16019

Szczegóły
Tytuł 16019
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16019 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16019 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16019 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Zimniak TRZYDZIEŚCI PRZYGÓD MIŁOSNYCH PUSTELNIKA Z TERESITAS W dniu, w którym księżyc w nowiu wzeszedł nad Krainą Al–kohorru, hrabia Dragomir zaprzągł wóz wyładowany złotem i wyruszył w drogę. Był przepiękny, wiosenny wieczór i w powietrzu unosił się zapach bzów, lecz hrabia nie zwracał uwagi na urodę świata. Miał jeszcze kaca po trzydniowej libacji; ponadto można byłoby stwierdzić bez wielkiego ryzyka omyłki, że ów kac sięgał samego dna hrabiowskiej duszy. Tydzień temu Dragomir stracił dwie trzecie swojego majątku, a na dodatek musiał opuścić zamek i udać się na wygnanie. Władcą na zamku został Biały Paź, a przy nim — córka hrabiego, Liliana. O tym, jak do tego doszło, śpiewają bardowie w songu na dwie gitary i basso continuo, zatytułowanym „Piknik w Krainie Oczekiwań”. Nie minęły trzy dni, jak skrzypiący wóz Dragomira, eskortowany przez świtę siedmiu zbrojnych, zatrzymał się przed pustelnią Drzemały. Droga była podmokła i koła zaraz się zapadły po osie w stękającą glinę. Wokół rozciągały się bezkresne bagniska, nad którymi cienko grały komary i niosło się bolesne kumkanie żab. Pustelnik, dostojny starzec pomarszczony jak zeszłoroczne jabłko, zaszyty w worek z szarego lnu, drzemał przed swoją ruderą, wsparłszy się na stole, na którym poniewierał się przewrócony dzban. Jednooki kruk siedział nieruchomo na końcu wysokiej tyczki, a rudy kot wielkości sporego wieprzka wygrzewał się w słońcu i nawet nie raczył poruszyć ogonem na powitanie gości. Dowódca straży zsiadł z konia, przystąpił do pustelnika i odchrząknął dyplomatycznie. Ponieważ starzec ani drgnął, wyciągnął rękę, aby potrząsnąć jego ramieniem. Wtedy, najzupełniej niespodziewanie, na przybyłych runął potok wymyślnych przekleństw, chociaż wydawało się, że pustelnik nadal wędruje po dalekich ścieżkach Krainy Ułudy. To kruk, który w istocie okazał się gwarkiem pędzonym wyciągami z jąder gadających knurów, rozwarł swój pterodaktyli dziób. Grzmiał kilka minut, nie powtarzając się ani razu, na zmianę bluzgając głosem mężczyzny, kobiety i dziecka. Gdy w końcu zakwilił „o kllwa maaśś” gruchającym głosikiem niemowlęcia, pustelnik podniósł głowę i przygładził zmierzwiony, sinobury włos. Drago — mirowi wydawało się, że starzec ostrym i, do licha, zupełnie trzeźwym spojrzeniem przygwoździł go do desek wozu, zanim przemówił: — Wpadłeś w tarapaty, mości hrabio, i przybywasz z prośbą, za spełnienie której chcesz oddać cały swój majątek, a właściwie to, co z niego pozostało. Ale ja nie daję gwarancji, bo spełnienie owej prośby leży na granicy nawet moich możliwości. Przy tak trudnych zleceniach wchodzimy w obszar magii eksperymentalnej, więc na wszelki wypadek pobieramy należność z góry. Mówiąc „wchodzimy”, zatoczył dłonią dokoła, włączając tym gestem do współpracy gwarka, kota, a także cały rój elemelków, czyli maszkarowatych bagiennych duszków, które na wyścigi gramoliły się z błota. Dragomir nawet się nie zdziwił. Magia to magia, a maestro musi się zaprezentować, żeby potem śrubować cenę Tylko że, drobiazg, rzecz szła o jego własną sakiewkę. — Mistrzu Drzemało — zagaił, skinąwszy głową. — Twoja przenikliwość jest godna szacunku, wszakże nie mam zamiaru płacić całym majątkiem. Przecież… — Bardzo mi przykro, hrabio. — Pustelnik splótł dłonie i opuścił głowę. — Jeśli postoisz swym ciężkim wozem na tej drodze jeszcze połowę pacierza, koła więcej nie ruszą, nawet gdy każesz zaprząc dwanaście buhajów ze stepów Manjaa. Dragomir zaciął konie, które z największym wysiłkiem wyciągnęły przeładowany pojazd z grzęzawiska. Jednak czym prędzej ściągnął lejce i zatrzymał się. — Trzy czwarte mojego złota i ani uncji więcej, to ostatnie słowo. — Jedź z Bogiem, rycerzu. Za złoto, które posiadasz, możesz z dala od głównych gościńców kupić sobie zameczek, nawet z fosą, to co że z wodą po kostki, i mostem zwodzonym, to co że zamontowanym na stałe, i jeszcze wystarczy na kilkanaście ładniutkich dziewcząt służebnych, nic nie szkodzi, że zdziwaczałych starych panien. Czegóż potrzeba więcej zacnemu człowiekowi, który pragnąłby raczej kontemplować świat, niźli drzeć z niego pasy? — Po co ci tyle złota, pustelniku? Czy wtedy łatwiej się umartwiać? Drzemała wstał i otrzepał worek służący mu za odzienie. — Ja cię nie pytam, mądry i wielki rycerzu, z kim przegrałeś swój majątek, ani dlaczego kiedyś, dawno temu przestałeś być królem Śnieżnych Grodów. Również nic interesuje mnie, po co ci bujna czupryna i chuć małolata. W moim fachu nie zadaje się więcej pytań, niż te absolutnie niezbędne. A odpowiedzi udziela się jeszcze mniej. Hrabia zlazł z kozła i wykonał pojednawczy gest. — Nie gniewaj się, pustelniku. Gryzę się, bo odejdę nędzarzem. Każdy następny dobroczyńca coraz skuteczniej obdziera mnie ze skóry. Drzemała zajrzał do dzbana i precz odrzucił puste naczynie. — Nie bądź takim malkontentem, kolego. Po pierwsze: za dar, który ode mnie otrzymasz, oczywiście jeśli eksperyment się powiedzie, możni tego świata gotowi są wykładać takie bogactwa, o jakich nam obu się nigdy nie śniło. Po drugie: przecież sam przychodzisz i wciąż o coś prosisz. I Białego Pazia, i mnie. Nikt cię do niczego nie zmuszał ani nie zmusza, a ja nawet kilkakrotnie zachęcałem do odejścia. — Nie, niee! Chcę, żebyś spróbował, czarodzieju. Wszak nie myślę bez końca tułać się po bocznych drogach Krainy Alkohorru. A w byle dworku na jakimś zadupiu mieszkał nie będę, i basta. — Nie