Ben Lucien Burman Powódź w zatoce sumów Staliśmy w Zatoce Sumów, poniżej Vicksburga, i w chwili kiedy obserwowałem przesuwające się przed moimi oczyma holowniki transportujące drewno i samochody, zobaczyłem nagle starego szopa pracza, który wyszedł z dziupli drzewa i siadł na pochyłej skarpie nadrzecznej. W chwilę później przydreptał młody szop pracz i usiadł obok starego, po czym jeden i drugi zabrały się z apetytem do objadania czerwonych jagódek, rosnących na jakimś krzaku. Potem zaczęły rozmawiać o statkach parowych -co zresztą robi każdy, kto mieszka nad rzeką - który ze statków jest najszybszy i który ma najładniejszy gwizdek. Po chwili ukazała się na wodzie łódź należąca do Wydziału Wodnego i pykając i sapiąc zatrzymała się przy przeciwległym brzegu, gdzie paru ludzi zajętych było sypaniem wysokiego wału ziemnego, który miał ochraniać tereny nadrzeczne przed powodzią. Teraz szopy pracze zaczęły 5 rozmawiać na ten temat, lecz nie przysłuchiwałem .się zbyt uważnie. Nagle jeden z nich, ten starszy, powiedział coś takiego, co kazało mi nadstawić uszu. I od tej chwili słuchałem już pilnie. Ale wiecie sami, jak to jest: kiedy tylko nadstawisz uszu, bo chcesz usłyszeć coś szczególnie interesującego, rozmowa zaraz milknie. Po kilku minutach oba szopy pracze przestały zrywać czerwone jagódki i ten młodszy poszedł sobie. Stary szop pracz został sam i rozgrzebywał łapą mrowisko. Wyglądał bardzo sympatycznie, tak jakby tylko czekał na towarzysza do pogawędki. Przysiadłem się więc do niego, ażeby porozmawiać. Pyszczek miał przyjemny i taki jakiś poczciwy. Od pierwszej chwili wiadomo, że takiemu można zaufać. Nie zadawałem mu żadnych pytań, oć miałem na to ochotę. Zwierzęta bywają czasem bardzo drażliwe, a j* nie chciałem go zrazić. agle w KK szeni mojej marynarki zaszeleścił papier 1 szopowi błysnęły ślipka- ~ Nie ma ?an pocl ręką tabliczki czekolady? - zapytał. awsze ma*0 przy Sobje jafcie§ czekoladki, ilekroć jestem >tatku. Da em ?? więc baton obficie nadziewany orze- ???. Srebro staniolj w który baton był opakowany, SZ°P *winął S kulkę i wrzucil d0 dziupH 6 - Zbieram takie rzeczy - wyjaśnił. Wyłuskał z czekolady orzeszek i chrupał go dłuższą chwilę. Futerko miał porządnie poszarpane, tak jakby się z kimś pobił, a ogon pozbawiony był koniuszka, jakby przycięty w sidłach. - Jak pan się nazywa? - zapytał mnie. Powiedziałem mu. - A mnie nazywają Doktorkiem - rzekł. - Miło mi pana poznać. Widziałem pana na pokładzie parowca. I ja także lubię włóczyć się po świecie. Wyciągnąłem do niego rękę. Uścisnął mi dłoń, ale po chwili zanurzył łapkę w rzece i opłukiwał przez dobrą chwilę. - Bez obrazy - powiedział - szopy pracze takie mają obyczaje. Tyle zarazków wszędzie dookoła! Ludzie z łodzi należącej do Wydziału Wodnego zabrali się teraz do wybierania piasku z dna rzeki i zsypywania go na przeciwległy brzeg: podwyższali wał. - Widzisz - powiedziałem do szopa - jak te wały wspaniale zabezpieczają Sumików przed powodzią. - Od pewnego czasu - mruknął szop, niezbyt wyraźnie, gdyż właśnie zajadał czekoladę. - O czym rozmawialiście z tym młodym? - zapytałem go. 7 Miałem nadzieję, że zachęcę go do mówienia. Strzepnął resztki czekolady z wąsów. - Ach, z nim... - rzekł, przygładzając wąsy tak starannie, że po chwili każdy włosek lśnił jak wypolerowany. - Opowiadałem mu właśnie - ciągnął - jak wiele ludzi uważa, że to tutejsi farmerzy zebrali się razem i skłonili Wydział Wodny do zbudowania zapory i wałów, by rzeka w czasie powodzi nie zalewała całej okolicy. Ale ja mogę powiedzieć panu, że ta cała sprawa przedstawia się całkiem inaczej. Chciałby pan posłuchać, jak było naprawdę? - Zawsze staram się dociec prawdy - odpowiedziałem. - Trzeba oddać Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie - przytoczył szop pracz znane przysłowie. - Prawda nikomu krzywdy nie zrobi. Spojrzał na przeciwległy brzeg i zamyślił się. - To nie farmerzy okoliczni - rzekł - zażegnali powodzie. Zrobiły to zwierzęta. I oto za chwilę przeczytacie historię, którą opowiedział mi szop pracz. Musiałem tylko zmienić to lub owo imię, tak jak mnie o to prosił. Nie chciał narażać żadnego zwierzęcia na kłopoty. Gdybym się z tą jego prośbą nie liczył, nie zmieniłbym w jego opowiadaniu ani jednego słowa. IW Sumikowie zawsze mieliśmy straszliwe powodzie. Opowiem panu o najgorszej, najgroźniejszej powodzi, jaka się tu wydarzyła. Woda zalała całą okolicę i jak okiem sięgnąć nie widziało się ani kawałka ziemi, ani nawet dachu żadnego domu. Dokoła rozciągała się zamulona, błotnista kipiel, rozpędzona i wirująca. Wystawało z niej tylko jedno drzewo - było to najwyższe drzewo w całej okolicy - ale woda podeszła tak wysoko, że jego wierzchołek wyglądał co najwyżej jak krzak jeżyn. A ja siedziałem na najwyższej gałęzi i patrzyłem, jak woda wzbiera i wzbiera, i wznosi się coraz wyżej, i zastanawiałem się, jak długo jeszcze uda mi się utrzymać przy życiu. Przesiedziałem na tym drzewie parę dni, aż pewnego ranka, zaraz po wschodzie słońca, ujrzałem straszliwą falę sunącą w dół rzeki, tak ogromną i tak czarną, że wyglądała jak tornado, z tą różnicą, że nie była to trąba powietrzna, tylko wodna. I w ciągu jednej chwili zalała mnie całego i dookoła zrobiło się tak ciemno, jak gdybym znalazł się w brzuchu wieloryba, i zdawało mi się, że ze mną już koniec. Jednakże po jakimś czasie, niedługim nawet, zaczęło się znów rozwidniać i przekonałem się, że ta wielka fala już odpłynęła. Odpłynęła, ale porwała z sobą moje drzewo, a ja znalazłem się na samym środku wezbranej rzeki. 9 Płynąłem dobrych kilka godzin, tak mi się przynajmniej zdaje. Krztusiłem się i dusiłem od zalewającej wody i co chwila myślałem, że już tonę, za każdym jednak razem udawało mi się wypłynąć. Ale tak nie mogło trwać wiecznie. Z wolna opuszczały mnie siły, zacząłem słabnąć, w głowie mi szumiało, a wszystko dookoła wirowało i wirowało jak jakaś olbrzymia fryga puszczona w wodzie. Nie mogłem już dłużej utrzymać głowy nad powierzchnią fal. Nagle ujrzałem przed sobą zbawienie: był to jeden z tych kopców ziemnych, jakie usypali tu ludzie, ażeby w razie powodzi ich konie lub krowy miały gdzie uciec. Ale ta zbawcza wysepka znajdowała się dość daleko ode mnie, jakieś ćwierć mili co najmniej, a ja byłem już kompletnie wyczerpany. Zebrałem ostatek sił, przepłynąłem jeszcze te ćwierć mili i chwyciwszy się gałęzi, wylądowałem szczęśliwie na brzegu wysepki. A po chwili znów wszystko dokoła okryła ciemność. Gdy wróciłem do przytomności, spostrzegłem, że leżę na skraju wysepki, a naprzeciwko mnie siedzi duża stara ropucha i wpatruje się we mnie swymi wyłupiastymi ślepiami. Wyglądała dość ponuro z tą swoją skórą zwisającą w fałdach i podobna była do sępa krążącego w górze i wypatru- 10 jącego, czy nie ma gdzie jakiegoś zwierzęcia do pożarcia. Takie ropuchy, wiadomo, mają zawsze sporo kłopotów w życiu. - Byłeś o krok od śmierci - zarechotała ropucha. -Uratowałeś się cudem. Jest to jedyny skrawek stałego lądu, jak okiem sięgnąć. Koniec świata! Głos jej był tak dudniący, że przypominał najniższą basową nutę syreny okrętowej. Nie miałem siły, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Leżałem bezwładnie, z trudem łapiąc oddech. Dopiero po chwili, gdy odpocząłem troszeczkę, zaczerpnąłem powietrza i zapytałem : - Jest tu kto jeszcze oprócz ciebie? - Jest jakiś królik - odparła ropucha. I rzeczywiście po chwili ukazał się królik, przecierając oczy: widocznie uciął sobie drzemkę. Rozejrzał się dokoła i zawołał: - Na marchewkę! Woda podnosi się coraz wyżej i wyżej! Gdy poczułem się nieco silniejszy, uniosłem głowę i popatrzyłem na królika. Ale to, co ujrzałem, nie zachwyciło mnie ani trochę. Ktoś, kto ledwo nie utonął i ocalał szczęśliwie z powodzi, ale nie wie, co* będzie działo się z nim za chwilę, chciałby znaleźć kogoś takiego, na kim mógłby się 11 oprzeć. Królik był niczego sobie, wcale sympatyczny, jak mi się na oko zdawało. Ale miał głupi zwyczaj paplania bez przerwy, i to wysokim, skrzekliwym dyszkantem, i wciąż chichotał jak podlotek. Poza tym jego ogon ani przez moment nie pozostawał w spokoju. A ogon ma swoją wymowę i najlepiej charakteryzuje właściciela; ogonem trzeba umieć posługiwać się, że tak powiem, z umiarem. Nie przepadam za kotami. Niemało miałem z ich powodu zmartwień, kiedy dochodziło do bijatyk z nimi po nocy, w pobliżu domu farmera. Ale muszę przyznać: koty wiedzą, jak postępować ze swoim ogonem. Jeśli ruszają nim, to powoli, z namysłem, z godnością. Widać, że każde machnięcie jest przemyślane, z każdego poruszenia przebija inteligencja. A ogon królika jest stale w ruchu, miga przed oczyma, rzekłbyś: skrzydełka kolibra. Kto tak bezmyślnie macha ogonem, ten pewno niewiele ma rozumu. I z góry wiadomo: po takim nie masz co spodziewać się pomocy, jeśli znajdziesz się naprawdę w tarapatach. Całe rano przesiedzieliśmy na brzegu wysepki, patrząc na coraz większą wodę. I raz po raz musieliśmy cofać się z naszego miejsca, gdyż zalewała je fala. Cofaliśmy się coraz dalej, a wysepka kurczyła się coraz bardziej. 12 - Koniec świata! - rechotała ropucha, ścierając okruszyny mułu ze swego pofałdowanego oblicza. - I to akurat teraz, kiedy nareszcie zaczęłam mieć trochę przyjemności w życiu! Żaby założyły Klub Śpiewaczy nad Zatoką Indiańską i mnie obrały prezesem. Okazało się, że świetnie potrafię im akompaniować. A każdy wie chyba, jak trudno dostroić się do żabiego chóru. Ostatnio Klub rozszerzył swoją działalność na całą rzekę Missisipi. Ale obawiam się, że już nigdy nie będziemy dawać koncertów. Nagle ropucha przerwała i dała takiego susa, że znalazła się od razu na drugim końcu wysepki. W chwilę później również jednym skokiem znalazł się obok niej królik. Domyśliłem się przyczyny paniki ich obojga. Fala wyrzuciła ogromnego czarnego węża - długości chyba pięciu stóp - który usiłował dostać się na brzeg, a był zmęczony tak samo jak ja, kiedy znalazłem się tu przed paroma godzinami. Nie lubię wężów i nikt ich nie lubi, ale oczywiście czarne węże wcale nie są groźne, tak jak okularniki lub grzechotniki. Są to całkiem przyzwoite węże. A ja kiedy widzę, że ktoś jest w trudnej sytuacji, nie umiem pozostać obojętny. Toteż podałem mu długą gałąź, wąż chwycił się jej, a ja wyciągnąłem go na brzeg wysepki. 13 oprzeć. Królik był niczego sobie, wcale sympatyczny, jak mi się na oko zdawało. Ale miał głupi zwyczaj paplania bez przerwy, i to wysokim, skrzekliwym dyszkantem, i wciąż chichotał jak podlotek. Poza tym jego ogon ani przez moment nie pozostawał w spokoju. A ogon ma swoją wymowę i najlepiej charakteryzuje właściciela; ogonem trzeba umieć posługiwać się, że tak powiem, z umiarem. Nie przepadam za kotami. Niemało miałem z ich powodu zmartwień, kiedy dochodziło do bijatyk z nimi po nocy, w pobliżu domu farmera. Ale muszę przyznać: koty wiedzą, jak postępować ze swoim ogonem. Jeśli ruszają nim, to powoli, z namysłem, z godnością. Widać, że każde machnięcie jest przemyślane, z każdego poruszenia przebija inteligencja. A ogon królika jest stale w ruchu, miga przed oczyma, rzekłbyś: skrzydełka kolibra. Kto tak bezmyślnie macha ogonem, ten pewno niewiele ma rozumu. I z góry wiadomo: po takim nie masz co spodziewać się pomocy, jeśli znajdziesz się naprawdę w tarapatach. Całe rano przesiedzieliśmy na brzegu wysepki, patrząc na coraz większą wodę. I raz po raz musieliśmy cofać się z naszego miejsca, gdyż zalewała je fala. Cofaliśmy się coraz dalej, a wysepka kurczyła się coraz bardziej. 