Gerald A. Browne studiował na Columbia University, University w New Mexico i Sorbonie. Podróżował po całym świecie. Przedstawiony w powieści świat międzynarodowego handlu diamentami zna z pierwszej ręki. Autor powieści Browne mieszka w Nowym Jorku wraz z żoną Merle, modelką i aktorką, a także współautorką powieści THE RAVISHERS. 11 HARROWHOUSE został sfilmowany w wytwórni Warner Brothers przez reżysera Sidney'a Furie (THE IPCRESS FILE) "Najbardziej zajmująca książka roku" "Żywa, barwna, pomysłowa akcja - powieść ta stanie się jednym z największych bestsellerów roku". Julius Adams, Fiction Editor, Cosmopolitan 11 HARROWHOUSE jest znakomitym utworem, który jak żaden dotąd, czy to dokumentalny, czy też fikcyjny dotyka żywotnych tajemnic międzynarodowego rynku diamentów Oscar DeBeers, międzynarodowy finansista GERALD A. BROWNE 11 Harrowhouse przekład : Anna Kozłowska - Ryś i Leszek Ryś Wydawnictwo "PETRA' Warszawa 1993 Tytuł oryginału 11 Harrowhouse Okładkę i strony tytułowe projektował Jakub Orliński Opracowanie redakcyjne Halina Jaworska, Maria Laskowska Redaktor techniczny Joanna Duchnowska Dla Carla Rinzlera, Jacka Dreyfusa a szczególnie dla Merle ROZDZIAŁ 1 W ciągu ostatniej dekady Chesser jeździł do Londynu dziesięć razy do roku. Zawsze zatrzymywał się w hotelu „Connaught", chociaż nie zawsze w narożnym apartamencie, który teraz zajmował. Był tutaj stałym klientem i przy rejestracji nie żądano już od niego okazywania paszportu, a wielu noszących białe rękawiczki i białe krawaty pracowników znał z imienia. Wiedzieli, że hojnie nagradza napiwkami powyżej średnich. Tym razem, Chesser zamierzał przebywać w Londynie tylko jedną noc i natychmiast po odebraniu swojego pakietu wyjechać do Antwerpii. Tam potrzebował najwyżej paru godzin na załatwienie interesów i mógł się spotkać w Chantilly z Maren. Chciałby tam już być. Jednak rozmowa telefoniczna z Maren zmieniła wszystko. Połączenie było kiepskie. Z trzaskami w tle, jej głos wydawał się być jeszcze bardziej odległy. Powiedziała, że w Chantilly panuje niezmiennie beznadziejna słota; że choć dookoła jest zielono i świeżo, to robotnicy, reperując dach jej domu, wciąż bałaganią. Na dodatek, basen na tarasie nie został oczyszczony, tak jak to było obiecane. Bardzo chciała być razem z Chesserem — bardzo chciała być razem z nim w Londynie; Londyn w maju jest jej ulubionym miastem. W pierwszej chwili Chesser chciał ją uspokoić i prosić, aby odczekała jeszcze tylko jeden dzień. Doskonale zdawał sobie sprawę, że głównym powodem jej niezadowo- lenia jest jego nieobecność. Jej dom był jednym z tych wyjątkowych miejsc, gdzie naprawdę mogli należeć tylko do siebie. Chesser miał ochotę przypomnieć jej o tym. Ale przemilczał to, a także jak bardzo pragnąłby być w Chantilly; jak bardzo tęskni za spokojem prowincji — do swobody ofiarowanej przez izolację. W Londynie był zbyt blisko Systemu — zbyt blisko — aby poczuć psychiczny komfort. To nie miało znaczenia. Jego miłość nie pozwalała odmówić Maren niczego, co mogłoby uczynić ją jeszcze szczęśliwszą. Miała przylecieć z Le Bourget po południu, linią BEA. Zobaczył ją oczyma wyobraźni. Spotkają się na lotnisku, o ile tylko spotkanie zostanie mu wyznaczone na odpowiednio wczesną porę. Teraz, siedział nagi na brzegu łóżka z telefonem w zasięgu ręki — musi zatelefonować i nałgać o wczorajszym dniu. Żałował, że nie zgłosił się do Systemu poprzedniego dnia; zgodnie z planem. Przyczyny tego były mgliste — nawet dla niego. Po prostu, nie opuścił pokoju. Zmusił się do ubrania; przeczytał, aż do działu z plotkami towarzyskimi poranne wydanie Timesa i zwlekał tak, aż do chwili, gdy wyznaczona pora spotkania minęła. A kiedy było już za późno, poczuł dziwną ulgę. Z niewiadomych przyczyn, było to raczej uczucie triumfu niż winy. To było wczoraj. Dzisiaj, musiał tam pójść. Szybko podjął decyzję — najlepiej będzie, jeśli powie im, że dopiero co przyjechał. Nadarzała się nawet po temu sposobność: linie lotnicze z Nowego Jorku ogłosiły jakiś strajk. Mógłby się na niego powołać, pomimo że w rzeczywistości przyleciał z Nicei. Z tacy ze śniadaniem wziął kawałek słodkiej bułeczki, posmarował go, bardzo już rozmiękłym, masłem i zanurzył w wypełniającej filiżankę do połowy czarnej, wystygłej kawie. Przyglądał się, jak maślany tłuszcz stworzył srebrzystą błonkę na powierzchni. Ponownie przeniósł wzrok na aparat telefoniczny. Odłożył bułeczkę i sięgnął po niego. Po wywołaniu hotelowej centrali podał numer i poprosił o połączenie. W oczekiwaniu, objął wolną ręką nasadę drugiej dłoni. Była wilgotna od potu. Miał sobie za złe te objawy lęku. Numer nie zgłaszał się. Telefon odebrano dopiero po trzecim sygnale — tak jak zazwyczaj; mógł się tego spodziewać. Rzeczowy, idealnie kobiecy głos — nie podając nazwy instytucji — powitał go machinalnym „dzień dobry". Poprosił o rozmowę z Mr. Meechamem i został połączony z jego sekretarką. — Kto przy telefonie? — zapytała. Odpowiedział, podając tylko swoje nazwisko. — Mr. Meecham prowadzi przegląd — poinformowała go. — Z panem będzie rozmawiał Mr. Berkely. Mr. Berkely zajmował najniższe stanowisko w hierarchii, grubo poniżej prezydenta Systemu, którym był Mr. Meecham. W swej dziesięcioletniej historii kontaktów z Systemem, Chesser rozmawiał z Mr. Mee-chamem nie więcej niż tuzin razy. Zazwyczaj był to Mr. Berkely lub ktoś inny — przeważnie ktoś inny; proporcjonalnie do stosunkowo skromnej wartości pakietu Chessera. W końcu na linii pojawił się głos Mr. Berkely'a. — A... to pan Chesser — powiedział to tak, jakby odnalazł kogoś użytecznego, kto gdzieś się zawieruszył. — Czekaliśmy na pana wczoraj. — Zostałem zatrzymany. — Chesser na szczęście zwlekał z powiedzeniem kłamstwa. — Jak tam lot z Nicei? * — W porządku. — Zawsze przedkładam to późne połączenie — powiedział Berkely i, być może celowo, zawahał się. — Oczywiście zatrzymał się pan w hotelu „Connaught"? — Tak. Zapadło długie milczenie. Najwyraźniej oczekiwano od Chessera, aby to on je przerwał — usprawiedliwieniem. On jednakże korzystał ze sposobności i próbował wykoncypować coś nowego. Berkely ponaglił go. — Spójrzmy. Chesser, Chesser... — Jasnym było, że szuka jego nazwiska na liście. — Powinien pan być na spotkaniu wczoraj, po południu. — Wczoraj nie czułem się najlepiej. — Tak? Jakże mi przykro to słyszeć. Powinien był pan nas poinformować. — Miałem taki zamiar. — Bez wątpienia nie zatelefonował pan z ważnych powodów. — Zabrzmiało to na wpół pytająco. W następne słowa wplecione było wyrozumiałe westchnienie: — A teraz? Co moglibyśmy dla pana zrobić? — Chciałbym, o ile to możliwe, przyjść dzisiaj. — Być może, to niemożliwe. — Tylko po odbiór. Nie muszę nawet niczego przeglądać. — Właśnie sprawdzam harmonogram. To bardzo trudne — zwłaszcza dzisiaj; to ostatni dzień tej serii przeglądów. Wie pan o tym. Chesser wiedział o tym. Aż za dobrze. — Być może mógłby pan przesłać to tutaj, do hotelu. — Raczej nie. Nie, w tym przypadku. Wypchajcie się moim pakietem. Wypchajcie się całym Systemem. Cisnęło się na usta Chessera. Nie powiedział nic — to było, jak milcząca prośba o wybaczenie. Berkely musiał zdać sobie z tego sprawę. — Wolelibyśmy, aby to pan tutaj przyszedł. — Rozumiem. — Tuż po trzeciej. Czy godzina panu odpowiada? — Będę o trzeciej. — Rozumiem, że czuje się pan dzisiaj znacznie lepiej? — Dużo lepiej. Dziękuję. — Doskonale — powiedział Berkely. Rozległ się cichy klik. Bez słowa pożegnania Mr. Berkely rozłączył się. Chesser odłożył słuchawkę na widełki, lecz nie odrywał od niej wzroku. Przeklął Berkely'a, ale momentalnie poprawił się i skierował swoje oburzenie na System. Berkely był tylko pośrednikiem. To System udzielił Chesserowi nagany, tak jakby był uczniakiem przyłapanym na wagarach. Poderwał się raptownie — próbował uciszyć gniew poruszając się energicznie, ale zadra tkwiła w nim nadal. W jaki sposób dowiedzieli się o jego przylocie z Nicei wraz z dokładną godziną jego przylotu? Od dziesięciu lat zawsze dotrzymywał ustalonych terminów. Dziesięć razy do roku. Z jakiego powodu poddali go tak starannej kontroli? Była tylko ta jedna sprawa — negocjacje w Marakeszu; ale to było w 1966 roku. Od tamtego czasu minęły całe lata. To niemożliwe, aby o nich wiedzieli. Pieniądze z transakcji zostały wypłacone w gotówce i jedynym świadectwem ich istnienia, był tajny numer konta w genewskim banku. A więc, myślał Chesser, to nie może być interes z Marakeszu. Cóż w takim razie? Jego romans z Maren? Możliwe. Ale wątpił w to, na dodatek zawsze zachowywali się dyskretnie. Czy na pewno? Sam sobie odpowiedział: przynajmniej na początku ich znajomości. Dokądkolwiek się wtedy razem wybierali, zawsze rezerwowali dodatkowy pokój na jej nazwisko. W minionym roku nie byli już aż tak ostrożni, ale to przecież naturalne. Zapalił papierosa, zaciągnął się mocniej niż zazwyczaj i dmuchnął głośno, jak gdyby próbując wyzbyć się nie tylko dymu. Rzucił pytanie w kierunku zniekształconej prostokątnej plamy słonecznego światła na hotelowym dywanie: Czy zwyczajowo System kontroluje tak starannie każdego z kim robi interesy? Kiedy w godzinę później wziął prysznic, ogolił się, włożył ciemne, konserwatywnie skrojone ubranie w odcieniu marynarskiego granatu, który bliższy jest poważnej czerni niż swobodniejszym brązom; sprawdził zawartość ciemnobłękitnej walizeczki ze skóry aligatora i zatrzasnął jej szczerozłoty zamek — w jego mózgu kołatały się wciąż te same pytania. Doprawdy, czy System potajemnie śledzi postępowanie każdego człowieka? Zdecydował, że zaczyna cierpieć na rozdwojenie jaźni; że zachowuje się absurdalnie. System nie działałby w ten sposób — nie byłby w stanie. Chesser mylił się. ROZDZIAŁ 2 W przewodniku z indeksem — Londyn od A do Z — ulicę Harrow-house, EC1, można znaleźć na stronie 64 w kwadracie 3-C. Przy odszukaniu jej na mapie pomocnym jest szkło powiększające, ponieważ ulica jest tak króciutka, że kartograf zmuszony był do znacznego zmniejszenia i stłoczenia liter. Ulica Harrowhouse usytuowana jest na tyle blisko katedry Saint Paul, że roztacza się stąd estetyczny, jeśli nie szacowny widok. Jeszcze bliżej położony jest Old Bailey. Niedaleko, idąc spacerkiem dochodzimy do kipiącej pośpiechem Fleet Street. Z przeciwnej strony stoi symbol stabilności z przeszłości — Bank of England. Ale to nie sąsiedztwo tych niepospolitych miejsc decyduje o znaczeniu Harrowhouse Street; to nie dlatego jej adres jest dobrze znany wszystkim zamożnym ludziom z całego świata. Na pierwszy rzut, ulica nie zdradza powodów swego wyjątkowego znaczenia. Tak, jak wiele ulic londyńskiego labiryntu, ma ona zaledwie dwa pasy ruchu i zatrzymanie nawet jednego pojazdu, z którego wysiada pasażer, powoduje natychmiastowy korek. Chodniki są równie „pojemne". Ludzie chodzący parami nie mogą przejść obok siebie, jeśli przynajmniej jedna osoba nie ustąpi. Po obu jej stronach ciągnie się zabudowa dziewiętnastowieczna, zarówno jeśli chodzi o styl, jak i rozmach. Nie ma'tu prostych, współczesnych fasad, świateł neonów, dużych okien wystawowych; brak jakichkolwiek reklam. Aurę ulicy zachowano. Tą aurą jest stateczność. 10 Na przekór temu, jak wygląda, Harrowhouse jest ulicą handlową. Na przykład w budynku numer 12 znajdują się biura zarządu morskiego towarzystwa ubezpieczeniowego; po przeciwnej stronie, pod numerem 13, mieści się dyrekcja Mid-Continental Oil. Na drugim piętrze numeru 32 mieszka agent, zajmujący się handlem starodrukami i manuskryptami, a część pomieszczeń trzeciego piętra pod numerem 24 zajmuje reprezentant amerykańskiego producenta tworzyw sztucznych w Zjednoczonym Królestwie. Tworzywa sztuczne i ropa naftowa, starodruki i ubezpieczenia to outsiderzy — jedyni, którym udało wedrzeć się pośród sto z górą towarzystw z Harrowhouse Street, biorących udział we wspólnym wyścigu za zyskiem — za diamentami. Mógłby ktoś wnioskować, że ulica ta jest zaledwie satelitą pobliskiego Hatton Garden — odwiecznej dzielnicy diamentów. W Hatton Garden klejnoty można oglądać w obfitości — lśniące na wystawach sklepów. Nieprzerwanie krząta się tam mrowie niezależnych agentów, przywiązanych do swoich małych, zaciąganych na rzemyki sakiewek z cennymi kamieniami na sprzedaż. Jednak stosunek Hatton Garden do Harrowhouse Street jest odwrotnością tego, co rzuca się w oczy. Z Hatton Garden spoglądają na Harrowhouse Street z szacunkiem niepodważalnym. Przyczyn szukać należy pod numerem 11. Miejsce to powoduje, że tak wielu handlarzy diamentów pragnie prowadzić interesy na tej cichej, podrzędnej ulicy. Są, jak opiłki niezdolne oprzeć się potężnej sile magnesu. Jeśli tam są — tak blisko numeru 11, jak to tylko możliwe — uważają to za szczęśliwe zrządzenie Fortuny. Numer 11 jest jedną z okazalszych kamienic na Harrowhouse — pięciopiętrową, wyróżniającą się rzędem czterech okien na każdym piętrze. Najwyższe, nieco cofnięte piętro z kwartetem okien o identycznych gzymsach przykrywa pochyły dach. Czarny tynk budynku podkreśla nieskazitelna biel wykończenia. Jedynie wysokie, dwuczęściowe, grubo politurowane, dębowe drzwi wejściowe utrzymane są w tonacji cieplejszej. Na prawym ich skrzydle znajduje się solidny, mosiężny prostokąt, tak masywny, że stał się on — po trzydziestu tysiącach polerowań — symbolem długowieczności i trwałości. Na mosiężnej tabliczce nie figuruje żadna nazwa a tylko, wygrawerowane czcionką Spencera, słowa: „numer jedenaście". Wyróżniają one siedzibę Zjednoczonego Systemu Sprzedaży, albo, jak z nie mniejszym szacunkiem mówią ludzie z branży — Systemu. To z tego miejsca System sprawuje kontrolę nad, w przybliżeniu, 11 dziewięćdziesięcioma procentami diamentów świata, zmniejszając lub zwiększając podaż zgodnie z własnym osądem. Kartel wykorzystuje wszystkie sprzyjające okoliczności wynikające z organizacji. Z jego kopalń w Afryce Południowej i Afryce Południowo--Zachodniej pochodzi sześćdziesiąt procent zapasów światowych. Dzięki tej potędze w zalążku, System kupuje albo jest pośrednikiem w sprzedaży praktycznie każdego nieszlifowanego kamienia na całym świecie. Konkurencji nie ma. Od chwili założenia, przez osiemdziesiąt lat rzucono mu wyzwanie zaledwie parę razy. Przeciwdziałano energicznie i szybko. Konkurencję zlikwidowano lub wchłonięto. W istocie, nikt nie pragnie likwidować, ani nawet niepokoić giganta. Lepiej jest, gdy ten golem istnieje i sprawuje absolutną kontrolę. W przeciwnym wypadku nastąpiłyby olbrzymie wahania cen i oczywiście negatywna dla rynku wyprzedaż. Tak więc, dla handlarzy diamentów System spełnia kluczową, heroiczną rolę. Jest stabilizatorem i dzięki temu, dyktowane przez niego ceny mogą tylko rosnąć, a nigdy spadać, ku wyraźnemu zadowoleniu wszystkich. Nawet tych, którzy koniec końców kupują oszlifowane klejnoty; dla ozdoby czy jako poważną lokatę kapitału. Organizacja Systemu jest zawiła. Jest on dalekosiężny — ale metodę propagandy ma genialnie prostą. Dziesięć razy do roku. telegraficzne zaproszenia wysyłane są do wybranej grupy dwustu agentów i hurtowników zajmujących się handlem diamentami. Nikt nie ośmieli się odmówić. Zaproszenie uważane jest bowiem za przywilej, często przekazywany z ojca na syna. Zanim przybędą zaproszeni, System selekcjonując własne zbiory, przygotowuje indywidualne pakiety pełne diamentów; po jednym pakiecie dla każdego zaproszonego. Wielkość, jakość oraz liczba diamentów zależy całkowicie od Systemu. Cena, arbitralnie ustalana z góry, jest umieszczana na każdym pakiecie. Niektóre są umiarkowane — na przykład dwadzieścia pięć tysięcy dolarów; wiadomo i o takich, których ceny sięgają milionów. Wszystko zależy od Systemu. Agent przybywa pod numer 11. Zostaje mu wręczony jego pakiet i jeśli chce, ma prawo zbadać zawartość. To jest tak zwany przegląd. Jednak większość kupców odbiera pakiety nie otwierając ich. Nie jest to wyraz ślepego zaufania, lecz w rzeczywistości akceptacja nieodwołalnych warunków narzucanych przez System, które głoszą: żaden kupiec nie ma prawa podważać tego, co znajdzie w swoim pakiecie, nie ma prawa zadać ani jednego pytania o cenę oraz musi zaakceptować wszystkie kamienie, albo żadne- 12 go. Jeśli kupiec odrzuci ofertę, nigdy nie jest zapraszany ponownie. Przybliżone, roczne obroty Systemu wynoszą sześćset milionów dolarów. Pierwszego maja w piątek, dokładnie o godzinie drugiej pięćdziesiąt pięć po południu, czarny daimler z kierowcą podwiózł Chessera przed wejściem do budynku przy ulicy Harrowhouse 11. Chesser podszedł do drzwi i sięgnął po imponującą mosiężną klamkę. Udało mu się dotknąć metalu tylko końcami palców, ponieważ drzwi natychmiast otworzyły się przed nim. Powinien był pamiętać o tym ze swoich wszystkich poprzednich tu wizyt, ale — spodziewając się konfrontacji, której obrazy podsuwała mu wyobraźnia — był zbytnio roz-kojarzony. Nie chciał widzieć się z Berkely'm, ani nawet z Meechamem — szczególnie nie z Meechamem. Chciał odebrać swój pakiet i wynieść się stamtąd czym prędzej. Według rozkładu, samolot Maren przylatywał o szóstej. Chesser wszedł do środka witany przez mężczyznę, który zawsze w tak idealnym momencie otwierał przed nim drzwi. Jego nazwisko brzmiało Miller; był duży, niewątpliwie silny i był strażnikiem, choć nie wynikało to z jego stroju. Ubrany w czarny garnitur i krawat, mógłby uchodzić za dyrektora domu pogrzebowego. Jak daleko Chesser sięgał pamięcią, Miller zawsze stał u drzwi frontowych pod numerem jedenastym. Zawsze gotowy obdarzyć uśmiechem, Miller należał do ludzi przychylnych. Ale teraz, patrząc na niego, Chesser zrozumiał, że dla nieproszonego gościa może on stanowić zaporę nie do pokonania. Chesser wkroczył głębiej do sali recepcyjnej — przestronnego, imponującego hallu zakończonego szerokimi schodami. Idąc, słyszał odgłos własnych kroków na biało—czarnej, marmurowej posadzce. Z niewiadomych przyczyn jego słuch stał się nadmiernie wrażliwy. Poczuł, jak jego ciało niechętnie poddaje się ruchowi. Nie chciał tu być. Usiadł na prawdziwej ławeczce z czasów królowej Anny, swoją walizeczkę położył obok siebie. Przybył kilka minut za wcześnie. Zajął się więc oglądaniem obrazu wiszącego na ścianie naprzeciw. Był to dobrze namalowany krajobraz zimowy, utrzymany w realistycznej tonacji delikatnej bieli, pełen spokoju, połyskujący olejną farbą. Zapragnął papierosa, ale postanowił czekać. Zauważył poza tym, że na pobliskim stole nie było popielniczki. Miller zajmował swoją pozycję u drzwi. Wymienili uprzejmości. — Wiedzą, że pan już tutaj jest --i- powiedział Miller uspokajająco. 13 — Dziękuję. Chesser popatrzył na zegarek — punkt trzecia. Kiedy spodziewał się otwarcia drzwi z prawej strony, nagle usłyszał głosy i zobaczył ich schodzących po schodach: Mr. Meechama i Sir Harolda we własnej osobie. Wszyscy zwracali się do niego Sir Haroldzie. Był przewodniczącym rady dyrektorów. Zajmował stanowisko na samym szczycie Systemu. Nazwisko Sir Harolda brzmiało Appensteig. Meecham i Sir Harold szli z obu stron niskiego mężczyzny o wyłupiastych oczach, świadczących o nadczynności tarczycy, ubranego w szary garnitur skrojony tak, aby ukryć jego wydatny brzuch. Jego stopy, w kosztownych z wyglądu butach, wydawały się nieproporcjonalnie małe w stosunku do całości. Tak małe, jak u tancerza. Chesser natychmiast rozpoznał w niewysokim mężczyźnie Barry Whitemana, Amerykanina, którego pakiety zwykle wyceniano na miliony dolarów. W Stanach Zjednoczonych nazwisko Whiteman kojarzy się nieodmiennie z diamentami. Whiteman niósł czarną dyplomatkę Mark Cross. Prawdopodobnie przyniósł w niej swój bankowy czek płatniczy. Nie było wątpliwości, że teraz niósł w niej swój pakiet. Nieomal że machinalnie, Chesser podniósł się na ich widok. Nie pozdrowili go w żaden sposób, ale zdawali się wiedzieć o jego obecności. Whiteman był podejmowany ze szczególną troskliwością przez Meechama i Sir Harolda. Chesser dosłyszał, jak dzielą się uwagami o wspólnie spędzonym lunchu. Przeszli tuż obok Chessera. Whiteman szedł ze spuszczonym wzrokiem, tak jakby zainteresowany wyłącznie własnymi butami, a gdy zatrzymali się przed drzwiami dotknął krawata, jakby sprawdzając, czy znajduje się na swoim miejscu. Szary, jedwabny krawat był idealnie dopasowany do szarej, jedwabnej koszuli. Rzucił uwagę o sherry. Meecham i Sir Harold zaśmiali się w stosownej chwili. Meecham stwierdził, że osobiście dopilnuje, aby Whiteman otrzymał, jak się wyraził — buteleczkę. Chesser odniósł wrażenie, że chodziło tu raczej o kobietę. Whiteman wymógł na Meechamie obietnicę, a ten wyciągnął dłoń, po czym wymienili zdawkowe, dwukrotne potrząśnięcie ręki i uśmiech, kiedy Whiteman wychodził. Meecham i Sir Harold pozostali w tym samym miejscu przy drzwiach wejściowych. Sir Harold miał ponad siedemdziesiąt lat, był ubrany w drogi garnitur z czarnej, czesanej wełny w ledwie widoczny, niebieski, przerywany prążek. W młodości był blondynem o bladej, angielskiej cerze. Teraz jego włosy przybrały 14 kremowożółty odcień a nadciśnienie wywołało rumieniec na twarzy, która wyglądała tak, jakby wszystkie podskórne naczyńka próbowały wydostać się na powierzchnię. Meecham był o dziesięć lat młodszy i wyższy o około dwa cale. Jego ostre, energiczne gesty kontrastowały z raczej nieokreślonymi rysami okrągłej twarzy. Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni zajęci byli poufną rozmową. Sir Harold był odwrócony do Chessera plecami i to on miał najwięcej do powiedzenia. Raz jeden Meecham podniósł wzrok na Chessera i ten odczuł, że rozmawiają o nim.W końcu przeszli przez hali i podeszli do niego. Machinalnie podali mu ręce — wpierw Meecham, a potem Sir Harold. Ich dłonie były pulchne i suche. — Miło jest pana widzieć w dobrej formie — odezwał się Meecham z uśmiechem. — Spędził pan odrobinę czasu na słońcu, jak widzę. Ciemna opalenizna Chessera pochodziła z Nicei. — Jestem pewny, że już pan poznał Sir Harolda. Chesser potwierdził. Chciał coś jeszcze dodać, ale Sir Harold wpadł mu w słowo: — Oczywiście, że znam młodego Chessera. — Maniera jego głosu sugerowała komplement. — Bardzo dobrze znałem pańskiego ojca — dodał. Chesser wiedział, że to kłamstwo. Jego ojciec nigdy nie był na tyle ważny, aby zwrócić na siebie uwagę dyrektora Systemu. Co więcej, Chesser zapamiętał, że w słowach ojca mówiącego o Sir Haroldzie pobrzmiewał umiarkowany respekt, jak wtedy, kiedy mówi się raczej o władzy a nie żywej osobie. Następne słowa były więc dla niego niespodzianką. — O ile sobie przypominam, pański ojciec zawsze marzył o sklepie. Pierwszorzędnym sklepie na Piątej Alei. A to była prawda. — Przypuszczam, że jest pan kontynuatorem tych ambicji? — Oczywiście — skłamał Chesser. — Był wspaniałym człowiekiem — powiedział Sir Harold, a Meecham kiwnięciem głowy przytaknął. — Wspaniały człowiek — powtórzył Sir Harold, którego uwaga zaczęła błądzić po hallu w nieokreślonym kierunku. Jasnym było, że Sir Harold poświęcił na to spotkanie, z którego nic nie wynikało, więcej niż dbał o to. Chesser nie był White-manem. Nigdy nim nie będzie. Sir Harold wykonał pierwszy krok i razem ruszyli przez hali. 15 Zbliżając się do schodów, Sir Harold odłączył się od nich w stronę wyłożonej boazerią, pustej na pierwszy rzut oka, ściany. Bezzwłocznie, jakby przewidując, że on się zbliża, ściana rozsunęła się odsłaniając wejście do windy. — Proszę dopilnować, aby młodym Chesserem zaopiekowano się jak należy — Sir Harold wydał polecenie nie odwracając głowy i wszedł do windy. Meecham zapewnił, że dopilnuje tego. Sir Harold zniknął za zamykającą się ścianą. Idąc po schodach na górę, Meecham odezwał się. — Sir Harold zdawał się być naprawdę dumny z pana. Chesser miał nadzieję, że widać po nim wdzięczność. — Jestem zaskoczony, że nie zapytał o panią Chesser. Rozwód to nieprzyjemna sprawa; rozwód. Po tej stronie Atlantyku Chesser nie rozmawiał o swoim rozwodzie z nikim, za wyjątkiem Maren. Przyjął więc, że System dowiedział się o tym w ten sam sposób, w jaki dowiadywał się o wszystkim innym, cokolwiek by to nie było. Meecham nie przerywał. — W Ameryce traktuje się sprawę rozwodów stanowczo zbyt lekkomyślnie. To poważny problem. — W rzeczy samej; to może być rozwiązaniem — wyraził swoją opinię Chesser. — To znaczy? — zadał pytanie Meecham. — Tak jak pokój — odpowiedział Chesser. — Pokój jest rozwiązaniem, a wojna problemem. — Uważa pan, że małżeństwo to wojna? — Może być. Meecham chrząknął. Nie zgadzanie się, szczególnie przez kogoś z pozycją Chessera, było niesubordynacją, było zachowaniem nie na miejscu — Dzięki Bogu, rozwieść się w tym kraju jest znacznie trudniej — powiedział Meecham. Chesser pomyślał o katowskim pieńku Henryka VIII i w ostatniej chwili ugryzł się w język. — Bez obrazy, oczywiście — odezwał się Meecham. — Po prostu jestem osobiście uprzedzony w tej sprawie. Małżeństwa powinny trzymać się razem, bez względu na to, co się stanie. Chesser zastanawiał się, ile punktów karnych ma wpisanych w księgach Systemu. Jak dotąd, Meecham ani słowem nie wspomniał o wczorajszym spotkaniu, które Chesser opuścił. Znaleźli się na drugim piętrze. Meecham poprowadził 16 go do pomieszczenia używanego wyłącznie przy okazji przeglądów. Była to olbrzymia, wysoka sala. Z jednego końca ustawiono dwie sofy w stylu Chesterfield, na których można było usiąść. Ściany pokryte były imponującą boazerią. Pod nogami leżał perski dywan — prawdziwy Kirman. Po drugiej stronie stał długi, mocny stół, którego cały blat przykryto czarnym aksamitem. Stół ustawiono pod dużym oknem, przez które wpadało idealne, północne światło, to światło — standard dla całej diamentowej branży; kryterium tak ważne, że aż wynaleziono specjalne, imitujące je elektryczne oświetlenie instalowane w diamentowych centrach całego świata. W kilku ośrodkach o szczególnym znaczeniu skonstruowano identyczne w proporcji i usytuowaniu kopie samego okna, tak aby oględziny diamentów odbywały się zawsze w tych samych warunkach. Za stołem stał człowiek, do którego Meecham zwrócił się po nazwisku. Watts. Chesser widywał go już w tym pokoju w czasie poprzednich przeglądów. Stojąc, Watts wydawał się bardziej sprzętem niż żywą istotą. Na czarnej, aksamitnej powierzchni stołu leżał tylko jeden przedmiot. Pakiet Chessera. Nie był on, jak można byłoby sobie wyobrazić, opakowany i obwiązany z nadmierną starannością. Brak było specjalnych banderol czy dodatkowych warstw papieru. Była to mała, zwyczajna, manilowa koperta. — Chce pan rzucić okiem? Chesser nie chciał, ale pomyślał, że byłoby lepiej, jeśli okaże odrobinę zainteresowania na pokaz i usiadł za stołem. Meecham obszedł stół dookoła i stanął po przeciwnej stronie, obok Wattsa. Z pozycji tej mógł patrzeć na Chessera z góry, na wprost. Ze swej walizeczki, Chesser wydobył dziesięciokrotne, najbardziej popularne wśród jubilerów, szkło powiększające. Położył je na stole i wziął pakiecik do ręki. Odgiął skrzydełko koperty i z lekka ceremonialnie, opróżnił jej zawartość. Ukazały się cztery kwadraty złożonego materiału. Rozłożył jeden z nich i znalazł pięć nieoszlifowanych kamieni w wielkościach od dwóch do czterech karatów. Chesser wybrał największy. Chwycił go kciukiem i palcem wskazującym, lupę umieścił w prawym oku i zajrzał w głąb diamentu. Obracając go w palcach, zmieniał kąt patrzenia. Stwierdził, że kamień jest doskonałej jakości, o dobrej barwie i tylko pojedynczej skazie — małym punkciku węgla, blisko zewnętrznej płaszczyzny. Można go było pięknie oszlifować. 17 — Piękny — powiedział Chesser z uznaniem. Rozwinął trzy pozostałe. Zbadał kilka kamieni, a potem jeszcze parę. Wybierał małe i większe, na chybił trafił. Ani na moment nie zmienił wyrazu twarzy; nie komentował. Na koniec, zawinął kamienie w materiał i włożył do koperty. Na odwrotnej stronie skrzydełka koperty dostrzegł liczbę: „17.000". Nie zareagował. Podniósł wzrok i napotkał wbite w siebie oczy Meechama. Odczytał w nich wywołujące bunt poczucie wyższości. Nigdy, żadnego pakietu Chessera nie wyceniono poniżej dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Tym razem, otrzymał tyle samo kamieni co zwykle, ale, z wyjątkiem kilku, były one gorszej jakości. Widział ich skazy — wtrącenia, bąble, smugi i zamglenia. System ukarał go. Wiedział jednak, że jeśli teraz zaprotestuje, to następnego razu już nie będzie. Rozładował nieco napięcie chwili nonszalancko wrzucając soczewkę do walizeczki. Z kopertą, zagiąwszy ją dodatkowo, uczynił to samo. — Widzę, że jest pan zadowolony? — rzucił Meecham. Chesser skinął głową i zmusił się do uśmiechu. Czuł, że jest przeźroczysty, tak jakby to Meecham, szukając w nim skazy, zaglądał do jego wnętrza. — Watts dokończy formalności — powiedział Meecham. I wyszedł skończywszy na tym. Po wyjściu Meechama Chesser poczuł ulgę. Zwiększyły się jego szansę na doprowadzenie wszystkiego do końca, zanim wybuchnie. Wypisał czek na siedemnaście tysięcy a Watts wręczył mu rachunek. Chesser wiedział, że to prawdopodobnie Watts wybrał kamienie do jego koperty; był on odpowiedzialny za ocenę oraz klasyfikację kamieni zgodnie z barwą, liczbą karatów i klarownością. Nie mógł go za to obwiniać. Watts pracował tutaj na etacie. Nie on ustalał politykę Systemu. Robił tylko to, co mu nakazano. Chesser przekonał się o tym, gdy Watts podał mu rachunek. Cichym, ostrożnym głosem powiedział do niego szczerze, — Przykro mi, sir. W chwilę później, Meecham znalazł się w swoim biurze na czwartym piętrze dzwoniąc z aparatu będącego wyłącznie do jego dyspozycji. Wybrawszy numer i oczekując na rozmowę, podszedł do okna. Popatrzył na najczęściej oglądany przez siebie widok Londynu, nie zwracając 18 bynajmniej uwagi na dominującą na horyzoncie kopułę katedry St. Paul. Spojrzał na dół, na ulicę i zobaczył wsiadającego do daimlera Chessera. Meecham był przekonany, że Chesser przeklina go w duchu i pomyślał, że być może, skoro następny przeznaczony dla niego pakiet będzie wyglądać bardzo podobnie, ma rację. Podziwiał jednak opanowanie Chessera; założyłby się, że nie będzie do tego zdolny. Obserwował odjazd daimlera i zorientował się, że sygnał trwa dłużej niż oczekiwał. Może wyszła, pomyślał. Nie, prawdopodobnie jest zajęta. Rozłączył się i spróbował jeszcze raz. Za pierwszym razem musiał wykręcić zły numer. Tym razem podniosła słuchawkę po drugim sygnale. Powiedziała „cześć", a potem: — Myślałam, że to ty. Kochanie. Poczuł zadowolenie, to znaczyło, że myśli o nim. — Minął już ponad tydzień — powiedziała. — Byłem zajęty — odpowiedział. Nie tak przekonywująco, jak mógłby to zrobić. — I byłeś niegrzeczny, prawda? — Nie. — Niedobry jesteś. — Bardzo. — Zasłużyłeś na karę. Za to, że jesteś niedobry, nieprawdaż, kochanie? Padło „tak". Z wyrachowaną pokorą. — Już wiem, co zrobię — obiecała. Kusiła go, ale wspomniał Whitmana i musiał się poświęcić. Szybko to zorganizował. Podał niezbędne szczegóły i polecił siebie obciążyć kosztami. Miękko powiedział „do widzenia" i po raz pierwszy w tej rozmowie zwrócił się do niej po imieniu — Sherry. Skończywszy, Meecham pomyślał, że teraz mógłby zatelefonować jeszcze raz — tym razem z myślą o sobie. Postanowił odłożyć to jednak do powrotu z sauny. Jedno wiedział na pewno — dzisiejszej nocy pozostanie w mieście. Do Hamp-shire wyjedzie dopiero rano. Spędzić na prowincji z żoną połowę soboty i całą niedzielę... to niemal zbyt wiele. ROZDZIAŁ 3 Chesser znalazł się na lotnisku Heathrow pół godziny przed czasem. Informacja podała, że lot BEA 36 z Paryża przyleci zgodnie z planem — nie wcześniej, na co liczył Chesser. Ogarnięty podnieceniem wszedł szybko na wyższy poziom. Mógł spędzić czas przyjemniej, szukać rozrywki w pobliskim barze, ale postanowił zaczekać przy jednym z okien widokowych, z których widać było matowe, srebrne kadłuby samolotów podczas ostatnich przed odlotem przeglądów technicznych lub kołujących na pas startowy. Fale wysokich, świszczących dźwięków stanowiły tło podkreślające sceny, których był świadkiem — padających sobie w objęcia ludzi w ostatnich pożegnalnych lub pierwszych powitalnych gestach. Chesser i Maren nie widzieli się zaledwie cztery dni, ale jemu wydawało się, że ich rozstanie trwało dłużej. Czekając, Chesser patrzył na zegarek przynajmniej dwa razy na minutę. W końcu pojawił się czarno-purpurowo-biały znak BEA. Samolot przykołował, zakołysał się i stanął na stanowisku. To był ten — przywiózł ją bezpiecznie do niego. Chesser był mu wdzięczny. Szukał oczami plamy w kolorze muszkatu, bo taki był odcień jej włosów — czupryny Wikinga, jak o nich mówił Chesser. Kiedy ją zobaczył, poczuł nagłe, wewnętrzne szarpnięcie od wzruszenia. Wyszła z samolotu patrząc wprost na niego, tak jakby wiedziała, gdzie go zobaczy. Miała na sobie ciemnoniebieskie poszerzane spodnie i luźną koszulę. Wygodne w podróży. Pośród innych, pasażerów w zmiętych garniturach i sukienkach, wyglądała wspaniale — świeżo i z niedbałą 20 elegancją. Niosła skórzaną torebkę Yuittona, machając wolną ręką do Chessera. Wiatr wybrał sobie tę chwilę i rozwiał włosy po jej twarzy. Nie uczyniła nic, aby je poprawić. Było to tak bardzo dla niej charakterystyczne. Zaczekał na nią przed komorą celną. To opóźnienie wydawało się szczególnie okrutne — stali w zasięgu wzroku, ale nie pozwalano im zbliżyć się do siebie. Gdy ona oczekiwała na swoją kolejkę, gestami wyrażali niecierpliwość. I nagle, niepomna, że znajdują się w publicznym miejscu była przy nim, całym ciałem tuląc się do niego. Bez słów zapewniali siebie nawzajem, że teraz znów wszystko jest w porządku. Kiedy dotarli do apartamentu w hotelu Connaught, rozpakowała się szybko. Rozwiesiła i ułożyła swoje rzeczy obok jego. Wydawało mu się, że ozdabia, rozprasza samotność. Nawet kiedy poszła do łazienki rozłożyć kosmetyki i inne niezbędne przedmioty na ich tymczasowe miejsca, usiadł na przymkniętej muszli i obserwował każdy jej ruch. Nie przystanęła, aby go pocałować. Wiedziała, że jeśli to zrobi to już nie przestaną i, chociaż można się było rozpakować później, drażniło to dodatkowo ich wzajemne pożądanie. A gdy niczego już nie było do rozpakowania, podeszła do okna i wyjrzała na Grosvenor Sąuare. Wciąż jeszcze było jasno. — Zamówić coś do picia? — zapytał Chesser. W odpowiedzi chwyciła linki i zaciągnęła zasłony tak, że w pokoju zrobiło się niemal całkowicie ciemno. Nigdy nie kochali się w absolutnej ciemności, ponieważ kochały także ich oczy. Wiedzieli dzięki temu lepiej jakie są ich wzajemne potrzeby. Lubiła, kiedy to on ją rozbierał; szczególnie na nowym miejscu. Po raz pierwszy. Tak, jak teraz. Stanęła przed nim, a on domyślił, o co jej chodzi i na dowód, że panuje nad sobą, nie śpieszył się. Ona, okazując całkowite oddanie, nie pomagała mu. Pewni siebie, kochali się. W łagodnym półświetle. Na szerokim łóżku. Na koniec, przymknęli powieki i uniesieni wczuli się w siebie. Położyła mu głowę na ramieniu, kosmyki jej włosów opadły na jego pierś, prawą nogę owinęła wokół jego nóg. Usłyszał zmieniony rytm jej oddechu i zorientował się, że zapadła w sen. Musiał wyjść do łazienki, ale nie chciał jej budzić. Wkrótce, we śnie, sama odwróciła się od niego i pozostało mu jedynie uwolnić rękę spod jej głowy. Postarał się nie zakłócić ciszy. Nawet nie spłukał muszli. Usiadł na krześle niedaleko łóżka i zapalił papierosa. Spała w ulubionej pozycji na boku, z symetrycznie podciągniętymi nogami i złożonymi, wsuniętymi między 21 dłońmi. Chesser uwielbiał obserwować ją, gdy była całkowicie tego nieświadoma. Pomyślał o tym, jak łatwo jej ciało wprowadzało w błąd. Ubrana robiła wrażenie kanciastej; eleganckiej i atrakcyjnej, lecz bardzo szczupłej. Mogłoby się wydawać, że bez ubrania będzie zbyt chuda. Jednak przed oczyma Chessera leżała naga prawda. Drobne kości dziewczyny okrywało wspaniałe, idealne w proporcjach ciało. Każda jego część, finezyjnie zaokrąglona, była dyskretnym początkiem następnej. Nie miała — czego można by się spodziewać — wystających kości biodrowych, lecz miękką, wznoszącą się płynnie linię, która pogrążała się nagle — formując wcięcie kibici. Jej skóra miała północną bladość. Wszędzie. Urodziła się i wyrosła w Szwecji, na dalekiej północy — niedaleko Koła Podbiegunowego. Jej przodkowie chronili się przed surowymi żywiołami, tak że jej bladość była wrodzona. Kochała słońce, lecz było ono dla niej zbyt ostre. Kiedykolwiek mu zaufała, jego promienie zawsze wywoływały u niej oparzenia. Sprawiała, swym szczupłym ciałem i bladą cerą, wrażenie wątłej, a nawet pozbawionej sił witalnych. Wydawało się, że jest kobietką wymagającą opieki, sanktuarium; dla której najlepiej by było biernie polegać na mężczyźnie. Niewiele więcej. Chesser też tak właśnie pomyślał, kiedy po raz pierwszy ją zobaczył. Wkrótce przekonał się, z jaką energią zadaje kłam temu wrażeniu. W Ystaad, wspaniale, lecz niebezpiecznie szybko jeździła na nartach. W Deauville wybierała do jazdy najbardziej nerwowe i wymagające dla jeźdźca, wierzchowce. Na drodze do Le Mans prowadziła swój sportowy samochód zatrważająco — żywiołowo, ale z podziwu godną pewnością. Pewnego dnia w Monaco, kiedy mihstral — mocny południowy wiatr — zagnał wszystkie małe łodzie do brzegu, Maren nalegała, aby wypłynąć i pływać na motorówce po wezbranych, tworzących głębokie kaniony wodach. Chesser popłynął także. Wolał po prostu, aby utonęli razem. Kadłub uderzał o rozdęte wierzchołki fal z taką siłą, że łódź chwilami wisiała pionowo. Maren dodawało to podniety, podczas gdy Chesser — rozsądnie — próbował po prostu jakoś to przetrzymać. Wierzył, że ona nie robi tego z wewnętrznego przymusu, że nie musi stawiać wciąż od nowa czoła niebezpiecznym wyzwaniom. Ot, korzysta z nadarzających się okazji, a kiedy były one związane z ryzykiem, sprawiało jej to więcej przyjemności. Tak to sobie tłumaczył. Początkowo Chesser był zadziwiony i zachwycony nieoczekiwaną 22 zwinnością i zuchwalstwem Maren. Jednakże, w miarę jak jego uczucie do niej rosło, obudziły się w nim obawy. Uważał, że jest nieostrożna; miała wprawę — to musiał przyznać, ale tym niemniej, była nieostrożna. Opanował go strach, że ją utraci. Że może ją utracić. Te igraszki ze śmiercią były z jej strony głupotą i bezmyślnością. Powiedział jej to; spokojnie rzucając oskarżenie. W odpowiedzi usłyszał, że każdy bez przerwy gra w ruletkę ze śmiercią — o życie. Wtedy wybuchła namiętna sprzeczka. Słowa, takie jak „idiotka" i „tchórz" zamienili w oręż a bezsenną noc spędzili osobno. Do pojednania, następnego ranka, wystarczył im zaledwie rzut oka na ukochaną osobę. Chesser dostał nauczkę, aby nie ograniczać jej w żaden sposób. Ona złożyła sobie milczące przyrzeczenie, że nie będzie już szukać tylu okazji. Dla jego dobra. Jednakże Chessera nie przestało intrygować, dlaczego niebezpieczeństwo jest tak bardzo dla Maren fascynujące. Czy to z powodu Jean Marca? Być może zawsze miała to w swojej naturze? Doszedł do wniosku, że raczej to drugie. To prawdopodobnie podobne poglądy były siłą zbliżającą Maren i Jean Marca do siebie i, z pewnością, to one były powodem dramatycznego zakończenia. Jean Marc został zmiażdżony pod dachującym lotusem. Zginął o godzinie czwartej rano w ułamku sekundy, na mokrej szosie Lasku Bulońskiego. Przyjęto założenie, że kierowcą był mąż, Jean Marc. Maren, jego żona, została wyrzucona z samochodu i odniosła jedynie drobne obrażenia. Ale została, nie było co do tego wątpliwości, głęboko zraniona. Jean Marc był bardzo młody i bardzo bogaty. Uroda Maren i jej młodość stanowiły równorzędny wkład do ich związku. Mieli jeszcze przed sobą tak wiele czasu do spędzenia razem, dopóki nie zaryzykowali na śliskim, ostrym zakręcie. Wjechali weń zbyt szybko. W zamian za odrobinę dodatkowej podniety. Nie zadowolili się ledwie poprawnym manewrem. Maren wyznała Chesserowi, że w rzeczywistości to ona była kierowcą. Tylko Chesser o tym wiedział. Nie była to spowiedź. Chciała się tym, zwyczajnie, z nim podzielić i choć patrzył, nie dostrzegł, aby poczuwała się do winy. Przynajmniej nie dała tego po sobie poznać. W miesiąc po katastrofie Maren powróciła do pracy jako modelka. Przyjaciele Jean Marca, których zdaniem powinna spędzić przynajmniej rok w żałobie, ostro ją skrytykowali. Przekornie zbuntowała się przeciw wszystkim i wkrótce znów zaczęła pojawiać się na kartach Vogue Francaise. 