11884
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11884 |
Rozszerzenie: |
11884 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11884 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11884 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11884 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Maja Lidia Kossakowska
Zakon Krańca Świata
Tom I
Moim Rodzicom i Jarkowi
Prolog
W chwili, gdy duchy postanowiły przemówić do Matki Gwiazd, ta wychodziła z chaty,
dzierżąc w ręce wiadro na wodę. Naczynie wysunęło się z bezsilnych palców. Twarz kobiety
zastygła w wyrazie całkowitej obojętności, drgały tylko zaciśnięte powieki. Oczy Matki Gwiazd
oglądały teraz obrazy niedostępne dla zwykłych śmiertelnych.
Woda, synowa Matki Gwiazd, zauważywszy, co się dzieje, natychmiast odwróciła wzrok.
Skupiła się całkowicie na szyciu skór. Jej myśli koncentrowały się wokół trzymanej w palcach
igły, równego ściegu i miarowego przewlekania nici. Natychmiast wyparła ze świadomości obraz
pogrążonej w transie teściowej. Nawet spojrzenie w jej stronę byłoby niebezpieczne. Dałaby
wtedy po sobie poznać, że spostrzegła rzeczy nadprzyrodzone, że zauważyła przybycie duchów.
Istoty z innego świata mogłyby się poczuć urażone. Woda zacisnęła usta. Igła śmigała w jej
dłoniach. Obecność duchów stawała się dla młodej kobiety nie do zniesienia. Czuła ją niczym
podmuchy zimnego wiatru.
Matka Gwiazd zamarła w odrętwieniu.
Dlaczego to tak długo trwa, pomyślała z rozpaczą Woda. Jeszcze chwila, a zwróci na
siebie uwagę duchów. Dostrzegą, że odczuwa ich obecność, i porażą ją śmiertelnym tchnieniem
albo wydrą z niej duszę i porzucą daleko na pustkowiu, skąd nigdy nie odnajdzie drogi do wioski,
nie powróci do swego ciała. Zadrżała ze strachu. Pochyliła się nisko nad szyciem, aby tylko nie
spojrzeć przypadkiem w stronę teściowej.
Zamknięte oczy Matki Gwiazd oglądały zamazane, dziwaczne sceny, których stara
kobieta nie potrafiła pojąć. Ogromne góry ze szkła. Dziwnie kanciaste skały poznaczone rzędami
równych jak wycięte nożem jaskiń, w których ludzie mieszkali niczym w chatach. Przepastne
wąwozy o dnach pełnych kłębiących się bez ładu, bezsensownie ubranych ludzi. Sznury
dziwnych pojazdów poruszających się, mimo że nie ciągnęły ich zwierzęta.
Matka Gwiazd patrzyła posłusznie na ten chaos, nawet nie próbując dociec, po co duchy
roztaczają przed nią podobne wizje. Czekała. W końcu przedstawią jej oczom obrazy, które
będzie w stanie zrozumieć. Skały, ludzie, wąwozy i pojazdy przesuwały się coraz szybciej, aż
przemieniły się w ciągi migających plam. Drgające kleksy barw zatrzymały się raptownie i
zmieniły w znajome kształty. Las. Rzędy wysokich, omszałych pni, w górze kudłate gałęzie
sosen. Wciągnęła w nozdrza zapach butwiejącego igliwia, żywicy, mokrych liści. Czuła unoszącą
się w powietrzu wilgoć.
Mężczyzna przedzierał się przez niskie zarośla. Z pewnością nie należy do Ludzi,
pomyślała Matka Gwiazd, jeszcze zanim zauważyła, że jest cudacznie ubrany i zdecydowanie za
duży, żeby urodzić się wśród jej współplemieńców. Mimo imponującej postury wydawał się
wychudzony, choć z powodu obcego stroju stara kobieta nie potrafiła ocenić jak bardzo. Miał
bladą skórę, znacznie jaśniejszą niż ktokolwiek z plemienia i jasne włosy, mokre od parującej w
powietrzu wilgoci. Rozgarniał krzaki rękoma, a krwawe zadrapania od cierni na dłoniach i
ramionach wyglądały jak tatuaże.
Matka Gwiazd wpatrywała się w przybysza z ciekawością. Nie przypominał nikogo z
mieszkańców Dalekich Krain, nie wydawał się też podobny do Mówiących Lisów. Miał twarz o
ostrych rysach, zbyt wydatnym nosie i kanciastym podbródku. Wyglądał brzydko i obco. Musiał
przywędrować z bardzo daleka, prawdopodobnie spoza świata. To dziwne, zdążyła pomyśleć, a
wtedy duchy porwały ją ze sobą i podprowadziły bliżej.
Usłyszała świszczący oddech nieznajomego, uderzenia serca boleśnie obijającego się o
żebra. Widziała mokre od potu kosmyki oblepiające czoło, zapadnięte policzki ze śladami
niestarannie zdrapanego zarostu, spierzchłe usta półotwarte z wysiłku. Pomyliła się. Mężczyzna
nie był po prostu wycieńczony. Znajdował się u kresu sił.
Minie jeszcze wiele dni, zanim dotrze do wioski. Gdyby ktokolwiek z plemienia mógł go
teraz widzieć, powiedziałby, że nie dożyje rana. Ale Matka Gwiazd wiedziała, że osiągnie cel.
Zrozumiała to, gdy tylko spojrzała w szare jak tafla Wielkiej Wody oczy, w których płonęło
zupełne szaleństwo. Nieznający przeszkód, niepokonany, przerażający ogień bogów.
Stara kobieta natychmiast odwróciła wzrok. Pochyliła z pokorą głowę, nie śmiąc spojrzeć
na świętego człowieka, który podążał Ścieżką Ku Drzewu. Zaintonowała cicho dziękczynną
pieśń dla duchów, które pozwoliły jej zobaczyć wydarzenie niezwykłej wagi. Wybraniec bogów
ma przybyć do wioski. Istoty z innych wymiarów nie interesowały się upływem czasu, więc
Matka Gwiazd nie była pewna, czy obcy pojawi się w osadzie jeszcze za jej życia, ale przeczucie
podpowiadało, że może na to liczyć.
Mężczyzna z uporem przedzierał się przez zarośla. Na plecach miał dziwny, kanciasty
worek obwieszony brzękającymi przedmiotami. Niejeden prawdziwy Człowiek roześmiałby się
serdecznie na myśl, że ta pokraczna istota może być Idącym Ku Drzewu, ale Matka Gwiazd nie
wątpiła. Wciąż widziała twarde, przerażające postanowienie płonące w głębi szarych jak agaty
oczu. Moc podźwignięcia z gruzów tego, co doprowadziło się do upadku.
Rzeczywistość pękła nagle na kawałki jak upuszczony gliniany dzban. Matka Gwiazd
znów znalazła się na progu chaty. Nabrała głośno powietrza.
- Wskrzesiciel - powtórzyła szeptem słowa duchów. - Jeden z tych, którzy podniosą z ruin
dawny porządek.
Woda drgnęła zaskoczona. Czubek igły poderwał się w górę i ukłuł młodą kobietę w
palec. Pisnęła ze strachu. Gdyby duchy nie odeszły, zapach krwi z pewnością zwróciłby ich
uwagę.
Matka Gwiazd prychnęła z pogardą.
- Uważaj, jak szyjesz - rzuciła. - Poplamisz pięknie wyprawioną skórę.
