15832

Szczegóły
Tytuł 15832
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15832 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15832 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15832 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gerald A. Browne studiował na Columbia University, University w New Mexico i Sorbonie. Podróżował po całym świecie. Przedstawiony w powieści świat międzynarodowego handlu diamentami zna z pierwszej ręki. Autor powieści Browne mieszka w Nowym Jorku wraz z żoną Merle, modelką i aktorką, a także współautorką powieści THE RAVISHERS. 11 HARROWHOUSE został sfilmowany w wytwórni Warner Brothers przez reżysera Sidney'a Furie (THE IPCRESS FILE) "Najbardziej zajmująca książka roku" "Żywa, barwna, pomysłowa akcja - powieść ta stanie się jednym z największych bestsellerów roku". Julius Adams, Fiction Editor, Cosmopolitan 11 HARROWHOUSE jest znakomitym utworem, który jak żaden dotąd, czy to dokumentalny, czy też fikcyjny dotyka żywotnych tajemnic międzynarodowego rynku diamentów Oscar DeBeers, międzynarodowy finansista GERALD A. BROWNE 11 Harrowhouse przekład : Anna Kozłowska - Ryś i Leszek Ryś Wydawnictwo "PETRA' Warszawa 1993 Tytuł oryginału 11 Harrowhouse Okładkę i strony tytułowe projektował Jakub Orliński Opracowanie redakcyjne Halina Jaworska, Maria Laskowska Redaktor techniczny Joanna Duchnowska Dla Carla Rinzlera, Jacka Dreyfusa a szczególnie dla Merle ROZDZIAŁ 1 W ciągu ostatniej dekady Chesser jeździł do Londynu dziesięć razy do roku. Zawsze zatrzymywał się w hotelu „Connaught", chociaż nie zawsze w narożnym apartamencie, który teraz zajmował. Był tutaj stałym klientem i przy rejestracji nie żądano już od niego okazywania paszportu, a wielu noszących białe rękawiczki i białe krawaty pracowników znał z imienia. Wiedzieli, że hojnie nagradza napiwkami powyżej średnich. Tym razem, Chesser zamierzał przebywać w Londynie tylko jedną noc i natychmiast po odebraniu swojego pakietu wyjechać do Antwerpii. Tam potrzebował najwyżej paru godzin na załatwienie interesów i mógł się spotkać w Chantilly z Maren. Chciałby tam już być. Jednak rozmowa telefoniczna z Maren zmieniła wszystko. Połączenie było kiepskie. Z trzaskami w tle, jej głos wydawał się być jeszcze bardziej odległy. Powiedziała, że w Chantilly panuje niezmiennie beznadziejna słota; że choć dookoła jest zielono i świeżo, to robotnicy, reperując dach jej domu, wciąż bałaganią. Na dodatek, basen na tarasie nie został oczyszczony, tak jak to było obiecane. Bardzo chciała być razem z Chesserem — bardzo chciała być razem z nim w Londynie; Londyn w maju jest jej ulubionym miastem. W pierwszej chwili Chesser chciał ją uspokoić i prosić, aby odczekała jeszcze tylko jeden dzień. Doskonale zdawał sobie sprawę, że głównym powodem jej niezadowo- lenia jest jego nieobecność. Jej dom był jednym z tych wyjątkowych miejsc, gdzie naprawdę mogli należeć tylko do siebie. Chesser miał ochotę przypomnieć jej o tym. Ale przemilczał to, a także jak bardzo pragnąłby być w Chantilly; jak bardzo tęskni za spokojem prowincji — do swobody ofiarowanej przez izolację. W Londynie był zbyt blisko Systemu — zbyt blisko — aby poczuć psychiczny komfort. To nie miało znaczenia. Jego miłość nie pozwalała odmówić Maren niczego, co mogłoby uczynić ją jeszcze szczęśliwszą. Miała przylecieć z Le Bourget po południu, linią BEA. Zobaczył ją oczyma wyobraźni. Spotkają się na lotnisku, o ile tylko spotkanie zostanie mu wyznaczone na odpowiednio wczesną porę. Teraz, siedział nagi na brzegu łóżka z telefonem w zasięgu ręki — musi zatelefonować i nałgać o wczorajszym dniu. Żałował, że nie zgłosił się do Systemu poprzedniego dnia; zgodnie z planem. Przyczyny tego były mgliste — nawet dla niego. Po prostu, nie opuścił pokoju. Zmusił się do ubrania; przeczytał, aż do działu z plotkami towarzyskimi poranne wydanie Timesa i zwlekał tak, aż do chwili, gdy wyznaczona pora spotkania minęła. A kiedy było już za późno, poczuł dziwną ulgę. Z niewiadomych przyczyn, było to raczej uczucie triumfu niż winy. To było wczoraj. Dzisiaj, musiał tam pójść. Szybko podjął decyzję — najlepiej będzie, jeśli powie im, że dopiero co przyjechał. Nadarzała się nawet po temu sposobność: linie lotnicze z Nowego Jorku ogłosiły jakiś strajk. Mógłby się na niego powołać, pomimo że w rzeczywistości przyleciał z Nicei. Z tacy ze śniadaniem wziął kawałek słodkiej bułeczki, posmarował go, bardzo już rozmiękłym, masłem i zanurzył w wypełniającej filiżankę do połowy czarnej, wystygłej kawie. Przyglądał się, jak maślany tłuszcz stworzył srebrzystą błonkę na powierzchni. Ponownie przeniósł wzrok na aparat telefoniczny. Odłożył bułeczkę i sięgnął po niego. Po wywołaniu hotelowej centrali podał numer i poprosił o połączenie. W oczekiwaniu, objął wolną ręką nasadę drugiej dłoni. Była wilgotna od potu. Miał sobie za złe te objawy lęku. Numer nie zgłaszał się. Telefon odebrano dopiero po trzecim sygnale — tak jak zazwyczaj; mógł się tego spodziewać. Rzeczowy, idealnie kobiecy głos — nie podając nazwy instytucji — powitał go machinalnym „dzień dobry". Poprosił o rozmowę z Mr. Meechamem i został połączony z jego sekretarką. — Kto przy telefonie? — zapytała. Odpowiedział, podając tylko swoje nazwisko. — Mr. Meecham prowadzi przegląd — poinformowała go. — Z panem będzie rozmawiał Mr. Berkely. Mr. Berkely zajmował najniższe stanowisko w hierarchii, grubo poniżej prezydenta Systemu, którym był Mr. Meecham. W swej dziesięcioletniej historii kontaktów z Systemem, Chesser rozmawiał z Mr. Mee-chamem nie więcej niż tuzin razy. Zazwyczaj był to Mr. Berkely lub ktoś inny — przeważnie ktoś inny; proporcjonalnie do stosunkowo skromnej wartości pakietu Chessera. W końcu na linii pojawił się głos Mr. Berkely'a. — A... to pan Chesser — powiedział to tak, jakby odnalazł kogoś użytecznego, kto gdzieś się zawieruszył. — Czekaliśmy na pana