musisz, hrabio, dopóki możesz wybierać. A zatem, jeśli taka jest twoja wola, niechaj się stanie! Zapłać żołd eskorcie i odpraw żołnierzy, nie będą ci więcej potrzebni. A potem złóż oświadczenie wobec zgromadzonych tu elemelków, że wóz z zawartością i z końmi należy do mnie. Pamiętaj też, że elemelki na bagnach są równie gadatliwe, co leśne skrzaty w borach. Dragomir spojrzał błagalnie w niebo, ale stamtąd nie spłynęła żadna pomoc. Wziął głęboki oddech, westchnął, a potem wyraził zgodę. — Dobrze, pustelniku. Zawartość wozu będzie twoja, ale pojazd i konie zatrzymam. Przecież muszę potem wydostać się z tego pustkowia. — Dam ci jednego konia. Pojedziesz na oklep. To będzie lepiej pasowało, inaczej mogą pojmać cię straże i oskarżyć o kradzież. Dragomir nie mógł odmówić mu odrobiny racji, więc nie zastanawiał się zbyt długo. Na przypieczętowanie transakcji podał pustelnikowi rękę, a wtedy słońce na chwilę skryło się za chmurą i nad bagnami przeleciał zimny wicher. Kocur wstał i naprężył grzbiet, wyciągając sztywno nogi i ogon, a kruk, ten sam, który okazał się pędzonym gwarkiem, zamrugał mętną czerwoną powieką i sfrunął z tyczki na stół. Rój elemelków zapiszczał z uciechy. Po odprawie żołnierze odeszli, podzwaniając orężem, każdy z woreczkiem złota u pasa; wydawało się, że byli zadowoleni. Najgorszy wałach został wyprzęgnięty i przywiązany do tyczki gwarka, a reszta zaprzęgu odjechała na tyły pustelniczej rudery. Następnie czarownik Drzemała bezzwłocznie przystąpił do czynności magicznych. * * * Najpierw podniósł wzrok i długo wpatrywał się w jeden punkt bezchmurnego nieba, nawiązując kontakt z niewidocznym dla zwykłych śmiertelników obiektem astralnym. Potem skinął głową, jakby uzyskał potwierdzenie, i zaprosił hrabiego do chaty. — Nie chcesz, mistrzu, abym w ludzkich słowach wypowiedział swoją prośbę? — zagadnął Dragomir, kiedy znaleźli się pośród nieopisanego bałaganu zakopconej izby. Pustelnik uśmiechnął się z pobłażaniem. — Nie jest to konieczne, ani nawet potrzebne. Ale jeśli wtedy poczujesz się lepiej… — Chcę, żebyś odmłodził mnie do wieku lat dwudziestu. Potrzebuję nowej porcji siły i wigoru, a także przebrania doskonałego. Nie chcę bynajmniej, żebyś mnie przy tym cofnął w czasie, lecz pragnę stać się urodziwym młodzieńcem w świecie, jaki teraz widzimy wokół siebie. — Zaledwie tak urodziwym, jakim sam byłeś kilkadziesiąt lat temu, hrabio. — Tak, tak, właśnie to miałem na myśli. Zupełnie wystarczy. — Mnie tam wszystko jedno, więc jeśli tobie wystarczy, możemy zaczynać. Drzemała wydobył z alchemicznego pieca retortę i odrobiną czerwonej, oleistej cieczy spryskał podłogę. Potem wziął nieco tej cieczy do ust i silnym dmuchnięciem rozpylił w powietrzu. Czuć było piżmem i wanilią. Z dna kufra opatrzonego mosiężnymi okuciami wydobył pierścień Hobbystów ze szmaragdowym okiem. — Włóż go na palec serdeczny — polecił. Dragomir zauważył, że pochyla się nad nim wysoki mąż w czarnej, sięgającej ziemi szacie, tylko z twarzy trochę przypominający Drzemałę. Potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się majaków, ale w chacie nadal było tylko ich dwóch: on, Dragomir, i ten wielki mąż w czerni. Włożył pierścień, który pasował do palca tak dobrze, jakby był zrobiony na miarę. Zakręciło mu się w głowie, stół rozpoczął wędrówkę po izbie, a klepisko zafalowało. Uchwycił się czegoś, co musiało być zupełnie przezroczyste, bo było niewidoczne, ale według zmysłu dotyku wydawało się dziwnie stabilne w tym płynącym świecie. Naraz wszystko się zatrzymało, kontury przedmiotów stały się ostre, a Czarny Mąż na powrót przedzierzgnął się w uśmiechniętego Drzemałę, zaszytego w pokutny worek. Drag kurczowo ściskał w dłoniach walcowate, kolorowe naczynie, zamknięte z wierzchu, podobne kształtem do równego kawałka pniaka. Było lekkie, chociaż wykonane z jasnej blachy. Dopiero wtedy przyjrzał się swoim rękom i wrzasnął z przerażenia. Odrzucił precz naczynie, które zręcznie złapał w locie Drzemała, i popatrzył na nogi. Te też były bez skóry: krwista galareta żywego mięsa, ścięgien i pulsujących żył. Chciał dobyć miecza i porąbać pustelnika–oszusta, ale spostrzegł, że u pasa wisi mu tylko wysuszony rybi szkielet, długi, cienki i jakby wyliniały z ości. Czarownik rozłożył dłonie. Uprzejmy uśmieszek nie schodził z jego twarzy. — Wszak nie dawałem gwarancji, hrabio. Magia eksperymentalna stanowi niezwykle ciekawe poletko do uprawy, lecz jest to praca, hmm, pełna niespodzianek. — Tyy… bllluuujj… Nawet przekląć nie mógł porządnie, biedaczysko, bo brak skóry powodował rozpływanie się policzków. — Ale możemy próbować dalej. Do tego potrzebuję jednak twojej ponownej zgody. Podsunął mu pod nos kolorową puszkę, którą przed chwilą odrzucił Dragomir. — To powinno pomóc, rycerzu. Hrabia widział trochę nieostro, ale przesylabizował kilka magicznych zaklęć, jak „Environmentally friendly” „Recyclable” „No freon” i „Ubik”. Po wypowiedzeniu każdego zaklęcia światło słoneczne przygasało, a potem dzień nastawał z coraz większym trudem. Czuł, że zaczyna działać magia nie z tego świata i że już tylko ona może mu pomóc. Albo zabić. Więc przyzwalająco skinął głową, a wtedy pustelnik zdjął pokrywkę naczynia i nadusił czarną gałkę. Kolorowy przedmiot zasyczał jak grzechotnik i wypluł kłąb białej mgły, która otoczyła hrabiego od głowy aż do stóp. Czarownik kazał mu wstać i powtórzył zabieg od tyłu. Oglądał swoje dzieło, przekrzywiając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. — Nno, może być. Pamiętaj, młody człowieku: zakład Drzemały nigdy nie wypuszcza bubli. Drag ostrożnie opuścił wzrok na swoje dłonie, przedramiona, uda i stopy. Skóra była młoda i biała, bez przebarwień