Synowa w milczeniu pochyliła się nad robotą.
Stara kobieta sięgnęła po wiadro, po czym kołysząc się na boki, podreptała ku studni. W
drodze natknęła się na Cięgła, swego młodszego syna.
- Ktoś idzie Ścieżką Ku Drzewu - powiedziała. Twarz mężczyzny ściągnęła się w wyrazie
niepokoju.
- Czy coś nam zagraża? - spytał.
Matka Gwiazd uśmiechnęła się krzywo.
- Duchy obdarzyły mnie dodatkową parą oczu - mruknęła - oraz głupim i tchórzliwym
synem. Cóż, nie można mieć wszystkiego.
Wyminęła Cięgła, który został na ścieżce z rozdziawionymi ze zdumienia ustami.
Część I
Tutaj
Rozdział 1
Rozpostarł ręce, wciągnął do płuc haust zimnego, czystego jak kryształ powietrza i zaczął
biec. Ubita ziemia pod stopami była twarda, pozwalała na pewne, sprężyste odbicie. Przed sobą
widział ciemną, połyskliwą wstęgę rzeki. Wydłużył kroki. Biegł szczytem wysokiego wału
przeciwpowodziowego. Zbocza nasypu porastał gąszcz trawy i ziół rozedrgany cykaniem
świerszczy, gładzony szerokimi dłońmi letniej nocy. Powietrze przesycał zapach roślin i świeżej,
wilgotnej ziemi. Trzciny na brzegu rzeki kołysały się z szelestem, który brzmiał jak szept. Woda
połyskiwała oleiście. W górze, na czarnej płachcie nocy, lśniły maleńkie, zimne gwiazdy.
Oddychał głęboko, kroki stawały się coraz dłuższe, miarowe, pewne. Gdzieś w sercu
narastało dobrze znane, niemal ekstatyczne uczucie wyzwolenia i szalonej radości,
zapowiadające łatwe, owocne przejście. Czuł, że tym razem dotrze do celu. Serce waliło jak
szalone, jakby euforia miała rozerwać je na strzępy. Ale umysł musiał pozostać chłodny.
Skupienie było jedyną gwarancją sukcesu. Pozwolił sobie tylko na przelotną myśl, że idzie
nieźle. Biegł.
Już nie dotykał ziemi, unosił się ponad szeroką ścieżką wydeptaną w trawie porastającej
szczyt nasypu. Szybował z rozłożonymi ramionami, powoli nabierając prędkości. Nagle
wystrzelił w górę. Gwiazdy rozmazały się w jasne smugi, niebo skręciło wokół niego jak spirala,
pęd powietrza wcisnął oddech z powrotem do płuc, ciśnienie zdawało się rozsadzać mu klatkę
piersiową, w głowie szumiało. Świst wiatru ogłuszał. Pęd szarpał włosami i ubraniem. Ciemność
przecinały wstęgi świetlistych barw. Słyszał dźwięk podobny do chichotu czy szlochu, choć w
uszach brzmiał tylko miarowy wizg. Skóra płonęła, chociaż przejściu towarzyszył przenikliwy
chłód. Krztusząc się zimnym jak lód powietrzem, wirował między iskrzącymi się, zamazanymi
galaktykami przepełniony radością i triumfem obcym istotom śmiertelnym.
Opadł równie raptownie, jak poszybował w górę. Zobaczył przed sobą zadbany,
dyskretnie oświetlony park. Widocznie po drugiej stronie wciąż panowała noc. Całe szczęście.
Ułatwi to lądowanie, najtrudniejszą część operacji. Na razie przejście jeszcze się nie dokonało.
Obraz parku wydawał się dziwnie przerysowany i lekko nieostry, jak widziany przez grubą,
mleczną szybę. Teraz trzeba wybrać możliwie ciemne i ustronne miejsce, żeby opaść. Jest.
Zaułek z ławką, obrośnięty gęstymi krzakami podobnymi do głogu. Park wydawał się
wyludniony. Tylko ostrożnie. Powoli i ostrożnie. Niczego nie wolno zaniedbać.
Nabrał głęboko powietrza, starając się uspokoić walące jak młot serce. Teraz. Skulił się,
przybrał odpowiednią pozycję i spadł na perłową taflę dzielącą go od szczytów dorodnych
kasztanowców. Otworzyła się lekko jak woda. Przejście się dokonało. Przez chwilę przed oczami
widział oślepiające bryzgi światła, skóra paliła, wzdłuż kręgosłupa przebiegały fale dreszczy, ale
dolegliwości szybko ustąpiły. Klęczał na żwirowej ścieżce obok ławki. Sekundę trwał jeszcze z
brodą przyciśniętą do piersi, osłaniając ramionami głowę. Stary dobry nawyk pozwalający
uspokoić oddech, uniknąć mdłości i przekonać się, że przejście przebiegło normalnie.
Wstał szybko, otrzepał spodnie. Skrzywił się, bo żwir boleśnie powbijał się w kolana.
Rozejrzał się. Jego twarz błyskawicznie przybrała wyraz spokojnej obojętności. Wyglądał jak
ktoś, kto właśnie wstał z parkowej ławki, by po krótkim odpoczynku kontynuować przechadzkę.
Tylko oczy patrzyły bystro i czujnie.
Odetchnął z ulgą. Był sam. Wolnym krokiem ruszył w stronę głównej alei. Latarnie
jeszcze nie zgasły, choć niebo już różowiało, zapowiadając poranek. Spojrzał na maleńki złoty
żarnik zamknięty w kloszu mijanej właśnie lampy. Wyglądał jak złota rybka w słoju, ale nie
spełniłby nawet jednego drobnego życzenia. Po prawdziwej stronie byłby bezużyteczny.
Wyrwany ze szklanej kuli świeciłby dwa, może trzy dni słabym blaskiem, a potem umarłby
bezpowrotnie.
Park, cichy o brzasku, cały w różach i fioletach budzącego się dnia, wydawał się
najspokojniejszym miejscem we wszechświecie. Świeża zieleń drzew i krzewów koiła wzrok.
Na razie wszystko wygląda pięknie, pomyślał ostrożnie, bo nauczył się nie ufać
szczęśliwym trafom i pięknym widokom. Starał się nie rozglądać, nie rzucać w oczy. Odruchowo
wsadził ręce w kieszenie kurtki, ale szybko skorygował błąd. Zbytnia nonszalancja nie była tu na
miejscu. Nie przypuszczał, żeby ktokolwiek w tej części miasta spacerował rankiem po parku z
dłońmi w kieszeniach. Minął zakręt ścieżki, zobaczył wysoką pergolę porośniętą nieznanym mu
pnączem o kolorowych kwiatach. Za szpalerem równo przyciętych krzewów alejka, którą szedł,
łączyła się z szeroką, wysypaną żwirem drogą. Klomby, fontanna, drzewa i górka porośnięta
pięknymi płożącymi się jałowcami. Żadnego budynku, tylko gąszcz zieleni. Drobne kamyki pod
stopami nie chrzęściły. Panowała cisza. Zupełna cisza, pomyślał i poczuł chłodny dreszcz wzdłuż
kręgosłupa. Żadnych ptaków, szelestu liści, nawet krople wody tryskające z fontanny wpadały
bezgłośnie do marmurowej misy.
- Ogród Ciszy - szepnął do siebie.