12 - Koniec świata! - rechotała ropucha, ścierając okruszyny mułu ze swego pofałdowanego oblicza. - I to akurat teraz, kiedy nareszcie zaczęłam mieć trochę przyjemności w życiu! Żaby założyły Klub Śpiewaczy nad Zatoką Indiańską i mnie obrały prezesem. Okazało się, że świetnie potrafię im akompaniować. A każdy wie chyba, jak trudno dostroić się do żabiego chóru. Ostatnio Klub rozszerzył swoją działalność na całą rzekę Missisipi. Ale obawiam się, że już nigdy nie będziemy dawać koncertów. Nagle ropucha przerwała i dała takiego susa, że znalazła się od razu na drugim końcu wysepki. W chwilę później również jednym skokiem znalazł się obok niej królik. Domyśliłem się przyczyny paniki ich obojga. Fala wyrzuciła ogromnego czarnego węża - długości chyba pięciu stóp - który usiłował dostać się na brzeg, a był zmęczony tak samo jak ja, kiedy znalazłem się tu przed paroma godzinami. Nie lubię wężów i nikt ich nie lubi, ale oczywiście czarne węże wcale nie są groźne, tak jak okularniki lub grzechotniki. Są to całkiem przyzwoite węże. A ja kiedy widzę, że ktoś jest w trudnej sytuacji, nie umiem pozostać obojętny. Toteż podałem mu długą gałąź, wąż chwycił się jej, a ja wyciągnąłem go na brzeg wysepki. 13 - Nazywam się Czarny - przedstawi! się wąż, gdy udało mu się szczęśliwie wylądować. - Sędzia Czarny. Z Wielkiej Zatoki w hrabstwie Claiborne, stan Missisipi. Nigdy nie zapomnę ci tej przysługi. Zwinął się w kłębek na kłodzie drzewa i wtedy dopiero spostrzegł ropuchę i królika, skulonych i drżących ze strachu jak źdźbła trawy na wietrze. - Powiedz im, żeby się nie bali - rzekł wąż do mnie. Zasyczał z lekka, mówiąc te słowa. Ale było to łagodne syczenie i naprawdę nie budził lęku. Powtórzyłem jego słowa królikowi i ropusze, ale żadne z nich nie odważyło się ruszyć z miejsca. Wąż posmutniał. - Straszna to rzecz - rzekł - mieć taką złą reputację. Robię wszystko, co mogę, żeby pozbyć się tej niedobrej opinii. Jestem jaroszem. Nie jadam mięsa. Nie wchodzę nikomu w drogę. Są jednakże chwile, kiedy niskie instynkty biorą we mnie górę. Ale od razu widać to po mnie. Moje oczy stają się tak wielkie, jakby chciały wyskoczyć z orbit. Raz jeszcze powiedziałem królikowi i ropusze, że nie mają się czego bać. Zdecydowali się w końcu przybliżyć, lecz widać było, że oboje są bardzo zdenerwowani. 14 Wąż spoglądał przez dłuższą chwilę na tę parę i nagle odwrócił łeb. - Oddalcie się lepiej - rzekł. - Wracajcie na swoje miejsce. Jestem okropnie, zmęczony i strasznie głodny. I obawiam się, że za chwilę oczy zaczną mi wyłazić z orbit. Królik i ropucha poderwali się i odskoczyli z takim pośpiechem, że w powietrzu aż zafurkotało, przycupnęli na drugim końcu wysepki i nie ruszali się z miejsca przez dobrych parę godzin. Czas mijał, minęła pora obiadu, minęła pora kolacji, a tu nadal nie było nic ani do jedzenia, ani nawet do oglądania : gdzie okiem sięgnąć, tylko woda i woda, i ten kopiec, który ciągle stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Nagle rozległ się głuchy trzask i całą wysepkę przebiegł wstrząs, tak jakby zaraz miała zapaść się pod wodę, a w następnym momencie ujrzeliśmy ogromne drzewo wynurzające się spośród fal. To ono uderzyło o brzeg wysepki, lecz po chwili woda uniosła je z sobą. Słońce zaszło, zapadał zmrok. W dół rzeki znów pędziła z prądem kłoda drzewa i w półmroku dostrzegłem cień siedzący na niej okrakiem i wiosłujący kawałkiem deski. W pierwszej chwili myślałem? że na kłodzie siedzi jakiś chłopak, lecz gdy przypłynęła bliżej, poznałem, że to lis. 15 Skierował kłodę w stronę naszej wysepki, a gdy do niej dotarła, zeskoczył pośpiesznie. Lis był z gatunku tych, co to od razu każdemu rzucają się w oczy: miał jaskrawoczerwoną sierść i rudy pysk, a mówił dużo i głośno. Przypominał fircyków, którzy wy-elegantowani, z wypomadowanymi włosami siedzą w niedzielę nad rzeką i łowią ryby na wędkę. - Znajdzie się chyba dla mnie miejsce, co? - zapytał. - Pozwólcie, że się przedstawię. Nazywam się Lis Myśliwy. Ale wszyscy nazywają mnie Gadułą. Spostrzegł królika i aż cmoknął z zachwytu: - Trójka! A gdy zapytałem go, <:o to znaczy, nachylił się nade mną i szepnął mi do ucha: - Fajny królik! My, lisy, polując na króliki, dzielimy je na kilka kategorii. Stary, brązowy królik liczy się za jedynkę, młody brązowy za dwójkę, a taki młodziusieńki, z puszystym ogonem - za trójkę. To najlepszy gatunek. Ja w czasie polowań na króliki przez dwa lata z rzędu zdobywałem mistrzostwo. Królik usłyszał te przechwałki i chociaż było już całkiem ciemno, widziałem, że zadygotał i tak zbladł, że zrobił się biały na całym ciele, tak biały, jak jego puszysty ogonek. 16 Lis mówił dalej: - Wygrałbym turniej i w tym roku także, ale niestety zgubiłem króliczą łapkę, którą nosiłem zawsze przy sobie jako maskotkę. Królik zakrztusił się gwałtownie, gdyż utknął mu w krtani kawałek czegoś, co właśnie łykał, a co wyglądało z daleka jak liść rzepy. Czerwienił się coraz bardziej i zdawało się, Że udusi się lada chwila. Ale ja chwyciłem go za jedną tylną nogę, a wąż za drugą i trzymaliśmy go w powietrzu głową na dół. Po dobrej chwili liść wypadł mu z pyszczka i królik znów mógł oddychać. Położył się na ziemi i leżał długo bez ruchu. Byłem bardzo zły na lisa. - Proszę cię, pilnuj swego języka - rzekłem do niego -i nie pleć byle czego. W końcu jesteś tu tylko gościem. Obiecał pod słowem honoru, że będzie się pilnował, ale po jego ślepiach poznałem, że ani myśli dotrzymać obietnicy. Sędzia Czarny patrzył na niego dłuższą chwilę. - Kto ceni swój honor - rzekł - ten słowa honoru dotrzyma. Jako sędzia znał mnóstwo powiedzonek i sentencji. Odchrząknął i zażył małą pigułkę. 17 - To są pigułki przeciw kaszlowi - wyjaśnił. - Mojego własnego wyrobu: zrobione z wosku pszczelego i z wyciągu z kory wiązu. Zasiadając w sądzie muszę często i długo przemawiać, więc bardzo dbam o moje gardło. A gardło węża, jak wiadomo, jest szczególnie długie. Jeśli zacznie boleć, to jest go dużo do bolenia. Zrobiło się późno, wszyscy byliśmy już bardzo zmęczeni i wyczerpani, i każde z nas starało się znaleźć sobie miejsce na trawie, by ułożyć się na spoczynek. Ale nikt nie mógł zasnąć tej nocy. Ropucha nie spuszczała oka z węża, wąż nie spuszczał oka z królika, biedny, głupiutki króliczek nie odrywał oczu od lisa, a ja nie przestawałem obserwować ich wszystkich razem. Parę razy dostrzegłem, że lisowi ścieka ślina z pyska. Udawał, że śpi, ale nagle potoczył się po ziemi i znalazł się tuż obok królika. Lecz ja, nie zwlekając ani chwili, smagnąłem go raz i dwa ogonem, a on niby to się ocknął, udawał zdumionego, ale nie pytał o nic, tylko potulnie wrócił na swoje dawne miejsce. Nagle ropucha wydała przeraźliwy rechot. Skoczyłem do niej i zapytałem, co się stało. - Miałam koszmarny sen - wyznała, drżąc na całym ciele tak, jak tylko umieją drżeć ropuchy. - Zdawało mi się, że zobaczyłam węża. 18 A gdy naprawdę ujrzała za sobą węża, oprzytomniała do reszty. - Koniec świata! - zarechotała. A Sędzia Czarny pokiwał głową i bardzo posmutniał. 4 ii*m nNoc nie przyniosła uspokojenia. Woda szalała i cała wysepka, szarpana i targana falami, chwiała się i trzęsła tak, że obawialiśmy się, iż nie wytrzyma do rana. Przez cały czas dobiegały do nas przytłumione, ponure odgłosy: dalekie syreny statków poszukujących powodzian lub próbujących wejść do przystani, ryki zwierząt płynących na pniach i wzywających pomocy, której nikt nie mógł im udzielić, lament ptaków krążących nad wodą w poszukiwaniu gniazd i piskląt, których na pewno nigdy już nie zobaczą. Rozwidniło się, lecz każdy z nas czuł się jeszcze bardziej zmęczony niż wieczorem, nikt bowiem ani na chwilę nie zamknął powiek. Na pierwszy rzut oka zauważyliśmy, że nasza wysepka znowu się skurczyła: była o połowę mniejsza niż wczoraj. Przez noc woda podniosła się o parę stóp. Zrozumiałem, że nie można zwlekać ani chwili, trzeba jak najszybciej coś przedsięwziąć. Jako najstarszy szop w całej Zatoce Sumów często brałem na siebie rolę kierowniczą, postanowiłem więc zrobić to także i teraz i zwołałem zwierzęta na naradę. Przedtem jeszcze wygładziłem na sobie futerko: nie chciałem wyglądać jak rozczochraniec. 20 - Tak nie może trwać dłużej - oświadczyłem. - Nie wiemy, co nas czeka, być może woda w rzece podniesie się jeszcze wyżej, a wtedy będziemy musieli wytężyć wszystkie siły, by nie dopuścić do zalania naszej wysepki. Jeśli nie zatoniemy, to będziemy skazani na przebywanie tu, na tym skraweczku ziemi, przez dłuższy czas. Wiem, że taka powódź może trwać nawet i dwa miesiące. Jeżeli utrzymamy się tutaj, każde z nas będzie miało mnóstwo roboty: trzeba będzie umacniać wysepkę i postarać się o dostateczną ilość jedzenia, żebyśmy nie umarli z głodu. Nie możemy pozwolić, by jedno nie spuszczało oka z drugiego, dzień i noc. Zwariowalibyśmy wszyscy! Sędzia Czarny odchrząknął i zażył tabletkę przeciw kaszlowi. Widziałem, że jest tak samo jak ja zatroskany. - A więc - zapytał - co mamy robić? Jak myślisz? Przygładziłem łapką wąsy i przybrałem poważną minę. - Musimy wszyscy podpisać pakt - rzekłem. - Pakt? A co to takiego? - zapytał królik. Wiedziałem od razu, że ten biedak nie jest zbyt mądry. - Pakt braterstwa podpisany krwią - odpowiedziałem. -Taki sam, jaki miały podpisać zwierzęta z arki Noego, gdy uratowały się z potopu. Miały podpisać, ale nie podpisały. Pomyślcie: o ile mniej byłoby pokaleczonych łap, 21 rozdartych skór i poranionych pysków, gdyby zwierzęta nie musiały bić się i walczyć między sobą. Ilu przykrości można było uniknąć! Wśród zebranych rozległ się szmer. Nawet lis był głęboko poruszony. - Nie powtarzajmy więc błędów z tamtych czasów -rzekłem. - Złóżmy przysięgę, że nie będziemy się gryźć ani bić nawzajem, będziemy natomiast pracować łapa w łapę i stawać jedno w obronie drugiego, choćby groziło nam nie wiem jakie niebezpieczeństwo. - W jedności siła - przypomniał Sędzia Czarny, który lubił przysłowia. - Zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Przewidywałem, że zacznie się dyskusja, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Każdy z nas rozumiał, że w tej sytuacji musimy działać wspólnie i zgodnie. Nawet lis udawał, że myśli podobnie jak inni. Każdy z pewnością czułby się tak samo bezsilny i bezradny, gdyby znalazł się jak my na malutkim skrawku lądu, otoczonym dookoła huczącą, przewalającą się wodą, która pochłania ziemię kawałek po kawałku. Nie pora wtedy na osobiste porachunki czy choćby niechęć. Bez protestu wszyscy złożyli przysięgę dotrzymywania sobie wierności i śpieszenia nawzajem z pomocą, przysięgę na śmierć i życie. - Może byśmy jednak odsunęli się nieco jedno od drugiego? - zaproponował Sędzia Czarny. - Nie miałem jeszcze nic w ustach od wczoraj i przyznaję, że oczy robią mi się trochę okrągłe na widok ropuchy. - Musimy obrać jakieś hasło dla nas wszystkich - powiedziałem. - Proponuję: „Ararat". To słowo będzie przypominało nam arkę Noego i uświadamiało, jakie głupie były zwierzęta w dawnych czasach, kiedy nie chciały żyć w zgodzie. - Gdy zaczynam myśleć o króliku - przyznał się lis -czuję, że moja kita się pręży... Proszę więc was, gdy tylko ktoś zauważy mój wyprężony ogon, niech prędko powie: „Ararat". Tego ranka woda podniosła się jeszcze wyżej. Ale na szczęście fala nie zmyła naszej wysepki. Umocniliśmy jej brzegi kawałkami desek i pni, które wyłowiliśmy z wody. Byliśmy wszyscy bardzo głodni - na szczęście rzeką płynęły nie tylko deski i kłody, ale także parę bochenków chleba, a nawet pomarańcze, które fala porwała gdzieś z zatopionej kuchni. Skoczyliśmy oboje z ropuchą do wody, wyłowiliśmy, co się dało, i wszyscy fciieliśmy z tego pyszne śniadanie. 