Andrzej Zimniak TRZYDZIEŚCI PRZYGÓD MIŁOSNYCH PUSTELNIKA Z TERESITAS W dniu, w którym księżyc w nowiu wzeszedł nad Krainą Al–kohorru, hrabia Dragomir zaprzągł wóz wyładowany złotem i wyruszył w drogę. Był przepiękny, wiosenny wieczór i w powietrzu unosił się zapach bzów, lecz hrabia nie zwracał uwagi na urodę świata. Miał jeszcze kaca po trzydniowej libacji; ponadto można byłoby stwierdzić bez wielkiego ryzyka omyłki, że ów kac sięgał samego dna hrabiowskiej duszy. Tydzień temu Dragomir stracił dwie trzecie swojego majątku, a na dodatek musiał opuścić zamek i udać się na wygnanie. Władcą na zamku został Biały Paź, a przy nim — córka hrabiego, Liliana. O tym, jak do tego doszło, śpiewają bardowie w songu na dwie gitary i basso continuo, zatytułowanym „Piknik w Krainie Oczekiwań”. Nie minęły trzy dni, jak skrzypiący wóz Dragomira, eskortowany przez świtę siedmiu zbrojnych, zatrzymał się przed pustelnią Drzemały. Droga była podmokła i koła zaraz się zapadły po osie w stękającą glinę. Wokół rozciągały się bezkresne bagniska, nad którymi cienko grały komary i niosło się bolesne kumkanie żab. Pustelnik, dostojny starzec pomarszczony jak zeszłoroczne jabłko, zaszyty w worek z szarego lnu, drzemał przed swoją ruderą, wsparłszy się na stole, na którym poniewierał się przewrócony dzban. Jednooki kruk siedział nieruchomo na końcu wysokiej tyczki, a rudy kot wielkości sporego wieprzka wygrzewał się w słońcu i nawet nie raczył poruszyć ogonem na powitanie gości. Dowódca straży zsiadł z konia, przystąpił do pustelnika i odchrząknął dyplomatycznie. Ponieważ starzec ani drgnął, wyciągnął rękę, aby potrząsnąć jego ramieniem. Wtedy, najzupełniej niespodziewanie, na przybyłych runął potok wymyślnych przekleństw, chociaż wydawało się, że pustelnik nadal wędruje po dalekich ścieżkach Krainy Ułudy. To kruk, który w istocie okazał się gwarkiem pędzonym wyciągami z jąder gadających knurów, rozwarł swój pterodaktyli dziób. Grzmiał kilka minut, nie powtarzając się ani razu, na zmianę bluzgając głosem mężczyzny, kobiety i dziecka. Gdy w końcu zakwilił „o kllwa maaśś” gruchającym głosikiem niemowlęcia, pustelnik podniósł głowę i przygładził zmierzwiony, sinobury włos. Drago — mirowi wydawało się, że starzec ostrym i, do licha, zupełnie trzeźwym spojrzeniem przygwoździł go do desek wozu, zanim przemówił: — Wpadłeś w tarapaty, mości hrabio, i przybywasz z prośbą, za spełnienie której chcesz oddać cały swój majątek, a właściwie to, co z niego pozostało. Ale ja nie daję gwarancji, bo spełnienie owej prośby leży na granicy nawet moich możliwości. Przy tak trudnych zleceniach wchodzimy w obszar magii eksperymentalnej, więc na wszelki wypadek pobieramy należność z góry. Mówiąc „wchodzimy”, zatoczył dłonią dokoła, włączając tym gestem do współpracy gwarka, kota, a także cały rój elemelków, czyli maszkarowatych bagiennych duszków, które na wyścigi gramoliły się z błota. Dragomir nawet się nie zdziwił. Magia to magia, a maestro musi się zaprezentować, żeby potem śrubować cenę Tylko że, drobiazg, rzecz szła o jego własną sakiewkę. — Mistrzu Drzemało — zagaił, skinąwszy głową. — Twoja przenikliwość jest godna szacunku, wszakże nie mam zamiaru płacić całym majątkiem. Przecież… — Bardzo mi przykro, hrabio. — Pustelnik splótł dłonie i opuścił głowę. — Jeśli postoisz swym ciężkim wozem na tej drodze jeszcze połowę pacierza, koła więcej nie ruszą, nawet gdy każesz zaprząc dwanaście buhajów ze stepów Manjaa. Dragomir zaciął konie, które z największym wysiłkiem wyciągnęły przeładowany pojazd z grzęzawiska. Jednak czym prędzej ściągnął lejce i zatrzymał się. — Trzy czwarte mojego złota i ani uncji więcej, to ostatnie słowo. — Jedź z Bogiem, rycerzu. Za złoto, które posiadasz, możesz z dala od głównych gościńców kupić sobie zameczek, nawet z fosą, to co że z wodą po kostki, i mostem zwodzonym, to co że zamontowanym na stałe, i jeszcze wystarczy na kilkanaście ładniutkich dziewcząt służebnych, nic nie szkodzi, że zdziwaczałych starych panien. Czegóż potrzeba więcej zacnemu człowiekowi, który pragnąłby raczej kontemplować świat, niźli drzeć z niego pasy? — Po co ci tyle złota, pustelniku? Czy wtedy łatwiej się umartwiać? Drzemała wstał i otrzepał worek służący mu za odzienie. — Ja cię nie pytam, mądry i wielki rycerzu, z kim przegrałeś swój majątek, ani dlaczego kiedyś, dawno temu przestałeś być królem Śnieżnych Grodów. Również nic interesuje mnie, po co ci bujna czupryna i chuć małolata. W moim fachu nie zadaje się więcej pytań, niż te absolutnie niezbędne. A odpowiedzi udziela się jeszcze mniej. Hrabia zlazł z kozła i wykonał pojednawczy gest. — Nie gniewaj się, pustelniku. Gryzę się, bo odejdę nędzarzem. Każdy następny dobroczyńca coraz skuteczniej obdziera mnie ze skóry. Drzemała zajrzał do dzbana i precz odrzucił puste naczynie. — Nie bądź takim malkontentem, kolego. Po pierwsze: za dar, który ode mnie otrzymasz, oczywiście jeśli eksperyment się powiedzie, możni tego świata gotowi są wykładać takie bogactwa, o jakich nam obu się nigdy nie śniło. Po drugie: przecież sam przychodzisz i wciąż o coś prosisz. I Białego Pazia, i mnie. Nikt cię do niczego nie zmuszał ani nie zmusza, a ja nawet kilkakrotnie zachęcałem do odejścia. — Nie, niee! Chcę, żebyś spróbował, czarodzieju. Wszak nie myślę bez końca tułać się po bocznych drogach Krainy Alkohorru. A w byle dworku na jakimś zadupiu mieszkał nie będę, i basta. — Nie musisz, hrabio, dopóki możesz wybierać. A zatem, jeśli taka jest twoja wola, niechaj się stanie! Zapłać żołd eskorcie i odpraw żołnierzy, nie będą ci więcej potrzebni. A potem złóż oświadczenie wobec zgromadzonych tu elemelków, że wóz z zawartością i z końmi należy do mnie. Pamiętaj też, że elemelki na bagnach są równie gadatliwe, co leśne skrzaty w borach. Dragomir spojrzał błagalnie w niebo, ale stamtąd nie spłynęła żadna pomoc. Wziął głęboki oddech, westchnął, a potem wyraził zgodę. — Dobrze, pustelniku. Zawartość wozu będzie twoja, ale pojazd i konie zatrzymam. Przecież muszę potem wydostać się z tego pustkowia. — Dam ci jednego konia. Pojedziesz na oklep. To będzie lepiej pasowało, inaczej mogą pojmać cię straże i oskarżyć o kradzież. Dragomir nie mógł odmówić mu odrobiny racji, więc nie zastanawiał się zbyt długo. Na przypieczętowanie transakcji podał pustelnikowi rękę, a wtedy słońce na chwilę skryło się za chmurą i nad bagnami przeleciał zimny wicher. Kocur wstał i naprężył grzbiet, wyciągając sztywno nogi i ogon, a kruk, ten sam, który okazał się pędzonym gwarkiem, zamrugał mętną czerwoną powieką i sfrunął z tyczki na stół. Rój elemelków zapiszczał z uciechy. Po odprawie żołnierze odeszli, podzwaniając orężem, każdy z woreczkiem złota u pasa; wydawało się, że byli zadowoleni. Najgorszy wałach został wyprzęgnięty i przywiązany do tyczki gwarka, a reszta zaprzęgu odjechała na tyły pustelniczej rudery. Następnie czarownik Drzemała bezzwłocznie przystąpił do czynności magicznych. * * * Najpierw podniósł wzrok i długo wpatrywał się w jeden punkt bezchmurnego nieba, nawiązując kontakt z niewidocznym dla zwykłych śmiertelników obiektem astralnym. Potem skinął głową, jakby uzyskał potwierdzenie, i zaprosił hrabiego do chaty. — Nie chcesz, mistrzu, abym w ludzkich słowach wypowiedział swoją prośbę? — zagadnął Dragomir, kiedy znaleźli się pośród nieopisanego bałaganu zakopconej izby. Pustelnik uśmiechnął się z pobłażaniem. — Nie jest to konieczne, ani nawet potrzebne. Ale jeśli wtedy poczujesz się lepiej… — Chcę, żebyś odmłodził mnie do wieku lat dwudziestu. Potrzebuję nowej porcji siły i wigoru, a także przebrania doskonałego. Nie chcę bynajmniej, żebyś mnie przy tym cofnął w czasie, lecz pragnę stać się urodziwym młodzieńcem w świecie, jaki teraz widzimy wokół siebie. — Zaledwie tak urodziwym, jakim sam byłeś kilkadziesiąt lat temu, hrabio. — Tak, tak, właśnie to miałem na myśli. Zupełnie wystarczy. — Mnie tam wszystko jedno, więc jeśli tobie wystarczy, możemy zaczynać. Drzemała wydobył z alchemicznego pieca retortę i odrobiną czerwonej, oleistej cieczy spryskał podłogę. Potem wziął nieco tej cieczy do ust i silnym dmuchnięciem rozpylił w powietrzu. Czuć było piżmem i wanilią. Z dna kufra opatrzonego mosiężnymi okuciami wydobył pierścień Hobbystów ze szmaragdowym okiem. — Włóż go na palec serdeczny — polecił. Dragomir zauważył, że pochyla się nad nim wysoki mąż w czarnej, sięgającej ziemi szacie, tylko z twarzy trochę przypominający Drzemałę. Potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się majaków, ale w chacie nadal było tylko ich dwóch: on, Dragomir, i ten wielki mąż w czerni. Włożył pierścień, który pasował do palca tak dobrze, jakby był zrobiony na miarę. Zakręciło mu się w głowie, stół rozpoczął wędrówkę po izbie, a klepisko zafalowało. Uchwycił się czegoś, co musiało być zupełnie przezroczyste, bo było niewidoczne, ale według zmysłu dotyku wydawało się dziwnie stabilne w tym płynącym świecie. Naraz wszystko się zatrzymało, kontury przedmiotów stały się ostre, a Czarny Mąż na powrót przedzierzgnął się w uśmiechniętego Drzemałę, zaszytego w pokutny worek. Drag kurczowo ściskał w dłoniach walcowate, kolorowe naczynie, zamknięte z wierzchu, podobne kształtem do równego kawałka pniaka. Było lekkie, chociaż wykonane z jasnej blachy. Dopiero wtedy przyjrzał się swoim rękom i wrzasnął z przerażenia. Odrzucił precz naczynie, które zręcznie złapał w locie Drzemała, i popatrzył na nogi. Te też były bez skóry: krwista galareta żywego mięsa, ścięgien i pulsujących żył. Chciał dobyć miecza i porąbać pustelnika–oszusta, ale spostrzegł, że u pasa wisi mu tylko wysuszony rybi szkielet, długi, cienki i jakby wyliniały z ości. Czarownik rozłożył dłonie. Uprzejmy uśmieszek nie schodził z jego twarzy. — Wszak nie dawałem gwarancji, hrabio. Magia eksperymentalna stanowi niezwykle ciekawe poletko do uprawy, lecz jest to praca, hmm, pełna niespodzianek. — Tyy… bllluuujj… Nawet przekląć nie mógł porządnie, biedaczysko, bo brak skóry powodował rozpływanie się policzków. — Ale możemy próbować dalej. Do tego potrzebuję jednak twojej ponownej zgody. Podsunął mu pod nos kolorową puszkę, którą przed chwilą odrzucił Dragomir. — To powinno pomóc, rycerzu. Hrabia widział trochę nieostro, ale przesylabizował kilka magicznych zaklęć, jak „Environmentally friendly” „Recyclable” „No freon” i „Ubik”. Po wypowiedzeniu każdego zaklęcia światło słoneczne przygasało, a potem dzień nastawał z coraz większym trudem. Czuł, że zaczyna działać magia nie z tego świata i że już tylko ona może mu pomóc. Albo zabić. Więc przyzwalająco skinął głową, a wtedy pustelnik zdjął pokrywkę naczynia i nadusił czarną gałkę. Kolorowy przedmiot zasyczał jak grzechotnik i wypluł kłąb białej mgły, która otoczyła hrabiego od głowy aż do stóp. Czarownik kazał mu wstać i powtórzył zabieg od tyłu. Oglądał swoje dzieło, przekrzywiając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. — Nno, może być. Pamiętaj, młody człowieku: zakład Drzemały nigdy nie wypuszcza bubli. Drag ostrożnie opuścił wzrok na swoje dłonie, przedramiona, uda i stopy. Skóra była młoda i biała, bez przebarwień i blizn. — Zwierciadło! — Ależ proszę, rycerzu. Pustelnik usłużnie przytrzymał lustro z wypolerowanej blachy. Na Dragomira spoglądał urodziwy młodzieniec o bujnej, czarnej czuprynie, któremu dopiero zaczynał się sypać zarost nad górną wargą. — Wspaniale! — zakrzyknął młodzian trochę cienkawym głosem. — Udało się! Sięgnął do pasa, gdzie miecz o złoconej głowni był na swoim miejscu i wesoło pobrzękiwał w pochwie. Czarownik na widok tego złota zmarszczył nos. — Trzeba coś z tym zrobić, bo zaraz wtrącą cię do lochu za rozbój na szacownym hrabim Dragomirze — stwierdził i nabrał powietrza. Naprężył się, a w płucach zaczęło mu trzaskać, jakby zapłonęły tam sosnowe gałęzie. Zaraz też wypuścił z ust kółko dymu. Dymek nanizał się na rękojeść broni i szybko spłynął w dół po inkrustowanej pochwie, po czym z mlaśnięciem spadł na klepisko i migiem wsiąknął w ziemię. Po jego przejściu wszelkie drogie kamienie i złocone powierzchnie znikły, pozostała tylko szarobłękitnawa stal. — Tego nie było w umowie! — Młodzian zaczął się stawiać. Za wydłubane z rękojeści rubiny i szmaragdy zamyślał