Gdzieś głęboko w środku obudziły się nagle dwa znajome uczucia. Niepokój i
podekscytowanie. Jeszcze nie był pewien, czy rzeczywiście dostał się w miejsce tak obiecujące i
niebezpieczne zarazem. Oblizał suche nagle wargi. Sytuacja wymagała ostrożności i perfekcji. O
niebo większych niż zazwyczaj. Dobra, pomyślał, jeśli naprawdę wylądowałem w Ogrodzie
Ciszy, to gdzie właściwie jestem? Odpowiedź nasuwała się sama. Na pewno gdzieś w Górnym
Mieście.
- W porządku - szepnął. - Na razie idzie nieźle. Minął fontannę. Woda kapiąca bezgłośnie
wydawała się dziwnie nierzeczywista. Nieduży cylinder wygłuszacza ukryto prawdopodobnie
wewnątrz marmurowego cokołu podtrzymującego misę. Na dole, gdyby go odpowiednio
podrasować, mógłby służyć jako doskonałe urządzenie rejestrujące dźwięk. Dwa cylindry
zapewniały komunikację na odległość. Czasem zasięg był tak duży, że pozwalał kontaktować się
nie tylko z oddalonymi od siebie dzielnicami, ale nawet z sąsiednimi miastami. Cenny pryz, ale
żeby go dostać, musiałby rozwalić fontannę. Pierwotniak na pewno by tak zrobił. A potem zwiał.
I zmarnował szansę na znalezienie czegoś bardziej wartościowego. Górne Miasto oferowało
lepsze łupy niż wygłuszacz dźwięków gwizdnięty z fontanny. Choć, trzeba przyznać, ręce trochę
świerzbią. Z westchnieniem zostawił fontannę za sobą.
Wysokie drzewa i krzewy przesłaniały widok. Wciąż nie potrafił się zorientować, co się
znajduje za ścianą zieleni. A mogło tam być wszystko. Cenna nagroda. Przykre rozczarowanie.
Albo śmierć. Bezwiednie wydłużył krok. Twarz miał ściągniętą, pobladł lekko. W czujnych,
bystrych oczach obudził się niepokój. Już nie przypominał spacerowicza. Wściekły, złapał się na
tym, że galopuje główną aleją niczym koń, który dostrzegł stajnię. Zwolnił. Starał się możliwie
rozluźnić napięte mięśnie karku i ramion.
- Skąd te nerwy, Berg? - mruknął, słuchając tłukącego serca.
Spokojnie, przecież nie ma lepszego od ciebie. Jesteś Grabieżcą, elitą elit i królem
królów. Nigdy cię nie dostali. Wracasz do domu z łupami, o których inni nawet nie mogą
marzyć, a skaldowie układają o tym pieśni. Bo masz nerwy ze stali, umysł jak kryształ i talent jak
jasna cholera. A teraz spacerujesz sobie po parku i jesteś jednym z nich. Mędrcem poszukującym
natchnienia. Czystym duchem ponad wodami. Wdychasz balsamiczne powietrze. Medytujesz z
gwiazdami, chmurami i niebem. Składasz hołd nowemu dniowi, patrząc, jak pierwsze promienie
słońca rozpraszają ciemność nocy. Jesteś światły niczym wybuch bomby atomowej i przepojony
najwyższymi wibracjami. Wczuwaj się, Berg, bo inaczej nigdy nie wrócisz do domu.
Górne Miasto było szczególnie niebezpieczne. Dobrze o tym wiedział. Mnóstwo skarbów
i jeszcze więcej niebezpieczeństw. Jasne, że doskonale go strzegli. Mieli powody. A to znaczy, że
nie można sobie pozwolić na żaden błąd. Tacy, którzy stracili tutaj nerwy, najczęściej tracili też
życie.
Jeszcze parę kroków. Zaraz powinna ukazać się brama. Nie, cholera. Między drzewami
zamajaczył biały fronton budynku. Berg mimowolnie zacisnął dłonie. Oddychał szybko przez
uchylone usta. Słyszał łomot pulsującej w skroniach krwi. Zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.
Nie, nie może się mylić.
- Jezu - szepnął bezgłośnie. - To Biblioteka.
Przełknął ślinę. Usta miał suche jak wiór. Bał się, że widać po nim zdenerwowanie.
Przyszedł czas, żeby zastosować formułę Paxa. Zmienić postawę ciała, a napięcie opadnie samo
jak zbyt obszerna koszula.
Odetchnąć głęboko. Nie zaciskać pięści. Nie gapić się na Bibliotekę. Popatrzeć na coś
ładnego, na przykład kwiaty. Zwolnić i wydłużyć krok. Nie kulić się, nie napinać mięśni jak
zwierzę przed walką. Odprężyć się. To proste. Zmieniasz postawę, a napięcie pryska. No i super.
O to chodziło.
Wyćwiczone, świetnie przygotowane ciało zareagowało odruchowo. Nikt nie posądziłby
o zdenerwowanie jasnowłosego mężczyzny, spacerującego alejami otaczającego gmach parku. Z
umysłem było więcej kłopotów. W głowie wciąż piszczał cienki, zachrypnięty z ekscytacji
głosik: „O Jezu, Berg! To Biblioteka! Człowieku, to naprawdę ona!”. A w tle pobrzmiewał
ponury refren: „Jeden fałszywy ruch i gryziesz piach, facet”. Berg dobrze znał ten histeryczny
duet. Pewnie miał z nim do czynienia niejeden Grabieżca. Abordaż czasem sprzyjał lekkiemu
rozchwianiu emocjonalnemu. Ale istniał prosty sposób, który natychmiast przynosił uspokojenie.
Wystarczyło dopuścić do głosu profesjonalistę. Uświadomić sobie, że każdy skok jest w sumie
taki sam. Trzeba trzymać się reguł i nigdy nie poddawać panice. Nowy dzień, nowy abordaż.
Taki zawód.
Biały budynek przybliżał się. Biblioteka. Jedno z najlepiej strzeżonych, obwarowanych
jak twierdza miejsc w mieście. Centrum edukacji i myśli technicznej. Skarbnica wiedzy. I
wspaniały, szalony, nieprzytomny pryz.
Oblizał usta i stwierdził, że wyszczerza się w radosnym, złym uśmiechu. Cztery lata
musiał czekać, żeby trafić tutaj ponownie. Oczywiście, nie mógł poznać budynku od razu. Nigdy
jeszcze nie wchodził od frontu, od strony parku. Zawsze wyrzucało go przy bocznych drzwiach.
A przecież gmach był olbrzymi. Wszedł do Biblioteki trzy razy w życiu. Raz za to, co wyniósł,
żył potem przez pół roku.
Wiedział, że budynek jest zawsze otwarty. I zawsze pełno w nim chętnych dupków
zgłębiających drogę duchowego oświecenia. Adeptów, alumnów, akolitów, poszukujących,
początkujących i uczniów, szalonych półświętych starających się gorliwością zasypać przepaść
dzielącą ich od mistrzów. Bo ukochani idole - sami Oświeceni czy jak lubili się zwać - także
zaglądali czasem do Biblioteki.
Berg uśmiechnął się krzywo. Jasne, że zaglądali, ale nigdy o poranku. Ta pora była
odpowiednia do ćwiczeń duchowych tylko dla poszukiwaczy wiedzy stojących znacznie niżej w
hierarchii.
Cóż, widać osiągnięcie najwyższego poziomu samouświadomienia pozwala się
przynajmniej wysypiać.