23 Potrzebowała tego, rozpaczliwie potrzebowała odwrócenia uwagi a ponadto — jak oświadczyła — podczas jej osobistego kontaktu z duchem Jean Marca, on jej na to przyzwolił. Doczesny Jean Marc nie był już tak wspaniałomyślny. Jego testament, niepodważalnie potwierdzony notarialnie, stwierdzał jasno, że cały jego majątek, wszystkie jego aktywa mają przypaść żonie, Maren. Była jedyną spadkobierczynią; jedyną uprawnioną do posiadania milionów dziedziczonych do tej pory przez niego. Pod jednym wszakże warunkiem. Jeśliby ponownie wyszła za mąż, kiedykolwiek, to cała fortuna, automatycznie, przejdzie pod kontrolę prawników, wykonawców testamentu. Chesser i Maren spotkali się w rok po wypadku. Kiedy tylko ich stosunki przekształciły się w poważne zaangażowanie, Maren powiedziała Chesserowi o tym ograniczającym warunku. Uważała to za uczciwe. Chesser powinien wiedzieć, dlaczego nie może, ot tak sobie, odlecieć i stać się panią Chesser. To byłoby niepraktyczne. Chesser przyznał jej rację. Maren wykorzystała sposobność i postawiła własny warunek. Chciała mieć możliwość mówienia o Jean Marcu, bez skrępowania i obawy sprowokowania zazdrości Chessera. Zgodził się i na to. Przede wszystkim, rozumował, łatwo jest konkurować z martwym mężczyzną o względy żywej, zmysłowej, dwudziestopięcioletniej kobiety. Tak więc, nie było niczym niezwykłym dla Chessera znaleźć się z Maren, gdzieś w restauracji, czy gospodzie i usłyszeć jej, rzucane od niechcenia, często z czułością w głosie słowa: „przyszliśmy tu raz z Jean Marc'iem". Nigdy nie robiła tego umyślnie, aby irytować Chessera. One przychodziły same z siebie; Jean Marc zwykle robił to tak; Jean Marc powiedział coś do mnie; Jean Marc lubił to; Jean Marc tego nienawidził; Jean Marc nigdy; Jean Marc zawsze. Początkowo było to dla Chessera nieprzyjemne, ale potem przywykł do tego. Zrozumiał, że ona jedynie wspomina na głos i po pewnym czasie zaczął myśleć o Jean Marcu, jak o starym przyjacielu; o kimś, kogo dobrze poznał choć nigdy nie znał osobiście. Napomknienia Maren o Jean Marcu nigdy nie stały się źródłem problemów. Chesser potrafił sobie z nimi śmiało radzić. Natomiast problemem stały się pieniądze Marca. Było ich mnóstwo. Namacalnie dowodziły swojego istnienia w olbrzymich, pięknych domach, cennych malowidłach, dziełach sztuki, stajniach pełnych rasowych koni, jachtach i samolotach. Pakiety kontrolne szeregu kompanii, grube portfele akcji 24 z akumulującymi się dywidendami stanowiły dowody mniej namacalne. Był to tego rodzaju zawiły typ, samopodtrzymującej się fortuny, która przekornie wymyka się wszelkiej próbie roztrwonienia — dzięki swej skali. Sama Maren miała tylko niejasne pojęcie o tym, ile, jako wdowa po Jean Marcu, jest warta. Wiele, wiele milionów. Tak brzmiała mglista ocena. Chesser, z drugiej strony, znał precyzyjnie jej finansowe położenie na wypadek, gdyby stała się panią Chesser. Jego dwieście tysięcy dolarów w szwajcarskim banku, które on określał jako pieniądze na odpieprz się, było w porównaniu z tym jałmużną. Jego codzienne utrzymanie było całkowicie uzależnione od Systemu. Osiągał, ze sprzedaży swoich pakietów, zysk około stu tysięcy dolarów rocznie. Część z tego wędrowała do jego byłej żony, Sylwii; podatki zabierały jeszcze więcej. Reszta nie mogłaby wystarczyć na opłacenie stylu życia Ches-sera, nie mówiąc o Maren. Wielu spośród tych, którzy obdarzeni zostali przez System przywilejem otrzymywania pakietów, dorobili się znacznego majątku..Spędzali większą część życia handlując, eksploatując swoją diamentową okazję. Whiteman był tego dobrym przykładem. Rozpoczął skromnie. Doprowadził do kilku dużych transakcji i teraz wartość jego pakietu znacznie wzrosła. Ale tego rodzaju wysiłki wymagały szczególnej, skoncentrowanej ambicji, której Chesser najwyraźniej nie posiadał. Tuż przed rozwodem, wyraziła to jego była żona mówiąc do niego: „Jesteś przystojny, ale, do diabła, nie masz pojęcia, dokąd zmierzasz". Czasami Chesser pragnął dowieść Sylvii, że była w błędzie. Zwykle rano, po nadmiernie obfitej w wydarzenia nocy, postanawiał skupić się na interesach, rozpocząć handlowanie. Ale w rzeczywistości nie miał na to ochoty, lub raczej cierpiał na jej niedobór. Za każdym razem, gdy odbierał swój pakiet, szybko się go wyzbywał, z reguły nawet bez otwierania. Pobierał szybko godziwą marżę od jakiegoś handlarza w Antwerpii, czy gdziekolwiek indziej i zapominał o diamentach na miesiąc. Czasami, gdy tylko dopuszczał do siebie tego rodzaju myśli, czuł się jak ptak na grzbiecie nosorożca. Chesser i Maren rozmawiali o pieniądzach tylko raz. Powiedział jej wszystko o sobie i o tym, co robi. Nie zażądał od niej zrzeczenia się dla niego swego majątku, ani nie składał przyrzeczeń uczynienia nadzwyczajnych wysiłków dla osiągnięcia finansowego sukcesu; ona nie zrzekła się, dla niego, z własnej woli swoich pieniędzy i nie pragnęła, aby stał 25 się dla niej bogaty. Gdy powiedziała mu, że jego próby zdobycia fortuny ona uważałaby za idiotyczną stratę czasu, myślała tak naprawdę. Osiągnęli porozumienie. Wydawali jego pieniądze i jej pieniądze; bez rozróżniania czyje one były. Jego ograniczone fundusze zmieszały się z jej — nieograniczonymi. To były zaledwie pieniądze. Kupowali za nie wszystko, czego żądała od nich ich miłość. Jak dotąd, wszystko było w porządku. Maren nigdy nie miała ochoty poniżać Chessera, on nie zadręczał się ciężarem świadomości. Nie dawało im spokoju jedynie to. co oboje czuli, a o czym nigdy nie rozmawiali w obawie, że mogliby być na tyle nierozsądni i popsuć wszystko. Im mocniejsze były więzy ich uczucia, tym bardziej im to doskwierało Chcieli wziąć ślub. To właśnie o tym rozmyślał w tym momencie Chesser, siedząc w sypialni w apartamencie hotelu Connaught i obserwując Maren, drzemiącą po miłosnym akcie. Poczuł nieopanowaną chęć, aby objąć ją i zaproponować małżeństwo. Przeszkodził temu wstając szybko i przechodząc do bawialni. Wpadające przez otwarte okna światło nadało wszystkim sprzętom w pokoju nieomal neutralny odcień. Nie był to ani dzień, ani noc. Mówiąc precyzyjniej, nastał czas przejściowy wynikający z wahania, czy może zawieszenia. Chesser nie zapalił świateł. Nie miał na sobie ubrania, poza tym lepiej jest wyglądać na zewnątrz, samemu nie będąc widzianym. Spostrzegł, że właśnie zaczął padać deszcz. Dosłyszał odgłosy pośpiesznego lizania mokrego asfaltu przez opony przejeżdżających w dole samochodów. Jego walizeczka leżała na sofie. Przełożył ją na podłogę i położył się podłożywszy pod głowę rękę. Mógł stąd zobaczyć rury kominów na dachu budynku po drugiej stronie ulicy. Londyn, pomyślał. Popatrzył w kierunku sypialni, ale było zbyt ciemno, aby mógł dostrzec Maren. Przyszedł mu na myśl Meecham. Wyciągnął rękę, podniósł z podłogi walizeczkę i położył ją sobie na brzuchu. Sięgnął do środka i bez patrzenia znalazł swój pakiet, a w nim zawinięte w materiał kamienie. Wysypał je w zagłębienie lewej dłoni. Wciąż nie dawała mu spokoju myśl o sumie siedemnastu tysięcy dolarów. Wiedział, że będzie miał szczęście, jeśli uda mu się uzyskać pięć tysięcy dolarów zysku. A być może nawet cztery tysiące. Aby dostać pięć tysięcy musiałby się targować. 26 Ten pompatyczny bękart Meecham. Pieprzony System. Wyładował swój gniew. Diamenty rozprysnęły się o pobliską ścianę. Próbując je zlekceważyć, leżał chwilę bez ruchu. Nie był w stanie. Musiał opaść na kolana i chodząc na czworakach macał wokoło, wynajdując je na miękkim dywanie. W czasie tych poszukiwań usłyszał mówiącą Maren. Jej głos zdawał się dobiegać z innego wymiaru. — Miałam przedziwne sny — powiedziała, stając w drzwiach sypialni. Był dokładnie pod nią, wstał, przytulił ją i pocałował. W ręku trzymał diamenty. Zastanawiał się, czy zdołał odnaleźć je wszystkie. Dowie się, gdy zapali światło. Oderwał się od niej i wsypał diamenty na powrót do brązowej koperty. Miał spoconą dłoń i kilka kamieni przykleiło się do niej. Strzepnął je do środka. Usiadł na krześle oczekując, że ona usiądzie obok niego, ale ona siedziała już zwinięta na grubo wyściełanym fotelu. Zapaliła dwa papierosy i pstryknęła jednym z nich w jego kierunku. Tak jak zwykle. Tym razem nie udało mu się go złapać, papieros spadł pomiędzy poduszki sofy i Chesser musiał szybko go stamtąd wydobyć. — To nie był sen — powiedziała Maren. — Myślę, że to była mistyczna podróż. — Może był to po prostu zwykły sen. — Nie. Opuściłam własne ciało i zobaczyłam ciebie siedzącego na krześle a moje fizyczne wcielenie znajdowało się na łóżku. Razem ze mną był mój przewodnik. — Który? — Billie Trzy Skały. — A Chińczyka dzisiaj nie było? — Tylko Indianin. Ukazał mi jedno z moich poprzednich wcieleń. Wszystko było realne, tak jak ten pokój. Byłam żołnierzem. Myślę, że to musiało być w Grecji. Stały tam marmurowe kolumny i pełno było wokoło posągów. — Kobieta kapitan? — zapytał Chesser. — Byłam wtedy mężczyzną. Powiedziałam ci, jak następuje zmiana płci przy przechodzeniu z jednego wcielenia do drugiego. Pamiętasz? Zgodnie z tym, jaka jest ich karma. Chesser przytaknął na znak, że pamięta. — I ty tam byłeś — dodała Maren. — Przypuszczam, że ja byłem kobietą. 27 — Byłeś moim młodszym bratem. Wiwatowano na twoją cześć. Byłeś bohaterem i właśnie powróciłeś z pola bitwy. Prócz osoby Chessera, Maren była szczerze zainteresowana wszystkim, co nadnaturalne. W jej przypadku granicę wyznaczał spirytualizm z jednej, a Tantra z drugiej strony. Przeczytała tomy o nadnaturalnych zjawiskach psychicznych, parapsychologii, czarnej magii i Taroku. Wynikiem tych poszukiwań była swoista, ortodoksyjna filozofia, która jej zdaniem w jakiś sposób znajdywała zastosowanie do wszelkiego istnienia. Bez wątpienia, jej poglądy były odpryskami po notorycznie przesądnych przodkach. W jej rodzinnym kraju noce trwają pół roku, nie brak więc przychylnej atmosfery dla ponurych, oddziaływujących na wyobraźnię myśli. Religią Maren było życie po śmierci. Wierzyła niezachwianie, że każdy żył już poprzednio. Uważała, że miłość jej i Chessera jest ważną częścią ich wspólnego przeznaczenia. Wybrali siebie, zgodnie z tym co powiedziała, wtedy, kiedy oboje byli zawieszeni w duchowym limbo. Chesser nigdy nie żartował z jej przekonań. Był na tyle rozsądny, aby przyznać przed sobą, że nie wie, jaka jest prawda i nie może sformułować lepszej filozofii. Czasami zazdrościł jej wiary i żałował, że nie jest w stanie wierzyć w nic tak głęboko. Ponieważ nigdy ani nie podważał, ani nie zaprzeczał jej poglądom, skłonna była przyjąć, że myślą podobnie. — Pada deszcz — powiedział Chesser zmieniając temat rozmowy. — To był cudowny czas — nie przerywała. — Ucztowaliśmy. Wszyscy leżeli dookoła wychylając złote puchary wina. Później pokłóciliśmy się, ty i ja, o dziewczynę. Prześliczną dziewczynę. — I ty wygrałaś. — Nie. Zostało to rozwiązane w sposób najbardziej polubowny. Chciała nas obu i udało jej się to. — Jako młodszy oczywiście byłem drugi. — Jednocześnie — powiedziała Maren. — To było bardzo podniecające — zamyśliła się na moment. — Być może, to wcale nie była Grecja. To mógłby być Rzym. Nie pamiętam, w jakim mówiliśmy języku. — Teraz to już naprawdę leje. Jesteś głodna? — Umieram z głodu. — Możemy zjeść kolację w „Annabel". Jeśli masz na to ochotę. Potem moglibyśmy trochę pograć. 28 — Co ty tam wtedy robiłeś, na podłodze? — Upuściłem coś. — Co? — Kilka diamentów. Nie zareagowała. Oczywiście diamenty nie miały żadnego znaczenia. Zapadła noc. Siedzieli w ciemnościach i tylko odbijające się światła reflektorów samochodowych nieprzerwanie przesuwały się po suficie. Odezwała się: — Nie wiem, czy mam ochotę na „Annabel". Chciałabym jednak trochę pograć w ruletkę. Wstała, przeciągnęła się i podeszła do sofy. Wtuliła się posłusznie w jego ramiona. — Jesteś czymś zmartwiony — stwierdziła. — Niczym specjalnym. — Diamenty? Nie jest jasnowidzem, pomyślał Chesser. To tylko dostrojona do jego częstotliwości intuicja. Spróbował emitować innego rodzaju uczucia. — Kocham ciebie — powiedział. — Wiem. — Ubierzemy się i wyjdziemy na kolację? — Nie. Jej ręce obejmowały go, z czułością. Niczego nie żądały. — Powiedziałaś, że umierasz z głodu. — Zamów coś do pokoju — zaproponowała. — Równie dobrze można by było pójść do ,Annabel". To tylko kilka przecznic stąd. Moglibyśmy pójść spacerkiem. — Moglibyśmy. — W deszczu. — Chcesz tego? — Moglibyśmy. — Dokonałeś rezerwacji? — Nie, a dzisiaj jest piątkowa noc. — Prawdopodobnie będzie tam tłok. — Tak jak wszędzie. Roześmiała się. Coś tam sobie potajemnie wykoncypowała. Odezwał się: — Żadnej ruletki tej nocy, jak sądzę. — To wstyd, naprawdę. Czuję, że tej nocy mogę wpływać na wszystko, mogłabym siłą woli wtoczyć kulę do każdego numeru. Idę o zakład. — Możliwe, że siedząc tutaj tracimy majątek. 29 — W brzuchu mi burczy. Słyszysz? Zjedli kolację na miejscu. Dwaj kelnerzy, którzy ją przynieśli, przygotowali stół w pokoju dziennym i czekali, aby podawać do stołu. Chesser odesłał ich, a potem, po odblokowaniu z trudnością zawiasów i złożeniu stołu, wtoczyli go do sypialni. Chesser nałożył szlafrok. Maren pozostała naga i zaproponowała, aby i on, do kolacji, rozebrał się. Przystał na to. Chesser zamówił surowy stek dla siebie i solę z Dover dla Maren. Gdy chciał dla niej także zamówić stek, odmówiła zdecydowanie robiąc przy tym taką minę, jakby nie była w stanie nawet znieść widoku mięsa. Ale teraz, tylko skubnęła rybę i nabijała kawały mięsa sięgając do jego talerza z przepraszającym uśmiechem. Nie zwracał na to uwagi; nie było to nic nadzwyczajnego. Jeśliby zamówił solę — ona poprosiłaby o wołowinę, a zajęłaby się solą. Może wywodziło się to z jej dzieciństwa; jej apetyt był gigantyczny i mogła pobić Chessera za każdym razem. Swoją sałatkę jadła palcami zanurzając liście sałaty w naczyńku z majonezem. Zapytała Chessera, czy miałby ochotę spróbować jej soli, wkładając już zresztą duży kawałek do jego ust. Chociaż nie miał ochoty na rybę, skapitulował i powiedział, że jest wyśmienita. Na deser zjadła dwa placki cytrynowe i połowę malinowych lodów Chessera. Podczas kolacji Chesser błądził wzrokiem, wpatrując się w jej oczy, w jedzenie, to znów przyglądał się jej sutkom. Kolor jej oczu był zbliżony do granatu kobaltowego, tak jasnego, jakby był podświetlany, gdzieniegdzie naznaczony srebrnymi smużkami. Chesser nigdy nie znał innej kobiety, której sutki zawsze wyglądałyby, jak podniecone. Ciało Maren zdawało się otwarcie głosić jej zmysłowość. Polizała palec wskazujący i zebrała okruszyny z talerzyka po placku, a potem padła na łóżko skarżąc się, że zbytnio się najadła, wczołgała się na jego środek i zapaliła dwa papierosy. Udało mu się złapać swojego w odpowiednim momencie, za co pochwaliła go spojrzeniem. — Zapomniałam wziąć naszego trik traka — powiedziała. — Kupimy go jutro. Trik trak był ich grą. Była już coraz lepszym graczem i przegrywała do niego zaledwie jakieś dziewięćset tysięcy dolarów. Miesiąc temu, było tego ponad milion. Zawsze groziła mu, że jej zamiarem jest mu zapłacić. W gotówce. — Kocham cię — powiedziała. 30 — Wiem. Wstał i poszedł do drugiego pokoju. Światło było zapalone. Kotary zaciągnięte. Przeszukał dywan w pobliżu ściany. Nie znalazł żadnego diamentu i sprawdził pod stołem. Prawdopodobnie odnalazł wszystkie. Nie żałował, że rzucił nimi w ścianę. Gdy powrócił do sypialni, Maren siedziała na środku łóżka ze skrzyżowanymi nogami. Trzymała książkę w wystrzępionej, zakurzonej okładce. — Sprawdźmy, co ma tobie do powiedzenia / Ching — zawyrokowała. Mówiła o książce, którą miała w rękach; tłumaczeniu wydanej w starożytności, chińskiej Księgi Przemian. I Ching jest przewodnikiem, jest metodą przewidywania przyszłości opartą na przypadku, wywodzącą się z założenia, że wszystko jest w ciągłym ruchu, zmienia się. Sześćdziesiąt cztery heksagramy I Ching, stworzone przez linie ciągłe i przerywane, są abstrakcyjnym odwzorowaniem przedmiotów i sytuacji zgodnie z symbolizmem zawiłego chińskiego sposoby myślenia. Maren często sięgała po / Ching dla siebie i dla Chessera. Był jeszcze jednym elementem jej transcendentalnej doktryny. — Masz trzy monety? — zapytała. Chesser wiedział, że ich nie ma. Zawsze wydawał drobne na napiwki. Maren poprosiła go, aby sprawdził w jej torebce. Tam także nie znaleźli żadnych monet. Nie można było wróżyć z / Ching nie posiadadając monet. — Zadzwoń na dół niech przyniosą trzy monety — powiedziała do niego. Chesser miał lepszy pomysł. Udał się do łazienki i wyjął żyletkę z maszynki do golenia. Poszedł do szafy i odciął trzy guziki ze swojego ciemnoniebieskiego ubrania. Rzucił je na łóżko. Maren zawyrokowała, że to wystarczy. Stwierdziła, że strona guzika z zaznaczoną krawędzią będzie orłem, a druga — gładka, reszką. Chesser, zgodnie z rytuałem, podrzucił sześciokrotnie guzikami a Maren, kredką do brwi, zanotowała wynik każdego rzutu. Za pierwszym razem były to dwie reszki i orzeł. We wszystkich następnych pięciu rzutach wynik był ten sam: dwa orły i reszka. Maren sprawdziła tabelę na końcu książki i wywnioskowała, że będzie to, tym razem, heksagram 31 o numerze czterdzieści trzy. Kuai/Przelom (Śmiałość). Jego symbol był następujący: u góry TUI — RADOSNY, JEZIORO u dołu OTIEN — TWÓRCZY, NIEBO Podała Chesserowi książkę, aby mógł przeczytać odpowiedni akapit. Ten heksagram oznacza, z jednej strony, przełom długo narastającego napięcia, podobnie, jak wezbrane wody rzeki przerywają własne koryto lub na podobieństwo oberwania chmury. Z drugiej strony, w odniesieniu do ludzi, oznacza to czas, kiedy słabi zaczynają odchodzić. Ich wpływy zaczynają się chwiać. W wyniku śmiałego aktu następuje przełom, zmiana warunków. Kiedy czytał, Maren klęczała za jego plecami i masowała jego szyję i ramiona. — Mój ty biedaku — powiedziała. — Tyle jest w tobie napięcia. ROZDZIAŁ 4 W każdą sobotę, po południu, o ile tylko sprzyja pogoda, na Kings-road w Chelsea odbywa się promenada. Od Sloane Square aż do Beau-fort Street, na przestrzeni dwudziestu przecznic, chodniki wypełnia strumień ludzi. Większość z nich jest tu jedynie po to, aby się „pokazać". Obowiązuje reguła: ubieraj się w to, na co masz ochotę i wygląda na to, wystrojone pary trzymają się jej kurczowo. Nie jest niespodzianką zobaczyć prawdziwie utytułowanego, długowłosego, młodego lorda, ubranego ubogo z własnej woli. Podczas gdy zwykli ludzie, którym powodzi się gorzej, przebierają się z wyszukaną elegancją. Dziewczęta w podniecających, obcisłych spodniach, przeźroczystych fatałaszkach, wysoko rozciętych midi i mini, nie pozostawiają wyobraźni podglądaczy pola do popisu. Chesser i Maren dołączyli do spacerowiczów w tę sobotę w pierwszych dniach maja. Maren chciała ubrać się inaczej niż zazwyczaj, a i Chesser też miał na to ochotę. Pomyślała o tym zawczasu i przywiozła trochę jego rzeczy z Chantilly: parę dżinsów o nogawkach normalnej szerokości, szeroki pas ze szczerozłotą kopią strażackiej klamry z San Francisco, włoską, dopasowaną koszulę z bawełnianej dzianiny, której Chesser nigdy nie zapinał na trzy górne guziki a ubierał razem z jedwabną, wzorzystą, luźno zawiązaną nisko na piersi apaszką. Gdyby nosił dłuższe włosy, mógłby uchodzić za brytyjskiego arystokratę o wyjątkowo nowoczesnym smaku. W żadnym wypadku, nie wyglądał na handlarza diamentami. Maren także wywierała niekonwencjonalne wrażenie: ręcznie szyta, żółto-czerwono-czarno-biała spódnica z Pakistanu, sięgająca do połowy 33 łydki; cieniutka, indyjska bluzeczka z bawełny w bladym odcieniu różu oraz kilka, oszałamiająco kolorowych szali tkanych w Meksyku, zawiązanych z boku; długich i dyndających. Palce przystroiła w tuzin drobnych, antycznych pierścionków. Jej jasne włosy spływały luźno na dół, dodatkowo podkreślając niczym nie krępowaną mieszaninę barw. Szła pewna siebie, jak zwykle. Była jedynie w lepszym, niż zazwyczaj, humorze. Inni zauważyli ich. Oni dostrzegli innych. Oglądali wystawy wielu butików. Kupili dwie duże, cukrowe drożdżówki w starej, dobrej cukierni i zjedli je spacerując. Śmiali się często i Chesser wcale nie czuł, że ma czterdzieści lat. Nawet nie wyglądał na tyle. Był szczupły od urodzenia, a zgodnie ze współcześnie obowiązującym kanonem tusza jest synonimem starości. Kiedy Chesser i Maren minęli około tuzina przecznic, tak bardzo spowszedniały im otaczające ich widoki, że tylko najbardziej przedziwne kostiumy czy fryzury przyciągały ich uwagę. Dotarli do Supermarketu z antykami w Chelsea i weszli do środka. Budynek był długi, podzielony wieloma stoiskami sprzedawców oferujących bogaty asortyment drobnych, starych przedmiotów. To właśnie tam Chesser po raz pierwszy zobaczył olbrzyma w czerni i umyślnie zmierzył obojętnym spojrzeniem jego wyjątkowe rozmiary. Ubrany w czarny garnitur, krawat i koszulę, potężnie zbudowany mężczyzna przewyższał wszystkich o głowę. Mógłby uchodzić za zawodowego zapaśnika na emeryturze. Podczas gdy Maren kupowała stary, wykonany ze skóry i kości słoniowej komplet tryk traka, Chesser przez przypadek spojrzał wzdłuż długiego przejścia. Oczy olbrzyma na moment spoczęły na nim. Ot, spojrzenie rzucone w tłumie. Chesser nie zwrócił na nie wtedy uwagi. Później, kiedy opuszczali „Aretuzę", gdzie jedli lunch, po drugiej stronie ulicy Chesser ponownie zobaczył tego samego człowieka. Tym razem wymiana spojrzeń trwała długo i Chesser doszedł do wniosku, że jest pod obserwacją. Natychmiast przyszedł mu na myśl System. Poprowadził Maren w dół ulicy i obejrzał się. Olbrzym szedł za nimi chodnikiem po drugiej stronie, jednak tym razem nie wydawał się specjalnie zwracać na Chessera uwagi. Mimo wszystko, może to przypadek? Ale jeśli System rzeczywiście go śledzi, Chesser myślał zaciekawiony o raporcie, który będzie tego wynikiem. O tym, że widziano go w nieprzyzwoitym przebraniu w środowisku kontrkultury? Ile za to jest punktów karnych? 34 — Nigdy nie byłam w Regent's Park — powiedziała Maren — ani w London Tower. — Dokąd chciałabyś pójść najpierw? Robi się późno. — Do obu — odpowiedziała. Spodziewał się tego. W chwilę później, wsiadłszy do daimlera, wyruszyli w drogę. Chesser kilkakrotnie spoglądał za siebie. Nie był w stanie stwierdzić, czy jest śledzony. Panował duży ruch. Minęło pół godziny, zanim dotarli do osławionego średniowiecznego zamku na Wzgórzu Tower. Zapłacili za wstęp przy Środkowej Bramie i przystanęli na moment obok Zielonej Wieży, gdzie przewodnik wyrecytował z pamięci wersję historii o Annie Boleyn, Lady Jane Gray i wielu, wielu innych, których stracono w tym właśnie miejscu przez ścięcie. Monotonne, krwawe opowiadanie ciekawiło Maren. Chesser musiał się z tym pogodzić. Powiedziała do niego: — Znałam raz modelkę z Givenchy, która twierdziła, że jest reinkarnacją duszy Anny Boleyn. Wierzę w to. Miała wyjątkowo długą szyję i bez przerwy ssała tabletki od bólu gardła. Przeszli do Wieży Wakefield i znaleźli komnatę z ekspozycją klejnotów królewskich. Maren była mniej zafascynowana kosztownym połyskiem królewskich koron i berła. Chesser pokazał jej Kohinoora I, największy diament na świecie ważący pięćset trzydzieści karatów. A potem Kohinoory II i III. Maren próbowała okazać zainteresowanie, gdy Chesser wyjaśniał jej, że wszystkie te brylanty zostały wycięte z jednego, surowego kamienia wielkości męskiej pięści. Ona była zajęta wiązaniem swojego meksykańskiego szala, a on opowiadał o tym, jak gigantyczny diament został odkryty przez nadzorcę górniczego podczas rutynowej kontroli Pokładu Głównego w Afryce Południowej. Nadzorca zobaczył odbity promień słońca na czymś, co utkwiło w szybie i wydłubał to scyzorykiem. — I to zrobiło z niego milionera — zauważyła obojętnie Maren. — Nie. Dostał od kopalni dziesięć tysięcy dolarów nagrody. Był im za to bardzo wdzięczny. Chesser pomyślał, że reakcją Maren będzie komentarz na temat korporacyjnej niesprawiedliwości, ale ona tylko przyczesała do tyłu włosy palcami i powiedziała: — Chodźmy do Regent's Park. W tym momencie jego spojrzenie ominęło Maren. W pobliżu wejścia stał ten sam ogromny mężczyzna w czerni. Tym razem przypadek był wykluczony. W pierwszej chwili Chesser chciał wyjść, wsiąść do samo- 35 chodu, wrócić do hotelu, spakować wszystko, pojechać na lotnisko i wyjechać z Londynu. Usunąć się Systemowi z oczu. Bez względu na upór Maren, która będzie chciała tu pozostać. Mógłby wymyślić na jej użytek jakąś historyjkę. Wiedział, że gdyby powiedział jej o śledzącym ich mężczyźnie, uważałaby to za bardzo podniecające. Maren zobaczyła to w twarzy Chessera. Zapytała go, czy nie zjadł za dużo pale na lunch. Wyglądał tak, jakby potrzebował zażyć Alka Selzer. Opuścił ją i ruszył do wyjścia. „Powiedz Meechamowi, żeby..." miał zamiar Chesser mu powiedzieć, ale kiedy dotarł do olbrzyma i spojrzał do góry, przeważyła bardziej pragmatyczna strona jego charakteru. — Pan mnie śledzi — odezwał się Chesser z nadzieją, że jego oburzenie wygląda przekonywująco. O ile ten człowiek wydawał się olbrzymem na odległość, o tyle z bliska był niemal gigantycznych rozmiarów. Jego kołnierzyk miał, co najmniej, rozmiar dwadzieścia dwa. Czekając na odpowiedź Chesser zrobił pół kroku do tyłu. Mężczyzna nie powiedział nic. Chesser zobaczył, że ma brązowe oczy, nadspodziewanie łagodne i pełne wyrazu. Ten człowiek wydawał się dosłownie mówić oczami. Nieznajomy sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągnął kopertę i podał ją Chesserowi, który nie miał wyjścia i musiał ją przyjąć. Była to zwykłych rozmiarów koperta z drogiego, doskonałej jakości papieru czerpanego w odcieniu kremowym. Chesser zauważył swoje nazwisko skreślone szeroko zakończoną stalówką, szybkim ozdobnym pismem. Maren, zaciekawiona tym, co się dzieje, stanęła obok niego. Na jej pytanie Chesser odpowiedział, że nie jest pewny. Otworzył kopertę i znalazł w niej wiadomość napisaną tym samym charakterem pisma. Chcę widzieć się z panem w interesach. Mój człowiek przyjedzie po pana jutro o godzinie dziesiątej przed południem. Clyde Massey Chesser nie uwierzył. Podniósł wzrok, aby zażądać jakiegoś potwierdzenia. Ale olbrzym zniknął. — Znasz go? — zapytała Maren. — Nigdy go dotąd nie widziałem. Kawał chłopa, nie sądzisz? — Nie tego. Clyde'a Massey'a. Chesser potrząsnął głową. — To bzdury — powiedział. — Najprawdopodobniej jakiś żart. — Dlaczego? 36 Chesser chciał zadać identyczne pytanie. Nie znał Clyde'a Massey'a, ale oczywiście słyszał o nim; o najbardziej rozreklamowanym milionerze na świecie. Podczas gdy inni o podobnym finansowym statusie na ogół wolą zachować — na ile to możliwe — anonimowość, Clyde Massey obnosił się ze swoimi pieniędzmi. Jego nazwisko stało się obiegowym symbolem bogactwa, tak jak nazwisko Rockefellera. Aczkolwiek rzadko występował publicznie, jego poglądy i wypowiedzi ukazywały się niemal regularnie co miesiąc w tym, czy w innym ilustrowanym magazynie. Ostatnio, jedna z głównych stacji telewizyjnych poświęciła całą godzinę na reportaż o nim, włączając w to film z wycieczki po jego obszernej posiadłości. W roli komentatora występował sam Massey. Był, zmuszonym do emigracji przez rozwodowe sądy Amerykaninem — czterokrotnie żonatym, przy czym jego ostatnie trzy żony były dużo od niego młodsze. Alimenty wymusiły jego ucieczkę. Do Anglii. Dla zasady, nie ze skąpstwa, oświadczył Massey. Ale teraz jego byłe żony mogły sobie wywijać nakazami sądowymi z drugiej strony oceanu. On był poza zasięgiem prawa. Maren wzięła do ręki kartkę od Chessera. Przesunęła opuszkami palców po tłoczonym monogramie. — Wygląda na prawdziwy — skomentowała. — Ale jutro jest niedziela. A my nie robimy interesów w niedzielę. Chesser przyznał jej rację. Wychodząc Maren zmięła karteczkę i z odległości dziesięciu stóp wrzuciła ją celnie do podręcznie ustawionego kosza na śmieci, własności City of London. Poszli do Regent's Parku i podziwiali dzikie kwiaty rosnące wzdłuż Broadwalk. A potem wrócili do „Connaught" z zamiarem przebrania się i udania na kolację. Lecz zamiast tego, zrzucili ubrania i kochali się, by późną kolację zjeść na Trattoria Terrazza. Po kolacji zagrali w klubie o nazwie „Para Butów". Maren przegrała prawie dwadzieścia tysięcy dolarów. Jak stwierdziła, grała przeciw nieprzychylnym jej siłom. Powrócili do hotelu o czwartej nad ranem i rozegrali partię tryk traka za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wygrała Maren. Zadowolona, natychmiast odwróciła się na drugi bok i zasnęła. Chesser podniósł się, aby zgasić światło w łazience i uchylić okno. Wrócił do łóżka, przytulił się do niej, łagodnie otoczył ją ręką i ujął w dłoń jej pierś. Po chwili rozwarły się i jego palce, obezwładnione snem. ROZDZIAŁ 5 Miniaturowy budzik podróżny wskazywał trzy minuty po dziesiątej. Był to Hermes, z mechanizmem na dwudziestu jeden kamieniach, zamknięty w kopercie z oryginalnej skóry małego aligatora wykończonej platyną i szylkretem. Nie przeszkadzało mu to jednak i śpieszył się trzy minuty, bo kiedy dzwonek telefonu obudził Chessera, wybiła dokładnie godzina dziesiąta. Dzwoniono z recepcji: — Podjechał samochód, sir. — Nie zamawiałem samochodu — powiedział Chesser, na wpół śpiący. — To samochód Mr. Massey'a, sir. Przyjechał po pana. — Massey? Dźwięk tego nazwiska gwałtownie wyrwał Maren ze snu. Wyskoczyła z łóżka na równe nogi. — Powiedz mu, że natychmiast schodzimy. Chesser zapytał dlaczego. — Nie mamy nic lepszego do roboty. — Moglibyśmy pospać. A ponadto nie wiemy, kto to, u diabła, jest. Prawdopodobnie to wcale nie Massey. — To tym lepiej — odpowiedziała. Chesser mocno zacisnął powieki; na tyle, na ile go było stać — próbował ocknąć się, aby poradzić sobie z tym wszystkim i przy okazji zazgrzytał zębami. Tymczasem Maren znalazła się w łazience poza zasięgiem jego perswazji. Chesser słyszał jak nuci fragment jakiejś piosenki. Z ociąganiem powiedział do recepcjonisty: — Zejdziemy za 38 kilka minut — odwiesił słuchawkę i zataczając się poszedł do łazienki. Maren nie zakręciła prysznica i poganiała go, aby się śpieszył. Kiedy wyszedł spod prysznica, ona już ubierała się w drugim pokoju. Poczuł się, jak mimowolny uczestnik wyścigu. Nie wymienił nawet żyletki w maszynce, a tylko oskrobał się pośpiesznie i spryskał twarz jakimś płynem po goleniu. Poczuł się, jakby posypał zadrapania solą. Maren była już gotowa. Gorączkowo starał się ją dogonić, kiedy ona upychała w swojej torebce Yuitton najpotrzebniejsze przedmioty — przybory do makijażu i hotelowy ręczniczek. — Gdzie są twoje diamenty? — zapytała. — Na dole, w sejfie. — Zabierzemy je po drodze. — Po cóż, u licha? Zapinał właśnie rozporek, a przynajmniej próbował. Trafił trzecim guziczkiem do czwartej dziurki. Uklękła i pomogła mu. — Jeśli to rzeczywiście nie jest Massey — wywodziła — to być może ktoś ma chrapkę na twoje diamenty. Olśniło mnie wczoraj. — To śmieszne. — To intuicja. W wypadku, jeśli nie będziemy mieli ich przy sobie, nie będziemy mogli ich oddać. — No właśnie, zostawimy je w kasie pancernej. — Wolę raczej zostać obrabowana. Musiał się roześmiać, gdyż mówiła poważnie. — Wolisz raczej zostać obrabowana? — Są tacy, o których się czyta i tacy, którzy tylko czytają — wyrecytowała. Kierowcą był ten sam olbrzym w czerni, a samochód, białym, robionym na zamówienie rolls-royc'em — czterodrzwiowym kabrioletem z tapicerką wykonaną ze skóry białej antylopy. Chesser usiadł oddzielony od olbrzyma szybą. Znalazł przycisk i dzieląca ich szyba zniknęła. — Kim pan jest? — zapytał Chesser. Olbrzym milczał, nawet nie popatrzył w lusterko. — Powiedz mu, że chcę, aby opuścił dach — powiedziała Maren. Chesser wychylił się do przodu i powtórzył to podniesionym głosem. Olbrzym zobaczył twarz Chessera we wstecznym lusterku, podjechał szybko do krawężnika i zatrzymał samochód. Odpiął dwa chromowane zatrzaski na szczycie ramy przedniej szyby, przekręcił małą chromowaną rączkę na tablicy rozdzielczej i dach złożył się samoczynnie znikając 39 w tymczasowym schowku. Kiedy odkryty samochód ponownie ruszył w drogę, powiał chłodny wiatr. Chroniąc się przed zimnem, Chesser zgarbił się a Maren przytuliła się do niego. — Muszę napić się trochę kawy — odezwał się Chesser. — Ja także. Powiedz mu, niech się gdzieś zatrzyma. — Mogę zaczekać — powiedział Chesser. Zabrzmiało to raczej oznajmująco niż pytająco. Maren przesunęła się do przodu i nacisnęła przycisk na tabliczce umieszczonej przed nimi. Otworzył się płytki schowek. Ich oczom ukazały się dwie plastikowe, identyczne fiolki zawierające czerwone i niebieskie tabletki, karafka z wodą źródlaną Evian i kryształowa szklaneczka. Wszystkie stały pionowo w specjalnych podstawkach. — Nie ma kawy — powiedziała Maren, zamykając schowek, — ale jest cieplej, kiedy się pochylisz do przodu. O tak — Zademonstrowała, co ma na myśli, a potem ześliznęła się na wyłożoną pluszowym dywanikiem podłogę. — A tu jest nawet jeszcze cieplej — oświadczyła. Chesser poszedł za jej przykładem i także usiadł na podłodze. Dotąd nie wiedzieli, dokąd jadą, a teraz nie mogli tego nawet zobaczyć. — Myślę, że nie chodzi im o diamenty — stwierdziła Maren. W jej głosie zabrzmiało lekkie rozczarowanie. — Może zostaliśmy porwani — zasugerował Chesser. — Pomyślałam już o tym. — Jesteś warta fortunę. — Tak, jak i ty. — Ja? A któż zapłaciłby za mnie okup? — Ja — obiecała mu. Pocałował ją, ponieważ to zasługiwało na pocałunek. Biały Rolls przejechał około 45 mil szosą A-2. Nie opuszczał prawego pasa, wyprzedzając wszystkie samochody i mijając po drodze tablice: Hindhead, Liphook, Cowplain i Horndean. Tuż przed Petersfield zjechał z A-2 na podrzędną drogę, którą jechał jeszcze 18 mil. Pomiędzy miasteczkami Petworth i Fittleworth w Zachodnim Sussex wykonał jeszcze jeden skręt, pokonał kolejne trzy mile krętej drogi i stanął przed główną bramą rezydencji Clyde'a Massey'a. Kierowca wysiadł szybko i otworzył tylne drzwi. Chesser i Maren oderwali się z bólem od siebie, z trudem wyciągając kości. Chesser czuł się jak sparaliżowany. Wysiadając z auta, omal nie upadł. 