w najbliższej karczmie zabawić się przy piwie z kilkoma nowoczesnymi dziewczynami. — Wierz mi, kawalerze, tak będzie lepiej. Chyba nie chcesz dodatkowych kłopotów? I bez nich będziesz miał dosyć trudności. — Dobra, niech stracę. No to spadam, staruszku. — Poczekaj! Weź jeszcze tę puszkę, i tak w niej dużo nie zostało — potrząsnął naczyniem przy uchu. — Dam ci też na drogę buteleczkę snergówki, te drobiazgi były wkalkulowane w cenę. Jednak nie pij gorzałki bez potrzeby, młodzieńcze, bo, wierzaj mi, naprawdę bardzo mocno idzie w nogi. Zastanów się przed każdym łykiem. — Och, jaka to zacna rada. Dobrze, już dobrze, dziękuję. Żegnaj, biedny starcze. Lecę nachapać się świata, bo on teraz cały jest mój! Chciał jeszcze zapytać Drzemałę, dlaczego sam nie zrzuci zużytej skóry, frajer jeden, ale tylko machnął ręką i wybiegł przed dom. Cóż go w końcu obchodzą cudze kłopoty? * * * Młody Dragomir wrzucił puszkę i butelkę do worka, chwycił konia za uzdę i pobiegł przed siebie. Nogi niosły go same, stawy ani ścięgna nie dolegały i nie wymagały rozruszania, pędził, leciał, gnał przez pola tak szybko, że stary wałach ledwie mógł za nim nadążyć. Wiatr świszczał koło uszu, ptaki polatywały w zawody, a niewyżyte ciało domagało się wciąż więcej i więcej wysiłku. To wszystko było tak piękne, że aż prawie niemożliwe! Po godzinie koń się zmęczył. Biedak cały okrył się pianą i ziajał, a oczy wyłaziły mu z orbit. Trzeba było dać mu odzipnąć, więc Drag zatrzymał się w najbliższej oberży „Pod Białą Damą”, gdzie z miejsca przehandlował swoją misiurkę za kilka talarów, wziął beczułkę piwa i postawił wszystkim obecnym. Taka hojność spodobała się dziewkom służebnym, które służyły zawsze tak, jak klienci sobie życzyli, zwłaszcza jeśli mieli czym płacić. Owe dziewki szybko zabrały urodziwego młodzieńca na górę do swoich buduarów, ale nie zdążyły się nim nacieszyć, bo już było po wszystkim, jak tylko pierwsza zaczęła się przeciągać. Cóż, w młodym wieku działa się szybko, mocium panowie, nawet jeśli pośpiech jest diabła wart. — Jaka szkoda — powiedziała najpiękniejsza z nich, zapinając sobie te koronki, które już zdążyła odpiąć. — Przyjdź do mnie jeszcze, paniczu. Będziesz miał pierwsze trzy razy za darmo. — I u mnie też, i u mnie! — przekrzykiwały się dziewczyny, chichocząc i strojąc miny. Wszystkie były jeszcze młodsze od Draga, ale bioderka miały już takie, że śmiało mogłyby nosić ciąże mnogie, a także nie było najmniejszych wątpliwości, że miałyby czym wykarmić wszystkie oseski. — Ko–go mam szukać, Mo–je pięknotki? — spytał młodzian. Serce waliło mu jak topór o tarczę w pojedynku na śmierć i życie. — Wołają mnie Amelia, chłopcze — przedstawiła się ta najładniejsza. — Jednak zanim przybędziesz, trochę poćwicz słodkie zapasy z kucharkami czy pokojówkami, a gdybyś się sromał, pójdź samopas na górskie pastwiska. Po takich wprawkach pobawimy się dłużej i będzie weselej! To były pierwsze cztery miłosne przygody jurnego młodzieńca, bo kolejno popatrzył sobie na każdą z niewiast. Piątą przygodę miał już na schodach, na samo wspomnienie rozkosznej kibici Amelki. Czerwony na licach, zupełnie jakby pomazany ofiarną posoką, zbiegł do sali i usiłował niepostrzeżenie dostać się do swojego bezpiecznego miejsca przy kufelku. Okazało się jednak, że i to zadanie nie było takie proste, jakby się mogło na początku wydawać. Bo w każdym opowiadaniu i w każdej karczmie, a już obowiązkowo w każdym opowiadaniu traktującym o karczmie, znajdzie się zawsze jakaś przechera, paskuda, wilkołak, Falconetti czy inny Nosferatu, który by tylko psuł, zwiększał entropię, sypał piach w tryby, zabierał biednym i dawał bogatym, no i w ogóle pławił się w Schadenfreude, czyli, krótko mówiąc, miał radochę ze złego. 1 u nas taki był, miód i wino pił, a oczajdusza zajął dobrą pozycję tuż przy schodach, gdzie od rana zalewał robaka i tylko patrzył, kogo by zahaczyć, w międzyczasie z nudów podszczypując sprzątające ze stołów posługaczki. — Cosik gwałtem mospan przefrunął te cztery dziouchy — zaczepił Draga, który cichcem przemykał się na dół. — Znam każdą jedną z nich, od podszewki i bez podszewki, he, he, i jedna w drugie lubieją te obłapianki ciągnąć do świtania, kobyłki jedne, próbować w jedne i drugie stronę, a już specjalnie z młodszymi chłoptaśkami. Chyba że któremuś z nich ptasiek odfrunie, albo całkiem zdechnie… he, he… Takoż to bywa, kiej gówniarz z babiego cycka nie ciągnie, jeno do kozów się go przystawia! Nieznany pieniacz głos miał tubalny i wykrzykiwał na całą salę, więc zrobiło się cichutko, ustały rozmowy i szuranie kuflami po sosnowych blatach. Po chwili wszyscy gapili się tylko na nich dwóch. Drab był wielki, ubrany w skórę barana, brudną i okopconą dymem ogniska. Jego natartą tłuszczem twarz przecinały blizny wzdłuż, w poprzek i na skos. Jedną łapą trzymał gliniany kufel, a drugą wsadził pod skóry, gdzie pewnikiem chował sztylet wielkości kosy. Hrabia Dragomir znał się dobrze na takich fortelach, a przecie tyle samo co on, wiedział i młody Drag. Siłą powściągnął więc młodzieńczą zapalczywość i złość, i przemówił równie głośno, co tamten: — Nie znam waszmości, więc nieznane mi są wasze wyczyny z niewiastami. Może robicie to lepiej, a może gorzej ode mnie, nie będziemy tutaj stawiać zakładów, bo trudno je sprawdzić tak, żeby wszyscy dobrze widzieli. Jedno jest pewne: wy już kończycie swoją karierę ujeżdżacza, podczas gdy ja ją dopiero zaczynam, więc mogę jeszcze to i owo poprawić. Uniżone podziękowania za naukę! Po karczmie poniosły się śmiechy i głosy pełne aprobaty, Drag dostał brawa. Pewnie nie bez znaczenia był fakt, że wszyscy obecni mieli trochę jego piwa w brzuchach. Przychylność dla młodzieńca jednakże rozjuszyła tamtego gbura. Powstał, walnął obiema pięściami w stół i krzyknął chrapliwie: — Zaczepiasz mnie, gołowąsie, i obrażasz! Wszyscy co siedzą słyszeli, więc tylko patrzeć, jak wygarbuję ci skórę, ściągnę portki i wszyscy zobaczą, co nosisz, a tak naprawdę czego nie nosisz, między chuderlawymi nogami! A że oliwa na wierzch wyliwa, pokaże się pewnie, żeś podwójniak, co to ni chłop, ni baba, i wszyćkiego masz po trochu, a niczego porządnie! Drag uśmiechnął się, panował już nad sobą całkowicie. Podniósł rękę, poczekał, aż ucichną śmiechy, i rzekł: — Dobrze, będziemy walczyć, jeśli sobie tego życzysz. Mógłbym pociąć cię mieczem, ale po co zaraz uwalać taką ładną podłogę w takiej zacnej knajpie? Tutaj się pije, wyzywam więc waszmości na pojedynek w piciu. Mam gorzałkę tak mocną, że sam czart padłby po jednym łyku, a co dopiero człowiek o zszarganym zdrowiu jak ty. Napełnimy pucharki, wypijemy równo, zakąsimy, a jak Bóg da, wypijemy następne. Który pierwszy padnie, albo straci dech i mowę, albo zesztywnieje i trzeba go będzie wynosić jak kłodę baju–babu, ten oddaje wszystko drugiemu w wieczne posiadanie to, co ma przy sobie, w komnacie na górze, ale też i wierzchowca. Pojmujesz i przyjmujesz, pasterzu bagienny? — Ha, więc nie uduszę cię, pisklaku, ale zabiorę ci to cienkie żelazo, i na dodatek szkapę! Może to i dobry sposób, żeby napić się potem ciutek lepszego wina i jeszcze dostać zagrychę! Dawaj te twoją gorzałkie! Drag wyciągnął z sakwy flaszkę ze snergówką i podniósł ją wysoko, żeby wszyscy widzieli. Przez ciżbę przeszedł pomruk uznania. Potem przysiadł się do stołu swojego przeciwnika. Usłużny karczmarz przybiegł z prawdziwymi szklanymi pucharami, zadowolony, że obyło się bez bójki i łamania stołków. Ciekawscy napierali ze wszystkich stron, zrobiło się duszno. Drag napełnił szkło czerwonym płynem, ostro zaleciało spalenizną. — Boisz się? — spytał. Tamten rzeczywiście spoglądał koso. — Jak mam cię zwać? — Kwost jestem. A ty? — Dragomir. Trzeba wiedzieć, z kim się pije. — Noo. Wypili i parsknęli równo, bo gorzała mocniejsza była od najgęstszej pieprzówki. Paliła jak ogień, więc zakąsili chlebem, ale to nic nie dało. Piwo też nie zmywało ukropu z gardzieli. — Pijesz dalej, czy oddajesz pola? — wycharczał Drag. Czuł, że kark i plecy zaczynają mu sztywnieć. — Ty nie znasz Kwosta, panicyku! Znów wypili. Drag zobaczył przed każdym okiem z osobna czerwoną diabelską świecę, a w gardzieli miał ostre, połupane drzazgi. Ostatkiem sił wyszarpnął z sakwy Ubika, schylił się pod ławę i strzelił sobie dymka w przełyk. Wdychał mgłę głęboko, aż do samego dna płuc, a przy tym zapamiętale szeptał zaklęcia: „recyclable”, „no freon” …i stało się. Przestał się dusić, zaczął swobodnie oddychać. Wstał od stołu i rozejrzał się. Tłumek wiwatował na jego cześć, podrzucając czapki i klaszcząc w dłonie. Kwost siedział przy stole nieruchomy jak posąg, a oczy miał otwarte i wytrzeszczone. Był blady i nie reagował na nic. — Czyż nie jest prawdą, że wygrałem? — zapytał Drag, zwracając się do ciżby. — Prawda to, choć nie wiem, jak żeś tego dokazał — odezwał się jakiś szlachcic. — Rzucałeś proszek, wypowiadałeś zaklęcia. Czy jesteś czarownikiem? — Z czarownikiem to nikt nie wygra — wtrącił karczmarz. Czuwał w pobliżu, pilnując porządku. — Więc nawet nie powinien próbować — oświadczył Dragomir. — Nie jestem czarownikiem, ale znam parę przydatnych zaklęć, jak każdy z was, i wiem jeszcze, jak i kiedy ich używać. Ten człowiek — wskazał na Kwosta — jest głupcem. Muszę jednak przyznać, że poczciwy z niego głupiec. — Jego rzeczy należą do ciebie — ogłosił karczmarz. Najwidoczniej doszedł do wniosku, że z czarownikami lepiej nie zaczynać. — Więc weź je i lepiej od razu wyjedź. Dziś nie mam wolnych pokoi. — Niepotrzebne mi rzeczy tego pastucha. Nie jego wina, że nie wyssał mądrości z mlekiem matki, niech więc wszystko zatrzyma. Zaraz obudzę go z zachłyśnięcia, bo inaczej spałby całe wieki. W przyszłości nie powinien próbować niczego mocniejszego ponad cienkie piwo! Młody rycerz niezwłocznie wykonał kilka ruchów mesmerycznych nad łysiną skamieniałego, a potem prysnął na niego Ubikiem. Efekt był niemal natychmiastowy: gbur otworzył oczy, poczerwieniał na twarzy i zerwał się od stołu. — Do czarta, już myślałem, że padło mi na rozum. Albo że wam padło i szarpiecie się jak lalki u kuglarzy. — Miałeś zwidy, Kwost — oświadczył karczmarz. — Przegrałeś, bo straciłeś czucie. Ale ten panicz obudził cię zaklęciem i nawet nie chce twoich rzeczy. — Co… coo? Przegrałem? Zaklęciem… Opadł na ławę i jeszcze bardziej niż przedtem wyglądał na tego, kim być musiał: na przygłupa. Młodzian skłonił się z godnością, adresując ten gest do tłoczącej się gawiedzi, i opuścił karczmę. Zmierzchało, a on miał jeszcze sporo drogi przed sobą. * * * O bladym świtaniu młody Dragomir dotarł do swojego zamku, a właściwie do zamku będącego teraz własnością kogoś innego. Po drodze zdrzemnął był się trochę na skraju gościńca na sągu podeschniętego drewna, więc był całkiem rześki i wypoczęty. Jego wałach zarżał radośnie, widząc znajome mury. — Nie nasze już to zamczysko, mój koniku — westchnął, klepiąc szyję perszerona. — Na razie — dodał butnie, unosząc głowę. Zapatrzył się na baszty i nawet nie spostrzegł, że z kępy gęstych krzaków wychynęło czterech zarośniętych mężczyzn. Zbliżyli się, otaczając jeźdźca. Koń szarpnął się, węsząc obcych, zresztą trudno ich było nie zwęszyć, bo zapewne ostatni raz obmywano ich przy urodzeniu, i to chyba nie każdego. — Jesteśmy zdrowi i zbieramy na piwo — oświadczył ten, co zbliżał się od przodu. Był wysoki, ryży i bezzębny. Dzierżył miecz i łuk, inni też byli zbrojni, choć zaprawdę lichy to był oręż: wyszczerbione topory, pogięte rapiery i zardzewiałe mizerykordie. To nawet gorzej, bo ostrze mogło krzywo złamać się pod żebrem, a wtedy i niedźwiedzie sadło na nic. Drag zaklął. Tylko tego mu teraz brakowało. Obejrzał się szybko, i zrobił to w samą porę. W ostatniej chwili zdążył uchylić się przed cegłą, rzuconą przez napastnika, podkradającego się od tyłu. Widząc, że to nie żarty, wyszarpnął miecz z pochwy, równocześnie odwracając się z powrotem. I znów w sam raz, żeby odparować cios rudego. Wysoko zadźwięczała stal i wyszczerbione ostrze napastnika pękło w połowie. Młodzieniec ściągnął cugle i cofnął się, aby mieć wszystkich na oku. W tej chwili żałował jak wszyscy diabli, że przehandlował solidną hrabiowską misiurkę. Rozważał szansę przebicia się przez