W miarę jak zbliżał się do budynku, narastało w nim radosne podniecenie. Czuł się
niczym lis podkradający się do kurnika pełnego tłustych, sennych kur. Pryz! Pryz! Pryz! - waliło
wesoło serce, bo Berg uświadomił sobie właśnie, że abordaż może pójść łatwiej, niż się
spodziewał. O cudownym, bladym jak lica chorowitej ascetki poranku nikt z Oświeconych nie
pofatyguje się do Biblioteki, więc niebezpieczeństwo wpadki malało proporcjonalnie do wartości
spodziewanego łupu.
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. W każdym razie jakiś osobisty bóg Grabieżców.
Dzielnych Robin Hoodów swojego świata. Do przodu, Berg. Na wiking. Na zajazd. Na chąsę. Do
abordażu. Biblioteka jest twoja.
Wyszedł na obszerny plac wysypany żwirem. Kroki stawiał niespiesznie, spokojny,
rozluźniony, bez uśmiechu. W Górnym Mieście uśmiechy były rzadkie jak egzotyczne ptaki.
Mądrość nie tolerowała radości.
Olbrzymi, biały budynek rozparł się pośrodku placu niczym paskudny, wielooki smok.
Złowrogie błyski lśniły w ślepiach niezliczonych okien, dwa pasma szerokich, płaskich schodów
wystawały z paszczy drzwi jak rozdwojony język. Kamienny Argus nie spał. Czuwał
przyczajony, gotów pożreć śmiałka, który wtargnął tu bezprawnie.
Berg uniósł głowę, zmierzył wzrokiem fasadę. Budowla miała zdecydowanie zbyt dużo
ozdób. Wszędzie tłoczyły się alegorie, symbole i emblematy o skomplikowanych kształtach.
Dziewice w powłóczystych szatach. Nagie grubaski potrząsające rogami obfitości lub wieńcami
ludzkich czaszek. Mandale. Dziwaczne przedmioty przypominające tłuczki. Podwójne topory.
Ornamenty z liter i znaków graficznych nieznanego pochodzenia. Wyobrażenia zwierząt. Rogaci
mężczyźni przycupnięci u stóp bogiń. Wszystko to stłoczone na ścianie frontowej. Postacie
zamarłe w nienaturalnych pozach zdawały się spychać nawzajem z niezliczonych wąskich
gzymsów. Całość sprawiała wrażenie jakiejś oszalałej impresji na temat Orientu. Pysk Argusa
był dosłownie pokryty parchami rzeźb. W złotym blasku wstającego słońca, które bezlitośnie
wydobyło ostre kontrasty światła i cienia, budynek wyglądał wyjątkowo szkaradnie.
Berg powoli wstępował na schody, a jego stopy wybijały radosny rytm. Pryz. Pryz. Pryz.
W parku i na dziedzińcu było zupełnie pusto. Nie śledzony, nie nagabywany przez nikogo
wkraczał do Biblioteki o cichym, złotym poranku, porze wymarzonej dla drapieżnika.
Mijając wielkich kamiennych strażników, przycupniętych u stóp schodów, poczuł
charakterystyczne, dobrze znane ukłucie chłodu w lewym ramieniu. Ukryty pod tuniką i kurtką
tatuaż ożył. Chłód zmienił się w promieniujące zimno. Poziom mocy był bardzo wysoki. Jednak
Berg się nie zawahał. Wchodził po stopniach pod obojętnym spojrzeniem kryształowych ślepi,
ogromnych jak dwie męskie pięści. Wewnątrz każdego klejnotu kryła się śmiercionośna broń.
Maleńka kropla trucizny, ślad pozostawiony przez Mistrzów Blasku. Przekleństwo rzucone na
głowę każdego, kto nie jest namaszczonym przez nich wybrańcem. Czujniki potrafiły
natychmiast wykryć i obezwładnić obcego, a nieszczęśnikowi, uwięzionemu niczym owad w
pajęczej sieci, pozostawało tylko czekać na przybycie mścicieli. Chyba że był Grabieżcą.
Właścicielem unikalnej, jedynej w swoim rodzaju przepustki, pozwalającej złamać
zabezpieczenia Mistrzów Blasku. Żyjącego tatuażu, uzyskanego jako zwieńczenie procesu
inicjacji. Swoistego dyplomu ukończenia szkoły przy gildii Grabieżców. Kiedy gildia i szkoła
jeszcze istniały.
Berg niespiesznie pokonywał stopnie. Ręka drętwiała z zimna, ale wyrysowana głęboko
pod skórą końska czaszka, obrońca i przyjaciel, nie zawodziła nigdy. Bestia z laurową gałęzią i
bestia z obnażonym mieczem nawet nie drgnęły. Nie porwały się z miejsc, żeby jednym
uderzeniem łapy zmieść z powierzchni ziemi złodzieja, który włamywał się na uświęcony teren
Biblioteki. Były tylko kiczowatymi posągami, co z tego, że wielkimi na cztery metry.
Berg miał przelotną ochotę położyć palec na ustach i szepnąć do nich „ciiiii”, ale lata
praktyki dały o sobie znać. Naczelna zasada pozyskiwaczy brzmiała: nie rób niczego, co może
zwrócić uwagę. Utrata czujności oznaczała rychłą katastrofę. Berg doskonale wiedział, że zbytnia
pewność siebie kończy się klęską. Nie zdoła zapomnieć, jak skończyli tacy, którzy poczynali
sobie zbyt śmiało. Przed oczami stanął mu niespodziewanie obraz z dalekiej przeszłości. Scena,
która czasem powracała w ciężkich, niespokojnych snach po nieudanych przejściach. Widok
zmasakrowanego ciała Luki, pociętego na kawałki siecią Stockla. Krew była wszędzie, jakby
szkarłat wyparł czy pochłonął pozostałe barwy. Pokrywała lepką, śliską warstwą ściany, podłogę,
maszyny i koję Luki. Pamiętał białą jak papier, kamienną twarz Paxa, kiedy wepchnął do azylu
Berga i jeszcze dwóch innych szczeniaków, żeby popatrzyli.
- Jak pieprzony Porfirogeneta - powiedział wtedy Pax. - Tylko odwrotnie. Zapamiętajcie
sobie na zawsze. Tego cesarza zgubiła pycha. I całe jego wielkie Bizancjum. Na abordażu nigdy
nie jesteście bezpieczni. Nawet jeśli stoicie na środku pustyni, nie wolno wam nabrać pewności,
że nikt was nie obserwuje.
Berg nie miał wtedy pojęcia, o co Paxowi chodzi. Mógł tylko patrzeć, jak ciało Luki
rozpada się na krwawe, czerwone klocki niczym zabawka jakiegoś szalonego olbrzyma, i
walczyć z atakiem mdłości. Nie potrafił uwierzyć, że te poszatkowane kawały mięsa to naprawdę
Luka, bezczelny, roześmiany, arogancki mężczyzna, któremu tak bardzo pragnął dorównać.
Tamten drugi chłopak, który odpadł tak szybko, że Berg nie zdołał zapamiętać jego
imienia, rzygał na podłogę, a trzeci, Sebastian, stał sztywno z zaciśniętymi powiekami.
Śmierdziało wymiocinami i ostrą, zwierzęcą wonią krwi. W azylu kręcili się gorączkowo jacyś
pozyskiwacze, ale Berg ich nie dostrzegał. Pamiętał tylko Paxa. Twardą, kościstą dłoń na swoim
ramieniu. Spokojny, rzeczowy głos.