40 Maren oceniła posiadłość szybkim spojrzeniem. Był to prawdziwy dom z epoki króla Jerzego, zbudowany z omszałej, czerwonej cegły — trzypiętrowy — osiadły tak głęboko, że okna parteru znajdowały się tuż nad powierzchnią gruntu. Na spadzistym, pokrytym dachówką dachu widać było mnóstwo szerokich kominów świadczących o obecności licznych kominków. Dom był pięknie zachowany lub troskliwie odrestaurowany i oczywiście dbano o niego. Okna jaśniały świeżą bielą. Maren oceniła go na trzydzieści pokoi. Liczba ta była mniejsza od faktycznej o dziesięć. Otworzyły się drzwi wejściowe. Służący, ubrany całkowicie na czarno, pośpieszył, aby odebrać Maren jej torebkę. Nie pozwoliła na to, więc, idąc przed nimi wprowadził ich, poprzez imponujący, centralny hali do dużego pokoju przyjęć i odszedł bez słowa. Pokój został umeblowany z ekstrawagancją — pretendującą do dobrego smaku. W większości, meble pochodziły z okresu Regencji, ale było też parę adamów ł sheratonów z dodatkiem mebli włoskich. Część podłogi przykryto kobiercem z manufaktury Savonnerie we Francji, a ściany wyłożono tapiserią z Aubusson. Maren usiadła na pokrytym adamaszkiem taborecie w stylu Ludwika XIV. Znalazła w torebce przybory do makijażu i położyła je obok siebie. Wyjęła z niej także dużą, kupioną u Masona Pearsona szczotkę i szybkimi pociągnięciami zaczesała włosy. Potem zaczęła malować twarz, korzystając z odbicia w wypolerowanej powierzchni blatu niskiego, antycznego stoliczka. Nie było to łatwe — odbicie jej twarzy było odwrócone, a ona musiała się śpieszyć. Wygładzając cieniutką warstwę podkładu zapytała: — Dlaczego on chce ciebie widzieć? — Kto? — Clyde Massey. — Myślisz, że to jest naprawdę Massey? — przekomarzał się Ches-ser. — Oczywiście. Cały czas o tym wiedziałam — rzuciła okiem na Chessera, sprawdzając jego reakcję. Próbował szczotką zmusić swoje rozwiane wiatrem włosy do posłuszeństwa, ale bezskutecznie. — Spróbuj na mokro — poddała mu pomysł. Chesser znalazł kilka kryształowych karafek na stoliczku. W jednej z nich znajdował się przeźroczysty płyn. Wyjął korek, nalał odrobinę płynu w zagłębienie dłoni i powąchał. To był gin. Zobaczył srebrną, pokrytą 41 siatką butlę z wodą sodową. Nacisną} ostrożnie przycisk, ale naładowana dwutlenkiem woda trysnęła, powodując mały bałagan. Wtarł syczącą wodę we włosy, wyszczotkował je najlepiej, jak potrafił i pochwalił się Maren. • — Wyglądasz jak Nick Charles — powiedziała. — Kto? — Detektyw z filmów archiwalnych. Widziałam go w telewizji będąc z Jean MarcMem w Ameryce. Nie spaliśmy po nocach i oglądaliśmy — powróciła do swojego makijażu. Chesser wymamrotał, że jemu nie zależy; mógłby nawet wyglądać, jak przylizany hiszpański sutener. Podszedł, aby przyjrzeć się z bliska tapicerii z Aubusson. Zastanawiający był powód, dla którego znaleźli się tutaj, w rezydencji Clyde'a Massey'a. Jego zdaniem Massey prawdopodobnie pomylił go z inną osobą. Dotknął włosów z nadzieją, że wyschną na czas i nie będą wyglądać, jak wypomadowane. Maren zdążyła w samą porę. Kiedy upychała przybory do makijażu w torebce, otworzyły się drzwi. Nie stanął w nich Massey, a tylko służący w czerni i uprzejmym gestem zaprosił ich do pójścia za sobą. Minęli kilka innych, równie imponujących pokoi. Idąc, mieli okazję rzucić okiem na Bonnarda, Moneta, Pissarra, Degasa, Yermeera oraz pokaźny szkic Lautreca. Na koniec wkroczyli do czegoś, co najwyraźniej służyło za „salę słońca", jak Anglicy nazywają zimowe ogrody. Wykonane z małych szklanych płytek ściany i dach zakrywała rzadka winorośl, a marmurową podłogę pokrywały słoneczne cętki. Sala wychodziła na szeroki taras z widokiem na obszerny trawnik, tak wypielęgnowany, że wyglądał jak rozpostarta tkanina. Można było odróżnić kierunki strzyżenia trawy, tworzące precyzyjny wzór osnowy. To tam znajdował się Massey, stojąc na trawniku w odległości około pięćdziesiąt stóp — szczupła postać, odziana w uszyty z cienkiej, kremowej flaneli sportowy dres z krótkimi rękawami. Na nogach miał mokasyny z lakierowanej skóry w tym samym odcieniu. Jasnożółta apaszka tworzyła kolorową plamę na szyi. Stał, zwrócony profilem do pozostających na tarasie Maren i Chessera. Niczego nie okazał po sobie, ale najwyraźniej wiedział o ich obecności. Massey obserwował psy. Cztery pary psów trzymanych na smyczy przez czterech mężczyzn w jasnoniebieskich fartuchach. Psy prowadzono tak, że musiały biec zataczając szerokie kręgi — na polecenie 42 Massey'a. Dobrano je parami: labradory, kerry blue teriery, charty rosyjskie oraz charty wyścigowe. Na znak Massey'a przerwano ich bieg i ustawiono w równych odstępach, w linii. Każdą parę podprowadzono następnie do Massey'a, który szczegółowo je zbadał. Na końcu przyszła kolej na parę drżących chartów wyścigowych. Massey wskazał na kerry blue. Człowiek, który je prowadził na smyczy uśmiechnął się krótko, ale z wdzięcznością. Następnie psy zostały odprowadzone — biegiem. Dopiero wtedy Massey zbliżył się do Chessera i Maren. Kiedy znajdował się w odległości pół tuzina kroków wyciągnął rękę na przywitanie i wymienił własne nazwisko. Chesser przedstawił siebie i Maren, nie podając jednakże jej nazwiska. Mówiąc tylko: — To jest Maren. Uśmiechnęła się najpiękniej, jak potrafiła, a kiedy Massey się jej zrewanżował, stwierdziła, że jego zęby są zbyt doskonałe — albo sztuczne lub całkowicie pokryte koronami. — Co za wspaniałe psy! — wykrzyknęła. — Przygotowuje je pan na wystawę? — To właśnie była wystawa — odpowiedział Massey. — Ale wszystkie psy należą do pana, prawda? — Tak. — I pan był jedynym sędzią? Pokiwał głową. Uśmiechnęła się lekko. — Nie mógł pan przegrać. Odpowiedział z całkowitą powagą: — Unikam konkurencji, o ile to tylko możliwe. Szczególnie, gdy w grę wchodzą takie błahostki — czytał w jej myślach. — Nie z obawy przed przegraną w otwartych zawodach, proszę zwrócić uwagę. Chodzi o to, że błąd byłby mój, a nie moich psów. Powodem byłyby osobiste urazy do mnie, do moich pieniędzy. Byłaby to szansa pokonania mnie, której niewielu byłoby w stanie się oprzeć. — A gdyby pan zwyciężył? — Wtedy, uważałbym to za pochlebstwo. W każdym przypadku, to nie psy byłyby oceniane. A tak, kerry blue zasłużenie dostały nagrodę. — Niebieską wstęgę, czy coś w tym rodzaju? — Trener otrzymał dwudziestoprocentową podwyżkę pensji. To bardziej wymierne. Massey poprowadził ich po tarasie. Szedł między Chesserem i Maren, ale większą uwagę poświęcał Maren. Pojawił się służący z białym 43 telefonem w ręku, ciągnąc za sobą długi kabel z głębi domu. Massey odprawił go gestem. — Jest mi bardzo miło, że mogli państwo przyjąć i spędzić ten uroczy dzień ze mną — powiedział Massey oddychając głęboko. Słowa zabrzmiały szczerze. — Rzadko odwiedzam Londyn, wyłącznie wtedy, kiedy teatry oferują coś wyjątkowego. Czy zdołali państwo zobaczyć „Wujaszka Wanię" Czechowa w reżyserii Paula Scofielda? To było rok temu. A może dwa lata. Maren była poirytowana: — Osobiście uwielbiam wszystko, co jest Polańskiego — powiedziała z udawaną szczerością, którą Chesser natychmiast dostrzegł i rozpoznał. — On kręci filmy, nieprawdaż? — zapytał Massey i ponownie nie zaczekał na odpowiedź. — Przysyłają nam tutaj większość dobrych filmów. To oczywiste. Ale te, które dzisiaj się kręci nie dostarczają mi rozrywki. Wydają się zajmować tak nieprzyjemnymi drobiazgami. — Zakładam, że widział pan „Makbeta" Polańskiego? — Nie, ale zrobię to teraz, skoro pani go poleca. — Nie polecam — powiedziała Maren. To go zatkało. — Czy jest kiepski? — Jest znakomity — odpowiedziała i uśmiechnęła się niewinnie. Chesser nie brał udziału w rozmowie. Zamyślił się nad bogactwem, które spacerowało obok niego. Massey i Maren. Wiedział, że nigdy nie była na „Makbecie" Polańskiego. Nigdy nie byli w nastroju, aby go obejrzeć. Chesser spojrzał w górę na puszystą, pojedynczą chmurę. Jego żołądek ostro zaprotestował. Doszli do rogu, gdzie taras zakręcał naokoło skrzydła budynku wiodąc w rejony bardziej odosobnione. Tam, w pełnym słońcu stały jasne żółto-białe ogrodowe krzesełka obok nakrytego żółtym obrusem stołu z fajansową zastawą z Moustier na cztery osoby i sztućcami z angielskiego srebra. Usiedli na krzesełkach. Massey naprzeciw Maren. Zjawił się służący. Gospodarz zapytał ich, czego chcieliby się napić. Chesser miał właśnie poprosić o kawę, ale Massey zaproponował szampana. W ciągu dnia Chesser lubił pić szampana tylko będąc sam na sam z Maren, ale propozycji nie odrzucił. Zastanowiło go, kto będzie czwartą osobą na lunchu. Być może stół przygotowano dla innych gości, a ich nikt się nawet nie spodziewał. Wszystko było możliwe. Chesser trzymał się z dala od trywialnej konwersacji, teraz dotyczącej kwiatów. Pamiętał, jak Maren raz włożyła do słoja z wodą pestkę owocu 44 avocado i jej zdziwienie, kiedy wykiełkował. Z ledwością odróżniała fiołek od stokrotki, ale teraz robiła dobre wrażenie pozwalając wygadać się Massey'owi. Studiując uważnie Massey'a Chesser starał się, aby jego wzrok wyrażał uprzejme zainteresowanie. Osławiony miliarder przekroczył siedemdziesiąt lat. Ciemna opalenizna nie była w stanie ukryć plam pigmentacyjnych na skórze, związanych z podeszłym wiekiem. Jego nos był wąski, długi, z lekka nieregularny — być może poddany kiedyś operacji plastycznej. Oczy w kolorze bladoniebieskich irysów wyglądały, jakby z upływem lat spłowiały — otoczone kremowymi, jak garnitur właściciela, białkami. Pomimo wieku, promieniował zadziwiającą męskością. W jego ruchach nie widać było wysiłku czy ostrożności. Bez wątpienia był wciąż aktywny seksualnie. Wrażenie pogłębiał głos, który nie brzmiał starczo lecz energicznie, zdradzając niewyczerpaną bystrość umysłu. Chesser zamyślił się nad mózgiem Massey'a, nad wszystkim co w nim zapisano i przechowywano: jedynie prawdziwą historię Massey'a łącznie z tym, co czuł będąc młodzieńcem, gdy podstępnie uczynił z wielkiej potęgi swoją ofiarę. Massey był zaledwie etatowym pracownikiem Supreme. Jego praca polegała na wykupywaniu gruntów, potajemnie zbadanych przez jej geologów. W oparciu o analizę geologiczną, korzystając z kapitału korporacji, Massey dokonywał transakcji wykupu w jej imieniu. Dysponował wtedy niewielkim kapitałem własnym. Było tego kilka tysięcy dolarów oszczędności i dwadzieścia pięć tysięcy, odziedziczone po dziadku. Zaczekał więc na raport geologiczny, który był absolutnie pewny; ściśle poufne opracowanie dotyczące kawałka, na pierwszy rzut oka bezwartościowego, taniego gruntu w Oklahomie. Wtedy to wszedł do interesu i wykupił ziemię dla siebie. Naturalnie była tam ropa, a on zrobił wielki początek i w czasie krótszym niż tydzień został milionerem. Podczas gdy potężny Supreme mógł jedynie ryczeć z wściekłości, Massey szczerzył zęby w uśmiechu i liczył pieniądze. A teraz istniała flota tankowców Massey'a, sześć rafinerii Massey'a, tysiące stacji benzynowych oraz rzetelna umowa z dostojnym szejkiem Kuwejtu. Chesser znał fakty o początkach fortuny, ponieważ to sam Masey podał je do publicznej wiadomości. Niemal w każdym wywiadzie poruszano ten temat i Massey, całkowicie otwarcie, opowiadał całą historię. Czy była to strategia podjęta z premedytacją dla uniknięcia oskarżenia go o przebiegłość, co było oczywiście prawdą? Czyż to nie był najlepszy 45 sposób na uniknięcie zdemaskowania? Najistotniejsze było to, że zdołał przechytrzyć Supreme. Było to, w oczach wielu, godne podziwu. Chesser przełknął cały kieliszek szampana. Niewykluczone, pomyślał, że ten dzień będzie należał do najdłuższych w jego życiu. Zauważył, że za każdym razem, gdy Massey próbował podkreślić coś w rozmowie, obracał do góry dłoń, tak jakby oczekiwał położenia na nią czyjeś zgody. — Wynika z tego, że nie jest pan zainteresowany różami, Mr. Chesser. — Jest dzisiaj zadziwiająco milczący — stwierdziła Maren. — Jestem głodny — wyrwało się Chesserowi. Maren pocieszyła go. Jej ręka powędrowała na jego kark i wykonała kilka masujących ruchów. — Wkrótce będzie lunch — obiecał Massey. — Muszę przyznać, że ogromnie podoba mi się pańska Maren. Mam nadzieję, że nie obrazi się pan. — Ależ skądże — skłamał Chesser, myśląc: „to moja Maren". — Kobiety i kwiaty — wykrzyknął Massey. — Powtarzając za Thac-keray'em: „jeśli kobieta jest piękna, któż więcej od niej żądałby? Czyż pragniesz, aby róża śpiewała?" — Massey siedząc, wyprostował się bardziej, najwyraźniej we własnym mniemaniu udowodnił jakąś tezę. Chesser wyobraził sobie liczbę kobiet kupionych przez Massey'a w ciągu minionych dziesięciu lat. Ciekawe, na ile podrożał wstęp. — A mnie podobają się bardziej słowa Oscara Wilde'a — dodała Maren z wahaniem dla powiększenia efektu. — „Jedynym sposobem postępowania z kobietą jest pójść z nią do łóżka, o ile jest piękna i szukać innej, jeśli była nijaka". — Zachwycające! — wykrzyknął Massey. Chesser przypomniał sobie starą dróżkę w okolicach Chantilly w środku ubiegłego lata, w południe, kiedy byli razem na przechadzce i Maren cytowała na głos z książki. Szczególnie wyryło się w jego pamięci powiedzenie Wilde'a, dopiero co przytoczone. Poczuł się dotknięty, że musiał się nim teraz podzielić, tak jakby umniejszyło to jego wartości. Jezu, pomyślał Chesser, były już psy, filmy, kwiaty i cytaty. Teraz kolej na wspólnych znajomych i ryzykowne historyjki. W wezwaniu Massey wspominał coś o interesach. Dlaczego, u diabła, nie przejdzie do sedna? — Gra pan w golfa, Mr. Chesser? — Nie — kusiło go, aby powiedzieć, że nie interesuje go także myśliwstwo. 46 — Ani ja. Skończyłem już z tym. Nigdzie nie wychodzę. Zazwyczaj wykonuję tylko kilka uderzeń przed lunchem. Dla rozruszania mięśni. Mogła to być umyślna wskazówka, gdyż w chwilę później olbrzym w czerni, który kierował rollsem, pojawił się z torbą do golfa i kijami. Torba była uszyta z prawdziwej skóry antylopy i wykończona skórką cielęcą. Trzonki i lica kijów wykonano ze stopu złota. Massey powiedział imię kolosa — Hickey. „Mój człowiek", jak się wyraził i wstał z miejsca. Hickey uśmiechnął się do Maren i Chessera. Hickey wbił podstawkę z prawdziwej kości słoniowej w trawę, umieścił na niej jasnoniebieską piłeczkę i podał Massey'owi kij, a ten, bez żadnych przymiarek, praktycznie jednym ruchem, stanął w pozycji, wykonał zamach i mocno uderzył. Jasnoniebieska kuleczka wystrzeliła prosto przed siebie. Wzbiła się w czystym popołudniowym powietrzu, zamieniła w niebieską plamkę i spadła. Daleko, na zboczu pagórka. Po uderzeniu Massey, śledząc tor lotu, zamarł w pozie ze wzniesionym kijem. Jak na człowieka w jego wieku oddał znakomity strzał. Hickey ustawił jeszcze trzy piłeczki. Massey wybił je prosto przed siebie, mniej więcej w pobliże tego samego punktu, a potem powrócił na swoje miejsce i pociągnął łyk szampana spoglądając sponad kieliszka na Chessera i Maren. Nie pochwalili go, tak jak tego oczekiwał i bardziej mu przez to przypadli do gustu. Maren zażądała więcej szampana, ale stojący na stronie służący nie poruszył się, dopóki nie otrzymał polecenia od Massey'a. — Cóż za przykład lojalności — pochwaliła Maren. — Nic szczególnego — odpowiedział Massey. — Nie usłyszał pani. Maren była pewna, że mówiła dostatecznie głośno i powiedziała to. — On jest niemy i głuchy — wyjaśnił Massey. — Podobnie jak większość moich służących. Byłaby pani zadziwiona, jakie to ma znaczenie dla sprawności. Polegają na czytaniu warg i gestów, a więc zawsze muszą być w gotowości. Naturalnie, przemawiają za tym i inne względy. Takie, jak cisza i spokój. Nie ma nic gorszego niż życie w otoczeniu rozgadanej służby. A Chesserowi przyszło na myśl, że taka organizacja sprzyja także dochowaniu tajemnicy. Nikt nie podsłuchuje rozmów telefonicznych, ani pod drzwiami salonów, gdzie odbywają się rozmowy i, co być może równie ważne, nie trzeba się krępować odgłosami prywatnego życia w dzień, czy w nocy. 47 Massey spojrzał na słońce. — Poczekamy na nią jeszcze przez chwilkę — stwierdził. Maren i Chessera zaciekawiło: kim ona była. Massey odpowiedział jakby czytając w ich myślach. Miał na to sposób. W wygłaszanym stwierdzeniu formułował ukryte pytanie, na które mógł odpowiedzieć. Zwrócił się do nich. — Zje z nami lunch Lady Gaye Bolding. — Czy ona mieszka w sąsiedztwie? — To współpracowniczka — odrzekł. Jeszcze jedno z tych zawieszonych oświadczeń. Poczekał na ich pytające spojrzenia, a potem wyjaśnił, że mąż Lady Bolding kierował działem prawnym w jednym z jego przedsiębiorstw. — Spędza większą część życia na Bliskim Wschodzie — informował Massey. — Mówi płynnie po arabsku właściwie wszystkimi dialektami. Ale o jego wartości świadczy to, że potrafi myśleć na ich sposób. — Massey przerwał i zmusił się do uśmiechu w intencji Lorda Boldinga. — Absolutnie uwielbia swoją... pracę. — A co robi Lady Bolding poza tym, że jest „Lady"? — zapytała Maren. — Po pierwsze, pomogła mi nabyć ten dom i większą część umeblowania. Jest wspaniała w wynajdywaniu przedmiotów. Chesser wyobraził sobie Lady Bolding. Obraz, jaki mu się nasunął przedstawiał podstarzałą kobietę z opadającym biustem i patykowatych nogach, nie mogącą pogodzić się, że najlepszy wiek przeminął, a jej nie udało się wykorzystać nadarzających się w przeszłości okazji. Będzie po angielsku nudna i nadmiernie uważająca na maniery. Chesser miał nadzieję, że się nie pojawi. — Sprawuje ona w większym lub w mniejszym stopniu funkcję mojego asystenta — kontynuował Massey. — Zobaczycie, jest bardzo interesująca — skierował tę uwagę bardziej do Maren, niż do Chessera. Ponownie popatrzył w słońce. Tak jakby, mogło powiedzieć, która jest dokładnie godzina i zadecydował: — Nie będziemy dłużej czekać. Zajęli miejsca za stołem. Nareszcie, zaburczało Chesserowi w brzuchu, gdy służący wziął serwetkę i przykrył nią jego kolana. Najpierw podano kawior — dwa funty największego, szarego gatunku z bieługi — na srebrnym półmisku, wyłożonym skrobanym lodem. Maren z Chesserem usypali sobie pokaźne porcje na talerzach. Zjedli go po swojemu, tak jak najbardziej im smakował — łyżeczką, bez żadnych dodatków. Teraz tematem Massey'a stała się kuchnia. Używał przy tym 48 nazwy „gastronomia", co uświadomiło Maren, że brzmi to jak „astronomia" z wstawionym „g" na początku. Massey podzielał pogląd, że najdawniejsi bogowie i boginie mieli bezpośredni związek z żywnością. Prymitywni ludzie potrzebowali kogoś, by składać dzięki za obfite zbiory i łagodzić gniew, gdy zbiory nie dopisały. To kuchnia ucywilizowała człowieka. Dopiero, gdy żywność stała się powszechnie dostępna pojawił się stół, przy którym mogła wspólnie zasiadać rodzina. Przed tym istniało jedynie indywidualne, samolubne, zwierzęce żarcie. Co za nudny, stary bękart, pomyślał Chesser, pochłaniając kawior i odpowiednio często, przytakując uprzejmie. Nie miał ochoty być mimowolnym słuchaczem. Massey czy nie, zadecydował, zabierają się stąd. Gdy tylko lunch dobiegnie końca. — Czy gra pan w tryk traka? — Maren zapytała Massey'a próbując zmienić temat. Massey — nie przerywając — jedynie potrząsnął głową. To był prawdziwy wykład — monolog; recytowane przez eksperta-samozwańca brednie. Wczesna gastronomia byłaby, według niego, główną przyczyną polaryzacji płici — szczególnie odpowiedzialna za dziedziczną nienawiść kobiety do mężczyzny, manifestowaną z wyjątkowym nasileniem, w dzisiejszych czasach. Kiedy prehistoryczna kobieta była w w zaawansowanej ciąży, wtedy była niezdolna do udziału w polowaniu. Tym samym, zgodnie z atawistycznym prawem, nie zasługiwała, przy podziale, na równą część łupu. Mogła jedynie kulić się w kącie jaskini i prychać, czekając w nadziei, że mężczyzna będzie na tyle wspaniałomyślny i rzuci jej kość. Musiała być wdzięczna, cokolwiek przypadło jej w udziale. Była zależna, ale uknuła odwet. Wkrótce, to oczywiste, nauczyła się, jak dostać swoją część, korzystając ze swego bardziej osobistego oręża. W każdym razie, to całkiem prawdopodobne, że tak to się właśnie wszystko zaczęło. Mówił Massey. Maren chrząknęła na Chessera i ukradła trochę kawioru z jego talerza. Massey kontynuował. W jednym zaledwie zdaniu przemierzył sprintem tysiąclecia. Przeszedł od zwyczajów faraonów do kulinarnego geniuszu Curnonsky'iego i Escoffiera. Maren była przy trzeciej porcji bieługi. — Najwyraźniej lubi pani kawior — zauważył Massey. Przyłapał ją, kiedy miała pełne usta, ale nie pośpieszyła się. A kiedy przełknęła wszystko, odparła: — Jestem uzależniona. 49 — Mówią o nim, że jest afrodyzjakiem — powiedział Massey. — A więc, to jest twój sekret — wykrzyknęła Maren, mając na myśli Chessera, ale rykoszetem trafiło to w Massey'a. — W tym względzie, jest on podobny do burgunda — odezwał się Massey. — Powiadają, że kobietom Burgundii najlepiej smakuje wino, gdy wypiją go ich mężczyźni. Następnie przyszła kolej na tournedos rossini, krojoną wołowinę na chlebie sauttś z dodatkiem świeżego foie gras — pasztetu z gęsich i kaczych podrobów oraz obfitej ilości trufli — zalaną sosem Pćrigueux. Jako przystawkę podano karczochy L la Baligoure. Teraz, kiedy jego głód został w luksusowy sposób zaspokojony. Chesser poczuł się podniesiony na duchu i powróciła jego cierpliwość. Maren ściągnęła z jego talerza kilka trufli, z błagającym o wybaczenie uśmiechem. Chesser udając, że nic nie widzi, nabił kęs mięsa na widelec i włożył go do ust. To on, dzięki zajmowanej przy stole pozycji, jako pierwszy zobaczył Lady Bolding. Zdecydowanie, nie była ona tą Lady, którą sobie Chesser wyobraził. Była blondynką poniżej trzydziestki, a jej opalenizna świadczyła o mnóstwie wolnego czasu. Lady była doskonałym angielskim przykładem różnicy pomiędzy, jak to mówią, rozmnażaniem się a urodzeniem. Podczas prezentacji podała omdlewającą rękę Chesserowi. Ta sama ręka, podana Maren, stała się bardziej stanowcza. Maren. zanim ją ujęła, przyjrzała jej się badawczo przez chwilkę. Lady Bolding gorąco przeprosiła za spóźnienie i ucieszyła się, że nie czekali na nią z lunchem. Wyjaśniła, że grała w tenisa, a od ilości piłek meczowych, można było po prostu oszaleć. Odmówiła zjedzenia kawioru, sprawiając przy tym wrażenie, że to w ramach pokuty za swe spóźnienie. Podano jej tournedos, tak że wszyscy zasiedli do tej samej potrawy. — Widziałam pani zdjęcia w magazynach mody — zwróciła się do Maren tonem tak pełnym podziwu, że o mały włos by jej podziękowała. Massey położył rękę na dłoni Lady Bolding. Na swój sposób dawał Chesserowi do zrozumienia coś, co w oczach Chessera, wyglądało, jakby zwiędły liść opadł na kwiat. Lady Bolding podniosła temat Wimbledonu, poinformowała Massey^, że przygotowano już lożę na turniej. — Tę samą, co w ubiegłym roku. Możliwe, myślał Chesser, ponieważ jego oczekiwania były znacznie 50 mniejsze, to dlatego Lady Bolding okazała się dla niego aż tak atrakcyjna. Powiedział tak do siebie w duchu i, patrząc na nią, zorientował się, że to nieprawda. Rysy jej twarzy były delikatne, idealnie proporcjonalne. Podkreślone minimalnym makijażem. Z ust przebijał ślad drażliwości, a w dużych, brązowych oczach kryła się sugestia rozkosznej odsłony. Widać było, że jest to kobieta z klasą. Jej gesty były delikatne, wyjątkowo kobiece, lecz nie przerysowane. Dokładnie wiedziała, co robi — co na przykład na siebie włożyć. Zwiewny, jedwabny szyfon Bianchiniego w kwiaty, ujawniał jej dumę ze swoich nagich piersi. Dzięki temu, gdzie siedziała — zwrócona do niego nieomal profilem — Chesser mógł dojrzeć doskonały zarys jej prawej piersi. Umyślna przezroczystość tkaniny zapraszała oczy do ukradkowych spojrzeń i Chesser, w tym momencie, cały zamienił się w złodzieja. Odgadywał w myśli intymne uniesienia wyrażane w drgnieniach jej ciała, w całym jej zachowaniu. Wrażenie potęgował jej głos. Wibrował on niewymuszenie w tonacji słodkiej i czystej. Jedynie największe aktorki, po latach ćwiczeń osiągają podobną umiejętność. Chesser wyobraził ją sobie mówiącą coś zmysłowo. W tym, należącym do Massey'a, domu mogłaby to wykrzyczeć. Nie było nikogo, kto by usłyszał. Chesser rzucił okiem na Maren i napotkał wpatrzone w siebie oczy. Na jej drobnych ustach pojawił się wyraz zazdrości. Cała czwórka rozmawiała o wielu sprawach, które interesowały Ches-sera nieco bardziej. Marę Moda na przykład — festiwal mody związanej z wodą, rok rocznie urządzany na Capri. Na koniec, Lady Bolding oświadczyła, że ma zamiar się odświeżyć. Zaprosiła Maren, aby zrobiła to samo. Obydwie kobiety weszły do budynku, zostawiając Massey'a z Chesserem siedzących naprzeciw siebie. Zdawało się, że nieobecność kobiet trwała bardzo długo. Służący opróżnił stół za wyjątkiem wody Perrier i szklanek. Massey popatrzył w dal, w dół zbocza, jakby próbując zidentyfikować coś na odległość. Zapytał Chessera, od jak dawna nie był w Stanach. Chesser poinformował go, że od trzech lub czterech lat. Kiedy Maren i Lady Bolding powróciły i ponownie usadowiły się za stołem, Massey sięgnął do górnej kieszeni dresu. Wydobył dwa klejnoty i potoczył je, jak kostki do gry w kierunku Chessera. — Który z nich jest prawdziwy? — zapytał. Chesser nie wziął kamieni do ręki. Został przez Massey'a lekko zaskoczony. Oczywiście było to jakiegoś rodzaju wyzwanie. Koniec 51 końców przechodzili do interesów, uświadomił sobie. Pozwolił, aby kamienie pozostały na żółtym obrusie i ocenił je. Każdy ważył około siedmiu karatów i miał identyczny okrągły szlif. — Czy może pan go odróżnić? — rzucił wyzwanie Massey, dając do zrozumienia, że Chesser nie jest w stanie. Chesser wziął kamienie w palce, ostrożnie, ale z nonszalancją. W obu promienie słońca załamywały się z jednakowym blaskiem. Wybrał jeden i udał, że mu się dokładnie przygląda. A później drugi. Żałował, że nie ma przy sobie szkła powiększającego. Wtedy wyglądałoby to bardziej profesjonalnie. — A więc? — odezwał się niecierpliwie Massey. — Odpowiedz mu, kochanie — ponagliła Maren. Zachwycona Lady Bolding nie odezwała się ani słowem. Chesser nie śpieszył się. — Chciałbym prosić" o crome de menthe — powiedział. — Czysty. W wysokiej szklance. Przyniesiono je natychmiast. Chesser napełnił szklankę likierem. Maren prychnęła na myśl, że miałby to wypić. Chesser umieścił obydwa kamienie na dłoni i, odrobinę ceremonialnie, wrzucił je równocześnie do szklanki. Klejnoty opadły powoli w lepkim, gęstym syropie. Jeden osiągnął dno prędzej niż drugi. — Ten — oświadczył Chesser. — Który? — zapytał Massey. Chesser wylał większość likieru ze szklanki i wydobył klejnot, który opadał wolniej. Crome de menthe skapywał z jego palców i fasetek kamienia. Wypłukał go w szklance wody Perrier, wysuszył serwetką i podał klejnot Massey'owi. Massey nie mógł w żaden sposób stwierdzić, czy ten kamień jest prawdziwy, czy też nie. Powiedział to Chesserowi. — Drugi kamień jest sztuczny — odezwał się Chesser. — Prawdopodobnie to tytanian strontu, którego ciężar właściwy jest o około jedną trzecią większy niż diamentu. To dlatego brylant przegrał wyścig do dna szklanki. — Imponujące — przyznał Massey. Ale nie opuszczały go wątpliwości. Możliwe, że Chesser wymyślił to wszystko, odgrywając komedię. — A co będzie, jeśli powiem, że to są prawdziwe diamenty. Obydwa? — dał do zrozumienia, że to mogłaby być prawda. — Nie są — odrzekł Chesser. — Czy można to sprawdzić? Chesser wyjął drugi kamień ze szklanki. Wymył go, osuszył i podał 52 Massey'owi. — Proszę zarysować ten kamień tamtym — polecił. — Oczywiście, jeśli to są prawdziwe diamenty zniszczy pan prawdopodobnie jeden lub drugi. Możliwe nawet, że obydwa. To jest ryzyko, które musi pan podjąć. — Chesser był bardzo pewny siebie. Teraz on rzucał wyzwanie Massey'owi. Prawdziwy, piękny w odcieniu kamień, doskonale oszlifowany był wart niemal czterdzieści tysięcy dolarów. Massey nie zawahał się. Odebrał kamień z rąk Chessera i zarysował go mocno tym, który trzymał w ręku. Popatrzył na obydwa i stwierdził, że Chesser miał racje. Sztuczny kamień był głęboko porysowany. — Gratuluję panu, Mr. Chesser — wyrzucił sztuczny kamień przez ramię, diament zaś wylądował na kolanach Lady Bolding. Nawet nie spojrzała na niego. Massey rozsiadł się na krześle. Najwyraźniej nadchodziła decydująca chwila. Chesser wyczuł to, i właśnie wtedy Massey powiedział do niego: — Chcę, aby pan kupił dla mnie diament. Massey zostawił Chesserowi czas na sformułowanie pytań. — Nie — rzucił w odpowiedzi na milczenie Chessera. — Nie chcę klejnotu, który już jest sławny, wydłubany z oka jakiegoś bóstwa dżungli. Chcę nowy kamień. — Jak duży? — Co pan by zaproponował? — To zależy od tego, ile ma pan zamiar na niego wydać. — Półtora miliona. — Dolarów? — Dolarów. Chesser poczuł mrowienie w kręgosłupie. Massey mówił poważnie. — Chcę, żeby był najwyższej jakości, doskonale oszlifowany. Wystarczająco duży, aby stał się znany, jako Massey. Chesserowi przyszło na myśl, że prawdopodobnie nie będzie w stanie przeprowadzić tego interesu. Masz ci los, interes sam pchał się w jego ręce, a jego nie było na to stać, ponieważ musiał wyłożyć pieniądze z góry za surowy kamień i, ponadto, zapłacić szlifierzowi. Nie dysponował wystarczającym kapitałem. Prawdopodobnie nie dostanie żadnych pieniędzy, dopóki nie dostarczy klejnotu. Massey przeceniał jego finansowe możliwości, pomyślał Chesser. Najwyraźniej Massey posądzał go, że jest kimś w rodzaju Whitemana. Po raz kolejny Massey zdawał się podsłuchiwać myśli Chessera. — Wręczę panu czek potwierdzony na całą sumę — powiedział — jeszcze 53 dzisiaj. Zanim pan nas opuści. Jestem przekonany, że półtora miliona pokryje i pański zysk. Chesser był tego pewny. — A teraz — westchnął Massey, podnosząc się — przejdźmy do sadu. Jabłonie wciąż jeszcze kwitną. > Dwie godziny później stanęli przed domem. Tylne drzwi od rollsa były otwarte, obok nich stał Hickey. To był inny samochód — czarna, robiona na zamówienie limuzyna. Chesser i Maren wyruszali w drogę powrotną do Londynu. Massey odprowadził Chessera na bok. Podał, złożony na pół, czek. Chesser nawet na niego nie spojrzał i włożył do kieszeni marynarki. — A przy okazji, Chesser — Massey odezwał się niskim, ukradkowym szeptem — powinien pan zdać sobie z czegoś sprawę. Chesser wyczuł w nim zmianę. Obydwaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy. — Całe to moje mielenie ozorem o kobietach, kwiatach i jedzeniu, to były czyste bzdury. Zrozumiano? Chesser domyślił się, że człowiek, z którym stał twarzą w twarz, teraz był prawdziwym Massey'em — kompetentnym, potężnym, chłodnym i bezpośrednim oraz dającym to jasno do zrozumienia. — Rozumiem — odpowiedział Chesser. — Interesowało mnie, czy potrafi pan zapanować nad sobą — powiedział Massey. — To tak się rzeczy miały. Podali sobie ręce i podeszli do samochodu. Maren siedziała już na tylnym siedzeniu. Chesser pożegnał Lady Bolding, a ona obdarzyła go, udzielając pożegnalnej łaski, aprobującym uśmiechem. — Zobaczymy się za miesiąc — odezwał się Massey. A potem wyruszyli w powrotną drogę. Chesser wyjął czek i spojrzał na półtora miliona dolarów wypisane na jego nazwisko. Niesłychane. Chciał pokazać go Maren, ale pieniądze były ostatnią rzeczą, która ją interesowała. — Czy myślisz, że jest atrakcyjniejsza ode mnie? — zapytała. — Nie. Zdecydowanie nie. — To dobrze, bo kiedy poszłyśmy do domu, odświeżyć się, pocałowała mnie. — Nieprawda. 54 — Prawda. Prosto w usta, z języczkiem i wszystkim. — Mówisz poważnie? — Nie. Ale miała na to ochotę. Zmusiło go to do śmiechu. — Jesteś niepoprawna. — Mam intuicję — dodała Maren. Massey stał przed frontem swojego domu i obserwował znikającego z oczu rollsa. Doskonale, pomyślał, to była faza druga. Był bardzo zadowolony. Faza pierwsza dotyczyła wytypowania kandydata. W fazie drugiej trzeba było określić, czy kandydat miał to, co potrzeba. Był prawie pewny, że trafił na właściwego człowieka. ROZDZIAŁ 6 Następny dzień był jednym z tych obrzydliwych, londyńskich dni, kiedy powietrze nabrzmiałe jest wiszącą nad wszystkim groźbą deszczu. Maren wstała o dziesiątej, wyjrzała na zewnątrz i uciekła z powrotem do łóżka, zasłaniając oczy włosami. Chesser zatelefonował do Systemu. Powiedziano mu, że Meecham jest nieobecny i chcieli połączyć go z Berkely'm. Chesser nie miał ochoty rozmawiać z Berkely'm. Został tak samo potraktowany, kiedy zatelefonował powtórnie i dopiero za trzecim razem usłyszał od sekretarki, że Mr. Meecham właśnie nadszedł. Chesser wiedział, że to było kłamstwo. Na linii pojawił się Meecham. — Słucham Chesser, o co chodzi? — Chcę sesji specjalnej. — To niemożliwe. — Mam kupca na duży kamień — powiedział Chesser. — Kogo? — To tajemnica. — Co pan ma na myśli mówiąc „duży"? — w głosie Meechama zabrzmiał sarkazm. — Zacznijmy, powiedzmy, od dwustu karatów. Mówiąc to Chessera ogarnęło zadowolenie, szczególnie ze sposobu, w jaki to powiedział; tak jakby na codzień miał do czynienia z kamieniami tej wielkości. Chesser uważał, że okazja może być wykorzystana w trójnasób. Może osiągnąć pokaźny zysk, odzyskać nieco respektu w oczach Systemu i, na koniec, pozwolić sobie na odrobinę osobistego odwetu. W tym momencie, ze szczególną przyjemnością zamieszał odrobinę w mózgu Meechama. — Dwieście karatów? — To na początek — powiedział Chesser. — Nie jest pan w stanie manipulować kamieniem tej wielkości. — Jestem w stanie. — Wie pan, że mówi pan o poważnej transakcji, której można dokonać tylko w gotówce. Tak, jak we wszystkich tego rodzaju przypadkach. — Mogę zapłacić gotówką. — Ma pan kupca, mówi pan? Meechama ponownie interesowała tożsamość klienta, ale Chesser nie dał się na to nabrać. Pozwolił, aby milczenie było dla Meechama niedwuznacznym tego sygnałem. — Proszę przyjść około drugiej trzydzieści. — odezwał się Meecham. — Około drugiej trzydzieści? — kładąc nacisk na pierwsze słowo, Chesser dał Meechamowi do zrozumienia, że tego rodzaju "przybliżony" termin spotkania był zaszczytem, niedostępnym dla niego do tej pory. — O drugiej trzydzieści — warknął Meecham. Kusiło Chessera, aby powiedzieć mu, że godzina czwarta bardziej by mu odpowiadała, ale prawdę mówiąc nie mógł sobie pozwolić na zbytnią niegrzeczność. Potrzebował Systemu. To u nich leżały kamienie. Zajrzał do sypialni i stwierdził, że Maren ciągle jeszcze drzemała. Miękko wypowiedział jej imię — raz tylko — a kiedy ani drgnęła, zostawił ją w spokoju. Udał się do londyńskiej filii jego macierzystego banku z siedzibą w Genewie. Na widok potwierdzonego czeku Massey'a posadzono go błyskawicznie przy biurku w gabinecie jednego z dyrektorów. Chesser przekazał swoje życzenie: zdeponowanie pieniędzy na koncie w Genewie — w dolarach — z możliwością wypłacenia natychmiast, przy transakcjach zawartych w Londynie, każdej sumy do wysokości czeku. Dyrektor zapewnił, że potrwa to tylko jeden dzień. Opuściwszy bank, Chesser przystanął na chwilę na ulicy i postanowił powrócić do hotelu pieszo. Odesłał daimlera i ruszył Regent Street krokiem, który dorównywał jego dobremu samopoczuciu. Oglądał po drodze niemal wszystkie wystawy sklepowe, czując się w nastroju do kupowania. Było samo południe i kobiety opuściły biura. Pomyślał, że tym razem więcej tu pięknych dziewcząt niż zwykle. Niektóre odwzajemniały się nawet spojrzeniem. Skręcił z Regent Street na Maddox Street 57 i wstąpił do małego sklepiku. Zakupił wiktoriańskie puzderko — emaliowane, z zawiłym grawerunkiem splecionych ze sobą liter MC. Gdy był niedaleko następnego skrzyżowania, zaczęło padać i to bez ostrzegawczych, pojedynczych kropel — od razu spadł rzęsisty deszcz. Na szarym ubraniu Chessera wykwitły ciemne plamki. Schronił się w bramie mając nadzieję, że wkrótce przestanie padać, ale po chwili rozpoczęła się prawdziwa ulewa. Odczekał pięć minut, w jego odczuciu długich jak godzina i wyszedł na deszcz. Musiał jeszcze przejść przez pięć skrzyżowań. W połowie drogi zaczęło bulgotać mu w butach a nogawki oblepiły uda. W chwili gdy doszedł do „Connaught", wyglądał tak, jakby wypadł za burtę. Na pomoc rzucił się portier z wielkim parasolem. Głupi bękart pomyślał o nim Chesser, ale i tak wręczył mu suty napiwek. Chesser nie spodziewał się, że Maren wyjdzie z pokoju. Zjadła swoje śniadanie i zostawiła wiadomość. Ty dezerterze! Idę cierpieć do Sassoona. Zatelefonuj do mnie, jeśli nie uda ci się uniknąć kłopotów. Zrzucił mokre ubranie i wziął ciepły prysznic. Wybiła już pierwsza trzydzieści. Przez myśl mu przemknęło, czy nie powróżyć sobie z / Ching, ale nie miał ani jednej monety a lokaj poprzyszywał już guziki do jego ciemnoniebieskiego garnituru — na szczęście, bo teraz musiał się w niego ubrać. Na 11 Harrowhouse Street pojawił się o kilka minut za wcześnie. Tym razem pamięć go nie zawiodła i pozwolił, aby drzwi otworzył przed nim Miller, który na swój tradycyjnie przyjacielski sposób poinformował Chessera, że jest już oczekiwany i to wprost na sali przeglądów. Chesser poszedł na górę przekonany, że zastanie siedzącego już tam Meechama, ale sala była pusta. Usiadł więc na krześle przy nakrytym aksamitem stole. Spodziewając się w każdej chwili nadejścia Meechama, aby wywołać swobodne wrażenie, usiadł odwrócony plecami do drzwi. Usłyszał, jak ktoś je otworzył i zamknął, a potem zbliżający się do stołu odgłos kroków. Podniósł wzrok do góry. Był to Watts. — Dobry wieczór, panu — pozdrowił go Watts. W rękach niósł pojemnik o proporcjach zwykłego pudełka do butów, jedynie o połowę mniejszy. 58 — Jak się masz, Watts. Watts stanął naprzeciw Chessera. Położył skrzyneczkę na stole. — Pokażę panu kilka kamieni, sir. — Mr. Meecham nie przyjdzie? — Nie, sir. Chesser poczuł się oszukany. Może nie było mu wcale pisane dobrać się do skóry Meechama. Następna okazja mogła się już nie przytrafić, przynajmniej nie taka, jak ta. Miał ochotę wyjść. Był dostatecznie rozdrażniony, ale w tej branży nie można wynieść się ze swoimi interesami byle gdzie, ot tak sobie. Pomyślał, czy nie zażądać, aby to Meecham osobiście poprowadził przegląd, ale stał przed nim Watts i mógłby potraktować to jako obrazę. Do diabła z tym, przemknęło Chesserowi przez myśl i uśmiechnął się do Wattsa. — Co też pan tam przyniósł do obejrzenia? — Wszystkiego trzy kamienie, sir — powiedział Watts z dumą. Usunął wieczko z pojemnika, wydobył trzy duże, nieoszlifowane diamenty i położył je na aksamitnej powierzchni, tuż przed Chesserem. Chesser włożył do oka lupę. Ujął w palce pierwszy kamień. — Ma on trzysta siedemdziesiąt sześć karatów, sir — udzielił informacji Watts. Chesser zajrzał w głąb kamienia. Wiedział czego szukać, ale jego zdaniem widział zbyt wiele tego, czego tam być nie powinno. Trudność polegała na tym, że nie był przyzwyczajony do dużych kamieni. Wyglądało na to, że pokaźny rozmiar przenosi w inny wymiar. Nie mógł określić, czy kamień jest dobrej jakości, czy też nie. Jego zdaniem posiadał zbyt wiele smug i węglowych skaz. Pod pewnym kątem, skazy wydawały się być nieregularnie rozłożone na krawędziach, pod innym zapadały się głęboko — psując wszystko. Chesser żałował, że brakuje mu doświadczenia. Nie mógł popełnić błędu. Nie tym razem. Zaczął się pocić. Teraz był zadowolony, że Meecham jest nieobecny. Przez cały czas, gdy Chesser oglądał kamienie, Watts nie odezwał się ani słowem. Intuicyjnie wyczuł jego zakłopotanie. — Ten w środku, sir — powiedział Watts. — Co z nim? — Znakomita barwa. 