okrążenie. — Odstąpcie — powiedział. — Bo inaczej zrobię wam krzywdę, a to zawsze bardziej boli, niż się przedtem wydaje. A ci, co ujdą z życiem, zawisną na stryczku w tym oto zamku, to mogę wam solennie obiecać. Rudzielec zaśmiał się chrapliwie i sięgnął do łuku. Wtedy na skraju lasu pojawił się piąty chłop, wielki i usmolony, odziany w baranie skóry. Zanim ktokolwiek zdołał zrobić najmniejszy ruch, rzucił się jak szarżujący tur, dopadł rudego, wyrwał mu łuk i złamał go na własnym udzie, po czym chwycił draba za włosy i rzucił nim o ziemię. — Wara od tego młodzianka, jakiem Kwost, bo łacno możecie pożałować, wy sobacze syny! Panicyk ledwo co odstawion od cycka, a już wielki z niego czarownik, i zaprawdę mówię wam, że lepiej z nim zwady nie szukać. — Nie pchaj się, gdzieś nie proszony, śmierdzący poganiaczu mułów — warknął największy ze zbirów i rzucił się na Kwosta, ale jego wypad był krótki, bo pastuch wyszedł mu na spotkanie i walnął gościa bykiem w żołądek. Jak to w wadze ciężkiej bywa, już po pierwszym starciu jeden z walczących został zwycięzcą. Kwost stanął nad wijącym się po ziemi, wymiotującym przeciwnikiem i zamierzył się do kopniaka z dobrego wymachu. — Poczekaj, Kwostek — włączył się Dragomir. — Pamiętaj, nigdy nie bij leżącego; a tych waszmościów lepiej poproś, żeby wzięli swoich kompanów i poszli do czarta. Słyszycie, kolesie, o co was grzecznie prosi ten zapaśnik królewski, dla niepoznaki przebrany w baranie futro? Zbójcom nie trzeba było dwa razy powtarzać tej prośby, zwłaszcza że Drag zaczął ciąć mieczem powietrze, a Kwost schylił się po porzucony topór. Rudy powlókł się o własnych siłach, ale tego, co oberwał w żołądek, musieli ciągnąć. Zniknęli w lesie, klnąc, pomstując i grożąc. — A ty skąd się tu wziąłeś, Kwost? — zagadnął Drag. Zsiadł z konia i obejrzał wałacha ze wszystkich stron, ale na szczęście zwierzę nie ucierpiało w przepychance. — Ano, panicyku, karczmarz kazał mi iść precz, że niby to wciąż wszczynam burdy. Więc gdzie miałem iść, jak nie za tobą, żeby trocha se jeszcze popatrzeć na te czary–mary. A jak się przydam, tak jak teraz poprztykać zbójców, to i dobrze, i nic za to nie chcę, ani talara, chyba że kiedyś będziesz ich miał caluteńki worek. Boć nudno tak tkwić w karczmie cały boży dzionek, nawet jak dziewki można trocha podscypać. Aaa, ta Amelka to kazała przesłać całuska panicykowi. — Dobra — odpowiedział Drag niewyraźnie, nachylając się, żeby ukryć rumieniec. — Jak chcesz, Kwost, to możesz trochę ze mną pochodzić, byle nie zawsze i wszędzie, rozumiesz? — No pewnie, że nie wszędzie. Do baby za tobą nie będę lazł, boś za szybki jak na mój gust, he, he. Ale jakby trzeba rozkwasić parę łbów, to zawżdy jestem do usług, mój panku. — W tym jesteś niezły, trzeba ci przyznać. Nie wiesz, co to byli za jedni? — Bezdomna szumowina z gościńca, mają tu swoje nory pod bramami, dobre miejsce na straszenie podróżnych bez eskorty. Trza w tych czasach mieć zbrojnych, panicyku, i dlatego chcę iść z tobą. — No dobrze. — Drag spojrzał na wysokie mury. — Ciekaw jestem, co nas czeka tam w środku. Chodźmy! — Trzy razy mnie stamtąd wyrzucali, pewnie niedługo będzie czwarty — mruknął Kwost i podążył za Dragomirem, ciągnąc swoją chabetę. * * * Na dziedzińcu trwały zawody. Jeździec w pełnym galopie musiał chwycić kwiat, obłożony kopczykiem kamieni — Aby dokazać tej sztuki, należało, trzymając się grzywy, opuścić się z jednej strony wierzchowca tak głęboko, aby dało się sięgnąć ziemi. Po chwyceniu łodygi trzeba było znów podciągnąć się do pozycji wyprostowanej, przegalopować wokół placu, i powtarzać sztukę od początku, bo Przez ten czas Sysop umieszczał w kopcu następny badyl. Za trzecią kolejką, kiedy szczęściarz ściskał już w garści trzy kwiaty, mógł je wręczyć wybranej damie, a ona powinna okazać mu swoje względy. — Idę — powiedział młody hrabia. — Kiedyś byłem dobry w takich wywijasach. — Kiedyś? — zdziwił się Kwost. — Kiedyś to panicyk uczył się chodzić, he, he. Drag ustawił się w kolejce. Jego poprzednicy robili, co mogli, ale najlepszemu udało się zerwać tylko dwa kwiaty, bo przy trzeciej próbie chłoptyś trafił łokciem w kopiec i z łomotem zleciał z konia, biedaczysko. Młody hrabia ruszył jak burza, mimo że jego perszeron był zmęczony po nocnej jeździe. Zręcznie pochwycił pierwszy kwiat, wyprostował się i włożył go sobie za pas. Nawrócił, a tymczasem mistrz ceremonii zdążył ustawić nowy kopczyk. Kawaler nachylił się trochę zbyt raptownie i przez chwilę walczył, żeby nie spaść jak jego poprzednik, ale jakoś udało mu się podciągnąć. Miał już dwa! Za trzecim razem był ostrożniejszy i gładko przeszedł próbę. Jego ciało było tak wspaniale giętkie i silne, że wykonywanie najbardziej karkołomnych sztuczek sprawiało prawdziwą rozkosz. Lekko zeskoczył z konia i oddał wodze Kwostowi. — Idź do karczmy „Pod Smokiem”, weź pokój i czekaj na mnie. Nie wiem, kiedy przyjdę, ale w końcu pojawię się tam tak czy owak. Rozumiesz, zapaśniku królewski? — Toć taka zupełna tabaka nie jestem. Aliści będą chcieli z góry. Ode mnie na pewno. Drag sięgnął do sakiewki, ale znalazł tam tylko talara. — Masz ostatniego. Jak go przepijesz, niech cię nie znam! — I tak mnie nie znasz, i nie wiem, czy poznasz. Za to ja chcę trocha poznać ciebie, panicyku. Młodzian przyjrzał mu się uważnie. — Świat jest pełen niespodzianek. Albo inaczej: ci, których znamy, pewnego dnia okażą się nieznajomymi. Na taką nutkę może będę kontemplował za jakie trzydzieści latek, mój Kwoście, bo teraz nie mam na to czasu. Biegnę! — Gdzie mam cię szukać, narwany młodzianku? Pewnikiem wykręcisz jeszcze większą głupotę… Ale chłopaka już nie było. * * * Drag Jr. przepchnął się przez ciżbę aż do loży, gdzie czule obłapywali się Liliana i Biały Paź, który, pewnie dla niepoznaki, odziany był w czarną szatę. Przytył ostatnio, a ciemny zarost szczeciną rozplenił mu się po policzkach. Młodzieńcowi zagrodzili drogę zbrojni z halabardami, ale ten oznajmił dumnie: — Według regulaminu zawodów, które wygrałem, mam prawo wręczyć te oto kwiaty wybranej przeze mnie damie. Hrabianka Liliana jest moją wybranką! — Co za zuchwalstwo! — wycedził dowódca straży i zmierzył się pałką, ale Liliana powstrzymała go. — Jak dziwnie jąka się ten gołowąs, zupełnie jak mój ojczulek! Może to jakiś daleki krewny, którego jeszcze nie znam? — Nie, pani. Jestem synem z nieprawego łoża pustelnika Drzemały, który lewą ręką potrafi z gałęzi wiązu wyciskać snergówkę, i południcy z Bagien, która śpiewem uwodzi podróżnych, otumanionych przez upał, i wyprowadza ich na nieprzebyte grzęzawiska, aby potem wyssać z nich wszystkie dobre wspomnienia. Dotychczas zamieszkiwałem porzuconą muszlę Ślimaka Perłoroda na brzegu morza w Teresitas, ale postanowiłem, że już czas wybrać się w podróż. I oto przybyłem, żeby na początku drogi pokłonić się właśnie tobie, o pani. — Dobrze zrobiłeś, młodzieńcze, znakomicie! Lisku, daj mu wielce przystojny mieszek! — zwróciła się do Białego Pazia. Przy tym nie przestawała omotywać Dragomira spojrzeniem cokolwiek lubieżnym. Ma to po mnie, pomyślał Drag. Chwycił w locie sakiewkę nabitą twardym, dobrym złotem. Złotem z jego własnego skarbca. Skłonił się, ale nie za nisko. — Tysiąckrotne dzięki, o pani tego zamku, pól, lasów i gór, i Krainy Alkohorru — wyrecytował płynnie. — W oberży „Pod Białą Damą” nie obeszli się ze mną tak dobrze. — Och, nie przesadzaj, miły młodzieńcze. Kraina Alkohorru należy nie do mnie, lecz do króla. Ja jestem tylko panią Zamku Trzech Wieżyc. Po moim ojczulku, który — świętej pamięci — odszedł był od nas daleko… — uniosła oczęta w niebo i westchnęła. Z ulgą. Drag ledwo powstrzymał uśmiech. Pomasował policzki, a gdy już mu całkiem przeszło, powiedział z zapałem: — Teraz mogę wyruszyć do Gartundy, odwiedzić wiszące górskie wioski plemion długorękich czarowników. Pragnę także udać się na stepy ludu Manjaa, żeby jeszcze lepiej nauczyć się władania mieczem i włócznią. Jesienią mam zamiar dotrzeć do klasztorów w Anthes i tam przezimować, prowadząc świątobliwe, pokutne życie. Białym Paziem wstrząsnął nagły dreszcz, zerwał się z miejsca i nie mógł przez dobrą chwilę złapać powietrza. Dowódca straży i Liliana masowali mu w tym czasie klatkę piersiową i brzuch. Bez większych efektów. — Już lepiej — wyrzęził po chwili. — Weźcie stąd tego gołowąsa. — Nie, nie! — zaprotestowała Liliana. — Chcę trochę z nim porozmawiać. Jest jeszcze taki… chłopięcy. — Dajcie coś do przepłukania gardła — zażądał Paź. Drag w okamgnieniu wydobył flaszkę ze snergówką. — Mam coś naprawdę dobrego, panie. Mój Wielki Ojciec własnoręcznie wycisnął z wiązu ten napój. Ale to jest tak mocne, że nie wiem, czy ty, panie… Nie wiem, czy zdzierżysz… — Nie jąkaj się i nie marudź, młokosie, tylko dawaj! Ale — wycelował w chłopaka wielki, czarniawy paluch z zakręconym pazurem — ty też musisz się napić! Podczaszy, puchary, biegiem! Dragomir nie miał nawet czasu sztachnąć się Ubikiem. W rękę wciśnięto mu pucharek z zielonego szkła, który napełniono czerwoną gorzałą z piekła rodem. Znów, jak w oberży, zaleciało pogorzeliskiem. — Pij! — Paź niecierpliwił się. Ciągle jeszcze go dusiło, bo trzymał się za gardło. Nie było wyjścia. Młodzian upił łyka, potem drugiego. O dziwo, tym razem diabelska ciecz smakowała jak prawdziwa smorodinówka. Taka na owocach z szypułami, bo miała cierpkawy smaczek. A jaki aromat! Widocznie Ubik, wciągnięty poprzedniego dnia głęboko w płuca, nie wietrzał tak łatwo. Paź, widząc błogostan na obliczu młodzianka, wychylił naczynie jednym haustem. I to był jego błąd. Oczy stanęły mu w słup, najpierw poczerwieniał, potem zbladł, a w końcu skamieniał. Naprawdę stał się nieruchomy jak kamienny posąg. Kapka w kapkę rzeźba leśnego czarta. Dragomir rozłożył ręce. — Przecież uprzedzałem. To naprawdę mocne, nie każdy może bezkarnie próbować, zwłaszcza duszkiem! — Aresztować tego łotra? — spytał dowódca straży, celując w Draga pałką. — Ależ skąd! — zaprotestowała Liliana. — I nie nazywaj go tak, żołnierzu. To przecież taki ładny i miły chłopiec. Zróbcie mu turecką łaźnię, natrzyjcie pachnidłami, ubierzcie jak Aladyna i przyprowadźcie do moich komnat. * * * Pazia wstawiono do lektyki, oparto o ścianę i zabrano do pałacu, a po Draga przyszły cztery młode łaziebne w powłóczystych szatach i powiodły go do jego własnej, hrabiowskiej łaźni. Tam, chichocząc, rozebrały młodzieńca do naga i wykąpały w gorącej wodzie z dodatkiem ziół z wyspy Mykros, nacierając całe ciało gąbkami, a potem wymasowały, delikatnie wklepując wonne olejki. Młodzian nie mógł powstrzymać swojego podniecenia i co chwila czerwienił się po uszy, a łaziebne śmiały się swoimi gruchającymi głosami, nie tając życzliwego zainteresowania. Jedna z nich, najmniejsza, najżywsza i z czarnymi oczami, płonącymi jak węglowy żar, tak wiele energii wkładała w swoją pracę, że chłopak rychło poczuł się do cna wyczerpany. Wyobraził sobie, że jest pustą skorupą orzecha kokosowego, z której nie da się już naprawdę niczego wycisnąć, i dopiero wtedy zdecydowanie odsunął dziewczęta. Siedem razy słyszał potężne niebiańskie dzwony, i uznał, że na razie wystarczy. — Była to najdłuższa kąpiel w moim życiu, moje miłe panienki — powiedział, skłaniając lekko głowę. — Chyba już mogę udać się do hrabianki. — Noo, nie wiem — odrzekła ta najmniejsza i najładniejsza. — Może odpoczniesz trochę, młody panie? Nasza władczyni lubi, kiedy odwiedzający ją rycerze są w pełni sił i w dobrej formie. Czyż nie tak? — zwróciła się do pozostałych. — O tak, naprawdę — przytaknęły, kiwając wysoko ufryzowanymi głowami. — Więc pozostań i pomóż nam wyżąć suknie, które całkiem nasiąkły wodą — poprosiła znów ta najmniejsza. — O, zobacz. Ujęła jego dłoń i przyciągnęła do swojej piersi, którą ściśle oblepiła cienka materia. — Przy tej pracy zrobiło się nam naprawdę gorąco — dodała inna, wysoka i dobrze zbudowana, zbliżając się z flanki. Dobrze by było, jakbyś ten żar sobie zabrał, młodzieńcze. Wyrwał dłoń i począł się wycofywać, a one szły za nim półkolem z okrutnie życzliwymi uśmiechami na ładnych, młodych, ale zwyczajnych twarzyczkach o pogrubiałych rysach. Pomyślał, że głupio wyglądałby jego nagrobek: Zginął od starań łaziebnic przy ósmej