- Ty to sobie szczególnie zapamiętaj, synu. Bo będziesz kiedyś dobry. Lepszy od niego. -
Ruchem głowy wskazał ześlizgujące się z koi elementy szalonej, anatomicznej układanki. - Nie
pozwól, by zabiła cię brawura. To nie gra, Berg. To walka o przetrwanie naszego świata.
Rozumiesz?
Berg z trudem skinął głową. Miał wtedy szesnaście lat. Teraz przekroczył trzydziesty
piąty rok życia, a walka toczyła się nadal.
Wzdrygnął się. Po latach wspomnienie pozostawało wciąż paskudnie realne.
Spojrzał na swoje palce, zaciśnięte na wielkiej klamce rzeźbionej w kształt splecionych
węży. One też były bardzo realne.
- Odbiło ci? - szepnął bezgłośnie. Właśnie złamał kolejną żelazną zasadę pozyskiwaczy.
W czasie abordażu nie myśl o niczym prócz samej akcji. I nigdy, pod żadnym pozorem nie
wspominaj kumpli, którzy zginęli.
Nacisnął klamkę.
Wielkie, czarne drzwi, jedyna gładka rzecz na fasadzie budynku, otworzyły się
bezszelestnie. Berg zmrużył oczy. Po jasnym świetle poranka wnętrze wydawało się czarne. W
półmroku wyraźnie rysowały się tylko dwie szerokie, białe klatki schodowe. Pewnie przestąpił
próg. Nigdy się nie wahaj - jeszcze jedna naczelna zasada pozyskiwaczy. Drzwi zamknęły się
cicho. Berg spokojnie, bez pośpiechu przemierzał ogromny hol. Pod stopami przesuwały się
czarne i białe romby mozaikowej podłogi. Serce waliło jak wściekłe, w głowie kłębiły się
sprzeczne myśli, przed oczami migały krótkie jak mgnienie obrazy.
Wszędzie, dosłownie wszędzie stały, wisiały lub leżały przedmioty po prawdziwej stronie
warte fortunę. Płaskie, srebrzyste czytniki. Sześciany mocy. Płytki prawdy. Sensor. Prawdziwy
sensor. Białawy i obły jak zażywny, tłusty Budda. Lustra poszukiwawcze. Wykrywacze.
Wahadła Mingha. Kule remedialne. Skarby.
Czerń, biel. Czerń, biel. Marmurowe płytki posadzki skakały przed oczami. Berg
uporczywie starał się nie odrywać wzroku od podłogi.
Nie kradnij przedmiotów, choćby były nie wiem jak cenne, jeśli możesz zdobyć informację
o ich budowie, grzmiał mu w uszach chłodny głos Paxa. Moc przedmiotu wyczerpie się i stanie
się bezużyteczny. Schemat pozwoli odtworzyć daną rzecz, tak aby znów mogła służyć ludziom.
Myśl perspektywicznie, Berg. Nieważne, że nie zrozumiemy zasady działania. Najważniejsze, że
będziemy mieć cuda Oświeconych na własny użytek. Uprawiamy finezyjne rzemiosło, chłopcze.
Schematy to większe korzyści i większy zysk.
Romby na podłodze tańczyły. Wywijały szalone łamańce, tak że nie mógł skupić na nich
wzroku. Podniósł głowę. Na postumencie pod szklaną kopułą stał gorejący szkarłatem mentometr
Arvaniego. Pulsował jak wielkie, ulepione ze światła serce. Dłonie pozyskiwacza zacisnęły się w
pięści. Kostki pobielały.
Jezu, mentometr. Legenda. Niezwykłe urządzenie, o którym mówiono, że potrafi czynić
cuda. Uzdrawiać, ratować życie, naprawiać świat, tworzyć geniuszy ze zwykłych ludzi, zło
przemieniać w dobro. Kropla boskiej krwi zamknięta w kryształowym kloszu.
Jak go stąd zgarnąć?
Rozejrzał się rozpaczliwie. Urządzenie zdawało się wrastać w kamienny postument.
Miało przeszło dwa metry wysokości i metr średnicy. Czerwone, świetliste jądro wewnątrz
cylindra rozbłyskiwało i przygasało łagodnie. Fascynowało.
Berg nie mógł oderwać wzroku od kuli szkarłatnego blasku. Wirowała, pulsowała, sypała
iskrami. Rosła. Stawała się galaktyką, wszechświatem, biła niczym serce Boga. Jak Arvani zdołał
przenieść na dół coś takiego?
Szkarłat rozlał się wokół. I nic już więcej nie było. Krwista, gorąca światłość budziła
straszliwą tęsknotę. Berg wyciągnął ręce. Dłonie uderzyły o kryształowy chłód cylindra.
Czerwień wzywała. Pragnął roztopić się w niej, zginąć i narodzić na nowo. Znaleźć się wewnątrz
tej słodkiej, szaleńczej, smutnej galaktyki i wirować wraz z nią. Nagle blask przygasł. Mentometr
drgnął, kula światła skurczyła się, stała się mała jak pięść. Już nie była wszechświatem.
Pulsowała szybko.
- Nie zadowalaj się przedmiotami, Berg - szepnęła głosem cichym jak tchnienie. -
Rozejrzyj się, spójrz w górę, w górę. Znajdź marzenie, podążaj za marzeniem, Berg... Odejdź.
Teraz nie czas. Znajdź swoją ścieżkę. To dzieje się już, już. Słyszę, jak wzywa cię Drzewo. Odejdź,
Berg. Odejdź. Odejdź.
Oszołomiony, cofnął się. Mentometr płonął łagodnym, przytłumionym blaskiem. Berg
przymknął oczy. Trochę kręciło mu się w głowie. Mgliście pamiętał jakieś słowa, światło,
dziwną tęsknotę. Uniósł do oczu obie dłonie. Drżały.
- Jezu Chryste - szepnął. - Mam szczęście, że nikogo tu nie ma.
Przesunął ręką po twarzy. Czuł się rozbity i wytrącony z równowagi. To pewnie przez ten
mentometr. Musi być naprawdę potężny. Spojrzał z żalem na urządzenie. Nie ma szans go stąd
ruszyć. Nawet gdyby zdołał utrzymać podczas skoku tak wielki ciężar, pewnie by go dorwali
jeszcze przed startem. A nie utrzymałby chyba. Za wielki i... nie chce iść z tobą, Berg -
powiedział wyraźny, wewnętrzny głos.
Szkarłatne serce mentometru biło równo i spokojnie. W budynku panowała cisza. Po raz
pierwszy odkąd wszedł do Biblioteki, Berg poczuł się przytłoczony ogromem budowli. Zdał
sobie nagle sprawę, że stoi w gigantycznym labiryncie sal, schodów i korytarzy, pełnym
niebezpiecznych i tajemniczych przedmiotów, które niekoniecznie zechcą się poddać jego woli.
Olśnienie przyszło nagle, przynosząc oczywiste rozwiązanie. To Biblioteka. Powinien
więc skorzystać z katalogu. Tu musi być coś w tym rodzaju. Wystarczy poszukać.
Ostatni raz spojrzał tęsknie na mentometr i ruszył przed siebie.
