobić. Muszę dopiero wymacać. Po swojemu.”
Detektyw prywatny, pracując pośród nie przez siebie stworzonych reguł gry,
reprezentuje
tylko własne interesy. Dlatego według Hammetta fach ten jest synonimem
nieprzystosowania.
Ale skazani na siebie prywatni detektywi, odnajdując w świecie sprzeczność i
dwuznaczność,
nie tylko starają się to znosić, ale znoszą z pewną przyjemnością. Sprzeczność
należy do świata,
trzeba mieć do niego dystans dwuznaczności – odmrugują więc jednym okiem. A ta
dwuznaczność wchodzi niejako do powieści (u Hammetta nie ma na przykład
jednoznaczności
między rozwiązaniem końcowym a ogólniejszym znaczeniem tego rozstrzygnięcia;
odkrycie
sprawców nie zawsze łączy się z ich oceną), gdyż bohaterowie działają w świecie
racji
problematycznych, a ostoi w sądzeniu muszą szukać w sobie samych.
Mówimy: świat racji dwuznacznych, ale zasadnicza jest motywacja społeczna.
Powieści
Hammetta rozgrywają się w rzeczywistości amerykańskiej lat dwudziestych, kiedy
społeczeństwo czasów prohibicji poddane było nie tylko korupcji, terrorowi
zorganizowanej
zbrodni i zorganizowanych gangów, na których zapleczu krył się wielki biznes,
ale także
swoistemu rozdwojeniu między normami społecznymi, moralnymi i prawnymi a życiową
koniecznością, musem przetrwania i bytowania. Ten stan rozdwojenia był wówczas
powszechny
i powodował sytuację zagrożenia, wojny każdego przeciw wszystkim i wszystkich
przeciw
każdemu. Stosunki międzyludzkie zostały więc zdominowane przez niedowierzanie,
podejrzliwość, nieufność: „Ja nie ufam nikomu” – mógł powiedzieć Sam Spade.
Gwałtom w amerykańskich metropoliach (miasto-bohater Hammetta to San Francisco)
przeciwstawiała się skorumpowana policja i nieruchawy aparat sprawiedliwości.
Stąd już
niedaleko do przekonania – do którego doszedł Hammett – iż zbrodnia jest po
prostu nieodłączna
od systemu kapitalistycznego (historia Sokoła Maltańskiego to zresztą swoista
metafora historii
tej informacji społecznej). Skoro zachowania gangsterów nie różnią się od
zachowań polityków,
policji i biznesmenów, skoro w świecie tym triumfy zbiera i święci przemoc z
premedytacją
wspierana przez pieniądz, to można temu już tylko przeciwstawić prywatną
uczciwość jednostki.
I tak w powieściach Hammetta zwykła osoba, prywatny detektyw, wytacza
społeczeństwu
swoisty proces. Prywatny detektyw to bowiem swego rodzaju powołanie do uczciwej
walki
i jednocześnie rodzaj moralnego stosunku do otaczającej rzeczywistości. To coś
więcej niż
samotne wyzwanie i coś więcej niż funkcja – to rodzaj władzy sądzenia. Dlatego
bohaterowie
Hammetta prowadzą swoją grę z innymi powieściowymi postaciami i mają dar ich
osądzania.
Jeśli zaś tak, to muszą być wyposażeni w odpowiednie atrybuty i wartości, którym
hołdują.
Spade, Op i Charles są więc ostrowidzami, inteligentnymi i bystrymi asami
pomysłowości
i sprawności, przebiegłymi graczami wiedzącymi dużo o naturze ludzkiej, więc nie
dają się nigdy
zapędzić w kozi róg.
„Jak ja chcę w coś wniknąć – mówi Spade – to biorę klucz francuski i walę dziko,
nieobliczalnie, w sam środek maszynerii.”
Potrafią być ironiczni i sprytni, cyniczno-szyderczy i nic nie może ich
wyprowadzić
z równowagi. Swoje sentymenty wyjawiają w szczególny, obojętny sposób, nie
odwzajemniają
stanów emocjonalnych, gdyż wiedzą, jak się je wykorzystuje. Są czujni i napięci.