i blizn. — Zwierciadło! — Ależ proszę, rycerzu. Pustelnik usłużnie przytrzymał lustro z wypolerowanej blachy. Na Dragomira spoglądał urodziwy młodzieniec o bujnej, czarnej czuprynie, któremu dopiero zaczynał się sypać zarost nad górną wargą. — Wspaniale! — zakrzyknął młodzian trochę cienkawym głosem. — Udało się! Sięgnął do pasa, gdzie miecz o złoconej głowni był na swoim miejscu i wesoło pobrzękiwał w pochwie. Czarownik na widok tego złota zmarszczył nos. — Trzeba coś z tym zrobić, bo zaraz wtrącą cię do lochu za rozbój na szacownym hrabim Dragomirze — stwierdził i nabrał powietrza. Naprężył się, a w płucach zaczęło mu trzaskać, jakby zapłonęły tam sosnowe gałęzie. Zaraz też wypuścił z ust kółko dymu. Dymek nanizał się na rękojeść broni i szybko spłynął w dół po inkrustowanej pochwie, po czym z mlaśnięciem spadł na klepisko i migiem wsiąknął w ziemię. Po jego przejściu wszelkie drogie kamienie i złocone powierzchnie znikły, pozostała tylko szarobłękitnawa stal. — Tego nie było w umowie! — Młodzian zaczął się stawiać. Za wydłubane z rękojeści rubiny i szmaragdy zamyślał w najbliższej karczmie zabawić się przy piwie z kilkoma nowoczesnymi dziewczynami. — Wierz mi, kawalerze, tak będzie lepiej. Chyba nie chcesz dodatkowych kłopotów? I bez nich będziesz miał dosyć trudności. — Dobra, niech stracę. No to spadam, staruszku. — Poczekaj! Weź jeszcze tę puszkę, i tak w niej dużo nie zostało — potrząsnął naczyniem przy uchu. — Dam ci też na drogę buteleczkę snergówki, te drobiazgi były wkalkulowane w cenę. Jednak nie pij gorzałki bez potrzeby, młodzieńcze, bo, wierzaj mi, naprawdę bardzo mocno idzie w nogi. Zastanów się przed każdym łykiem. — Och, jaka to zacna rada. Dobrze, już dobrze, dziękuję. Żegnaj, biedny starcze. Lecę nachapać się świata, bo on teraz cały jest mój! Chciał jeszcze zapytać Drzemałę, dlaczego sam nie zrzuci zużytej skóry, frajer jeden, ale tylko machnął ręką i wybiegł przed dom. Cóż go w końcu obchodzą cudze kłopoty? * * * Młody Dragomir wrzucił puszkę i butelkę do worka, chwycił konia za uzdę i pobiegł przed siebie. Nogi niosły go same, stawy ani ścięgna nie dolegały i nie wymagały rozruszania, pędził, leciał, gnał przez pola tak szybko, że stary wałach ledwie mógł za nim nadążyć. Wiatr świszczał koło uszu, ptaki polatywały w zawody, a niewyżyte ciało domagało się wciąż więcej i więcej wysiłku. To wszystko było tak piękne, że aż prawie niemożliwe! Po godzinie koń się zmęczył. Biedak cały okrył się pianą i ziajał, a oczy wyłaziły mu z orbit. Trzeba było dać mu odzipnąć, więc Drag zatrzymał się w najbliższej oberży „Pod Białą Damą”, gdzie z miejsca przehandlował swoją misiurkę za kilka talarów, wziął beczułkę piwa i postawił wszystkim obecnym. Taka hojność spodobała się dziewkom służebnym, które służyły zawsze tak, jak klienci sobie życzyli, zwłaszcza jeśli mieli czym płacić. Owe dziewki szybko zabrały urodziwego młodzieńca na górę do swoich buduarów, ale nie zdążyły się nim nacieszyć, bo już było po wszystkim, jak tylko pierwsza zaczęła się przeciągać. Cóż, w młodym wieku działa się szybko, mocium panowie, nawet jeśli pośpiech jest diabła wart. — Jaka szkoda — powiedziała najpiękniejsza z nich, zapinając sobie te koronki, które już zdążyła odpiąć. — Przyjdź do mnie jeszcze, paniczu. Będziesz miał pierwsze trzy razy za darmo. — I u mnie też, i u mnie! — przekrzykiwały się dziewczyny, chichocząc i strojąc miny. Wszystkie były jeszcze młodsze od Draga, ale bioderka miały już takie, że śmiało mogłyby nosić ciąże mnogie, a także nie było najmniejszych wątpliwości, że miałyby czym wykarmić wszystkie oseski. — Ko–go mam szukać, Mo–je pięknotki? — spytał młodzian. Serce waliło mu jak topór o tarczę w pojedynku na śmierć i życie. — Wołają mnie Amelia, chłopcze — przedstawiła się ta najładniejsza. — Jednak zanim przybędziesz, trochę poćwicz słodkie zapasy z kucharkami czy pokojówkami, a gdybyś się sromał, pójdź samopas na górskie pastwiska. Po takich wprawkach pobawimy się dłużej i będzie weselej! To były pierwsze cztery miłosne przygody jurnego młodzieńca, bo kolejno popatrzył sobie na każdą z niewiast. Piątą przygodę miał już na schodach, na samo wspomnienie rozkosznej kibici Amelki. Czerwony na licach, zupełnie jakby pomazany ofiarną posoką, zbiegł do sali i usiłował niepostrzeżenie dostać się do swojego bezpiecznego miejsca przy kufelku. Okazało się jednak, że i to zadanie nie było takie proste, jakby się mogło na początku wydawać. Bo w każdym opowiadaniu i w każdej karczmie, a już obowiązkowo w każdym opowiadaniu traktującym o karczmie, znajdzie się zawsze jakaś przechera, paskuda, wilkołak, Falconetti czy inny Nosferatu, który by tylko psuł, zwiększał entropię, sypał piach w tryby, zabierał biednym i dawał bogatym, no i w ogóle pławił się w Schadenfreude, czyli, krótko mówiąc, miał radochę ze złego. 