Hol kończył się klatkami schodowymi. Berg musiał którąś wybrać. Skręcił w lewo. Tutaj
już nie był sam. Kątem oka zauważył, że ktoś zmierza do drzwi. Z ciemności korytarza po lewej
stronie wyszła spowita w bury płaszcz kobieta. Nie miał zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji.
Nie mógł dopuścić, żeby wzięto go za nowicjusza albo kogoś, kto zgubił się w wielkim budynku.
Mieszkańcy Górnego Miasta zawsze byli czujni. Skończyłoby się na serii uprzejmych, ale
podchwytliwych pytań, więc po co ryzykować?
Wyminął kobietę w płaszczu i pewnym krokiem zaczął wspinać się na schody. Na piętrze
powinny znajdować się cenniejsze zbiory niż na parterze.
Cenniejsze zbiory, pomyślał. Jezu, przecież to Biblioteka! Tu cenny może się okazać
nawet świstek z szatni. Radość powoli zajmowała miejsce lęku. Był tu, dostał się do środka. A
teraz ma w zasięgu wszystkie spasione, senne kury tego świata.
Szybko znalazł się na półpiętrze. Na ścianie, na wysokości wzroku, wisiały trzy nieduże
lustra poszukiwawcze. Ciemne, matowe powierzchnie lśniły oleiście. Cenny łup, ale miał
nadzieję na coś lepszego. Już się odwracał, żeby odejść, gdy nagle zrozumiał. Katalog. Właśnie
ma go przed sobą.
Pozwolił sobie na uśmiech politowania. Berg, głupku, spodziewałeś się fiszek, czy co?
Zbliżył się do luster. Nigdy jeszcze nie używał ich po tej stronie. Na dole pomagały
odszukać ludzi i miejsca, czasem pokazywały dziwne obrazy, podobno wieszczyły przyszłość.
Niektóre prześwietlały człowieka na wylot i wskazywały zmienione przez chorobę narządy.
Kosztowały dużo i zawsze był na nie popyt.
Berg przejrzał się w matowej ciemności tafli. Lustro, oprawione w prostą, srebrną ramę
zafalowało. Ale pozostało czarne. Wyglądało jak morze nocą. Bardzo głębokie,
nieprzewidywalne, choć przyjazne. Berg lubił morze. Pamiętał z dzieciństwa zapach soli i jodu.
Wygładzone jak kość kawałki drewna wyrzucane na brzeg. Szarą, nieskończoną przestrzeń
wody. Kiedy był mały, rozmawiał z morzem. Opowiadał mu różne rzeczy, a ono szumiało ze
zrozumieniem. Przyjaźnili się, w pewnym sensie. Dawne, zagubione wspomnienie wróciło odbite
w tafli czarnego lustra. Berg już nie widział w nim swojej podobizny. Patrzył na spokojny
przestwór nocnego morza.
- Daj mi coś - powiedział cicho, tknięty nagłym impulsem. - Coś cennego. Coś, czego
pragnę. Poprowadź mnie. Proszę.
Rzeczywistość zwinęła się jak spirala. Berg stał nadal wpatrzony w taflę lustra
przenoszącego, choć jednocześnie błyskawicznie przemierzał sale i korytarze Biblioteki. Widział
zamglone sylwetki studiujących księgi akolitów, minął nawet kilku adeptów, ale oni zdawali się
go nie dostrzegać. Śmigał po schodach, przebiegał aule i obszerne hole, przeciskał się między
półkami pełnymi woluminów, a czarna tafla lustra falowała i szumiała jak morze. Stracił
poczucie czasu. Wszystko to odrobinę przypominało przejście, tylko przebiegające wolniej i
znacznie łagodniej. W końcu zatrzymał się przed kręconą klatką schodową z białego marmuru.
Lustro znikło. Berg czuł się dziwnie lekki i nierzeczywisty. Przez dwie, trzy sekundy miał
wrażenie, że stał się przejrzysty jak duch. Na ustach miał posmak soli.
Podniósł głowę i zerknął w górę. Klatka schodowa kończyła się krótkim podestem, skąd
wiodły dalej trzy szerokie korytarze. Wspiął się po stopniach na piętro. Przystanął i uśmiechnął
się do siebie. Teraz powinna zjawić się wróżka i wskazać, który prowadzi ku bogactwom, który
ku wielkiej miłości, a który ku nieśmiertelnej sławie. A potem słodkim głosem upomnieć, żeby
się przypadkiem nie pomylił. Do kasy tędy i tędy. W pierwszej chwili chciał skręcić w lewo, ale
pod wpływem nagłego przeczucia wybrał środkowy korytarz. Na abordażu dobrze jest słuchać
intuicji.
Mijał powoli rzędy ciemnych, milczących drzwi. Ustrojone w grube, frezowane kryzy
framug wyglądały jak wejścia do grobowców. Ponury ten przybytek wiedzy, pomyślał. Ale czego
się można spodziewać. Znał Arkadię panów mądrali lepiej niż ktokolwiek inny. I nie miał
wątpliwości, że to paskudne miejsce. Zimne, nieprzyjazne i równie wesołe jak grób.
Na gładkich taflach drzwi fosforycznym blaskiem lśniły napisy. Dziwne znaki nie
przypominały żadnego ziemskiego alfabetu, ale Berg, znalazłszy się po drugiej stronie, potrafił je
odczytać, a raczej intuicyjnie odgadnąć, co oznaczały. Wpatrzył się uważnie w pajęcze hieroglify
na najbliższych drzwiach. „Czara lotusowego spokoju”, głosił napis. Skrzywił się. Kiepsko. Do
niczego. Za tymi drzwiami nie znajdzie nic wartościowego. Z następnymi nie było lepiej.
„Rozważania o duchu świętości”. Kompletny szajs. Przemądrzałe ględzenie Oświeconych.
„Efemerydy złotego południa” brzmiały jeszcze gorzej. „Istność a sedno”. Zmrużył oczy. Nie.
Totalna dupa. Stek bredni. „Szczytność a jawa”, oznajmiały kolejne drzwi.
- I co jeszcze? - mruknął do siebie, lekko zaniepokojony, że jednak źle trafił. - Ciasteczko
z napisem „Zjedz mnie”?
Czarne drzwi zdawały się szyderczo wyszczerzać rzędy świecących hieroglifów. Napisy
nie niosły w sobie niczego obiecującego. Same bezwartościowe, nadęte idiotyzmy. Berg zaczął
tracić nadzieję. Lustro poszukiwawcze okazało się paskudnym oszustwem. Może było tylko
sztuczką Oświeconych. Zwykłym szyderstwem. Brzydkim dowcipem w stylu Mistrzów Blasku.
Prawdziwe oświecenie wiąże się z wyrzeczeniem wszelkich pragnień. Twoje marzenia to tylko
ułuda, mały człowieczku. Naucz się pokory. Zgłębiaj szczytność, a dostąpisz jawy.
Zawód miał gorzki smak porażki.
Zrobili mnie w konia, pomyślał Berg. Dałem się wrobić jak jakiś pierwotniak.
Dalsze poszukiwania w tym korytarzu nie miały sensu. Nie znajdzie tu nic poza
naiwnymi bzdurami dla początkujących. Papką dla zapchania pustych głów akolitów. Będzie
musiał zawrócić do podestu schodów i wypróbować inny korytarz. Niedobrze. Stracił dużo czasu,
a kręcenie się po Bibliotece może się okazać niebezpieczne.