59 Watts próbował mu pomóc. Wiedział więcej o metodach oceny diamentów niż ktokolwiek w Systemie, a przynajmniej takie pogłoski doszły Chessera. Jednakże Chesser nie był pewny, czy może zaufać temu człowiekowi. Niewykluczone, że to Meecham, wykorzystując Wattsa, próbuje pozbyć się tego właśnie kamienia, wpychając go jemu. Chesser zadecydował, że tak naprawdę trudno w to uwierzyć. Podniósł kamień i zbadał go jeszcze raz. Był on najmniejszy ze wszystkich, kształtem zbliżony do prostopadłościanu — wysokiego na około trzy-czwarte cala, odrobinę szerszego niż cal i długości półtora cala. — Dwieście pięć przecinek sześć karata — odezwał się Watts. — Zrobiłem w nim okienko. Chesser zlokalizował mały, wypolerowany punkt, przez który mógł zajrzeć głęboko do wnętrza kamienia. Stwierdził, że jest przeźroczyście biały, bez śladu obniżającej wartość żółci, bez widocznych na pierwszy rzut oka niedoskonałości. — Jak, pana zdaniem, można go oszlifować? — zadał pytanie Chesser. — Struktura jest idealna dla kształtu owalnego. Jeśli nie ma pan za złe moich sugestii, sir. — Absolutnie nie. — Powinien pan uzyskać doskonały klejnot mniej więcej o połowę lżejszy, może troszeczkę więcej. W każdym razie, naprawdę dobry. Chesser musiał zadać to pytanie: — Jeśli to prawdziwy zwycięzca, to dlaczego jest jeszcze tutaj? — Dopiero co przysłano go z Botswany. Nawet Mr. Meecham nie widział go jeszcze. Chesser wierzył w to. — Moje jedyne instrukcje od Mr. Meechama brzmiały, aby przedstawić panu kilka kamieni z tego przedziału wielkości i pomyślałem sobie, że szczególnie spodobałby się panu właśnie ten. Oczywiście, może on nie sprostać pańskim wymaganiom. — Jaka jest cena? — Siedemset tysięcy dolarów. Chesser poszedł za głosem intuicji. — Biorę go — powiedział szybko. Z uśmiechu na twarzy Wattsa domyślił się, że podjął prawidłową decyzję. Chesser był mu wdzięczny. — Czy zakończymy transakcję, sir? — Jutro przyniosę czek potwierdzony. 60 — Jeśli panu wygodniej, możemy dostarczyć kamień. Mogę go panu przynieść osobiście. To, że nie musiał ponownie pojawiać się pod numerem 11 miało dla Chessera swój urok i przystał na to. — Czek będzie przygotowany. — Jutro, o której godzinie? — Może po południu. Powiedzmy o drugiej? — Bardzo dobrze, sir. Chesser czuł, że jest Wattsowi coś winny i pragnął to okazać. W tym momencie, mógł jedynie uścisnąć mu dłoń. Lekko zakłopotany Watts, zawahał się, niespokojnie popatrzył na drzwi, a potem przyjął wyciągniętą do niego rękę. Ze wszystkich ludzi Systemu, których poznał Chesser, Watts stał najniżej w hierarchii, ale Chesser lubił go najbardziej. Dokładnie w tym samym momencie, dwa piętra wyżej, Meecham siedział na zamkniętej konferencji z Edwardem Coglinem. Coglin był naczelnikiem sekcji bezpieczeństwa Systemu, prywatnej siły policyjnej, odpowiedzialnej za bezpieczeństwo numeru 11. Była ona tak sprawna, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat miał miejsce zaledwie jeden incydent, zresztą o stosunkowo niewielkim znaczeniu, a od kiedy Coglin przejął swoje stanowisko, nie wydarzyło się nic. Ten podziwu godny rekord pozwolił Systemowi na prowadzenie swoich cennych interesów pod numerem 11 w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa. Naturalnie, nieuniknionym było, że wynikiem tak nieskazitelnej przeszłości było poczucie pewnego samozadowolenia i zadufania we własne możliwości. Obok obowiązkowej ochrony, Sekcja Bezpieczeństwa zajmowała się wypełnianiem bardziej skomplikowanych i rozległych zadań, a znanych jedynie osobom należącym do samego jądra Systemu. Funkcjonowała ona jako wysoce zorganizowana jednostka wywiadowcza wykorzystująca na skalę międzynarodową wiele osiągnięć współczesnej praktyki szpiegowskiej. Zbierała ona i segregowała w swym skomputeryzowanym banku informacje o każdym, kto na świecie miał cokolwiek do czynienia z diamentami. Ze szczególną uwagą, stale lub okresowo, kontrolowała ona tych handlarzy diamentami, którzy byli regularnie zapraszani do siedziby Systemu — takich, jak Chesser, aczkolwiek znajdował się on daleko na końcu listy. Dla Systemu przedmiotem szczególnej wagi było wiedzieć wszystko, 61 na ile to możliwe, o tych ludziach; o ich zawodowych zwyczajach, możliwościach finansowych, a także o zaletach, wadach, przyzwyczajeniach i słabościach. System korzystał z tej wiedzy przy precyzyjnym określaniu, jaką ilość i jakiej jakości diamenty powinien umieścić w pakiecie każdego z nich. Rezultatem działalności Sekcji Bezpieczeństwa był zadziwiająco dokładny obraz światowego rynku diamentów, pozwalający Systemowi zwiększać lub zmniejszać przepływ diamentów, zależnie od sytuacji. Sekcja Bezpieczeństwa nie działała spod numeru 11. Zmasowała ona cały swój sprzęt elektroniczny i komputery po drugiej stronie Harrow-house — dokładnie naprzeciw. To stamtąd na konferencję z Meechamem przyszedł Coglin. Ci dwaj ludzie rzadko siadywali naprzeciw siebie, tak jak w tej chwili. — Nie interesowaliśmy się nim — powiedział Coglin. . — To widać — burknął Meecham. • — Do diabła, nie było powodu. To płotka, zawsze nią był. — No cóż, trafiło mu się coś wielkiego — wtedy kiedy spuściliśmy go z oka — Meecham chłostał słowami, ale umiarkowanie. Coglin miał mu za złe obarczanie go jakąkolwiek winą. Nie musiał tego robić. Był inspektorem, dobrym inspektorem w Yardzie dopóki System nie zaofiarował mu znacznie więcej. Od samego początku zrozumiał, jakie to stwarza możliwości. Teraz, po piętnastu latach Coglin był żywym bankiem informacji o działalności ludzi, a szczególnie o ich wykroczeniach. Jego pozycję umacniał międzynarodowy pierścień informatorów i, w równym stopniu, osobiście dobrany personel. Były w Systemie wysoko postawione osoby, które spoglądały na Coglina z góry. Nie podobało się im jego „niejasne" zaplecze i brak ogłady, bali się jednakże tego, co wiedział i tego, co mógłby wiedzieć. Był on, powiedzmy to w ten sposób, J. Edgarem Hooverem diamentów. Coglin był krępym, niskim mężczyzną po pięćdziesiątce. Pół-Irland-czykiem od strony matki. Druga połowa była prawdopodobnie też z Irlandii, ale tego nawet jego matka nie była pewna. Miał blisko osadzone, małe oczy, płaską twarz i nos, który musiał oberwać sporo razy. Przewaga Coglina polegała na tym, że był bardziej inteligentny niż na to wyglądał. Teraz zwrócił się do Meechama: — Nigdy nie polecono nam przeprowadzić niczego, ponad rutynową kontrolę. 62 Meecham przyznał mu rację skinieniem głowy. Przeglądał dossier. — Mamy tutaj coś? — zapytał. — Jedynie drobna sprawa z sześćdziesiątego szóstego. — No, a co z tym? — Pieniądze leżą ciągle na koncie bankowym w Genewie. Nie ruszył nawet pensa. — Co o tym sądzisz? — Meecham zamknął dossier. — Może to dziewczyna. Jest wystarczająco bogata, aby sprawić sobie przyjemność. Może to wszystko, o co tu chodzi. — Wątpię w to. A tak przy okazji, jak ona wygląda? — Jest tam jej zdjęcie — powiedział Coglin. Pochylił się do przodu, otworzył dossier, odnalazł fotografię i podał Meechamowi, który przyglądał jej się przez całą minutę, ale nie skomentował. — No dobrze — zakończył Meecham — tego, czego nie wiemy, możemy się przecież dowiedzieć, nieprawdaż? — Chcesz byśmy specjalnie się nim zajęli? — Tylko dla zaspokojenia mojej ciekawości. — Pamiętaj, że na następnym spotkaniu rada dyrektorów porusza sprawę budżetu — powiedział Coglin i wstał do wyjścia. Na wychodnym wspomniał Barry Whitemana. — Co z nim? — Powinien być w drodze powrotnej do Nowego Jorku — przedwczoraj, ale zmienił zamiar. — Jest w dalszym ciągu w Londynie? — Teraz w Paryżu. — Dlaczego? — Nie dla kultury, mówię ci to. Zabrał ze sobą swoją własną dziewczynę. Wysoką, bombowo wyglądającą ptaszynę. Meecham z udaną obojętnością zajął się dziennymi raportami produkcyjnymi z Namaąualand, a Coglin zdusiwszy uśmieszek odwrócił się i wyszedł. — Przykro mi. ale linia do Antwerpii jest zajęta. — Proszę spróbować za pół godziny. Chesser był z powrotem w swoim apartamencie w hotelu Connaught. Cieszył się z kupienia diamentu, a teraz chodziło mu o szlifierza. W Antwerpii znajdowało się z górą piętnaście tysięcy szlifierzy, ale Chesser chciał najlepszego. Wildensteina. Mając go, czułby się bezpieczniej, 63 aczkolwiek wątpił, aby udało mu się go zaangażować. Drugi w kolejności był Kornfeld, ale nie zadzwoni do niego, dopóki Wildenstein zdecydowanie mu nie odmówi. Chesser nie odważył się pomyśleć, co by było, gdyby żaden z nich nie zgodził się na podjęcie pracy. Był zadowolony, że codziennie nie musi przez to przechodzić. Wątpił, czy wytrzymałby to, chociaż ludzie, tacy jak Whiteman żyli z tego. Być może człowiek się przyzwyczaja. Do syndromu wielkiej wygranej lub wielkiej przegranej. Zamówił do pokoju szkocką whiski. Zatelefonował do Sassoona, do Maren. Powiedziano mu, że jej nie ma, i w ogóle nie była, chociaż umówiła się na termin. Obudziła się w nim obawa, Maren zwykle nie rezygnowała ze swoich planów. Chesserowi pozostało jedynie czekać. Przyniesiono szkocką, ale nic nie pomogła. Spróbował poczytać gazetę z poprzedniego dnia. Tuż po piątej zadzwonił telefon, połączono go z Antwerpią, na linii był Wildenstein. Chesser przedstawił się przez telefon najlepiej jak potrafił, i właśnie miał zamiar przystąpić do propozycji, kiedy weszła Maren. Kompletnie zlekceważyła fakt, że rozmawia przez telefon, podeszła prosto do niego i długo całowała go w usta, a Wildstein myśląc, że połączenie zostało przerwane, powtarzał w kółko „hallo" coraz bardziej poirytowany. W końcu Chesser wyswobodził się na tyle, że mógł rozmawiać. Wildstein zapytał go, czego od niego chce. — Mam kamień i chcę, aby to pan wykończył go dla mnie. — Momencik, proszę. Tylko coś sprawdzę. Chesser usłyszał Wildsteina odkładającego słuchawkę. Wyobraził sobie renomowanego szlifierza. Kiedy był pewnego razu w Antwerpii wskazano mu Wildensteina, uczoną z wyglądu postać z czarną brodą. Chasydzkiego Żyda w długim, czarnym płaszczu i czarnym kapeluszu. Wildenstein powrócił do telefonu. — Może w sierpniu — odezwał się. — Chciałbym, aby zrobił to pan teraz. — Tego nie mogę zrobić. — Obiecałem, że dostarczę go za miesiąc. — Sierpień będzie w sam raz. — To jest dwustukaratowy kamień. Pierwszorzędny. Wildenstein zawahał się, zachęciło to Chessera. — Pan go dostarczy, a ja popatrzę na niego w sierpniu — powiedział Wildenstein. 64 Chesser zdecydował się. Musiał zaryzykować obrazę Wildsteina propozycją, która miała go kupić. — Płacę sto tysięcy za robotę — powiedział. — Sto tysięcy czego? — Dolarów. — To za dużo. — Dla mnie tyle jest wart. — Pan przyjedzie do Antwerpii. — Czy to znaczy, że pan go zrobi? — Muszę zobaczyć kamień. — Będę u pana jutro wieczorem. Jak długo pozostanie pan w swoim warsztacie? — Zastanie mnie pan — obiecał Wildenstein. — Dzięki. To wiele dla mnie znaczy. — Zobaczymy, zobaczymy, gdy pan tu będzie — Wildenstein powiedział „do widzenia" i tak szybko odłożył słuchawkę, że Chesser nie miał okazji powiedzieć ani słowa więcej. To brzmiało tak, jakby z Wildsteinem dopiął swego. Za sto tysięcy dolarów. Chesser wierzył, że było warto. Wildstein doceni wartość kamienia. Chesser wyliczył własny, czysty zysk na siedemset tysięcy dolarów. Suma obudziła w nim chciwość, ale wkrótce uspokoił się, kiedy zrozumiał, że w istocie wszyscy nieźle na tym wychodzą. System dostał siedemset tysięcy dolarów za kamień wydobyty za grosze z ziemi przez czarnego górnika. Wildstein dostawał ekstra sto tysięcy, prawdopodobnie więcej niż kiedykolwiek w życiu otrzymał za oszlifowanie kamienia. Massey otrzyma doskonały klejnot, za który musiałby uiścić co najmniej dwa miliony, gdyby kupował go detalicznie. Tak więc, zysk Chessera był stosunkowo niewygórowany. Był za to równy jego siedmioletnim zarobkom z handlu zawartością pakietów otrzymywanych od Systemu. O ile, oczywiście, wzrosłaby ich wartość. Prawdopodobnie interes ten był rekordowy. Przeszedł do sypialni, z myślą zakomunikowania Maren, że jest prawie milionerem. Na jego widok wykrzyknęła: — O mój Boże, czuję się na śmierć zagłodzona. Nic nie jadłam na lunch, wypiłam tylko filiżankę ohydnej herbaty. Właśnie się rozebrała — zdjęła wszystko oprócz bucików — dzięki temu jej nogi wyglądały na jeszcze dłuższe i jeszcze ładniejsze. Przeszła 65 przez sypialnię do toaletki, po papierosy, a przynajmniej tak to usprawiedliwiła. Zapaliła dwa i, jak zwykle, pstryknęła w niego jednym. Poszybował tuż obok niego. Podnosząc go z dywanu, wydawało mu się, że słyszał zwrócone do niego jej słowa: — Rozmawiałam dzisiaj z Jean Marc'iem. —Hę? — Odbyłam przyjemną, długą pogawędkę z Jean Marc'iem. — No pewnie, wpadłaś na niego na ulicy. — W pewnym sensie. Przypadkowo zobaczyłam kartę na jednej z ogłoszeniowych tablic na zewnątrz sklepu tytoniowego. Zostałam tam zaprowadzona. — Przez Chińczyka czy Indianina? — Jednego albo drugiego — usiadła na krawędzi łóżka. — W każ- • dym razie, tę kartę wyłożyła tam medium. Miała na imię Mildred. Ona jest karlicą. — Takie drobne medium — odezwał się Chesser. Maren była w zbyt poważnym nastroju, aby się roześmiać. — Zamiast ] do Sassoona poszłam do Mildred na wróżby. Okazało się, że ona jest niezwykła. Natychmiast porozumiała się z Jean Marc'iem. — Chcesz gdzieś pójść na kanapkę, a potem może na film? — Jean Marc był bardzo szczęśliwy. Naprawdę podoba mu się po tamtej stronie. — Jasne, każdy umiera po to, aby się tam dostać. Zlekceważyła jego cynizm. — Kazał ciebie pozdrowić. — Muszę polecieć jutro do Antwerpii — powiedział, wciąż próbując odwrócić jej uwagę. — Chcesz pojechać ze mną, czy wprost do Chan-tilly? Mogę spotkać się z tobą w Chantilly, jeśli wolisz. — Jedno, co Jan Marc powiedział, naprawdę mnie zaskoczyło. Powiedział, że powinniśmy się pobrać. Wyobraź to sobie. Chesser wyobraził sobie i pomyślał, że Jean Marc powinien spróbować, aby ta wiadomość dotarła raczej do krążących wokoło prawników, jak sępy gotowych w każdej chwili porwać dziobem pieniądze. Albo, jeśli Jean Marc był w tak altruistycznym nastroju, dlaczego po prostu nie zdematerializuje oryginału i wszystkich kopii swojej idiotycznej ostatniej woli? — Może powinniśmy to zrobić — powiedziała zamyślona Maren. — Pobrać się? — Spotkać się w Chantilly. Jak długo zostaniesz w Antwerpii? 66 — Kilka godzin. — W takim razie jadę z tobą — postanowiła. — Nie wierzysz Mildred, prawda? — Wierzę. Dlaczego nie? — powiedział raczej zgodliwie, niż kłótliwie. — Nawet nie pobiera opłat za wróżby. — Naprawdę? — Jeśliby pobierała, straciłaby moc. Tak właśnie się dzieje, kiedy media ulegają komercjalizacji. Ich moc zostaje im odebrana. — Kto ją zabiera? — Najwyższa moc kosmiczna — odpowiedziała, niepewna tego, jak to zabrzmiało. — Powinieneś zobaczyć to przygnębiające miejsce, gdzie Mildred musi mieszkać; żal mi jej. Dałam jej pięćdziesiąt funtów. — Poświęciła pięćdziesiąt funtów mocy? — To był dar. Zezwolono jej przyjmować dary. Nie przestając wpatrywać mu się w oczy Maren upadła na łóżko, na wznak, opierając się na łokciach, z nogami wciąż przewieszonymi przez krawędź. Zezwolono przyjmować dary, pomyślał Chesser. Przed jego oczami był ten jedyny punkt. W tej pozycji wyraźniej widoczna, jasna, uwypuklona puszystość. A potem, także i on ofiarował jej puzderko. ROZDZIAŁ 7 Watts dostarczył diament zgodnie z obietnicą. Przyniósł go w małej, szarej kopercie — w kieszeni marynarki. Był on tam tak bezpieczny, jakby został wysłany przez zaprzysiężonego posłańca w opancerzonej furgonetce. Nikomu na myśl by nie przyszło, że ten zwyczajnie wyglądający przechodzień mógłby mieć przy sobie cokolwiek o wartości siedmiuset tysięcy dolarów. Watts nawet nie wsiadł do taksówki, lecz przyjechał kolejką podziemną. Chesser odwinął diament z tkaniny i obejrzał go, bardziej z podziwu niż dla kontroli. Uprzednio już wręczył Wattsowi potwierdzony czek. — Mazel i broche — rzekł Watts. Po hebrajsku szczęście i błogosławieństwo, tradycyjny zwrot w świecie handlarzy diamentów — Żydów, czy nie Żydów; przypieczętowanie umowy. Zwrot ten, raz wypowiedziany, był oficjalnym zobowiązaniem strony do dotrzymania słowa i, choć w tym wypadku nie było to niezbędne, Watts wypowiedział je, aby wyrazić to, co czuł. Wstał zbierając się do wyjścia. Chesser nalegał, aby zatrzymał się jeszcze na szklaneczkę brandy, lub czegokolwiek innego. — Muszę wracać — powiedział Watts. — Do diabła z nimi — odezwał się Chesser i nalał brandy, spodziewając się, że Watts jednak zostanie. — Z wodą sodową czy zwykłą? — Z wodą sodową, dziękuję — poprosił Watts i ponownie usiadł. Dwaj mężczyźni usiedli samotnie w hotelowym apartamencie. Maren poszła na zakupy, a Chesser podejrzewał, że znowu wyląduje u Mildred na kolejnej pogawędce z Jean Marc'iem. 68 — Jak długo pracuje pan dla Systemu? — zapytał Chesser, aby rozpocząć od wspólnego tematu. Pytanie to niespodziewanie wywołało nagłe napięcie w spojrzeniu Wattsa. — Dwadzieścia osiem lat. — Zawsze tutaj w Londynie? — Pięć lat w Johannesburgu. Był pan kiedyś w Afryce Południowej? — Nie. — Zacząłem w Johannesburgu. W oczach Chessera, Watts wyglądał na przygnębionego. Mogło to być zgorzknienie. Być może, ten człowiek czuł się wykorzystywany. — Czy Meecham wie, który kamień kupiłem? — zapytał Chesser. — Tak. Dopytywał się wczoraj po południu, po tym, jak pan już wyszedł. — I? — Nie był tym uszczęśliwiony. Prawdę mówiąc zrugał mnie i powiedział, że wolałby raczej, gdyby dostał go ktoś taki, jak Whiteman. Słysząc to, Chesser poczuł głębokie zadowolenie. Dobrał się do skóry Meechama, mimo wszystko, tyle że kosztem Wattsa. — Doceniam okazaną wczoraj pomoc — powiedział Chesser. — Chciałbym się jakoś odwdzięczyć. — Nie trzeba, sir. Watts wykorzystał pustą szklaneczkę i gestem zapytał o pozwolenie nalania sobie więcej brandy. — Naprawdę — zwrócił się do niego Chesser — jestem wdzięczny za to, co pan zrobił. — Zrobiłem to z przyjemnością — odezwał się Watts. Tym razem zdecydowanie w jego słowach brzmiała gorycz. Watts uświadomił sobie natychmiast, że zdradza go ton własnego głosu. — Dlaczego? Watts zapanował nad głosem. — Bez szczególnego powodu, sir, miałem po prostu taką nadzieję, że wybierze pan ten właśnie kamień. Chesser pokiwał głową, ale domyślił się, że to jest połowa prawdy. Był zaintrygowany. Spekulował, że Watts czuł urazę za stanowisko zajmowane po dwudziestoośmioletniej pracy w służbie Systemu. Nie było wątpliwości, uważano go za wartościowego pracownika, ale być może Watts miał większe aspiracje. Do pewnego stopnia Chesser podzielał to poczucie krzywdy, aczkolwiek, co oczywiste, Watts znajdował się w całkowicie odmiennym położeniu. Watts był pracownikiem, lojalnym 69 pracownikiem. Przynajmniej do czasu wczorajszego, drobnego odruchu buntu. — Nigdy nie podobał mi się sposób rozwiązywania pewnych spraw przez System — oświadczył. Watts kiwnął uprzejmie głową, ale nie odezwał się. — Mój ostatni pakiet, na przykład — powiedział Chesser wybuchając krótkim, pogardliwym śmiechem. — Nie zawsze są one tak uczciwe, jak powinny — powiedział Watts. Spojrzał w dół, jakby szukając Systemu u swych stóp. — Muszą działać zgodnie z własnymi przepisami, to jasne, ale trzeba zachować przy okazji coś z istoty ludzkiej. Chesser zgodził się. Milczał, aby zachęcić Wattsa do wygadania się. — Weźmy mojego przyjaciela, na przykład — mówił dalej Watts. — Pracuje u nich odrobinę krócej niż trzydzieści lat. W styczniu lekarze z St. George powiedzieli, że ma raka. Guz złośliwy. Nic na to nie można poradzić. Przewidzieli, że umrze przed końcem roku. Watts przerwał. Wszystko wskazywało, że to koniec. Chesser nie widział w tym związku z Systemem, więc zapytał się o to wprost. Watts ociągał się z odpowiedzią, ale pragnienie wygadania przeważyło. — System przyznaje po trzydziestu latach pracy wszystkim pracownikom odprawę emerytalną. Mój przyjaciel umrze na rok przed wymaganym okresem, ale System nie zrobi wyjątku. Rodzina przyjaciela potrzebuje opieki, a ubezpieczenie nie wystarczy. Żona nie czuje się dobrze, na dodatek córka też jest jeszcze na jego utrzymaniu. — Czy powiedział to wszystko w Systemie? — Tak. oczywiście. Byli pełni współczucia, ale powiedzieli także, że zasada trzydziestu lat oznacza pełne trzydzieści lat. — Dranie. Watts przytaknął, głęboko zamyślony. — Musiano rozpatrzyć to na radzie dyrektorów, którzy postanowili zrobić, w tym przypadku wyjątek. Wspaniałomyślny kompromis, jak to nazwali. — To ładnie z ich strony. — Dwadzieścia procent, to wszystko, na co wyrazili zgodę. Może zgadzało się to z ich sposobem myślenia, ale nie wygląda to na sprawiedliwe, nieprawdaż? Wszystkie te lata za jedyne dwadzieścia procent emerytury, na którą liczył. Ale tak sobie myślę, że wielkie interesy muszą być prowadzone tak samo. Chesser rozważył właśnie co usłyszane słowa i sposób, w jaki zostały 70 powiedziane. Doszedł do wniosku, że przyjacielem ze złośliwym rakiem jest sam Watts. Z uprzejmości, Chesser zmienił temat rozmowy. Podniósł do góry diament. — Oszlifuje go Wildenstein. — To cudownie, sir — Watts wydawał się szczerze ucieszony. — Najprawdopodobniej nada mu owalny kształt. Proponował go pan, nieprawdaż? — Tak, sir — skromnie odpowiedział Watts. — Chętnie przyniosę pokazać go panu. — Byłoby mi bardzo przyjemnie, sir. — Powiem panu coś. Proszę podać mi pański telefon, zadzwonię do pana, kiedy będzie gotowy. — Kiedy to będzie, sir? Chesser ucieszył się, że nie będzie to w przyszłym roku. Przed zmrokiem Chesser był już w warsztacie Wildensteina na Ho-plandstraat w Antwerpii. Maren wolała nie opuszczać limuzyny, bardziej zainteresowana książką zatytułowaną Życie przed życiem i życie po śmierci, podarowaną jej przez Mildred. Chesser zapewniał, że nie będzie go od pół godziny do godziny — najwyżej. Czas ten mogłaby Maren wykorzystać na zwiedzenie miasta. Nigdy nie była w Antwerpii, ale uważała, że zobaczyła w drodze z lotniska dostatecznie dużo. Jej zdaniem było to miasto śmiertelnie nudne, wyglądające ponuro i nieszczęśliwie. Maren była nieświadoma, że w odległości mniejszej niż sto stóp od miejsca, gdzie siedziała, tuż za rogiem, stoi dom i pracownia, gdzie wielki Peter Paul Rubens odpowiadał na zew koloru i że w tym samym budynku mieszkał przez pewien czas Van Dyck. Maren liczyła, że Chesser postara się załatwić swoje interesy szybciej wiedząc, że ona czeka na niego w samochodzie. Maren niepotrzebnie się martwiła, ponieważ tam, gdzie w grę wchodziły interesy, Wildenstein był człowiekiem oszczędnym w słowa. Chesser znalazł go na drugim piętrze warsztatu. Siedział na wysokim, niebiesko malowanym krześle tuż pod rozjarzoną, niczym nie osłoniętą żarówką. Czytał hebrajską gazetę i wysysał sok ze środka jabłka, które właśnie jadł. Na widok Chessera nie podniósł się ze stołka, a kiedy Chesser przedstawił się, spokojnie złożył gazetę i wsunął do kieszeni fartucha. Zapytał o kamień. Zbadał go w świetle „diamondlite" — oświetleniu sztucznym, imitu- - 71 jącym północne oświetlenie w bezchmurny dzień. Przyglądał mu się — bez słowa — przez pięć minut — Piękny, nieprawdaż? — zapytał Chesser. Wildenstein tylko pokiwał głową. Umieścił diament na pobliskim kontuarze. Chesser wyciągnął czek na sto tysięcy dolarów i położył go obok kamienia. Wildenstein zerknął na niego i położył na czeku diament. — Bardzo piękny — rzekł Wildenstein. Jednak dla Chessera nie było jasne, co on miał na myśli — diament czy czek. — Musi być gotowy do pierwszego w przyszłym miesiącu — odezwał się Chesser. — Trzy tygodnie — odparł Wildenstein. — Czy wystarczy mu głębi na owalny kształt? — Chce pan, aby był owalny? — Najkorzystniejszy. Wildenstein podrapał jedną stronę nosa, zamrugał kilka razy, tak jakby próbował przejrzeć na oczy, zacisnął palce prawej dłoni na palcach lewej, powrócił na swój stołek i usiadł. Gazeta pojawiła się ponownie. Chesser oczekiwał większego entuzjazmu, dyskusji, wymiany przynajmniej kilka zdań. Chciał usłyszeć słowa Wildensteina, że będzie on szlifować najwspanialszy kamień, jaki kiedykolwiek dotknął. Ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że wszystko już zostało wypowiedziane. Może za wyjątkiem „do widzenia", tak więc pożegnał się, przypominając jedynie, że zjawi się pierwszego. Przy wyjściu Chesser poczuł się zmuszony rzucić jeszcze jedno, ostatnie spojrzenie na Wildensteina. Kiedy odwrócił się, zobaczył wpatrującego się w niego starego szlifierza. — Tylko spokojnie — poradził mu Wildenstein i powrócił do swojej lektury — od prawej strony do lewej. Przez następne trzy tygodnie, Chesser, na ile to tylko było możliwe, nie zaprzątał sobie głowy myślami o diamencie. Czasami udało mu się zapominać o nim całkowicie. Miasteczko Chantilly, stare, niewielkie i spokojne powodowało, że ten inny świat — Meechamów i Massey'ów zdawał się być zaledwie okruchem w pamięci. Dom Maren nie był usytuowany na terenach należących do miasta, ale w niewielkiej od niego odległości; na wykupionej ziemi, na północ 72 od drogi do Senlis. Jean Marc zostawił Maren inne domy. Te w Paryżu, Antibes i Deauville, na przykład, były większe i bardziej luksusowe. Jednak, kiedykolwiek Maren wspominała o domu, Chesser wiedział, że myśli ona o Chantilly. Zbudowany w siedemnastym stuleciu, jako królewski dom myśliwski, był on, przez pewnych członków królewskiego dworu, częściej wybierany jako miejsce prywatnych uciech i przyjemności niż do polowań na dziką zwierzynę. Dlatego, to co w ich mniemaniu było domkiem myśliwskim, nie miało wiele wspólnego ze stylem wiejskim. Budowla miała kształt i proporcje stosunkowo małego chateau, którego hipotetyczne przeznaczenie wyrażało się w rozplanowaniu i udekorowaniu pokoi, lecz bez wyrządzania krzywdy jakiemukolwiek stworzeniu. Wyobraźnia z łatwością podsuwała obrazy z przeszłości. Przybywające z Paryża powozy, wiozące, to oczywiste, najbardziej pożądane wybranki dworu. Tajemnice niektórych z tych młodych panien zgłębiono zawczasu i uznano, że posiadają one niezbędne zalety ducha. Inne dopiero gotowe były poddać się inicjacji. Wszyscy wyglądali rozkosznych łowów. Zgodnie z regułami, w pierwsze pogodne popołudnie młodziutkie ślicznotki umykały do lasu, gdzie gubiąc garderobę w bezwładnej ucieczce, ścieliły za sobą trop z jedwabi, koronek i bielizny — dla królewskich myśliwych. Nisko zwieszające się gałęzie krzewów rozrywały wysoko upinane fryzury. Miękkie pantofelki tkwiły pośród pokracznych korzeni, zaś strumienie pończoszek tryskały z wierzchołków młodych drzew. A kiedy już ostatnia, najbardziej intymna kobieca szatka opadła, jak drogowskaz, nieszczęśnice zdradzały swoją kryjówkę wydając piski rozpaczy, całkowicie uniemożliwiające skuteczną dezercję. Na koniec, każda osuwała się — w udanej niemocy — na troskliwie wybrane łoże z mchów albo liści, w oczekiwaniu na zdobywcę. Wkrótce, ofiara wpadała w łapy tropiciela, a jej okrzyki ekstazy często płoszyły niewinne stworzenia, jak ptaki, zające i, czasami, łanie. Maren z zadowoleniem utrzymywała, że niektórzy z weselników wciąż zaludniali dom i posiadłość. W duchowej swej formie, oczywiście. Oświadczyła, że jest w stanie dosłownie odczuć ich obecność. Pewnego razu natrafiła na długi odcinek różowej wstążki w lesie i uważała to za nadnaturalny tego dowód. Kobietki wciąż się bawią, stwierdziła. Pomysł był prowokacyjny: urocze libertynki i ich szarmanccy partnerzy, w zapamiętaniu, w wiecznej za sobą pogoni. Istotnie, posiadłość była dostateczną inspiracją, aby chcieć w to uwierzyć. I doprawdy nie 73 miało znaczenia, że wstążkę, przed kilku dniami zostawiła niechcący młoda dziewczyna z miasta, rozpuściwszy włosy podczas sceny miłości, dla przyjemności kochanka. Maren nic o tym nie wiedziała, a nawet gdyby, odrzekłaby, że dziewczyna uległa wszechobecnym duchom. Maren zatelefonowała do Londynu — do Mildred, z prośbą o opinię. Mildred wysłuchała faktów i przyobiecała rozpytać się. W godzinę później karlica oddzwoniła, na koszt Maren, i potwierdziła te spostrzeżenia. Tak, poważna liczba duchów przepełnia to miejsce. Mildred bezpośrednio porozumiała się z kilkunastoma, szczególnie z jednym o imieniu Simone, która z roku na rok, od kwietnia do ostatnich dni września, powraca. Nie dalej, jak sto jardów od domu znajdowała się polana porośnięta mchem, gdzie Simone po raz pierwszy, z rozkosznym poddaniem, wzięła i oddała się nikomu innemu, a samemu Monarsze. Nie mogło się to jej przytrafić ponownie, to naturalne, lecz było to wtedy tak cudowne, że od tamtej pory miejsce to nieodparcie ją pociąga. Tak powiedziała Mildred. Następnego dnia, nie udzielając Chesserowi żadnych wyjaśnień, Maren wyznaczyła kierunek i zmusiła go do odliczenia stu kroków w kierunku drzew. Przypadkowo czy nie, zaprowadziło ich to do miejsca porośniętego mchem. Maren była zachwycona i z szacunkiem obeszła polankę dookoła. Przystąpiła do milczącej, siostrzanej komunii z Simone i nawiedziło ją poczucie bycia zapraszanej raczej niż przymuszanej wbrew woli. Maren zdjęła buciki i położyła je dokładnie na szczycie ostro zakończonego odłamka skalnego. Chcsser zapytał ją, co robi. Nie udzieliła odpowiedzi, a więc wzruszył ramionami i obserwując, oparł się o drzewo. Maren zdjęła spódniczkę i bluzkę, po czym, wkładając w to nieco wysiłku, udrapowała je na pochyłym konarze. Teraz, ubrana była jedynie w dół od bikini. A i tego pozbyła się szybko. Nagięła młode, gibkie drzewko i nasunęła majteczki, na sam wierzchołek. Uwolnione drzewko zabrało je ze sobą ze świstem poza zasięg ręki. Zawisnęły wysoko, jak proporzec. Wtedy Maren położyła się na mchu, twarzą do ziemi pozostając w bezruchu przez długą chwilę, przyciskając ciało do naturalnej poduszki. Poczuła łaskotanie niezliczonych, miniaturowych warkoczyków. Jej naturalne, musz-katułowe włosy łona splotły się z zielenią. Odwróciła się powoli, z szeroko otwartymi oczami i ustami. Wydała długi odgłos bezradnej uległości. Jej włosy Wikinga rozsypały się do- 74 okoła głowy, a nogi znieruchomiały; rozluźnione, rozłożone i ugięte w kolanach, jak arkady. Dla Chessera nadeszła pora działania. Nie brakło mu animuszu. Jeśli libertynka Simone obserwowała, ze swej niewidzialnej ambony, ich wyczyny, bez wątpienia przyklasnęła im, bo bez wątpienia było na co popatrzeć. Od tamtej pory, nieomalże codziennie, Maren rozmawiała telefonicznie z Mildred, która zrozumiawszy wkrótce, o co chodzi przysłała wskazówki. Wydawać by się mogło, że okolicę porastają niezliczone kępy mchów i trawiastych buduarów. Oddalonych na krok od domu. Idealnych, cudownych miejsc oczekujących jedynie, aby za przyzwoleniem Genevieve, Dominiąue, Francoise, Beatrice, Sylvie i Danielle ponownie z nich skorzystać. Po dwunastu dniach tej „biologicznej odnowy", włączając w to wieczór w przejmującym zimnem deszczu, Chesser zatęsknił do większego komfortu pościeli i łoża będącego dziełem człowieka. Nie napomknął o tym Maren, jednakże ona również podzielała to odczucie, gdyż poprzedniego dnia, będąc na przyjemnym skrawku otwartego pola, dojrzała dwóch parobków kryjących się za skalną ścianą, zza której zerkali. Wtedy było już odrobinę za późno na wyrzuty sumienia. Mówiąc prawdę, dużo bardziej, niż zdawali sobie z tego sprawę — zarówno Chesser, jak i Maren. Był tam bowiem jeszcze jeden, tym razem umyślny, świadek — zainteresowany tą intymną sceną "na otwartym polu". Biegły i cichy mały człowieczek z potężnym teleobiektywem na małoobrazkowym aparacie Nikon. Od tamtej pory kochankowie ograniczyli się do miłości w domu. Mildred uwiarygodniła tę decyzję, przekazując od duchów wiadomość, że, tak czy owak, już im się to wszystko przejadło. Należeli oni bowiem do kategorii duchów podatnych na nudę. Przekazała im Mildred. Pewnej nocy Chesser udał się wraz z Maren do Paryża na wieczorne przyjęcie do znajomych. W głębi duszy oboje potraktowali ten wyjazd, jako urozmaicenie pewnej monotonii, ale, po upływie niepełnej godziny i wysłuchaniu wszystkich praktycznych uwag oraz ledwie zawoalowanych żalów, naszła ich ogromna ochota pędem powrócić do Chantilly, czując do siebie jeszcze większą wdzięczność. Rano następnego dnia zajechały dwa citroeny prawników, z dokumentami wymagającymi podpisu Maren. Widząc ich, przyszło Chesserowi na myśl, że prawnicy są podobni do szczurów ostrożnie badających 75 wzrokiem wielki kawałek sera, próbujących wynaleźć sposób na wyrwanie go z pułapki. Ich zachowanie było wylewne. Chesser był, bądź co bądź, ich największą nadzieją na bardzo lukratywne zakończenie sprawy. Maren zaprosiła ich na lunch i kiedy wyrazili uprzejme wahanie, nagle potraktowała je, jak odmowę, rzucając, bliżej nieokreślone, „przy okazji". Po wyjściu prawników wybrali się pieszo wzdłuż Rue du Connetable do miasta, do Relais Conde, gdzie zjedli ze smakiem podwójną porcję małej langusty na zimno, odłowionej w pobliskim kanale. Sączyli wino Cassis i rozmawiali o potrzebie szeroko dostępnej antykoncepcji oraz o zaletach różnych samochodów sportowych. Maren poinformowała Chessera, że złożyła zamówienie na ferrari 365 GTB i poprosiła aby przypomniał jej, żeby zatelefonowała do wytwórni z zapytaniem, dlaczego nie dostarczyli go w umówionym terminie. Z Conde wrócili do domu okrężną drogą naokoło Chateau de Chantilly, zapłaciwszy po franku za wstęp. Nie żałowali ani jednego sou. Idąc wzdłuż fosy byli świadkami, jak z pluskiem, łopotem skrzydeł i klekotem dziobów kochały się dwa łabędzie — czarny i biały. Wyglądało to bardziej na pojedynek niż zaloty. Nieomal każdej nocy grali w trik traka. Maren wyrzuciła wiele par. ale przeceniała swoją przewagę i nieostrożnie podwajała stawkę. W efekcie jej dług u Chessera otarł się o granicę dwóch milionów dolarów. Z całkowitą powagą powiedziała do niego, że ma zamiar polecić swoim prawnikom wypisać czek, ponieważ było to takie samo zobowiązanie finansowe, jak jej rachunek u Cardina lub Saint Laurenta. Wtedy kiedy to mówiła, była śmiertelnie poważna, ale później, najwyraźniej, umknęło to z jej pamięci. Dwudziestego piątego Chesser zatelefonował do Antwerpii. Wildenstein powiedział, że klejnot jest gotowy. — Jak wygląda? — Dobrze. — Ile, w efekcie, ma karatów? — Proszę przyjechać, zobaczyć i odebrać go. Tego samego popołudnia dostarczono nowe ferrari. Ciemnoniebieski kabriolet o śmiało zaprojektowanej linii nadwozia i z dostateczną liczbą koni pod maską, aby wziąć udział w karuzeli Grand Prix. Zapragnęła przejechać się nim natychmiast, a Chesser zdawał sobie sprawę z beznadziejności jakiejkolwiek próby perswazji. Łudził się, że dopóki nie oswoi się z potężną mocą silnika nie będzie jeździła nim szybko. Na 76 próżno. Wystartowała z gwałtownym „odejściem" i poddała maszynę bezwzględnemu testowi na wąskich, pełnych niespodzianek, prowincjonalnych drogach. Prowadziła ferrari tak, jakby on zawsze należał do niej, a kiedy Chesser przestrzegł ją, aby nie wymuszała tyle z silnika na dotarciu, pokazała mu nalepkę na przedniej szybie, oznaczającą, że samochód ma za sobą już odpowiednią liczbę kilometrów. Chesser, nie będąc w stanie wymyślić niczego innego, ograniczył się jedynie do zapięcia pasów i modlitwy o to, aby nic nie wyjechało zza niewidocznego zakrętu. ROZDZIAŁ 8 Wszystko układało się znakomicie. Chesser mógł odebrać kamień z warsztatu na następny dzień. ZaTElefonowaŁ do Masseya. Chesser 78 nie spodziewał się otrzymania klejnotu jeszcze przez przynajmniej dwa tygodnie, ale bardzo pragnął, jak najszybciej zakończyć interes. Dobre maniery nakazywały poinformować Massey'a zawczasu o przyjeździe. Wykręcił do niego numer. Massey wydawał się zadowolony słysząc jego głos. — Widział pan brylant? — Oczywiście — skłamał Chesser. — Jak wygląda? — Dobrze — odpowiedział Chesser, pożyczonym od Wildensteina zwrotem. — Duży? — Ponad sto karatów — Chesser miał nadzieję, że tak było. — W takim razie będzie pan tutaj pojutrze? — Tak. Jedziemy samochodem. — Z „my" wnioskuję, że zabiera pan z sobą Maren? — Będziemy razem. — Doskonale. Z Lydd to tylko godzina jazdy. Czy jechał pan kiedyś przez południe Anglii? — Nie. — Bardzo przyjemna przejażdżka. — Oczekuję jej niecierpliwie. — Zobaczymy się w środę. — W środę. To jest klient, pomyślał Chesser, kładąc słuchawkę telefonu na miejsce. Chantilly dzieli od Antwerpii zaledwie około dwustu mil. Jednak, do niedawna jazda zajmowała cały dzień, wiodąc prawdziwym torem przeszkód z małych miasteczek. Ale dzisiaj ukończono Auto Route du Nord aż do Lilie, skąd wiedzie dobra, belgijska autostrada na której nie obowiązuje ograniczenie szybkości Jedynie od wolniejszych samochodów wymagana jest jazda prawym pasem, a pozostawienie lewego dla aut dysponujących mocą. Tak więc, kiedy już Maren wrzuciła najwyższy bieg, zwyczajnie nadepnęła pedał akceleratora do podłogi i tylko przeganiała wszystkich z drogi klaksonem. Początkowo nawet jej się to podobało, ale wnet poczuła znudzenie i żałowała, że nie ma tu zakrętów, które dostarczyłyby jej przyjemności. Kiedy Chesser spojrzał na tablicę i zobaczył strzałkę 79 szybkościomierza na dwustu kilometrach na godzinę, musiał zwalczyć w sobie chęć zwrócenia jej uwagi, aby zwolniła. Po pewnym czasie przyzwyczaił się do prędkości, a nawet kiedy jakiś uparty peugeot zablokował im drogę, wymuszając zwolnienie jazdy do marnych pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, Chesser miał wrażenie, że się wloką noga za nogą. Wczesnym popołudniem z rykiem wjechali do Antwerpii. Na Kasteelpleinstraat zatrzymali się tylko na tyle, że Chesser oddał poprzedni pakiet u swojego zwykłego agenta. Nie targował się. Nie zaczekał nawet na pieniądze, a polecił agentowi wpłacić je na swój rachunek. Tak czy inaczej, nie było tego dużo. Chesser poczuł nawet lekkie wyrzuty sumienia z tego powodu. Z Kasteelpleinstraat pojechali na Hoplandstraat, do warsztatu Wildensteina. Maren ponownie wolała zaczekać w samochodzie. Kiedy Wildenstein wyjmował brylant z sejfu, Chesser próbował odczytać coś z wyrazu twarzy starego szlifierza. Była bez wyrazu. Równie dobrze Wildenstein mógłby udawać się do kredensu po cukierki. Przyniósł klejnot do światła i zaofiarował Chesserowi swoją własną lupę. Zachęcający, osobisty gest, pomyślał Chesser zaskoczony, że jego ręce, trzymając kamień, nie drżą. Chesser, spojrzawszy na klejnot przez lupę, poczuł się uderzony bijącym od niego blaskiem. Nigdy w życiu nie widział takiego połysku. Nawet najlżejszy ruch powodował, że kamień wysyłał oszałamiające, tęczowe błyski. Sam brylant, był całkowicie bezbarwny. Czysty, jak źródlana woda — co jest cechą tylko najwyższej klasy diamentów. Był owalny. Chesser oglądał płaszczyznę i fasetki korony pozostające w doskonałej proporcji do wysokości. Rozpięcie stożka u podstawy także było idealne. Powoli obrócił kamień i ocenił zewnętrzne krawędzie. Jeśliby popełniono błąd przy przecinaniu diamentu, tam byłoby to najwyraźniej widoczne — na zewnętrznym pierścieniu. Stwierdził, że brzegi były gładkie i symetryczne, tak jak powinny. Doprawdy, umiejętności Wildensteina dorównywały jego sławie. — Przepiękna robota — pochwalił Chesser, odnosząc się do prawidłowych proporcji diamentu, wykończenia, połysku i symetrii fasetek. — Sto siedem przecinek cztery karata — rzekł Wildenstein. Chesser nie przerywał oględzin brylantu, mając nadzieję, że nie zobaczy żadnych istotnych wad. Nic nie zobaczył. — Wygląda, że jest bez skazy. — Bo jest — stwierdził rzeczowo Wildenstein. 