23 Pod wieczór jakby się trochę uspokoiło, woda nie podnosiła się już więcej, nabraliśmy więc nieco otuchy. Spędziliśmy na naszej wysepce prawie sześć tygodni. I staraliśmy się ułożyć sobie życie w możliwie rozsądny sposób. Każde z nas miało zajęcie, z którego usiłowało wywiązać się jak najlepiej. Do mnie należało pranie, gdyż jest to, jak sama nazwa wskazuje, specjalność szopa pracza. Ropucha dziarsko wskakiwała do wody i wyławiała różne rzeczy, potrzebne do życia, gdyż najlepiej z nas wszystkich umiała pływać. Do lisa należało sprzątanie co rano i co wieczór, gdyż jego puszysta kita świetnie nadawała się na szczotkę do zamiatania, a wąż wygładzał i wyrównywał wysepkę przesuwając się swoim śliskim ciałem po ziemi. Tylko królik nie miał określonego zajęcia: biedaczek był za głupi na to, żeby można mu było powierzyć samodzielne zajęcie. Pomagał więc każdemu po trosze, słowem, był czymś w rodzaju popychla. Staraliśmy się więc wszyscy i dbaliśmy o to, ażeby na naszej wysepce panowała wzorowa czystość. Musieliśmy czuwać nad bezpieczeństwem naszego wspólnego schronu, toteż dzień i noc trzymaliśmy kolejno wartę. Nie było nam łatwo, oj, nie! Od tego czekania, dzień za dniem, kiedy woda wreszcie opadnie, ogarniało nas czasami niemal 24 /** szaleństwo. Ale żyliśmy, i to było najważniejsze. Zdarzało się - i to nie raz - że oczy węża zaokrąglały się groźnie, jakby lada chwila miały wyskoczyć z orbit, a wyprężony ogon lisa grzmocił o ziemię, jakby ktoś pałką walił w bęben. Ale wystarczyło, by ktoś z nas rzucił słówko „Ararat" -i od razu wracał spokój. Któregoś dnia ujrzeliśmy całą rodzinę małych wiewióreczek uczepionych kurczowo kłody, którą znosił wezbrany nurt rzeki. To był naprawdę straszny widok i wtedy uświadomiłem sobie, że tak przecież dzieje się co roku, od lat, i ta klęska powodzi sprawia, że giną tysiące zwierząt, a te, które ocaleją, woda porywa daleko od ich domostw, budowanych nieraz z wielkim trudem, i gdy wreszcie przybiją gdzieś do brzegu, muszą włóczyć się z dziećmi po obcych stronach i rozpoczynać wszystko od nowa. - Gdy powódź się skończy - rzekłem - warto by pomówić ze zwierzętami mieszkającymi w okolicznych farmach. Może udałoby nam się znaleźć jakiś sposób i nakłonić farmerów, żeby udali się do Wydziału Wodnego w Nowym Orleanie i porozmawiali z kim trzeba i żeby wreszcie zabrano się do zbudowania zapory z przepustami czy jak się to nazywa. Niech raz wreszcie skończą się te przeklęte powodzie! Ujarzmili wodę w Nowym Orleanie, niech zro- 25 fiaassssEsss < bią to także i u nas. Zwierzęta mogą zmusić ludzi do zrobienia różnych rzeczy, choć ludzie wcale nie będą sobie z tego zdawali sprawy. My jesteśmy związani umową, przypieczętowaną braterstwem krwi. Jeśli zwierzęta mieszkające na farmach i dzikie zwierzęta z okolic Sumikowa połączą się z nami, będziemy mogli zrobić wspólnymi siłami wszystko, co tylko zechcemy. - Dokonamy tego, co postanowimy! - zapewnił Sędzia Czarny, a ponieważ lubił przysłowia i sentencje, dodał: -Raz kozie śmierć! I na ten temat także nie było dyskusji. Wreszcie wody zaczęły opadać i mogliśmy opuścić wysepkę. Chociaż musieliśmy brnąć przez muł i błoto, spieszyliśmy się bardzo, każde z nas miało po uszy tego wspólnego przebywania - czuliśmy się jak kury wsadzone do jednego kojca. Po paru dniach zapomnieliśmy o tych ciężkich chwilach, jakie przeżyliśmy razem. A rzeka znów zaczęła przybierać, tak jak to się nieraz zdarzało. Zrozumieliśmy: czas wziąć się do roboty. Poszedłem odwiedzić pewnego starego konia, który stał w stajni u jednego farmera znanego w całej okolicy ze swej zaradności. Farma była prawie pusta, gdyż znajdowała się 26 tuż nad rzeką i każda kolejna powódź porywała z niej wszystko, co tylko dało się porwać. Koń też nie prezentował się zbyt pięknie - było to stare, gderliwe konisko z wygiętym grzbietem i z pyskiem zawsze tak pełnym siana, że ledwo można było zrozumieć, co mówił. Ale znałem go od dawna i bardzośmy się nawzajem lubili. Zastałem go w pobliżu stajni, żującego owies, i ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę na temat farmera, u którego pracował. Człowiek ów stał przy ogrodzeniu otaczającym stajnię. Był to wysoki mężczyzna w granatowym kombinezonie i w dużym słomkowym kapeluszu, dobry z kościami chłop. Zawsze zostawiał różne rzeczy w kuble na śmieci i nie przykrywał go wiekiem zbyt szczelnie, tak że każde przechodzące zwierzę mogło znaleźć coś dla siebie, nie budząc psów strzegących farmy. Zjadłeś, co było do zjedzenia - i w nogi! Zresztą, nie tylko ten farmer - dużo ludzi mieszkających nad Zatoką Sumów zachowywało się tak samo jak on i my, zwierzęta leśne, starałyśmy się okazać im, jak bardzo to sobie cenimy. Przede wszystkim dbałyśmy o to, żeby nie rozsypywać śmieci na ziemię. Byli jednakże i tacy farmerzy, którzy szczelnie przykrywali swoje kubły. Wówczas gdy któremuś ze zwierząt udało się podważyć 27 wieko, chwytało w pysk, co było jadalne, i na złość właścicielowi rozwłóczyło śmieci po ziemi na ćwierć mili. Opowiedziałem koniowi o tym, cośmy postanowili, i że uważamy, że okoliczni mieszkańcy powinni pojechać w sprawie zapory wodnej do Nowego Orleanu. Spojrzał na mnie spode łba, tak jak to było w jego zwyczaju, i zanim cokolwiek odpowiedział, strząsnął okruchy owsa z pyska. - Wy zwierzęta leśne - rzekł, nie ukrywając swojej wyższości - siedzicie w waszych norach i o niczym nie macie pojęcia. Nasi farmerzy nie raz, ale sto razy jeździli w tej sprawie do Nowego Orleanu. Mojego pana woziłem na swym grzbiecie chyba z dziesięć razy. Te okolice, wciąż nawiedzane powodzią, są zbyt ubogie na to, żeby taki farmer mógł pozwolić sobie na kupno auta. W Wydziale Wodnym powiedzieli farmerom, że nie mają dla nich czasu. Najpierw muszą wybudować wysoki wał ziemny w pobliżu Guefport, żeby zagrodzić drogę huraganom, potem pogłębić kanał, którym płyną statki do Houston, a potem może będą musieli wykopać nowy Kanał Panamski, bo na starym jest już taki tłok, że powstają zatory. Wtenczas farmerzy postanowili udać się z petycją do burmistrza miasta Nowy Orlean. Gdyby on wyraził zgodę, łatwo już 28 byłoby porozumieć się z wykonawcami robót inżynieryjnych. Ale burmistrz także odmówił. Mieszkańcy Nowego Orleanu mają swoje własne zapory wodne i kanały odprowadzające i ponieważ sami czują się bezpieczni, zapomnieli już, jak źle było im dawniej. Ani w głowie im. troszczyć się o tych biednych zapracowanych farmerów walczących z ryjkowcem bawełnianym i dzikami. Słyszałem, jak o tym wszystkim opowiadał mój pan. Teraz znów wybiera się z kilkoma farmerami do Nowego Orleanu, ażeby jednak ruszyć tę sprawę z miejsca. Ale ja wiem z góry, czym te starania się skończą. Szkoda czasu i atłasu. Wróciłem do moich towarzyszy i powtórzyłem im, co usłyszałem od starego konia. Ale podczas rozmowy z nimi zaświtała mi w głowie pewna myśl. - Wydaje mi się, że byłoby nieźle - powiedziałem -gdybyśmy sami udali się do Nowego Orleanu i spróbowali działać na własną, że tak powiem, łapę. Rozważyliśmy szczegółowo ten projekt i wszyscy go poparli z wyjątkiem królika. Ten zawsze wszystkiego się bał. - Nigdy tam się nie dostaniemy - przepowiadał. - Na drodze do Nowego Orleanu na pewno będą czatowały na nas grzechotniki i okularniki, pantery i aligatory, i wiele 30 ?$??.4i innych niebezpieczeństw. Przecież nikt z nich nie wie o wiążącym nas pakcie - więc co się z nami stanie? - Kto nie ryzykuje, ten nic nie osiąga - odpowiedział mu przysłowiem Sędzia Czarny. - Niedaleko stąd stoi przycumowana barka - rzekłem. -Nie wiadomo czyja, stoi i butwieje od wilgoci. A właśnie coś takiego bardzo nam się przyda. - Zawiadomię Klub Śpiewaczy nad Zatoką Indiańską -zaofiarowała się ropucha. - Członkowie Klubu właśnie teraz tam się zbierają. Może któryś z nich, a może wszyscy razem będą mogli przyjść nam z pomocą. Podobno mieszkańcy Nowego Orleanu szaleją za muzyką. Nasz Klub już dawno wybierał się z koncertem do Nowego Orleanu. Spróbujmy! * ? Dowiedziawszy się od starego konia, kiedy jego pan wraz z kilkoma innymi farmerami wybiera się do Nowego Orleanu, postanowiliśmy dotrzeć do tego miasta jednocześnie z nimi. Barka, o której wspomniałem uprzednio, stała przy brzegu rzeki. Na pokładzie nie było nikogo, jeśli nie liczyć pół tuzina wielkich czarnych pająków. Nie chcieliśmy być wobec nich niegrzeczni i wyrzucać ich z domu, opowiedzieliśmy więc o zawartym między nami pakcie i o zamierzonej wyprawie i zapytaliśmy, czy nie chciałyby wziąć w niej udziału. Pająki odpowiedziały „Nie, dziękujemy" i od razu wyniosły się na ląd. I to nas trochę zaniepokoiło, wiadomo bowiem, że pająki tak samo jak szczury pierwsze uciekają ze statku, gdy przeczuwają, że mogą znaleźć się w tarapatach. Zabraliśmy się raźno do roboty - zapchaliśmy szczeliny mchem i błotem, a niebawem zjawiła się ropucha, prowadząc za sobą swój Klub Śpiewaczy, ze trzydzieści żab chyba. Były wśród nich szczuplutkie żabki-damy o głosikach cieniutkich jak u świerszczy i wielkie ropuchy, których głosy w chórze tak dudniły, jak gdyby ktoś zrzucał ze szczytu góry kłody drzewa. Dziwny charakter miała ta nasza ropucha. Do tej pory była zawsze spokojna i posępna, teraz zaś, gdy znalazła się 32 w towarzystwie żab, zrobiła się od razu władcza i despotyczna i wciąż nakazywała im, co mają robić. A brzuszek jej nadymał się i rósł, aż przybierał wygląd oddychającego arbuza. Policzyliśmy pasażerów, żeby sprawdzić, czy nikt nie został na lądzie, po czym odcumowaliśmy barkę i popłynęliśmy w dół rzeki. Wszędzie wzdłuż brzegu woda sięgała do połowy pni przydrożnych wierzb, wiedzieliśmy więc, że mieszkańcom Sumikowa grozi