Przystępni dla
kobiet, mają do nich stosunek ironiczno-wyrozumiały i nie ceregielą się z
uczuciami. Wykazują
zadziwiającą odporność fizyczną i psychiczną, poniżeni, powaleni i zdeptani nie
tracą nic ze
swoich walorów, nieomal dosłownie – jak w powieści „The Glass Key” („Szklany
klucz”) –
doczołgują się do celu i dopełzają do zwycięstwa. „Twardzi faceci” nie cofają
się przed niczym,
bezwzględni w wyrównywaniu rachunków nie dają się terroryzować, a niekiedy muszą
użyć ręki
i rewolweru. Krew nie wywiera na nich wrażenia, działając w świecie dwuznacznym
sami
niejednokrotnie znajdują się na pograniczu kolizji z prawem, balansują na tej
śliskiej linie, ale ich
amoralność ma granice. W gruncie rzeczy są na swój sposób honorowi, na przykład
nie gardzą
pieniędzmi, ale pracują legalnie i nie dają się przekupić.
Mają bowiem poczucie własnej wartości i niezależności, współpracują z policją na
tyle, na
ile to im wygodne. Mogą gwizdać na prawo i przepisy, ale tylko dopóty, dopóki są
inteligentniejsi od policji i potrafią wskazać przestępcę. Widzieli już, jak
brutalna potrafi być
policja, swoiste państwo w państwie żyjące poza prawem. Dyskrecja więc wobec
klientów jest
dla nich świętością jak dla adwokata czy księdza: nie zachowuje jej tylko wobec
ławy
przysięgłych. Licencja detektywa prywatnego, przynależność do kasty „ciężkiego
fachu”,
w którym stale jest się na służbie, stale ryzykuje śmiercią buszując w okolicach
zbrodni,
zobowiązuje ich do zawodowej solidarności i odpowiedzialności. „Prywatny
detektyw – mówi
Spade – nie może pozwolić, żeby zabójca jego wspólnika uszedł bezkarnie.” I
słowa dotrzymuje.
Literacka kreacja prywatnego detektywa była nowością, którą „czarny kryminał”
wprowadził
do powieści detektywnej. W tej „asfaltowej dżungli” zła, jaką ukazują powieści
Hammetta,
detektyw wyruszał jako żołnierz sprawiedliwości, a wracał jako swego rodzaju
diagnosta
społeczny. Hammett pisał swoje „jeremiaszowe” powieści przeciw „nowej rasie
potworów”,
wyrażał przygnębiającą prawdę o mrocznych sprawach zagrożonego, zgniłego i
pełnego winy
świata. „Zresztą – mówił ktoś w Papierowym człowieku – co dzisiaj znaczy jedno
morderstwo?”
Hammett był pesymistą w ocenie swojego społeczeństwa i mógłby powtórzyć za
Conradem, że
życie w nim to życie w „złowrogiej dżungli”.
Raymond Chandler twierdzi, iż w utworach Hammetta nie ma nic takiego, czego nie
dałoby
się wyprowadzić z wczesnych powieści i opowiadań Hemingwaya: to samo gwałtowne
„sprowadzanie języka i samego tematu na ziemię odbywało się już od jakiegoś
czasu. „Hammett
– powiada – wyciągnął zbrodnię z weneckich waz i przeniósł na własne podwórko
(...), zwrócił
morderstwo ludziom, którzy popełniają je nie po to by w powieści pojawił się
trup, lecz dla
pewnych konkretnych powodów”. O ile w jego wersji „czarnego kryminału” refleksja
społeczna
– ukryta pod płaszczykiem akcji – grała decydującą rolę, o tyle Raymond
Chandler, w ramach tej
konwencji, doszedł do doskonałości stylu, również zresztą posługując się kreacją
prywatnego
detektywa. Poznajmy go: nazywał się Filip Marlowe.
Syzyf Raymonda Chandlera Pisarz, który doprowadził „czarny kryminał” do
mistrzostwa,
żył w latach 1888-1959, urodził się w Chicago, w rodzinie angielsko-irlandzkiej.
W młodości
uczył się w Anglii, lecz od 1912 roku na powrót żył w Stanach, wiodąc życie
urozmaicone:
pracował jako handlowiec, pilot wojskowy, urzędnik bankowy, brał udział w
pierwszej wojnie
światowej. Po ukończeniu pięćdziesiątki osiadł w Kalifornii i napisał pierwszy
kryminał, który
od razu przyniósł mu sławę i pieniądze. A oto podstawowe utwory Chandlera: „The
Big Sleep”
(1939), „Żegnaj, laleczko” (1940, wydanie polskie 1969), „Wysokie okno” (1942,
wydanie
polskie 1974), „Tajemnica jeziora” (1943, wydanie polskie 1958), „Five Murders”
(1944), „Red
Wind” (1946), „The Little Sister” (1949), „The Long Goodbye” (1954, ale jako
scenariusz
filmowy: 1947). W powieściach swoich, dzięki zaletom pióra (pisywał również
krytyki, wiersze,
nowele), zademonstrował perfekcję stylu, przenikliwość obserwacji i przedni
gatunek „czarnego
humoru”.