1 u nas taki był, miód i wino pił, a oczajdusza zajął dobrą pozycję tuż przy schodach, gdzie od rana zalewał robaka i tylko patrzył, kogo by zahaczyć, w międzyczasie z nudów podszczypując sprzątające ze stołów posługaczki. — Cosik gwałtem mospan przefrunął te cztery dziouchy — zaczepił Draga, który cichcem przemykał się na dół. — Znam każdą jedną z nich, od podszewki i bez podszewki, he, he, i jedna w drugie lubieją te obłapianki ciągnąć do świtania, kobyłki jedne, próbować w jedne i drugie stronę, a już specjalnie z młodszymi chłoptaśkami. Chyba że któremuś z nich ptasiek odfrunie, albo całkiem zdechnie… he, he… Takoż to bywa, kiej gówniarz z babiego cycka nie ciągnie, jeno do kozów się go przystawia! Nieznany pieniacz głos miał tubalny i wykrzykiwał na całą salę, więc zrobiło się cichutko, ustały rozmowy i szuranie kuflami po sosnowych blatach. Po chwili wszyscy gapili się tylko na nich dwóch. Drab był wielki, ubrany w skórę barana, brudną i okopconą dymem ogniska. Jego natartą tłuszczem twarz przecinały blizny wzdłuż, w poprzek i na skos. Jedną łapą trzymał gliniany kufel, a drugą wsadził pod skóry, gdzie pewnikiem chował sztylet wielkości kosy. Hrabia Dragomir znał się dobrze na takich fortelach, a przecie tyle samo co on, wiedział i młody Drag. Siłą powściągnął więc młodzieńczą zapalczywość i złość, i przemówił równie głośno, co tamten: — Nie znam waszmości, więc nieznane mi są wasze wyczyny z niewiastami. Może robicie to lepiej, a może gorzej ode mnie, nie będziemy tutaj stawiać zakładów, bo trudno je sprawdzić tak, żeby wszyscy dobrze widzieli. Jedno jest pewne: wy już kończycie swoją karierę ujeżdżacza, podczas gdy ja ją dopiero zaczynam, więc mogę jeszcze to i owo poprawić. Uniżone podziękowania za naukę! Po karczmie poniosły się śmiechy i głosy pełne aprobaty, Drag dostał brawa. Pewnie nie bez znaczenia był fakt, że wszyscy obecni mieli trochę jego piwa w brzuchach. Przychylność dla młodzieńca jednakże rozjuszyła tamtego gbura. Powstał, walnął obiema pięściami w stół i krzyknął chrapliwie: — Zaczepiasz mnie, gołowąsie, i obrażasz! Wszyscy co siedzą słyszeli, więc tylko patrzeć, jak wygarbuję ci skórę, ściągnę portki i wszyscy zobaczą, co nosisz, a tak naprawdę czego nie nosisz, między chuderlawymi nogami! A że oliwa na wierzch wyliwa, pokaże się pewnie, żeś podwójniak, co to ni chłop, ni baba, i wszyćkiego masz po trochu, a niczego porządnie! Drag uśmiechnął się, panował już nad sobą całkowicie. Podniósł rękę, poczekał, aż ucichną śmiechy, i rzekł: — Dobrze, będziemy walczyć, jeśli sobie tego życzysz. Mógłbym pociąć cię mieczem, ale po co zaraz uwalać taką ładną podłogę w takiej zacnej knajpie? Tutaj się pije, wyzywam więc waszmości na pojedynek w piciu. Mam gorzałkę tak mocną, że sam czart padłby po jednym łyku, a co dopiero człowiek o zszarganym zdrowiu jak ty. Napełnimy pucharki, wypijemy równo, zakąsimy, a jak Bóg da, wypijemy następne. Który pierwszy padnie, albo straci dech i mowę, albo zesztywnieje i trzeba go będzie wynosić jak kłodę baju–babu, ten oddaje wszystko drugiemu w wieczne posiadanie to, co ma przy sobie, w komnacie na górze, ale też i wierzchowca. Pojmujesz i przyjmujesz, pasterzu bagienny? — Ha, więc nie uduszę cię, pisklaku, ale zabiorę ci to cienkie żelazo, i na dodatek szkapę! Może to i dobry sposób, żeby napić się potem ciutek lepszego wina i jeszcze dostać zagrychę! Dawaj te twoją gorzałkie! Drag wyciągnął z sakwy flaszkę ze snergówką i podniósł ją wysoko, żeby wszyscy widzieli. Przez ciżbę przeszedł pomruk uznania. Potem przysiadł się do stołu swojego przeciwnika. Usłużny karczmarz przybiegł z prawdziwymi szklanymi pucharami, zadowolony, że obyło się bez bójki i łamania stołków. Ciekawscy napierali ze wszystkich stron, zrobiło się duszno. Drag napełnił szkło czerwonym płynem, ostro zaleciało spalenizną. — Boisz się? — spytał. Tamten rzeczywiście spoglądał koso. — Jak mam cię zwać? — Kwost jestem. A ty? — Dragomir. Trzeba wiedzieć, z kim się pije. — Noo. Wypili i parsknęli równo, bo gorzała mocniejsza była od najgęstszej pieprzówki. Paliła jak ogień, więc zakąsili chlebem, ale to nic nie dało. Piwo też nie zmywało ukropu z gardzieli. — Pijesz dalej, czy oddajesz pola? — wycharczał Drag. Czuł, że kark i plecy zaczynają mu sztywnieć. — Ty nie znasz Kwosta, panicyku! Znów wypili. Drag zobaczył przed każdym okiem z osobna czerwoną diabelską świecę, a w gardzieli miał ostre, połupane drzazgi. Ostatkiem sił wyszarpnął z sakwy Ubika, schylił się pod ławę i strzelił sobie dymka w przełyk. Wdychał mgłę głęboko, aż do samego dna płuc, a przy tym zapamiętale szeptał zaklęcia: „recyclable”, „no freon” …i stało się. Przestał się dusić, zaczął swobodnie oddychać. Wstał od stołu i rozejrzał się. Tłumek wiwatował na jego cześć, podrzucając czapki i klaszcząc w dłonie. Kwost siedział przy stole nieruchomy jak posąg, a oczy miał otwarte i wytrzeszczone. Był blady i nie reagował na nic. — Czyż nie jest prawdą, że wygrałem? — zapytał Drag, zwracając się do ciżby. — Prawda to, choć nie wiem, jak żeś tego dokazał — odezwał się jakiś szlachcic. — Rzucałeś proszek, wypowiadałeś zaklęcia. Czy jesteś czarownikiem? — Z czarownikiem to nikt nie wygra — wtrącił karczmarz. Czuwał w pobliżu, pilnując porządku. — Więc nawet nie powinien próbować — oświadczył Dragomir. — Nie jestem czarownikiem, ale znam parę przydatnych zaklęć, jak każdy z was, i wiem jeszcze, jak i kiedy ich używać. Ten człowiek — wskazał na Kwosta — jest głupcem. Muszę jednak przyznać, że poczciwy z niego głupiec. — Jego rzeczy należą do ciebie — ogłosił karczmarz. Najwidoczniej doszedł do wniosku, że z czarownikami lepiej nie zaczynać. — Więc weź je i lepiej od razu wyjedź. Dziś nie mam wolnych pokoi. — Niepotrzebne mi rzeczy tego pastucha. Nie jego wina, że nie wyssał mądrości z mlekiem matki, niech więc wszystko zatrzyma. Zaraz obudzę go z zachłyśnięcia, bo inaczej spałby całe wieki. W przyszłości nie powinien próbować niczego mocniejszego ponad cienkie piwo! Młody rycerz niezwłocznie wykonał kilka ruchów mesmerycznych nad łysiną skamieniałego, a potem prysnął na niego Ubikiem. Efekt był niemal natychmiastowy: gbur otworzył oczy, poczerwieniał na twarzy i zerwał się od stołu. — Do czarta, już myślałem, że padło mi na rozum. Albo że wam padło i szarpiecie się jak lalki u kuglarzy. — Miałeś zwidy, Kwost — oświadczył karczmarz. — Przegrałeś, bo straciłeś czucie. Ale ten panicz obudził cię zaklęciem i nawet nie chce twoich rzeczy. — Co… coo? Przegrałem? Zaklęciem… Opadł