nowa powódź. Jednakże widok był wspaniały. Słońce świeciło i przygrzewało, a wielkie białe żurawie przelatywały nad naszymi głowami i raz po raz pytały, dokąd się wybieramy. Lecz nagle, gdy znaleźliśmy się już na samym środku rzeki, słońce przesłoniła chmura. Początkowo była to nieduża chmurka, ale w mgnieniu oka rozrosła się i pociemniała tak, że nie widać było ani skrawka nieba, i nagle lunął deszcz i zaczęło się błyskać. Nasza barka, podrzucana raz w górę, raz w dół, kołysała się gwałtownie i z przerażeniem zauważyliśmy, że tu i ówdzie przecieka. Nagle rozległ się straszny trzask. Domyśliliśmy się, że barka o coś uderzyła. W świetle błyskawicy ujrzałem sporą szparę biegnącą wzdłuż dna, przez którą woda wdzierała się-iporaz silniej do środka. Udało nam się jednak jako tako zaszpuntować szczelinę 33 **;* i zabraliśmy sjc WSZySCy energicznie do wylewania wody z łodzi. Pq jakimś, niezbyt długim czasie deszcz ustał, przestało się błyskać, burza ucichła i znów ukazało się słońce. Ropucha ZWołała wszystkich członków Klubu Śpiewaczego i pokazała nam, jak żaby naśladują syrenę parowca, i wszyscy s^jgij^y się5 rozbawieni. Przyjemna był0 patrzeć. na przesuwający się przed naszymi oc^yma krajobraz. Przepływaliśmy obok miejscowości, któr^ nosiła nazwę „Żabiniec", i żaby tak nadęły się z pychy} ze omal nie pękły. Królik także bardzo był przejęty, gqy przepływaliśmy obok wioski „Królikowo". Ale kiedy \>y jakiś czas potem przepływaliśmy obok innej wsi, która nazywała się dziwnie: „Królicza Siekanka", nasz biedny króliczek zrobił się biały jak kłębek waty, schował się na ó^ńg barki i nie pokazywał się aż do późnego wieczora. Następny dzień rozpoczął się równie słonecznie i pięknie jak poprzecj^ ałe potem nagle zapadła ciemność. Tym razem nie ^ poWodu burzy, tylko mgły tak gęstej, jakiej nigdy dotą^j ?i? oglądałem. Własnej łapy nie było widać, nawet gdy dotykała wąsów. Po rzece płynęły wielkie holowniki, kt^re mogły zmiażdżyć nas doszczętnie, a wzdłuż 34 brzegu stały doki i barki, o które mogliśmy się roztrzaskać. Tu i ówdzie rozciągały się ławice piasku i gdyby wiatr wpędził nas na którąś z nich, utknęlibyśmy tam na resztę naszego życia i nigdy nie dotarlibyśmy do Nowego Orleanu. Nagle ropucha przybiegła do mnie w podskokach, a jej wzdęty brzuszek wznosił się i opadał, co działo się zawsze, gdy czuła się ważna. - Ja was przeprowadzę - oświadczyła. - W jaki sposób? - zapytałem. Nie widziałem przed sobą nic prócz mlecznej mgły, coraz bardziej gęstniejącej. - Nie ma na świecie lepszych pilotów niż ropuchy i żaby - przechwalała się. - A przy tym umieją śpiewać. Nie tak jak koty, które miauczą tylko na jedną nutę. Każda żaba śpiewa inaczej. Jedna śpiewa „do", druga „re", trzecia „mi", czwarta „fa". Wszystkie żaby skoczą do wody i popłyną na brzeg lub wejdą na przycumowane do brzegu łodzie, i w ten sposób obsadzą obie strony rzeki. Wtedy my ruszymy i będziemy wołać do nich, a one będą nam odpowiadać, i dopóki będziemy słyszeli ich głosy, będziemy wiedzieli, gdzie się znajdujemy. Natychmiast zakotwiczyliśmy* naszą barkę i żaby skoczyły do wody. A ropucha stanęła z tyłu za mną i patrzyliśmy 35 oboje na wodę. Za każdym razem gdy wydawała głośny rechot, z ciemności dobiegała odpowiedź, utrzymana na jednej z nut gamy. - To jest „fa" - stwierdziła fachowo ropucha. - Skręć bardziej na lewo. Znów zarechotała - i tym razem w odpowiedzi zabrzmiała niższa nuta. - To jest „do" - zaskrzeczała ropucha. - Przesuń ster w prawo. Trzymając się tych wskazówek płynęliśmy całe rano, unikając szczęśliwie zderzenia z parowcami, motorówkami służby inżynieryjnej i z wszelkimi innymi jednostkami żeglugi rzecznej, które wśród gęstej mgły wyglądały jak duchy. A wszystkie były porządnie zakotwiczone i nie mogły ruszyć się nawet na cal, bo nie miały do dyspozycji żab. Gdy słońce przedarło się przez opary mgły, płynęliśmy dalej rozświetlonym już korytem, wszyscy zdrowi i cali. A żaby po wykonaniu zadania wróciły na swoje miejsce na barce i razem odśpiewaliśmy chórem pieśń triumfalną. Wszyscy byli w świetnym nastroju. Dalsze dni mijały bez żadnych szczególnych wydarzeń. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu przy jakiejś ławicy 36 piaskowe), a potem znów ruszaliśmy w drogę. Były burze i mgły, były ulewy spadające tak znienacka, że nie zawsze zdążyliśmy ukryć się pod pokładem. Zwierzęta przez cały czas dotrzymywały wiernie przyjętych na siebie zobowiązań. Wąż i królik zaprzyjaźnili się nawet. Na szczęście dla królika. Pewnego razu bowiem królik przeżył przykrą przygodę: przeglądał się w wodzie jak w lustrze i ruszał uszami, jak to królik, i tak się zapatrzył w to swoje odbicie, że stracił równowagę i wypadł za burtę. Byłby z pewnością utonął, gdyby Sędzia Czarny nie śmignął nagle, nie zwinął się jak sprężyna wokół jego tułowia i nie wciągnął struchlałego królika na pokład. Biedak tak był przerażony i osłupiały, że dłuższą chwilę nie mógł przyjść do siebie. Wydaje mi się, że bardziej wystraszył się tego, iż znalazł się nagle w oplotach węża, niż tego, że mógł lada chwila utonąć. Ale wąż obszedł się z nim ostrożnie jak z jajkiem. Rzuciłem ukradkiem spojrzenie w oczy Sędziego Czarnego: były jasne i przejrzyste jak woda. Gdy królik wreszcie oprzytomniał, zaczął wylewnie dziękować wężowi za ocalenie i wychwalać go za tak niezwykłą ofiarność. - Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie - odparł krótko wąż. 37 Równy gość był ten nasz Sędzia Czarny. Był to początek lata i wszędzie dojrzewały Otyoce ^? plantacjach przybrzeżnych rosły pękate arbuzy. plantacje otoczone były żywopłotami lub parkanami, za którymi czuwali ludzie z psami u nóg i nieraz ze strzelbą w ręku. Ślinka szła do ust na widok apetycznych arbuzów _ nje ma bowiem nic wspanialszego niż soczysty miąższ arbuza kiedy się tak płynie po rzece. Ale wiedzieliśmy, ^e każdy kto próbowałby gwizdnąć choć jeden arbuz, zostanie poczęstowany śrutem. Późnym południem przepływaliśmy obok pólka tak pięknych arbuzów, że nie mogliśmy nie zatrzymać sjc cnoc na minutę. Przybiliśmy do brzegu i gapiliśmy się p0przez ogrodzenie z drutu kolczastego. Nagle spory byczek, który pasł się w pobliża ruSzył ścieżką w naszą stronę. Wyglądem swym mógł obudzić postrach: miał długie rogi i czerwone ślepia i w pierwszej chwili wystraszyłem się, że może zrobić nam cos złego. Ale gdy przemówił do nas, zrozumiałem, że wcal^ ?^? jest taki groźny, przeciwnie, ma dobry, łagodny charakter. - Arbuzy są dokładnie tak smaczne - rzekł - jak na to wyglądają. A ja pilnuję przed złodziejami własrue te; części plantacji. Mój pan to w gruncie rzeczy $afanduła 38 /I ? r; i niedorajda. Wie tak samo dobrze jak ja, że na to pole każdy może dostać się z łatwością i narobić szkody. Wolę więc umówić się z wami: wybierzcie sobie jakiś arbuz najdojrzalszy na całym polu i zmykajcie. Ale nie wolno wam ruszać innych. Gdybyście nadgryźli jeszcze jakiś, skoczę przed dom, zawołam psy i zacznie się cała awantura. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie, że furtka jest otwarta. Rzeczywiście, furtka była nie zamknięta, tak jak powiedział ale myśmy stali, nie ruszając się z miejsca, i nie wiedzieliśmy, co robić. Jak tu wybrać właśnie ten najdojrzal-szy? Kto się zna choć cokolwiek na arbuzach, wie, że odgadnąć przez grubą, zieloną skórę, który będzie dojrzały, jest równie trudno, jak wyprostować ogon, jeśli ktoś złośliwy zawiąże go na supełek. Wtem zabrał głos lis i poprosił nas, żebyśmy pozwolili jemu wybrać arbuz, a on już sobie poradzi. Zdawało mi się, że w jego oku ukazał się jakiś chytry błysk. Ale kto z nas odgadnie, co się dzieje w lisiej duszy? - Słyszeliście zapewne o czerwonoskórych, którzy umieją wykryć źródło wody podziemnej przy pomocy rozwidlonej gałązki - rzekł lis. - Otóż zapewniam was, że lis potrafi wybrać najbardziej soczysty, naj dojrzalszy arbuz w podobny sposób, z tą różnicą, ź% zamiast gałązki będzie się posługiwał własnym ogonem. 39 Równy gość był ten nasz Sędzia Czarny. Był to początek lata i wszędzie dojrzewały owoce. Na plantacjach przybrzeżnych rosły pękate arbuzy. Plantacje otoczone były żywopłotami lub parkanami, za którymi czuwali ludzie z psami u nóg i nieraz ze strzelbą w ręku. Ślinka szła do ust na widok apetycznych arbuzów - nie ma bowiem nic wspanialszego niż soczysty miąższ arbuza, kiedy się tak płynie po rzece. Ale wiedzieliśmy, że każdy, kto próbowałby gwizdnąć choć jeden arbuz, zostanie poczęstowany śrutem. Późnym południem przepływaliśmy obok pólka tak pięknych arbuzów, że nie mogliśmy nie zatrzymać się choć na minutę. Przybiliśmy do brzegu i gapiliśmy się poprzez ogrodzenie z drutu kolczastego. Nagle spory byczek, który pasł się w pobliżu, ruszył ścieżką w naszą stronę. Wyglądem swym mógł wzbudzić postrach: miał długie rogi i czerwone ślepia i w pierwszej chwili wystraszyłem się, że może zrobić nam coś złego. Ale gdy przemówił do nas, zrozumiałem, że wcale nie jest taki groźny, przeciwnie, ma dobry, łagodny charakter. - Arbuzy są dokładnie tak smaczne - rzekł - jak na to wyglądają. A ja pilnuję przed złodziejami właśnie tej części plantacji. Mój pan to w gruncie rzeczy safanduła 38 fi i niedorajda. Wie tak samo dobrze jak ja, że na to pole każdy może dostać się z łatwością i narobić szkody. Wolę więc umówić się z wami: wybierzcie sobie jakiś arbuz najdojrzalszy na całym polu i zmykajcie. Ale nie wolno wam ruszać innych. Gdybyście nadgryźli jeszcze jakiś, skoczę przed dom, zawołam psy i zacznie się cała awantura. Jak się dobrze przyjrzycie, zobaczycie, że furtka jest otwarta. Rzeczywiście, furtka była nie zamknięta, tak jak powiedział, ale myśmy stali, nie ruszając się z miejsca, i nie wiedzieliśmy, co robić. Jak tu wybrać właśnie ten najdojrzalszy? Kto się zna choć cokolwiek na arbuzach, wie, że odgadnąć przez grubą, zieloną skórę, który będzie dojrzały, jest równie trudno, jak wyprostować ogon, jeśli ktoś złośliwy zawiąże go na supełek. Wtem zabrał głos lis i poprosił nas, żebyśmy pozwolili jemu wybrać arbuz, a on już sobie poradzi. Zdawało mi się, że w jego oku ukazał się jakiś chytry błysk. Ale kto z nas odgadnie, co się dzieje w lisiej duszy? - Słyszeliście zapewne o czerwonoskórych, którzy umieją wykryć źródło wody podziemnej przy pomocy rozwidlonej gałązki - rzekł lis. - Otóż zapewniam was, że lis potrafi wybrać najbardziej soczysty, naj dojrzalszy arbuz w podobny sposób, z tą różnicą, że zamiast gałązki będzie się posługiwał własnym ogonem. 