wczoraj. — Zostałem zatrzymany. — Chesser na szczęście zwlekał z powiedzeniem kłamstwa. — Jak tam lot z Nicei? * — W porządku. — Zawsze przedkładam to późne połączenie — powiedział Berkely i, być może celowo, zawahał się. — Oczywiście zatrzymał się pan w hotelu „Connaught"? — Tak. Zapadło długie milczenie. Najwyraźniej oczekiwano od Chessera, aby to on je przerwał — usprawiedliwieniem. On jednakże korzystał ze sposobności i próbował wykoncypować coś nowego. Berkely ponaglił go. — Spójrzmy. Chesser, Chesser... — Jasnym było, że szuka jego nazwiska na liście. — Powinien pan być na spotkaniu wczoraj, po południu. — Wczoraj nie czułem się najlepiej. — Tak? Jakże mi przykro to słyszeć. Powinien był pan nas poinformować. — Miałem taki zamiar. — Bez wątpienia nie zatelefonował pan z ważnych powodów. — Zabrzmiało to na wpół pytająco. W następne słowa wplecione było wyrozumiałe westchnienie: — A teraz? Co moglibyśmy dla pana zrobić? — Chciałbym, o ile to możliwe, przyjść dzisiaj. — Być może, to niemożliwe. — Tylko po odbiór. Nie muszę nawet niczego przeglądać. — Właśnie sprawdzam harmonogram. To bardzo trudne — zwłaszcza dzisiaj; to ostatni dzień tej serii przeglądów. Wie pan o tym. Chesser wiedział o tym. Aż za dobrze. — Być może mógłby pan przesłać to tutaj, do hotelu. — Raczej nie. Nie, w tym przypadku. Wypchajcie się moim pakietem. Wypchajcie się całym Systemem. Cisnęło się na usta Chessera. Nie powiedział nic — to było, jak milcząca prośba o wybaczenie. Berkely musiał zdać sobie z tego sprawę. — Wolelibyśmy, aby to pan tutaj przyszedł. — Rozumiem. — Tuż po trzeciej. Czy godzina panu odpowiada? — Będę o trzeciej. — Rozumiem, że czuje się pan dzisiaj znacznie lepiej? — Dużo lepiej. Dziękuję. — Doskonale — powiedział Berkely. Rozległ się cichy klik. Bez słowa pożegnania Mr. Berkely rozłączył się. Chesser odłożył słuchawkę na widełki, lecz nie odrywał od niej wzroku. Przeklął Berkely'a, ale momentalnie poprawił się i skierował swoje oburzenie na System. Berkely był tylko pośrednikiem. To System udzielił Chesserowi nagany, tak jakby był uczniakiem przyłapanym na wagarach. Poderwał się raptownie — próbował uciszyć gniew poruszając się energicznie, ale zadra tkwiła w nim nadal. W jaki sposób dowiedzieli się o jego przylocie z Nicei wraz z dokładną godziną jego przylotu? Od dziesięciu lat zawsze dotrzymywał ustalonych terminów. Dziesięć razy do roku. Z jakiego powodu poddali go tak starannej kontroli? Była tylko ta jedna sprawa — negocjacje w Marakeszu; ale to było w 1966 roku. Od tamtego czasu minęły całe lata. To niemożliwe, aby o nich wiedzieli. Pieniądze z transakcji zostały wypłacone w gotówce i jedynym świadectwem ich istnienia, był tajny numer konta w genewskim banku. A więc, myślał Chesser, to nie może być interes z Marakeszu. Cóż w takim razie? Jego romans z Maren? Możliwe. Ale wątpił w to, na dodatek zawsze zachowywali się dyskretnie. Czy na pewno? Sam sobie odpowiedział: przynajmniej na początku ich znajomości. Dokądkolwiek się wtedy razem wybierali, zawsze rezerwowali dodatkowy pokój na jej nazwisko. W minionym roku nie byli już aż tak ostrożni, ale to przecież naturalne. Zapalił papierosa, zaciągnął się mocniej niż zazwyczaj i dmuchnął głośno, jak gdyby próbując wyzbyć się nie tylko dymu. Rzucił pytanie w kierunku zniekształconej prostokątnej plamy słonecznego światła na hotelowym dywanie: Czy zwyczajowo System kontroluje tak starannie każdego z kim robi interesy? Kiedy w godzinę później wziął prysznic, ogolił się, włożył ciemne, konserwatywnie skrojone ubranie w odcieniu marynarskiego granatu, który bliższy jest poważnej czerni niż swobodniejszym brązom; sprawdził zawartość ciemnobłękitnej walizeczki ze skóry aligatora i zatrzasnął jej szczerozłoty zamek — w jego mózgu kołatały się wciąż te same pytania. Doprawdy, czy System potajemnie śledzi postępowanie każdego człowieka? Zdecydował, że zaczyna cierpieć na rozdwojenie jaźni; że zachowuje się absurdalnie. System nie działałby w ten sposób — nie byłby w stanie. Chesser mylił się. ROZDZIAŁ 2 W przewodniku z indeksem — Londyn od A do Z — ulicę Harrow-house, EC1, można znaleźć na stronie 64 w kwadracie 3-C. Przy odszukaniu jej na mapie pomocnym jest szkło powiększające, ponieważ ulica jest tak króciutka, że kartograf zmuszony był do znacznego zmniejszenia i stłoczenia liter. Ulica Harrowhouse usytuowana jest na tyle blisko katedry Saint Paul, że roztacza się stąd estetyczny, jeśli nie szacowny widok. Jeszcze bliżej położony jest Old Bailey. Niedaleko, idąc spacerkiem dochodzimy do kipiącej pośpiechem Fleet Street. Z przeciwnej strony stoi symbol stabilności z przeszłości — Bank of England. Ale to nie sąsiedztwo tych niepospolitych miejsc decyduje o znaczeniu Harrowhouse Street; to nie dlatego jej adres jest dobrze znany wszystkim zamożnym ludziom z całego świata. Na pierwszy rzut, ulica nie zdradza powodów swego wyjątkowego znaczenia. Tak, jak wiele ulic londyńskiego labiryntu, ma ona zaledwie dwa pasy ruchu i zatrzymanie nawet jednego pojazdu, z którego wysiada pasażer, powoduje natychmiastowy korek. Chodniki są równie „pojemne". Ludzie chodzący parami nie mogą przejść obok siebie, jeśli przynajmniej jedna osoba nie ustąpi. Po obu jej stronach ciągnie się zabudowa dziewiętnastowieczna, zarówno jeśli chodzi o styl, jak i rozmach. Nie ma'tu prostych, współczesnych fasad, świateł neonów, dużych okien wystawowych; brak jakichkolwiek reklam. Aurę ulicy zachowano. Tą aurą jest stateczność. 