na ławę i jeszcze bardziej niż przedtem wyglądał na tego, kim być musiał: na przygłupa. Młodzian skłonił się z godnością, adresując ten gest do tłoczącej się gawiedzi, i opuścił karczmę. Zmierzchało, a on miał jeszcze sporo drogi przed sobą. * * * O bladym świtaniu młody Dragomir dotarł do swojego zamku, a właściwie do zamku będącego teraz własnością kogoś innego. Po drodze zdrzemnął był się trochę na skraju gościńca na sągu podeschniętego drewna, więc był całkiem rześki i wypoczęty. Jego wałach zarżał radośnie, widząc znajome mury. — Nie nasze już to zamczysko, mój koniku — westchnął, klepiąc szyję perszerona. — Na razie — dodał butnie, unosząc głowę. Zapatrzył się na baszty i nawet nie spostrzegł, że z kępy gęstych krzaków wychynęło czterech zarośniętych mężczyzn. Zbliżyli się, otaczając jeźdźca. Koń szarpnął się, węsząc obcych, zresztą trudno ich było nie zwęszyć, bo zapewne ostatni raz obmywano ich przy urodzeniu, i to chyba nie każdego. — Jesteśmy zdrowi i zbieramy na piwo — oświadczył ten, co zbliżał się od przodu. Był wysoki, ryży i bezzębny. Dzierżył miecz i łuk, inni też byli zbrojni, choć zaprawdę lichy to był oręż: wyszczerbione topory, pogięte rapiery i zardzewiałe mizerykordie. To nawet gorzej, bo ostrze mogło krzywo złamać się pod żebrem, a wtedy i niedźwiedzie sadło na nic. Drag zaklął. Tylko tego mu teraz brakowało. Obejrzał się szybko, i zrobił to w samą porę. W ostatniej chwili zdążył uchylić się przed cegłą, rzuconą przez napastnika, podkradającego się od tyłu. Widząc, że to nie żarty, wyszarpnął miecz z pochwy, równocześnie odwracając się z powrotem. I znów w sam raz, żeby odparować cios rudego. Wysoko zadźwięczała stal i wyszczerbione ostrze napastnika pękło w połowie. Młodzieniec ściągnął cugle i cofnął się, aby mieć wszystkich na oku. W tej chwili żałował jak wszyscy diabli, że przehandlował solidną hrabiowską misiurkę. Rozważał szansę przebicia się przez okrążenie. — Odstąpcie — powiedział. — Bo inaczej zrobię wam krzywdę, a to zawsze bardziej boli, niż się przedtem wydaje. A ci, co ujdą z życiem, zawisną na stryczku w tym oto zamku, to mogę wam solennie obiecać. Rudzielec zaśmiał się chrapliwie i sięgnął do łuku. Wtedy na skraju lasu pojawił się piąty chłop, wielki i usmolony, odziany w baranie skóry. Zanim ktokolwiek zdołał zrobić najmniejszy ruch, rzucił się jak szarżujący tur, dopadł rudego, wyrwał mu łuk i złamał go na własnym udzie, po czym chwycił draba za włosy i rzucił nim o ziemię. — Wara od tego młodzianka, jakiem Kwost, bo łacno możecie pożałować, wy sobacze syny! Panicyk ledwo co odstawion od cycka, a już wielki z niego czarownik, i zaprawdę mówię wam, że lepiej z nim zwady nie szukać. — Nie pchaj się, gdzieś nie proszony, śmierdzący poganiaczu mułów — warknął największy ze zbirów i rzucił się na Kwosta, ale jego wypad był krótki, bo pastuch wyszedł mu na spotkanie i walnął gościa bykiem w żołądek. Jak to w wadze ciężkiej bywa, już po pierwszym starciu jeden z walczących został zwycięzcą. Kwost stanął nad wijącym się po ziemi, wymiotującym przeciwnikiem i zamierzył się do kopniaka z dobrego wymachu. — Poczekaj, Kwostek — włączył się Dragomir. — Pamiętaj, nigdy nie bij leżącego; a tych waszmościów lepiej poproś, żeby wzięli swoich kompanów i poszli do czarta. Słyszycie, kolesie, o co was grzecznie prosi ten zapaśnik królewski, dla niepoznaki przebrany w baranie futro? Zbójcom nie trzeba było dwa razy powtarzać tej prośby, zwłaszcza że Drag zaczął ciąć mieczem powietrze, a Kwost schylił się po porzucony topór. Rudy powlókł się o własnych siłach, ale tego, co oberwał w żołądek, musieli ciągnąć. Zniknęli w lesie, klnąc, pomstując i grożąc. — A ty skąd się tu wziąłeś, Kwost? — zagadnął Drag. Zsiadł z konia i obejrzał wałacha ze wszystkich stron, ale na szczęście zwierzę nie ucierpiało w przepychance. — Ano, panicyku, karczmarz kazał mi iść precz, że niby to wciąż wszczynam burdy. Więc gdzie miałem iść, jak nie za tobą, żeby trocha se jeszcze popatrzeć na te czary–mary. A jak się przydam, tak jak teraz poprztykać zbójców, to i dobrze, i nic za to nie chcę, ani talara, chyba że kiedyś będziesz ich miał caluteńki worek. Boć nudno tak tkwić w karczmie cały boży dzionek, nawet jak dziewki można trocha podscypać. Aaa, ta Amelka to kazała przesłać całuska panicykowi. — Dobra — odpowiedział Drag niewyraźnie, nachylając się, żeby ukryć rumieniec. — Jak chcesz, Kwost, to możesz trochę ze mną pochodzić, byle nie zawsze i wszędzie, rozumiesz? — No pewnie, że nie wszędzie. Do baby za tobą nie będę lazł, boś za szybki jak na mój gust, he, he. Ale jakby trzeba rozkwasić parę łbów, to zawżdy jestem do usług, mój panku. — W tym jesteś niezły, trzeba ci przyznać. Nie wiesz, co to byli za jedni? — Bezdomna szumowina z gościńca, mają tu swoje nory pod bramami, dobre miejsce na straszenie podróżnych bez eskorty. Trza w tych czasach mieć zbrojnych, panicyku, i dlatego chcę iść z tobą. — No dobrze. — Drag spojrzał na wysokie mury. — Ciekaw jestem, co nas czeka tam w środku. Chodźmy! — Trzy razy mnie stamtąd wyrzucali, pewnie niedługo będzie czwarty — mruknął Kwost i podążył za Dragomirem, ciągnąc swoją chabetę. * * * Na dziedzińcu trwały zawody. Jeździec w pełnym galopie musiał chwycić kwiat, obłożony kopczykiem kamieni — Aby dokazać tej sztuki, należało, trzymając się grzywy, opuścić się z jednej strony wierzchowca tak głęboko, aby dało się sięgnąć ziemi. Po chwyceniu łodygi trzeba było znów podciągnąć się do pozycji wyprostowanej, przegalopować wokół placu, i powtarzać sztukę od początku, bo Przez ten czas Sysop umieszczał w kopcu następny badyl. Za trzecią kolejką, kiedy szczęściarz ściskał już