39 Przecisnęliśmy się wszyscy, jedno za drugim, przez wąziutką furtkę i ujrzeliśmy przed sobą całe zagony arbuzów, pękatych jak baryłki na wodę deszczową. Lis podszedł do największego. - Uważajcie na moją kitę - powiedział. - Będę przeskakiwał przez każdy arbuz po kolei. Jeśli mój ogon będzie zwisał smętnie, to znaczy, że arbuz jest kwaśny jak ocet, a jeśli się wyprostuje - to znaczy, że jest dojrzały i słodki jak miód. I ruszył wzdłuż pola, a my wszyscy tuż za nim. Widzieliśmy, że co jakiś czas jego kita drgała, i oblizywaliśmy się na myśl, że za chwilę będziemy zajadali soczysty arbuz. Ale ogon lisa znów opadał smętnie, prawie aż do ziemi. Szliśmy dalej: ogon lisi nie wyprostował się ani razu. Lis przystanął i pokiwał głową. - Ten byczek zakpił z nas sobie - oświadczył. - Wszystkie arbuzy na tym polu są tak zielone i niedojrzałe, że tylko brzuchy by nas rozbolały, gdybyśmy zjedli choć kawałek. Wróciliśmy na naszą barkę bardzo zawiedzeni. Widzieliśmy z daleka, że byczek wrócił, stanął i rozglądał się po polu, a potem farmer zamknął furtkę na zatyczkę i zaprowadził go do obory. Słońce zaszło, zrobiło się ciemno. Poszliśmy spać o głodnym pysku. 40 W nocy zbudziło mnie hukanie sowy. Otworzyłem oczy i zacząłem nasłuchiwać. Na barce rozlegały się jakieś podejrzane szmery. Rozejrzałem się dokoła i zauważyłem, że lis usiłuje wymknąć się niepostrzeżenie z barki. Przypomniał mi się ów chytry błysk w jego oczach, kiedy ofiarował się wyszukać dla nas dojrzały arbuz, i byłem prawie pewien, że ma on jakieś swoje własne plany. Gdy zeskoczył z barki na ziemię, ruszyłem za nim, kryjąc się w cieniu, tak żeby nie zauważył, że go śledzę. Widziałem, jak przekrada się w kierunku pola arbuzów i jak kopie jamę pod drutami. Kopał, aż natrafił na kamień, a wtedy przestał i przecisnął się przez wykop na plantacja Na dłuższą chwilę zniknął mi z oczu, a gdy wrócił, zauważyłem, że policzki miał wilgotne i lepkie i z pyska coś mu ściekało. Po chwili znów przeczołgał się pod drutami i zniknął mi z oczu, i znów wrócił, oblizując się smakowicie. Wślizgiwał się pod druty i wracał chyba z dziesięć razy, tam i z powrotem. Za każdym razem oczy błyszczały mu w ciemności coraz bardziej. Nie mogłem już dłużej wytrzymać i też przekradłem się pod drutami na pole arbu-zowe. Zobaczyłem go, jak stał pochylony nad wielkim arbuzem i wygryzał jego miąższ, dojrzały, soczysty i czerwony jak mak, co było widać nawet w bladym świetle księżyca. 41 Zawołałem go po imieniu, a on odskoczył tak, jakby znienacka uderzył się o coś albo jakby ktoś oblał wrzątkiem jego puszyste futro. - Co ty tu robisz? - zapytałem ostro. Wyznał mi, zawstydzony, że ponieważ wolno nam było zabrać stąd tylko jeden arbuz, a jeden arbuz na pięcioro to nic nie jest, a chyba nikt tak nie lubi arbuzów jak on, więc... wymyślił sobie tę historyjkę z ogonem i kiedy powiedział nam, że ani jeden arbuz nie jest dojrzały, mógł mieć cały arbuz tylko dla siebie. - A dlaczego wchodziłeś i wracałeś tyle razy? - zapytałem. - Wchodziłem i wracałem, żeby sprawdzić, czy nie za bardzo spęczniał mi brzuch i czy będę mógł przedostać się z powrotem pod drutami. Lisy zawsze przymierzają się w ten sposób, jeżeli dziura jest ciasna. Gdy wracaliśmy razem na barkę, usiłowałem mu wyjaśnić, jak bardzo brzydki był jego postępek: złamał umowę, oszukał tych, z którymi był związany paktem braterstwa. Wiedział to sam, spuścił łeb i nie próbował się bronić. Powiedział tylko, że taka jest jego lisia natura i że gotów odpokutować za to i przyjmie każdą karę, jaką mu wyznaczymy. 42 Obudziłem wszystkich i omawialiśmy tę sprawę przez dłuższy czas. Umowa to umowa i nie wolno łamać jej bezkarnie. Jeśli nie będziemy trzymali się razem i ufali sobie nawzajem, nie dojdziemy do niczego i na pewno nie uda nam się dotrzeć do Nowego Orleanu. Wszyscy byli tacy źli na niego, że chcieli wyrzucić go na ląd, ale lis tak długo błagał nas i prosił, że zdecydowaliśmy zostawić go i dać mu czas i sposobność do poprawy. Ale od tej chwili - tak postanowiliśmy - będziemy zachowywali się tak, jakby jego nie było wśród nas. Gdy zaczynał stroić swoje zabawne minki i pokazywać różne sztuczki, co pasjami lubił robić, udawaliśmy, że patrzymy w drugą stronę, a gdy mówił do nas, nikt mu nie odpowiadał. Zachowywaliśmy się tak, jak gdyby to nie był żywy lis, tylko lisi duch, którego ani zobaczyć, ani usłyszeć nie można. A ponieważ nasz lisek okropnie lubił się popisywać, była to dla niego okrutna kara. Próbował na wszystkie sposoby przymilać się do nas, zagadywać, rozbawiać - na próżno: nikt nie zwracał na niego uwagi. Jego oczy już nie błyszczały jak dawniej, a jego ciałem często wstrząsał dreszcz. Było nam go nawet żal. Dzień mijał za dniem i trzeba* było spieszyć się, ażeby znaleźć się w Nowym Orleanie nie później, niż przybędą 43 tam farmerzy z Sumikowa. A tymczasem woda znów zaczęła przybierać coraz wyżej i wyżej i płynąc naszą barką widzieliśmy spore wysepki dryfujące z prądem. I wiedzie- . liśmy, że w Zatoce Sumów znów mają kłopoty. Mimo wszystko zbliżaliśmy się powoli do Nowego Orleanu. Przepłynęliśmy przez Plaguemine, skąd przez wielkie śluzy można dostać się do Teksasu, a potem minęliśmy St Rosę, gdzie mieszkał kapitan statku „Piękna z Tennessee". Gdy ujrzeliśmy wreszcie ogromny most na szosie, byliśmy pewni, że wszystkie kłopoty i zmartwienia mamy poza sobą i że cel naszej podróży, Nowy Orlean, jest już tuż, tuż. Przybiliśmy do brzegu, gdyż nurt był tu szalenie wartki, i rozważaliśmy, co robić dalej. Most wspierał się na mocnych, betonowych filarach, stojących w wodzie. Jeśli nie będziemy bardzo uważać, możemy rozbić się o te filary i z naszej barki nie zostaną nawet szczątki. Zamierzałem wyjść na ląd i o dalszą drogę zapytać wydry, które biegały po skarpie nadrzecznej, gdy nagle przepłynął obok nas wielki holownik, podnosząc dookoła ogromne fale. W ciągu jednej sekundy lina, którą byliśmy przywiązani do drzewa na brzegu rzeki, pękła i woda natychmiast uniosła nas z sobą. Płynęliśmy coraz szybciej i szybciej, 44 ? > aż porwał nas główny nurt, kierując prosto jak strzelił na jeden z filarów mostu. Byliśmy wciąż jeszcze nie opodal brzegu i mogliśmy się uratować, gdyby udało nam się znaleźć jakąś linę i zaczepić ją o coś na brzegu. Ale na naszej barce mieliśmy tylko jedną jedyną linę, a tej już nie było. Zanosiło się na katastrofę. Lecz w momencie, kiedy przepływaliśmy obok małej chatki nad rzeką, spostrzegłem, że Sędzia Czarny owija koniec swego ogona wokół jakiejś listewki i wystrzela całym swym długim ciałem w kierunku drzewa. Gdy oplótł sobą drzewo, nasza barka zatrzymała się z tak gwałtownym szarpnięciem, że o mało nas nie zmiotło do wody. Wąż dokonał rzeczy niezwykłej. A przecież omal nie rozerwało go na dwie połowy! Przez ten czas, kiedy patrzyłem na niego, rozciągnął się o parę cali, a z wyrazu jego oczu mogłem odczytać, jak bardzo cierpiał. - Musicie wystarać się o linę - wytchnął z trudem. - Nie wytrzymam dłużej niż parę minut. Cały mój kręgosłup rozleci się w kawałki. I rzeczywiście, słyszałem, jak w jego ciele coś wyraźnie trzeszczało. 45 Uratował nam życie! Ale wiedziałem, że teraz musimy działać szybko, inaczej wszystko stracone. Filar mostu wciąż sterczał przed nami, a woda pod nim wirowała i kipiała. Nagle zauważyłem, że na ganku chatki stojącej w cieniu drzewa leży kawał sznura. Przed chatką siedział pies z rasy owczarków, stary, ze zmechaconą sierścią, i drapał się obiema tylnymi łapami jak oszalały. Zawołałem do niego i poprosiłem, żeby cisnął mi sznur. - To nie mój sznur - odpowiedział potrząsając łbem i drapiąc się jeszcze gwałtowniej - a poza tym nie mam sił, by rzucić cokolwiek. Jestem bardzo osłabiony: pchły nie dają mi żyć. Są gorsze niż krosty, wysypka i taniec świętego Wita razem wzięte. Prosiłem go i błagałem o ten sznur, ale biedny stary pies, dręczony przez pchły, był tak zajęty sobą, że nie słuchał, co do niego mówią. A może nawet nie słyszał wcale, zaabsorbowany swoją dolegliwością. W ciele Sędziego Czarnego znów chrupnęło. - Pękło mi coś w środku! - zawołał wąż. Byłem pewien, że z nami już koniec. I wtedy właśnie lis, z którym od dłuższego czasu nikt nie rozmawiał i który czuł się winny i skruszony po tej 46 historii z arbuzami, przechylił się przez burtę łodzi, by znaleźć się jak najbliżej starego owczarka. - Jeśli pokażę ci, jak pozbyć się pcheł - zawołał - rzucisz nam sznur? Te słowa owczarek usłyszał doskonale, siadł szybko i nadstawił uszu. - Jestem za stary - odparł - ażeby wierzyć w cuda. Ale można było poznać po nim, że ten temat żywo go zainteresował. - Rzuć sznur! - wykrzyknął lis. Stary pies zastanawiał się dłuższą chwilę - widocznie nie wiedział, co ma zrobić - lecz w końcu podszedł do ganku i cisnął lisowi sznur. Ja natychmiast przywiązałem sznur do pnia na brzegu rzeki i uwolniłem węża. Położyliśmy Sędziego na pokładzie. Leżał z zamkniętymi oczyma i wyglądał jak martwy. Spryskaliśmy go raz i drugi porządnie wodą; po chwili otworzył oczy, podniósł głowę i syknął - ale nie był to zwykły, groźny syk węża, tylko nikły, wysoki dźwięk, przypominający gwizd. Wspólnymi siłami masowaliśmy mu grzbiet i okładaliśmy go liśćmi bobkowymi. Powiedział ąam przedtem, że węże stosują te liście jako środek przeciwreumatyczny. A często 47 ?*—"^_________W CjŁJ łupie je w krzyżu, co wcale nie jest dziwne, kiedy się ma tak długi kręgosłup. Po jakimś czasie wąż odchrząknął i zażył swoją tabletkę od kaszlu, i wtedy uwierzyliśmy, uradowani że Sędzia Czarny wraca do życia. Postanowiłem dopilnować lisa, żeby dotrzymał obietnicy danej owczarkowi. Prawdę mówiąc, bałem się trochę, że lis uciekł się znowu do jednej ze swoich sztuczek i ani myśli spełnić obietnicy. A nie byłoby ładnie oszukać takiego dużego zwierzaka, zwłaszcza dość już starego. Ale lis ocierał się właśnie o sierść owczarka, a z kudłów psa wyskakiwały pchły jak wystrzelone z procy i przenosiły się na lisa. W pewnej chwili lis odsunął się od psa i ruszył w stronę małego rozlewiska, powstałego pomiędzy brzegiem rzeki a łachą piaskową, gdzie woda była cicha i spokojna jak w basenie. - Patrzcie! - zawołał lis i z dużym liściem w zębach wszedł do rzeki. Wchodził w wodę coraz głębiej, ale tak wolno, żeby pchły zdążyły uciec tam, gdzie miał jeszcze suche futro. Po krótkim czasie tylko lisia głowa sterczała nad wodą i na niej zgromadziły się wszystkie pchły. Teraz lis zaczął opuszczać łeb i wreszcie widać było tylko jego nos, a po- 48 tern już tylko liść, na którym siedziały pchły. Na samym końcu lis wypuścił liść z zębów i pchły potopiły się w wodzie wszystkie, co do jednej. - A teraz ty zrób to samo co ja! - zawołał lis, wynurzając się z wody i strząsając krople ze swego futra. Stary owczarek nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Zachwycony tym przykładem także chwycił liść w zęby i rzucił się w wodę. Ale był tak podniecony, że liść parę razy wypadał mu z pyska, zanim zdołał go porządnie utrzymać. A gdy przekonał się na własnej skórze, że pozbył się pcheł, zmienił się nie do poznania. Biegał tam i z powrotem po skarpie nadrzecznej, podskakiwał jak mały szczeniak, a potem puścił się pędem w stronę wioski, ażeby nauczyć inne psy tego cudownego sposobu pozbycia się pcheł, będących plagą wszystkich okolicznych psów. Niebawem w zatoczce zaroiło się od psów, pluskających się i chlapiących w wodzie. Wszystkie były tak