10 Na przekór temu, jak wygląda, Harrowhouse jest ulicą handlową. Na przykład w budynku numer 12 znajdują się biura zarządu morskiego towarzystwa ubezpieczeniowego; po przeciwnej stronie, pod numerem 13, mieści się dyrekcja Mid-Continental Oil. Na drugim piętrze numeru 32 mieszka agent, zajmujący się handlem starodrukami i manuskryptami, a część pomieszczeń trzeciego piętra pod numerem 24 zajmuje reprezentant amerykańskiego producenta tworzyw sztucznych w Zjednoczonym Królestwie. Tworzywa sztuczne i ropa naftowa, starodruki i ubezpieczenia to outsiderzy — jedyni, którym udało wedrzeć się pośród sto z górą towarzystw z Harrowhouse Street, biorących udział we wspólnym wyścigu za zyskiem — za diamentami. Mógłby ktoś wnioskować, że ulica ta jest zaledwie satelitą pobliskiego Hatton Garden — odwiecznej dzielnicy diamentów. W Hatton Garden klejnoty można oglądać w obfitości — lśniące na wystawach sklepów. Nieprzerwanie krząta się tam mrowie niezależnych agentów, przywiązanych do swoich małych, zaciąganych na rzemyki sakiewek z cennymi kamieniami na sprzedaż. Jednak stosunek Hatton Garden do Harrowhouse Street jest odwrotnością tego, co rzuca się w oczy. Z Hatton Garden spoglądają na Harrowhouse Street z szacunkiem niepodważalnym. Przyczyn szukać należy pod numerem 11. Miejsce to powoduje, że tak wielu handlarzy diamentów pragnie prowadzić interesy na tej cichej, podrzędnej ulicy. Są, jak opiłki niezdolne oprzeć się potężnej sile magnesu. Jeśli tam są — tak blisko numeru 11, jak to tylko możliwe — uważają to za szczęśliwe zrządzenie Fortuny. Numer 11 jest jedną z okazalszych kamienic na Harrowhouse — pięciopiętrową, wyróżniającą się rzędem czterech okien na każdym piętrze. Najwyższe, nieco cofnięte piętro z kwartetem okien o identycznych gzymsach przykrywa pochyły dach. Czarny tynk budynku podkreśla nieskazitelna biel wykończenia. Jedynie wysokie, dwuczęściowe, grubo politurowane, dębowe drzwi wejściowe utrzymane są w tonacji cieplejszej. Na prawym ich skrzydle znajduje się solidny, mosiężny prostokąt, tak masywny, że stał się on — po trzydziestu tysiącach polerowań — symbolem długowieczności i trwałości. Na mosiężnej tabliczce nie figuruje żadna nazwa a tylko, wygrawerowane czcionką Spencera, słowa: „numer jedenaście". Wyróżniają one siedzibę Zjednoczonego Systemu Sprzedaży, albo, jak z nie mniejszym szacunkiem mówią ludzie z branży — Systemu. To z tego miejsca System sprawuje kontrolę nad, w przybliżeniu, 11 dziewięćdziesięcioma procentami diamentów świata, zmniejszając lub zwiększając podaż zgodnie z własnym osądem. Kartel wykorzystuje wszystkie sprzyjające okoliczności wynikające z organizacji. Z jego kopalń w Afryce Południowej i Afryce Południowo--Zachodniej pochodzi sześćdziesiąt procent zapasów światowych. Dzięki tej potędze w zalążku, System kupuje albo jest pośrednikiem w sprzedaży praktycznie każdego nieszlifowanego kamienia na całym świecie. Konkurencji nie ma. Od chwili założenia, przez osiemdziesiąt lat rzucono mu wyzwanie zaledwie parę razy. Przeciwdziałano energicznie i szybko. Konkurencję zlikwidowano lub wchłonięto. W istocie, nikt nie pragnie likwidować, ani nawet niepokoić giganta. Lepiej jest, gdy ten golem istnieje i sprawuje absolutną kontrolę. W przeciwnym wypadku nastąpiłyby olbrzymie wahania cen i oczywiście negatywna dla rynku wyprzedaż. Tak więc, dla handlarzy diamentów System spełnia kluczową, heroiczną rolę. Jest stabilizatorem i dzięki temu, dyktowane przez niego ceny mogą tylko rosnąć, a nigdy spadać, ku wyraźnemu zadowoleniu wszystkich. Nawet tych, którzy koniec końców kupują oszlifowane klejnoty; dla ozdoby czy jako poważną lokatę kapitału. Organizacja Systemu jest zawiła. Jest on dalekosiężny — ale metodę propagandy ma genialnie prostą. Dziesięć razy do roku. telegraficzne zaproszenia wysyłane są do wybranej grupy dwustu agentów i hurtowników zajmujących się handlem diamentami. Nikt nie ośmieli się odmówić. Zaproszenie uważane jest bowiem za przywilej, często przekazywany z ojca na syna. Zanim przybędą zaproszeni, System selekcjonując własne zbiory, przygotowuje indywidualne pakiety pełne diamentów; po jednym pakiecie dla każdego zaproszonego. Wielkość, jakość oraz liczba diamentów zależy całkowicie od Systemu. Cena, arbitralnie ustalana z góry, jest umieszczana na każdym pakiecie. Niektóre są umiarkowane — na przykład dwadzieścia pięć tysięcy dolarów; wiadomo i o takich, których ceny sięgają milionów. Wszystko zależy od Systemu. Agent przybywa pod numer 11. Zostaje mu wręczony jego pakiet i jeśli chce, ma prawo zbadać zawartość. To jest tak zwany przegląd. Jednak większość kupców odbiera pakiety nie otwierając ich. Nie jest to wyraz ślepego zaufania, lecz w rzeczywistości akceptacja nieodwołalnych warunków narzucanych przez System, które głoszą: żaden kupiec nie ma prawa podważać tego, co znajdzie w swoim pakiecie, nie ma prawa zadać ani jednego pytania o cenę oraz musi zaakceptować wszystkie kamienie, albo żadne- 12 go. Jeśli kupiec odrzuci ofertę, nigdy nie jest zapraszany ponownie. Przybliżone, roczne obroty Systemu wynoszą sześćset milionów dolarów. Pierwszego maja w piątek, dokładnie o godzinie drugiej pięćdziesiąt pięć po południu, czarny daimler z kierowcą podwiózł Chessera przed wejściem do budynku przy ulicy Harrowhouse 11. Chesser podszedł do drzwi i sięgnął po imponującą mosiężną klamkę. Udało mu się dotknąć metalu tylko końcami palców, ponieważ drzwi natychmiast otworzyły się przed nim. Powinien był pamiętać o tym ze swoich wszystkich poprzednich tu wizyt, ale — spodziewając się konfrontacji, której obrazy podsuwała mu wyobraźnia — był zbytnio roz-kojarzony. Nie chciał widzieć się z Berkely'm, ani nawet z Meechamem — szczególnie nie z Meechamem. Chciał odebrać swój pakiet i wynieść się stamtąd czym prędzej. Według rozkładu, samolot Maren przylatywał o szóstej. Chesser wszedł do środka witany przez mężczyznę, który zawsze w tak idealnym momencie otwierał przed nim drzwi. Jego nazwisko brzmiało Miller; był duży, niewątpliwie silny i był strażnikiem, choć nie wynikało to z jego stroju. Ubrany w czarny garnitur i krawat, mógłby uchodzić za dyrektora domu pogrzebowego. Jak daleko Chesser sięgał pamięcią, Miller zawsze stał u drzwi frontowych pod numerem jedenastym. Zawsze gotowy