w garści trzy kwiaty, mógł je wręczyć wybranej damie, a ona powinna okazać mu swoje względy. — Idę — powiedział młody hrabia. — Kiedyś byłem dobry w takich wywijasach. — Kiedyś? — zdziwił się Kwost. — Kiedyś to panicyk uczył się chodzić, he, he. Drag ustawił się w kolejce. Jego poprzednicy robili, co mogli, ale najlepszemu udało się zerwać tylko dwa kwiaty, bo przy trzeciej próbie chłoptyś trafił łokciem w kopiec i z łomotem zleciał z konia, biedaczysko. Młody hrabia ruszył jak burza, mimo że jego perszeron był zmęczony po nocnej jeździe. Zręcznie pochwycił pierwszy kwiat, wyprostował się i włożył go sobie za pas. Nawrócił, a tymczasem mistrz ceremonii zdążył ustawić nowy kopczyk. Kawaler nachylił się trochę zbyt raptownie i przez chwilę walczył, żeby nie spaść jak jego poprzednik, ale jakoś udało mu się podciągnąć. Miał już dwa! Za trzecim razem był ostrożniejszy i gładko przeszedł próbę. Jego ciało było tak wspaniale giętkie i silne, że wykonywanie najbardziej karkołomnych sztuczek sprawiało prawdziwą rozkosz. Lekko zeskoczył z konia i oddał wodze Kwostowi. — Idź do karczmy „Pod Smokiem”, weź pokój i czekaj na mnie. Nie wiem, kiedy przyjdę, ale w końcu pojawię się tam tak czy owak. Rozumiesz, zapaśniku królewski? — Toć taka zupełna tabaka nie jestem. Aliści będą chcieli z góry. Ode mnie na pewno. Drag sięgnął do sakiewki, ale znalazł tam tylko talara. — Masz ostatniego. Jak go przepijesz, niech cię nie znam! — I tak mnie nie znasz, i nie wiem, czy poznasz. Za to ja chcę trocha poznać ciebie, panicyku. Młodzian przyjrzał mu się uważnie. — Świat jest pełen niespodzianek. Albo inaczej: ci, których znamy, pewnego dnia okażą się nieznajomymi. Na taką nutkę może będę kontemplował za jakie trzydzieści latek, mój Kwoście, bo teraz nie mam na to czasu. Biegnę! — Gdzie mam cię szukać, narwany młodzianku? Pewnikiem wykręcisz jeszcze większą głupotę… Ale chłopaka już nie było. * * * Drag Jr. przepchnął się przez ciżbę aż do loży, gdzie czule obłapywali się Liliana i Biały Paź, który, pewnie dla niepoznaki, odziany był w czarną szatę. Przytył ostatnio, a ciemny zarost szczeciną rozplenił mu się po policzkach. Młodzieńcowi zagrodzili drogę zbrojni z halabardami, ale ten oznajmił dumnie: — Według regulaminu zawodów, które wygrałem, mam prawo wręczyć te oto kwiaty wybranej przeze mnie damie. Hrabianka Liliana jest moją wybranką! — Co za zuchwalstwo! — wycedził dowódca straży i zmierzył się pałką, ale Liliana powstrzymała go. — Jak dziwnie jąka się ten gołowąs, zupełnie jak mój ojczulek! Może to jakiś daleki krewny, którego jeszcze nie znam? — Nie, pani. Jestem synem z nieprawego łoża pustelnika Drzemały, który lewą ręką potrafi z gałęzi wiązu wyciskać snergówkę, i południcy z Bagien, która śpiewem uwodzi podróżnych, otumanionych przez upał, i wyprowadza ich na nieprzebyte grzęzawiska, aby potem wyssać z nich wszystkie dobre wspomnienia. Dotychczas zamieszkiwałem porzuconą muszlę Ślimaka Perłoroda na brzegu morza w Teresitas, ale postanowiłem, że już czas wybrać się w podróż. I oto przybyłem, żeby na początku drogi pokłonić się właśnie tobie, o pani. — Dobrze zrobiłeś, młodzieńcze, znakomicie! Lisku, daj mu wielce przystojny mieszek! — zwróciła się do Białego Pazia. Przy tym nie przestawała omotywać Dragomira spojrzeniem cokolwiek lubieżnym. Ma to po mnie, pomyślał Drag. Chwycił w locie sakiewkę nabitą twardym, dobrym złotem. Złotem z jego własnego skarbca. Skłonił się, ale nie za nisko. — Tysiąckrotne dzięki, o pani tego zamku, pól, lasów i gór, i Krainy Alkohorru — wyrecytował płynnie. — W oberży „Pod Białą Damą” nie obeszli się ze mną tak dobrze. — Och, nie przesadzaj, miły młodzieńcze. Kraina Alkohorru należy nie do mnie, lecz do króla. Ja jestem tylko panią Zamku Trzech Wieżyc. Po moim ojczulku, który — świętej pamięci — odszedł był od nas daleko… — uniosła oczęta w niebo i westchnęła. Z ulgą. Drag ledwo powstrzymał uśmiech. Pomasował policzki, a gdy już mu całkiem przeszło, powiedział z zapałem: — Teraz mogę wyruszyć do Gartundy, odwiedzić wiszące górskie wioski plemion długorękich czarowników. Pragnę także udać się na stepy ludu Manjaa, żeby jeszcze lepiej nauczyć się władania mieczem i włócznią. Jesienią mam zamiar dotrzeć do klasztorów w Anthes i tam przezimować, prowadząc świątobliwe, pokutne życie. Białym Paziem wstrząsnął nagły dreszcz, zerwał się z miejsca i nie mógł przez dobrą chwilę złapać powietrza. Dowódca straży i Liliana masowali mu w tym czasie klatkę piersiową i brzuch. Bez większych efektów. — Już lepiej — wyrzęził po chwili. — Weźcie stąd tego gołowąsa. — Nie, nie! — zaprotestowała Liliana. — Chcę trochę z nim porozmawiać. Jest jeszcze taki… chłopięcy. — Dajcie coś do przepłukania gardła — zażądał Paź. Drag w okamgnieniu wydobył flaszkę ze snergówką. — Mam coś naprawdę dobrego, panie. Mój Wielki Ojciec własnoręcznie wycisnął z wiązu ten napój. Ale to jest tak mocne, że nie wiem, czy ty, panie… Nie wiem, czy zdzierżysz… — Nie jąkaj się i nie marudź, młokosie, tylko dawaj! Ale — wycelował w chłopaka wielki, czarniawy paluch z zakręconym pazurem — ty też musisz się napić! Podczaszy, puchary, biegiem! Dragomir nie miał nawet czasu sztachnąć się Ubikiem. W rękę wciśnięto mu pucharek z zielonego szkła, który napełniono czerwoną gorzałą z piekła rodem. Znów, jak w oberży, zaleciało pogorzeliskiem. — Pij! — Paź niecierpliwił się. Ciągle jeszcze go dusiło, bo trzymał się za gardło. Nie było wyjścia. Młodzian upił łyka, potem drugiego. O dziwo, tym razem diabelska ciecz smakowała jak prawdziwa smorodinówka. Taka na owocach z szypułami, bo miała cierpkawy smaczek. A jaki aromat! Widocznie Ubik, wciągnięty poprzedniego dnia