uszczęśliwione, że po wyjściu z kąpieli rozbiegły się po wiosce i naznosiły nam mnóstwo dobrych rzeczy do jedzenia, jakie tylko znalazły w swoich domach. Powodziło się nam doskonale. Wiedzieliśmy, że tę zmianę na lepsze zawdzięczamy lisowi, wybaczyliśmy mu więc jego przewinienie i przyjęliśmy go z powrotem do naszego bractwa. TT 7~ >fazajutrZ dotarliśmy do granic miasta Nowy ¦^ ^ Orlean. Dopłynęliśmy szybko naszą barką do niewielkiej bagnistej odnogi Missisipi, nad którą mieszkał w małej chatce brat farmera z Zatoki Sumów i gdzie, o czym dowiedziałem się od starego konia, zatrzymywał się farmer, gdy przyjeżdżał do Nowego Orleanu. Przywiązaliśmy naszą łódź do drzewa w miejscu, gdzie ani ludzie, ani psy nie mogli nas zauważyć. Farmera z Zatoki Sumów jeszcze nie było. Przyjechał dopiero następnego dnia wozem z budą, a kilku jego sąsiadów przyjechało z nim konno; za nim nadjechały jeszcze dwa czy trzy inne wozy. Farmer powiedział bratu, po co przyjechał do miasta. Brat wskoczył na kozioł, a my zdecydowaliśmy od razu: trzeba jechać razem z nimi. Schowaliśmy się w głębi wozu pod plandeką. Po drodze farmer wskazując na wysokie wały przeciwpowodziowe, ochraniające miasto przed wylewem rzeki, powiedział do brata: - Jak by to było cudownie, gdybyśmy mogli zbudować coś takiego w Sumikowie! Po jakimś czasie znaleźliśmy się w śródmieściu Nowego Orleanu. Czułem się oszołomiony, chociaż siedząc pod plandeką niewiele mogłem widzieć. Samochody śmigały we wszystkich kierunkach, z rykiem klaksonów i warko- 50 przez miasto. Wóz zatrzymał się przed wysokim gmachem, przed którym stał żołnierz z karabinem. Farmer zeskoczył z kozła i wyjaśnił mu, że przyjeżdża aż z Sumikowa nad Zatoką Sumów i w jakiej sprawie chciałby widzieć się z głównym inżynierem. Żołnierz odparł - tak właśnie, jak to przewidywał stary koń - że nie tylko główny inżynier, ale i wszyscy inni inżynierowie są szalenie zajęci. Farmer powiedział, że wobec tego wystarczy mu porozmawiać ze starym generałem, który właśnie przechadzał się po dziedzińcu owego gmachu. (Patrząc na jego sumiaste wąsy i długie zęby, stwierdziłem w myśli, że z wyglądu przypomina starego szczura piżmaka). Ale i na tę propozycję wartownik także nie chciał się zgodzić. Farmer i jego przyjaciele bardzo się zafrasowali i naradzali dłuższą chwilę, aż w końcii postanowili udać się do ratusza, żeby zobaczyć się z burmistrzem miasta. Ruszyli 51 znów w drogę i zatrzymali przed innym, niemniej okazałym budynkiem. Biegałem pod murem, chowając się w krzakach, a potem wdrapałem się na drzewo i zajrzałem przez okno, z którego dobiegał głos farmera. Ujrzałem obszerny gabinet, w którym siedział za biurkiem łysy pan z dużym brzuchem, tak dużym, że odstawa! od biurka. Domyśliłem się, że to jest właśnie burmistrz. Krzywił się co jakiś czas, jakby łapały go kurcze żołądka, potem wsypał jakiś biały proszek do szklanki z wodą, zamieszał, a gdy woda w szklance zaczęła musować, wypił duszkiem. Widziałem kiedyś, jak pewien weterynarz wsypał tak samo musujący proszek do kubła z wodą i zmusił do wypicia krowę, która miała zaburzenia żołądkowe. - Niestety, nłc dla was zrobić nie mogę, drodzy przyjaciele - powiedział burmistrz do farmerów, cedząc słowo za słowem dla dodania sobie powagi. - Jestem szalenie zajęty. Pod moim zarządem jest policja i straż pożarna, i zakład oczyszczania miasta, a w listopadzie odbędą się nowe wybory, do których trzeba się przygotować. No i w ciągu kilku najbliższych dni muszę zorganizować pochód karnawałowy, a jest to zajęcie, które pochłonie mi mnóstwo czasu. Poza tym cierpię na niestrawność 52 i bardzo boli mnie brzuch, nawet w tej chwili. Macie na drogę cygara, drodzy przyjaciele, i wracajcie do domu. Ale farmerzy nie dali się zbyć tak byle czym. Zaczęli gwałtownie protestować i sprzeczać się z burmistrzem. Burmistrz wpadł w gniew, aż poczerwieniał na twarzy, a po chwili przyszedł rosły policjant i z miejsca wyrzucił farmerów za drzwi. Mój znajomy farmer był blady jak ściana, gdy siadał znów na koźle wozu. Ześliznąłem się z drzewa, wskoczyłem do wozu i schowałem się pod starą plandeką. Jechaliśmy w stronę rzeki i znów widziałem po drodze ludzi szykujących się do zabawy karnawałowej: stawiali na skraju chodników trybuny dla tych, co będą chcieli oglądać wielką paradę, przymierzali zabawne kostiumy i uczyli się nowych śmiesznych tańców. A na wielkim placu ujrzeliśmy mężczyznę i kobietę, którzy mieli być królem i królową karnawału. Siedzieli na tronach w złotych koronach na głowie i rozkazywali innym, co mają robić. Wszędzie rozlegały się wesołe śpiewy i śmiechy. • Ale mój farmer nie miał ochoty śmiać się. W ogóle nie odzywał się ani słowem, siedział ponury i nieruchomy, jakby był wykuty z kamienia. Nagfle odwrócił się do brata i powiedział: 53 ** - Ja bym im pokazał! Gdybym tak mógł, popsułbym im ten cały ich karnawał! Droga powrotna nad rzekę bardzo nam się dłużyła. Byliśmy wszyscy strasznie głodni. Przed sklepem kolonialnym wóz zatrzymał się na dłuższą chwilę, gdyż farmer chciał kupić coś do jedzenia. Wyskoczyliśmy i my także i zobaczyliśmy na wystawie różne wspaniałe rzeczy, ale wszystko to było dla nas niedostępne. Bo miasto to zupełnie co innego niż nasza Zatoka Sumów, gdzie na polu każde z nas bez trudu może znaleźć jedzenia w bród. Nagle zobaczyliśmy jakiegoś pana, który wyszedł ze sklepu z wielką torbą naładowaną prowiantem i wepchnął ją przez nie dosuniętą szybę w głąb auta, po czym wrócił do sklepu. Wsunęliśmy się szybko przez szparę do samochodu i zajrzeliśmy do torby. Znajdowało się w niej mnóstwo małych tekturowych pudełeczek z różnymi smakołykami, jak groszek zielony, fasolka szparagowa i soczyste truskawki. Rzuciliśmy się na jedzenie. Ale po chwili odskoczyłem jak oparzony. Poczułem się tak, jakbym łykał ogień. Wszystko to było lodowato zimne i zupełnie nie dawało się jeść. Stary szczur mieszkający w okratowanym kanale koło sąsiedniego sklepu rzeźniczego wyjaśnił nam, że ludzie z Nowego Orleanu naumyślnie zamrażają jedzenie. 54 Wróciliśmy pod naszą plandekę i niebawem wóz ruszył. Gdy dojechaliśmy do chaty brata naszego farmera, było już prawie ciemno. Farmerzy usiedli na ganku i rozmawiali, nie zapalając lampy. A gdy ludzie rozmawiają z sobą po ciemku i półgłosem, to wiadomo, że mają jakieś poważne kłopoty. O czym mówili, nie słyszałem, dobiegały mnie tylko oddzielne słowa, jak: „...to niepotrzebna strata czasu" i „...nie warto było tu przyjeżdżać..." Wróciliśmy na naszą barkę, a czuliśmy się wszyscy nie mniej podle niż farmerzy. - Nie ma innej rady - rzekł Sędzia Czarny - tylko trzeba wracać do domu. A Sędzia Czarny wiedział, co mówi, i prawie zawsze miał rację. Lis poparł go. - Tutaj każde zwierzę zdechłoby z głodu. Kubły do śmieci pozamykane są tak szczelnie, jak gdyby miały w środku zasuwkę. Wyobraźcie sobie, że widziałem na własne oczy, jak niektórzy ludzie palili swoje śmieci! Nawet królik spoważniał. - Okropni są ci ludzie - stwiirdził. - Zamrażają jedzenie i palą śmieci! 55 I wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, przerywając sobie nawzajem, co też będą robili, gdy wrócą do Zatoki Sumów. Ale ja pamiętałem rwący prąd na rzece, gdy jechaliśmy wozem wzdłuż wału, i wzbierającą coraz wyżej wodę. I przypomniałem sobie także te wszystkie straszne chwile, jakie spędziliśmy na wysepce, i pomyślałem, że ciężkie czasy czekają zwierzęta w Zatoce Sumów, jeśli nasze sprawy nie zostaną załatwione pomyślnie. Ubłagałem więc moich towarzyszy, żeby nie śpieszyli się jeszcze z powrotem do domu. Widziałem z daleka światła wielkiego miasta. Był to bardzo piękny widok. Ale ja wolałbym raczej widzieć tylko gwiazdy. Wszyscy położyli się spać, a ja czuwałem i rozmyślałem, co robić dalej. Takie już są z natury szopy pracze. Nie ustąpią, dopóki nie przemyślą wszystkiego do końca. Godziny mijały, a ja wciąż jeszcze nie spałem. Na barce panowała cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu głuchym uderzeniem: to lis walił przez sen kitą w podłogę barki. Głowę daję, że śniły mu się króliki... Nagle nie opodal przybił do brzegu mały statek wycieczkowy i wysiedli z niego ludzie poprzebierani w dziwaczne kostiumy, przygotowane na zapusty, i przeszli po kładce na ląd. A zaraz zadnimi wysiadła orkiestra, wszyscy w niebieskich mundurach i w kapeluszach z niebieskimi piórami. Przypomniałem sobie, że wielokrotnie słyszałem od innych zwierząt mieszkających nad rzeką, że w Nowym Orleanie najważniejszą rzeczą pod słońcem jest karnawał. Ludzie zaczynają mówić o karnawale na długo przedtem i przyjeżdżają ze wszystkich stron kraju, żeby zobaczyć pochód karnawałowy. Drugiego takiego nie ma podobno na całym świecie. I jednocześnie przypomniałem sobie, co powiedział farmer - że miałby ochotę popsuć im tę zabawę... Nagle - wpadłem na pewien pomysł. Zbudziłem wszystkich. Wysiedliśmy na brzeg i znaleźliśmy się pod gołym niebem, po którym płynął księżyc. Poczuliśmy się tak, jakbyśmy byli u siebie w domu, w Zatoce Sumów. Usiedliśmy pod rozłożystym dębem i omawialiśmy nasz plan. Postanowiliśmy, że jeśli ci, co mieszkają w Nowym Orleanie i mogą nam pomóc, nie zechcą zbudować zapory w Sumi-kowie, to my przeszkodzimy im w urządzeniu zabawy karnawałowej. Uważałem, że w nasz plan trzeba wtajemniczyć starego konia należącego do farmera. - To się na pewno nie uda 4- mruknął koń gderliwie jak zawsze. - Takie wy już jesteście, leśne zwierzęta: za- 56 57 pałacie się do każdego nowego pomysłu. A wszystkie kłopoty wynikają z tego, że nie jadacie owsa. Owies działa uspokajająco na nerwy. Gdyby wszyscy jedli owies, na całym świecie byłoby lepiej. Jak wszystkim wiadomo, pod Nowym Orleanem znajduje się mnóstwo bagien i moczarów. Zabrałem lisa i wyruszyłem z nim w drogę. Gdzie tylko spotkaliśmy jakiegoś lisa, opowiadaliśmy mu o naszych kłopotach i o naszym pakcie wzajemnej pomocy, i prosiliśmy, żeby się do nas przyłączył. W ten sam sposób postępowaliśmy także ze spotkanymi po drodze szopami. Szopy mieszkają zbyt blisko rzeki, ażeby mogły nie wiedzieć o groźnych powodziach. Nie zapomniały o nich, tak jak zapomnieli mieszkańcy Nowego Orleanu. Widocznie zwierzęta mają lepszą pamięć niż człowiek. Zwierzę żyje krócej, ale pamięta lepiej. Prosiliśmy napotkane zwierzęta, ażeby opowiedziały swym towarzyszom o naszych troskach i nakłoniły ich do udzielenia nam pomocy. Wróciliśmy na naszą barkę, a zanim zapadł wieczór, przekonaliśmy się, że zwierzęta dotrzymały obietnicy. Znad wszystkich bagien i moczarów przybywały szopy i lisy, setki, tysiące zwierząt. Postanowiliśmy ruszyć tłumnie do Nowego Orleanu. Co do mnie, to nie bardzo lubię wąskie ulice. Ale kiedy wpadliśmy do miasta, mogliśmy wyczyniać, cośmy tylko chcieli. Pędziliśmy szerokimi alejami, przebiegaliśmy przez ogrody, przeskakiwaliśmy przez parkany i żywopłoty, a robiliśmy przy tym jak najwięcej hałasu. Wiedzieliśmy, że miejskie psy nie znają zapachu zwierząt leśnych i że to, co