balii”. Tfu! Odwrócił się, ściągnął z haka swoje skromne odzienie i puścił pędem do drzwi. Ale dziewczyny były szybsze. Dopadły go na schodach i pochwyciły za nagie ramiona. — Nie możesz tak pokazać się pani — mówiła ta najmniejsza i najzwinniejsza przepraszającym tonem, patrząc pod nogi. — Ona chciała cię w stroju Aladyna. Tutaj są szaty. Lampy nie musisz zabierać, młody panie, dosyć tych sprzętów jest na górze. Przebrał się szybko i wstąpił na schody, więcej nie niepokojony przez swoje opiekunki. Wyszedł przed łaźnię, gdzie musiał zmrużyć oczy. Po chwili ktoś ujął go za rękę. To była oczywiście znów ta mała. Zdążyła przebrać się w długą, białą suknię. — Chodź ze mną, zaprowadzę cię do pani. — Znam drogę, dziewczyno. — Pani prosiła, abym sama cię przywiodła. Chodźmy. * * * Liliana spoczywała na wyściełanej brokatem leżance, a przed nią na niskim stoliku stał kosz pełen owoców. — Skosztuj, młodzieńcze — zaprosiła przybysza. — Ach, jak ci do twarzy w tym egzotycznym, wschodnim stroju! — Dziękuję ci, pani — powiedział Drag i skłonił się dwornie. Sięgnął po jabłko, ale zawahał się i wziął kiść winogron. Dobrze wiedział, że trudniej wprowadzić do nich truciznę czy ziele lubczyka. — Opowiedz jeszcze o swoim życiu w muszli na plaży w Teresitas! Czy były tam jakieś ładne dziewczęta? — Wstawałem zaraz po wschodzie słońca, bo moja muszla rozpalała się w jego promieniach do różowego żaru. Na dworze było jeszcze chłodno i mglisto, więc ogrzewałem się szybkim biegiem, goniąc baraszkujące w piasku syreny. Te delikatne stworzenia, mimo że nie miały nóg, pełzały po plaży tak szybko, że żadnej nigdy nie udało mi się choćby dotknąć. W wodzie nawet nie próbowałem ich ścigać, bo bestyjki były szybsze od ryb. — A dziewczyny? — dopytywała się Liliana. — Chodź, młodzieńcze, i usiądź sobie tutaj, na kraju sofy. Przecież koło mnie jest tyle miejsca! Drag zbliżył się bokiem i usiadł połową szerokości, ale hrabianka i tak zaraz musnęła go nogą. Tak od niechcenia. — Dziewczyny przychodziły później, bo spały długo po nocnej rozpuście, apage satanas. Ale na szczęście oddzielała mnie od nich klątwa. — Co takiego? — Mój Wielki Ojciec ustawił barierę między mną a jakimkolwiek innym ciałem, wszak żyłem w odosobnieniu, żeby doświadczyć wielkości Wszechmogącego. Czary pozwalały jedynie na krótkie uściśnięcie dłoni, ale tylko dłoni!, innemu mężczyźnie, a kobiety w ogóle dotknąć nie mogłem, bo palce ślizgały się jak po gorącym szkle. Raz się nawet sparzyłem, o pani. — Z twych słów wynika, że próbowałeś coś pochwycić! — To nie było tak, pani. Ona próbowała, a ja się broniłem. — Czy zawsze będziesz się bronił? Już chyba skończyłeś okres umartwiania? To mówiąc, Liliana przesunęła się w jego stronę i położyła mu dłoń na karku. Palce miała zimne jak sople lodu, zwisające z okapów dachów w Śnieżnych Grodach. — Już dawno skończyłem, o pani. Pustelnia była w Teresitas, a potem hulaj dusza! Wszystko ma swoje miejsce i swój czas, nieprawdaż? — Do licha, nie tylko się jąkasz, ale nawet gadasz jak m6j papcio. Może spotkałeś go gdzieś po drodze? Taki gburowaty panek w pozłacanej misiurce i z mieczem w pochwie wysadzanej brylantami. — Pozłacanej? Też coś! N–nie, Li–liano. Ni–igdy nie widziałem tego człowieka. — Niewiele straciłeś. No, a co opowiesz mi o swojej rozpuście, którą uprawiałeś po pobycie w pustelni? — Co tylko zechcesz, pani. — Więc zaczynaj od początku i mów o wszystkim. Dragomir wstrzymał oddech, bo zimne palce na jego karku zaciskały się coraz mocniej, a druga dłoń zaczynała błądzić w okolicach lędźwi. Brrr… — Więc po kolei. Zaraz po zejściu z plaży napotkałem oślicę, przywiązaną do drzewa. Dosiadłem jej, a ponieważ była łagodna i nie stawiała oporu, zaraz potem odwiązałem rzemień i dojechałem na oklep aż do oberży „Pod Białą Damą”. — Ależ, młodzieńcze! Miałeś opowiadać o swoich przygodach miłosnych! — O pani, już samo dotykanie żywego stworzenia stanowiło dla mnie powtórne odkrywanie zapomnianego świata, zwłaszcza wtedy, jeśli to była samica. Zupełnie bezwiednie przeżyłem nagłe uniesienie, i to aż trzykrotnie — zwierzył się Drag, opuszczając głowę i udając zawstydzenie. — Wiedz, że pod pustelniczą klątwą spędziłem całe dwa lata i kilka miesięcy! — Och, biedactwo! Więc, być może, trzy dni temu byłeś jeszcze prawiczkiem? — Zgadza się, pani. Ale dziś rzeczy mają się zupełnie inaczej. — Ach tak — westchnęła. — Ale za to nabyłeś trochę doświadczenia. — Nabyłem coś ponad to. — Drag dumnie wypiął pierś. — Cóż to takiego, młody człowieku? — Zarazę o nazwie Czerwona Mojra. Ucisk zimnych palców na karku zelżał, a potem Liliana odepchnęła go i raptownym ruchem odsunęła się w kąt leżanki. Drag uśmiechnął się anielsko i ciągnął dalej opowieść: — To właśnie przez Czerwoną Mojrę nawet najpotężniejsza kopia najmężniejszego rycerza kruszeje i rozpada się w ciągu dwóch miesięcy, a kobiece gniazdko zarasta, i dzieje się to jeszcze szybciej, bo w czasie o połowę krótszym. Chyba że… stosuje się przez okrągłe dwanaście miesięcy zaklęcia Szernu, maści siarczane z wulkanu Boo, no i zachowuje wstrzemięźliwość, a właściwie całkowity celibat. Bez niego na nic cała kuracja, o pani. Jeden raz wystarczy, nawet taki najmniejszy, żeby pożegnać się z tymi sprawami na zawsze. Zarazy użyczyły mi ladacznice z oberży, które nie mogły, bidulki, powstrzymać się na widok niewinnego młodzieńca. Ale wszystko ma swoją cenę, bo w tej właśnie chwili ich łona coraz szybciej zarasta skóra grubsza od bawolej. Powstaje w tym miejscu czerwona powierzchnia twarda i gładka, jak na pięcie albo spracowanej dłoni wioślarza. Ot, co: żegnajcie uciechy i swawole, jedyną lubieżną przyjemnością pozostanie drapanie pod podeszwami stóp, o pani. Hrabianka oddychała szybko, a jej uprzednio zaróżowione lica pokryła bladość. Odezwała się zachrypniętym głosem: — Więc jedź, rozpustniku, w swoją podróż do Gartundy, na stepy ludu Manjaa i do klasztorów w Anthes, jeśli tylko zechcą cię tam przyjąć na zimę. Wyjeżdżaj natychmiast, żebyś nie zdążył poczęstować swoją Mojrą ani moich dziewcząt, ani żadnych innych niewinnych stworzeń. — Wynoś się, i to zaraz!! Straże, do mnie! Wbiegli halabardnicy, ale Drag zdążył już wstać i odsunąć się na tyle daleko, żeby nie dało się go oskarżyć o próbę czynów lubieżnych z rodzaju molestowania władczyni. Chwycili go pod ramiona, ale równie szybko odsunęli się jak od trędowatego, bo Liliana zawołała: — Nie dotykać go! Ma w sobie zarazę gorszą od czarnego moru! Gdy byli przy drzwiach, zatrzymała ich na chwilę. — Gdy już całkowicie wydobrzejesz, młodzieńcze, powiedzmy za rok i sześć miesięcy, możesz tu powrócić, i będziesz dobrze przyjęty. Pod warunkiem, że znowu czegoś po drodze nie złapiesz! Wtedy nie puszczę cię wolno, ale każę spalić na stosie, żeby raz na zawsze ogniem wypędzić siedlisko zła. Rozumiesz, dzieciuchu? — Tak, pani. Uniżenie dziękuję za dobre słowo na drogę. Szczęknęło żelastwo i halabardnicy wyrzucili go z pałacu. Jak już sobie poszli, młodzian wstał, otrzepał arabski strój Aladyna i udał się do łaźni, aby odebrać swoje ubranie. I to naprawdę nie była jego wina ani tym bardziej zasługa, że natrafił tam na ową małą łaziebną o roziskrzonym spojrzeniu, i że zamiana ubrań przeciągnęła się aż do drugiego piania koguta. W tym czasie oddawał się rozkoszy żeglowania po wzburzonym morzu, pomykając z fali na falę przez głębokie i wilgotne doliny, a jego czółno najmniej pięć razy zawinęło do przyjaznego portu. * * * Pozostała jeszcze do załatwienia sprawa podstawowa, dla której Dragomir przybył na Zamek Trzech Wieżyc. W tym celu hrabia zakradł się do swoich własnych komnat znanym tylko sobie, tajemnym przejściem, którym nie raz niepostrzeżenie powracał z biesiad i innych pohulanek. Najpierw należało zejść do murów przy fosie, gdzie znajdowała się figurka lwa. Młodzian przekręcił jątrzy razy i oto poruszyła się część kamiennej ściany, którą teraz dało się częściowo obrócić. Sekretne drzwi ustąpiły i Dragomir znalazł się w ciemnym, chłodnym przejściu; owionął go zimny przeciąg, gdzieś w dalekich lochach kapała woda. Ale hrabia znał na pamięć każdy załom muru i każdy stopień schodów, więc zawarł za sobą drzwi i w całkowitej ciemności raźno ruszył przed siebie. Po niedługiej wędrówce dotknął gładkiej ściany, która graniczyła z jego sypialnią. Włożył dłoń w wykute w kamieniu zagłębienie i lekko pociągnął. To wystarczyło, aby doskonale wyważone wrota uchyliły się. Mechanizm był dobrze wysmarowany bawolim łojem, więc wszystko odbywało się w całkowitej ciszy. Młodzieniec wszedł za sute draperie, pokrywające ściany, i ostrożnie wyjrzał zza zasłony. Świece dopalały się i komnatę wypełniało migotliwe światło. Na podłodze leżał związany i zakneblowany dworzanin, dobrze mu znany sługa, a łoże, tak, jego własne łoże, o wiele za długo bezczeszczone przez tamtego łotra udającego pazia, było rozgrzebane, ale niestety puste. Przez szeroko rozwarte okno napływało chłodne, nocne powietrze i słychać było granie świerszczy. Drag wyskoczył zza zasłony i przypadł do sługi. Dobył miecza i ostrożnie przeciął więzy, a potem wyciągnął knebel z ust leżącego. Tamten długo łapał powietrze, zanim mógł przemówić. — Kim… eeech… kim jesteś, młodzieńcze, i jak się tu… tu dostałeś? — Jestem nowym ulubieńcem hrabianki Liliany, człowieku, i dobrze wiem, jak poruszać się po zamku. Przyszedłem na jej polecenie, aby sprawdzić, jak czuje się Biały Pan. Czy nie wiesz, dokąd się udał? — Paniczu mój, zacny młodzieńcze, coś bardzo złego wydarzyło się tutaj o pierwszym pianiu koguta. Jakieś zbiry zakradły się oknem, zarzuciły na mnie płachtę, związali jak wieprzka, a pana zabrali. Uciekli najpewniej tak samo oknem, chociaż nic nie widziałem, ale przecie drzwi ani skrzypnęły. Dobrze, żeś przyszedł, bo mnie staremu już tchu nie stawało. Drag puścił go i przypadł do okna. Do balustrady przystawiona była ogrodowa drabina, a na dole czerniały zarysy potratowanych krzewów. Młode ciało było zdolne do wprowadzenia w czyn niemal każdej zwariowanej myśli, więc chłopak przeskoczył migiem przez rzeźbioną poręcz i zręcznie zbiegł po drabinie. Tam obejrzał ślady, głęboko odciśnięte w ogrodowej ziemi, i strach chwycił go za gardło. Postanowił spróbować chyłkiem, przy murach, przemknąć się na rynek. Co kilkanaście kroków przyklejał się do ściany, wtłaczał szczupłe ciało w załomy i szczeliny, i bacznie obserwował przebyty teren. Na szczęście nikt go nie ścigał, tylko nisko polatywały sowy, polujące na drobne nocne plugastwo. Nie niepokojony dotarł do karczmy „Pod Smokiem”, gdzie nad ławą, zawaloną pustymi kuflami, posypiał Kwost. * * * Dragomir zbliżył się i już chciał chwycić moczymordę za baranią skórę, którą śpiący był przyrzucony, kiedy tamten ze świstem wciągnął powietrze przez nos i sam się zbudził. — Cosik siarką cuchnie, mopanku — odezwał się zaspanym głosem i ziewnął. — Czy to aby nie przedsionek piekieł? — A juści, pijanico, już smołę dla ciebie szykują. Miałeś wziąć pokój i czekać, a tu widzę, że się dobrze zabawiasz! — Pomyślał żem sobie, panicyku, że zaoszczędzę talara, cóżeś mi go dał, bo szkoda grosza na komnatę, kiedy Pewnikiem przybieżysz o świtaniu. I miał żem rację, boć już szaro się robi na podwórcu. A że markotno samemu wysiadywać zydel, zaoszczędzonego talara trza było na browar obrócić. Czy nie moja racja, rycerzyku? Młodzieniec westchnął, bo i cóż więcej mógł uczynić? Policzył do pięciu, a potem jeszcze raz do pięciu, i w końcu przyznał staremu trochę racji. Właściwie to jego kwościana zakichana sprawa, czy woli łóżko, czy kufel. — Koń oporządzony? — A jakże! Myślałeś, mopanku, że będę sam piwsko ciągnął, a biedne zwierzę o głodnym pysku ostawię? O nie, Kwost może jest i wredny, ale przecie nigdy dla bydlątek. — No to dobrze, bo pilno mi w drogę. Muszę puścić się w pościg za łotrami, którzy uprowadzili Białego Pana. — Aż taki on ci drogi, to Białe Panisko? — Przeciwnie, dusicielu. Ale mam z nim ważną sprawę do załatwienia. — To z gruntu co innego, mój rycerzu. Jadę z tobą. — Nie musisz. To będzie niebezpieczna wyprawa, a łacno być może, że siła złego okaże się za duża i wtedy przeniosę się na stałe do dębowej kwatery, dwa na cztery łokcie. Tak czy owak kiedyś trzeba. — Tym