80 Chesser wyprostował się, rozluźnił mięśnie oka i upuścił lupę, łapiąc ją w prawą dłoń. Ponad sto karatów bez skazy, krzyczał w myślach. Miał ochotę przestępować z radości. Miał ochotę uściskać Wildensteina. Miał ochotę uściskać" tego pięknego, brodatego, starca. Pohamował się i powiedział tylko: — Gratuluję. Wildenstein przyjął to skinieniem głowy. Wziął klejnot wrzucił go do małej, wykonanej z miękkiej wełny, zaciąganej na sznurek sakiewki. Zacisnął ją mocno, zawiązał na pojedynczy węzeł i podał Chesserowi. Na znak oficjalnego zakończenia swoich zobowiązań. Wręczył także Chesserowi niewielką, brązową kopertę z fragmentami pozostałymi po szlifowaniu. Ogarnięty entuzjazmem na widok wielkiego kamienia, Chesser całkiem o nich zapomniał. Były one warte dwadzieścia pięć może trzydzieści tysięcy dolarów. — Dzięki — powiedział szczerze wdzięczny Chesser. Zamienili uścisk dłoni. Wildenstein prawie uśmiechnął się. — Tylko spokojnie — brzmiała ponownie, jedyna jego rada na pożegnanie. Maren włączyła silnik. Chesser chciał jej zaproponować lunch w miłej atmosferze, gdzieś w Antwerpii, ale Maren chciała, jak najszybciej opuścić miasto. Zatrzymała się dopiero w trzecim po drodze małym miasteczku, gdzie Chesser, w zwykłym bistro, kupił trochę sera brłe, kanapki z parówkami i butelkę Chablis z lodówki. Na wynos. Żuli, popijając winem prosto z butelki i śpiewając piosenki Bacharacha przez całą drogę aż do Gandawy. Jechali tą samą drogą, co rano, na północ. Najkrócej byłoby jechać dalej tą samą trasą na południe, ale Maren opuściła ją i skierowała się na wybrzeże przez Flandrię. Na tej drodze było więcej zakrętów i Maren poczuła ulgę. Do tej pory czuła się jak maszynistka w pociągu ekspresowym. Teraz mogła bawić się biegami, stopić się z maszyną, czuć drogę. Nawet, kiedy pokonała zakręt za szybko i samochodem zarzuciło, Chesser nie zaprotestował. Czuł się pijany ze szczęścia i niebezpieczeństwo wydawało mu się odpowiednim dodatkiem. Jego myśli obracały się jedynie wokół tego, jak tego dokonał. Miał w kieszeni jeden z najwspanialszych brylantów na świecie. Ubił interes warty siedemset tysięcy dolarów zysku. System znalazł się w 81 sytuacji, w której będzie musiał docenić go pakietami o większej wartości. I była z nim Maren, ze swoimi długimi, rozwianymi, jak u Wikinga włosami, darząca go gorącym uczuciem. Życie jest piękne, przez duże, olbrzymie „P". Wydobył z kieszeni wełniany woreczek, wyjął z niego brylant i podniósł do góry. Kamień zamienił słoneczne światło w żywe, ogniste migotanie. Zwrócił Maren na to uwagę. — Śliczny. — To było wszystko. Błysnęła uśmiechem i podała mu swoje okulary przeciwsłoneczne z żądaniem, aby je przetarł. Nie trwało to długo i dotarli do wybrzeża. Ominęli Ostendę, jadąc na południe wzdłuż Morza Północnego; wracając do Francji, przez Dunkierkę i Calais. Dzień upływał, wilgotne powietrze przejmowało chłodem, ale żadne z nich nie miało ochoty podnieść dachu. Tuż przed zapadnięciem zmierzchu dojechali do Montreuil-sur-Mer. Zatrzymali się na nocleg w najlepszym pokoju w drogim zajeździe. Ich kolacja składała się z talerza, wyłowionych z morza tego dnia, małży, świeżego, jeszcze ciepłego chleba z masłem oraz jabłecznika, lokalnej specjalności — nie tak niewinnego, jeśliby sądzić tylko po smaku. Po kolacji nie kochali się, a zapadli w sen myśląc o tym. Rano, następnego dnia, wstali dostatecznie wcześnie, aby zdążyć na pierwszy prom lotniczy z Le Touquet. Ale bileter w Aeroport Paris-Plage poinformował Chessera, że pierwszy samolot nie dysponuje już wolnymi miejscami. A jeśli chodzi o następne? Nie, nie było żadnych miejsc aż do godziny pierwszej trzydzieści po południu. Nic? Absolutnie nic. Chesser doniósł o tym Maren. — Pomachałeś mu przed oczami pieniędzmi? — zapytała. — Oczywiście — skłamał Chesser. Zamyśliła się przez chwilkę i zostawiła go samego w samochodzie. Nie minęło nawet dziesięć minut, a wróciła z biletami na pierwszy samolot. Pozwoliła, aby Chesser pomyślał, że z łatwością przekupiła francuskiego urzędnika. Tak naprawdę, nawet nie spróbowała. Przypadkowo napotkała parę angielskich hippisów zdecydowanych, ponieważ wydali wszystkie pieniądze, na powrót do domu swoim mini cooperem. Ochoczo przystali na odsprzedanie swoich miejsc Maren za pięćset franków. Tak więc ferrari wprowadzono po pochylni do brzucha transportowca. Maren i Chesser usiedli w, mieszczącej tuzin podróżnych, sekcji pasażerskiej. Pokaźnych rozmiarów maszyna wzniosła się w powietrze. 82 Wydawało się, że, podczas wykonywania skrętu w kierunku Anglii, jej kadłub aż skurczył się z wysiłku. Z budki telefonicznej na lotnisku, prowadzono rozmowę z Systemem, rozmowę z przywołaniem Coglina. — Udało mu się dostać bilety na pierwszy prom. — A więc dlaczego, do cholery, nie ma tam ciebie? — zaciekawiło Coglina. — Nie było wolnych miejsc, a on dostał się w ostatniej chwili. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że go zgubiłeś? — Na to wygląda. — Wsiadaj na prywatny samolot i znajdź go po tej stronie. — Już jest na to za późno. — No cóż. Bez wątpienia i tak pojedzie do Londynu. Zajmiemy się nim tutaj. Czy ktoś z nim był? — Tylko ta dziewczyna. — Jesteś pewny? — Jestem pewny. — W porządku, wracaj do domu. — Rozumiem, że otrzymałeś zdjęcia. — Tak, są odrobinę prześwietlone — Coglin zachichotał. * W ciągu trzydziestu minut Maren z Chesserem zostali odprawieni przez brytyjskich celników i ferrari zostało przepuszczone. Maren, z ociąganiem, oddała miejsce kierowcy Chesserowi, który poprosił ją, aby, co pewien czas, przypominała mu o jeździe lewą stroną. Maren stwierdziła, że teraz ich trasa wiodła takimi drogami, jakie lubiła; wąskimi, krętymi, wymagającymi dla kierowcy. Ale obiecała przecież, że Chesser będzie mógł poprowadzić. Miała nadzieję, że po kilku milach uda jej się odciągnąć go od kierownicy. Paliła ponuro papierosy i oglądała krajobraz. Przeczytała na głos tablicę, która ją rozśmieszyła — Fukham. Nuciła fragmenty przeróżnych piosenek. Wydobyła / Ching z torby podróżnej i podrzuciła na okładce książki trzy pięciofrankówki, kupione specjalnie w tym celu. Ale dwie monety stoczyły się i wpadły pomiędzy siedzenia. Nie była w nastroju, aby ich szukać. — Pozwól mi poprowadzić — zwróciła się do niego. — Proszę. Chesser zdjął nogę z pedału. Zredukował bieg. Na środku drogi migało bursztynowe światło na statywie. Niebezpie- 83 czeństwo!. Następny zakręt przejechał bardzo ostrożnie. Ukazał się krótki, prosty odcinek. Najwyraźniej reperowano nawierzchnię. Statywy z bursztynowymi, migającymi światłami blokowały lewy pas. Na drodze stało dwóch ludzi we fluoryzujących kombinezonach, jeden z nich gestem zatrzymał ferrari. Sznur bursztynowych świateł rozciągał się aż do następnego zakrętu. Chesser pomyślał, że samochody przejeżdżają na zmianę prawym pasem. Ale naprzeciw nie dostrzegł żadnych pojazdów. Rzucił okiem na Maren. Siedziała zgarbiona z / Ching na kolanach. Patrzyła się prosto przed siebie, tak jakby nie mogła oderwać spojrzenia od czegoś niezwykłego. Chesserowi nie przyszło nawet na myśl, że coś może być nie w porządku. Po prostu zainteresował się, co też tak przykuło uwagę Maren. W tej samej chwili ppczuł ostre, jak użądlenie szerszenia, ukłucie w barku. Od stóp aż do głów ogarnęła go fala gorąca. Spróbował się odezwać. To była pierwsza rzecz, której nie był w stanie zrobić. Przekonał się, że słowa płyną z mózgu, ale nie reaguje krtań, a język — ani drgnie. Spróbował unieść dłoń do ust. Ręka zlekceważyła go zupełnie i pozostała na swoim miejscu. Nie był w stanie obrócić głowy, poruszyć nogą, a nawet mrugnąć. Całe jego ciało było obezwładnione. Zastanawiał się, czy nie uległ nagłemu atakowi jakiegoś paraliżu. Przerażająca myśl. Ale nie; nie stracił jasności umysłu; nie kręciło mu się w głowie — nawet nie czuł w niej bólu. Kątem oka widział Maren, zdawało się, że i ona zamarła w bezruchu. Cóż, do diabła, się dzieje? Wzrok, słuch, węch — zmysły postrzegały normalnie. Nie mógł się jedynie poruszyć. Dwaj ludzie we fluoryzujących kombinezonach podeszli do samochodu. Udzielą im pomocy, pomyślał Chesser. Zauważą, że coś jest nie w porządku i jakoś pomogą. Może gdzieś w pobliżu znajduje się szpital, albo przynajmniej lekarz. Jeden z mężczyzn otworzył samochód od strony Chessera i wyłączył stacyjkę. Chesser próbował porozumieć się z nim wzrokiem. Ten człowiek patrzył mu prosto w twarz, ale wydawało się, że nic do niego nie dochodzi. I wtedy wyłonił się trzeci, ze strzelbą — na oko kaliber dwadzieścia dwa — z jakiegoś rodzaju przyrządem zamontowanym na zamku. Na co, u licha, robotnikowi drogowemu strzelba? Człowiek ze strzelbą sięgnął do barku Chessera i coś z niego wyrwał. 84 Oczom Chessera ukazał się mały bolec z piórkami, z igłą nie dłuższą niż pinezka. To wyjaśniało ukłucie. Drugi mężczyzna wyciągnął podobny bolec z ciała Maren. Co to było? Chesserowi przyszło do głowy coś, co ostatnio oglądał w telewizji: film dokumentalny o czarnych nosorożcach i o tym, jak naukowcy w Afryce byli w stanie obrączkować uszy tych dzikich stworzeń. Korzystając ze strzelb, wstrzeliwali okresowo obezwładniający nosorożca narkotyk. Chesser przypomniał sobie zbliżenie oczu zwierzęcia poddanego działaniu narkotyku. Z niemożnością zareagowania czynem, kontrastował ziejący z nich, wściekły gniew. Ale do diabła, to była Anglia a on nie był nosorożcem. Jeden z nich przeszukał marynarkę Chessera. Wymacał sakiewkę i zabrał z niej brylant. Nie! Protest Cfessera odbył się w zupełnym milczeniu, gwałtowna eksplozja wściekłości nie mogła znaleźć dla siebie ujścia. Brylant wrócił do sakiewki, a sakiewka do kieszeni kombinezonu obcego. Oficjalnie oznaczona furgonetka wytoczyła się na czynny pas ruchu i stanęła. Ubrani w kombinezony ludzie, metodycznie sprzątnęli migacze na statywach, ładując je na furgonetkę. Na całej długości drogi. I za zakrętem zniknęli. Chesser i Maren nie byli w stanie nic zrobić, jedynie przyglądać się wszystkiemu na siedząco. Obok nich przejechały dwa samochody. Jeden z nich tak szybko, że musiał poślizgiem ominąć ferrari. Kierowca zaklął, ale się nie zatrzymał. Wszystko zostało doskonale przygotowane, rozplanowane co do sekundy. Oczywiście przez kogoś, kto wiedział o tym, że jest on w posiadaniu brylantu. Kto to był? Chesser analizował możliwości chronologicznie, poczynając od Massey'a. Odrzucił go ze względu na brak motywu. To był przecież diament samego Massey'a. Jeszcze godzina i by go dostał. System? Korciło go, aby przyjąć to rozwiązanie, ale logicznie rozumując to byłoby śmieszne. System nie miał powodów, aby ukraść brylant. Przecież mieli własne diamenty. Następny był Watts. Chesser był absolutnie przekonany, że Watts byłby niezdolny do tego. To samo tyczyło się Wildensteina. Jednakże, w przypadku Wildensteina istniała pewna możliwość. Być może ktoś ze sklepu Wildensteina — jeden z jego uczniów — był informatorem. Doniósł o brylancie, w zamian za procent, zawodowcom. Ci w kombinezonach dobrze wiedzieli, jak to się robi. Byli profesjonalistami. Prawdopodobnie trzymali go na podsłuchu, wiedzieli dokładnie dokąd się uda ł kiedy. 85 To wyjaśnienie było mało prawdopodobne i zawiłe, ale możliwe. Ktoś z warsztatu Wildensteina. No i cóż z tego? Myśl, że nie dysponuje niczym konkretnym, że może nigdy nie odzyskać brylantu, mocno zabolała Chessera. Pojawiły się olbrzymie znaki zapytania: Co powie Massey'owi? Spodziewał się, że otrzyma kamień po południu. Chesser powiedział już Massey'owi o brylancie, o tym, że jest bardzo piękny. Nie było powodów zwlekać z przekazaniem go. A jeśli nie dostarczy go, będzie zrujnowany, pomyślał Chesser. Massey już tego dopilnuje. Wiadomość dotrze do Systemu i nie będzie więcej pakietów. Nazwisko Chessera zostanie skreślone z listy — na zawsze. Wszystko wisiało na włosku. Chesser pomyślał, że może byłby w stanie przekonać Massey'a, aby zaczekał. Pójść do Systemu, kupić inny diament. Przejść jeszcze raz przez to wszystko. Jeszcze jeden diament? Ten kosztował osiemset tysięcy dolarów — łącznie ze szlifowaniem. To, co musiałby wyłożyć za następny nieomal zrujnowałoby go. Może jednak warto byłoby to zrobić. Może jest w stanie? Potrzebował współpracy Systemu, Wildensteina oraz więcej cierpliwości Messey'a, niż stać go było prawdopodobnie na to. Chesser rozpaczliwie szukał rozwiązania. Uzmysłowił sobie, że zaczyna użalać się*nad sobą. — Mogę. poruszać palcami — odezwała się Maren. Jasnym było, że może nawet mówić. Kilka sekund później całkowicie odzyskała panowanie nad sobą. — Wyglądasz, jak posąg — roześmiała się. Chesser potrzebował sympatii, a nie kpin. Miał ochotę ją stłuc, ale nie mógł drgnąć. Maren wysiadła z samochodu i przeciągnęła się, niczym się nie przejmując, tak jakby właśnie ucięła sobie przyjemną drzemkę. Narkotyk tracił swój wpływ i na Chessera. — Nie byli dobrymi rozbójnikami — stwierdziła Maren. — Bo nie byli rozbójnikami — odezwał się Chesser, z przyjemnością mogąc wyrażać swoje myśli w słowach. — Nie zabrali ani mojej torebki, ani mojej czci. Ani niczego. — Zamknij się! — warknął Chesser. Nie odezwał się do niej tak ostro od czasu ich jedynej kłótni. Maren podeszła do niego. Wygładziła włosy na jego skroni. — Mój kochany biedaku — pocieszyła go. — Zabrali brylant — powiedział to, aby usłyszeć te słowa. Chesser postanowił jechać prosto do Massey'a. Najlepiej powiedzieć od razu potworną, bez wątpienia niewiarygodną prawdę. Maren siedziała teraz za kierownicą. Weszła w wyboisty zakręt zbyt szybko. Wszystkie cztery koła znalazły się w powietrzu, a potem wylądowały na ziemi. Samochód zadygotał, złapał przyczepność i okrążył zakręt. Maren spojrzała spod oka na Chessera, jak zareaguje. Jemu zaś częściowo przestało zależeć, czy spadną z urywiska, czy nie. ROZDZIAŁ 9 Przewodniczył Massey. Siedział za kopią biurka z epoki Dyrektoriatu, \ pod barokowym kandelabrem a za jego plecami wisiało malowidło iluzjonistyczne. Na obszernym blacie biurka znajdowały się tylko trzy: przedmioty: złoto-malachitowe jajo z Faberge", stary zegarek z czasów \ króla Jerzego i wieczne pióro — złoty Tiffany — około 1930 roku. Lady Bolding usadowiła się na pluszowym fotelu, ustawionym pod kątem do pobliskiego, dużego okna. Można było sądzić, że jej uwaga błądziła pomiędzy tym, co działo się wewnątrz i na zewnątrz domu. W palcach trzymała łodygę, zadziwiająco dorodnej piwonii; wąchała ją od czasu do czasu, a wielopłatkowa czara, obejmując, zakrywała nawet jej usta. Maren, z nonszalancją, zajęła się oglądaniem pokoju, któremu w projekcie wyznaczono rolę gabinetu na drugim piętrze. W czasie, kiedy Chesser relacjonował ze szczegółami napad na drodze, Massey uważnie wpatrywał się w niego. Nie spuścił z niego wzroku ani razu, nie skomentował, ani w jakikolwiek inny sposób nie dał nic poznać po sobie, tak więc, Chesser nie wiedział na czym się oprzeć. Zakończył dokładną relację z wydarzeń, a Massey nadal nic nie mówił. Zdenerwowany Chesser zaczął się powtarzać. W końcu Massey przestał milczeć, jak zaklęty. — Przypuszczam, że jest pan ubezpieczony od kradzieży? — odezwał się w końcu. — Nie, nie jestem. — Czy to nie jest niezwykłe? — zapytał Massey, dając do zrozumienia, że to głupota. Chesser musiał to przyznać. Jedynym jego usprawiedliwieniem było to, że nigdy do tej pory nie manipulował czymś tak wielkim, co usprawiedliwiałoby płacenie wysokich składek. Nawet mu do głowy nie przyszło ubezpieczenie diamentu. Interes, który miał być ubity tak szybko, wyglądał tak prosto. — No, a co na to System? — zapytał Massey. — System? — Nie udzielają w takich wypadkach pomocy? Chesser był umiarkowanie zaskoczony wiedzą Massey'a o Systemie, o czymś, o czym większość ludzi nie miała pojęcia. Przypuszczał jednak, że ci od wielkich interesów znają się wszyscy nawzajem. Chesser pogodził się z myślą, że System w końcu dowie się, jak nieporadnie przeprowadził ten interes. Równocześnie uważał jednak, że nie ma powodów zwracania na siebie ich uwagi. Odezwał się do Massey'a: — Nie są za to odpowiedzialni. Massey wyraźnie zaakceptował odpowiedź. — A więc, jakie są pańskie zamiary? — Wywiążę się z moich zobowiązań. Brwi Massey'a powędrowały do góry. — Ale potrzebuję więcej czasu — dodał Chesser. — Zawarliśmy ustną umowę — powiedział Massey. — Jest ona tak samo wiążąca, jakby spisano ją na papierze. — Wiem. — Otrzymał pan półtora miliona z góry, w dobrej wierze. A teraz, nie jest pan w stanie zrealizować dostawy. — Zrobię to. — Kiedy? — Za trzy lub cztery tygodnie. Massey zacisnął usta. Ujął palcami pióro, odkręcił skuwkę i dokręcił nakrętkę. Powoli potrząsnął głową. — Miał pan dostarczyć — powiedział. — Dostarczę. — Problem polega na tym, że nie dokonał pan jej. Jestem nieugięty, jeśli chodzi o zobowiązania, Mr. Chesser. Kiedy umawialiśmy się na dostawę w ciągu miesiąca, mógł się pan nie zgodzić. Jeśli potrzebował pan więcej czasu, powinien był pan o tym powiedzieć. Nie należę do ludzi nierozsądnych. — Westchnął, jak starzec. — Teraz rozsądek podpowiada mi, aby zrezygnować z interesu. Może pan zwrócić sumę, którą panu wręczyłem i zakończyć sprawę. 89 To jest niemożliwe, myślał Chesser. — Czy to wystarczająco uczciwe? — zapytał Massey. ;, — Nie. — Myśli pan, że narzucam swoją wolę? — Tak — wprost odpowiedział Chesser. Massey uśmiechnął się. Tego Chesser najmniej się spodziewał. — Możemy zwrócić się o pomoc do policji — zaproponowała Lady Bolding. Massey sprzeciwił się krótkim spojrzeniem i zwrócił do Chessera z zapytaniem: — A pan, co pan by chciał, abym uczynił? — Proszę dać mi więcej czasu na znalezienie innego diamentu. — Zazdroszczę panu umiejętności marnowania czasu. — Massey bawił się starym zegarkiem z czasów króla Jerzego. Nakręcił i skontrolował godzinę, porównując ze wskazaniami Cartiera, który nosił na ręce. Może nie miał już nic do powiedzenia. W końcu przerwał pełne napięcia milczenie — Według pańskiej teorii, ci ludzie na drodze byli profesjonalistami i to ktoś z Antwerpii dostarczył im informacji? — To prawda. — Możliwe. Kto z Antwerpii? Chesser wzruszył ramionami. — Ktoś od szlifierzy diamentów. — Czy pan wie, jak trudno byłoby udowodnić ten związek? Jak kruche, w najlepszym wypadku, są podstawy do takich przypuszczeń? A nawet gdyby były prawdziwe, nawet gdybyśmy uzyskali dowody, czy odzyskalibyśmy diament? — Może. — Naprawdę? — Wątpię w to — musiał przyznać Chesser. — W jaki sposób złodzieje pozbyliby się takiego diamentu? Szybko, to jasne, ale jak? — Sprzedaliby go po cichu. Oddaliby go do przeszlifowania, tak aby nie można go było rozpoznać. — Dlaczego mieliby się obawiać zidentyfikowania? Pan jest jedynym, który go widział. — I Wildenstein, szlifierz. — Trudno to nazwać tłumem. Czy sfotografował pan gotowy klejnot? — Nie. — Pan z pewnością wie, jak dbać o swoje bezpieczeństwo, Mr. Chesser. on, Chesser przełknął to. Wiedział przecież, że tak będzie. — Proszę opisać kamień. — Był w kształcie owalnym, około stu siedmiu karatów. — W rozmowie telefonicznej powiedział pan, że był wspaniały. Myślę, że właśnie takiego słowa pan użył, mając na myśli, że jest pierwszorzędnej jakości. — Widywałem lepsze — skłamał Chesser. — A więc nie był on doskonały? — Nie do końca. To uciszyło Massey'a odrobinę. Chesser wpadł na pomysł, że dokładny opis brylantu jeszcze bardziej zirytowałby Massey'a. Już lepiej obniżyć nieco wartość diamentu. Zgodnie z tą filozofią, w kamieniu pojawiły się dwie skazy. — Dwa węglowe wtrącenia — powiedział. — To brzmi, jakby nie było warto posiadać go, ani ukraść. — Większość kamieni o dużych rozmiarach posiada jakieś niedoskonałości — wyjaśnił Chesser. Massey natychmiast to wykorzystał. — Jeszcze jeden punkt umowy złamany. Moim życzeniem był kamień bez skazy. — Natura nie zawsze jest tak usłużna. — Ale ignorancja tak — wypalił Massey. Chesser pomyślał, że lepiej nie odzywać się więcej. Massey odwrócił się do niego plecami. Chesser popatrzył na Maren, ale była pochłonięta wyjętą z biblioteczki książką. Siedziała po turecku na podłodze. Jak zwykle, interesowała się wszystkim poza diamentami. Chesser żałował, że jej nie posłuchał. Niech diabli porwą ambicje. Zauważył, że Lady Bolding obskubuje piwonię. Wyrwany płatek po płatku opadały na jej kolana. Z punktu widzenia Chessera u zbiegu ud Lady Bolding zaróżowiło się szokująco. Zmrużył powieki, aby rozproszyć obraz i powiększyć iluzję. Ten widok interesował go bardziej niż kark starca. Massey, wciąż odwrócony plecami zadał pytanie: — Co by było, gdyby to pan był na moim miejscu? Chesser odpowiedział szczerze: — Żądałbym diamentu, albo zwrotu pieniędzy. Spodobało się to Massey'owi. Wyraz jego twarzy uległ nagłej zmianie. Ukazał znacznie bardziej pogodne oblicze. — Prawdę mówiąc Mr. Chesser, przypuszczam, że padł pan ofiarą okoliczności. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem 91 przekonany, że być może zasłużył pan na lepsze potraktowanie. Powinniśmy przynajmniej podjąć próbę odzyskania diamentu — zawahał się, zamyślony. Palcem wskazującym delikatnie dotknął jaja z Fabergć. Zawirowało, wykonało kilka obrotów, zachybotało i znieruchomiało. — Jest w Londynie niezła firma detektywistyczna. Pracują dla mnie, od czasu do czasu. Zwrócimy się do nich i zobaczymy, z czym przyjdą. W każdym razie, nie zaszkodzi spróbować. Chesser byłby wdzięczny za cień nadziei. — A w międzyczasie — mówił dalej Massey — proponuję panu i pańskiej Maren zatrzymać się u mnie. Odpoczniecie odrobinę, odetchniecie, dopóki sprawa nie wyjaśni się w ten, czy w inny sposób. Chesser nie miał wyboru. — Chciałabym popływać — odezwała się Maren. Oczywiście słuchała baczniej, niż to się Chesserowi wydawało. — Dopilnuję, aby bagaż znalazł się w państwa pokojach — powiedziała Lady Bolding. Chesser zwrócił uwagę, że użyła liczby mnogiej — „pokoje". — Wspaniale! — wygłosił Massey do wszystkich. A potem wprost do Maren: — Pani będzie pływać, a ja będę patrzył. Kilka olbrzymich, jakby omdlewających w rozpaczy wierzb otaczało nieco oddalony od budynku basen, zamknięty z trzech stron luksusowymi, wyposażonymi we wszystko garderobami. Prostokąt niecki wyłożony był portugalskimi płytkami, w kolorze zbliżonym do szmaragdowego. Pogłębiało to iluzję krystalicznie czystej, niebieskiej, wodnej tafli. W jednej z garderób, Chesser znalazł bogaty wybór nowych kąpielówek. Z młodzieńczą fantazją wybrał dla siebie przykusą parę. Nie mógł zaprzestać obarczania siebie winą. Na widok własnego odbicia, wzięła go chęć rozbicia lustra. Z przyległej garderoby dobiegł jego uszu wybuch śmiechu Maren i Lady Bolding. Ich dobry humor wywołał w nim irytację. Właśnie zdejmował skarpetki i cisnął jedną z nich o ścianę. Uderzyła w nią bez szmeru. Powinien był rzucić butem. Kiedy wyszedł na zewnątrz, zobaczył Massey'a siedzącego na brzegu basenu. Wyglądał jak monarcha oczekujący na swoich poddanych. Nieskazitelna powierzchnia wody rozciągała się u jego stóp. Massey pomachał do Chessera, aby przyłączył się do niego. Udał, że tego nie widzi i poszedł do rogu basenu, po przeciwnej stronie. 92 Wodna tafla była niezmącona. Sprawdzając temperaturę, Chesser zanurzył stopę. Prysnąwszy wodą dwa razy zmącił idealną gładź. Przeszedł na drugą stronę i usiadł na brzegu, bujając w wodzie nogami. Rzucił okiem na Massey'a i zamyślił się, czy mógłby on czuć się dotknięty dzielącą ich odległością. Chesser miał to gdzieś. Przyjrzał się pobliskiej trampolinie i stojącej obok niej wieży. Wpadł na pomysł rozwiązania. Mógł zeskoczyć z wyższej platformy, wypłynąć symulując uszkodzenie kręgosłupa i zaskarżyć Massey'a o odszkodowanie. Śmiechu warte. Nie miał, do licha, powodów zwalać winy na Massey'a. Był on przecież partnerem w nieszczęściu, być może nawet poniósł porównywalne straty. Z garderoby dobiegł go ponownie śmiech Maren. Zgorzkniały, fantazjował, co też tam mogłoby się dziać i, w ramach pokuty, spróbował w to uwierzyć. Poczuł się opuszczony, samotny w obliczu dylematu, chętnie naubliżałby komuś, aby ulżyć sobie w nieszczęściu. Nawet Maren. Miał wspaniałą okazję na łatwe ubicie bajecznego interesu i przez własne niedbalstwo spartaczył wszystko. Chesser zastanawiał się, jak wziąłby się do tego Whiteman. Whiteman siedziałby sobie wygodnie i liczyłby zysk w czasie, gdy Królewski Urząd Pocztowy ponosiłby całą odpowiedzialność za dostarczenie przesyłki poleconej. Chesser wiedział, dlaczego tak nie uczynił. Ego. Pragnął być obecny, przeżyć chwilę osobistego tryumfu wtedy, kiedy Massey po raz pierwszy zobaczyłby ten nieskazitelnie piękny brylant. Massey powinien był robić interesy z kimś innym, pomyślał. Żałował, że tak się nie stało. Dlaczego, nade wszystko, Massey zwrócił się do niego z czymś tak wielkim? Zamiast do Whitemana, na przykład? Dziwiło to Chessera. Nie mając pod ręką innego wytłumaczenia, zmusił się, aby wierzyć, że, po prostu, Massey dawał jemu, nieudacznikowi, szansę. Teraz ta interpretacja była nie do zaakceptowania. Chodziło w tym wszystkim o coś innego, zdał sobie sprawę Chesser. Wziąwszy wszystko pod uwagę, Massey był dla niego zbyt wyrozumiały i, w obliczu poniesionych strat, zbytnio gotowy do współpracy. Z garderoby wyłoniła się, ubrana w białe, okrywające ją w minimalnym stopniu bikini, Lady Bolding. Podeszła zwiewnie do jednego z miękkich, wypoczynkowych foteli i upuściła na niego swoje okulary przeciwsłoneczne. Była bardzo pewna efektu, jaki wywiera widok jej ciała i miała wszelkie podstawy po temu. Było idealne w proporcji, szczupłe, jędrne; świadczyło o sile i aktywnej osobowości. Jej brzuch 93 wydawał się napięty jak bęben, z miękko zarysowanym, głębokim wcięciem talii. Potrząsnęła głową i rozpuściła swobodnie długie, jasne włosy. Siedzący po drugiej stronie basenu pochmurny Chesser, próbował dostrzec w niej jakąś niedoskonałość. Nie był w stanie. Przypomniał sobie insynuacje Maren o zamiłowaniach erotycznych Lady Bolding i skoncentrował się na nich, próbując osłabić wrażenie, jakie na nim wywarła. A wtedy pojawiła się Maren. Jej bladokremowe ciało w czarnym bikini, kontrastowało z ciemnobrązową opalenizną Lady Bolding. Uśmiechając się łobuzersko do Chessera podeszła do brzegu basenu. Bez entuzjazmu pomachał jej ręką. Odwróciła się nagle, aby pochwalić się, że wycięcie wielkości brzoskwini w dole bikini odsłania pokaźny kawałek jej prawego pośladka. Chesser zdobył się na szeroki, niepewny uśmiech. — Nie zapomnij o mnie — wykrzyknął Massey. Noblesse oblige. Maren odwróciła się, a Massey na ten widok przy-klasnął. Chesserowi wydawało się, że usłyszał klekot powiek starca, podobny do odgłosu migawki w aparacie fotograficznym. Lady Bolding dołączyła do Maren na brzeg basenu, stanęły w pozycji i razem wskoczyły do wody — w doskonałym, niemal identycznym stylu przecięły taflę, wzbijając minimalną fontannę kropel. Płynęły pod wodą. Chesser zobaczył Lady Bolding zbliżającą się do niego z prawej strony, robiącą zręczny nawrót i odbijającą się jak sprężyna z powrotem. Maren wypłynęła u stóp Chessera. Jej włosy pociemniały i, zlepione, wisiały w mokrych kosmykach. Posłała mu pocałunek ustami. — Chodź, popływaj razem ze mną — zaprosiła go wesoło. Chesser wzruszył ramionami. — Hej — krzyknęła — kocham ciebie. — Wiem. Przez długą chwilę nie spuszczali z siebie poważnego wzroku. Wisiała na skraju basenu, ale teraz figlarnie złapała go za lewą nogę i próbowała wciągnąć do wody. Napiął się i stawił opór. Przestała ciągnąć. Zrobiła zagniewaną minę. Wzięła jego prawą stopę i przysunęła do siebie. Pomyślał, że ją pocałuje, ale ona zacisnęła na niej 94 zęby tak mocno, że Chesser skrzywił się i, omało nie krzyknął z bólu. — Rak! — wykrzyknęła. Przepłynęła basen, wyszła z wody i upadła na brzuch na jednym z wyściełanych foteli. Lady Bolding przez cały czas pływała, przecinając wodę mocnymi, równymi uderzeniami. Teraz ona także opuściła basen, wycisnęła nadmiar wody z włosów, przetarła ramiona i nogi dłonią i położyła się na najbliższym fotelu, obok Maren. Chesser patrzył, jak Massey wstaje i podchodzi do kobiet. Rozmawiali o czymś, ale z tej odległości nie mógł nic usłyszeć. Służący przyniósł czerwony napój w wysokich szklankach z brzegiem powleczonym imitującym szron cukrem lub solą. Chesser ani drgnął, aby dołączyć do nich. Maren i Lady Bolding napiły się, ale jego nie zaprosili i czwarta szklanka — jego szklanka — pozostała na tacy pozostawionej na stole. Wzburzona woda ponownie wygładziła się do tego czasu. Chesser stanął na nogi. Wszedł na trampolinę i zatrzymał się na samym końcu. Zawahał się. Nigdy nie potrafił dobrze nurkować. Wydawało mu się, że od wody dzieli go długi lot. Był pewny, że patrzą na niego, spodziewając się, że wykręci jakiś cholerny skok w pozycji łamanej, czy jeszcze coś innego. Odbił się, wzniósł do góry... a potem zwalił się w dół z pluskiem, jak kłoda. W porównaniu ze zgrabnymi skokami Maren i Lady Bolding spowodował przypływ. Po wynurzeniu, zdawało mu się słyszeć fragmentaryczny wybuch śmiechu. Płynął młócąc wodę rękami i kopiąc wściekle nogami, inaczej niż pełna gracji Lady Bolding. Płynął z otwartymi oczami, patrząc na zmianę, to na dno wyłożone szmaragdowymi płytkami, to — w chwili, gdy łapał powietrze ustami — w niebo. Przepłynął całą długość basenu raz, drugi, trzeci, czwarty. O jeden raz za dużo, niż zamierzał. Wspiął się po stopniach chromowanej drabinki, zamiast, w sposób bardziej „atletyczny" podciągnąć się na rękach na brzeg. We własnym odczuciu poczuł się lepiej. Oddychał ciężko i krótko, ale wydawało się, że psychiczne napięcie nieco z niego opadło. Przyłączy się do nich teraz, pomyślał; podejdzie tam i wypije swojego drinka. Spojrzał w ich stronę. Maren i Lady Bolding leżały bez ruchu na brzuchu. Rozwiązały górę od bikini, wystawiając całe plecy do słońca. Zawahał się, czy by nie przestrzec Maren przed poparzeniem. Massey'a nigdzie, w pobliżu, nie było widać. Massey usunął się w domowe zacisze, wprost do swojego gabinetu na 95 drugim piętrze i zamknął za sobą drzwi. Z szuflady biurka wyjął szablon Moe — przyrząd do mierzenia diamentów — oraz lupę. Podniósł z blatu biurka złoto-malachitowe jajo z Fabergć, palcem wskazującym nacisnął sprężynowy zatrzask i jajo podzieliło się na dwie połowy. W środku, zręcznie dopasowany, gnieździł się na bawełnianej wyściółce skradziony brylant — Massey. Ze znajomością rzeczy, zmierzył długość, szerokość i wysokość brylantu — od korony aż po wierzchołek stożka. Wyliczył, że było tego odrobinę ponad sto siedem karatów. Tak, jak to powiedział Chesser. Podszedł z brylantem do północnego okna. Z lupą przy oku zajrzał w głąb kamienia. Dopiero teraz miał okazję obejrzeć kamień uważniej. Z przyjemnością zobaczył, że był bez skazy. Wspaniały, nieskazitelny brylant. Nie taki, jak to powiedział Chesser. Uśmiechnął się nie uchylając warg. Z miejsca, gdzie stał, mógł zobaczyć basen. Potarł "Massey'a" palcami, tak jakby to był kamień magiczny. Prawdę mówiąc, kamień nie był aż tak ważny, jak rola, którą odegrał i to, o czym świadczyła jego jakość. Teraz był pewien, bardziej niż kiedykolwiek, że Chesser podoła. Tej nocy Chesser spał smaczniej i dłużej niż przypuszczał. Pokoje jego i Maren przylegały do siebie dogodnie, a więc rozrzucili jej pościel, tak aby wyglądało, że w niej spała. W istocie skorzystali zaś z jego łóżka. Za swoją szorstkość i kwaśne miny, podjął próbę przeprosin, przeistaczając się w aktywnego i czułego kochanka. Przyjęła go z tkliwością. We wtorek rano pozostali w łóżku dłużej, pozwalając, aby prostokąt wpadającego przez otwarte okno słonecznego światła podkradł się do nich. Leżeli przytuleni, i, wsłuchiwani w śpiew ptaków angielskiej prowincji, rozmawiali. — Muszę pojechać do Londynu w poniedziałek — powiedział do niej. — Pojedziemy razem. Odwiedzę Mildred. Dlaczego musisz tam jechać? — Diamenty. Odezwała się po szwedzku, a potem przetłumaczyła: — To może być łódka z dziurą w burcie, ale może być to dziura z łódką. — Co to ma wspólnego z diamentami? — Oddaje istotę — odpowiedziała, wysuwając delikatnie podbródek na podkreślenie swoich słów. 96 — A Mickey Mouse nosi jasnożółte rękawiczki — zaintonował. — No i co? — No, to ma tyle samo sensu. — Dlaczego? — Ma, to wszystko. — Nie, ja miałam na myśli, dlaczego Mickey Mouse nosi jasnożółte rękawiczki? — Ponieważ zgubiła czerwone. — Albo — mówiła poważnie — nie chce zostawić odcisków palców. Chesser potrząsnął głową i popatrzył na nią z powątpiewaniem. — Mam tak wiele pytań do Mildred — kontynuowała, zwracając się do sufitu. — Zapytaj ją, kto zabrał brylant. — Może to zrobię. — Przytaknęła sama sobie w zamyśleniu. Chesser przyglądał się jej uważnie, podziwiając bezcenne, srebrzyste smużki w oczach. Zbliżył się do niej i zobaczył własne odbicie w źrenicach. Miał nadzieję, że zawsze tam było. Zadał pytanie: — Co cię wczoraj tak rozbawiło? — Kiedy wczoraj? — W garderobie. — Och. Porównywałyśmy nasze odbicia w lustrze. Lady Bolding i ja. Wiesz, jak dwie różne strony tej samej książki rozłożone obok siebie. — I? — Ona jest naturalną blondynką, albo perfekcjonistką. Chesserowi stanął obraz przed oczami. W głębi, potajemnie poczuł się zaintrygowany. — Prawiłyście sobie nawzajem komplementy — powiedział, ale wtedy zorientował się, że były to ich prywatne sprawy, w które nie został wliczony. Poczuł ogarniające go poczucie zazdrości. — Stanowiłyśmy przyjemny kontrast — poprawiła go. — To właśnie miałem na myśli. — Chyba ją polubiłam. Chesser pomyślał, że być może próbuje go podrażnić, ale wydawała się mówić szczerze. — Jest bardzo otwarta — powiedziała Maren. — Naprawdę? — Przynajmniej wobec mnie. — Przypuszczam, że tym razem nie wytrzymała. Musiała ciebie pocałować. 97 — Tak. W ramię. Był pewny, że próbowała go prowokować, a więc przystąpił do zabawy. — Nie opierałaś się. — Nawet nie zauważyłam, kiedy zbliżyła się do mnie. — Ale spodziewałaś się tego, oczywiście. — Oczywiście. — A potem. Co stało się potem? — Nic specjalnego. Próbowała mnie namówić do założenia przeźroczystego bikini. Dla ciebie, dla dodania tobie otuchy. Powiedziałam, że to by nic nie dało. Wtedy, zgodnie z jej sugestią, miałabym ubrać się na konto Massey'a. Odpowiedziałam, że według mnie Massey wcale nie potrzebuje jałmużny, nawet ode mnie. To ją rozweseliło, a więc dodałam, że włożę to dla niej, jeśli to ona tego chce. — Dlaczego tak powiedziałaś? — Ot, dla zmierzenia jej temperatury. — Naturalnie była w stanie podgorączkowym. — Naturalnie. — Lepiej uważaj. — Dlaczego? — Możesz wywołać takie zamieszanie, że nie będziesz w stanie sobie poradzić. — Kto nie będzie sobie w stanie poradzić? — Zapytaj Mildred — burknął Chesser. Sięgnęła, znalazła i objęła go czule. — Jestem twoja — wyszeptała uszczypliwie. — Jasne. — Odegrał to nieprzekonywująco. — Możesz niczego się nie obawiać — szeptała, głaszcząc go w sposób, o którym wiedziała, że sprawia mu najwięcej przyjemności. Pomimo zapewnień Maren, Chesser zaczął zwracać szczególną uwagę na Lady Bolding. Drobiazgi, które uprzednio uchodziły niezauważone wydawały się oczywiste, wyolbrzymione. Niewinne usadowienie się Maren obok niej, na małej pluszowej sofie budziły jego czujność. Zmysłowość zdawała się kierować każdym zbliżeniem, bez względu na to, jak by było przelotnym. Całą sytuację komplikował dodatkowo wpływ jaki wywierała na nim powierzchowność Lady Bolding. Z trudem przychodziło mu traktować ją jako uczuciowego przeciwnika, skoro zarazem była tak bardzo pociągająca. 