głęboko w płuca, nie wietrzał tak łatwo. Paź, widząc błogostan na obliczu młodzianka, wychylił naczynie jednym haustem. I to był jego błąd. Oczy stanęły mu w słup, najpierw poczerwieniał, potem zbladł, a w końcu skamieniał. Naprawdę stał się nieruchomy jak kamienny posąg. Kapka w kapkę rzeźba leśnego czarta. Dragomir rozłożył ręce. — Przecież uprzedzałem. To naprawdę mocne, nie każdy może bezkarnie próbować, zwłaszcza duszkiem! — Aresztować tego łotra? — spytał dowódca straży, celując w Draga pałką. — Ależ skąd! — zaprotestowała Liliana. — I nie nazywaj go tak, żołnierzu. To przecież taki ładny i miły chłopiec. Zróbcie mu turecką łaźnię, natrzyjcie pachnidłami, ubierzcie jak Aladyna i przyprowadźcie do moich komnat. * * * Pazia wstawiono do lektyki, oparto o ścianę i zabrano do pałacu, a po Draga przyszły cztery młode łaziebne w powłóczystych szatach i powiodły go do jego własnej, hrabiowskiej łaźni. Tam, chichocząc, rozebrały młodzieńca do naga i wykąpały w gorącej wodzie z dodatkiem ziół z wyspy Mykros, nacierając całe ciało gąbkami, a potem wymasowały, delikatnie wklepując wonne olejki. Młodzian nie mógł powstrzymać swojego podniecenia i co chwila czerwienił się po uszy, a łaziebne śmiały się swoimi gruchającymi głosami, nie tając życzliwego zainteresowania. Jedna z nich, najmniejsza, najżywsza i z czarnymi oczami, płonącymi jak węglowy żar, tak wiele energii wkładała w swoją pracę, że chłopak rychło poczuł się do cna wyczerpany. Wyobraził sobie, że jest pustą skorupą orzecha kokosowego, z której nie da się już naprawdę niczego wycisnąć, i dopiero wtedy zdecydowanie odsunął dziewczęta. Siedem razy słyszał potężne niebiańskie dzwony, i uznał, że na razie wystarczy. — Była to najdłuższa kąpiel w moim życiu, moje miłe panienki — powiedział, skłaniając lekko głowę. — Chyba już mogę udać się do hrabianki. — Noo, nie wiem — odrzekła ta najmniejsza i najładniejsza. — Może odpoczniesz trochę, młody panie? Nasza władczyni lubi, kiedy odwiedzający ją rycerze są w pełni sił i w dobrej formie. Czyż nie tak? — zwróciła się do pozostałych. — O tak, naprawdę — przytaknęły, kiwając wysoko ufryzowanymi głowami. — Więc pozostań i pomóż nam wyżąć suknie, które całkiem nasiąkły wodą — poprosiła znów ta najmniejsza. — O, zobacz. Ujęła jego dłoń i przyciągnęła do swojej piersi, którą ściśle oblepiła cienka materia. — Przy tej pracy zrobiło się nam naprawdę gorąco — dodała inna, wysoka i dobrze zbudowana, zbliżając się z flanki. Dobrze by było, jakbyś ten żar sobie zabrał, młodzieńcze. Wyrwał dłoń i począł się wycofywać, a one szły za nim półkolem z okrutnie życzliwymi uśmiechami na ładnych, młodych, ale zwyczajnych twarzyczkach o pogrubiałych rysach. Pomyślał, że głupio wyglądałby jego nagrobek: Zginął od starań łaziebnic przy ósmej balii”. Tfu! Odwrócił się, ściągnął z haka swoje skromne odzienie i puścił pędem do drzwi. Ale dziewczyny były szybsze. Dopadły go na schodach i pochwyciły za nagie ramiona. — Nie możesz tak pokazać się pani — mówiła ta najmniejsza i najzwinniejsza przepraszającym tonem, patrząc pod nogi. — Ona chciała cię w stroju Aladyna. Tutaj są szaty. Lampy nie musisz zabierać, młody panie, dosyć tych sprzętów jest na górze. Przebrał się szybko i wstąpił na schody, więcej nie niepokojony przez swoje opiekunki. Wyszedł przed łaźnię, gdzie musiał zmrużyć oczy. Po chwili ktoś ujął go za rękę. To była oczywiście znów ta mała. Zdążyła przebrać się w długą, białą suknię. — Chodź ze mną, zaprowadzę cię do pani. — Znam drogę, dziewczyno. — Pani prosiła, abym sama cię przywiodła. Chodźmy. * * * Liliana spoczywała na wyściełanej brokatem leżance, a przed nią na niskim stoliku stał kosz pełen owoców. — Skosztuj, młodzieńcze — zaprosiła przybysza. — Ach, jak ci do twarzy w tym egzotycznym, wschodnim stroju! — Dziękuję ci, pani — powiedział Drag i skłonił się dwornie. Sięgnął po jabłko, ale zawahał się i wziął kiść winogron. Dobrze wiedział, że trudniej wprowadzić do nich truciznę czy ziele lubczyka. — Opowiedz jeszcze o swoim życiu w muszli na plaży w Teresitas! Czy były tam jakieś ładne dziewczęta? — Wstawałem zaraz po wschodzie słońca, bo moja muszla rozpalała się w jego promieniach do różowego żaru. Na dworze było jeszcze chłodno i mglisto, więc ogrzewałem się szybkim biegiem, goniąc baraszkujące w piasku syreny. Te delikatne stworzenia, mimo że nie miały nóg, pełzały po plaży tak szybko, że żadnej nigdy nie udało mi się choćby dotknąć. W wodzie nawet nie próbowałem ich ścigać, bo bestyjki były szybsze od ryb. — A dziewczyny? — dopytywała się Liliana. — Chodź, młodzieńcze, i usiądź sobie tutaj, na kraju sofy. Przecież koło mnie jest tyle miejsca! Drag zbliżył się bokiem i usiadł połową szerokości, ale hrabianka i tak zaraz musnęła go nogą. Tak od niechcenia. — Dziewczyny przychodziły później, bo spały długo po nocnej rozpuście, apage satanas. Ale na szczęście oddzielała mnie od nich klątwa. — Co takiego? — Mój Wielki Ojciec ustawił barierę między mną a jakimkolwiek innym ciałem, wszak żyłem w odosobnieniu, żeby doświadczyć wielkości Wszechmogącego. Czary pozwalały jedynie na krótkie uściśnięcie dłoni, ale tylko dłoni!, innemu mężczyźnie, a kobiety w ogóle dotknąć nie mogłem, bo palce ślizgały się jak po gorącym szkle. Raz się nawet sparzyłem, o pani. — Z twych słów wynika, że próbowałeś coś pochwycić! — To nie było tak, pani. Ona próbowała, a ja się broniłem. — Czy zawsze będziesz się bronił? Już chyba skończyłeś okres umartwiania? To mówiąc, Liliana przesunęła się w jego stronę i położyła mu dłoń na karku. Palce miała zimne jak sople lodu, zwisające z okapów dachów w Śnieżnych Grodach. — Już dawno skończyłem, o pani. Pustelnia była