obdarzyć uśmiechem, Miller należał do ludzi przychylnych. Ale teraz, patrząc na niego, Chesser zrozumiał, że dla nieproszonego gościa może on stanowić zaporę nie do pokonania. Chesser wkroczył głębiej do sali recepcyjnej — przestronnego, imponującego hallu zakończonego szerokimi schodami. Idąc, słyszał odgłos własnych kroków na biało—czarnej, marmurowej posadzce. Z niewiadomych przyczyn jego słuch stał się nadmiernie wrażliwy. Poczuł, jak jego ciało niechętnie poddaje się ruchowi. Nie chciał tu być. Usiadł na prawdziwej ławeczce z czasów królowej Anny, swoją walizeczkę położył obok siebie. Przybył kilka minut za wcześnie. Zajął się więc oglądaniem obrazu wiszącego na ścianie naprzeciw. Był to dobrze namalowany krajobraz zimowy, utrzymany w realistycznej tonacji delikatnej bieli, pełen spokoju, połyskujący olejną farbą. Zapragnął papierosa, ale postanowił czekać. Zauważył poza tym, że na pobliskim stole nie było popielniczki. Miller zajmował swoją pozycję u drzwi. Wymienili uprzejmości. — Wiedzą, że pan już tutaj jest --i- powiedział Miller uspokajająco. 13 — Dziękuję. Chesser popatrzył na zegarek — punkt trzecia. Kiedy spodziewał się otwarcia drzwi z prawej strony, nagle usłyszał głosy i zobaczył ich schodzących po schodach: Mr. Meechama i Sir Harolda we własnej osobie. Wszyscy zwracali się do niego Sir Haroldzie. Był przewodniczącym rady dyrektorów. Zajmował stanowisko na samym szczycie Systemu. Nazwisko Sir Harolda brzmiało Appensteig. Meecham i Sir Harold szli z obu stron niskiego mężczyzny o wyłupiastych oczach, świadczących o nadczynności tarczycy, ubranego w szary garnitur skrojony tak, aby ukryć jego wydatny brzuch. Jego stopy, w kosztownych z wyglądu butach, wydawały się nieproporcjonalnie małe w stosunku do całości. Tak małe, jak u tancerza. Chesser natychmiast rozpoznał w niewysokim mężczyźnie Barry Whitemana, Amerykanina, którego pakiety zwykle wyceniano na miliony dolarów. W Stanach Zjednoczonych nazwisko Whiteman kojarzy się nieodmiennie z diamentami. Whiteman niósł czarną dyplomatkę Mark Cross. Prawdopodobnie przyniósł w niej swój bankowy czek płatniczy. Nie było wątpliwości, że teraz niósł w niej swój pakiet. Nieomal że machinalnie, Chesser podniósł się na ich widok. Nie pozdrowili go w żaden sposób, ale zdawali się wiedzieć o jego obecności. Whiteman był podejmowany ze szczególną troskliwością przez Meechama i Sir Harolda. Chesser dosłyszał, jak dzielą się uwagami o wspólnie spędzonym lunchu. Przeszli tuż obok Chessera. Whiteman szedł ze spuszczonym wzrokiem, tak jakby zainteresowany wyłącznie własnymi butami, a gdy zatrzymali się przed drzwiami dotknął krawata, jakby sprawdzając, czy znajduje się na swoim miejscu. Szary, jedwabny krawat był idealnie dopasowany do szarej, jedwabnej koszuli. Rzucił uwagę o sherry. Meecham i Sir Harold zaśmiali się w stosownej chwili. Meecham stwierdził, że osobiście dopilnuje, aby Whiteman otrzymał, jak się wyraził — buteleczkę. Chesser odniósł wrażenie, że chodziło tu raczej o kobietę. Whiteman wymógł na Meechamie obietnicę, a ten wyciągnął dłoń, po czym wymienili zdawkowe, dwukrotne potrząśnięcie ręki i uśmiech, kiedy Whiteman wychodził. Meecham i Sir Harold pozostali w tym samym miejscu przy drzwiach wejściowych. Sir Harold miał ponad siedemdziesiąt lat, był ubrany w drogi garnitur z czarnej, czesanej wełny w ledwie widoczny, niebieski, przerywany prążek. W młodości był blondynem o bladej, angielskiej cerze. Teraz jego włosy przybrały 14 kremowożółty odcień a nadciśnienie wywołało rumieniec na twarzy, która wyglądała tak, jakby wszystkie podskórne naczyńka próbowały wydostać się na powierzchnię. Meecham był o dziesięć lat młodszy i wyższy o około dwa cale. Jego ostre, energiczne gesty kontrastowały z raczej nieokreślonymi rysami okrągłej twarzy. Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni zajęci byli poufną rozmową. Sir Harold był odwrócony do Chessera plecami i to on miał najwięcej do powiedzenia. Raz jeden Meecham podniósł wzrok na Chessera i ten odczuł, że rozmawiają o nim.W końcu przeszli przez hali i podeszli do niego. Machinalnie podali mu ręce — wpierw Meecham, a potem Sir Harold. Ich dłonie były pulchne i suche. — Miło jest pana widzieć w dobrej formie — odezwał się Meecham z uśmiechem. — Spędził pan odrobinę czasu na słońcu, jak widzę. Ciemna opalenizna Chessera pochodziła z Nicei. — Jestem pewny, że już pan poznał Sir Harolda. Chesser potwierdził. Chciał coś jeszcze dodać, ale Sir Harold wpadł mu w słowo: — Oczywiście, że znam młodego Chessera. — Maniera jego głosu sugerowała komplement. — Bardzo dobrze znałem pańskiego ojca — dodał. Chesser wiedział, że to kłamstwo. Jego ojciec nigdy nie był na tyle ważny, aby zwrócić na siebie uwagę dyrektora Systemu. Co więcej, Chesser zapamiętał, że w słowach ojca mówiącego o Sir Haroldzie pobrzmiewał umiarkowany respekt, jak wtedy, kiedy mówi się raczej o władzy a nie żywej osobie. Następne słowa były więc dla niego niespodzianką. — O ile sobie przypominam, pański ojciec zawsze marzył o sklepie. Pierwszorzędnym sklepie na Piątej Alei. A to była prawda. — Przypuszczam, że jest pan kontynuatorem tych ambicji? — Oczywiście — skłamał Chesser. — Był wspaniałym człowiekiem — powiedział Sir Harold, a Meecham kiwnięciem głowy przytaknął. — Wspaniały człowiek — powtórzył Sir Harold, którego uwaga zaczęła błądzić po hallu w nieokreślonym kierunku. Jasnym było, że Sir Harold poświęcił na to spotkanie, z którego nic nie wynikało, więcej niż dbał o to. Chesser nie był White-manem. Nigdy nim nie będzie. Sir Harold wykonał pierwszy krok i razem ruszyli przez hali. 15 Zbliżając się do schodów, Sir Harold odłączył się od nich w stronę wyłożonej boazerią, pustej na pierwszy rzut oka, ściany. Bezzwłocznie, jakby przewidując, że on się zbliża, ściana rozsunęła się odsłaniając wejście do windy. — Proszę dopilnować, aby młodym Chesserem