98 Ten rozłam był w istocie wynikiem poirytowania własną osobą z powodu sfuszerowania diamentowego interesu z Massey'em. Był odwróceniem uwagi i pokutą. Bez względu na to, jak gorące byłyby zapewnienia Maren, zawsze byłoby za mało, bo, w tym czasie, Chesser po prostu sam siebie nie lubił. Nocami, sam na sam z Maren, tuląc ją do siebie, był w stanie myśleć bardziej pozytywnie. Ale tylko wtedy. Kiedykolwiek w pobliżu znajdowała się Lady Bolding, Chesser był napięty, niepewny, podrażniony. Kusiło go, by stanąć z nią do otwartej konfrontacji, ale zamknął się w kręgu własnego nieszczęścia pozwalając, aby urastało i wywierało na niego negatywny wpływ. W oczach Chessera Maren zachęcała Lady do tych intymności. Z jego punktu widzenia zdawało się sprawiać jej przyjemność to, że stanowi centrum zainteresowania. Do pewnego stopnia miał rację. Maren bawiła się świetnie, ale na tym koniec. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo Chesser jest wytrącony z równowagi — nie chciała być dla niego okrutna. Nigdy. W jej przypadku, było to stosunkowo nieszkodliwe urozmaicenie pobytu w miejscu, które uważała za wyjątkowo nudne, na dodatek szczególnie pożądane, gdyż intuicyjnie czuła, że Lady Bolding pociąga Chessera. Cóż było lepszego dla równowagi? Ponadto, być obiektem pożądania takiej piękności, w niekonwencjonalny sposób łechtało jej próżność. Nie mówiąc już o kropli niebezpiecznego dziegciu w tej beczce miodu, co też, naturalnie, oddziaływało na jej wyobraźnię. To, co wydarzyło się w niedzielne popołudnie było symptomatyczne. Po wystawnym lunchu Chesser zakomunikował, że ma ochotę na krótką drzemkę myśląc, że Maren się do niego przyłączy, ale ona wolała pójść na przechadzkę. Lady Bolding także była w nastroju spacerowym i to obudziło czujność Chessera. Udając obojętność, poszedł na górę, do swojego pokoju. Z górnego okna widział odchodzące wolnym krokiem kobiety. Spokojnie, wmawiał sobie, dobrze jest pobyć chwilę w samotności. Nie musi obawiać się o Maren. Był jej pewny. Nieprawdaż? Zszedł na dół, wyszedł z budynku i poszedł ich śladem. Jak okiem sięgnąć, nie było ich widać, ale Chesser ruszył w kierunku, w którym odeszły i wkrótce dostrzegł różowy kolor sukienki Maren obok jasnoniebieskiej plamy stroju Lady Bolding. Wyłoniły się z zagajnika wspinając się po miękkim, zielonym zboczu pagórka, który także 99 należał do obszernej posiadłości Massey'a. Chesser ostrożnie utrzymywał dystans, jednak cały czas mając je w zasięgu wzroku. Nie miał pojęcia, czym by się wyłgał, gdyby odkryły, że podąża ich śladem. Powiedziałby może, że obserwuje ptaki. W przenośni, byłaby to swego rodzaju prawda, pomyślał. Widział, jak wchodzą na wzgórze i był zdania, że idą na tyle blisko, aby trzymać się za ręce. Kiedy zaś dotarły do szczytu, nie mógł dostrzec rozdzielającego ich nieba i doszedł do wniosku, że muszą przynajmniej iść pod ramię. Zniknęły za wzgórzem. Chesser dalej szedł ich tropem, bacznie śledząc ich ślady tam, gdzie ich stopy zagięły źdźbła trawy. Ostatni odcinek przed szczytem zdecydował się pokonać na czworakach i wyjrzeć ostrożnie spoza wierzchołka. W tym momencie, jednakże, poczucie szacunku do samego siebie przeszkodziło mu w tym. Przemyślał własne postępowanie i zdał sobie sprawę, do jakiego stopnia jest ono absurdalne. Raptownie stanął na nogi i rozpoczął powrót do domu. A widok, którego Chesser zdecydował się nie oglądać, przedstawiał, Lady Holding i Maren, leżące w najgłębszym miejscu małej równinki, częściowo ukryte przed sobą w wysokiej trawie. Ich ciała zwrócone były w przeciwne strony, z dala od siebie, jak dwie wskazówki zegara — różowa i niebieska; na szóstce i dwunastce. Prowadziły pieszczotliwą rozmowę, a nagie palce stóp Lady Bolding ostrożnie pieściły delikatnymi dotknięciami wrażliwą, obnażoną skórę stóp i wokoło kostek Maren, która albo tego nie zauważała, albo zdawało się jej to nie przeszkadzać. W drodze powrotnej, wchodząc otwartym zboczem wzgórza w kierunku domu, Chesser usłyszał gwizd koło ucha. Piłeczka golfowa. Podniósł do góry głowę i dostrzegł sylwetkę Massey'a przymierzającego się do następnej piłeczki, balansującego ciałem przed następnym uderzeniem. Chesser zaczął biec, pochylony, mając nadzieję, że zdąży wydostać się z zasięgu Massey'a, który zdawał się mierzyć w niego celowo. Chesser przeklął go w myśli, ale i szybko przebaczył. Przypuszczalnie starzec, na tę odległość, nie dowidział. Człowiek Massey'a, Hickey właśnie zabierał szczerozłote kije a Massey sadowił się przy stoliku przed domem, kiedy Chesser tam dotarł. — Proszę się napić — zaprosił go Massey. Tego było trzeba Chesserowi. — Właśnie odebrałem telefon z firmy detektywistycznej, o której panu mówiłem. Wygląda na to, że natrafili na coś. — Massey popijał ze 100 swojej szklanki. — To wszystko, co powiedzieli. Natrafili na coś. Tacy są, wie pan, konserwatywni, dopóki nie zbiorą wszystkich faktów, nic nie powiedzą. Bardzo kompetentni ludzie. Najpóźniej w poniedziałek obiecali złożyć kompletny raport. Interesowało to, rzecz jasna, Chessera. Pragnął wiedzieć jakie podjęto kroki, ale postanowił, że najlepiej będzie, gdy temat podniesie sam Massey. Nawet przy jego możliwościach, odzyskanie diamentu wydawało się wielce wątpliwe, ale ta wiadomość od detektywów zdawała się ofiarowywać cień nadziei. Wciąż jednak zastanawiająca była wyrozumiałość Massey'a. Było w tym coś nie w porządku. Z jakiegoś powodu Massey zbyt chętnie szedł na współpracę. — Domyślam się, że udaje się pan w poniedziałek do Londynu — powiedział Massey. — W interesach. — Z Systemem? Chesser pokiwał głową. Massey zwrócił się do niego: — Jedna z podległych mi kompanii ma swoje biuro na Harrowhouse. Prawdę mówiąc, to następne drzwi, tuż obok numeru 11. Mid-Continental Oil. — Myślałem o tym. — Nie byłem pod numerem 13 od lat. — Miałem na myśli, że sposób w jaki mówi pan o numerze 11 — System. Zwykle tylko ci z branży mówią o nim w ten sposób. — Interesujące zajęcie. Diamenty — powiedział z roztargnieniem Massey. Chesser pomimo nie dających mu spokoju wątpliwości, poczuł się teraz znacznie lepiej. To, co pił smakowało mu, wracała pewność siebie, głupstwa zakochanego zazdrośnika całkiem wywietrzały mu z głowy. Prawdę mówiąc, czuł się tak dobrze, że wpadł na pomysł opowiedzenia Massey'owi kilku diamentowych historyjek. Dla ludzi z zewnątrz, zawsze były one interesujące. — Wie pan, co starożytni Persowie mówili na temat diamentów? , — Tak — odrzekł Massey. To było tak, jakby na otwarte usta Chessera spadł knebel. — Starożytni Persowie — mówił Massey — wierzyli, że to Szatan musiał stworzyć cenne klejnoty, takie jak diamenty, ponieważ Bóg tworzy jedynie rzeczy użyteczne a diamenty Szatana wzniecają w ludziach tylko uczucie skąpstwa. Prawdopodobnie stary bękart przeczytał 101 to gdzieś i zapadło to w jego pamięci, pomyślał Chesser. Z własnego repertuaru wybrał inną historyjkę. Sławny rabunek francuskiego klejnotu koronnego w 1792 roku. Chodziło tu, w tej historyczno — politycznie umotywowanej kradzieży, o Diament Nadziei, który w owym czasie był znany, jako Błękit Taverniera. Chesser rozpoczął: — W 1792 roku... — W Birmie — przerwał mu Massey — słowo chein oznacza zarówno diament, jak i arszenik. Birmańczycy uważają, że oba przynoszą śmierć. A o tym, Chesser nigdy nie słyszał. — Wielu podziela te zapatrywania — mówił Massey. — I ja zaczynam tak myśleć — oświadczył Chesser, z lekką goryczą w głosie. — W szesnastym wieku ktoś próbował posypać diamentowym pyłem sałatkę podaną Celliniemu, w przeświadczeniu, że spowoduje to jego natychmiastową śmierć. — Marię, królową Szkocji, diamenty miały ochraniać przed niebezpieczeństwem, zarazą i trucizną. Na jej nieszczęście nie od topora.— Uśmiechnął się ponownie i, o mało co. nie dopuścił Chessera do głosu. — Kiedy zastanowimy się nad wyjątkową rolą. jaką odgrywały diamenty w zabójstwach i wojnach, być może Persowie mieli rację w sprawie Szatana. Nie sądzi pan, Chesser? — Przypuszczam, że tak. Chesser spodziewał się zdominować rozmowę, ale było jasne, że Massey wiedział mnóstwo o diamentach. Chesser zmienił temat rozmowy. Zapytał o, wiszący na drugim piętrze w przedsionku, interesujący szkic Klimta, który przyciągnął jego uwagę. Szybkimi pociągnięciami piórka Klimt uchwycił parę kochanków, splątanych w uścisku. Kiedy Massey go nabył? Massey zignorował to pytanie. — No cóż, jeśli Diabeł wynalazł diamenty — powiedział — w takim razie System powinien być mu wdzięczny za oddanie nad nimi kontroli w ich ręce. — Zrobił krótką przerwę. I dodał, z goryczą w głosie: — Być może są. Trafił w dziesiątkę. Chesser pomyślał, że prawdopodobnie znaleźli z miliarderem coś, co ich łączy. Niechęć do Systemu. Jednak Chesser wątpił, aby antypatia Massey'a dorównywała jego. Nie miał powodów. Istniała nawet możliwość, że z jakiegoś powodu Massey zarzucał na niego przynętę. Mógł on być osobistym przyjacielem Meechama lub Sir Harolda. — Dam panu coś do przemyślenia — zaproponował Massey. 102 — Ile diamentów wydobył System ze swoich własnych kopalń i innych źródeł, powiedzmy, w ciągu ostatnich dwudziestu lat? Chesser obojętnie wzruszył ramionami. — Proszę wziąć pod uwagę, że chodzi mi jedynie o kamienie wysokiej jakości, a nie o diamenty przemysłowe. Ma pan ochotę zgadywać? — Nie mam pojęcia. — Około osiemdziesięciu milionów karatów — rzekł Massey. — Czy to jest pańska ocena? — Dokładne dane. — Na czym oparte? — Na własnym, dorocznym sprawozdaniu Systemu. Słońce wybrało właśnie tę chwilę, aby skryć się za małą, samotną chmurką na niebie, pogrążając wszystko w zacierającym kontury cieniu. Chesser poczuł zapach kwitnącej koniczyny; powiewy słabego wietrzyku, niosące z sobą stężony aromat. Odwrócił głowę, aby przyjąć go z rozkoszą. Siedział teraz zwrócony twarzą w stronę domu, plecami do zbocza. Massey mówił dalej: — A teraz, za pozwoleniem, postawię panu pytanie. Ile diamentów do wyrobu klejnotów sprzedał na rynku System w ciągu tych samych dwudziestu lat? — Wszystkie, jakie były w jego posiadaniu. — W żadnym wypadku. — Ile w takim razie? — zadał pytanie Chesser, maskując zobojętnienie. — Sześćdziesiąt milionów karatów. Massey pozwolił, aby chwila milczenia podkreśliła tę liczbę. Teza została postawiona, to jasne, ale Chesser jej nie rozumiał. To, że System miał i sprzedał mnóstwo kamieni nie wywarło na nim wrażenia. — Proszę odjąć ilość sprzedaną od ilości otrzymanej — poinstruował Massey. — Dwadzieścia milionów karatów. — To znaczy tyle, ile System zatrzymał dla siebie. Monstrualny zapas, przyrastający w tempie miliona karatów rocznie. Teraz doszedł do dwudziestu milionów. To naczelna zasada każdego kartelu. Popyt musi zawsze przewyższać podaż, dla usprawiedliwienia rosnących cen. Od 1960 roku, wartość diamentów wzrosła przeszło dwukrotnie. Na przykład, znacznie więcej w porównaniu ze wzrostem cen na rynku papierów wartościowych. Ich wartość przyrosła zaledwie 103 o jakieś dwadzieścia pięć procent, to niewiele więcej niż współczynnik inflacji. — Co czyni z diamentów doskonałą lokatę kapitału — skonstatował Chesser. — Przynajmniej na to wygląda. — Wielkie pieniądze są od nich uzależnione. Massey kiwnął głową. — Co to byłaby za katastrofa, gdyby nagle dwadzieścia milionów karatów, do tej pory magazynowanych przez. System, pojawiło się na rynku za jednym zamachem, zakładając oczywiście, że byłyby rozprowadzane przez kogoś, kto jest w stanie podołać temu zadaniu. — To nigdy nie nastąpi. Spadłyby ceny. — Ceny runęłyby na dół. Nieomal do zera, z dnia na dzień a diamenty stałyby się praktycznie bezwartościowe. — Dobrze, że System jest w stanie utrzymać ścisłą kontrolę nad swoim zapasem. Dwadzieścia milionów karatów, tylko sobie tam leży i czeka. — Dwanaście miliardów dolarów w diamentach. Dwanaście miliardów. Proszę sobie wyobrazić! Chesser spróbował. Nie przyszło to łatwo. — Siedemdziesiąt pełnych koszy o pojemności buszla — Massey nie przerywał karmić obrazami wyobraźni Chessera. — Ponad cztery tony diamentów przeznaczonych do wyrobu klejnotów. — Chesser wydawał się być teraz poruszony. Massey widział to. — Gdzie, pana zdaniem, znajdują się one w tej chwili — zapytał — gdzie znajdują się wszystkie te diamenty? — W Johannesburgu — zgadywał Chesser. Massey potrząsnął głową. — Chodził pan może ze sto razy nad nimi,, Na ulicy 11 Harrowhouse. Chesser przywołał obraz Meechama i wszystkich tych diamentów. Meechama przycupniętego pompatycznie na górze diamentów o wartości dwunastu miliardów dolarów. — To jest coś, o czym warto pomyśleć — zakończył Massey i czym prędzej wstał, aby powitać Lady Bolding i Maren, które zgrzane i spragnione powróciły ze swojej wycieczki. ROZDZIAŁ 10 W tę środę, kiedy Chesser nie pojawił się w hotelu „Connaught", na rozkaz Coglina bezzwłocznie dokonano kontroli wszystkich renomowanych hoteli w Londynie. Kiedy i to nie dało żadnych wyników, Coglin sporządził dla Meechama końcowy raport. W tymże raporcie ani słowem nie wspomniał o tym, że Sekcja Bezpieczeństwa zgubiła ślad Chessera. Ograniczył się jedynie do podania przekazanych przez agentów szczegółów, poddając je dowolnej interpretacji tak, aby odwrócić uwagę od siebie. Było to zarówno łatwe, jak i praktyczne. Ujawnienie drobiazgowych uchybień mogłoby wywołać poważne wrażenie niekompetencji. W opinii Coglina, Chesser nie był wart, aby, na jego konto obrywać. Ponadto uważał on, że Meecham przywiązuje zbytnią wagę do faktu zakupienia przez Chessera w czyimś imieniu cennego kamienia. Podejrzewał, że żądanie Meechema poddania szczególnej obserwacji Chessera wynikało z osobistych pobudek. Miał on w tym jakiś specjalny, osobisty interes. Jeśli tak było, Coglin był skłonny się z tym pogodzić. Ale teraz Chesser gdzieś się zawieruszył i trudno byłoby wymagać od Coglina przyznania się do błędu. Patrząc na wszystko z perspektywy, myślał Coglin — Chesser jest płotką. Raport Coglina składał się z relacji kilku najbardziej zaufanych agentów Sekcji Bezpieczeństwa: szczegółowej, minuta po minucie, dokumentacji popierającej kłamstwo, że to zamożna dziewczyna Chessera była odbiorcą dużego kamienia, zakupionego za pośrednictwem Systemu. Zapłaciła za niego z góry i brylant był teraz w jej posiadaniu. Transakcja była wynikiem ich prywatnego związku i, co za tym idzie, w opinii Bezpieczeństwa osoba Chessera nie zasługiwała na poświęcanie jej specjalnej uwagi tylko dlatego, że udało mu się sprzedać taki kamień. Wyjątkowy status przyznany Chesserowi, został zlikwidowany, a agentom przydzielono inne, bardziej naglące zadania. Raport dołączono do dossier Chessera i pośpiesznie przesłano na drugą stronę ulicy do rąk Meechama. Dodatkowo, Coglin posłał kilkanaście kolorowych slajdów wybranych i ułożonych w kolejności takiej, w jakiej je robiono na łąkach i w lasach Chantilly. Coglin był pewny, że Meecham uzna je za wystarczająco ważne, aby strawić godziny na ich starannym przebadaniu. Zgodnie z oczekiwaniami, nie upłynęła godzina i Meecham zatelefonował do Coglina, z wyrazami wdzięczności za współpracę Sekcji Bezpieczeństwa i zadowolenia, że raport potwierdził jego własne odczucie o ograniczonym znaczeniu i możliwościach Chessera. Meecham także przychylał się do poglądu, że ciągła obserwacja Chessera przestała być sprawą naglącą. „Jak do tej pory ściągnął on już na siebie zbyt wiele uwagi", określił Meecham z namiastką przeprosin. I po namyśle napomknął o slajdach, którym najwyraźniej już się bacznie przyjrzał. Wyraził życzenie zatrzymania ich na dłużej, dla dalszych badań. A zatem, Coglin pozbył się Meechama. Chesser w rezultacie znalazł się poza ogniskiem zainteresowań Systemu. ROZDZIAŁ 11 — Ja tylko poddawałam sprawdzianowi. — Mnie czy siebie? — zapytał Chesser. — Ciebie, oczywiście — odpowiedziała Maren. — Ludzie zakochani zwykle sprawdzają siebie nawzajem. — To dziecinne. — Wręcz przeciwnie. To bardzo dojrzałe. Sam to robiłeś. — Nigdy. Kiedy? — Wielokrotnie. — Widzisz, nie możesz nawet powiedzieć kiedy. — Pewnie, że mogę. Zastanawiam się właśnie, o czym wspomnieć. — To są kobiece gierki, takie testy. Mężczyźni nigdy tego nie robią. — A ta prostytutka w Cannes. — Nie pamiętam żadnej prostytutki w Cannes. — No pewnie. — Która prostytutka? — To jest test! Co powiedziałeś? Która prostytutka? Tak, jakby było ich tam z tuzin. — Właśnie to miałem na myśli. Która prostytutka. Nigdy z żadną w Cannes nie rozmawiałem. — Być może to było St. Tropez. To nie ważne. Wepchnąłeś jej rękę pod bluzkę i nawet się z tym nie kryłeś. Chciałeś, abym ciebie widziała. — To śmieszne. — Nie. Pamiętam tak wyraźnie, bo zareagowałam. — Nic wtedy nie powiedziałaś. 107 — Oczywiście, że nie. O to ci przecież chodziło. — Ona nie była prostytutką. A w każdym razie, nie tak oczywistą. — Dla mnie. Była. — Coś zmyślasz. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że zwrócisz na to uwagę. — A, rozumiem. Idziesz się pieścić z kurwami, a ja mam być tak zblazowana, że nie powinnam zwracać na to uwagi. — Byłem zaciekawiony. To wszystko. — Z jakiego powodu? — Twierdziła, że ma silikonowe wkładki. — Przynajmniej przyznajesz się, że sprawdzałeś. — No dobrze. Sprawdzałem. Sprawdzałem ją. — Sprawdzałeś mnie. Chciałeś się dowiedzieć, czy machnę na to ręką, czy się wścieknę. Wiedziałam, o co ci chodzi i dlatego machnęłam na to ręką. — To takie są reguły gry? — To nie gra, to samo życie. — Wczoraj po południu to też było samo życie? — Oczywiście. — Pomyślałbym raczej, że nie. — Czy ty mnie jeszcze kochasz? — zapytała. — Ciągle cię kocham. — Wiem. — Ale nie lubię, jak tam siedzą i patrzą na twoje skoki z gołymi pośladkami z trampoliny. I kiedy Massey chciał, abyś wykonała jeszcze jeden skok dla niego, miałem ochotę wrzucić go do wody w tych jego białych flanelach i całą resztą. — Właśnie dlatego to zrobiłam. Aby skoczyć i aby ci się to nie podobało. Abyś wiedział, że ciągle mnie kochasz. Bardzo. Pomimo wszystko. To było tak samo, jak wtedy, kiedy macałeś tę prostytutkę. — Potrzeba dużo więcej, abym przestał ciebie kochać. — Ile więcej? — Nigdy nie wiadomo, dopóki to nie nastąpi, nieprawdaż? — A tak naprawdę, dlaczego to zrobiłaś? — Masz na myśli oprócz sprawdzania? — No dobrze, oprócz sprawdzania. — Lady Bolding podpuściła mnie. 108 — A szampan przekonał ciebie. — Wypiłam tylko dwa kieliszki, ale dziękuję. — Co ci powiedziała po południu, Lady Bolding? — Nic ważnego. — Przypuszczam, że przekazała wyrazy wdzięczności od Massey'a. — Jedynie swoje własne. — Dlaczego miałoby ją to podniecać? Widziała ciebie rozebraną wcześniej. — Są okoliczności i okoliczności. — Nie wierzę, że jest naprawdę taka. jak mówisz. — No cóż, jest. Nie chcesz w to uwierzyć. — Dla mnie to bez różnicy. — Większość mężczyzn uważa piękne lesbijki za potworne marnotrawstwo. — Za to kobiety nie, jak przypuszczam? — Zredukuj, kochanie. Nie naciskaj hamulca. Zredukuj. — Mamy szczęście, że uniknęliśmy porannego ruchu. — Czy musimy tam wracać na noc? — Tak. — Dlaczego? * — Massey chce, abym był z powrotem. — Teraz pracujesz dla niego? — Ma otrzymać raport o kradzieży. Chcę tam być. — W takim razie, jutro pojeździmy na koniach. — Pojeździmy? — Oh, możesz z nami pojechać, jeśli chcesz. Lady Bolding może nie sprawi to przykrości. — Przestań. — Uczysz się. — Wiem, czego chcą Massey i Lady Bolding. Chcą rozstać się ze mną a rozebrać ciebie. Zaczynam się czuć jak przyzwoitka, na miłość boską. — Zaczynasz tak mówić. — Muszę chronić moje interesy. — Ja się o to postaram, kochanie. — Obiecujesz? — Z ręką na sercu, na wszystko. — Uporasz się z Mildred do południa? — Chyba tak. Mam nadzieję połączyć się z Jean Marc'iem. 109 — Jestem pewny, że się połączysz. Pomyślałem, że moglibyśmy pójść razem na lunch. Na odmianę, tylko ty i ja. — Chciałabym cię teraz pocałować. — Cały należę do ciebie. — Miałam na myśli prawdziwy pocałunek. — Poproś, a zaraz podjeżdżam do krawężnika. — Nie. Masz w głowie tylko diamenty. Widzę to. Rozwijam w sobie zdolność zmysłowego postrzegania. Z każdym dniem idzie mi lepiej. Mildred twierdzi, że mam nadzwyczajne zdolności. — Zawsze tak uważałem. — Wiesz, problem z siedzeniami kubełkowymi polega na tym, że są niemożliwe. — Mogłaś podać w specyfikacji normalne fotele. — Brak zdolności przewidywania. To jest może moja jedyna ujemna strona. Myślę, że będę musiała się tym zająć, hmmm? — Czujesz się lepiej, wlokąc się tak jak dotąd? — Zależy, co ty czujesz. — Dowiesz się za sekundę. — To dobrze. — Uważaj na ciężarówki. Kierowcy ciężarówek to niepoprawni zboczeńcy. Nie pozwól się żadnemu wyprzedzić. — Dobra, trzymaj się. — Kocham ciebie. — Wiem. Ale udowodnij to, mimo wszystko. Przebyli drogę w doskonałym czasie i ferrari zajechało pod numer 11 na Harrowhouse tuż przed godziną dziewiątą trzydzieści. — Punktualnie w południe, u „Ritza" — powiedział Chesser do Maren, oddając jej miejsce za kierownicą. Przelazła ponad drążkiem zmiany biegów, lekkomyślnie się obnażając. Podniosła się poprawiając ubranie i pozwoliła, aby spódnica podeszła do góry wysoko odsłaniając uda. Wrzuciła jedynkę i obiecała: — Będę na miejscu. Pochylił się i na „do widzenia" pocałował ją szybko. Odjechała. Nacisnąwszy pedał wykręciła z pięć tysięcy obrotów, zwolniła sprzęgło i potężny samochód wystrzelił szaleńczo do przodu. Chesser wszedł pod numer 11, tak jak nigdy dotąd — z wyraźną nonszalancją, szczerze uśmiechnięty do stojącego u drzwi Millera. — Przyszedłem wcześniej — powiedział Chesser. 110 — Tak jest, proszę pana — zgodził się Miller. — Może będą chcieli zaprosić mnie od razu. Czy mógłbyś zadzwonić i zapytać ich o to? Miller połączył się wewnętrznym telefonem. Chesser stanął w pobliżu. Prawie nieświadomie zanucił fragment wesołej piosenki. Przyłapał się na tym i uciął gwałtownie. Poczuł się silny, szczególnie w nogach. Mógłby skakać wzwyż. — Wyznaczono panu spotkanie o dziesiątej, sir — odezwał się Miller. — Chcą zatem, abym poczekał? — Tak, sir. Chesser nie poczuł się tym dotknięty. Prawdopodobnie jest tam Whi-teman, albo ktoś równie ważny, pomyślał. Może ułożyli harmonogram na początku tygodnia dla tych, którym wręczano większe pakiety. Usiadł na sofie z czasów królowej Anny i spojrzał przed siebie, na ten sam, oprawiony pejzaż zimowy. Wydawał się bielszy, bardziej błyszczący niż kiedykolwiek. Zapalił papierosa i patrzył, jak dym zakłóca nieskazitelną atmosferę hallu. Pomyślał o kradzieży „Massey'a", ale nie dopuścił, aby to popsuło mu humor. Chesser był pełen nadziei, że prywatni detektywi Massey'a w jakiś sposób rozwiążą tę sprawę. Massey zdawał się uważać podobnie. Aczkolwiek nie powiedział wprost, że diament zostanie odzyskany, dał jednakże to do zrozumienia. „Udzielą nam odpowiedzi", wystarczyły te słowa Massey'a i obawy Chessera poważnie zmalały. Mógł się więc zająć teraz rozważaniem nadziei związanych z kolejnym przeglądem. Czekał z prawdziwym utęsknieniem. Był pewny, że ostatnia, bardzo duża transakcja wpłynie na jego „ranking" w Systemie. Tak działał System. Duży interes, doprowadzony do końca, gwarantował uznanie: większe pakiety, więcej większych, lepszej jakości kamieni. Może nawet podwoją wartość jego pakietu; może nawet więcej. Teraz, gdy dowiódł, że nadaje się także do rzeczy wielkich. Miller podszedł do niego z popielniczką. Nie położył jej na stoliczku, lecz stanął przed nim trzymając ją w ręku. Chesser strzepnął popiół, a Miller stał i szczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. Chesser pomyślał: — Do licha z tym wszystkim — i zgasił papierosa. Nagle Chesserowi przyszły ponownie na myśl słowa Massey'a. To, co on powiedział o zapasach magazynowych Systemu? Dwanaście miliardów dolarów. Gdzie je zmagazynowano? Chesser popatrzył do góry, bo tam zwykle wręczano mu jego pakiety. Wtedy przypomniał sobie, że 111 Massey wspominał coś o chodzeniu po nich, mając oczywiście na myśli miejsce przechowywania, gdzieś na dole. Oczywiście, muszą znajdować się w podziemnym sejfie. Chesser spróbował wyobrazić sobie dwanaście milionów dolarów w nieoszlifowanych kamieniach, potencjalnych brylantach. Ta myśl poskromiła go, spowodowała, że to, co jemu miało przypaść w udziale, zaczynało wyglądać jak jałmużna. Spróbował nie myśleć o tym, przywrócić dobre samopoczucie, ale nie był w stanie ; uwolnić się od tych obrazów. Było tego zbyt wiele. Dwanaście miliardów dolarów, zgodnie ze słowami Massey'a. Ponad cztery tony diamentów, leżących, zmagazynowanych przez System i rozdzielanych grzecznym chłopczykom, jak cukierki. Chciwe dranie, pomyślał. — Może pan udać się na górę, Mr. Chesser — powiedział Miller. Nogi Chessera zamieniły się w ołów. Idąc przez hali, miał wrażenie,| że w każdej chwili może zapaść się w podłogę i po pas utknąć diamentach. Wchodząc na górę po schodach żałował, że nie schodzi po nich w dół. Chciałby rzucić na nie okiem, dostać się do nich, to jasne. Spodziewał się zastać w sali Meechama. Ale jedyną osobą tam obecną, był Watts. Meecham przyjdzie lada chwila, miał nadzieję Chesser. A| tymczasem, nadarza się doskonała okazja usprawiedliwienia się, czuł, żel jest to Wattsowi winien. Przewidując rychłe nadejście Meechama, natychmiast przeszedł do sedna sprawy. — Przykro mi, że nie zobaczył pan oszlifowanego diamentu. — Czy udał się jak należy, sir? — Wildenstein wykonał piękną robotę. Jest idealny, w owalnym kształcie. Zgodnie z pana sugestią. — Słyszę to z przyjemnością, sir. — Musiałem wysłać go poleconą przesyłką z Antwerpii — skłamał j Chesser. — Rozumie pan. — Oczywiście, sir. — Ale naprawdę chciałem, aby pan go zobaczył. Naprawdę. — Nie zawsze wszystko układa się zgodnie z życzeniami — powiedział Watts. Chesserowi wydawało się, że Watts wygląda bardziej mizernie niż ostatnim razem. Od ich spotkania upłynął ledwie miesiąc, ale Watts posunął się o wiele lat. — Pański pakiet czeka na pana, sir — nadmienił Watts. Leżał na pokrytym czarnym welurem stole. Jak zazwyczaj: mała, zwyczajna, szara koperta. — Czekamy na Meechama, nieprawdaż? — Wydał polecenie, abym to ja poprowadził transakcję — odpowiedział Watts. — Jeśli pan nie protestuje, sir. Spotkało go rozczarowanie. Obecność Meechama miała być częścią nagrody, której spodziewał się Chesser. To Meecham prowadził poważniejsze przeglądy. Chesser chciał wyczytać akceptację w twarzy Meechama. — Nie przeszkadza mi to — skłamał Wattsowi. — Wcale nie. Chesser spojrzał na zegarek. — Mówiąc prawdę, jestem odrobinę spóźniony. Nie sądzę, abym z jakiś powodów powinien je oglądać. Mam spotkanie z klientem, z dobrymi nadziejami na sprzedaż następnego pokaźnej wielkości diamentu. — Uśmiechnął się. Najlepiej, jak potrafił. — Jest pan pewny, że nie chce pan rzucić okiem, sir? — Nie ma potrzeby. W każdym razie dziękuję. — Jak pan sobie życzy, Mr. Chesser. — Ile? W chwili, kiedy Chesser pytał o cenę, w biurze piętro wyżej Meecham wkładał kolorowy małoobrazkowy slajd do przenośnej przeglądarki. Stał przy oknie i obserwował przyjazd Chessera. Zauważył żwawe ruchy, pewność siebie Chessera, jego szczupły, modny wygląd, narowisty kabriolet ferrari a przede wszystkim dziewczynę, piękną, młodą dziewczynę Chessera, ostentacyjnie wzbudzającą pożądanie z zuchwałą obojętnością. Zawładnęła ona całą wyobraźnią Meechama. Przez minutę, czy coś koło tego, widok obnażonego, bladego ciała na jej udach oraz jej niezwykle długie włosy podsycały ją. Wierzył w jej zmysłową bezczelność — wymagającej kobiety, której sprawiałoby przyjemność całkowite oddanie i służalczość. Dopóki nie odjechała, to ona przykuwała jego uwagę. A potem, nie mogąc pogodzić się z jej odejściem, starając się pozostać pod wpływem iluzorycznych wymysłów, otworzył w pośpiechu zamek szuflady biurka, wydobył przeglądarkę, wsunął slajd i włączył oświetlenie. Slajdy przysłane przez Coglina nie przypadły Meechamowi do gustu. Ograniczył ich liczbę tylko do tych odpowiadających mu najbardziej, w liczbie około dwudziestu. Te, na których Chesser znajdował się nad dziewczyną budziły w nim obrzydzenie. Nie znosił tych obrazów; jej tak przygwożdżanej, a myśl, że ona poddaje się temu gorliwie była tym bardziej nieznośna. Chesser był niewdzięcznikiem, to oczywiste, pomyślał Meecham, nie był zdolny do uniesień, pożądał, jak uczniak. Nie miał pojęcia, jak ukorzyć się przed tak cudowną kochanką. Chesser był intruzem. Musiał zostać wyeliminowany. I to było najbardziej przygnębiające. Im dłużej Meecham przyglądał się slajdom, tym trudniejsza zdawała mu się podmiana Chessera własną osobą. Nie tylko to. Nawet wybrane przez niego slajdy przestawały wywierać na nim wrażenie; oglądał je już tyle razy. Teraz miał przed sobą to, co jego zmysły odbierały jako najbardziej podniecający slajd ze wszystkich. Zdjęcie zrobione ostro rysującym objektywem długoogniskowym. Maren wyprostowana, w pełnej krasie, stojąca w lekkim rozkroku i ze wzniesioną głową. Władcza i wspaniała. Z uchylonymi ustami, jakby wydała rozkaz. Chesser był widoczny tylko fragmentarycznie. Nieostra, nieokreślona plama na pierwszym planie, u dołu fotografii. Studiując zdjęcie, Meecham postanowił, że tego dnia wyjdzie wcześniej i wykorzysta anonimowość ofiarowywaną przez Londyn. Spędził dwa dni pod rząd na wsi. W towarzystwie żony odwiedzając żonate dzieci. Weekend w deprymująco dobrym tonie. Zadecydował, że nie zatelefonuje do tej, którą już poznał, ani nawet do informacji. Pójdzie i znajdzie sobie nową. Najlepiej o rudych włosach. „Ile?" Zabrzmiało zadane przez Chessera pytanie. — Piętnaście tysięcy — odpowiedział Watts ze spuszczoną głową. Chesser był przekonany, że się przesłyszał. — Pięćdziesiąt tysięcy? Watts nie miał ochoty powtarzać tego jeszcze raz, ale był zmuszony. Tym razem wyraźniej: — Piętnaście tysięcy. Chesser stał wyprostowany, milczący. Kark mu płonął, odnosił wrażenie, że jego dłonie są masywne, ciężkie, niebezpieczne i zaraz wystrzelą z ramion, jak z procy. — Nie przyjmuję jej — na koniec odezwał się ze spokojem. — Pan, co... Sir? — Nie chcę tej paczki. Odmawiam jej przyjęcia. — Może powinien pan rzucić okiem, sir — sugerował Watts, próbując przyjść z pomocą. — Nie. I mam nadzieję, że ten pokój jest na podsłuchu. Jestem pewny, że jest. Meecham może sobie zabrać te tanie, wszawe kamienie i wepchnąć je sobie gdzieś. Prawdopodobnie spodobałoby mu się to. Najtwardsza rzecz na świecie głęboko w jego tyłku. 114 Watts potrząsnął głową, nie ganiąc lecz raczej aprobując ze współczuciem. Wtedy Chesser opuścił salę przeglądów, zszedł po schodach, bez słowa minął Millera, który, za jego plecami, ostro trzasnął drzwiami głównego wejścia do numeru 11. Chesser definitywnie i na zawsze został wykluczony. Chesser doszedł do Holborn, wsiadł do taksówki i polecił kierowcy zawieść się do „Ritza". Bardzo chciał zobaczyć już Maren, potrzebował jej. bo właśnie popełnił zawodowe samobójstwo. Ale była dopiero dziesiąta trzydzieści i wiedział, że Maren jeszcze nie będzie. Rozwiązał krawat i pozbył się go nagłym ruchem z podkreślającym pstryknięciem. Wepchnął go do kieszeni marynarki a później zdjął i marynarkę. Rozpiął mankiety i podwinął rękawy. Trzykrotnie. Próbował uwolnić się od opanowującego go wzruszenia, walczyć z nim. To niesłychane, jak postąpił System. Meecham oczekiwał, że przyjmie pakiet o jeszcze niższej wartości niż poprzednia. Tak czy owak, teraz już więcej nie będzie pakietów. Nigdy. Możliwe, że to przejściowe, pomyślał, ale niech mnie diabli, jeśli źle się czuję. Naprawdę nieźle! Jednakże w miarę, jak taksówka posuwała się z wolna na zachód, a Chesser zobaczył na ulicach tłumy ludzi śpieszących za swoimi sprawami, podupadł nieco na duchu. Przygarbił się, nie chciał myśleć o niczym, co było oczywiście niemożliwe, a więc spróbował rozmyślać tylko o rzeczach przyjemnych. Pomysł, aby Meecham się wypchał, był przyjemny. Zastanawiał się więc, czy powiedziałby mu to prosto w oczy. Sam siebie przekonał, że tak. W każdym razie Meecham go słyszał, tego był pewny. W tym momencie, przed Chesserem stanęło — jak żywe — wspomnienie o ojcu. Zawyrokował, że uczynił właśnie coś, co jego ojciec prawdopodobnie chciał uczynić wielokrotnie — coś co uczyniłby, gdyby nie przeszkodziły w tym jego zobowiązania. Wiara w to była mu teraz potrzebna. — Wysiądę tutaj — odezwał się do kierowcy. Znajdował się na Shaftsbury Avenue, o jedną przecznicę od Charing Cross Road. Miejsce nie miało żadnego znaczenia. Chciał, po prostu, opuścić taksówkę. Wydawało mu się, że dzieli ją teraz ze zmarłym ojcem. Wręczył funta napiwku kierowcy, bo w tym mniej więcej momencie jego wewnętrzny głos mówił: „Mam to gdzieś". Odwrócił się i poszedł 115 z palcem zaczepionym o pętelkę przewieszonej przez ramię marynarki. Dał się ponieść wrażeniu, że jest całkowicie odmienny od innych na ulicy, którzy są jednak zbyt zaabsorbowani sobą, aby to zauważyć. Wiedział dokładnie, gdzie jest. Skręcił na Dean Street i postanowił udawać jeszcze jednego, amerykańskiego turystę. Czyż nie był, nade wszystko, tylko tym — przelotnym gościem? Jakby wczuwając się w rolę, oglądał wszystkie wystawy sklepowe po drodze. Zauważył mały szyld z napisem: UBRANIA GUMOWE NA ZAMÓWIENIE Piętro wyżej Teraz poczuł się znacznie lepiej. Znalazł się w samym sercu Soho, zajęcie, którym parano się w tej dzielnicy, dominujący we wszystkich odcieniach i formach seks zdawał się sprężać powietrze. Cóż, u licha, ja tutaj robię? Chesser zapytał sam siebie. Zwyczajnie; tracę czas. Zabrzmiało szybkie usprawiedliwienie. Nie przyszło mu na myśl, że celowo wybrał właśnie ten rejon, aby nasycić się tą niższą formą handlu, o wiele bardziej przyziemną aniżeli handel cennymi klejnotami: sprzedawanie grzechu, kupowanie grzechu. Wszedł pod arkady z licznymi elektronicznymi grami losowymi; taki hazard za pensa. Wałęsał się tam przez dłuższą chwilę obserwując. Poczuł się zaskoczony liczbą grających tam o tej porze. Zwrócił uwagę na twarze; ich wyraz był zawsze taki sam, niezależnie, czy wygrywali czy nie. Podszedł do kiosku i rozmienił funta na pensy. Dwieście czterdzieści angielskich pensów. Spacerował od gry do gry, tracąc po kilka minut i kilka monet przy każdej. Na koniec, zatrzymał się przy dużym stole z prostokątem w centrum z błyszczących, izolowanych od siebie miedzianych blaszek. Celem gry było jednym rzutem umieścić pensa na elektrycznym punkcie. Proste. Płacono pięć do jednego. Chesser rzucił kilkakrotnie i raz był bardzo blisko. Przerwał na chwilę i przyglądał się rzucającemu z przeciwnej strony mężczyźnie, o nadzwyczaj brudnych dłoniach. Ubranego w niezwykle znoszone ubranie. Ten człowiek podchodził do sprawy rzucania pensami z jawną powagą. To, w samej rzeczy, mogłoby być jego powołaniem, bo był w tym wcale niezły. Rzucał w sposób unikalny — pełnym gracji ruchem ramienia, który kończył się nagłym strzałem z nadgarstka. Przynajmniej jeden jego pens na trzy rzucone, dolatywał do celu, nagradzając go skromnym, lecz miłym zyskiem. Może, jeśliby rzucał monetami przez 116 cały dzień, wyciągnąłby z tego na pokój, kufel piwa i kawałek placka. Chesser spróbował imitować technikę rzutu mężczyzny, myśląc, że to na tym polega trik. Ale kiepsko mu się powiodło. Nie było różnicy. Jego pensy zdawały się mijać elektryczne punkty, jakby ściągane magnesem i wkrótce zniechęcił się. Impulsywnie rzucił wszystkie pensy, jakie tylko mu pozostały; pełną ich garś&i wszystkie naraz. Większość potoczyła się do wyżłobionego kolektora, inne skupiły się obok siebie nieefektywnie. Tylko jeden lub dwa trafiły tam, gdzie powinny. Opuścił to miejsce; chciał wyjść z Soho. Na jego zegarku dochodziła jedenasta trzydzieści, tylko pół godziny do spotkania z Maren. Pójdzie do „Ritza" i zaczeka na nią. Poszedł w kierunku Brewer Street, nadal w Soho. Tak bardzo chciał się znaleźć u „Ritza", że na nic nie zwracał uwagi. Pech. Ponieważ, gdyby popatrzył na drugą stronę, zobaczyłby Meechama i mógłby go rozpoznać, pomimo że on, czytając ogłoszenie na tablicy przed sklepem pornograficznym, stał odwrócony do niego plecami. Uwagę Meechama przyciągnęła napisana odręcznie, drukowanymi literami kartka, cztery na pięć cali. A wyobraźnia próbowała podsunąć rozwiązanie, które z dwóch ogłoszeń jest bardziej obiecujące: Piękna, surowa guwernantka podejmie się opieki nad zainteresowanymi zaawansowanym kursem dyscypliny. Skórzane stroje dostępne na miejscu. WEL-2894 lub Młoda dziewczyna, prawdziwa władczyni, o rozkazującym języczku pozna tymczasem mężczyznę, domatora do prowadzenia gospodarstwa. Wymagane wiążące zobowiązanie. CHE-9438 Chesser mógł ujść uwadze w Soho, ale stał się objektem wielu, pełnych dezaprobaty spojrzeń u „Ritza". Zajął miejsce w poczekalni hallu, skąd miał niezasłonięty widok na wejście od Picadilly, przez które spodziewał się nadejścia Maren. Jednakże, zaledwie jego szyte u Cerruti'ego spodnie dotknęły pokrytej adamaszkiem poduszki krzesła, a już jeden z hotelowych pracowników poinformował go, że jest w stroju nieodpowiednim. Gentleman, dowiedział się Chesser — z naciskiem na słowo gentleman — powinien być ubrany w krawat i marynarkę. Chesser uśmiechnął się, raczej przepraszająco, zaczął odwijać rękawy i zapinać mankiety. Wtedy zasugerowano mu, aby wycofał się w zacisze toalety, gdzie będzie mógł, w spokoju, doprowadzić się do porządku. 