Wlot bocznego korytarzyka był tak wąski, że o mało go nie przeoczył. Tylko nieco
ciemniejsza plama na ścianie wskazywała, że w tym miejscu znajduje się przejście. Starannie
zamaskowane przed wzrokiem postronnych. Jedynie Oświeceni lub doskonale wyszkoleni adepci
potrafiliby je zauważyć, ale nie przekroczyć. Do tego był potrzebny specjalny klucz albo
nieprawdopodobny talent. Berg uśmiechnął się. Talent, który mają Mistrzowie Blasku i niektórzy
nieliczni Grabieżcy. Na przykład on.
Rozejrzał się uważnie. Na szczęście nadal był w korytarzu sam. Nawet jeśli otwierając
przejście, uruchomi jakiś alarm, fizyczny czy mentalny, prawdopodobnie zdąży zgarnąć łup i
uciec. Tylko głupiec zrezygnowałby teraz z ryzyka. A Berg za takiego głupca się nie uważał.
Podszedł do ściany. Oparł o nią płasko obie dłonie i przymknął oczy. Bardzo wyraźnie wywołał
pod powiekami obraz iluzorycznej zasłony. Fałszywe cegły stały się przejrzyste jak szkło.
Skoncentrował się i zaczął ostrożnie przekształcać w myślach szklistą powłokę w bladą,
cieniutką jak bańka mydlana błonę. Oglądane pod zaciśniętymi powiekami cegły zafalowały.
Wybrzuszyły się, drgnęły i zaczęły rozpływać. Berg zwarł z wysiłku zęby. Z trudem starał się
utrzymać przed oczami obraz cegieł z cieniuteńkiej błonki. Wreszcie ściana zadygotała i pojawiło
się wejście przesłonięte zasłoną z opalizujących tęczowo mydlanych baniek. Berg pozwolił sobie
na leciutkie westchnienie ulgi. Czuł, że dłonie wciąż trzyma oparte o cegły, ale mur stał się jakby
odrobinę cieplejszy. Teraz powinien zmusić bańki, żeby pękały kolejno, cicho i łagodnie. Zaczął
od dolnej warstwy, najbliżej podłogi. Skoncentrował całą siłę woli na obrazie bladych,
pękających pęcherzyków powietrza. Znikały niemal bezszelestnie. Niebawem Berg poczuł
delikatne mrowienie w palcach. Otworzył oczy. Tynk i cegły rozwiewały się pod dotykiem jak
mgła. Po chwili mógł spojrzeć w ciasną, słabo oświetloną odnogę korytarza.
Zimno w ramieniu zakłuło gwałtownie. Berg zmrużył oczy.
- A, więc nie obeszło się bez pułapki - mruknął. - No, pokaż się, draniu. Gdzie jesteś?
Zatrzymał się w pół kroku. Wiedział, że powinien wystrzegać się gwałtownych ruchów.
Uważnie przesuwał wzrokiem po krawędzi powstałej szczeliny. Cegły. Zaprawa. Resztki tynku. I
cieniuteńki, matowy paseczek czerni. Sieć Stockla.
Uśmiechnął się krzywo. Nieźle. To znaczy, że korytarz kryje coś ważniejszego niż
zapomniane od dawna obsesje jakiegoś trawionego nieufnością do kolegów Oświeconego.
Powoli, możliwie płynnym gestem sięgnął do kieszeni. Od razu wyczuł znajomy kształt małego
metalowego prostokąta. Błyskawicznym ruchem wydobył płytkę i przyłożył do ciemnego
pasemka na ścianie. Przylgnęła natychmiast. Wyryte w metalu znaczki zadrgały i rozpłynęły się
niczym stopione. Płytka powoli od dołu zaczęła zmieniać kolor. Berg poczekał, aż ze srebrnej
stanie się zupełnie rdzawa, przybierając barwę miedzi. Pasek w ścianie zmatowiał, jakby
spopielał. Sieć Stockla była martwa.
- Mam cię - powiedział cicho i wszedł do środka.
Chyba nie wywołał żadnego alarmu, ale nie mógł być niczego pewien. Poza tym, że musi
się spieszyć. Czas zawsze działał na niekorzyść Grabieżców.
Tym razem uderzenie zimna w ramieniu było silne jak ból. Berg natychmiast zastygł w
bezruchu. Bał się nawet głębiej oddychać. Napięte mięśnie drgały.
Jezu, jest coś jeszcze, pomyślał w panice. Prawie się w to władowałem.
Ostrożnie, bardzo powoli obrócił głowę. Lewa ręka pulsowała bólem. Miał wrażenie, że
zamieniła się w bryłę palącego lodu.
- Co to za cholerstwo? - wyszeptał.
Dawno nie natknął się na tak potężną zasadzkę. Czuł, że jest o krok od nadepnięcia na
minę. Wpatrywał się w ściany i podłogę tak intensywnie, aż oczy zachodziły łzami, ale niczego
nie mógł dostrzec. Jeszcze raz zaryzykował powolny, płynny ruch głową.
Jest. Ledwo dostrzegalny błysk między marmurowymi rombami podłogi. Czarna bomba.
Nie ma wątpliwości. Teraz widział już mikroskopijną jak ziarnko maku kuleczkę ukrytą w
szczelinie posadzki.
Mokra od potu tunika lepiła się do pleców. Czarna bomba tkwiła w podłodze jak
beznamiętne, złowieszcze oko pająka. Berg oblizał spierzchnięte usta. Dla wkraczającego tu
akolity, uzbrojonego w odpowiednie klucze i remedia, była całkowicie niegroźna. Podobnie jak
schowana w ścianie sieć Stockla. Ale Berg nie miał kluczy ani remediów. Zostawała mu tylko
niezbyt potężna i zdecydowanie zbyt często zawodna smolna łza. Mały kawałek miękkiej jak
plastelina, czarnej substancji, od której zależało teraz jego życie.
Wolno, rozpaczliwie wolno, klatka po klatce niczym w animowanym filmie, sięgnął
ponownie do kieszeni. Palce natrafiły na ciepławą, szorstką powierzchnię łzy. Ugniatał ją
delikatnie, starając się naładować broń jak największą dawką emocji. Nic się nie liczyło. Pryz,
czarna bomba, Biblioteka. Została tylko wola życia, która ściekała z palców, napełniając łzę siłą
do walki. Gęsta, złota jak miód, świetlista substancja. Miał ją cały czas przed oczami. Wtedy, gdy
wyszarpywał rękę z kieszeni i rzucał łzę na podłogę. Wtedy, gdy czarna, napełniona płynnym
złotem kulka potoczyła się ku szczelinie między marmurowymi płytami, gdzie czaiło się
złowrogie ślepie pająka. I wtedy, gdy łza roztopiła się, żeby otulić ziarno maku i na zawsze
zamknąć w swoim wnętrzu.
Ból w ramieniu ustąpił. Berg oparł się plecami o ścianę, żeby nie upaść. Nogi miał jak z
gumy. W szczelinie podłogi tkwiła smolna łza, stwardniała teraz i lśniąca niczym kawałek
obsydianu. Czarna bomba w jej wnętrzu była martwa.
Berg wypuścił wstrzymywane od kilku sekund powietrze. Przesunął dłońmi po twarzy.
Skórę miał zimną i bladą jak marmur. Gdyby łza nie zadziałała, już byłby martwy. Z wysiłkiem
odkleił się od ściany. Nogi utrzymały go z trudem, drętwe i ciężkie jak kłody. Nic nie
wskazywało na obecność innych pułapek. Tatuaż nie wysyłał żadnych sygnałów. Mimo to Berg z
trudem zmusił się do stąpnięcia na płytę marmuru, pod którą była ukryta czarna bomba.