zaopiekowano się jak należy — Sir Harold wydał polecenie nie odwracając głowy i wszedł do windy. Meecham zapewnił, że dopilnuje tego. Sir Harold zniknął za zamykającą się ścianą. Idąc po schodach na górę, Meecham odezwał się. — Sir Harold zdawał się być naprawdę dumny z pana. Chesser miał nadzieję, że widać po nim wdzięczność. — Jestem zaskoczony, że nie zapytał o panią Chesser. Rozwód to nieprzyjemna sprawa; rozwód. Po tej stronie Atlantyku Chesser nie rozmawiał o swoim rozwodzie z nikim, za wyjątkiem Maren. Przyjął więc, że System dowiedział się o tym w ten sam sposób, w jaki dowiadywał się o wszystkim innym, cokolwiek by to nie było. Meecham nie przerywał. — W Ameryce traktuje się sprawę rozwodów stanowczo zbyt lekkomyślnie. To poważny problem. — W rzeczy samej; to może być rozwiązaniem — wyraził swoją opinię Chesser. — To znaczy? — zadał pytanie Meecham. — Tak jak pokój — odpowiedział Chesser. — Pokój jest rozwiązaniem, a wojna problemem. — Uważa pan, że małżeństwo to wojna? — Może być. Meecham chrząknął. Nie zgadzanie się, szczególnie przez kogoś z pozycją Chessera, było niesubordynacją, było zachowaniem nie na miejscu — Dzięki Bogu, rozwieść się w tym kraju jest znacznie trudniej — powiedział Meecham. Chesser pomyślał o katowskim pieńku Henryka VIII i w ostatniej chwili ugryzł się w język. — Bez obrazy, oczywiście — odezwał się Meecham. — Po prostu jestem osobiście uprzedzony w tej sprawie. Małżeństwa powinny trzymać się razem, bez względu na to, co się stanie. Chesser zastanawiał się, ile punktów karnych ma wpisanych w księgach Systemu. Jak dotąd, Meecham ani słowem nie wspomniał o wczorajszym spotkaniu, które Chesser opuścił. Znaleźli się na drugim piętrze. Meecham poprowadził 16 go do pomieszczenia używanego wyłącznie przy okazji przeglądów. Była to olbrzymia, wysoka sala. Z jednego końca ustawiono dwie sofy w stylu Chesterfield, na których można było usiąść. Ściany pokryte były imponującą boazerią. Pod nogami leżał perski dywan — prawdziwy Kirman. Po drugiej stronie stał długi, mocny stół, którego cały blat przykryto czarnym aksamitem. Stół ustawiono pod dużym oknem, przez które wpadało idealne, północne światło, to światło — standard dla całej diamentowej branży; kryterium tak ważne, że aż wynaleziono specjalne, imitujące je elektryczne oświetlenie instalowane w diamentowych centrach całego świata. W kilku ośrodkach o szczególnym znaczeniu skonstruowano identyczne w proporcji i usytuowaniu kopie samego okna, tak aby oględziny diamentów odbywały się zawsze w tych samych warunkach. Za stołem stał człowiek, do którego Meecham zwrócił się po nazwisku. Watts. Chesser widywał go już w tym pokoju w czasie poprzednich przeglądów. Stojąc, Watts wydawał się bardziej sprzętem niż żywą istotą. Na czarnej, aksamitnej powierzchni stołu leżał tylko jeden przedmiot. Pakiet Chessera. Nie był on, jak można byłoby sobie wyobrazić, opakowany i obwiązany z nadmierną starannością. Brak było specjalnych banderol czy dodatkowych warstw papieru. Była to mała, zwyczajna, manilowa koperta. — Chce pan rzucić okiem? Chesser nie chciał, ale pomyślał, że byłoby lepiej, jeśli okaże odrobinę zainteresowania na pokaz i usiadł za stołem. Meecham obszedł stół dookoła i stanął po przeciwnej stronie, obok Wattsa. Z pozycji tej mógł patrzeć na Chessera z góry, na wprost. Ze swej walizeczki, Chesser wydobył dziesięciokrotne, najbardziej popularne wśród jubilerów, szkło powiększające. Położył je na stole i wziął pakiecik do ręki. Odgiął skrzydełko koperty i z lekka ceremonialnie, opróżnił jej zawartość. Ukazały się cztery kwadraty złożonego materiału. Rozłożył jeden z nich i znalazł pięć nieoszlifowanych kamieni w wielkościach od dwóch do czterech karatów. Chesser wybrał największy. Chwycił go kciukiem i palcem wskazującym, lupę umieścił w prawym oku i zajrzał w głąb diamentu. Obracając go w palcach, zmieniał kąt patrzenia. Stwierdził, że kamień jest doskonałej jakości, o dobrej barwie i tylko pojedynczej skazie — małym punkciku węgla, blisko zewnętrznej płaszczyzny. Można go było pięknie oszlifować. 17 — Piękny — powiedział Chesser z uznaniem. Rozwinął trzy pozostałe. Zbadał kilka kamieni, a potem jeszcze parę. Wybierał małe i większe, na chybił trafił. Ani na moment nie zmienił wyrazu twarzy; nie komentował. Na koniec, zawinął kamienie w materiał i włożył do koperty. Na odwrotnej stronie skrzydełka koperty dostrzegł liczbę: „17.000". Nie zareagował. Podniósł wzrok i napotkał wbite w siebie oczy Meechama. Odczytał w nich wywołujące bunt poczucie wyższości. Nigdy, żadnego pakietu Chessera nie wyceniono poniżej dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Tym razem, otrzymał tyle samo kamieni co zwykle, ale, z wyjątkiem kilku, były one gorszej jakości. Widział ich skazy — wtrącenia, bąble, smugi i zamglenia. System ukarał go. Wiedział jednak, że jeśli teraz zaprotestuje, to następnego razu już nie będzie. Rozładował nieco napięcie chwili nonszalancko wrzucając soczewkę do walizeczki. Z kopertą, zagiąwszy ją dodatkowo, uczynił to samo. — Widzę, że jest pan zadowolony? — rzucił Meecham. Chesser skinął głową i zmusił się do uśmiechu. Czuł, że jest przeźroczysty, tak jakby to Meecham, szukając w nim skazy, zaglądał do jego wnętrza. — Watts dokończy formalności — powiedział Meecham. I wyszedł skończywszy na tym. Po wyjściu Meechama Chesser poczuł ulgę. Zwiększyły się jego szansę na doprowadzenie wszystkiego do końca, zanim wybuchnie. Wypisał czek na siedemnaście tysięcy a Watts wręczył mu rachunek. Chesser wiedział, że to prawdopodobnie Watts wybrał kamienie do jego koperty; był on odpowiedzialny za ocenę oraz klasyfikację kamieni zgodnie z barwą, liczbą karatów i klarownością. Nie mógł go za to obwiniać. Watts pracował tutaj na etacie. Nie on ustalał politykę Systemu. Robił tylko to, co mu nakazano. Chesser przekonał się o tym, gdy Watts podał mu