117 Chesser nie zwrócił na to uwagi. Zapiął mankiety, zawiązał krawat, nałożył marynarkę, cały czas czując na sobie wzrok wielu zebranych. Odwrócił się do wyłożonej lustrem ściany za jego plecami, aby upewnić się, że węzeł prawidłowo utkwił na swoim miejscu. Nie było powodu, dla którego nie miałby dostąpić teraz zaszczytu zamówienia w nagrodę szkockiej whisky, ze szklaneczką wody Perrier na dodatek. Nie podano ich ze zwykłą skwapliwością. Nie ulega wątpliwości; był to osobliwy wymiar kary. Miał zamiar pić szkocką małymi łykami. Zamiast tego, wychylił ją jednym haustem i poczuł ogień aż do żołądka. Jako antidotum, pośpiesznie popił trzema łykami wody Perrier. Spojrzał na zegarek: wskazywał punktualnie dwunastą. Popatrzył do wejścia. Ani śladu Maren. Będzie tutaj lada moment, pomyślał. Próbował nie rozpraszać swojej uwagi, kierować ją tylko w tę stronę. Pragnął ją zobaczyć; tak bardzo była mu teraz potrzebna. Przez pięć minut, które zdawały dłużyć się godzinę, nie spuścił oka z wejścia, nawet kiedy podnosił szklankę do ust. Opróżnił ją i zamówił następną, bez słowa, jedynie ruchem ręki. Wtedy po raz pierwszy pozwolił, aby dotarły do niego głosy zebranych przy pobliskich stolikach. Podsłuchał fragmenty rozmowy dwóch starszych kobiet, wyglądających, jak dwa wystrojone, kurze, super krokiety. Temat rozmowy dotyczył osoby z ich towarzystwa, która niedawno odeszła z tego świata. Po prawej stronie, trzy młode mężatki przeżuwały kęsy małżeńskich plotek. Kiedy do końca trzeciej szkockiej został mu jeden mały łyk, zegarek Chessera wskazywał dwunastą trzydzieści siedem... — Lepiej jedz. — Nie jestem już tak głodny. — Musisz jeść. — Muszę pić — powiedział Chesser i wychylił ostatni łyk ze szklanki. Pstryknął palcami na stojącego nieruchomo, jak posąg dyżurnego kelnera. — Dlaczego to zrobiłeś? — Z tego samego powodu... — Co to za odpowiedź? — Pozwól mi skończyć. Miałem zamiar rzec... z tego samego powodu, dla którego ty nigdy tego nie zrobiłeś. Dlatego. Aby ocalić twarz. Wiesz przecież — dumę, to cale gówno. 118 — Nie przeklinaj. — Nie mów mi, żebym nie przeklinał. — Zawsze mówisz, że masz to gdzieś. To świadczy, że nie masz. — No dobra, nie mam tego gdzieś. — Nie powinieneś tego robić. Mogłeś opanować się na pięć, czy dziesięć minut. To nie tak wiele. Przede wszystkim ja — — Jasne, wiem o tym. Przez dwadzieścia lat ty byłeś opanowany.. — Przekonałem System, że będziesz dobry. To ja ciebie rekomendowałem. — Dlaczego? — Tyle mogłem ci zostawić. Czy nie chcesz być kimś? — Jestem kimś. — Popatrz, gdzie są twoi koledzy, z którymi chodziłeś do szkoły. Popatrz dokąd doszli. — Skazani na dożywocie. — Mogłeś być prawnikiem, ale zrezygnowałeś. — Byłbym kiepskim prawnikiem. — Miałeś szansę w Systemie na wybudowanie czegoś dla siebie. — Oddałem im dziesięć lat życia. — W głowie ci się poprzewracało. — Sprzedałem prawdziwego olbrzyma. Większego niż tobie się to kiedykolwiek udało. — I ktoś wyjął ci go z kieszeni, jak marmurową kulkę. Cwaniak z ciebie. — Masz rację, ale ty zrobiłeś błąd poświęcając tak wiele dla Systemu. Zamiast nas, zawsze był tylko System. — Co teraz zrobisz? — Nie wiem. — Może myślisz, że możesz liczyć na swoje szczęście i swój wygląd w nieskończoność... Pozwalając powiedzieć swojemu umarłemu ojcu ostatnie słowo, Ches-ser ocknął się patrząc na zegarek. Była godzina dwunasta pięćdziesiąt dziewięć. Podniósł głowę a przed nim, z najcudowniejszym z jej uśmiechów na ustach, stała Maren, zasłonięta kryształowym kandelabrem. Usiadła, pocałowała go na przywitanie i ani słowem nie przeprosiła za spóźnienie. — Sesja była wprost fenomenalna — wykrzyknęła. — Nie mogliśmy 119 połączyć się z Jean Marc'iem. Do diabła, nie wiem, gdzie się podziewał. Ale Mildred sprowadziła kogoś innego. — Kogo? — Pewną kobietę o imieniu Babette, która wzięła zbyt dużo tabletek nasennych. Była w prawdziwym „Follies". — Ziegfelda? — Bergere. Dostałam dobrą radę. — Czego nie ubierać" na siebie? — Naprawdę wiele się od niej nauczyłam. — O tym, jak jest po drugiej stronie? — Nie. Po tej. Jadłeś coś? — Czekałem na ciebie. — Mildred dała mi coś do przegryzienia. — I ty to przełknęłaś? — Piłeś, nieprawdaż? Czuję to. — Tylko dwa. — Musisz coś zjeść. Chciał, aby zapytała go o początek jego dnia. Pomyślał, że będzie zadowolona słysząc wiadomość o jego zerwaniu z Systemem. Zawsze wydawała się traktować diamenty z obojętnością. Jedyna biżuteria, jaką nosiła była antyczna, niezwykła i wysadzana półszlachetnymi kamieniami. Na ich pierwszą rocznicę wręczył jej ładny pięciokaratowy diament od Tiffany'ego. Chociaż podekscytowało ją to i była mu wdzięczna, nigdy go nie nosiła. — Miałem niezły początek dnia — powiedział. — Nie masz chyba zamiaru jeść tutaj, prawda? Pomyślałam, że nie będziesz chciał, więc zostawiłam samochód przed frontem. Chodź. — Była już na nogach. Chesser wyliczył, że pięć funtów wystarczy aż nadto na pokrycie rachunku. Zostawił tyle na stoliku, przystanął na chwilę, aby wziąć kawałek lodu ze szklanki po Perrier do ust i ruszył za nią, ssąc lód. Pomyślał, że poszła przodem, aby zająć miejsce za kierownicą, ale w chwili, kiedy dotarł do bramy zatrzymała się, zaczekała na niego, odwróciła i wzięła go czule za rękę. — Kupimy dla ciebie trochę ciasteczek po drodze. Albo coś innego — obiecała. — Ja też nie jadłam niczego na deser. ROZDZIAŁ 12 Pomiędzy podaniem ryby, którą była śródziemnomorska loup i drobiu — kuropatwą z okolicznych lasów, Massey powiedział do Chessera: — Otrzymałem raport od moich detektywów. Rzucił to mimochodem, tak że w uszach, pełnego nadziei Chessera zabrzmiało to, jak dobra wiadomość. — Co powiedzieli? — Nie mam pojęcia. Pomyślałem sobie, że przeczytamy to razem. Obaj ze świeżym umysłem. Znajdowali się w głównej jadalni Massey'a i chociaż stół zastawiono do bardzo oficjalnej kolacji, wszyscy zasiedli do niego w przebraniach domowych. — Najsmaczniejsze dania powinno się rozkoszować nie będąc niczym skrępowanym. — Massey wygłosił swoją dewizę. W ciągu tych kilku wieczorów, jakie Maren z Chesserem spędzili w wiejskiej rezydencji Massey'a, po raz pierwszy podano ją w tym pokoju. Zwykle kazał on serwować posiłki pod dyktando nastroju — na tarasach, na brzegu basenu, pod drzewem, na balkonie. Po wyborze francuskich serów, owoców afrykańskich i kremie czekoladowym Massey poprowadził ich do obszernego pokoju na tyłach domu. Natychmiast wniesiono filiżaneczki czarnej kawy, kieliszki ze znakomitym gatunkiem koniaku i poczęstowano cygarami Bolivar. Chesser rzadko palił cygara, ale przyjął jedno z nich — aromatyczne i pękate. — Dla mnie też, poproszę — poważnie powiedziała Maren. Przyniesiono jeszcze jedno. Massey przyglądał się uważnie, jak Maren z wprawą Przygotowuje cygaro: wącha je, ściska w palcach, obraca nim w ustach. Chesser, który odgryzł za duży kawałek i kosztował go zbyt krótko, 121 pomyślał, że Maren wydyma wargi na konto Massey'a. W czasie, kiedy tego rodzaju myśli odwracały jego uwagę, Lady Bolding podała Maren ogień. Posadzono ich w oddzielnych, głębokich fotelach. Lady Bolding obok Maren, potem Chesser i Massey. Massey wykonał ruch ręką. Część boazerii na końcu pokoju rozsunęła się odsłaniając białą płaszczyznę. Światła przygasły, rozpoczął się pokaz filmu niemego. Scena przedstawiała zatłoczoną samochodami i ludźmi ulicę, wszystko wskazywało na to, że w Londynie. W obiektywie kamery pojawił się człowiek w ciemnym garniturze; migawka mężczyzny wchodzącego do metra. Pobliska tablica określała miejsce: Siedem sióstr. — Nie wiem, co to wszystko znaczy — powiedział Massey. Obraz zadygotał kapryśnie, na kilka sekund zgasł a potem pojawił się ponownie; tym razem bardzo niewyraźny, jakby umyślnie powiększono ziarnistość emulsji. Te sceny nakręcono w metrze, przedstawiały siedzącą postać. Był to ten sam człowiek. Nastąpiło kilka krótkich, niewyraźnych ujęć. — Być może powinniśmy przeczytać zarazem i to — powiedział Massey niecierpliwie, podnosząc do góry brązową kopertę na list. Chesser przyglądał się, jak łamie woskową pieczęć i wyjmuje z koperty kilka kartek. Przyniesienie okularów Massey'a zabrało trochę czasu, a potem rozjaśniono światła na tyle, aby mógł czytać. Chesser pochylił się, aby rzucić okiem. Massey przeczytał na głos: „Zidentyfikowany to Max Toland, alias Marty Toll, Manny Landers, Miste Maxwell. Wiek czterdzieści pięć lat, wzrost pięć stóp jedenaście cali, waga około stu siedemdziesięciu funtów. Ostatni znany adres 1567 Edgeware Road; dom z pokojami do wynajęcia. Aktualny adres nieznany. Kartoteka policyjna: 1968 aresztowany za łamanie prawa, paragraf 598, nielegalny przywóz, aby uniknąć płacenia cła. Spędził rok i sześć miesięcy w więzieniu Bratingsgate. 1960 napad z bronią w ręku, pięć lat w Bratingsgate. 1959 podejrzany w sprawie o zabójstwo, oskarżenie odrzucono z braku dowodów. Stan cywilny — kawaler. Narodowości irlandzkiej, wyznania żydowskiego". W czasie gdy Massey czytał notatkę, Chesser starał się połączyć treść z obrazem na ekranie. Skaczący obraz i ziarnistość powodowały, że nie było to łatwe. Massey czytał dalej: „Przez ostatnie cztery lata Toland był znany —" 122 Nastąpiło cięcie i nagle pojawiło się inne ujęcie. Musiało być ponownie nakręcone na zewnątrz, bo zbliżenie mężczyzny było ostre i wyraźne. — To on! — wykrzyknął Chesser. — To ten sukinsyn, który wyciągnął kamień z mojej kieszeni. — Jest pan pewny? — zapytał Massey. — Jestem pewny. Poznajesz go Maren? Zaciągnęła się swoim Bolivarem. — Myślę, że tak — powiedziała, raczej ostrożnie. — Ubrany w garnitur wygląda inaczej — mówił Chesser. — Na drodze miał na sobie pomarańczowy kombinezon, tak jak i inni. Ale przyjrzałem się diablo dokładnie jego twarzy. To on! — Chesser był podniecony. Kogokolwiek by Massey nie zatrudniał, byli oni dobrymi detektywami. Trafili w sedno. I to za pierwszym razem. Projekcja trwała dalej, składały się na nią różnorodne zbliżenia tego samego mężczyzny. Massey nie przerywał czytania, tyle, że nie na głos. Na zakończenie, powiedział: — To zadziwiające. — Co? — Zgodnie z tym... — Ponownie zaczął czytać na głos: "W ciągu ostatnich czterech lat Max Toland znajdował się na liście płac Sekcji Bezpieczeństwa Zjednoczonego Systemu Sprzedaży, zaangażowany w charakterze informatora. Jednakże, jak świadczą o tym dołączone dokumenty, podejmował się i bardziej aktywnych zadań". — System! — ogarnięty wściekłością Chesser przegryzł swoje cygaro. — To mało prawdopodobne — odezwał się Massey. — Ten przeklęty System! — Wyciąga pan pochopne wnioski — powiedział Massey. — Ten człowiek, Toland, mógł działać sam. Zobaczmy, co też nasi detektywi napisali na zakończenie. — Przebiegł oczami następną kartkę, mrucząc pod nosem. Kiedy dotarł do końca trzeciej strony odezwał się. — Aha, to o to chodzi. — Czytał po cichu, potem przez dłuższą chwilę patrzył w sufit, tak jakby to trawił, co właśnie przeczytał. Zaciągnął się głęboko swoim cygarem. Mówiąc do Chessera pozwolił, aby obłok tytoniowego dymu gęstniał naokoło jego ust. — Z wielkim niesmakiem muszę przyznać, że ich wnioski pokrywają się całkowicie z pana domysłami. — System? Massey kiwnął głową, podał raport, a Chesser przebiegł go wzrokiem. 123 — Co, więc zrobimy w tej sprawie? — zapytał Chesser. — Jakie są pańskie propozycje? — Przygwoździmy tego Maxa jak-mu-tam. Zmusimy go do przyznania się. — Polecimy aresztować go? — Oczywiście. — Zakładając taką możliwość, nie sądzi pan, że nadanie rozgłosu całej tej sprawie nie byłoby najszczęśliwszym rozwiązaniem? Szczególnie dla pana. Bo jeśli o mnie chodzi, to wolałbym nie znaleźć się na tytułowych stronach gazet. A ponadto — nie przerywał Massey — w jakim celu? Wszystko, czego moglibyśmy się dowiedzieć od Maxa to to, gdzie jest diament. A my to już wiemy. — Wiemy? — Oczywiście — powiedział Massey. — Pod numerem 11 na Har-rowhouse. Do tej pory, z pewnością nasz diament powrócił do, pękającego w szwach, magazynu Systemu. Chesser wyobraził to sobie z pogardą. Wciąż było dla niego nie do pojęcia, że System, ze wszystkimi swoimi diamentami, zadałby sobie trud, poświęciłby czas na kradzież diamentu, wielkiego, to prawda, ale proporcjonalnie był on dla nich błahostką. Dlaczego więc? Chesser przypomniał sobie, że to w pierwszym rzędzie Meecham sprzeciwiał się zakupieniu przez niego tego pięknego kamienia. To za wypuszczenie go, Meecham wściekł się na Wattsa, to dlatego nie przyjął do wiadomości tak wielkiej transakcji i złośliwie pozbawił Chessera uznania i zasłużonego zwiększenia przydziału. Po części, Meechamem kierowało poczucie osobistej niechęci, było jednakże bardzo prawdopodobne, że i System nie uważał tego, za dobry interes, kiedy podrzędny agent nagle] przystępował do gry o wysokie stawki. Poważni agenci, Whiteman przykład, mogli patrzyć na to krzywym okiem. Skoro tak, to nie bez-j podstawnie można by sądzić, że Meecham podjął ryzyko, aby wskażą osobiście Chesserowi jego miejsce. Na szarym końcu. Chesser wyobraził sobie z goryczą diament w rękach Meechama. Nie mógł znieść myśli o kołtuńskim zachwycie Meechama nad przepiękną robotą Wildensteina. Na koniec, to Meecham śmiał się z niego. Massey zwrócił się do Chessera: — Musimy pogodzić się z myślą, że nigdy ponownie nie zobaczymy brylantu. Nigdy. — Zobaczę go — poprzysiągł Chesser. — Zapomnij o tym — doradził mu Massey, rozstrzygającym tonem. 124 Chesser stał wyprostowany i właśnie to do niego dotarło. Nie pamiętał, kiedy wstał z fotela, ale nie da się ukryć, że, opanowany podnieceniem czy furią, zrobił to. Głowa ciążyła mu, miał wrażenie, jakby była rozdęta. Pozwolił, aby opadła, rozluźnił całe ciało — fizyczna oznaka upadającego ducha. Jego wzrok zatrzymał się na stopach Massey'a. Pomyślał, w sposób zupełnie oderwany, jak wygodnie jest stopom Massey'a w białych i lekkich mokasynach. Bez wątpienia, precyzyjnie dopasowanych na indywidualnym kopycie. Prawdopodobnie jeden, czy dwóch włoskich rzemieślników przebyło całą drogę z Rzymu i wykonali odcisk jego stopy, od kostki w dół. W dół. Uderzyło go, jak nisko upadł. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Bez dochodów i bez perspektyw oraz zadłużony u Massey'a na milion pięćset tysięcy. Teraz, kiedy Massey nie miał nadziei, Chesser był przekonany, że następnym tematem rozmowy będzie te półtora miliona. Przynajmniej w tej chwili mylił się. — Chętnie obejrzałbym film — stwierdził Massey. — Zobaczmy, co też mamy w naszym magazynie. — W porównaniu z Systemem okazało się, że to był bezwartościowy chłam. Następnego dnia w południe, Lady Bolding i Maren pojechały na konną przejażdżkę. Chesser miał okazję udać się razem z nimi. Lady Bolding wysunęła nawet sympatyczne zaproszenie, ale pamiętając uwagę Maren o zachowywaniu się jak przyzwoitka, zdecydował się odmówić. Zamiast tego położył się na poduszce obok basenu, twarzą do słońca. Promienie zdawały się wywierać na niego ciśnienie, czuł się jak wyprażony. Z zamkniętymi oczami, skupił się na grze kolorowych serpentyn między powieką a źrenicą. Massey spoczął na pobliskim leżaku. Po chwili odezwał się do Ches-sera: — Te półtora miliona zaliczki, które panu... Otóż i to, pomyślał Chesser, a serce podskoczyło mu w piersi. — Ile panu z tego pozostało? — zapytał Massey. — Siedemset tysięcy. — Czy to jest pański margines zysku? — Tak — przyznał Chesser. — Około czterdziestu procent — słowa Masseya dawały do zrozumienia, że zysk był nieproporcjonalny. 125 — Pański diament u detalisty byłby wart ze dwa miliony. — Byłby wart — przypomniał Massey. Z czarnej kryształowej butelki nalał sobie odrobinę przeźroczystego toniku w zagłębienie dłoni i zaczął rozsmarowywać go sobie na brzuchu, klatce piersiowej oraz, kolistymi ruchami, na ramionach. Zapachniało, jak zwyczajnym olejkiem dla niemowląt. — Słyszał pan kiedy o „Projekcie przybrzeżnym"? — zapytał Massey. Chesser nie słyszał. — To było jedno z moich przedsięwzięć — wyjaśnił Massey. — Osiem czy dziewięć lat temu. To znaczy — należało do niego, stwierdził w duchu Chesser. — Założyłem — mówił Massey — że diamentowe pola południowo--zachodniej Afryki rozciągają się w morze. Wskazałem to kilku moim najlepszym geologom. Wykonali trochę podwodnych badań u ujścia Orange River i potwierdzili moje przypuszczenia. Tak więc zadałem sobie trud wykupienia niezbędnej koncesji rządowej, od samej góry aż do trzeciego szczebla. Kazałem wybudować dużą barkę i przyholować ją na miejsce jednym z moich największych tankowców. Zaczęliśmy czerpać z dna i uzysk był nawet lepszy niż oczekiwano — siedemdziesiąt do osiemdziesięciu procent potencjalnych klejnotów. Można było je zwyczajnie zasysać z dna na powierzchnię i sortować. Ale zaledwie rozpoczęliśmy eksploatację barkę pogrążył i zatopił sztorm. — A to pech — wtrącił Chesser, zadowolony w duchu z tego obrazu nieszczęścia Massey'a. Massey kontynuował, w powściągliwy, gniewny sposób, który skrócił słowa jego wypowiedzi, nadając im niemal telegraficzną formę. — Załatwiłem drugą barkę dostatecznie dużą, aby oprzeć się każdej nawałinicy. Ponownie rozpoczęliśmy czerpanie. Na barce wybuchł pożar. Została całkowicie zniszczona. Do tego czasu projekt kosztował mnie około dwudziestu milionów dolarów. Nie chciałem rezygnować, przygotowałem następną barkę, ale zmuszono mnie, abym zaprzestał. — Dlaczego? — Rząd cofnął zgodę. Odwołał wszystko. Miałem podstawy przypuszczać, że pożar na barce nie był przypadkowy. Teraz są tam trzy barki, pracujące na tych samych podwodnych polach diamentowych. — Czyje? — Towarzystwo kontrolowane przez System. 126 — Wierzy pan, że System dokonał sabotażu na pańskiej barce? — A także dotarł do odpowiednich czynników rządowych. Chesser chciał w to uwierzyć, ale nawet System nie pomiatałby miliarderem. — Jest pan tak potężny, jak oni — powiedział do Massey'a. — Prawdopodobnie nawet bardziej. Prawdę powiedziawszy, sam pan jest swego rodzaju Systemem, nieprawdaż? — Nie w tym rejonie. Nie w Afryce. Za wyjątkiem Libii, oczywiście. Ponownie, niechęć do Systemu stanowiła emocjonalny pomost między nimi. — Jesteśmy niesprawiedliwi — stwierdził Massey. — Tak nie można. Mam na myśli sposób w jaki ich deprecjonujemy. Nie wszystko w nim jest złe. Chesser podziwiał jego tolerancję. Massey pośpieszył z wyjaśnieniem. — Proszę rozważyć ciągłe kłopoty z utrzymaniem rosnącej ceny diamentów. Przypuszczam, że muszą uciekać się do wszelkiego rodzaju środków, włącznie z pewnym brakiem etyki. Na przykład, kiedy Rosjanie kilka lat temu odkryli pola diamentowe naokoło Kireńska, o bardzo wysokim uzysku potencjalnych klejnotów, musiało to stworzyć delikatną sytuację. Ale, jak zwykle, System przeważył. — W jaki sposób? — Rosjanie dostarczają teraz swoje diamenty na 11 Harrowhouse do dystrybucji przez pośrednika, tak więc nie kłóci się to z naukami politycznymi, których udzielają czarnym robotnikom w Afryce. Najwyraźniej, nawet Kreml zdał sobie sprawę z głupoty, jaką byłoby wyrzucenie z siodła Systemu i doprowadzenie do załamania na rynku. Mądrzej, bardziej opłacalnie, było opłacić się, tak jak wszyscy. Wie pan, podana przeze mnie liczba dwunastu miliardów dolarów w diamentach Systemu może być zaniżona. Teraz, gdy o tym pomyślę, wydaje mi się, że uwzględniając Rosjan, może ona być bliższa trzynastu miliardom — westchnął zamyślony Massey. Chesser zobaczył ponownie oczami wyobraźni ten diamentowy skarb. Massey nie odzywał się przez chwilę. W końcu powiedział: — Powiem panu coś, Chesser. Mam zamiar... nie, powiedzmy bardziej precyzyjnie, zdecydowałem się zaakceptować nasze diamentowe fiasko. Oczekuję zwrotu siedmiuset tysięcy dolarów, oczywiście. Ale resztę spiszę na straty. Gorąco wyczekiwane słowa. Chesserowi nagle kamień spadł z serca; 127 poczuł, że naprawdę lubi tego Massey'a. Nikt, nigdy nie był tak wspaniałomyślny. — W ten sposób możemy zaczynać z czystym kontem — powiedział Massey. Uderzyło Chessera, co on miał przez to na myśli. Szybko doszedł do wniosku, że odnosiło się to do ich stosunków prywatnych. Chesser zawsze był zdania, że miliarderzy są tego rodzaju cennymi znajomymi, których powinno się mieć, o ile to możliwe. Massey wymazujący osiemset tysięcy dolarów w sposób tak niefrasobliwy, tak jakby to było osiem dolarów, dowiódł tego. Chesser odetchnął i pozwolił, aby poduszki ugięły się pod ciężarem jego rozluźnionego ciała. Zaskoczyło go, jak napięty był jeszcze przed chwilą, sądząc po tym, jak swobodnie czuł się teraz. Teraz słońce świeciło dla niego jasno, ogrzewając go przyjemnie. Leżał napawając się ulgą i jego rozważania obracały się nad czymś tak mało istotnym, jak to, co Massey poleci podać na kolację tego wieczora. Będę dzisiaj wspaniały, planował Chesser, będę się wyrażał i zachowywał tylko tak, jak należy. Będę prawdziwym Davidem Nivenem albo Gregory Peck'iem. — Panie Chesser, co by pan powiedział na dziesięć milionów dolarów? Chesser był przekonany, że to jego uszy płatają mu figla, a mózg udaje, że słyszał te słowa. — No co? To był Massey, naprawdę zadał to pytanie. Był w dalszym ciągu odwrócony tyłem, tak że Chesser nie mógł widzieć jego twarzy. — Ile? — spytał Chesser. — Dziesięć milionów. — Niech będzie piętnaście — rzucił Chesser przekornie. — Dobra, piętnaście — przystał Massey, obracając się na plecy, ale dalej z zamkniętymi oczami. Chesser usiadł i próbował wyczytać coś z wyrazu twarzy Massey'a. Układ warg zdradzał, że mówi poważnie, ale niczego nie można było powiedzieć, nie widząc oczu. Przyszło mu na myśl, że Massey dopuszczał go do jakiegoś nadzwyczajnego „wewnętrznego" interesu. Kolejny przykład jego wspaniałomyślności. — Co należy zainwestować? — zapytał Chesser. — Czas. — Czy to wszystko? 128 — Pomysłowość. — Co muszę zrobić? — Ukraść. Teraz Chesser wiedział, że są to jedynie myślowe igraszki Massey'a. W porządku. Massey'a oczekiwał w najbliższym czasie wydatek ośmiuset tysięcy dolarów. Chesser poszedł za jego przykładem. — Ukraść. A co? — Diamenty. — To była moja specjalność — z humorem powiedział Chesser. — Diamenty. Massey usiadł na brzegu leżaka, oparł łokcie na kolanach, złożył palce dłoni tak, że wskazywały na Chessera. Podniósł wzrok do góry i teraz patrzyli sobie prosto w oczy. — Diamenty Systemu — odezwał się Massey. — Musimy ukraść diamenty Systemu. Chesser poczuł się, jakby brał udział w scenie filmu, który zarazem oglądał. — My? — zapytał. — Oczywiście, nie mogę wziąć aktywnego udziału — powiedział Massey. — Wziąłbym, gdybym był dużo młodszy. Ale jestem zdecydowany ponieść każde ryzyko finansowe. — Pan z pevnością żartuje. — Nie żartuję. .' — Ukraść skarb Systemu? — Przynajmniej pokaźną jego część. — Dlaczego? — Będziemy mogli o tym porozmawiać, jeśli pan wyrazi zgodę. — Co pozwala panu wierzyć, że tego można dokonać? — Ponieważ nikt dotąd nie próbował i nikt nie poniósł porażki. — To specyficzna logika. — Być może. Ale jestem przekonany, że jest pan w stanie tego dokonać. Chesser głowił się, skąd te pochlebstwa. Wzruszył ramionami. — U licha, nie wiem nic o kradzieżach. — Punkt dla pana. — Dlaczego nie opłacić zawodowców? — To byłoby całkowicie błędne. Zawodowiec skłonny byłby do nadmiernego skomplikowania projektu. Jestem pewny, że wiedziałby mniej niż pan o przedmiocie, o tym miejscu i ludziach. W tym będzie Pan lepszy. 129 Zdaniem Chessera, nie była to doprawdy wystarczająca odpowiedź, ale kiwnął głową twierdząco. — Tak naprawdę, ma pan jakiś plan? — Nie. — Musiał pan temu poświęcić chwilkę. — Właśnie wpadł mi pomysł do głowy — skłamał Massey. — Właśnie teraz, ot tak, prosto z nieba? — Tak. To rozbawiło Chessera. — Zapłacę panu piętnaście milionów — stwierdził Massey, tak jakby potwierdzał ustne zobowiązanie. — Tylko za próbę? — Nie. Próba musi zakończyć się sukcesem. Chesser pokręcił głową. Odmówił zdecydowanie. — Dlaczego nie? — Właśnie zobaczyłem siebie za kratkami. Byłbym kiepskim więźniem. Zbytnio jestem przywiązany do pewnych rzeczy. — Nie musiałby pan obawiać się policji. Metody Systemu gwarantują to. Policja jest kanałem dla opinii publicznej — gazet, tym podobnych rzeczy. Ostatnią rzeczą, jakiej życzy/sobie System jest to, aby ktokolwiek dowiedział się o ich działalności, jakiemu celowi służy. Szczególnie, jeśli chodzi o posiadany zapas diamentów. System trzymałby policję z dala od tego. — Może. Ale co z gorylami na usługach Systemu? Takimi, jak ten facet, Toland. Massey pokiwał głową. — Istnieje ryzyko. W każdym przedsięwzięciu ryzyko wydaje się być proporcjonalne do stawki. A w tym przypadku, stawka jest bardzo wysoka. — Dwadzieścia milionów karatów. — A nawet więcej — dodał Massey. Chesser musiał przyznać sam przed sobą, że pomysł miał swój urok. Piętnaście milionów dla niego i żadnego więcej diamentu dla Meechama do wysiadywania. Chesser nie musiałby się martwić o pieniądze do końca życia. Człowiek z piętnastoma milionami może stać się człowiekiem z trzydziestoma milionami, i tak dalej. Na Meechama spadłyby wszystkie zmartwienia. Pomysł kradzieży skarbu był absurdalny, to jasne, ale zarazem był zabawny. Podczas gdy Chesser snuł swoje rozważania, Massey obserwował go z natężeniem, jakby tłumacząc sobie każdą najdrobniejszą zmianę na jego twarzy. To była jedna z jego 130 umiejętności — prowadzenie negocjacji — coś, co wykształcił w sobie na przestrzeni wielu lat — zdolność do rozszyfrowywania ludzi, „odczytywania między wierszami". Próbował nie dać się zwieść swojej wyobraźni, określić tak dokładnie, jak to tylko możliwe, na ile jego oponent w interesach, jest w stanie rzeczywiście się zgodzić. Rzecz o kluczowym znaczeniu. Rzadko się mylił. Był pewny, że nie pomylił się w przypadku Chessera. — Proszę rozważyć propozycję piętnastu milionów dolarów — powiedział Massey — plus wydatki. — Pomyślę o tym — odpowiedział Chesser bez wewnętrznego przeświadczenia, że to zrobi. — To dobrze. — Massey opadł z powrotem na leżak i zamknął oczy. — Pomyśl o tym poważnie — zamknął rozmowę. Tego wieczora przy kolacji Chesser poczuł się w lepszym nastroju. Kierowana przez niego rozmowa potoczyła się odrobinę ryzykownie, ku uciesze zebranych. Opowiadał historyjki licytując się nawzajem z Massey'em i, sądząc po reakcjach. zdobył przewagę. Lady Bolding zdawała się być szczerze roztKliviona i dodała nawet kilka własnych sugestywnych uwag, podczas gdy Maren. nie oddając pola, opowiedziała prawdziwą historię z lat spędzonych w nieopalanych klasach, podczas mroźnych zim w Szwecji, kiedy uczyli się okryci kocami. Pewnego razu znalazła się obok ucznia, który jej się szczególnie podobał; ich „ukryta" aktywność obudziła dociekliwość nauczyciela, w odpowiedzi na co młody człowiek wytłumaczył niewinnie, że zaledwie zaostrzył ołówek. Po zakończonej kolacji, Massey zaproponował projekcję filmu. Lady Bolding wolała grać w brydża. Massey skapitulował. Grali w bibliotece, mężczyźni przeciw kobietom, po dolarze od punktu. Po pierwszym rozdaniu, stało się jasne, że Massey podchodzi do gry z powagą, a więc Chesser uszanował to .i ograniczył swoje mędrkowanie do chwili, kiedy karty były rozdawane lub tasowane. Rozegrali cztery robry i podliczyli punkty. Mężczyźni okazali się bogatsi o dwa tysiące trzysta dwadzieścia dolarów. — Możecie zaokrąglić do równych dwóch tysięcy — powiedział Massey. ' Chesser nie spodziewał się otrzymać pieniędzy. To była tylko gra, taka 131 jak niekończący się mecz trik traka z Maren. Jednak Massey spodziewał się zapłaty i dał to jasno do zrozumienia. — No dobrze — zgodziła się Maren. — Lady Bolding zapłaci panu, a ja zapłacę Chesserowi. — Nie, nie — zaprotestował Massey. — Pani zapłaci mnie, a ona zapłaci jemu. Inaczej żaden z nas nigdy nie zobaczy pieniędzy. — Dam panu czek rano — zgodziła się Maren. — Ja zrobię podobnie — obiecała Lady Bolding. Była godzina jedenasta trzydzieści. Massey oświadczył, że ciągle jest w nastroju „filmowym", ale Lady Bolding odmówiła pod pretekstem pisania listu, a Maren ziewnęła. Massey nie czekał na usprawiedliwienia Chessera, tylko powiedział wszystkim „dobranoc" i odszedł na prywatną projekcję nocnego kina. Kiedy tylko Maren i Chesser weszli na górę, do swojego pokoju, Maren zrzuciła z siebie niedbale ubranie, co świadczyło, o czym Chesser wiedział, że kieruje nią namiętność lub jest zmęczona. Ot, porozrzucała części swojej garderoby po całym pokoju, tak jakby nie miała ich zamiaru już nigdy zakładać. Nie zdjęła butów i przeszła przez pokój trzy razy, zmuszając Chessera do zachwytu nad sposobem, w jaki się porusza, wywołując wrażenie, że to rzeczywiście on jest adresatem. A potem zrzuciła buciki dwoma krótkimi kopnięciami, wysyłając je wirujące niezdarnie na dywan. Rozłożyła się z gracją na łóżku i, co Chesser uznał za symptomatyczne, nie usunęła sztucznych rzęs, które teraz, przy zamkniętych powiekach, ułożyły się grube i czarne na policzkach. Rozebrał się szybko, zgasił wszystkie światła w pokoju, zwrócił szczególną uwagę na przymknięcie drzwi do przyległego pokoju, aby stworzyć łagodniejsze, bardziej rozproszone oświetlenie. Rozciągnął się na łożu, jak długi; blisko, tuż obok niej. Pocałował ją w usta na początek, przyjęła to z uległością, ale oddała mu go tylko delikatnie. Chesser potraktował, to jako wskazówkę, że była w „poddańczym" nastroju. On był zdecydowany, miał zamiar rozpocząć, kiedy go zapytała: — Co robiłeś dzisiaj? — Złapałem trochę słońca, popływałem, rozmawiałem z Massey'em. — Dosiadałam przeszkodowca. Wysokie, piękne zwierzę. Gniada klacz o imieniu Dover Mist. Chesser przesunął rękę łagodnie w dół, sprawdzając, jak wielkie opanowało ją pożądanie. Zanim dotarł do celu, jej palce powstrzymały 132 go, zawracając jego dłoń na jej pierś. — Tylko mnie obejmij — powiedziała. pocałowała go uspokajająco koło ust i leżeli tak, bez ruchu przez dłuższą chwilę. Odezwał się do niej: — Zrobiłem to, co należało. — To dobrze — powiedziała obojętnie. — Tak czy inaczej, do niczego bym z Systemem nie doszedł. Wydała z siebie krótki dźwięk na potwierdzenie, nic ponadto, żadnego słowa ani gestu. Po chwili dodał: — Massey zaproponował mi dzisiaj interes. — Jechaliśmy przez sad. Właśnie się zawiązywały małe zielone jabłuszka. — Nawet nie słyszałaś, co powiedziałem do ciebie. — Uhm. Powinieneś dzisiaj tam z nami być. Przeskakiwaliśmy przez wszystko, za wyjątkiem chmur. Źródła, krzewy wszystko. Była zachwycona wspomnieniem. — Chciałabym kupić Dover Mist. Zastanawiam się, czy Massey sprzedałby ją. Zapytaj go w moim imieniu. Nie dbam, ile by za nią chciał. Ja chcę Dover Mist. — Wcale mnie nie słuchasz — ostro zaprotestował Chesser. Wtuliła się w niego, jakby w odpowiedzi na oskarżenie. Cierpliwość Chessera zaczynała być na wyczerpaniu. Odsunął się od niej, ale tylko na wyciągnięcie ręki. — Niech to diabli, to ważne, to dla mnie ważne. A ty masz to wszystko w nosie! — Szaaa — powiedziała. — Skończyłem z Systemem. Nie rozumiesz tego? Jestem bez pracy. Zostawił jej czas na odpowiedź, a kiedy nie odezwała się, zerwał się, siadając z nogami przewieszonymi przez krawędź łóżka, zwrócony do niej plecami. Usłyszał odgłos poruszenia i pomyślał, że przysuwa się do niego, aby go objąć pokornie, pocieszająco. Ale ona przewróciła się na bok w przeciwnym kierunku. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, dał jej spokój. Wstał podszedł do otwartego okna i wyjrzał w noc. Po chwili odgłos jej oddechu odróżnił się od szelestów z zewnątrz, zdradzając mu, że zapadła w sen. Naciągnął luźne spodnie, lekką, dzianinową koszulkę sportową i wsunął stopy do butów. Nawet nie próbował zachować ciszy, zachowywał się tak, jakby sam był w pokoju. Znalazł paczkę papierosów z zapalniczką na stoliczku i wyszedł, zamykając za sobą drzwi wystarczająco energicznie, aby zakłócić jej sen. 133 Zszedł na dół do głównego hallu, gdzie słychać było dźwięki muzyki i głosy filmu oglądanego przez Massey'a. Zadał sobie trud i po cichu odblokował zamki do drzwi wejściowych tak, aby nie zatrzasnęły się za nim. Kiedy wychodził na zewnątrz, miał wrażenie, że włączy się alarm — klaksony i dzwonki. Ruszył przed siebie na chybił trafił. Nocne powietrze było chłodne i ciężkie. Naokoło księżyca utworzył się pierścień mgiełki. Dźwięki były wyraźniejsze, kakofonia wywołana przez te wszystkie pełzające, skaczące, czepiające się stworzenia, tchórzliwe za dnia, zuchwałe w nocy. Przynajmniej sprawiają wrażenie, że rozmawiają ze sobą, pomyślał Chesser, oddalając się od domu. Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności tak, że mógł omijać zakrzewione miejsca. Czuł się pewnie na wypielęgnowanej płaszczyźnie trawnika, a więc szedł żwawym krokiem. Zastanawiał się, dokąd go prowadzą własne kroki. Donikąd — odpowiedział sam sobie. Po pewnym czasie przystanął i zapalił papierosa. W tym momencie poczuł, że nie jest sam. Odwrócił się i zobaczył jasną sylwetkę idącą w jego kierunku, wciąż oddaloną o około sto kroków. Udało mu się rozpoznać krótką, białą sukienkę. Natychmiast pomyślał: skapitulowała, jednak poszła za mną, nie zasnęła na prawdę. Ale to nie była Maren. To była Lady Bolding. — Pomyślałam: ktoś jest przede mną — wyjaśniła. — Zobaczyłam, że to pan, kiedy zapalił pan papierosa. Czy ma pan jeszcze jednego? Szukała papierosa w paczce. Kiedy go wyjmowała, zetknęli się palcami. Podał jej ogień i płomień zapałki oświetlił jej piękną twarz. — Miałem ochotę się przejść — wyjaśnił, odwrócił się i rzucił okiem w stronę domu. Światełka w kilku oknach świadczyły, że oddalił się bardziej niż myślał. — Ja urządzam sobie przechadzki prawie każdej nocy — powiedziała na to. — Tak późne jak ta? Chesser nigdy nie był sam na sam z Lady Bolding i głównie dlatego poczuł się nierealnie. Zauważył, że była bosa. W nocnym powietrzu dookoła niej roztaczał się zapach jej perfum. — Szedł pan w jakimś wybranym kierunku? — zapytała. — Tylko przed siebie. — Pójdziemy razem? Poszli przed siebie razem. 134 — Aby jak najwięcej skorzystać — odezwała się — powinien pan zrzucić buty. — Wtedy będę musiał wziąć je do ręki. Mniejszy kłopot trzymać je na nogach, — Możemy się podzielić — zaproponowała — i każde z nas weźmie po jednym. Zatrzymał się i zdjął buty. — Jeszcze lepiej — powiedziała. — Proszę je zostawić pod tamtym drzewem. Zabierzemy je w drodze powrotnej. Bez obawy, okolicę znam bardzo dobrze. Idąc. poczuł ożywczą wilgoć trawy pod stopą. Przystanął ponownie i podwinął nogawki od spodni. Zaczekała na niego w ciszy. Potem zaczęli schodzić zboczem. Było ślisko. Wzięła go za rękę, nie miał pojęcia czy po to. aby go poprowadzić, czy szukając oparcia, ale kiedy weszli na teren poziomy, nie puściła go. Chłonął nieznany mu kształt dłoni, jej dotyk; ta nowość była dla niego przyjemna, co więcej, nie włożyła mu ledwie dłoni do ręki zadowalając się, aby to on ją ścisnął, lecz oddawała uścisk równy jego, daleki od bierności. Chesser pomyślał, że muszą zacząć rozmowę, dla ustanowienia tak szybko, jak to możliwe, jakiejś formy porozumienia. — Opowiedz mi o sobie. — O czym, szczególnie? — Najważniejsze są drobiazgi. — To wygórowane żądania. — Zaśmiała się lekko. Wyczuł, że chciała, aby prowadził rozmowę w tym kierunku. — Już wiem o ważnych rzeczach, które nie potrzebują słów. — Takich, jak? — Masz gdzieś męża, pracującego dla tego, z kim żyjesz. — Spodziewał się, że to ją sprowokuje. Nie udało się. — Tak naprawdę, to nie żyję z Massey'em — odpowiedziała niezmieszana. — Mam własny dom w Dorset. Wolę jednak przebywać tutaj. Jest tu przyjemniej, z żadnego innego powodu. Przychodzę i odchodzę, kiedy mi się podoba. Chesser pomyślał, że to kłamstwo, ale mówiła przekonywująco. Zapytał ją o męża. — Mój mąż jest homoseksualistą. 135 Chesserowi o mały włos wyrwałyby się słowa pocieszenia. Zamiast tego zadał pytanie, które wydawało mu się oczywiste. — Odkryłaś to po ślubie? — Wręcz przeciwnie. Zawsze o tym wiedziałam. Ma na imię Alexander. Jest piękny. — Ton jej głosu przesycony był wspomnieniami i emfazą. — Jest jedną z tych delikatnych osobowości, urodzonych, na własne nieszczęście, o dwieście do trzystu lat za późno. Chesser zapytał, co miała przez to na myśli. — Alexander musi pracować, aby żyć. To nie do zniesienia dla niego. Jest zbyt wrażliwy, aby stawać do konkurencji. Czy byłeś kiedykolwiek na Bliskim Wschodzie? W Libanie albo Arabii? — Nie. — Ani ja. — Słyszałem, co mówią o Arabach. — Sądząc z listów Alexandra to prawdopodobnie prawda. Nagle Chesserowi przyszła na myśl Maren. Wyobraził sobie, jak budząc się odkrywa jego nieobecność. Poczułaby zaniepokojenie? Prawdopodobnie nie. Jej obraz próbował nakłaniać go do powrotu, ale skupił się na przekonaniu samego siebie, że ona, nieświadoma jego nieobecności, ciągle pogrążona jest w głębokim śnie, — Skłamałam — przyznała się Lady Bolding. O Massey'u, pomyślał Chesser. — Mówiąc, że wyszłam tylko po to, aby się przejść — wyjaśniła. — Prawdę mówiąc, wyszłam w określonym kierunku. — Co? — Domek u Zachodniej Bramy. Massey pozwolił mi go urządzić na swój sposób. Często idę tam, szukając... samotności. — W takim razie jestem intruzem. Zaprzeczyła, mówiąc: — To około mili stąd. Kuleje pan? Zdecydowanie kulał. Przerwał marsz i roześmiał się. — Po prostu nadepnąłem na coś miękkiego i śliskiego. — To był na pewno ślimak. — Który porzucił skorupę. — W poszukiwaniu żeru. — Albo może przyjemności. , — Muszą to robić w akcie miłosnym, nieprawdaż? — W przeciwnym wypadku byłoby im nad wyraz ciasno — powiedział Chesser. 