Wszędzie, w każdym załomie muru mogła się czaić kolejna zasadzka. A końska czaszka na
ramieniu któregoś razu go nie ochroni. Dreszcz za dreszczem przebiegał po kręgosłupie
pozyskiwacza. Przepocona tunika nieprzyjemnie ziębiła plecy.
- Masz paranoję, stary - mruknął.
Starał się bezskutecznie opanować drżenie rąk. Minęła dobra chwila, zanim zdobył się na
trzeźwą ocenę sytuacji. Jak dotąd miał mnóstwo szczęścia. Dwukrotnie uniknął śmierci, dostał
się do pilnie strzeżonego korytarza i nie natknął się na nikogo po drodze. Rzadko spotykany
zbieg wspaniałych okoliczności. To mógł być bardzo udany abordaż. Lustro poszukiwawcze
jednak nie kłamało.
Doszedł do siebie na tyle, żeby się rozejrzeć.
Rzędy masywnych, czarnych drzwi ciągnęły się tylko z jednej strony korytarza.
Wystarczył rzut oka na pierwszy napis, żeby na twarzy Berga pojawił się krzywy uśmieszek.
- Wypchajcie sobie szczytność waszymi efemerydami - szepnął. - Wygląda na to, że na
razie idzie nieźle.
Wątłe litery pod grubym gzymsem framugi oznajmiały: „Krynice uzdrawiających mocy”.
Najprawdopodobniej leki. Obiecujące. Sprawdził następne drzwi. „Materia w ruchu - energie
złotego środka”. Genialnie. Paliwa i technologie napędowe.
Serce Berga zaczęło szybciej bić. Pomylił się. To dużo więcej niż udany abordaż. To
będzie nieprawdopodobny pryz. Lustro poszukiwawcze jednak go nie zawiodło. Podziękował w
duchu ciemnemu morzu w srebrnych ramach. Przed oczyma miał cudowne wizje spokojnych lat
w dostatku. Dotknął rzeźbionej framugi, jakby nie mógł uwierzyć w jej istnienie. Była bardzo
zimna. Palce Berga ślizgały się po polerowanym drewnie. Ze zdenerwowania zaczęły mu się
pocić dłonie.
- Boże, ten skok może mnie ustawić do końca życia - wymamrotał.
Usta miał suche, jakby powleczone warstwą gipsu. Serce wykonywało pomiędzy żebrami
dziwaczne podskoki jak egzotyczne zwierzę załadowane siłą do klatki.
Zerknął na następny napis. Fosforyzujące znaki tańczyły mu przed oczami. „Siła i moc.
Tajemnice kręgów wiedzy”. Oszołomiony, cofnął się odruchowo o kilka kroków. Zamrugał i
znów spojrzał na drzwi.
- Nie wierzę - wyszeptał.
Miał przed sobą nieoceniony skarb. Jedną z tajemnic Mistrzów Blasku. Prawdopodobnie
tę najważniejszą. Jak wpływać na rzeczywistość i kształtować ją wedle woli. Nawet jeśli księgi
za drzwiami kryły tylko podstawy tej wiedzy albo uproszczoną, niepełną wersję dla laików, i tak
dostał właśnie w ręce Świętego Graala. I Złote Runo. I kamień filozoficzny. I wejściówkę do
Raju.
Błagam, niech się tylko nic nie spieprzy, pomyślał nieprzytomnie. Ale ta dziwaczna
modlitwa wywołała w umyśle nieprzyjemne, złowróżbne echo. Nie może być aż tak dobrze.
Cuda takiego formatu po prostu nie istnieją.
Berg zadrżał. Po drugiej stronie złe przeczucia miewają wartość alarmowych dzwonków.
Ale cokolwiek się wydarzy, teraz się nie wycofa. Podobna myśl nawet mu nie przebiegła przez
głowę. Nie wtedy, gdy znalazł się o krok od najcudowniejszego pryzu tysiąclecia. I szansy, żeby
stać się zbawcą ludzkości. Bardzo, bardzo bogatym zbawcą ludzkości.
Odetchnął kilka razy głęboko i spokojnie, rozluźnił napięte mięśnie. Cud czy nie, nie ma
czasu stać bezczynnie pod drzwiami. I tak wygląda podejrzanie.
Ostrożnie położył dłoń na klamce. Chłód ukąsił go w palce. Chwila, w której trzeba
otworzyć drzwi sezamu, nadeszła. Mimo to Berg zamarł na moment w bezruchu.
- Dobry Boże - powiedział bezgłośnie. - Niech się uda, proszę.
I nacisnął klamkę.
Jaskrawe światło, które dosłownie buchnęło spoza uchylonych drzwi, oślepiło go na
moment. Potknął się w progu, więc oczywiście zwrócił na siebie uwagę. Przez zmrużone powieki
dostrzegł tylko, że kilkoro czytających uniosło na chwilę głowy znad ksiąg. Znajdował się w
sporym pokoju zastawionym kilkoma rzędami ławek. Pod ścianami, jak ponure formacje skalne,
wznosiły się ogromne, czarne regały pełne ksiąg i teczek. Ostre światło poranka wlewało się
kaskadą blasku przez wielkie okno, zastępujące niemal całą przeciwległą ścianę. Zdawało się
gęste jak woda. Przez chwilę Berg miał wrażenie, że wkroczył do ogromnego akwarium
wypełnionego płynnym Blaskiem.
Zamknął starannie drzwi i pewnym krokiem ruszył w stronę pobliskiego regału, który
dzielił przestrzeń sali niczym ponura rafa. Starał się wybrać miejsce możliwie osłonięte przed
wzrokiem korzystających z czytelni osób, lecz nie stwarzać jednocześnie wrażenia, że pragnie się
przed nimi ukryć. W ławkach przy oknie siedziało trzech akolitów. Mężczyzna w średnim wieku,
młody chłopak i nieco starsza dziewczyna, wszyscy w błękitnych szatach terminujących. Zdawali
się całkowicie pogrążeni w lekturze i gdyby się nie potknął, nie zwróciliby na niego uwagi.
Przechodząc, obrzucił ich krótkim, na pozór obojętnym spojrzeniem. Żadne nie podniosło
wzroku. Nie powinni być specjalnie niebezpieczni, ocenił. Inaczej miała się rzecz z kobietą
siedzącą na parapecie. Ubrana w coś w rodzaju sari o intensywnie szafranowej barwie, rozparta
w dość nonszalanckiej pozie, przeglądała kolorowe kartonaże wyjęte z grubej skórzanej teki.
Ostre rysy jej twarzy zastygły w wyrazie wyższości graniczącej z pogardą, lecz w źrenicach
lśniła czujność drapieżnego ptaka. Długo mierzyła Berga wzrokiem i nawet teraz, gdy opuściła
głowę, pozornie na powrót zajęta rycinami, nie spuszczała z niego spojrzenia czarnych,
przenikliwych oczu.
Przeszkolona adeptka, pomyślał. A może nawet świeżo wyniesiona Oświecona. Szlag.
Trzeba na nią uważać. Wygląda jak jakiś pieprzony krogulec.
Stanął przy półce z książkami i lekko przekrzywiwszy głowę, odczytywał tytuły na
grzbietach. Stara