rachunek. Cichym, ostrożnym głosem powiedział do niego szczerze, — Przykro mi, sir. W chwilę później, Meecham znalazł się w swoim biurze na czwartym piętrze dzwoniąc z aparatu będącego wyłącznie do jego dyspozycji. Wybrawszy numer i oczekując na rozmowę, podszedł do okna. Popatrzył na najczęściej oglądany przez siebie widok Londynu, nie zwracając 18 bynajmniej uwagi na dominującą na horyzoncie kopułę katedry St. Paul. Spojrzał na dół, na ulicę i zobaczył wsiadającego do daimlera Chessera. Meecham był przekonany, że Chesser przeklina go w duchu i pomyślał, że być może, skoro następny przeznaczony dla niego pakiet będzie wyglądać bardzo podobnie, ma rację. Podziwiał jednak opanowanie Chessera; założyłby się, że nie będzie do tego zdolny. Obserwował odjazd daimlera i zorientował się, że sygnał trwa dłużej niż oczekiwał. Może wyszła, pomyślał. Nie, prawdopodobnie jest zajęta. Rozłączył się i spróbował jeszcze raz. Za pierwszym razem musiał wykręcić zły numer. Tym razem podniosła słuchawkę po drugim sygnale. Powiedziała „cześć", a potem: — Myślałam, że to ty. Kochanie. Poczuł zadowolenie, to znaczyło, że myśli o nim. — Minął już ponad tydzień — powiedziała. — Byłem zajęty — odpowiedział. Nie tak przekonywująco, jak mógłby to zrobić. — I byłeś niegrzeczny, prawda? — Nie. — Niedobry jesteś. — Bardzo. — Zasłużyłeś na karę. Za to, że jesteś niedobry, nieprawdaż, kochanie? Padło „tak". Z wyrachowaną pokorą. — Już wiem, co zrobię — obiecała. Kusiła go, ale wspomniał Whitmana i musiał się poświęcić. Szybko to zorganizował. Podał niezbędne szczegóły i polecił siebie obciążyć kosztami. Miękko powiedział „do widzenia" i po raz pierwszy w tej rozmowie zwrócił się do niej po imieniu — Sherry. Skończywszy, Meecham pomyślał, że teraz mógłby zatelefonować jeszcze raz — tym razem z myślą o sobie. Postanowił odłożyć to jednak do powrotu z sauny. Jedno wiedział na pewno — dzisiejszej nocy pozostanie w mieście. Do Hamp-shire wyjedzie dopiero rano. Spędzić na prowincji z żoną połowę soboty i całą niedzielę... to niemal zbyt wiele. ROZDZIAŁ 3 Chesser znalazł się na lotnisku Heathrow pół godziny przed czasem. Informacja podała, że lot BEA 36 z Paryża przyleci zgodnie z planem — nie wcześniej, na co liczył Chesser. Ogarnięty podnieceniem wszedł szybko na wyższy poziom. Mógł spędzić czas przyjemniej, szukać rozrywki w pobliskim barze, ale postanowił zaczekać przy jednym z okien widokowych, z których widać było matowe, srebrne kadłuby samolotów podczas ostatnich przed odlotem przeglądów technicznych lub kołujących na pas startowy. Fale wysokich, świszczących dźwięków stanowiły tło podkreślające sceny, których był świadkiem — padających sobie w objęcia ludzi w ostatnich pożegnalnych lub pierwszych powitalnych gestach. Chesser i Maren nie widzieli się zaledwie cztery dni, ale jemu wydawało się, że ich rozstanie trwało dłużej. Czekając, Chesser patrzył na zegarek przynajmniej dwa razy na minutę. W końcu pojawił się czarno-purpurowo-biały znak BEA. Samolot przykołował, zakołysał się i stanął na stanowisku. To był ten — przywiózł ją bezpiecznie do niego. Chesser był mu wdzięczny. Szukał oczami plamy w kolorze muszkatu, bo taki był odcień jej włosów — czupryny Wikinga, jak o nich mówił Chesser. Kiedy ją zobaczył, poczuł nagłe, wewnętrzne szarpnięcie od wzruszenia. Wyszła z samolotu patrząc wprost na niego, tak jakby wiedziała, gdzie go zobaczy. Miała na sobie ciemnoniebieskie poszerzane spodnie i luźną koszulę. Wygodne w podróży. Pośród innych, pasażerów w zmiętych garniturach i sukienkach, wyglądała wspaniale — świeżo i z niedbałą 20 elegancją. Niosła skórzaną torebkę Yuittona, machając wolną ręką do Chessera. Wiatr wybrał sobie tę chwilę i rozwiał włosy po jej twarzy. Nie uczyniła nic, aby je poprawić. Było to tak bardzo dla niej charakterystyczne. Zaczekał na nią przed komorą celną. To opóźnienie wydawało się szczególnie okrutne — stali w zasięgu wzroku, ale nie pozwalano im zbliżyć się do siebie. Gdy ona oczekiwała na swoją kolejkę, gestami wyrażali niecierpliwość. I nagle, niepomna, że znajdują się w publicznym miejscu była przy nim, całym ciałem tuląc się do niego. Bez słów zapewniali siebie nawzajem, że teraz znów wszystko jest w porządku. Kiedy dotarli do apartamentu w hotelu Connaught, rozpakowała się szybko. Rozwiesiła i ułożyła swoje rzeczy obok jego. Wydawało mu się, że ozdabia, rozprasza samotność. Nawet kiedy poszła do łazienki rozłożyć kosmetyki i inne niezbędne przedmioty na ich tymczasowe miejsca, usiadł na przymkniętej muszli i obserwował każdy jej ruch. Nie przystanęła, aby go pocałować. Wiedziała, że jeśli to zrobi to już nie przestaną i, chociaż można się było rozpakować później, drażniło to dodatkowo ich wzajemne pożądanie. A gdy niczego już nie było do rozpakowania, podeszła do okna i wyjrzała na Grosvenor Sąuare. Wciąż jeszcze było jasno. — Zamówić coś do picia? — zapytał Chesser. W odpowiedzi chwyciła linki i zaciągnęła zasłony tak, że w pokoju zrobiło się niemal całkowicie ciemno. Nigdy nie kochali się w absolutnej ciemności, ponieważ kochały także ich oczy. Wiedzieli dzięki temu lepiej jakie są ich wzajemne potrzeby. Lubiła, kiedy to on ją rozbierał; szczególnie na nowym miejscu. Po raz pierwszy. Tak, jak teraz. Stanęła przed nim, a on domyślił, o co jej chodzi i na dowód, że panuje nad sobą, nie śpieszył się. Ona, okazując całkowite oddanie, nie pomagała mu. Pewni siebie, kochali się. W łagodnym półświetle. Na szerokim łóżku. Na koniec, przymknęli powieki i uniesieni wczuli się w siebie. Położyła mu głowę na ramieniu, kosmyki jej włosów opadły na jego pierś, prawą nogę owinęła wokół jego nóg. Usłyszał zmieniony rytm jej oddechu i zorientował się, że zapadła w sen. Musiał wyjść do łazienki, ale nie chciał jej budzić. Wkrótce, we śnie, sama odwróciła się od niego i pozostało mu jedynie uwolnić rękę spod jej głowy. Postarał się nie zakłócić