robimy, będzie musiało doprowadzić je do wściekłości. Toteż tak jak przewidywaliśmy, psy rzuciły się w pogoń za nami, ujadając, wyjąc i warcząc. Oczywiście, przy takim piekielnym hałasie nikt z mieszkańców miasta nie mógł oka zmrużyć. Przyszliśmy do miasta również następnej nocy i jeszcze następnej. A po paru takich nocach mieszkańcy Nowego Orleanu chodzili przez cały dzień na pół śpiący i tak zmęczeni i zdenerwowani, że nie rozmawiali z sobą jak ludzie, tylko odszczekiwali się sobie nawzajem jak zajadłe psy. Lis wyniuchał dom, w którym mieszkał burmistrz z małym pieskiem, jednym z tych, co pyszczek mają pomarszczony jak łupina na starym kartoflu i wydają pisk podobny do gdakania kury. Biegaliśmy tam i z powrotem pod oknami domu i słuchaliśmy, jak pies*skomli i wyje przez całą noc bez ustanku. W taki sam sposób dręczyliśmy parę, 58 59 która miała zostać królem i królową karnawału, i inne osoby, które brały udział w urządzaniu wesołej zabawy zapustnej. Wszyscy oni mieli teraz ciężkie życie. Minął tydzień - i całe miasto było tak znużone i wyczerpane, że nikt już nie myślał o zabawie. A w gazetach pojawiały się co dzień długie artykuły o najeździe dzikich zwierząt na miasto i rozważania, dlaczego to zrobiły. Farmer z Zatoki Sumów po raz drugi udał się do burmistrza. Tym razem nie poszliśmy z nim, bo nie mieliśmy odwagi narażać się na spotkanie z psami w biały dzień. Ale wszystko opowiedział mi stary koń. - Mój pan nie jest taki głupi - mówił koń, tego dnia jakoś mniej gderliwy niż zazwyczaj. - Zrozumiał, że dzieje się tu coś niesamowitego. Powiedział burmistrzowi, co on o tym sądzi: zwierzęta przybyły do Nowego Orleanu, ponieważ rzeka wylała i wypłoszyła je z bagien i moczarów, a jeśli takie rzeczy przydarzają się zwierzętom, to niech pan burmistrz pomyśli o ludziach i zechce im pomóc, a pomóc może tylko w jeden sposób: budując zaporę i wały. Ale burmistrz odrzekł: „Nic z tego!", tak samo jak poprzednim razem. Zrozumieliśmy: burmistrz, a także pozostali mieszkańcy Nowego Orleanu potrzebują innej, dotkliwszej nauczki. 60 - Raz kozie śmierć! - oświadczył Sędzia Czarny. -Teraz moja kolej: ja spróbuję... Nie lubił mówić za dużo. Ale wystarczyło spojrzeć na Sędziego Czarnego, ażeby wiedzieć: on już wie, co robi. Gdy nazajutrz rano mieszkańcy Nowego Orleanu zbudzili się, zobaczyli, że całe miasto roi się od wężów - gdzie się ruszyć: gad! Węże zielone i węże czerwone, węże czarne i węże żółte, węże wyłażące ze zlewu w kuchni i węże zakradające się do łóżek... A nie wszystkie były takie łagodne i nieszkodliwe, jak nasz Sędzia Czarny - o, nie! Były wśród nich grzechotniki i okularniki tak groźne, że mogły nawet uśmiercić człowieka, gdyby się rozzłościły. Ale ten najazd wężów niewiele nam pomógł - ani trochę więcej niż szopy i lisy. Nie było rady: należało spróbować jeszcze innego sposobu - po raz trzeci. Zauważyłem, że nasza ropucha znów się nadyma, że brzuch ma okrągły jak arbuz, i zaraz odgadłem, że snuje jakieś swoje własne pomysły. - Zostawcie tę sprawę mnie! - zarechotała. Poszedłem razem z nią nad bagniska. Gdziekolwiek spostrzegła gromadkę żab siedzących na moczarach, zatrzymywała się i wypytywała, czy nie znają żab z Klubu 61 Śpiewaczego znad Zatoki Indiańskiej, a gdy żaby odpowiadały, że, owszem, znają, pytała, co się teraz śpiewa w Zatoce Sumów i czy nie nauczyły się jakichś nowych „kawałków". Wróciliśmy na barkę bardzo oboje zadowoleni. Każdy, kto mieszka w tym kraju, wie, jak wielkie ilości komarów roją się nad bagniskami, a nie ma chyba nikogo, kto by nie wiedział, ile komarów może zjeść jedna żaba. A teraz właśnie żaby z moczarów przyrzekły nam solennie, że nie połkną ani jednego komara, dopóki my im nie pozwolimy. W parę dni później, kiedy siedzieliśmy wszyscy na naszej barce, zauważyłem, że królik nagle zrobił się biały jak ściana. - Pali się! - wykrzyknął i w mgnieniu oka dał ogromnego susa eto wody. Rozej^ałem się dookoła: rzeczywiście, nad bagnem snuł się gęsty> czarny dym. Ale gdy przyjrzałem się uważniej, stwierdzeni, że to wcale nie jest dym. Były to chmary najstraszliwszych, najbardziej dokuczliwych komarów, jakie istnieją ^ tych stronach, i wszystkie kierowały się prosto do śródmieścia Nowego Orleanu. Sędzi3 Czarny nie zwlekając ani chwili skoczył do wody i wyciągał spiesznie królika, podobnie jak uczynił to po- 62 przednim razem, i wygłosił do niego pouczające przemówienie, żeby na przyszłość nie był taki głupi i nie bał się własnego cienia. Siedzieliśmy wszyscy cichutko i patrzyliśmy, jak w górze nad nami przelatują komary z tak głośnym brzęczeniem, że z daleka brzmiało jak gwizd lokomotywy. Musieliśmy skryć się pod pokładem, bo gdyby któreś z nas odważyło się wysunąć łapę, opadłyby ją tysiące komarów i pokąsały bezlitośnie. Nietrudno wyobrazić sobie, co się działo w mieście. W tym rojowisku komarów znajdowały się nie tylko komary z samej Luizjany. Wieści nad bagnami przenoszą się błyskawicznie z miejsca na miejsce i gdy komary dowiedziały się, że tutejsze żaby zobowiązały się ich nie pożerać, przyleciały tłumnie ze wszystkich stron kraju. Mieszkańcy Nowego Orleanu próbowali wszelkich środków, ażeby obronić się przed tym najazdem. Ale chmara komarów gęstniała z minuty na minutę. Żaden człowiek nie odważył się wyjść na ulicę bez kapelusza i bez siatki przeciwko moskitom. Ci mieszkańcy Nowego Orleanu, którzy próbowali ćwiczyć tańce na zabawę karnawałową, także mieli twarze osłonięte siatkami. Muzyka wiele razy zaczynała grać, ale po chwili milkła. Komary wtiskały się pod siatki jak dym, ludzie oganiali się przed nimi, jak tylko mogli, wyraa- 63 chiwali rękami, tupali nogami, klaskali w dłonie i robili taki hałas, że nie usłyszałbyś nawet grzmotu. I, oczywiście, wszystkich tak pochłonęła walka z komarami, że nikt nie miał głowy myśleć o przygotowaniach do karnawału. Ropucha była szalenie dumna z siebie i tak się nadymała, iż baliśmy się, że pęknie. Jej brzuch ciągle rósł i rósł, i w końcu ropucha utraciła nad nim kontrolę, i nie pozostało jej nic innego, jak tylko biernie obserwować, jak brzuch robi się coraz większy. Sędzia Czarny i ja zaczęliśmy przykładać jej zimne kompresy z lodowatej wody zaczerpniętej z pobliskiego strumienia i powoli brzuch ropuchy jął się zmniejszać, aż w końcu opadł zupełnie. A tymczasem do Nowego Orleanu zaczęli przyjeżdżać tłumnie na swych wozach farmerzy z Zatoki Sumów, gdyż powódź przybrała tam niebywałe rozmiary. Postanowili udać się do burmistrza Nowego Orleanu i ponowić prośbę o wybudowanie zapory. W mieście aż huczało. Dowiedziałem się od starego konia, że niedoszli król i królowa karnawału i inne ważne osobistości bardzo są zmartwione tym stanem rzeczy i boją się, żeby zabawa kostiumowa nie została odwołana. I wszyscy nalegają na burmistrza, aby do takiej katastrofy nie dopuścił. Gdyby obchody karnawałowe się nie odbyły, 64 mieszkańcy Nowego Orleanu odczuliby to tak, jak gdyby któregoś dnia słońce nie wzeszło. I mogłoby się nawet • zdarzyć, że zapomnieliby na całe życie, co to jest śpiew i taniec. Niektórzy stwierdzali, że absolutnie nie rozumieją tych wszystkich dziwnych rzeczy, jakie działy się w Nowym Orleanie, i że być może jest to kara za jakieś przewinienia czy coś w tym rodzaju. I uważali, że gdyby burmistrz pomógł mieszkańcom Sumikowa, sytuacja w mieście mogłaby się zmienić i może jednak zabawa by się odbyła. Burmistrz bardzo był już wyczerpany bezsennymi nocami, najazdem komarów, skargami i utyskiwaniami mieszkańców miasta. A jednak trwał uparcie przy swoim zdaniu i nie chciał go zmienić. i V Nasza sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. Dowiedziałem się od starego konia, że farmer zamierza wracać do domu. Powiedział, że choćby w Sumikowie szalała najstraszniejsza powódź, to jeszcze zawsze jest tam lepiej niż w Nowym Orleanie, gdzie musi prowadzić rozmowy z takim uparciuchem jak burmistrz. I ja sam także czułem się nie najlepiej. Byłem cały obolały po owej fatalnej nocy, kiedy to rozwścieczony brytan gonił mnie przez trzy czy cztery godziny po ulicach miasta i byłby mnie w końcu dogonił, gdybym nie wdrapał się na wysoki słup, do którego były przymocowane iskrzące się druty... Nie, nie chcę tych strasznych przeżyć nawet w myśli wspominać, a cóż dopiero mówić o nich! Siedzieliśmy o zmierzchu na naszej barce i patrzyliśmy na rzekę, gdy wtem usłyszeliśmy tętent na skarpie nadbrzeżnej. Po chwili ukazał się nad rzeką stary koń. Bardzo się zdziwiłem, gdyż dotychczas nigdy nas nie odwiedzał. - Przyszedłem, żeby powiedzieć wam coś bardzo ważnego - oznajmił, ponury jak zawsze. - Mój pan wyjeżdża jutro rano o świpie. Uważam, że należało was o tym zawiadomić. Odwrócił się i zaczął wspinać się na' skarpę. 66 Zrozumiałem: to już koniec! Na próżno trudziliśmy się dzień i noc przez kilka tygodni. Wszystkie nasze wysiłki spełzły na niczym. Pobiegłem za koniem i dogoniłem go na drodze. - Nie możesz dopuścić do tego - zawołałem - żeby twój pan odjechał jutro rano o świcie! Koń stanął. - Jak ty sobie to wyobrażasz? - zapytał. - Wyobrażam sobie - powiedziałem - że ty go zatrzymasz. Musimy mieć jeszcze trochę czasu do namysłu, co robić w tej sytuacji. Koń spojrzał na mnie tak, jakbym nagle stracił rozum. - W jaki sposób ja mogę zatrzymać mojego pana? -spytał. - Na świecie rządzą ludzie, a nie konie. - To tylko ty tak myślisz - odpowiedziałem mu. - A co by było, gdybyś nagle okulał? - Och, też mi pomysł... - wymamrotał koń, potrząsając głową z niechęcią. - Nie lubię takich rzeczy. Dużo koni tak postępuje, ale ja do nich nie należę. Ani razu jeszcze nie spłatałem mojemu panu podobnego figla. I nie chcę -słyszysz? - robić takich kawałów. Doprawdy, ten koń nie był o wiele mądrzejszy od naszego królika. 67 - To nie są kawały ani figle - próbowałem mu wyjaśnić. - Powstrzymując twojego pana od wyjazdu, możesz wyświadczyć wielką przysługę innym koniom i wszystkim zwierzętom, przypomnij sobie, jak to konie - a byli wśród nich i twoi przyjaciele - tonęły w rzece podczas powodzi w zeszłym roku. Ten argument trafił koniowi do przekonania. - Dobrze - zgodził się - zrobię, jak chcesz, ale uprzedzam cię: zatrzymam go do dwunastej jutro w południe. Do dwunastej - i ani minuty dłużej! Nie mam ochoty znaleźć się na szosie w nocy. Słyszałem, że w pobliżu trzęsawisk są żbiki. Nie chciałbym, żeby któryś skoczył mi nagle na grzbiet po ciemku. Pożegnałem się z koniem i wróciłem na barkę. - Koniec świata! - zarechotała ropucha. I wszyscy ^nów zaczęli nalegać, byśmy wracali do domu. Zszedłem ha brzeg i zacząłem spacerować tam i z powrotem po skarPie. Przez cały czas umysł mój pracował usilnie. Po rzece pfr*ięły na kłodach drzewnych zwierzęta, a jedna kłoda, na ^tórej siedziała stara wiewiórka, grzmotnęła o brzeg, znałem tę wiewiórkę, pochodziła z Zatoki Pstrągów, ^ległej o dziewięć mil od Zatoki Sumów. Porozmawiał6^ z nią chwilę i dowiedziałem się od niej, że 68 %Z w naszych okolicach szaleje straszliwa powódź i leśnym zwierzętom jeszcze nigdy nie wiodło się tak źle, jak teraz. Wiadomość ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie wolno mi odstąpić od powziętego zamiaru. Robiło się coraz później, zapadła noc, a ja wciąż krążyłem po brzegu rozmyślając, co robić. A potem zaczęło się rozwidniać i nastąpiła ta dziwna pora, kiedy już kończy się noc, a jeszcze nie zaczął się dzień, i wszystko jest zamglone i niezdecydowane. Wtem ujrzałem w brzasku dnia parę szczurów piżmaków, wyłażących ze swych nor w skarpie nadbrzeżnej. I nagle oświeciła mnie pewna myśl. Pośpieszyłem z powrotem na barkę. Wąż leżał zwinięty w kłębek i grzał się w cieple wschodzącego słońca. Opowiedziałem mu o moim planie - ale tylko jemu, nikomu więcej - wiedziałem bowiem, jakie straszne skutki mogą wyniknąć z niepotrzebnego gadulstwa, a nasz królik był z natury niepohamowanie gadatliwy. Potem udałem się do starego konia, ażeby i jego wtajemniczyć w moje plany. Koń udawał - tak jak mi obiecał - że kuleje. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć. Porozmawiałem z młodymi piżmakami: poradziły, bym pogadał ze starym piżmakiem mieszkającym w norze pod skarpą. 69 **»** Znalazłem go bez trudu. Wyglądał z tymi swoimi długimi wąsami zupełnie jak ów generał, którego widziałem spacerującego po dziedzińcu Wydziału Wodnego w Nowym Orleanie. Omawiałem z nim ów projekt przez cały ranek. Piżmaki nie są rozmowne, to pośród zwierząt najzaciętsze milczki. Niektórzy mówią o nich, że wskutek ustawicznego rycia i drążenia dziur pod ziemią stały się tępe i dość niemrawe. Ale ja zawsze umiałem się z nimi porozumieć. Powiedziałem staremu piżmakowi, co mnie do niego sprowadza. Żywił jednak pewne wątpliwości. - Jeśli o mnie chodzi - powiedział - to zrobię wszystko, co będzie można. Ale dzisiejsza młodzież nie jest taka, jaka bywała za dawnych moich czasów. Myśli tylko o rozrywce, chciałaby się ciągle bawić i bawić i niczym więcej się nie interesuje. Jak wszystko potoczy się dalej, trudno mi było na razie przewidzieć. Wracając na barkę, widziałem, że woda w rzece nadal przybiera i przekroczyła już poziom, na jakim znajdowało się miasto, i tylko trzymają ją w ryzach potężne wały i zapora. ?i??? spojrzało się w górę, można było zobaczyć wielkie parowce, płynące wysoko nad głową, jak zawsze, kiedy duźu fala docierała do Nowego Orleanu. 70 I gdyby ktoś nie wiedział o zaporze, widok ten wydałby mu się wręcz niesamowity. Tuż przed dwunastą w południe poszliśmy wszyscy razem na to miejsce, gdzie stał wóz farmera. Koń me udawał już, że kuleje, i był zaprzęgnięty do wozu, a myśmy wczołgali się wszyscy pod plandekę, podobnie jak to czyniliśmy uprzednio. Po krótkim czasie zjawił się farmer i wdrapał się na kozioł, a inni farmerzy także wsiedli na swoje wozy i ustawili się rzędem jeden za drugim. Nasz farmer strzelił z bata i wozy ruszyły. Ale stary koń nie zrobiwszy więcej niż parę kroków nagle zawrócił i wjechał na szosę prowadzącą do Nowego Orleanu. Na próżno farmer usiłował wyprowadzić go na drogę biegnącą nad rzeką - koń odmawiał posłuszeństwa. Farmer zafrasował się. - Nigdy jeszcze mój koń nie zachowywał się w ten sposób - powiedział na głos. Wojował z koniem dobre pół godziny, bez rezultatu. Przez chwilę wydawało się, że koń wreszcie uległ i pójdzie właściwą drogą, ale nie! - zaczął wierzgać i stawać dęba i nie uspokoił się dopóty, dopóki nie wykręcił znów w kie-runku Nowego Orleanu. Farmer potrząsał głową w zamyśleniu. 71 .. . V kof1 ~ rnruknął do siebie. - Widocznie wie, . oz^ ^ c ^ja na§ znajj żebyśmy wracali do Nowego Orbv • >u v ¦ ^nu i spróbowali raz eszcze porozmawiać z burmistrze^." C*2u, zwołał naradę i przekonał sąsiadów, że powinni Wraca - Ir u -u-- j ^c. Trzeba spróbować jeszcze jednej, ostatniej szansy. ^ozy wróciły więc do miasta i zatrzymały się . Ze*xi. Farmerzy weszli do gmachu, a myśmy p c *la parapet okna gabinetu burmistrza. siedział za biurkiem, a twarz miał tak zapuch- „, ąs^eń komarów, że prawie nie widać mu było oczu Teraz ¦ ' Juz mógł siedzieć bliżej biurka, gdyż przez zgodni wyraźnie schudł. Krzywił się jednak • rftinyj jak gdyby brzuch bolał go nadal, i pił 4 n^ę rąusująCej Wody za drugą. Wyglądał tak zle i mizernie że ui -i ' ?? prawie zrobiło mi się go zal. g cie b^rmjstrza Dyj0 sporo iudzi. Rozpoznałem wsrod nich tych ? * • i- . - i -i • i u y^ woje, co to mieli zostać królem i krolo- 3 a także tych innych, którzy zajmowali się 4 zaP^stów. Parę osób miało na sobie zabawne s^SCy byli bardzo wzburzeni i mówili jeden & gc?- Ąje nasz farmer z Zatoki Sumów niezra- żony wystąpił naprzód, znalazł się najbliżej biurka burmistrza i zabrał głos. Mówił o powodzi i o tym, że trzeba koniecznie zbudować zaporę w Zatoce Sumów. Burmistrz jednak nie chciał słuchać, walnął pięścią w stół i huknął: - Nie!!! Farmer cofnął się o krok, zrezygnowany, gdy wtem drzwi otworzyły się gwałtownie i do gabinetu burmistrza wpadł jakiś człowiek, a twarz miał tak białą, jak ja wówczas, kiedy wysypała się na mnie torba z mąką. - Katastrofa! - zawołał. - Na końcu ulicy wał przerwany! Woda płynie przez setki dziur! A za chwilę wbiegł inny i wrzasnął: - Cały wał przecieka! Ratuj się, kto może! W gabinecie burmistrza zawrzało. Jedni wybiegli jak szaleni, inni stali w miejscu bez ruchu jak skamieniali. Burmistrz także stracił głowę i wykrzykiwał bezradnie: - Policja! Straż pożarna! Pomocy! Jednocześnie zaczęto bić w dzwony, rozległy się gwizdy syren i zrobił się taki harmider, że można było ogłuchnąć. Tylko farmer i jego sąsiedzi z Sumikowa zachowali spokój. Dla nich powódź nie była nowinką. Wyszli spokojnie z ratusza i wsiedli na swoje wozy, a myśmy wśliznęli się z powrotem na nasze miejsce pod plandeką. 72 73 Pojechaliśmy na koniec ulicy. Farmer i jego sąsiedzi zaczęli zaraz nosić worki z piaskiem i ziemią i zatykać dziury, przez które przedzierała się z szumem woda. Po chwili przyszło także trochę mieszkańców Nowego Orleanu i przyłączyli się do nich. Początkowo wszelkie wysiłki były bezowocne - rwące potoki wody zalewały jezdnię, wdzierały się do piwnic. Dzwony dzwoniły coraz głośniej, wozy straży pożarnej, samochody policyjne i ambulanse pogotowia ratunkowego przelatywały z rykiem klaksonów, a ludzie biegli we wszystkie strony i wszystko to razem wyglądało jak jedno wielkie mrowisko, w które ktoś nieopatrznie stąpił nogą. Farmerzy pracowali niezmordowanie: układali worki z piaskiem coraz wyżej i wyżej. Wkrótce woda sączyła się już tylko wąskimi strumykami, aż wreszcie w ogóle przestała przeciekać i ulice z wolna zaczęły obsychać. Mieszkańcy Nowego Orleanu krzyczeli „hura!" i uspokojeni wracali do domu. Nasi farmerzy z Zatoki Sumów również zbierali się z powrotem do domu, gdy wtem zjawił się ów rosły policjant, który pełnił wartę przed drzwiami gabinetu burmistrza, i przekazał wiadomość, iż burmistrz zaprasza ich na rozmowę. 74 Wrócili więc do ratusza, a burmistrz podziękował im gorąco za pomoc w ocaleniu Nowego Orleanu przed zatopieniem i powiedział, że czuje się wobec nich zawstydzony i że gotów jest spełnić każdą ich prośbę. Wyraża skruchę, że dotychczas postępował nie tak, jak powinien. Oni tu, w Nowym Orleanie, już zapomnieli, co to jest powódź, ale teraz będą mieli nauczkę na całe życie i gotowi są dopomóc dzielnym ludziom z Sumikowa. Po chwili w gabinecie burmistrza zjawił się ów stary generał z wąsami jak szczur i powiedział, że najszybciej jak tylko będzie mógł, przyśle inżynierów i robotników do Zatoki Sumów, żeby zbudowali zaporę na rzece. Ci ludzie z Nowego Orleanu nie są wcale tacy źli. Trzeba ich tylko od czasu do czasu zaciąć batem jak narowistego konia. Uważam, że ludzie w ogóle są z natury trochę tępi i powolni w myśleniu, tak jak piżmaki. No, cóż, nie każdy może być równie bystry i rozumny jak szopy pracze... Wróciliśmy wszyscy do wozu pod naszą plandekę, gdy nagle stwierdziłem z przerażeniem, że nie ma wśród nas Sędziego Czarnego. Baliśmy sif, czy nie przejechał go jakiś rozpędzony samochód. Wtem zobaczyliśmy go, jak wypełza przez zakratowany właz kanału. 75 Opowiedział nam, co mu się przydarzyło. Pod oknem gabinetu burmistrza zobaczył otwór rury odwadniającej, a ponieważ był ogromnie tym wszystkim, co się działo, przejęty, nie zastanawiając się wiele opuścił się rurą w dół, aż w końcu znalazł się w kanale, i dopiero teraz udało mu się wyczołgać z powrotem na ulicę. Teraz już wszystko ułożyło się doskonale. Nasi farmerzy zostali zaproszeni na zabawę karnawałową, więc i my również pozostaliśmy w Nowym Orleanie. A tak wspaniałych zapustów nigdy jeszcze nie było w Nowym Orleanie. Ludzie poprzebierali się za klownów, za dzikusów, za małpy, ulicami ciągnął pochód przebierańców na platformach kapiących od złota i srebra, przez całą noc na ulicach jarzyły się oślepiające światła. Naszych farmerów usadowiono na specjalnej platformie i puszczano fajerwerki na ich cześć, i fotografowano ich ze wszystkich stron, i pisano artykuły w gazetach, jak to farmerzy uratowali Nowy Orlean. A my patrząc na jadących w pochodzie farmerów pękaliśmy ze śmiechu, bo tylko my wiedzieliśmy, co się tu naprawdę wydarzyło. To nie farmerzy ocalili miasto. I wcale nie było powodzi. Po prostu na moją prośbę piżmaki wywierciły w wale dziury, przez które popłynęła woda, 76 a potem, kiedy im dałem odpowiedni znak, z powrotem je pozatvkały. Zostawiliśmy naszą barkę na użytek piżmaków, które miały ochotę w niej zamieszkać, a sami wróciliśmy wozem do Zatoki Sumów, gdyż łodzią trudno byłoby płynąć pod prąd. Wkrótce potem w Sumikowie zjawili się inżynierowie i robotnicy i zabrali się do stawiania zapory. I znowu były wiwaty na cześć farmerów i znowu patrzyliśmy na nich ukradkiem i pękaliśmy wszyscy ze śmiechu. Tak to już jest z ludźmi. Zawsze wyobrażają sobie, że wszystko jest ich własnym dziełem. Niech sobie wyobrażają - nam to wcale nie przeszkadza. Dla mieszkańców Sumikowa przyszły teraz dobre czasy i nawet przestali przykrywać kubły na śmieci pokrywami. No, więc teraz już pan wie, w jaki sposób powstała zapora w Sumikowie - powiedział szop pracz na zakończenie. - I od tej pory nigdy nie wydarzyła się w tej okolicy żadna powódź. * Widać stąd także, jak wiele można osiągnąć, jeśli działa się wspólnymi siłami i dotrzymuje zawartego paktu. 77 Szop zamilkł - chciałem zadać mu jeszcze kilka pytań, gdy wtem zabrzmiał gwizd syreny ze statku „Piękna 2 Tennessee" i musiałem spieszyć się z powrotem na pokład. Kiedy obejrzałem się, zobaczyłem, jak szop myje sobie łaPkę, którą uścisnąłem mu na pożegnanie. Z. pokładu statku patrzyłem na pogłębiarkę, pracującą koło zapory. Obok mnie stał marynarz z załogi parowca i także obserwował pracę robotników. ~- Ci farmerzy z Zatoki Sumów - rzekł marynarz - zrobili wielką rzecz... Udało im się sprowadzić tu robotników i zbudować zaporę! Nic na to nie odparłem. Mój przyjaciel szop miał rację: nie każdy może być tak bystry i rozumny jak szop pracz.