Dzieją się one w klimacie moralnego półmroku, gorączkowych namiętności ludzkich,
w sytuacji, kiedy wszystkie chwyty są dozwolone. Ten „gwałtowny koktajl”
pisarski przesycony
był jednak w równym stopniu cynizmem i ironią, co idealistycznymi ciągotami. Z
tym, że
Chandler dał obraz amerykańskiej psychiki zbiorowej w dobie depresji, kiedy
ideały zostały tak
przeżarte nieprawością, że napomykanie o nich wydawało się wręcz niemożliwe, a
jeśli, to na
wspak.
Detektyw prywatny Filip Marlowe stanowił więc swoistą projekcję romantycznego
„ego”
autora i podobnie jak on zawodził się na świecie, który był niezgodny z jego
wrażliwością.
Marlowe w gruncie rzeczy najbliższy był zasad purytańskich: lojalny w stosunku
do klientów,
ciężko pracujący, bardziej interesował się sprawiedliwością niż własnym
bezpieczeństwem
i zarobkiem. Był nieprzekupny i czuł w sobie rodzaj powołania.
Na pierwszy rzut oka bowiem Marlowe zbiera cięgi od wszystkich: od gangsterów,
klientów
i policji. Ma tego pełną świadomość: „Kłopoty – powiada – to moja specjalność” i
jeszcze:
„Moim światem jest zbrodnia” (tak zresztą brzmią tytuły dwóch opowiadań
Chandlera). Ten
węszyciel publiczny, łapacz spraw ciemnych i sprawek podejrzanych jest zależny
od innych:
„Robię, co mi każą” i skazany na wścibstwo. A przy tym uciążliwe i mało
efektowne zajęcie nie
zapewnia mu odpowiedniego statusu społecznego. Marlowe jest więc po trosze
półpolicjantem,
antybohaterem, półgangsterem. Taki może jedynie działać w świecie, gdzie wyjęcie
rewolweru to
jak wyjęcie chusteczki do nosa; gdzie wokół słychać o narkotykach, perwersjach i
sadystycznych
torturach; gdzie każdy sposób wzbogacenia uważa się za dobry. Jego zawodowa
taktyka
prowadzić ma do odkrycia choćby cząstkowej prawdy, dlatego „chodzi za ludźmi”,
przyjmuje
upokorzenia, więcej: sponiewierany i zmęczony dochodzi do niej, gdyż wykazuje
zdumiewającą
zdolność przetrwania i umiejętność wywinięcia się z każdej opresji. Zaniedbany,
popijający,
swobodny w manierach, nonszalancki i ironiczny Marlowe jest bowiem wyrazicielem
swoistego
stoicyzmu, zaprawionego po amerykańsku. Zimny prysznic doświadczeń nie dotyka
go,
ponieważ on żyje po to, żeby „prać czyjeś brudy”. Jest szybszy od policji – to
jego siła,
doprowadzić sprawę do końca – kategoryczny nakaz. Nie jest supermanem i od
innych różni się
tym tylko, że osiąga cel wbrew piętrzącym się przeciwnościom losu, dzięki sile
swego
charakteru. W ciemnościach strachu nieustraszony, nigdy jednak nie sprawia
wrażenia rycerza.
W „Wielkim śnie” powiada: „Rycerze nic nie znaczą w grze. To nie jest gra dla
rycerzy”.
Czystość jego wewnętrznej motywacji nie podlega więc dyskusji: stanowi ją
nostalgia za
sprawiedliwością, podszyta wrażliwością, a niekiedy wręcz sentymentalizmem.
Marlowe wierzy
bowiem w racje wyższe, choć nie daje tego po sobie poznać. „Wciąż jeszcze –
powiada – nie
lubię zabijania ludzi.”
Marlowe nie może liczyć na pomoc: prokuratura i policja nie stoją na straży
sprawiedliwości,
ale przywilejów możnych; policja przy tym jest ograniczona, a prawo karne
sformalizowane.
Instytucje sprawiedliwości ponoszą więc porażkę w konfrontacji z szarym
detektywem.
„Praca policyjna – powiada się w „Tajemnicy jeziora” – nasuwa mnóstwo problemów.