ciszy. Nawet nie spłukał muszli. Usiadł na krześle niedaleko łóżka i zapalił papierosa. Spała w ulubionej pozycji na boku, z symetrycznie podciągniętymi nogami i złożonymi, wsuniętymi między 21 dłońmi. Chesser uwielbiał obserwować ją, gdy była całkowicie tego nieświadoma. Pomyślał o tym, jak łatwo jej ciało wprowadzało w błąd. Ubrana robiła wrażenie kanciastej; eleganckiej i atrakcyjnej, lecz bardzo szczupłej. Mogłoby się wydawać, że bez ubrania będzie zbyt chuda. Jednak przed oczyma Chessera leżała naga prawda. Drobne kości dziewczyny okrywało wspaniałe, idealne w proporcjach ciało. Każda jego część, finezyjnie zaokrąglona, była dyskretnym początkiem następnej. Nie miała — czego można by się spodziewać — wystających kości biodrowych, lecz miękką, wznoszącą się płynnie linię, która pogrążała się nagle — formując wcięcie kibici. Jej skóra miała północną bladość. Wszędzie. Urodziła się i wyrosła w Szwecji, na dalekiej północy — niedaleko Koła Podbiegunowego. Jej przodkowie chronili się przed surowymi żywiołami, tak że jej bladość była wrodzona. Kochała słońce, lecz było ono dla niej zbyt ostre. Kiedykolwiek mu zaufała, jego promienie zawsze wywoływały u niej oparzenia. Sprawiała, swym szczupłym ciałem i bladą cerą, wrażenie wątłej, a nawet pozbawionej sił witalnych. Wydawało się, że jest kobietką wymagającą opieki, sanktuarium; dla której najlepiej by było biernie polegać na mężczyźnie. Niewiele więcej. Chesser też tak właśnie pomyślał, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył. Wkrótce przekonał się, z jaką energią zadaje kłam temu wrażeniu. W Ystaad, wspaniale, lecz niebezpiecznie szybko jeździła na nartach. W Deauville wybierała do jazdy najbardziej nerwowe i wymagające dla jeźdźca, wierzchowce. Na drodze do Le Mans prowadziła swój sportowy samochód zatrważająco — żywiołowo, ale z podziwu godną pewnością. Pewnego dnia w Monaco, kiedy mihstral — mocny południowy wiatr — zagnał wszystkie małe łodzie do brzegu, Maren nalegała, aby wypłynąć i pływać na motorówce po wezbranych, tworzących głębokie kaniony wodach. Chesser popłynął także. Wolał po prostu, aby utonęli razem. Kadłub uderzał o rozdęte wierzchołki fal z taką siłą, że łódź chwilami wisiała pionowo. Maren dodawało to podniety, podczas gdy Chesser — rozsądnie — próbował po prostu jakoś to przetrzymać. Wierzył, że ona nie robi tego z wewnętrznego przymusu, że nie musi stawiać wciąż od nowa czoła niebezpiecznym wyzwaniom. Ot, korzysta z nadarzających się okazji, a kiedy były one związane z ryzykiem, sprawiało jej to więcej przyjemności. Tak to sobie tłumaczył. Początkowo Chesser był zadziwiony i zachwycony nieoczekiwaną 22 zwinnością i zuchwalstwem Maren. Jednakże, w miarę jak jego uczucie do niej rosło, obudziły się w nim obawy. Uważał, że jest nieostrożna; miała wprawę — to musiał przyznać, ale tym niemniej, była nieostrożna. Opanował go strach, że ją utraci. Że może ją utracić. Te igraszki ze śmiercią były z jej strony głupotą i bezmyślnością. Powiedział jej to; spokojnie rzucając oskarżenie. W odpowiedzi usłyszał, że każdy bez przerwy gra w ruletkę ze śmiercią — o życie. Wtedy wybuchła namiętna sprzeczka. Słowa, takie jak „idiotka" i „tchórz" zamienili w oręż a bezsenną noc spędzili osobno. Do pojednania, następnego ranka, wystarczył im zaledwie rzut oka na ukochaną osobę. Chesser dostał nauczkę, aby nie ograniczać jej w żaden sposób. Ona złożyła sobie milczące przyrzeczenie, że nie będzie już szukać tylu okazji. Dla jego dobra. Jednakże Chessera nie przestało intrygować, dlaczego niebezpieczeństwo jest tak bardzo dla Maren fascynujące. Czy to z powodu Jean Marca? Być może zawsze miała to w swojej naturze? Doszedł do wniosku, że raczej to drugie. To prawdopodobnie podobne poglądy były siłą zbliżającą Maren i Jean Marca do siebie i, z pewnością, to one były powodem dramatycznego zakończenia. Jean Marc został zmiażdżony pod dachującym lotusem. Zginął o godzinie czwartej rano w ułamku sekundy, na mokrej szosie Lasku Bulońskiego. Przyjęto założenie, że kierowcą był mąż, Jean Marc. Maren, jego żona, została wyrzucona z samochodu i odniosła jedynie drobne obrażenia. Ale została, nie było co do tego wątpliwości, głęboko zraniona. Jean Marc był bardzo młody i bardzo bogaty. Uroda Maren i jej młodość stanowiły równorzędny wkład do ich związku. Mieli jeszcze przed sobą tak wiele czasu do spędzenia razem, dopóki nie zaryzykowali na śliskim, ostrym zakręcie. Wjechali weń zbyt szybko. W zamian za odrobinę dodatkowej podniety. Nie zadowolili się ledwie poprawnym manewrem. Maren wyznała Chesserowi, że w rzeczywistości to ona była kierowcą. Tylko Chesser o tym wiedział. Nie była to spowiedź. Chciała się tym, zwyczajnie, z nim podzielić i choć patrzył, nie dostrzegł, aby poczuwała się do winy. Przynajmniej nie dała tego po sobie poznać. W miesiąc po katastrofie Maren powróciła do pracy jako modelka. Przyjaciele Jean Marca, których zdaniem powinna spędzić przynajmniej rok w żałobie, ostro ją skrytykowali. Przekornie zbuntowała się przeciw wszystkim i wkrótce znów zaczęła pojawiać się na kartach Vogue Francaise. 