bardziej jadę z tobą, mój panku. Jak młody czarodziej goni porwanego władykę, to wtedy w powietrzu czuć piorunami, a ja zaprawdę kocham ten zapaszek nawet bardziej niż cudne aromy zalotnej dziupli miodnej. Drag wytrzeszczył oczy. — A ty co, bard czy poeta? Gdzieś zgubił lutnię? Kwost zmieszał się trochę, nawet poczerwieniał na brudnej gębie. — To i racja, kiedyś słuchałem jednego takiego barda Djudy i żem zapamiętał to i owo. Od dziada — włóczykija można się nauczyć nawet tego, jak gadać białym wierszem. A z tobą jadę, tyle że konia mi trzeba. Swojego przyszło karczmarzowi oddać za dawne długi. Dragomir zastanowił się. Mieć ze sobą takiego zapaśnika nie byłoby źle, wszak świetnie sprawdził się w starciu, przy którym dzwoniło kute żelastwo. — Kupię ci konia. Może inaczej: sobie kupię konia, a tobie dam jechać na swoim perszeronie. Zgoda? — Jasne, paniczyku, mogę jechać i na garbatej oślicy, jeno wtedy nie za chyżo. — 1 nie narzekaj, że czuć siarką. Droga za tymi łotrzykami może łacno skręcić do Siarkowych Gór, w których błoto gotuje się jak piekielna smoła. Kwost przewrócił oczami i wbił wzrok w powałę, jakby stamtąd spodziewał się pociechy. — Niechaj i tak będzie, rycerzu. Skąd porwano władykę? — Chodź, pokażę ci. Opuścili karczmę i, zachowując środki ostrożności, przekradli się w stronę hrabiowskiego pałacu. Lecz pod oknami pełno było dworzan i rycerzy. Wycofali się więc, a ponieważ nie zbliżali się zanadto, pozostali niezauważeni. — Poszukajmy niżej, u podnóża pagórka — szepnął Drag. — Tamtędy wiedzie najkrótsza droga do bram i mostu. — Dobrze znasz te okolice, młody rycerzu. — A znam. I nic ci do tego, mości Kwoście. — A juści, mopanku. Ja tylko tak. Przebrnęli torfowisko i rzeczywiście natknęli się na głębokie ślady. Kwost zakrztusił się, chwycił za szyję, a potem sięgnął pod baranie skóry i wydobył na wierzch łańcuch ze srebra. Dopiero wtedy pochylił się nad tropem. — Niech mnie licho, jeśli to są ślady końskich kopyt — stwierdził. — A cuchnie tak, jak w poczekalni u Belzebuba. — Miałeś nie narzekać, człowieku. — Toć nie zrzędzę, bom nie baba, tylko mówię, co widzę i czuję. Trza kupić srebrną mizerykordię i dopiero wtedy ruszać za tym plugastwem. — Nie boisz się? — A niby czego? — A zatem, do dzieła. Idziemy do miasta, ludziska już powstawali, więc załatwimy, co potrzeba. Później bez mitręgi na koń i w drogę! * * * Najpierw zatrzymali się u pisarza, który tak naprawdę był alchemikiem, bo pisarstwem parał się tylko w poniedziałki. Złote myśli spisywał także wieczorną porą na dalekich wyprawach, które przedsiębrał nad brzegi gorących mórz, aby zbierać muszle. Z tych muszel, które poddawał mieleniu w agatowych żarnach, pragnął wytworzyć Jądro Istnienia, czyli esencję kamienia filozoficznego. Mistrz siedział pod piecem alchemicznym i rozsypywał po tyglach muszelkową drobnicę. — Witaj Hubertusie Magnusie — zagaił Dragomir, pochylając z uszanowaniem głowę. — Niech będzie pochwalony. — Na wieki wieków! — odpowiedział uczony po dłuższej chwili, dopiero jak już był podzielił muszle. — Nic z pisania, mości panowie, bo dziś wtorek. — Ale… my chcemy nabyć hartowaną mizerykordię, porządnie posrebrzaną, i do tego jeszcze srebrny łańcuch z krzyżem. — Aaaa…! — Alchemik dopiero teraz podniósł głowę i obrzucił ich bystrym spojrzeniem. — Młokos i pasterz. Nie, nie macie szans ze Złym. Poza tym nie mam czasu, bo kończę dzieło. — Nie mamy szans, mój Mistrzu? — spytał Kwost, podchodząc bliżej. — Więc popatrz, co zwykłem czynić kilka razy przed każdym jednym posiłkiem czy kuflem słodkiego piwa, albo przed zabawą w maciupcia–zaskrońca, co to się rad w ciepłej norce chowa. A zwykłem zawsze to czynić, ażeby duch nie podupadł i niecnota nie przewędrował do brzucha! To mówiąc, chwycił chemiczny pogrzebacz, przystosowany do mieszania mikstur prażonych w piecu, i zgiął go tak lekko, jakby był to patyk z wikliny. Zgiął, a potem okręcił sobie żelazo wokół ramienia. — Zaiste, lubujesz się w popisach, druhu, ale przyjdź z tym młokosem w poniedziałek. Wtedy mam więcej czasu, bo piszę obywatelom skargi do sądów — stwierdził Hubertus i machnął ręką w stronę wyjścia. Potem odwrócił się i uchylił drzwiczki pieca, w którym buzował rubinowy ogień. — Nie jestem młokosem, lecz rycerzem. — Drag obruszył się, czerwieniejąc na twarzy. — Jeśli chcesz, Mistrzu, spróbujmy wespół tej oto gorzałki, a okaże się, kto później dłużej zdzierży w dyspucie! Hubertus odwrócił się powoli, a na jego pełnym anielskiego dostojeństwa obliczu po raz pierwszy zagościł uśmieszek. — Ha, cóż ja widzę, oto i butelkowany produkt filozofii Adamusa. Znakomicie! A wyście się nieźle przebrali, Ormuz i Śnieżnogrodzki, pastuch i osesek, ej! Dam wam mizerykordie i łańcuchy na czarcie plugastwo, ale żądam w zamian tej flachy ś.p. Adamusa. Krąży ich coraz mniej i, można rzec, ulegają pewnemu wewnętrznemu wyczerpaniu. Trzeba więc korzystać, póki czas. Dragomir zastanowił się, ale zaraz podjął decyzję. Srebro Hubertusa na pewno nie było fałszowane, a na tej wyprawie nie mogli sobie pozwolić na jakiekolwiek ryzyko. Poza tym flaszka ze snergówką nie była mu już potrzebna, bardziej nadałaby się jakaś skuteczna broń. — W porządku, bierz — powiedział i postawił butlę na zżartym kwasami blacie stołu. Alchemik zatarł dłonie, wziął ostrożnie flaszkę, odkorkował i powąchał. Wzdrygnął się i szybko wepchnął korek z powrotem. — To był jednak wspaniały wariat — westchnął. — No dobrze, a teraz coś dla was. Podszedł do antycznej skrzyni i podniósł wieko. Ze środka buchnął blask. — Macie, chłopaki — powiedział i wręczył im wybrane spośród skarbów dwie ozdobne mizerykordie i dwa błyszczące łańcuchy z krzyżykami. Dodał posrebrzane miecze, zabierając stare. — Prawdziwa, nie rozcieńczana snergówka warta jest tych rzeczy. Drag chwycił ozdobną rękojeść i wysunął do połowy ostrze z pochwy, inkrustowanej górskim kryształem. Brzeszczot sypnął kłującymi iskrami blasku, kiedy skrzyżowało się na nim światło dzienne z rubinową poświatą alchemicznego ognia. — Mamy jeszcze jedną prośbę, Mistrzu. — Przypomniał sobie młodzian. — Chcemy spisać umowę. — Tfu, agape! Ja tam żadnych umów z tamtymi spisywać nie będę, nawet pośredniczyć nie mam zamiaru. Jeśli sam masz chętkę, bierz mój pergamin i pióro, Śnieżnogrodzki, i pisz sobie, co chcesz. Wszak umiesz to robić równie dobrze, jak ja. Drag usiadł przy alchemicznym stole, umoczył pióro i napisał: „Ja, od niedawna władyka Zamku Trzech Wieżyc, zwany Białym Paziem lub Białym Panem, zrzekam się tego zamku i wszystkich przynależnych do niego skarbów i dóbr, jak również praw do służby i wojska, na rzecz hrabiego Dragomira, poprzedniego władcy, a także zrzekam się wszelkich praw do jego córki, Liliany, a ponadto zapewniam mu bezpieczeństwo w zakresie, w jakim jestem władny to zrobić, a to wszystko z wdzięczności za uleczenie stuporu, któregom się nieopatrznie nabawił.” — Widzisz, że to tylko handel, Mistrzu — oznajmił, powiewając płachtą, aby wysuszyć atrament. — Nie ma z nimi handlu, bo i tak cię oszukają. Po to istnieją. — Nie po raz drugi — mruknął Drag do siebie. — Bywaj, Magnusie. * * * Konia kupili na targu serowarskim, bo tam było taniej. Sprzedał go zubożały kot–zabójca, któremu znudziło się łupienie skóry dla samego łupienia. — Wybaczcie, panowie — powiedział, ocierając spocone wąsy. — Jesteście zbrojni taką ilością święconego srebra, że w waszej bliskości nie dam rady wysilać się na ludzką postać. — Co, ty też, wymruczalski synu? — zagadnął Kwost, biorąc się pod boki. — Nie, rycerzu ze stepowych pastwisk. Moi dawni bracia są z czartem sprzymierzeni w naturalny sposób, bez umów i traktatów o przyjaźni, tylko z powodu tego, co czynią. Może dlatego musimy uważać na srebro. Ale nie jestem specjalnie uczulony, przecież przyjmuję srebrne monety, tylko nie mogę mieć ich na raz zbyt wiele. Dlatego, moi drodzy, zdecydowanie wolę złoto. Wyczuwam kocim zmysłem, że jedziecie na ważne spotkanie, czyż nie? — Bardzo jesteś ciekawski, kocurze. — A żebyś wiedział, że jedziemy, wczorajszy zabójco — wtrącił Drag. — Może masz nam coś do powiedzenia? Kocur sapnął i jeszcze raz wytarł wąsiska. — Nie żebym zaraz chciał coś naprawiać, czegoś żałować. Nic z tych rzeczy. Zwyczajnie mi się znudziło, i tyle. I nie boję się ani ludzi, ani kotów! — Wypiął pierś i potoczył groźnym wzrokiem. — Jeszcze niejednemu mogę nieźle przyłożyć, bo swej mocy nie straciłem. Może dlatego i jedni, i drudzy zostawiają mnie w spokoju. Kwost grzebał buciorem w ziemi, Drag słuchał cierpliwie. Wiadomo, kot musi się wymruczeć albo wygadać, a nie skończy prędzej, niż sam zechce. — No dobra, niech i tak będzie, że wam powiem. Nikt mi za to nic nie zrobi, a jak spróbuje, będzie miał się z pyszna. A więc było ich pięciu konnych, kwintet owinie, tych w chałaty od czubka głowy aż do, hmm, stóp. Mieli broń. Ciało wieźli na wielkim, burym rumaku, zawinięte w suto haftowane prześcieradło. Spałem tu pod straganem, zwinięty w kłębek, bo rano bywa chłodno. Ale spałem czujnie, jak zawsze jednym okiem, więc widziałem. Nie mieli butów, tylko… jakby… tego… — Wiemy. Widzieliśmy ślady. — No właśnie. Chociaż inni ludzie, jak ich pytałem, widzieli kawalkadę zwyczajnych grabarzy, wiozących zmarłego na zarazę patrycjusza. Kilku przekupniów to powtarzało, ale ja i tak wiem swoje. Bo jestem kotem, nie człowiekiem, i nawet uginanie powietrza przez czary nie mąci mi specjalnie we łbie. — Dziękujemy ci, kocurze–serowarze. Trochę nam pomogłeś. — Nie ma za co, panie hrabio. Mówię i tak wyłącznie o tym, co nie zmieni porządku rzeczy. — Coś ty do niego powiedział? Hrabio? — zdumiał się Kwost. — Tak jakoś mi się powiedziało. Mówiłem, że koty widzą inaczej niż ludzie. Czasem to bywa męczące, gdy w obrazie zanika wymiar czasu. Naprawdę męczące, ale zdarza się, że i użyteczne. — Nic z tego nie rozumiem, Kociwoju. — Kwost nie dawał za wygraną. — Bo i nie trzeba, rycerzu stepowy. Nie wiem, czy warto próbować zrozumieć świat, czy lepiej poprzestać na jego oglądaniu. Ludzie są śmieszni, bo jak skojarzą ze sobą jakieś dwa obrazki, uważają, że zrozumieli, a jak skojarzą trzy, to są przekonani, że znaleźli sens. Tymczasem wciąż trwają w krajobrazie, którego nie da się pojąć. — Koci filozof, do licha! — Tak właśnie nazywają mnie moi współplemieńcy, ale ty, człowieku, nie musisz. — Co nam poradzisz na odchodnym, Kociwoju? — wmieszał się Drag. — Nie ufajcie obrazkom, szukajcie przyczyny. Wasz przeciwnik jest bardzo zręczny, jest sprytniejszy, niż przypuszczacie. Poza tym sądzę, że ta cała wyprawa, oceniając z pozycji kota, jest psu na budę. — Jak to?! Chcę odzyskać swoje! — Drag aż pobladł ze złości. — No tak. — Kocur pokiwał włochatym łbem. — Biegnij więc, ale w tej gonitwie nie zapominaj, że niezależnie od ciężaru ściganej sakiewki wciąż jeszcze masz to szczęście, że możesz przystanąć, aby popatrzeć na chmury. — Oprócz patrzenia lubię jeszcze porządnie podeżreć i przekochać chętną dziouchę, a ten tu Kwost uwielbia lać w siebie cienkie piwsko — przerwał mu Drag. Kociwoj był na pewno mądrzejszy od stu zwykłych kocurów — zabójców, ale przez to trochę nieżyciowy. — Na nas już czas! Były koci wojownik nastroszył wąsiska w uśmiechu, po czym usiadł na przewróconej skrzynce i powoli przeistoczył się w starszego kupca w filcowym kapeluszu z oklapłym rondem. — Nie żałujcie sobie, nie warto niczego odkładać na później — rzucił za odchodzącymi. * * * Trochę skacowani po przebałaganionej nocy, ale pełni animuszu i pobrzękujący nową bronią, Drag i Kwost znaleźli się na gościńcu i ruszyli stępa. Nie ujechali nawet dwóch pacierzy, gdy dostrzegli po prawicy połamane młode świerczki, a srebrne, święcone krzyże, zawieszone na zewnątrz ich nowych kolczug, uniosły się jak na poduszce z czarów. — Siarką jedzie jak z czarciej rzyci, mój hrabio — oznajmił Kwost, osadzając konia na zadzie. — Tu trza nam skręcić. — Ano, tak zrobić należy. Zatrzymali się, ale żaden nie kwapił się w gęstwinę. Konie, które najpierw trochę boczyły się na smród, weszły w trawę po przeciwnej stronie i poczęły skubać soczyste źdźbła. — Droga ciężka przez bory, a wałachy utrudzone — mruknął Kwost. — To i racja. Sam bym się przespał, bom tej nocki oka nie zmrużył. — Znam