w Teresitas, a potem hulaj dusza! Wszystko ma swoje miejsce i swój czas, nieprawdaż? — Do licha, nie tylko się jąkasz, ale nawet gadasz jak m6j papcio. Może spotkałeś go gdzieś po drodze? Taki gburowaty panek w pozłacanej misiurce i z mieczem w pochwie wysadzanej brylantami. — Pozłacanej? Też coś! N–nie, Li–liano. Ni–igdy nie widziałem tego człowieka. — Niewiele straciłeś. No, a co opowiesz mi o swojej rozpuście, którą uprawiałeś po pobycie w pustelni? — Co tylko zechcesz, pani. — Więc zaczynaj od początku i mów o wszystkim. Dragomir wstrzymał oddech, bo zimne palce na jego karku zaciskały się coraz mocniej, a druga dłoń zaczynała błądzić w okolicach lędźwi. Brrr… — Więc po kolei. Zaraz po zejściu z plaży napotkałem oślicę, przywiązaną do drzewa. Dosiadłem jej, a ponieważ była łagodna i nie stawiała oporu, zaraz potem odwiązałem rzemień i dojechałem na oklep aż do oberży „Pod Białą Damą”. — Ależ, młodzieńcze! Miałeś opowiadać o swoich przygodach miłosnych! — O pani, już samo dotykanie żywego stworzenia stanowiło dla mnie powtórne odkrywanie zapomnianego świata, zwłaszcza wtedy, jeśli to była samica. Zupełnie bezwiednie przeżyłem nagłe uniesienie, i to aż trzykrotnie — zwierzył się Drag, opuszczając głowę i udając zawstydzenie. — Wiedz, że pod pustelniczą klątwą spędziłem całe dwa lata i kilka miesięcy! — Och, biedactwo! Więc, być może, trzy dni temu byłeś jeszcze prawiczkiem? — Zgadza się, pani. Ale dziś rzeczy mają się zupełnie inaczej. — Ach tak — westchnęła. — Ale za to nabyłeś trochę doświadczenia. — Nabyłem coś ponad to. — Drag dumnie wypiął pierś. — Cóż to takiego, młody człowieku? — Zarazę o nazwie Czerwona Mojra. Ucisk zimnych palców na karku zelżał, a potem Liliana odepchnęła go i raptownym ruchem odsunęła się w kąt leżanki. Drag uśmiechnął się anielsko i ciągnął dalej opowieść: — To właśnie przez Czerwoną Mojrę nawet najpotężniejsza kopia najmężniejszego rycerza kruszeje i rozpada się w ciągu dwóch miesięcy, a kobiece gniazdko zarasta, i dzieje się to jeszcze szybciej, bo w czasie o połowę krótszym. Chyba że… stosuje się przez okrągłe dwanaście miesięcy zaklęcia Szernu, maści siarczane z wulkanu Boo, no i zachowuje wstrzemięźliwość, a właściwie całkowity celibat. Bez niego na nic cała kuracja, o pani. Jeden raz wystarczy, nawet taki najmniejszy, żeby pożegnać się z tymi sprawami na zawsze. Zarazy użyczyły mi ladacznice z oberży, które nie mogły, bidulki, powstrzymać się na widok niewinnego młodzieńca. Ale wszystko ma swoją cenę, bo w tej właśnie chwili ich łona coraz szybciej zarasta skóra grubsza od bawolej. Powstaje w tym miejscu czerwona powierzchnia twarda i gładka, jak na pięcie albo spracowanej dłoni wioślarza. Ot, co: żegnajcie uciechy i swawole, jedyną lubieżną przyjemnością pozostanie drapanie pod podeszwami stóp, o pani. Hrabianka oddychała szybko, a jej uprzednio zaróżowione lica pokryła bladość. Odezwała się zachrypniętym głosem: — Więc jedź, rozpustniku, w swoją podróż do Gartundy, na stepy ludu Manjaa i do klasztorów w Anthes, jeśli tylko zechcą cię tam przyjąć na zimę. Wyjeżdżaj natychmiast, żebyś nie zdążył poczęstować swoją Mojrą ani moich dziewcząt, ani żadnych innych niewinnych stworzeń. — Wynoś się, i to zaraz!! Straże, do mnie! Wbiegli halabardnicy, ale Drag zdążył już wstać i odsunąć się na tyle daleko, żeby nie dało się go oskarżyć o próbę czynów lubieżnych z rodzaju molestowania władczyni. Chwycili go pod ramiona, ale równie szybko odsunęli się jak od trędowatego, bo Liliana zawołała: — Nie dotykać go! Ma w sobie zarazę gorszą od czarnego moru! Gdy byli przy drzwiach, zatrzymała ich na chwilę. — Gdy już całkowicie wydobrzejesz, młodzieńcze, powiedzmy za rok i sześć miesięcy, możesz tu powrócić, i będziesz dobrze przyjęty. Pod warunkiem, że znowu czegoś po drodze nie złapiesz! Wtedy nie puszczę cię wolno, ale każę spalić na stosie, żeby raz na zawsze ogniem wypędzić siedlisko zła. Rozumiesz, dzieciuchu? — Tak, pani. Uniżenie dziękuję za dobre słowo na drogę. Szczęknęło żelastwo i halabardnicy wyrzucili go z pałacu. Jak już sobie poszli, młodzian wstał, otrzepał arabski strój Aladyna i udał się do łaźni, aby odebrać swoje ubranie. I to naprawdę nie była jego wina ani tym bardziej zasługa, że natrafił tam na ową małą łaziebną o roziskrzonym spojrzeniu, i że zamiana ubrań przeciągnęła się aż do drugiego piania koguta. W tym czasie oddawał się rozkoszy żeglowania po wzburzonym morzu, pomykając z fali na falę przez głębokie i wilgotne doliny, a jego czółno najmniej pięć razy zawinęło do przyjaznego portu. * * * Pozostała jeszcze do załatwienia sprawa podstawowa, dla której Dragomir przybył na Zamek Trzech Wieżyc. W tym celu hrabia zakradł się do swoich własnych komnat znanym tylko sobie, tajemnym przejściem, którym nie raz niepostrzeżenie powracał z biesiad i innych pohulanek. Najpierw należało zejść do murów przy fosie, gdzie znajdowała się figurka lwa. Młodzian przekręcił jątrzy razy i oto poruszyła się część kamiennej ściany, którą teraz dało się częściowo obrócić. Sekretne drzwi ustąpiły i Dragomir znalazł się w ciemnym, chłodnym przejściu; owionął go zimny przeciąg, gdzieś w dalekich lochach kapała woda. Ale hrabia znał na pamięć każdy załom muru i każdy stopień schodów, więc zawarł za sobą drzwi i w całkowitej ciemności raźno ruszył przed siebie. Po niedługiej wędrówce dotknął gładkiej ściany, która graniczyła z jego sypialnią. Włożył dłoń w wykute w kamieniu zagłębienie i lekko pociągnął. To wystarczyło, aby doskonale wyważone wrota uchyliły się. Mechanizm był dobrze wysmarowany bawolim łojem, więc wszystko odbywało się w całkowitej ciszy. Młodzieniec wszedł za sute draperie, pokrywaj