Bardzo przypomina politykę. Wymaga najlepszych ludzi, ale nie ma w niej nic, co
by
przyciągnęło do niej tych najlepszych ludzi.”
Nic więc dziwnego, że powołany przez społeczeństwo aparat ścigania nie
przyczynia się do
tępienia zarazy i nie może liczyć na społeczny autorytet.
I to jest istotne stwierdzenie, gdyż zarówno Chandler jak i Hammett nadają
powieści
kryminalnej sens polityczny: rzucają podejrzenie na ideologię społeczeństwa, w
którym żyją.
Jeden z krytyków twierdzi, że prototypem prywatnego detektywa był Hamlet: on
również miał
świadomość, że zbrodnia, z którą się styka, ma źródło w zgniliźnie stosunków
politycznych,
w ich brutalnych sprzecznościach.
Bezsprzeczne zalety stylu powieści Chandlera ujawniają się pomimo ich
nieskomplikowanej
struktury fabularnej wynikającej z założeń gatunku (prywatny detektyw – o
wątpliwym
początkowo obliczu moralnym, ale uczciwy i nie pozbawiony uczuć; morderca-
zawodowiec,
neurastenik albo człowiek powiązany z wielkim biznesem lub polityką; kobieta
fatalna i tak
dalej). I pomimo pewnej zawiłości ich akcji, zagmatwania intrygi, której
komplikacje często
bywają rozjaśniane przez zwykły przypadek. Krytycy często przytaczają
następującą anegdotkę:
Faulkner, który pracował przy scenariuszu filmu według powieści „Wielki sen”,
nie mógł
zrozumieć zawiłości śledztwa, stracił rachubę ofiar, których śmierci nie
potrafił wyjaśnić.
Wreszcie zdezorientowani współscenarzyści napisali do Chandlera: „Kto zabił
Owena Taylora?”
Pisarz odtelegrafował: „Nie wiem”.
A jednak film do dziś nieustannie i z powodzeniem eksploatuje „wątki
chandlerowskie”.
Marlowe’a grali niegdyś: Bogart w „Wielkim śnie” Hawksa, Robert Montgomery w
„Tajemnicy
jeziora” swojej reżyserii, Dick Powell w „Żegnaj, laleczko” Dmytryka czy George
Montgomery
w „Wysokim oknie” Johna Brahma. Ostatnio powrócił on na ekran za sprawą Elliota
Goulda (w
„Długim pożegnaniu” Roberta Altmana, wariacji humorystycznej wedle znanej
powieści)
i Roberta Mitchuma („Żegnaj, laleczko” Dicka Richardsa oraz „Wielki sen”
Michaela Winnera),
a wzór, który narzucił, wykorzystuje wiele filmów, wśród których jednym z
głośniejszych był
„Chinatown” Romana Polańskiego.
Tym bowiem, co urzeka filmowców w tej prozie, jest to, że stawia ona znak
równania
między znaczeniem działania i obserwowaną czynnością fizyczną. Proza Chandlera
jest
rygorystycznie przedmiotowa, idzie tu o prezentację, ukazywanie świata, a nie
jego moralną
ocenę. Wiedza „powieści czarnej” to wiedza o faktach, stąd jej rzeczowa
obojętność opisowa,
dyscyplina, precyzja i zainteresowanie dla obserwacyjnego detalu; stąd też jej
zawieszenie sądu,
brak odautorskiego komentarza i minimalna ilość przymiotników. W narracji mamy
więc do
czynienia z tym, co nazwano „pierwszeństwem opisu nad obserwatorem”. Chandler z
precyzją
równą Hemingwayowi śledzi niczym kamerą ruchy, zachowania, gesty ludzkie,
wkomponowane
w scenerię Kalifornii (w tle jego powieści znajdujemy zazwyczaj bogate dzielnice
Los Angeles:
Beverly Hills i Bel Air).
Bohaterowie Chandlera nie „mówią”, nie rezonują, oni „porozumiewają się”, nie
„myślą”,
lecz działając „prowokują” – zdarzenia, wywołujące „refleksję”. W dialogach
autor unika
abstraktów, takich jak „miłość”, „przyjaźń”, „wiara” i tak dalej; są one
zredukowane do
niezbędnego minimum, ale za to celne, skrótowe i dowcipne. Krótkie zdania
protokolarne niosą
w sobie maksimum potrzebnej czytelnikowi informacji i nadają swoisty koloryt
wydarzeniom,
gdyż autor wykorzystuje kolokwializmy, slangowe powiedzonka, posługuj