ci ja miejsce… — I ja! — Piwo tam mocne i gęste… — A juści! Zgodnie zawrócili konie z powrotem na gościniec i puścili się rączo naprzód, tak że do oberży „Pod Białą Damą” dotarli jeszcze przed północą. Mimo późnej pory z okien padał na podwórzec rzęsisty blask, a z sali biesiadnej dochodziły śmiechy i gwar głosów. Gdy weszli, zapadła nagła cisza, a karczmarz wybiegł na środek pomieszczenia, pochylił się i przetarł sobie oczy szmatą od kufli. Potem wrzasnął: — To oni!! Hurrra! Podniósł się tumult nieopisany. Z setki gardzieli dobył się najprzód ryk, a potem pijacki śpiew. Wszyscy przepijali do przybyłych, a karczmarz migiem obrócił z pełną tacą. Dziewczyny, z Amelią na czele, odstawiły powitalny taniec brzucha na naprędce zsuniętych stołach. — Co się dzieje? — spytał Drag, przybliżając się do Anielki. Dziewczyna przerwała pląsy i wprawnym ruchem objęła go za szyję, przykładając mu gorące wargi do ucha. Młodzieńca przeniknął gwałtowny dreszcz, a zmęczenie znikło jak odczarowane. — Oczekiwaliście naszego przybycia? — Wszystko wiemy! Zamieniłeś w głaz tego głupiego i okrutnego Białego Pana, a teraz chcesz, aby dobrowolnie oddał władzę. Jesteś wspaniały! — Zaraz, wolnego. Dopiero będę, jak dopadnę drania. Skąd wiecie to wszystko? — Od leśnych skrzatów i elemelków. One mają swoje konszachty ze szpakami i sowami, bo jedne latają w dzień, a drugie w nocy. — Aha. Amelio… — Tak…? — Coś mi obiecywałaś. — Ty też. — Idziemy? Nie odpowiedziała, tylko chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Przeskakiwali po kilka schodków, jakby ich gonił sam diabeł. Kwost pozostał na dole, usadowił się na swoim stałym miejscu koło schodów i podniósł do ust kufel z wonną zawartością. — Ech, młodzi i narwani, do czego ten świat zmierza — mruknął i zanurzył wąsy w pianie. Tymczasem Amelka zdzierała szaty ze swojej młodej zdobyczy i pieściła chłopaka najpierw dłońmi, potem ustami, a w końcu muskając go wzwiedzionymi sutkami. Fala miłosnego uniesienia była tak wysoka, że wszystkie tamy runęły i choć chłopak nabrał powietrza i wstrzymał oddech jak poławiacz pereł w akcji, znów było po wszystkim, zanim doszło do czegokolwiek. Amelii opadły piersi i ręce i zapłakała, a dwie wielkie łzy spadły prosto na jej różowe groszki. — Nie rycz, głupia — pocieszył ją młody. — Już wiem, jak wygrać ten turniej. Przełóż klepsydrę, a zanim przesypie się ostatnie ziarnko piasku, znów będę niezwyciężonym kopijnikiem! — Och, Dragomirze… Jej głos drgał, ale próbowała się uśmiechnąć. Podniosła się i przełożyła klepsydrę, zawieszoną na ścianie. Była tam, bo klienci mieli prawo wiedzieć, ile czasu im jeszcze zostało na słodkie zapasy. Stała jak posąg, a chłopak nie mógł oderwać od niej głodnego wzroku. Długa szyja, ramiona wąskie i spadziste, łopatki drobne i płaskie jak u dziecka, talia tak wąska, że Kwost mógłby ją naokoło obcapić samymi paluchami, a potem boska gruszka bioder i pośladków, pełna słodkiego nektaru. Czary? — Amelka… — Tak…? — Dla mnie jesteś czarodziejką Rennyfer. Byłem u Wielkiego Drzemały, przedtem widziałem… — Uważaj, Dragomirze. Lepiej coś przemilczeć, niż powiedzieć o słowo za wiele — przerwała mu dziewczyna. Chłopakowi zdawało się, że jej twarz na mgnienie oka powlekła się satynową szarością i pokazało się na niej zmęczenie długim życiem, o wiele dłuższym, niż wiek początkującej dziwki z przydrożnej oberży. — Nie, nie! Ja chcę mówić, to najszczęśliwsze chwile mojego życia. Doświadczyłem wielu czarów, ale twoje są… najpotężniejsze. Nie chcę żadnej innej magii, bo te inne działają jak haszysz: znajdując się w ich zasięgu, nie wiem, kim jestem, i co mogę uczynić sobie i bliźnim. — Powiedziałeś: nie chcę żadnej innej magii? Ech, głupi. .. Skąd wiesz, że moja magia zrobi ci lepiej? Ale już było za późno. Nocne niebo obniżyło się i dotknęło ziemi, a w miejscu zetknięcia gęstwy chmur i ziemskiego padołu przeskoczyła błękitna iskra. Głuchy grzmot potoczył się po lasach, pastwiskach i siedliskach ludzkich) a wszędzie huczał tak donośnie, jakby piorun trafił w sąsiednie drzewo. Błękitna poświata wpełzła do izby, w której przebywali Drag i Amelia, i przyoblekła ciało młodzieńca w świecącą przędzę żyłkowanego blasku. Jego młoda, jędrna skóra pofałdowała się, zrobiła się płynna i ściekła na boki, przesiąkła przez łoże i znikła w szparach między deskami podłogi. Odsłoniło się żywe mięso, sploty żył, ścięgien i muskułów. Krwista tusza ściemniała, obeschła i zapadła się w sobie, a potem porosła cienką, pomarszczoną, plamistą skórą człowieka, który siłę wieku ma już za sobą. Wtedy chmurne niebo uniosło się i powróciło na swoje miejsce, uwalniając ziemię i jej mieszkańców, a cichnący grzmot przepadł w lasach. W klitce nierządnic na poddaszu oberży znów jaskrawo zapłonęły świece, które poprzednio były przygasły, a Amelia wydęła wargi, odsłaniając zachodzące na siebie, trochę krzywe zęby. W jej chłodnych i wciąż pięknych oczach nie było pobłażania ani zachęty. — A nie mówiłam? Pleciesz jak baba, panie hrabio, a to zawsze ściąga nieszczęście — odezwała się zaczepnym tonem. — Tak, tak, oczywiście. I kto to mówi! Zaprawdę niewielkie to pocieszenie, że nie jestem ani pierwszym, ani ostatnim. — To jasne. Ja tam za nic nie dam sobie odebrać młodości, póki żyję! Od starości, mości panie, dzieli mnie cała wieczność. Wracając do interesów: tobie, dostojny hrabio, niczego nie obiecywałam za darmo. Dopiero wtedy, jak zapłacisz, i to hojnie, jak prawdziwemu wielmoży przystoi, możemy dalej próbować. — To mówiąc, opuściła wzrok na jego bojowy rynsztunek i uśmiechnęła się lewą połową ust. — Zapłacę. I dokończę to, czego ten młodzik nie mógł nawet porządnie zacząć, droga panienko. Według dawnych, dobrych obyczajów nie zostawia się rozpoczętej roboty. — Szlachcic starej daty jest dobry do wielu rzeczy, oprócz tej jednej. — Ano zobaczymy, moja pościelowa kozico. Amelka skinęła głową i nastawiła klepsydrę. * * * Jechali powoli w zimnej mżawce. Na świecie było wietrzenie i ponuro. — Ale cię ta baba wbiła w lecia, mości hrabio! — Kwost zaśmiał się tak głośno, że grzmiące echo wróciło od ściany lasu. — Nie szkodzi, zapaśniku królewski. Przynajmniej czuję się we własnej skórze. — Toć prawda. Ja tam bym się za nic nie pomieniał ani z młokosem, ani z babą, ani z bydlęciem. Ani nawet z tobą, mój panie. Kto by tam nadążył za dziwactwami tych wszystkich, co kręcą się po naszej krainie Alkohorru i po ciemnej reszcie tego padołu. Aaa… — Kwost puścił oko. — Tego… dobrze ci chociaż było spać, panocku, na poddaszu? Hrabia Dragomir westchnął, zatrzymał konia i odwrócił się do pasterza. — Jakżeś taki ciekawy, na drugi raz wezmę cię ze sobą, posadzę na zydlu i dam w łapę miarkę krawiecką. Ale teraz musi ci wystarczyć, jak powiem, że było jak trzeba. Szukałem w tej kopalni aż do świtu, i znalazłem dziesięć diamentów, a każdy następny był większy i błyszczał jaśniej od poprzedniego. Przypuszczam, że od dziś ta miłośnica będzie wolała prawdziwych mężów od gładkolicych młodzianków. Jasne? — Dyć tak właśnie myślałem, panie hrabio. Ruszyli kłusem i wczesną nocą dotarli do miejsca, gdzie trzeba było skręcić z gościńca w las. Przenocowali w naprędce skleconym szałasie, a przed pójściem na spoczynek konie starannie spętali i przywiązali, bo zaniepokojone rżały i rzucały łbami. Rano przeżegnali się po dwakroć, wyciągnęli spod misiurek srebrne krzyże i łańcuchy, po czym wjechali w mokry, kapiący deszczem bór, podążając dobrze widocznymi śladami kopyt i końskich, i innych. Zwłaszcza te inne były doskonale zachowane, bo żaden deszcz nie mógłby ich rozmyć. Nie ujechali dalej jak na dwa pacierze, kiedy przestało siąpić, a po trzech przez mgły przebiło się słońce. Było wielkie i czerwone, jakby zdążało ku zachodowi, a nie wznosiło się na nieboskłonie. W pewnej chwili, gdy przeciskali się przez gęsty młodnik, konie nagle stanęły dęba i poczęły cofać się na tylnych nogach. Widok zaiste mroził krew w żyłach: tuż przed nimi otwierała się przepaść, czarne pęknięcie w ziemi szerokości kilkunastu metrów. Z brzegów szczeliny zwisały jeszcze kępy trawy, a młode brzozy i świerki, rosnące przy samej krawędzi, pochyliły się nad otchłanią. Uczepiona krawędzi sosna poruszyła się jak żywa, a potem z chrzęstem osunęła w dół, ciągnąc za sobą lawinę brył gleby i kamieni. — Diabli nadali — oznajmił Kwost, gdy już uspokoił swojego wałacha. Dragomir zsiadł z konia i zbliżył się do obrywu. Z głębi wydobywały się cuchnące wapory, które zniekształcały i poruszały obraz lasu po drugiej stronie. W dole przez rzadki dym widać było pulsujący ogień. — Co teraz, lwie stepowy? — zapytał, biorąc się pod boki. — Chyba przyjdzie nam objechać ten dół, bo przypuszczam, że również nie masz chęci opuszczać się w głąb? — A juści, nierychło mi do zjazdu, wszak są inne sposoby, niźli pół świata okrążać. Uważaj, mój panie! Kwost wyciągnął srebrny miecz i wykonał takie ruchy, jakby okręcał nim drzewo, a potem wziął zamach, wycelował i rzucił tak zręcznie, że ostrze zaryło się w ziemię po drugiej stronie rozpadliny. — Głupio zrobiłeś… — zaczął hrabia i urwał. Spostrzegł, że nad przepaścią rozwinął się srebrny sznur, który wiódł od drzewa do głowni miecza. Ormuz skinął zachęcająco. — Starannie wyceluj, hrabio, bo gdyby srebro wpadło w czeluść, rozpęta się istne piekło na ziemi. Drag powtórzył zabiegi i cisnął swoim mieczem, który śmignął nad przepaścią i wbił się w pień świerku, dźwięcząc wysoko jak struna. Nie zdążył nawet raz chwycić powietrza, gdy rozwinęła się druga wstęga, a pomiędzy wiszącymi przęsłami zaplotła się gęsta sieć. — Czary? — mruknął Drag niedowierzająco. — Ee tam, zaraz czary i magia. Na takie sprawki trza mieć papiery — perorował Kwost z belfrowską dumą. — A my, maluczkowie, jeno boczną furtką wjechaliśmy do Krainy Mocy. Tutaj, mój panie, małe ruchy często gęsto zamieniają się w coś paskudnie wielkiego. Jak rozgnieciesz robaka, może się okazać, że ukręciłeś łby całemu kojcowi młodocianych nieprzyjaciół, a kiedy pogłaszczesz małpkę, wyjdzie na jaw, że spłodziłeś dwudziestu potomków, każdego z inną białogłową. Uważaj więc na gesty! — To zawsze jest potrzebne, mocium Kwoście. — A zatem dalej, w drogę! To mówiąc, poderwał konia i skoczył na świetlny most. Przejrzysta przędza ugięła się głęboko, ale płynnie wyniosła z powrotem konia z jeźdźcem i wyrzuciła ich na drugi brzeg. Koń potknął się, ale utrzymał równowagę. — Teraz ty, mości hrabio! — wołał Kwost. Drag wolał wjechać truchtem. Sieć uginała się, ale koń wyplątywał z niej kopyta i bez trudu posuwał się naprzód. Hen w dole przelewały się ogniste rzeki, a smród i gorąco były takie, że nie dało się chwycić powietrza. W końcu kopyta zadudniły na zbitej ściółce. Gdy próbowali wyciągnąć miecze, okazało się, że ani drgną. — Cóż, kiedy siła rodzi przeciwną siłę, trzeba użyć łagodności i sprytu, a nieraz nawet pochylić głowę — stwierdził Kwost. — Wiem, że to niełatwo, ale przecież mamy coś do wygrania. Ukląkł i zaczął wodzić kciukiem po klindze. Gdy przejechał po ostrzu, na mech spadło kilka rubinowych kropli. Wtedy miecz poruszył się i można go było wyjąć dwoma palcami. Dragomir w ten sam sposób odzyskał swój. Wtedy zjawiskowy most zniknął. — Doskonale! — Ucieszył się Dragomir. — Jesteś dobrym kompanem i w polu, i w lesie, lwie stepowy. Los cię zesłał, abym mógł wykonać zadanie. — Na to wygląda, mój panie. Jeno dawaj baczenie, bo to nie koniec prób! — To mówiąc chwycił towarzysza za kark i przydusił do siodła. W tej samej chwili, sycząc i skwiercząc, przeleciała nad nimi płonąca strzała, pomknęła dalej, po czym straciła impet i spadła w czeluść. Galopem odjechali kawałek dalej i przystanęli w gęstszych zaroślach. Kwost zwinął dłonie w trąbkę i zakrzyknął: — Hej tam, rycerzu! Nie szyj z zasadzki, wyjdź z ukrycia, a dotrzymam ci pola! Nie ruszymy na ciebie obydwaj, będzie jeden na jednego! Wtedy zabrzmiał głos rogu. Był basowy i głuchy. Dragomir poczuł dreszcz na plecach. — A zatem jedźmy — zaproponował Kwost, jednak nie ruszył z miejsca. — Jesteś pewien? — Decyzja należy do ciebie, hrabio, ale obawiam się, że nie ma innego wyjścia, jeśli chcemy doprowadzić rzecz do końca. Możemy także poniechać sobaki i zawrócić. — Nie, jedźmy! Kwost