23 Potrzebowała tego, rozpaczliwie potrzebowała odwrócenia uwagi a ponadto — jak oświadczyła — podczas jej osobistego kontaktu z duchem Jean Marca, on jej na to przyzwolił. Doczesny Jean Marc nie był już tak wspaniałomyślny. Jego testament, niepodważalnie potwierdzony notarialnie, stwierdzał jasno, że cały jego majątek, wszystkie jego aktywa mają przypaść żonie, Maren. Była jedyną spadkobierczynią; jedyną uprawnioną do posiadania milionów dziedziczonych do tej pory przez niego. Pod jednym wszakże warunkiem. Jeśliby ponownie wyszła za mąż, kiedykolwiek, to cała fortuna, automatycznie, przejdzie pod kontrolę prawników, wykonawców testamentu. Chesser i Maren spotkali się w rok po wypadku. Kiedy tylko ich stosunki przekształciły się w poważne zaangażowanie, Maren powiedziała Chesserowi o tym ograniczającym warunku. Uważała to za uczciwe. Chesser powinien wiedzieć, dlaczego nie może, ot tak sobie, odlecieć i stać się panią Chesser. To byłoby niepraktyczne. Chesser przyznał jej rację. Maren wykorzystała sposobność i postawiła własny warunek. Chciała mieć możliwość mówienia o Jean Marcu, bez skrępowania i obawy sprowokowania zazdrości Chessera. Zgodził się i na to. Przede wszystkim, rozumował, łatwo jest konkurować z martwym mężczyzną o względy żywej, zmysłowej, dwudziestopięcioletniej kobiety. Tak więc, nie było niczym niezwykłym dla Chessera znaleźć się z Maren, gdzieś w restauracji, czy gospodzie i usłyszeć jej, rzucane od niechcenia, często z czułością w głosie słowa: „przyszliśmy tu raz z Jean Marc'iem". Nigdy nie robiła tego umyślnie, aby irytować Chessera. One przychodziły same z siebie; Jean Marc zwykle robił to tak; Jean Marc powiedział coś do mnie; Jean Marc lubił to; Jean Marc tego nienawidził; Jean Marc nigdy; Jean Marc zawsze. Początkowo było to dla Chessera nieprzyjemne, ale potem przywykł do tego. Zrozumiał, że ona jedynie wspomina na głos i po pewnym czasie zaczął myśleć o Jean Marcu, jak o starym przyjacielu; o kimś, kogo dobrze poznał choć nigdy nie znał osobiście. Napomknienia Maren o Jean Marcu nigdy nie stały się źródłem problemów. Chesser potrafił sobie z nimi śmiało radzić. Natomiast problemem stały się pieniądze Marca. Było ich mnóstwo. Namacalnie dowodziły swojego istnienia w olbrzymich, pięknych domach, cennych malowidłach, dziełach sztuki, stajniach pełnych rasowych koni, jachtach i samolotach. Pakiety kontrolne szeregu kompanii, grube portfele akcji 24 z akumulującymi się dywidendami stanowiły dowody mniej namacalne. Był to tego rodzaju zawiły typ, samopodtrzymującej się fortuny, która przekornie wymyka się wszelkiej próbie roztrwonienia — dzięki swej skali. Sama Maren miała tylko niejasne pojęcie o tym, ile, jako wdowa po Jean Marcu, jest warta. Wiele, wiele milionów. Tak brzmiała mglista ocena. Chesser, z drugiej strony, znał precyzyjnie jej finansowe położenie na wypadek, gdyby stała się panią Chesser. Jego dwieście tysięcy dolarów w szwajcarskim banku, które on określał jako pieniądze na odpieprz się, było w porównaniu z tym jałmużną. Jego codzienne utrzymanie było całkowicie uzależnione od Systemu. Osiągał, ze sprzedaży swoich pakietów, zysk około stu tysięcy dolarów rocznie. Część z tego wędrowała do jego byłej żony, Sylwii; podatki zabierały jeszcze więcej. Reszta nie mogłaby wystarczyć na opłacenie stylu życia Ches-sera, nie mówiąc o Maren. Wielu spośród tych, którzy obdarzeni zostali przez System przywilejem otrzymywania pakietów, dorobili się znacznego majątku..Spędzali większą część życia handlując, eksploatując swoją diamentową okazję. Whiteman był tego dobrym przykładem. Rozpoczął skromnie. Doprowadził do kilku dużych transakcji i teraz wartość jego pakietu znacznie wzrosła. Ale tego rodzaju wysiłki wymagały szczególnej, skoncentrowanej ambicji, której Chesser najwyraźniej nie posiadał. Tuż przed rozwodem, wyraziła to jego była żona mówiąc do niego: „Jesteś przystojny, ale, do diabła, nie masz pojęcia, dokąd zmierzasz". Czasami Chesser pragnął dowieść Sylvii, że była w błędzie. Zwykle rano, po nadmiernie obfitej w wydarzenia nocy, postanawiał skupić się na interesach, rozpocząć handlowanie. Ale w rzeczywistości nie miał na to ochoty, lub raczej cierpiał na jej niedobór. Za każdym razem, gdy odbierał swój pakiet, szybko się go wyzbywał, z reguły nawet bez otwierania. Pobierał szybko godziwą marżę od jakiegoś handlarza w Antwerpii, czy gdziekolwiek indziej i zapominał o diamentach na miesiąc. Czasami, gdy tylko dopuszczał do siebie tego rodzaju myśli, czuł się jak ptak na grzbiecie nosorożca. Chesser i Maren rozmawiali o pieniądzach tylko raz. Powiedział jej wszystko o sobie i o tym, co robi. Nie zażądał od niej zrzeczenia się dla niego swego majątku, ani nie składał przyrzeczeń uczynienia nadzwyczajnych wysiłków dla osiągnięcia finansowego sukcesu; ona nie zrzekła się, dla niego, z własnej woli swoich pieniędzy i nie pragnęła, aby stał 25 się dla niej bogaty. Gdy powiedziała mu, że jego próby zdobycia fortuny ona uważałaby za idiotyczną stratę czasu, myślała tak naprawdę. Osiągnęli porozumienie. Wydawali jego pieniądze i jej pieniądze; bez rozróżniania czyje one były. Jego ograniczone fundusze zmieszały się z jej — nieograniczonymi. To były zaledwie pieniądze. Kupowali za nie wszystko, czego żądała od nich ich miłość. Jak dotąd, wszystko było w porządku. Maren nigdy nie miała ochoty poniżać Chessera, on nie zadręczał się ciężarem świadomości. Nie dawało im spokoju jedynie to. co oboje czuli, a o czym nigdy nie rozmawiali w obawie, że mogliby być na tyle nierozsądni i popsuć wszystko. Im mocniejsze były więzy ich uczucia, tym bardziej im to doskwierało Chcieli wziąć ślub. To właśnie o tym rozmyślał w tym momencie Chesser, siedząc w sypialni w apartamencie hotelu Connaught i obserwując Maren, drzemiącą po miłosnym akcie. Poczuł nieopanowaną chęć, aby objąć ją i zaproponować małżeństwo. Przeszkodził temu wstając szybko i przechodząc do bawialni. Wpadające przez otwarte okna światło nadało wszystkim sprzętom w pokoju nieomal neutralny odcień. Nie był to ani dzień, ani noc. Mówiąc precyzyjniej, nastał czas przejściowy wynikający z wahania, czy może zawieszenia. Chesser nie zapalił świateł. Nie miał na sobie ubrania, poza tym lepiej jest wyglądać na zewnątrz, samemu nie będąc widzianym. Spostrzegł, że właśnie zaczął padać deszcz. Dosłyszał odgłosy pośpiesznego lizania mokrego asfaltu przez opony przejeżdżających w dole samochodów. Jego walizeczka leżała na sofie. Przełożył ją na podłogę i położył się podłożywszy pod głowę rękę. Mógł stąd zobaczyć rury kominów na dachu budynku po drugiej stronie ulicy. Londyn, pomyślał. Popatrzył w kierunku sypialni, ale było