poderwał konia i ruszyli z kopyta za głosem rogu, który ponownie odezwał się nieco dalej. Tak podążali przez jakiś czas, aż las zrzedniał i wyjechali na polanę. Na jej środku stał konny rycerz w czarnym płaszczu. Gdy ich spostrzegł, wydobył długi miecz, który nosił na plecach, i ruszył stępa. — Ty jesteś Dragomir — stwierdził, dotykając ostrzem miecza piersi hrabiego. — Skrycie podałeś truciznę temu, który jedynie wypełniał twoje dyrektywy. Nikt cię tutaj nie zapraszał. Teraz poniesiesz zasłużoną karę. — Odstąp, Czarny — wtrącił się Kwost. — Ja jestem Ormuz i służę hrabiemu jako ochrona, więc ze mną będziesz miał najpierw do czynienia. Nie przedstawiłeś się, więc mogę tylko zgadywać, żeś Sznyt z Góralty. — Jam jest. Zginiesz tak szybko, że nie zdążysz poczuć bólu. — To rzekłszy, otoczył Kwosta migotliwym płaszczem, wywijając wokół niego mieczem z taką łatwością, jakby to była bambusowa różdżka. Ten spojrzał na Draga i rozłożył ręce. — Poniechaj, aż skończę mówić — poprosił. — Nie przybyliśmy tu po to, aby walczyć, zabijać i szkodzić. Chcemy naprawić krzywdy. Ten oto hrabia Dragomir przyjechał do Zaświatowego Kraju po to, aby uleczyć śpiącego. To kurowanie może przeprowadzić tylko sam hrabia. — Nie!! — ryknął Sznyt z Góralty i zaczął ciąć końce włosów na uszach kwostowego perszerona. — Wszelkie potwory zabijam do końca i nieodwołalnie, jeśli dostanę takie zlecenie! — W porządku — sparował Kwost. — Ale my jesteśmy ludźmi, czy twój miecz tego nie czuje? Poza tym prosimy cię o przekazanie posłania, bo twój pan z pewnością bardziej chce swojego uleczenia ze skamienienia niźli naszej śmierci! Gdy nas zgładzisz, pan już więcej się nie obudzi, a ty poniesiesz zasłużoną karę! Czarny rycerz rzucał się, pienił i ciął długachnym mieczem trawę na łące, ale wreszcie przemógł się i wsunął ostrze do pochwy. — Przyślę wam przewodnika — warknął, po czym zawrócił rumaka i pognał leśną drogą, wyrzucając za sobą piach do połowy wysokości świerków. Kwost westchnął ze smutkiem. — Z nim jeszcze nikt nie wygrał na miecze — wyjaśnił. — Nie było sensu próbować. — Pewnie. Też o nim słyszałem. Ruszyli śladem Sznyta z Góralty. * * * Ogromne czerwone słońce stało w zenicie, gdy na drodze przed nimi urósł kopczyk piasku i zaczął wyrzucać dym. Wionęło siarką, a wierzchowce stanęły dęba. Kopiec w okamgnieniu osiągnął wysokość człowieka, i wtedy z jego wnętrza wężowymi ruchami wygrzebała się kobieta. Otrzepała kurz z ramion i potrząsnęła grzywą rudych włosów. Była zupełnie naga. — Jestem Anita Kula Ognia — przedstawiła się, lekko sepleniąc. Mówiła właściwie tylko połową ust. — Dostałam delegację i mam się wami zająć. Dragomir zachodził w głowę, dlaczego fizycznie nijak nie bierze go ten rudzielec, mimo że nagi, młody i żeńskiego rodzaju. Przecie nie z tak błahego powodu, że jedzie siarką jak lecznicze źródło! Dopiero po chwili zauważył, że dziewczyna nie ma piersi, tylko narysowane węglem kółka, na podołku jest zupełnie gładka, a z tyłu — niepodzielna jak pomarańcza. Na taki egzemplarz chętkę może mieć tylko amator manekinów. — Tak, tak, stary rozpustniku — skwitowała nowoprzybyła, obracając się, aby lepiej zademonstrować swoje skromne wyposażenie. — Jak przyślą cię do nas na dłużej, co nastąpi już niebawem, możesz mnie odszukać. Wtedy zdejmę ci bielmo z oczu i zaznasz występnej uciechy, ale teraz nie wolno się wam rozpraszać. Dalej, w drogę, bo macie zadanie do wykonania. Nasz biedny książę kiedyś uwierzył w ziemskie obietnice, no i teraz ma za swoje. Ruszyła przodem, roztaczając woń siarczanej perfumy, a z lasu po obu stronach drogi wychynęło po ośmiu kra — snoludów z toporami ma ramionach, formując dwa szeregi zbrojnej eskorty. Strzygi, wampiry, południce i wilkołaki wyglądały z zarośli, chichotały przeraźliwymi głosami lub wrzeszczały ostrzegawczo, ale żadna z tych maszkar nie zaryzykowała zbliżenia się do krzepkich karłów, popluwających w dłonie i żonglujących styliskami ciężkiej broni. Wędrowali trzy dni i trzy noce przez smutne bory, z których unosił się swąd spalenizny, a białawe opary przesłaniały czerwone słońce lub, w nocy, pomarszczone oblicze księżyca. Posuwając się groblami, mijali niecki zdradziecko przezroczystej wody, zdolnej w mgnieniu oka rozpuścić ciało, pozostawiając wybielony szkielet i włosy wymyte do blasku. W innych zagłębieniach gotowało się czarne błoto, strzelając bąblami siarkowego gazu i wyrzucając strupy mazi, które krzepły w locie. Bywało, że woda w jeziorku była wsysana w głąb, aby po chwili wybrzuszyć się i zaraz trysnąć wrzącym strumieniem, wypuszczając w powietrze rój baniek mydlanych czerwonych jak krew. Na niektórych stokach zastygły pozornie nieruchome kaskady brei, która więziła nie tylko usychające drzewa, ale także ptaki, które nieopatrznie przysiadły zwabione karminowym i żółtym kolorem, i zwierzęta, co tam się zapędziły w ucieczce przed drapieżnikiem. Nieraz spod ziemi dobywały się gazy zdolne w mig przepalić najtęższą przyłbicę, a obok w szkarłatnych stawach wrzała roztopiona skała, rozsiewając tak upiorne gorąco, że wypowiedziane w pobliżu słowa spadały na ziemię jak spalone ćmy, a rzucane czary topniały i stawały się podobne rozbieganym kroplom rtęci. W końcu dotarli do Żółtych Gór, całych zrobionych z siarki i piasku, których stoki parowały jak boki zgonionych antylop. W powietrzu wisiała mgła łagodząca kontury przedmiotów i tłumiąca dźwięki. Anita Kula Ognia w asyście krasnoludów pewnym krokiem skierowała się ku najwyższej górze, na której szczycie w namiocie z jedwabiu rezydował książę Biały Pan, od wielu dni wpatrujący się w zastygłą w pół ruchu grupę tancerek. Książę żył, bo jego serce biło raz na dzień, i nawet podnosił się z siedziska, co trwało okrągłe trzy dni. Tancerkom nie wolno było się ruszać, aby Pan mógł je w ogóle zauważyć. Gdy zbliżyli się, ze zboczy góry umknęła gromada długorękich, patykowatych postaci. Te stworzenia zapewne pochowały się w piasku, bo, nie docierając do dolin, znikły z oczu w połowie wyniosłości. Jedno z nich, z wysuniętą do przodu białą, szpiczastą bródką, wielkie i całe jakby zrobione z drutu, skacząc na widłach jak o tyczce, przemknęło tuż obok, zaglądając przybyszom w twarze. — Cześć, Taidy–Uls! — zawołała Anita, unosząc dłoń z wystawionymi różkami palców. — Nie masz tu nic do roboty! Stwór zaśmiał się zgrzytliwie i dał nura w piasek, w którym zniknął jak w wodzie. Dragomir uchylił połę namiotu i pozdrowił jego mieszkańca, ale był to tylko gest dla dodania sobie otuchy, bo książę nadal siedział jak posąg i patrzył na zmęczone tancerki szklistym, nieruchomym wzrokiem. Hrabia podszedł, ujął go pod brodę i pomachał dłonią przed oczyma. — Posągowica postsnergowska. — Postawił diagnozę. — Co o nim myślisz, Ormuz? — Ano, nic inszego jeno trza go odczarować, mój hrabio, aby mógł podpisać pismo, które żeś był sporządził, bawiąc u zacnego Hubertusa. — O, nie, zapaśniku królewski. Jak go odczaruję, zamek i służbę będę mógł sobie najwyżej narysować na odwrocie tego pergaminu, jeśli w ogóle zdążę ruszyć ręką, nim przerobią mnie na pokarm dla czarcich kanarków. Zrobimy inaczej. To rzekłszy, wydobył spod kaftana pergamin, na którym była spisana umowa, i rozpostarł płachtę przed Białym Panem. Brzegi przezornie obciążył kamykami, bo szykowała się długa lektura. — Najlepszym sposobem na załatwienie niektórych spraw jest przeczekanie, mocium Kwoście. Niech Biały Panek pomedytuje, czy chce powrócić do naszego świata. Wydaje mi się, że w tamtym nie ma zbyt wielu kompanów… Szacuję, że oczekiwanie potrwa przynajmniej tydzień, a z tego wynika, że mamy wolne. Anito, czy nie uformowały się w okolicy jakieś ciekawe wulkany, które dostępne są dla zwiedzających? Dziewczyna jęknęła. Dragowi wydawało się, że wyrosły jej piersi obfite jak sieci po udanym połowie, wzgórek łonowy pokrył się kłębowiskiem głodnych węży, a na głowie pokazały się dwukrotnie zakręcone, karbowane kozie rogi. Nerwowo przetarł oczy, ale żaden z tych przydatków nie okazał się rzeczywisty. Za to dziewczyna uśmiechała się i wyrażała niekłamaną radość mową zarówno twarzy, jak i całej reszty ciała. — Też lubisz wulkany, mój panie? Czy wolisz błotne, gazowe, lawowe lub żużlowe, a spośród nich te o erupcji permanentnej, czy może cyklicznej? Zaprowadzę cię, dokąd zechcesz, i razem ogrzejemy się przy pradawnym ogniu! — Nie, nie muszę się ogrzewać, zdecydowanie wolę ograniczyć się do oglądania. Może jest w pobliżu jeden z gazowych permanentnych? — Jaki tylko zechcesz. Jestem gotowa do drogi. — A ja wolałbym posiedzieć w spokojnym miejscu przy jakim antałku — oświadczył Kwost. — Znajdziemy wszystko, czego potrzebujesz — zapewnił Taidy–Uls, który pojawił się znikąd, zapewne spod piasku. — Pozostaje tylko kwestia waluty, w której uiścisz opłatę, szanowny panie Ormuz. * * * Gdy Dragomir powrócił po siedmiu dniach, przyjemnie zmęczony jazdą i ogorzały od pustynnego słońca, zastał Białego Pana pochylonego nad już podpisanym pismem. Podpis złożony został krwią, którą Biały utoczył sobie z serdecznego palca nożem do owoców. Drag chwycił i ucałował pergamin, a potem wydobył spod kaftana puszkę z Ubikiem i spryskał nią zastygłego Pazia od stóp do głów, wykonując mesmeryczne ruchy i szepcząc takie zaklęcia, jak „recyclable” „no freon”, a na koniec porażające „Ubik”. Gdy Biały Pan poruszył się, a potem chwiejnie powstał, powtórzył zabieg, obchodząc go wokoło. Wtedy pacjent odzyskał pełnię sił w naszym świecie, a na jego twarzy nawet pojawił się rumieniec. — Nareszcie! — zawołał Pan, wykonując ruchy sprawdzające wydolność rąk i nóg. — Strasznie nudno było w świecie roztrzepotanych cieni, bo właśnie tak was wszystkich postrzegałem. A teraz, jak już opuściłem tamto więzienie, powinienem ciebie, Dragomirze… skazać na śmierć. Natychmiast pojawił się sługa Taidy–Uls i nadspodziewanie silnym kopnięciem patykowatej nogi powalił hrabiego, a potem przyłożył mu trójząb do gardła. Biały Pan pochylił się i spojrzał mu w twarz. — Kiedyś pomogłem ci, hrabio, odnaleźć córkę, która zaginęła w innej Krainie. Nie odwdzięczyłeś mi się niczym dobrym, bo podstępnie zamieniłeś mnie w głaz, a właściwie zesłałeś do Krainy Ulotnych Cieni, co na jedno wychodzi. Teraz przemocą wydzierasz mi majątek, stosując szantaż. Cóż byś począł z takim człowiekiem, hrabio? — Puściłbym go wolno, gdybym dał takie słowo — wycharczał Drag. — Racja, od słowa danego przez szlachcica nie ma odwołania, cholerne elemelki są nawet tutaj. Poniechaj go, Taidy–Uls! Patykowaty wojownik odstąpił, niechętnie odejmując trójząb od szyi leżącego. Odwrócił się i tyle go widziano. Hrabia sprawdził, czy jego gardło jest całe, po czym dźwignął się na nogi. — Weź podpisany dokument i spiesz do swojego zamku, hrabio Dragomirze — podjął Biały. — Ciesz się swoją własnością, póki możesz, bo każdy rozporządza ograniczoną liczbą dobrych chwil. — Właśnie! — krzyknęła Anita i zaśmiała się ochryple. — A potem wracaj, zapewniamy tutaj zupełnie znośne warunki. — A teraz odprowadzę cię i twego kompana do samych granic, bo książę dał gwarancje bezpieczeństwa, a w lesie roi się od wszetecznych seskwiniewiniątek. Ale… książę, czy dobrze się czujesz? Biały Pan zgiął się w pasie, jakby bolał go żołądek. Jego ciemna twarz pobladła, a zarost stopniowo znikał, wciągany w pory skóry. Za to czupryna gęstniała, zaś zwisający brzuch zmniejszał się i wygładzał. Po chwili stał przed nimi młody, nieco stropiony chłopiec. W ręku trzymał flet. — Wygląda na to, dobroczyńcy, że znów stałem się Białym Paziem — wyznał. — I że wszystko muszę zaczynać od początku. — Jak to się stało? — Anita wciąż nie mogła uwierzyć. — Ano, sprawa jest prosta — wtrącił Kwost. — Hrabia przywołał magię cofania czasu, a ta nie działa wybiórczo, jeno ciągnie szerokim frontem jak niezmierzone wojska króla Krainy Alkohorru. Wróciłeś do jeszcze dawniejszej postaci, ot co. — Więc dlaczego magia nie poszła jeszcze odrobinę dalej? — jęknął chłopak. — Zatrzymał ją urok, rzucony przez kobietę, którą bałamuciłeś — wyjaśnił Dragomir. — Jak widzisz, nic się nie przedawnia, nawet raz zdjęta klątwa. — Dobrze, zacznę wszystko od początku, i powtórzę jeszcze raz, jak będzie trzeba, albo dwa czy dziesięć razy. Zaletą niewolącej mnie magii jest fakt, że się nie starzeję, więc mogę próbować i sto razy, aż do skutku. Może nawet ty sam będziesz znów miał do mnie jakąś prośbę, hrabio? — Nie sądzę — odparł Dragomir z uśmiechem. — Czy możemy już jechać, Biały Paziu? — Kiedy tylko chcecie, szanowni goście. Jedź, hrabio, i naciesz się swoim majątkiem i wolnością. Anita Kula Ognia odstawi was bezpiecznie do granicy, bo ona nigdy nie zostawia rozpoczętej roboty. Pamiętaj także o tym, szacowny Dragomirze. * * * Gdy dotarli do zamku, wiwatom nie było końca, a tym większa zapanowała radość, gdy hrabia urządził wielką ucztę dla wszystkich, od magnatów i szlachty aż po bezdomną biedotę i włóczęgów. Trzy dni i trzy noce lały się strumienie piwa, a wystawione na dziedziniec stoły uginały się od mis pełnych mięsiwa. Nakarmieni i napici bardowie pod niebiosa wysławiali bohaterskiego Dragomira i jego uratowaną córkę. Kwost konsumował piwo hektolitrami, a ile przy tym dziewek obłapił po łaźniach, patrycjuszowskich komnatach i zamtuzach, tego najtęższy grodzki rachmistrz by nie zliczył, tym bardziej, że sam miał dobrze w czubie. Liliana najpierw cieszyła się, że z dwóch bliskich jej mężczyzn chociaż papcio wrócił, ale potem nie w smak jej było, że została usunięta do tylko jednego skrzydła zamczyska. Coraz częściej przesiadywała po kątach ze swoją zausznicą, garbatą wiedźmą Krystią o zajęczej wardze, ulubienicą Białego Pazia, szepcząc zawzięcie i próbując coś pisać na zwitkach brzozowej kory, ale szło im niesporo, więc rychło wciągnęły do współpracy poetę Malibuta Dziwokląska. Tegoż pismaka hrabianka wraz zaciągnęła do łożnicy, ale widać niewiele miał ognia w porównaniu z Białym Panem, bo dziewczyna nieraz o świtaniu tęskno wyglądała oknem, krzyżując nogi albo wpychając poduszkę pod nocną koszulę. Krystia oferowała pomoc i użyczyła rekwizytów, ale poczciwy Dziwokląsek bardziej się wystraszył niż zachęcił jej udziałem w wieczornych zabawach. Jednak w dzień pracowicie skrobał piórem pod dyktando obu kobiet, posiłkując się powiększającym obłamkiem górskiego kryształu, aż w końcu udało się im sporządzić maleńki rulonik, który przywiązali do nóżki gołębia pocztowego. Następnego dnia o trzecim pianiu koguta gołąb poszybował w niebo, wypuszczony z najwyższego okna zamkowej baszty. Żniwa nie zdążyły przeminąć, kiedy na północnym gościńcu pokazał się czarny, lśniący powóz z bocznymi latarniami, zaprzężony w sześć ogierów. Podróżowali nim dwaj heroldzi, ubrani w lekkie kożuszki i wysokie futrzane czapy. Nie byli uzbrojeni, ale na sam ich widok zbójcom robiło się kwaśno w żołądku, więc odstępowali, aby przepłukać gardła kozim mlekiem. Przybysze zażądali widzenia z hrabią Dragomirem, legitymując się pierścieniem z herbem Śnieżnych Grodów, a więc zostali niezwłocznie wpuszczeni na salony. Hrabia przyjął ich pieczonymi bażantami i najprzedniejszym winem, ale tamci nie tknęli jadła ni napoju, za to wręczyli władcy rulon białego pergaminu, obwiązany wstążką, skłonili się i zapytali, czy wolno im udać się na odpoczynek po znojnej podróży. Hrabia odprawił ich i zabrał się za czytanie. List był od królowej małżonki. Dragomirze! Wiele wody upłynęło od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Dowiedziałam się o Twoich przygodach i żal mi się Ciebie zrobiło, choć właściwie powinnam się cieszyć, że ponosisz przynajmniej część zasłużonej kary. Ale jak wiesz, mam dobre serce, więc zawiadamiam uroczyście, że wybaczam Ci Twoje niecne postępki, nie do końca oczywiście, ale na tyle, byś mógł powrócić i znów zająć miejsce, jeśli nie u mojego boku, to gdzieś w pobliżu. Śnieżne Grody są obszerne i znajdzie się kąt, gdzie będziesz mógł się zainstalować, nawet reaktywujemy Twój królewski tytuł, abyś mógł go używać w towarzystwie. Możesz skorzystać z uprzejmości moich heroldów, którzy po trzech dniach odpoczynku powrócą na Północ, i zabrać się z nimi. Jestem przekonana, że do tego czasu zdążysz załatwić wszystkie formalności, związane z przepisaniem zamku, majątku i tytułu władcy na naszą córeczkę Lilianę, bo chyba nie masz wątpliwości, że jej się to wszystko należy. U mnie dostaniesz utrzymanie i dożywotnią rentę, która wystarczy na cygara, trunki i może jeszcze na ozdobną uprząż dla konia (bo samego konia chyba ze sobą przywiedziesz). Największym darem, jaki otrzymasz i który powinien być dla Ciebie jak skarb, jest moje wybaczenie. To byłoby na tyle, Dradziu. Jeśli jesteś szczęśliwy i niezwłocznie weźmiesz się do pracy, realizując moje wskazówki, możesz oderwać dół arkusza i rzucić w ogień, nie czytając tego, co tam napisałam. Ale jeśli masz jakieś wątpliwości, które wymagają wyjaśnienia, wtedy cóż, czytaj dalej. Twoja Królowa Śnieżne Grody Hrabia Drogomir w Krainie Alkohorru Zawiadamiam mojego małżonka, że wkrótce wystąpię do Króla Alkohorru ze skargą na niego. Skarga obejmie pięć głównych i pięćdziesiąt cztery poboczne złamania przysięgi małżeńskiej, za co grozi w najlepszym razie kara dożywotniej banicji, ale zwykle praktykowane jest wtrącenie do lochu. W obu przypadkach następuje ostateczne przekazanie mienia na zasadzie dziedziczenia, a więc tak samo, jak po śmierci. Po rozprawach sądowych moją część zadysponuję córce Lilianie. Żal mi mojego małżonka Dragomira, choć od lat jestem z nim w separacji, lecz zasłużona kara powinna być poniesiona, chyba że hrabia wykaże mądrość i pójdzie na ugodę, przyjmując warunki, wyszczególnione w pierwszej części listu. Królowa Śnieżnych Grodów Hrabia przeczytał oba listy po trzy razy, po czym zamyślił się głęboko. Wypił kielich najstarszego wina i przeszedł się po zamku, oglądając z baszt dalekie lasy, a w przejściach gładząc kamienie, które mógł rozpoznać samym dotykiem. Potem polecił pakować kufry, byle nie więcej niż trzy, a sam sporządził odpowiednie urzędowe pisma, podpisał i posypał piaskiem. Następnie kazał prosić Lilianę. — Och, będzie mi cię brakowało, papciu — zaszlochała dziewczyna i zarzuciła mu ramiona na szyję. Naprawdę było jej żal, choć myślała już o czym innym. — Nie wiesz, gdzie teraz podziewa się Biały Pan, ojczulku? — Już go nie ma — oświadczył, akcentując słowa. — Cofnął się do postaci Białego Pazia i ma mnóstwo roboty, bo nie wolno mu ustawać w poszukiwaniach. Nie tracę nadziei, że minie przynajmniej dziesięć wieków, zanim znajdzie kolejną ofiarę. — Ach, co ty mówisz! Przecież trzeba mu jakoś pomóc! — Przykro mi, ale wypadam z gry. Stęskniłem się za mamą. — Możesz pomóc, a potem jechać do mamy! — Nie, malutka. Mama też nie jest zachwycona twoim przyjacielem. A chyba nie chcesz, żebym przez resztę życia był ubogim pielgrzymem, czyli proszalnym dziadem? — No chyba nie… — Więc działaj sama. Za dwa dni będziesz hrabiną i władczynią posiadłości. Możesz sprzymierzać się z kim chcesz, tylko pamiętaj, że ponosisz pełną odpowiedzialność i że za wszystko przyjdzie kiedyś zapłacić. — Ojej, jaka sztywna mowa! — Cóż, kończy się wiek swawoli i będziesz musiała zająć się poważnymi sprawami. Żegnaj, maleńka! Później pożegnał się z Kostem–Ormuzem. Objęli się serdecznie, a potem usiedli, każdy z kuflem w garści. — Ciężko by było bez ciebie — zagaił hrabia. — Bardzo mi pomogłeś. — Próbowałem stać po właściwej stronie, choć nie wszystko wyszło, jak należy. Teraz nasze drogi muszą się rozejść. I… mam coś jeszcze, druhu. — Mów śmiało. — Dragomir nachylił się nad stołem, aby lepiej słyszeć. — Ano, wtedy tam, po drugiej stronie… — Wiem. Przecież nie mogłeś walczyć ze Sznytem z Góralty! — Nie, nie to. — Kwost strzepnął dłonią, jakby odganiał owada. — Później, jak ty pojechałeś z tą Amazonką. — Anitą? — Właśnie. Wtedy tak mnie suszyło, że wziąłem kilka piw. Sprzedał mi je Taddy–Uls. — Więc cóż z tego? Poirytowany Kwost uniósł ręce do góry. — Jak ty nic nie rozumiesz! Chodzi o walutę, hrabio Nie chciał dukatów, których i tak nie miałem. Zapłaciłem… cząstką tego! — Walnął się w piersi. — Naprawdę wierz mi, nie mogłem się powstrzymać! Było tak gorąco! A piwo, sam wiesz… Dragomir uśmiechnął się. — Mój drogi, każdy z nas coś im scedował, a najważniejsza rzecz, to zrozumieć. Bracie, każdy z nas, wszyscy ludzie w tej knajpie, są zadłużeni! Naprawdę biedni są jednak ci, którzy nic o tym nie wiedzą, a nawet nie chcą wiedzieć. Uściskali się serdecznie i każdy poszedł w swoją stronę. Dwa dni później hrabia Dragomir był już w drodze. Jeden z heroldów powoził, a drugi dotrzymywał hrabiemu milczącego towarzystwa wewnątrz powozu. Z tyłu biegł przywiązany koń Dragomira. * * * Podróżowali pięć tygodni, nocując w zajazdach i karczmach, a czasem w zamtuzach, gdy akurat były wolne pokoje. Robiło się coraz chłodniej, zmieniała się szata roślinna i kolor nieba. Zmieniał się też świat dokoła, co Dragomir kwitował niechętnym skrzywieniem ust lub ironicznym komentarzem, który jednak zawsze pozostawał bez odpowiedzi. Heroldowie zmieniali się przy powożeniu, ale obaj pozostawali całkowicie niekomunikatywni. Najpierw zmieniło się obicie kanap wewnątrz powozu. Szare sukno zostało zastąpione przez materiał w kolorową kratkę. Tak, to był nieomylny znak. Potem okazało się, że powóz ma szyby, które można opuszczać, a na zewnątrz wzdłuż ulicy stoją gazowe latarnie. Po kilku dniach, gdy nad ranem opuszczali pensjonat, na miejscu bryki stał śmieszny samochód z gumową trąbką i wysokim kozłem. Ów pojazd zmieniał się po każdym postoju, obniżając się, pokrywając dachem i otaczając czarną błyszczącą karoserią. Powietrze stało się wyraźnie chłodniejsze, jednej nocy spadł śnieg. W oddali widniał łańcuch gór, którego wyniosłe szczyty stale przyprószone były bielą. Raz zanocowali w motelu przy autostradzie. Obaj jego opiekunowie zaraz po kolacji udali się na spoczynek, a Dragomir najpierw sprawdził, czy jego mazda jest dobrze umocowana na przyczepie, potem zszedł do baru. W przejściu obejrzał się w lustrze i poprawił krawat. Był nadal przekonany, że jego twarz o wiele lepiej pasowała do hełmu i misiurki. Przy drinku przysiadł się do niego młodzieniec w nienagannym czarnym garniturze. — Można na chwilę? — zagaił, unosząc brwi. — Nie wiem — odparł Dragomir. — Jeśli o to chodzi, mam orientację hetero. — Och, przepraszam, jeżeli tak to wyglądało. Jestem brokerem, John Rockerby, do usług. To mówiąc, wyjął z kieszeni wizytówkę. Dragomir miał wrażenie déj? vu, kiedyś na pewno siedział już naprzeciwko tego młodzieńca, a tamten coś chciał mu sprzedać. — Gram na giełdzie, prowadzę interesy. To znaczy, czyjeś interesy, obracam nie swoimi pieniędzmi, albo trudnię się doradztwem. W zeszłym tygodniu jeden z moich klientów został milionerem, a nie był pierwszym, który osiągnął podobny sukces. — Nie, kochany. Nie mam grosza. — Nie szkodzi. Można zastawić swoje udziały, prawa, cząstkę swobody dysponowania. Są przecież różne sposoby. Wtedy przyszło olśnienie. To jasne! Dla nich czas i przestrzeń nie stanowią przeszkody. — Biały Paź! — wyrzucił z siebie Dragomir. Mówił tonem, jakiego używałby salonowiec, zmuszony do przeklinania. Tamten uśmiechnął się tylko. Wyglądał teraz na nieprzyzwoicie młodego chłopaka, na dziecko jeszcze. — Wydaje się, że obydwaj znaleźliśmy się w opałach — stwierdził. — Może byśmy sobie nawzajem pomogli? Dragomir powoli dopił swój koktajl i wytarł usta serwetką, po czym wstał i rzucił monetę barmanowi. — Zastanowię się — obiecał. Musiał pomyśleć, bo znajdował się w sytuacji, kiedy nie ma wiele do stracenia. Wyszedł na taras. Po niklowanych poręczach pełzały krople światła ruchomych reklam, dołem z gwizdem przemykały samochody. Padał drobny śnieg, a na widnokręgu monumentalne szczyty trwały od wieków i tysiącleci, dźwigając bure niebo. — Tak — powiedział, zwracając się ku chmurnej północy. — Tak! — krzyknął, uderzając pięścią w barierkę. — Jutro jedziemy dalej, choćby na sam Biegun Północny! Nazajutrz jeden z towarzyszących mu ochroniarzy przyniósł komórkę, na którą dzwoniła pani Prezes. Dragomir wylewnie przywitał się z żoną, i chyba naprawdę cieszył się na spotkanie po latach. Jednakże wiadomo, że zwycięska bitwa jeszcze nie oznacza wygranej wojny, a w grze o ciekawską duszę i zszargane ciało mężczyzny ani diabeł, ani kobieta wciąż nie powiedzieli ostatniego słowa. Warszawa, grudzień 97 — marzec 98, dokończenie marzec 2003