136 — Ani nawet odrobinę tak wygodnie — dokończyła Lady Bolding. Zachęcony tą wymianą zdań otoczył ją ramieniem. W zamian, jej ręka objęła i jego. Szli tak przed siebie, dotykając się biodrami. Chesser przypomniał sobie ją na basenie, ubraną w bikini. To wywołało u niego dreszczyk, ale nasunęło także na myśl uwagi Maren o jej lesbijskich skłonnościach. Tak jakby odbierała jego myśli, zapytała: — Co ci powiedziała o mnie twoja Maren? Coś mówiła, jestem pewna. — Nic — powiedział, zbyt szybko. — Oczywiście, że powiedziała. Powiedziała ci, że nie lubię mężczyzn. — To tylko wyobraźnia Maren jest... — Maren jest cudowna! Nie wolno powiedzieć słowa na jej usprawiedliwienie. Powinieneś widzieć ją dzisiaj na koniu. Co za śmiała dziewczyna! — O, to na pewno. — Musisz zrozumieć, że kobiety, szczególnie piękne kobiety — jak Maren — mają zmysłowe anteny, które pomagają im prawie w mgnieniu oka określić, czy inna kobieta, taka jak ja, jest przyjacielem, rywalką, czy potencjalną kochanką. — Nie wierzę zanadto w intuicję. — Powinieneś. Ponieważ wszystko, co powiedziała ci o mnie Maren, podejrzewam, jest prawdą. Dla Chessera to było bez sensu. Było sprzeczne ze wszystkim, co teraz odczuwał i czego bez wątpienia się spodziewał. Logika, a nie intuicja, wydawała się teraz kłaść kres jego nadziejom związanym z Lady Bolding. Nagle, poczuł intensywne rozczarowanie. A ona mówiła do niego: — Moje intymne doświadczenia to zaledwie dwukrotnie z mężczyznami i raz jedyny z chłopcem. — Przerwała, jakby pozwalając Chesserowi przełknąć to i mówiła dalej w podobnie obojętny i rzeczowy sposób. — Chłopiec był pierwszym. I rzecz jasna, udało mu się ledwie zaspokoić moją ciekawość. Pierwszy mężczyzna — to była próba. Drugi — to był błąd. Szukając być może psychicznego oparcia, jeszcze mocniej otoczyła go ramieniem. Chesser czuł wyraźnie obecność jej dłoni w zagłębieniu pasa. W głowie snuły mu się jakieś myśli, oderwane zdania; chciał zaznaczyć, jakimś własnym przemyśleniem o naturze kobiet, swój udział 137 w dyskusji, dać jej do zrozumienia, że choć jest heteroseksualny nie należy do seksualnych bigotów. Postanowił nie odzywać się. — Kiedy w grę wchodzi fizyczna przyjemność — powiedziała do niego — wszyscy należymy do stworzeń reagujących odruchowo. Wcześniej czy później, nieodparcie pociąga nas część seksualnego spektrum, które oferuje i żąda najintensywniej. To zabrzmiało, zreflektował się Chesser, jakby wyczytała to gdzieś i poczuła się zmuszona zapamiętać dosłownie. Przeprosiny w formie wyjaśnień, to nieodzowny atrybut. Mówiła bez przerwy: — Po zaakceptowaniu identyfikowania siebie z pewną erotyczną mniejszością, bardzo trudno jest ją odrzucić. Nawet, kiedy odczuwa się silne pożądanie. — Podkreśliła ostatnie słowa zmianą tonu. Chesser głowił się nad tym, o czym ona, u licha, mówi. — Masz na myśli... — Osoba taka, jak ja, na przykład. Pogodziłam się już z tym, kim jestem. Cieszy mnie w tym pewien stopień wiary w siebie i dobre samopoczucie. Daję sobie po prostu wspaniale radę. I nagle znajduję się w obecności osoby, która staje się źródłem sprzeczności w systemie seksualnych wartości. Co powinnam zrobić? Odciąć się od moich uczuć, powiedzieć sobie, że nie jest warto przeżywać agonii wahania? — Pozwoliła, aby pytanie przez moment zawisło bez odpowiedzi i mówiła dalej. — Ostatniej nocy przemyślałam to poważnie. Leżę tam sobie w łóżku a, w odległości paru kroków, jesteście wy, ty i Maren. Moje fantazje umieściły mnie między wami. Jednakże im więcej o tym myślałam, o dzieleniu się wami obojgiem, tobą i Maren, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że to ledwie kompromis, próba zamaskowania głębszego motywu. Rozumiesz... — zawahała się, powodowana nieśmiałością czy może chęcią zaakcentowania i dokończyła: — ...prawdę mówiąc, chciałam tylko być z tobą. To wytrąciło Chessera z równowagi. Nagła, cudowna okazja. Powiedział: — Jestem zaszczycony. Nie powiedziała mu, aby nie był. — Skoro już zdobyłam się na taką szczerość, możesz się także dowiedzieć, że wyszłam za tobą tej nocy. Celowo. Ego Chessera rozrywało go. — Nie miałem pojęcia. Prawdę... — Wiem, wiem, co myślisz. Przez cały czas umyślnie okłamywałam ciebie, a także siebie samą. 138 — Niczego nie dałaś po sobie znać. — Już ci powiedziałam. Nie byłam w stanie. Czułam pociąg od pierwszego razu, ale ty byłeś mężczyzną, więc nie powinnam temu ulegać, wcale a wcale. Uczciwie próbowałam pokonać przymus, fizjologię, cokolwiek to było. Jednakże, to było coraz mocniejsze. Przez cały czas szli wolnym krokiem. To on zatrzymał ich oboje. Objął ją. Nie opierała się. Stali, łagodnie wtuleni w siebie całym ciałem. Chesser poczuł momentalne podniecenie. Musiała o tym wiedzieć, nawet to akceptować, kiedy otarła się policzkiem o jego policzek i podała mu wargi. Musnął je z wielką czułością. — Czy cel naszej nocnej wędrówki był też kłamstwem? — zapytał. — Nie. Jesteśmy prawie na miejscu. Domek przy Północnej Bramie był dwupiętrowy i dla utrzymania stylu z budynkiem głównym, naprawdę z okresu króla Jerzego. W świetle dnia można było zobaczyć, że stary ceglany mur cały porośnięty jest bluszczem. Ale teraz, w ciemności, czarna narośl, po wyeliminowaniu wszelkich kątów, nadała domkowi z gruba ciosany, niezdarny i złowieszczy wygląd. Lady Bolding weszła, wyprzedziwszy Chessera. Trzasnęła kontaktem, rozbłysło światło, a ona natychmiast zasunęła kotary, jakby podporządkowana atmosferze skrytości. Wspomniał słowa wypowiedziane do Massey'a, że nigdy niczego nie ukradł. Pomyślał, że to jest swego rodzaju kradzież. Przywłaszczanie zakazanego... — Chciałbyś się napić? — zapytała. — A ty? — Nie. Oddzielał ich pokój. Odległość między nimi wywołała niezręczność. Spojrzeli sobie w oczy. Odwróciła wzrok. Zanim zdołał wykonać jakikolwiek gest w jej kierunku, przeprosiła go szybko i poszła na górę. Rozejrzał się po pokoju. Był elegancko urządzony w kolorach kremowym, brązach i czerni; szylkretem, skórą i skórkami cennych zwierząt. Na blacie biurka zauważył list adresowany do niej wyraźnym, zdecydowanie kobiecym charakterem pisma. Poczuł pokusę, aby przeczytać go. Było tam trochę osobistej papeterii, z wytwornym inicjałem, obok stojącej pionowo prostej, srebrnej ramki, ze zdjęciem. Na zdjęciu Lady holding, młodsza, stała między dwoma, pięknymi, ciemnowłosymi i 139 długonogimi dziewczynami w krótkich spódniczkach. Wszystkie trzymały się za ramiona. Wszystkie miały ten sam, raczej wyniosły, wyraz twarzy. Chesser zadumał się. Do jego uszu doszedł z góry tupot bosych stóp. Bez szczególnego powodu otworzył jedną z małych górnych szuflad biurka i z zaskoczeniem znalazł w niej, leżący na znaczkach pocztowych, mały niklowany rewolwer. W pierwszej chwili sądził, że rewolwer jest zabawką, kopią, być może zapalniczką do papierosów, ale kiedy wziął go do ręki, poczuł jego ciężar i stwierdził, że jest prawdziwy. Zaciekawiony, przyjrzał mu się uważnie z bliska. Wkładając go na powrót do szuflady, zobaczył gładką, szeroką, platynową obrączkę. Ostrożnie zamknął szufladę. Jego wzrok napotkał drugą, mniejszą fotografię w oprawce, także ustawionej pionowo. Tym razem był to szczupły, młody mężczyzna, jasnowłosy, ze sztucznym uśmiechem. Jego symetryczne rysy wyglądały odrobinę zbyt dobrze. Alexander. Chesser był tego pewny. Odwrócił się i przestraszył na widok dużego tygrysiątka wychodzącego zza fotela. Zatrzymało się, przeciągnęło, zamrugało ślepiami i wyciągnęło przednie łapy ukazując pazury. Kociak obdarzył Chessera spojrzeniem pełnym dezaprobaty i zaczął się wylizywać. Chesser słyszał nad głową kroki Lady Bolding. Pomyślał, że zejdzie ona na dół, przyjął więc swobodną, we własnym mniemaniu, pozę, częściowo odwrócony od schodów. Czekając na nią zauważył przezroczysty, kryształowy pojemnik na cygara, Massey'a. I bukiet kwiatów — białych stokrotek i chabrów w kompozycji z małymi różyczkami w kolorze różowym. Dojrzał także szklany papierowy przycisk z opalizującą ważką, na zawsze zachowaną w centrum. Jego uwagę przyciągnął dobry szkic — portret Lady Bolding. Podszedł bliżej, aby zbadać go dokładniej. Odpoczywająca Lady. Piersi zarysowano szybkimi, nerwowymi pociągnięciami piórka, jej doskonałe, rozmarzone zarazem wiel-kopańskie rysy wyczarowano tą samą techniką. Nawet w zarysie, jej fascynujące harmonie i kontrasty były uderzające. Wpatrując się w portret, Chesser wspomniał z niepokojem jej słowa, że żaden mężczyzna jej jeszcze nie zadowolił. Skąd się w nim brała ta pewność, że on jest wyjątkiem? Ile z jego minionej pewności siebie w stosunkach z kobietami wypływało z jego wiedzy o ich wrażliwości? To, że uprzednio doznawały rozkoszy było zawsze przyjemnym punktem wyjścia. Z reguły, gdy pożądanie zostało rozbudzone, można było spo- 140 dziewać się pozytywnej reakcji. Tylko nie tym razem. Tym razem niczego nie można się było spodziewać. Usłyszał ją, wołającą go po imieniu, ostatnia sylaba z rosnącą modulacją; żądaniem. Wezwała go ponownie. Tym razem modulacja była opadająca miękko, ale nie można było popełnić pomyłki — rozkazująco. Odwrócił się od portretu i wszedł na schody. Na drugim piętrze było kompletnie ciemno. Chesser wyciągnął przed siebie ręce, pomacał ściany po lewej i prawej stronie, znajdował się w wąskim korytarzu. Posuwał się ostrożnie do przodu i zderzył się ze stołem. Zawołała go znowu. Posuwał się w złym kierunku. — Gdzie ty jesteś? — zapytał. — Tutaj. — Coś nie w porządku ze światłami? Nie udzieliła na to odpowiedzi, a więc ruszył korytarzem w kierunku, skąd dobiegał go jej głos. Jego dłoń odnalazła wejście do pokoju. — Nic nie widzę — powiedział, odrobinę zmieszany. Oczekiwał, że powie coś z wewnątrz pokoju, że go do siebie zaprowadzi. Ale ponownie usłyszał jej głos za plecami, wołający go po imieniu, tym razem z odcieniem zniecierpliwienia. Odwrócił się i przeszedł przez korytarz, dotarł do przeciwnej ściany, dotknął jej i posuwał się wzdłuż niej dopóki nie odnalazł drugich drzwi. Miał wrażenie, że jest niewidomy. — Gdzie ty jesteś? — zapytał ponownie. — Właśnie tutaj — powiedziała. Przynajmniej znalazł się we właściwym pokoju. — Przekręć wyłącznik — poprosił, szukając bez powodzenia po ścianie w pobliżu ramy drzwi. — Czekam na ciebie — usłyszał. To go zachęciło do wykonania jeszcze kilku kroków. Nogami natknął się na coś, co musiało być brzegiem łoża. Sięgnął w dół i poczuł jedwabne prześcieradło, pochyliwszy się do przodu przesuwał ręką, dopóki jego palce nie dotknęły jej nagiej skóry, jej nagiego biodra. Nie powiedziała nic. Chesser rozebrał się. Zaciekawiło go, jak wielkie jest łoże. Kiedy się na nim położył, doszedł do wniosku, że to królewskich rozmiarów łoże. Obrócił się w jej stronę i przedramieniem potrącił jej twarz. Przeprosił. Leżała na plecach, wsunął rękę pod jej głowę, starając się określić, gdzie 141 ma szukać jej warg. Minął cel odrobinę, ale poprawił się natychmiast i pocałował ją. Nie przyciągnął jej do siebie, a jedynie przycisnął lekko swą klatkę do jej lewej piersi. Wolną dłonią gładził tylko skórę jej przeciwnego ramienia, tam gdzie jego linia wyginała się miękko, zamieniając się w szyję. Oddała jego pocałunek z powagą, która była dla niego czymś nowym. — Nie możemy zapalić światła? — zapytał. — Nie. — Lubię patrzeć. Definitywne „nie". — Czy w tym pokoju są okna? — Zaciągnęłam kotary. — Rozsuńmy je. Jest pełnia księżyca. — Wolę nie. Przejęła inicjatywę, zmieniła pozycję i przyciągnęła go do siebie. Leżeli teraz przytuleni twarzą do siebie. Chesser nie był zanadto podniecony, nawet w części tak, jak poprzednio. Poczuł się oszukiwany. Był tak bardzo przyzwyczajony do kochania także oczami. Ponownie wymienili pocałunek i rozpoczęli wzajemne poznanie. Poświęciła szczególną uwagę jego piersiom, drażniąc je wargami, zadając mu umyślnie odrobinę, dobrze wyważonego bólu. Lecz jej palce traktowały go, jakby był dla niej nieznanym objektem, zbyt kruchym lub niebezpiecznym. Chesser sunął opuszkami palców po niej, długimi, powolnymi ruchami, odczuwał jednak niedostatek samego dotyku, żałował, że nie może zobaczyć jej całej, naraz. Zmusił się do wywołania jej obrazu z okruchów wspomnień — w bikini na basenie. Chciałby, aby odezwała się teraz do niego, aby mógł upewnić się, że to jest ona. Musiał przypominać sobie bez ustanku, że naprawdę tego doświadcza, a nie są to ledwie fantazje, pomnażane przez znienawidzoną ciemność. Mrok obezwładniał, a jemu tak bardzo zależało na skuteczności. Kusiło go, aby wstać, odnaleźć zasłony i wspomóc siebie światłem księżyca, ale pamiętał jak bardzo sprzeciwiała się temu. Pogodził się z tym i uciekł się tylko do techniki, napominając siebie o zachowanie szczególnej czułości, takiej, jaka, według niego, do tej pory była jej udziałem. Drażniąc ją delikatnie wargami, językiem rozważał efekt, jaki mogła wywołać szorstkość jego policzków i podbródka. 142 poczuł się zachęcony, kiedy wydała dźwięk, jakby sprawił jej przyjemność i kiedy cała się naprężyła, jakby na potwierdzenie. Kiedy się zawahał, uniosła się ku niemu, aby nie przerywał. A kiedy myślał, że to już koniec, zatrzymała go, jej palce szarpnęły go ostro za włosy, aż zapiekła go skóra na głowie. Dopiero po dłuższej chwili doszła w ten sposób. Gardłowe, zwierzęce dźwięki z jej krtani, jeszcze większe naprężenie jej ciała, upewniły go w tym. W końcu rozluźniła nogi, legły każda z osobna. Ukląkł. Jej zmysły musiały zdradzić jej wtedy, że zamierza w nią wejść, bo szybko zwarła kolana i przekręciła się na bok. Chesser zbliżył się do niej na kolanach i położył się obok niej ponownie. Dotknął siebie sprawdzając stopień własnego pożądania. Jej ręka spoczęła na jego. Szybko się więc odsłonił. Uklękła blisko niego, pomyślał, że ma zamiar oddać przyjemność. Spodziewając się tego, skupił się na wyobrażeniu jej pięknych rysów twarzy. W tym właśnie momencie obróciła się na kolanie i przerzuciła nad nim drugą nogę, tak, że znalazł się pod i pomiędzy nią. Spotkała się z nim, od razu i stopniowo pokierowała wejściem. Aż do całkowitego przyjęcia, kiedy to jej ciężar ich połączył. Na długo zamarła w bezruchu. Słyszał jej płytki oddech, gdy czekała na dostosowanie się do niego. Zamknęła się na nim z niezwykłą siłą wilgotnego skurczu. Wyciągnął dłonie do jej piersi trącając sutki. Dosiadła go i zaczęła. Chesserowi przyszła na myśl Dover Mist. Bez przerwy, aż do końca, nie było to dla Chessera znowu aż taką sensacją. A potem opadł szybko i leżał w ciemności prawą ręką dotykając jej. Wpadło mu do głowy, że właśnie pieprzył się z prawdziwą Lady. Ale wiedział, że tak naprawdę to on wcale jej nie pieprzył. To ona dominowała przez cały czas. Dosłownie. Nie bardzo, jak u D.H. Lawrence'a, pomyślał. Sięgnął na podłogę po swoje spodnie, wyjął papierosy i zapalniczkę. Rycersko zapalił także i dla niej papierosa. — Ostrożnie — powiedział podając go jej. — Nie, dziękuję — odpowiedziała. Jej głos zabrzmiał, jakby dzieliła ich spora odległość. Nie było popielniczki, a więc leżał i palił obydwa papierosy. — Muszę zbierać się do powrotu — powiedział do niej. 143 — Nie możesz zostać tutaj, oczywiście — powiedziała to tak, jakby już go tam nie było. Wstał z łóżka, trzymając obydwa papierosy w ustach. Oczy zapiekły go od niewidzialnego dymu. Zebrał koszulę i spodnie. Był prawie przekonany, że nie będzie miała mu za złe brak pożegnalnego pocałunku, ograniczył się tylko do słów. Uporał się z zejściem na dół, gdzie wrzucił żarzące się niedopałki do wielkiej, czystej popielniczki. Kociak nie spojrzał na niego, jedynie jego ogon poruszył się, jak wąż, dwa razy, po podłodze. Ubrał się w pośpiechu i wyszedł. Zachodzący księżyc stał nisko nad horyzontem. Która była godzina? Nie wziął zegarka. Miał tylko mgliste pojęcie o powrotnym kierunku do głównego budynku. Ruszył żwawo przed siebie, pod jego stopami zimna, mokra trawa nie była już tak przyjemna. Idąc, próbował nie myśleć o tym, czego się właśnie dopuścił. Oczywiście, naprowadziło to jego myśli na Maren. Czy śpi w dalszym ciągu? Pewnie tak. A może nie. Jeśli nie, czy wszystko z nią w porządku? Z pewnością. Nie była sama, była w bezpiecznym miejscu. W budynku znajdowali się inni. Był tam Massey. Nie była sama. Nagle wpadł mu do głowy pomysł godny pogardy: Massey jest z Maren. Zaczął biec. Ścigał się z własną wyobraźnią, która podsunęła mu, że cały plan ułożył Massey. Lady Bolding tylko udawała. Pod wpływem Massey'a odciągnęła go, aby ten mógł narzucić się Maren. Stary, lubieżny łobuz. Chesser nie słuchał bardziej rozsądnych myśli, że Massey'owi w jego wieku, z trudnością przyszłoby zgwałcić zwinną, gwałtownie opierającą się Maren. Ani nie zastanowił się, że częściowo powraca rykoszetem poczucie jego własnej winy. Chesser tylko biegł. Na pomoc. Albo, jeśli było°za późno, przynajmniej mścić się. Zobaczył odległe światełko i wierzył, że to główny budynek. Bolały go nogi, paliło w piersi, kiedy z bliska usłyszał szczekanie wielu psów wskazujące, że zbliża się do psiarni. Zatrzymał się chwytając powietrze ustami, próbował domyślić się, który kierunek jest właściwy i pobiegł na chybił trafił. Na koniec dotarł do ciągłego żywopłotu, zbyt gęstego, aby się przedrzeć, zbyt wysokiego, by go przeskoczyć. Biegł równolegle, mając nadzieję, że go gdzieś zaprowadzi. 144 Zaprowadził. Do zbocza, które zwolniło jego bieg do wspinaczki. Do tej pory jego obawa zamieniła się ostatecznie w histerię, która nasiliła się. kiedy podniósł głowę i zobaczył, że jest na tyłach domu. Zapanował nad paniką, postanawiając nie przyśpieszać kroku. Lepiej jest odetchnąć na moment, odzyskać siły, być gotowym na wszystko. Usiadł na stopniach do tarasu i odchylił głowę do tyłu, aby uspokoić oddech. Mięśnie jego nóg drżały. Strumyczki potu spływały po szyi i skroni; koszula była na wskroś przepocona. Zganił sam siebie, że mężczyzna czterdziestoletni nie powinien pieprzyć się i uganiać przez całą noc. W końcu jego oddech powrócił prawie do normy. Wstał i spróbował wejść tylnymi drzwiami. Wszystkie były zamknięte. Obszedł budynek do głównego wejścia, ale było ono teraz zamknięte i przyjął to za dowód spisku wymierzonego w niego. Zdeterminowany, cofnął się i stanął w pozycji, aby wybić kopniakiem jedno z okien obok głównego wejścia. Ale zdał sobie sprawę, w samą porę, że jest bosy. Gdy próbował wykoncypować inny sposób dostania się do wewnątrz, drzwi frontowe otworzył niemy sługa Massey'a numer jeden, Hickey i z uśmiechem zaprosił go do środka. Chesser zawahał się. Na widok Hickey'a opuściła go pewność siebie. Z fałszywą nonszalancją wkroczył do hallu obok Hickey'a. Wbiegł po dwa schody naraz i pośpieszył korytarzem do pokoju. W wyobraźni wpadł do niego z impetem, ale teraz ostrożnie obrócił klamkę, otworzył drzwi i wszedł. Nie było jej w łóżku. Pomimo paniki, trzymał się myśli, że jednak spała. Łóżko było w nieładzie, ale jej tam nie było. Obok łóżka paliła się nocna lampka. Nie było jej w łazience. Nie było jej w pokoju obok. W ogóle jej nie było. Jej / Ching i trzy półkoronówki leżały na podłodze. Zabrał zegarek z komody, stwierdził, że jest czwarta czterdzieści pięć. O tej godzinie nie mogła być z nikim innym, jak tylko z Massey'em. Wbrew woli, oczywiście. Wybiegł z pokoju, wzdłuż piętra. Nie wiedział, który pokój zajmuje Massey. Może, pomyślał Chesser, stary łobuz śpi tak, jak jada posiłki, tam, gdzie mu podyktuje to jego nastrój. Albo ma specjalną, specjalnie do takich spraw wyposażoną salę. Chesser idąc korytarzem skręcił do skrzydła rezydencji. Próbował otwierać drzwi, podsłuchiwać pod drzwiami, wołać ją po imieniu, ale nie dosłyszał żadnej odpowiedzi. Wrócił na szczyt schodów z zamiarem zbadania drugiego skrzydła. Wtedy ją zobaczył. 145 Szła po schodach na górę w długiej, jedwabnej szacie kupionej u Diora, półprzeźroczystej. W najbledszym odcieniu błękitu. Jej długie włosy Wikinga były lekko rozczochrane. Niosła grubą pajdę chleba posmarowaną masłem, balansującą na krawędzi szklanki z mlekiem. Chesser poczuł na jej widok taką ulgę, że go ze wzruszenia zatkało. — Zbudziłam się umierając z głodu — powiedziała. Zawahała się, kiedy zbliżyła się do niego, wydęła usta w krótkim pocałunku i poszła dalej do swojego pokoju, pewna, że on idzie w jej ślady. Odgryzła duży kęs, a Chesser wziął ją w ramiona. — Kocham cię — słowa brzmiały mniej intensywnie, niż to, co czuł. — Wiem — powiedziała żując. Musiał odczekać, aż przełknie. A wtedy pocałował ją. Na jej ustach pozostało masło. Tak dobrze ją było objąć, była tak cudownie bliska. — Obawiałem się o ciebie — powiedział jej. Myśląc, że mogłaby powiedzieć to samo. — Powróżyłam dla ciebie z / Ching — powiedziała. — Wyszedł ci Kocioł i Wewnętrzna Prawda. — Oderwała się od niego, lak że mogła odgryźć kolejny kęs i napić się łyk mleka. Popatrzyła na jego bose stopy. Jego mankiety spodni były przemoczone. Źdźbła traw przykleiły się mu do skóry. — Byłem na długim spacerze — wyjaśnił. — Myślałam, że wyszedłeś zagrać w krykieta, czy coś takiego — pokazała zęby w uśmiechu. — Mówiąc prawdę, zgubiłem się. — Prawdziwe kłamstwo. Miał nadzieję, że nie będzie drążyć dalej tego tematu. Był tak przepełniony miłością i winą, że obawiał się zepsuć wszystko. — Przepraszam — powiedział. — Za co? — Za to, że wcześniej poniosło mnie. Nie udzieliła mu rozgrzeszenia, spojrzała tylko na niego. Siedziała na łóżku, zajęta tylko swoją kromką chleba. Wyjadła miąższ ze skórki i wypiła mleko do ostatniej kropli. Wyglądała na zatopioną w myślach. Chesser czuł się obrzydliwie. Ogłupiały, zmęczony i brudny. Może gdyby wszedł pod prysznic, poczułby się lepiej, zmyłby z siebie winę. Zastanawiało go, czy Lady Bolding powie Maren o tym, co się stało. Niewątpliwie tak. Piękne kobiety zawsze wykorzystują takie historie w stosunkach z innymi pięknymi kobietami. Chesser zdał sobie z tego 146 sprawę; jego szansą było otoczyć Maren taką miłością, teraz, zanim nadejdzie dzień, że słowa Lady Bolding, bez względu jakie, zabrzmią śmiesznie. — Kocham cię bardziej ponad wszystko — powiedział. — Dlaczego nie pójdziesz pod prysznic? — zasugerowała. Chesser wszedł do łazienki. Rozbierając się, z nienawiścią spojrzał na swoje odbicie w lustrze, kopnął poplamioną koszulę i spodnie do kąta, wszedł pod prysznic. Strumień zimnej wody ukarał go natychmiast. Złagodził temperaturę, namydlił się, spłukał i poczuł się lepiej, czyściej. Weszła Maren i pomogła mu. Ręcznikiem wytarła jego plecy, a potem nogi. — Wyjeżdżamy stąd jutro — powiedział. — Dokąd? Chciał powiedzieć do Chantilly, ale zdecydował, że Londyn sprawi jej większą przyjemność. — Interesy? — zapytała. — Nie będzie więcej interesów — powiedział do niej, myśląc tak naprawdę. W pokoju zapaliła dwa papierosy i rzuciła jednym do niego, tak jak zwykle. Złapał go w locie z przerażającą łatwością. Pomyślał, że musi odezwać się, aby zaprezentować zmianę w swoim postępowaniu. — Wiesz, powinniśmy zająć się skokami ze spadochronem — skłamał. Namawiała go raz, czy dwa razy, ale zawsze zgłaszał zdecydowane veto. — Dlaczego? — Ot, dla odmiany. Spojrzała na niego długo i podejrzliwie. — Co za interes proponował ci Massey? — zapytała mimochodem. — Nie uwierzysz. — Może. Jeśli zechcę. Chesser pomyślał, że ostatnia uwaga odnosiła się do jego ostatniej oferty. — Interes Massey'a to nie interes — powiedział. — Skończ z tą tajemniczością. — W porządku. Chce, abym skradł diamenty wartości dwunastu miliardów dolarów. Nie roześmiała się, jak się spodziewał. — Czy to nie jest absurd? — zapytał, padając na łóżko. Czuł się bardzo zmęczony. 147 — Opowiedz mi o tym. Wszystko, co powiedział Massey. Monotonnym głosem opowiedział jej wszystko. Chodziła po pokoju, tam i z powrotem, niespokojnie. Podeszła do drzwi od łazienki i pstryknęła niedopałek dokładnie do muszli. Chesser usłyszał krótkie pssst, gdy gasł. Chciał, aby wróciła do łóżka. Stało przed nim kluczowe zadanie. Usiadła na podłodze, oddalona od niego. Rozdzieliła włosy na trzy części i zaczęła je splatać. Powtarzające się, regularne ruchy jej palców były w znużonych oczach Chessera prawie hipnotyczne. Powiedziała do niego poważnie: — To bajeczny pomysł. — Skakanie ze spadochronem? — Nie. Interes Massey'a. Chesser zadrwił sobie z niej. — W jaki inny sposób zarobisz piętnaście milionów dolarów tak łatwo i szybko? Szybko, może, ale nie tak łatwo, przyszło do głowy Chesserowi. Powiedział — Tego nie można zrobić. — Pewnie, że można. — Nie mam bladego pojęcia o dokonywaniu kradzieży. — Pomyślał o tym, co właśnie zrobił tej nocy. — A Marakesz? — zapytała. — Co z nim? — Przemyt, to jak kradzież, nieprawda? Wiesz już, jak się przemyca. To uderzyło w niego. Był pewny, że nigdy nie powiedział jej nic o sprawie z Marakeszu. W jaki sposób się dowiedziała? Nie chciał jej o to pytać. — Jednakże — mówiła do niego Maren — kradzież nie może być rzeczą tak skomplikowaną, bo nie zajmowałoby się nią tak wielu ludzi. Być może moglibyśmy się nauczyć, poczytać coś o tym, rozpytać u ekspertów. Uwagę Chessera przykuło słówko „my". — Kradnąc, ludzie giną -powiedział z emfazą. Wydawało się, że to powiększyło jej entuzjazm. — Założę się, że to będzie największa kradzież w historii. Dwanaście miliardów dolarów. — Chodźmy spać — powiedział zamykając oczy. — Zanadto jestem podniecona. Otworzył oczy. — No dobrze. Czego chcesz? — Pokonać System. — Nikt nie pokona Systemu. 148 — My moglibyśmy. — Nikt. — Nawet nie czuję do nich nienawiści, a chcę to zrobić. — To jest niemożliwe. — Jak możesz mówić, że to jest niemożliwe? Nikt jeszcze nie poniósł porażki. A to, pomyślal Chesser, było dokładnym powtórzeniem argumentów Massey'a. — Chodźmy spać — powiedział. — Zapiszemy rozdział w historii kryminalistyki. — Zostaniemy złapani. Albo zabici. Prawdopodobnie obie te rzeczy naraz. — Nie my — powiedziała, tak jakby cieszyli się jakimś specjalnym immunitetem. — Na miłość boską, chodźmy spać — prosił Chesser. — Nie. dopóki nie obiecasz. Chesser opierał się, dopóki nie był już zbyt wyczerpany, aby odmawiać. Królestwo za zmrużenie oka. — Bez względu na wszystko — odezwał się Massey — nie wolno panu kontaktować się ze mną. Pod żadnym pozorem. — Będzie pana interesował rozwój wypadków, nieprawdaż? — zapytał Chesser. — Nie. Nie chcę o panu słyszeć, dopóki nie będzie po wszystkim. A i wtedy po odpowiednim czasie. — Co to znaczy odpowiednia? — Przynajmniej dwa tygodnie. Proszę zapamiętać moje warunki. Jeśli spartaczy pan, będzie pan skazany tylko na siebie. — Jestem skazany tylko na siebie. Massey był zachwycony zgodliwym zachowaniem się Chessera. To była jedna z naczelnych przyczyn, dla których wybrał do tego zadania jego, a nie profesjonalistę. Był przekonany, że potrafi utrzymać Chessera pod kontrolą, podczas gdy zawodowcem, bez względu na to, jak kompetentnym, byłoby trudno kierować, niemożliwa byłaby manipulacja i oczywiście nie można by na nim polegać. Amatorszczyzna Chessera była w gruncie rzeczy jego zaletą. Był on inteligentny, aby służyć i niedostatecznie bezwzlędny, aby zdradzić. Massey przestrzegł go: — Nawet, gdyby pan próbował mnie w to mieszać, nikt panu nie uwierzy. 149 Nawet ja ci nie wierzę, pomyślał Chesser, czując się jak błazen, stojąc tam i z nieporuszoną twarzą wysłuchując instrukcji od Massey'a. Mówił sobie, że jedynym powodem, dla którego zaszedł tak daleko, jest próba zaspokojenia Maren. Nikt prawdopodobnie nie może myśleć poważnie o kradzieży dwunastu miliardów dolarów w diamentach. Chociaż Mas-sey wydawał się tak właśnie myśleć. Być może, zastanawiał się Chesser, stary miliarder w końcu postradał rozum. Inteligentny, aczkolwiek odrobinę przejmujący chłodem, uśmiech Massey'a zdawał się zadawać kłam tej teorii. — Darzę pana moim całkowitym zaufaniem, Chesser. Jestem pewny, że pan tego dokona. Żal mi jedynie, że nie będę tam u pana boku, czerpiąc przyjemność z przygody. — Jest pan zaproszony — powiedział Chesser. — Będą mnie reprezentować moje pieniądze — wyszeptał Massey. — A co z wydatkami? — Wszystko zostało zaaranżowane. Znajdowali się w gabinecie. Massey siedział za biurkiem. Otworzył skórzaną okładkę i odwrócił ją do Chessera. który siedział naprzeciw niego. — Podpisz to — Massey zakomenderował. Chesser zobaczył, że był to zwykły blankiet podania o otworzenie rachunku czekowego w National Upland Bank w Londynie. Formularz był datowany wstecz: czerwiec 18, 1968. A pod nim leżał plik czeków. Massey chciał podać mu swoje pióro Tiffany'ego, ale rozmyślił się w ostatniej chwili i wyjął biały długopis z szuflady biurka. Chesser wziął go od niego i zauważył nadruk „The Waldorf Astoria, New York, N. Y." — Podpisz nazwiskiem M. J. Mathew — powiedział do niego Massey. — Moim własnym pismem. — Oczywiście. — M-A-T-H-E-W? — M.J. — dodał Massey. Chesser wpisał nazwisko na formularzu aplikacyjnym i oddał Mas-sey'owi razem z długopisem. — Proszę zauważyć, że udało mi się uzyskać z góry potwierdzenie czeków — powiedział Massey. Chesser przekartkował czeki i stwierdził, że były urzędowo perforowane i ostemplowane. Nie wypisano na nich żadnej sumy. Chesser nie miał pojęcia, że to było możliwe. Massey wyjaśnił: — Aby mógł pan korzystać z potrzebnych funduszy — jakiekolwiek by one nie były — bank będzie honorował czeki do wysokości dwóch milionów dolarów. To powinno wystarczyć, nie sądzi pan? — Powinno. — Chesser wzruszył ramionami. Zdecydował, że zaczyna przyzwyczajać się do dużych sum. — Jest pan pewny tego banku? — zapytał. — Całkowicie — odpowiedział Massey. Miał on wszelkie podstawy do pewności. Bank należał do niego, aczkolwiek prawo własności było dobrze zakamuflowane w skomplikowanej strukturze jego wielu przedsiębiorstw. Chesser zamyślił się przez chwilę. — Co mnie powstrzyma przed podjęciem całej sumy i ucieczką? — Nic. Tylko pan sam. — Mógłbym to zrobić. — Nie zrobi pan tego. — Skąd u pana ta pewność? — Jeśli pan ukradnie, będzie pan mi winny — powiedział Massey — znacznie więcej niż jest mi pan winny teraz. — A więc, byłbym panu winny. — Wyegzekwowałbym należność. Prędzej czy później, w ten czy w inny sposób. — A moje piętnaście milionów? — zapytał. — Jaka będzie forma zapłaty? — Jak pan sobie życzy. — Dolary, obligacje na okaziciela. — Co pan powie o Standart Oil z New Jersey. Coś w tym rodzaju? — Te będą dobre — przystał Chesser i zademonstrował pewność siebie, ot, dla pomniejszego dramatyzmu tego gestu. — Proszę trzymać je w gotowości. — Pan się wywiąże, to i ja będę je miał. Chesser wstał i schował czeki do wewnętrznej kieszeni marynarki. Massey nie ruszył się z miejsca. Chesser ze zdziwieniem stwierdził, że teraz, gdy zdecydował się na podjęcie tej próby, pomysł w pewnym stopniu zawrócił mu w głowie. A może to szaleństwo jest zaraźliwe, pomyślał. Zdał sobie sprawę, że suma piętnastu milionów dolarów nie była czynnikiem przypadkowym. Doszedł do wniosku, że Massey nie ma zamiaru uścisnąć mu ręki na przybicie interesu, a więc ruszył do 151 wyjścia. Kiedy stał u drzwi, wpadło mu do głowy coś, o czym zapomniał. Odwrócił się i zapytał: — Dlaczego? Zobaczył pytające spojrzenie Massey'a. " — Dlaczego chce pan skarbu Systemu? Obiecał mi pan powiedzieć. — Myślałem, że do tej pory domyślił się pan. — Przecież nie dla pieniędzy. — Nie. — Zemsta? — O, to właśnie — powiedział Massey. Za szybko. — Odegranie się na nich za projekt „wody przybrzeżne"? — Właśnie tak. Chesser próbował w to uwierzyć, ale nie był w stanie. Wyraz jego twarzy zdradził to Massey'owi. — Jest jeszcze jedna przyczyna — przyznał się Massey — ale to nie powinno pana obchodzić. — Chcę wiedzieć. Massey nie chciał teraz utracić Chessera. — To sprawa osobista — powiedział. Chesser nie wyszedł. — Jestem człowiekiem o potężnych wpływach — mówił Massey. — Ale potęga, jak większość rzeczy żywotnych, musi być pielęgnowana. Ten plan, jeśli się uda, pozwoli mi na zajęcie stanowiska, powiedzmy to tak, w unikalny, lecz dobitny sposób. Chesser nie powiedział nic i nie spuścił wzroku. Massey dodał: — Nie pozostało zbyt wiele naprawdę ważnych rzeczy do zrobienia, poza wywołaniem wojny, a na to jestem za stary. Chesser kiwnął głową i czekał na dalsze słowa. Jednak z twarzy Massey'a, wyczytał, że nie wydobędzie z niego ani słowa więcej. Nie powiedzieli sobie „do widzenia". Po prostu wyszedł. Massey w dalszym ciągu siedział w fotelu. Ze szczytu schodów ujrzał czekającą w głównym hallu Maren. Lady Bol-ding była tam razem z nią. Zajęte były poważną rozmową. Chesser przestraszył się tego, co prawdopodobnie było przedmiotem tej dyskusji. Aby zapobiec podsłuchaniu jakiegoś fragmentu i uniknąć sprowokowania konfrontacji, zszedł z hałasem po schodach, wystarczającym, aby je ostrzec zawczasu. — Wszystko gotowe? — zapytał z wymuszonym uśmiechem. — Torby są już w samochodzie — powiedziała Maren. — Ostatniej nocy... — odezwała się Lady Bolding. Chesser przygotował się na najgorsze. — ...obiecałam zapłacić mój dług karciany. — Podała Chesserowi osobiście przez siebie wypisany czek na tysiąc dolarów. — Dla Massey'a swój zostawiłam na łóżku — skłamała Maren. Chesser miał nadzieję, że jego ulga nie jest nadto widoczna. Lady Bolding pożegnała się z nim szybko, całując go w oba policzki. Pożegnanie z Maren wyglądało podobnie: w lewy i prawy policzek i na dodatek w usta. Odniósł wrażenie, że o ułamek za długo. Ale wtedy, odnosił wrażenie, jakby wszystko następowało zbyt wolno lub zbyt szybko albo, że trwało za długo. ROZDZIAŁ 13 W przeciągu tygodnia, Chesser i Maren zamieszkali w Londynie. Zatrzymali się na cztery noce w hotelu „Connaught" a potem przenieśli się do własnego domu przy Park Yillage, N. W. 1. Dom został zakupiony dla Maren przez jej francuskich prawników. Zapędzili się tak, że zapomnieli o narodowym obowiązku — targowania się, aby czym prędzej dokonać zakupu. Według ich oceny, więcej można było zyskać popierając rodzinne inklinacje swojej najbardziej obiecującej klientki. Z typową francuską wiarą w przekonującą siłę namiętności, prawnicy oczekiwali z uporem aż Maren „wżeni" fortunę w ich ręce. Kupno domu, coś czego nigdy do tej pory nie zrobiła, było krokiem w pożądanym kierunku. Już choćby z tego powodu, zapłacili pierwszą żądaną cenę i natychmiast otrzymali, w jej imieniu, akt posiadania domu. Sprzedającym był wymuskany, pół-arystokrata w średnim wieku nazwiskiem Philip B. Hinds, z desperacją szukający gotówki na pokrycie bieżących wydatków. W istocie, Mr. Hinds był zaledwie dzierżawcą własności Korony, a prawdziwym właścicielem posiadłości była księżniczka Małgorzata, której płacono rocznie umiarkowaną rentę gruntową, oznaczająca, dosłownie opłatę za tę część gruntu, na której postawiono dom. Dzierżawa była określona na dziewięćdziesiąt dziewięć lat, Maren ( uznała to za wystarczająco długi okres. Dom, podobnie jak pozostałe cztery stojące przy ekskluzywnej, wyginającej się w półksiężyc ulicy, został zaprojektowany i wybudowany przez Nasha. Tego Nasha, którego pomysły pozwoliły tak bardzo poprawić architektoniczny wygląd Londynu. Była to czteropiętrowa budowla, gustownie urządzona, z ogrodem i gderliwą, grymaśną służbą. Ci ostatni zostali natychmiast zwolnieni przez Maren. Wolała nie płacić za nawyki poprzedniego, lalusiowatego lokatora. Wymieniła ich na parę dziewczyn au pair, atrakcyjnych, młodych Dunek o imionach Siv i Britta, które, jak rozsądnie pomyślała Maren, będą bardziej zaangażowane w zaspokajaniu swojego libido niż czymkolwiek innym. Uważała ponadto, że przyjemniej jest mieć wokoło siebie ładne pomoce domowe. Jednakże, ze swoją nordycką, kobiecą bezpośredniością, Maren dała Dunkom do zrozumienia, że mają się opiekować wszystkim za wyjątkiem tego między nogami Chessera. Ona jedna, z naciskiem na jedna, zaopiekuje się tym. Nie, żeby musiały zachowywać się pruderyjnie. Stymulacja jest jednym, a kuliminacja czymś całkowicie odmiennym. Siv i Britla zrozumiały dokładnie, gdzie ciągnie się linia podziału i wypełniały obowiązki ze swoimi jasnymi, ładnymi buziami okolonymi upiętymi do tyłu, blond włosami, nosząc bez staniczków bluzeczki naznaczone sterczącymi sutkami i spódniczki odsłaniające dobrze ukształtowane nogi a nawet więcej, za każdym razem, gdy pochyliły się podnosząc coś, lub sięgały za czymś wysoko. Dlatego, już w drugim dniu pobytu w domu, Maren oznajmiając wyjście na zakupy, pewna siebie, zostawiła Chessera samego w towarzystwie pokojówek. Ostrożność Maren była podyktowana zdrowym rozsądkiem, ale, doprawdy, niepotrzebna, zważywszy stan, w jakim znajdował się umysł Chessera. Oczywiście zdawał sobie sprawę z obecności uroczych Dunek, ale ta forma zainteresowania była stłumiona myślami o jego nowym zawodzie: bycia złodziejem. Od czasu opuszczenia domu Massey'a, Chesser miał wrażenie, jakby na wszystko patrzył z innego wymiaru, jakby skończył jedną egzystencję i, ot tak sobie,-zaczął drugą. Prawda o tym, czego się podjął dotarła do niego z całą ostrością. Znalazł się na rozdrożu, wahając się. W jednej chwili był przekonany, że powinien serdecznie szydzić z całego przedsięwzięcia, w drugiej był facetem z piętnastoma milionami dolarów. To, co ostatecznie wywołało u niego większy zapał do przeprowadzenia ryzykownego przedsięwzięcia, była świadomość, że nie ma innego wyboru. Złożył Maren obietnicę. Było to, jak zaciągnięcie długu w hipotece uczuć. Maren i ryzykowne zadanie były z sobą odtąd nierozerwalnie związane. Choć istniała możliwość, że mimo wszystko zostałaby z nim. Wiedział, że wpłynęłoby to 155 na ich bliską zażyłość — zadałoby poważną ranę, skazę, która w końcu miałaby poważne konsekwencje. Teoretycznie mógłby oczywiście porzucić wszystko, także i ją, ale wiedział, że prawdopodobnie nie byłby do tego zdolny. A więc, myśląc o piętnastu milionach dolarów, odsuwając od siebie ostrożność i pesymizm, zdecydował się działać. Następnym problemem było: od czego zacząć. Chesser nie miał pojęcia. Próbował myśleć jak złodziej i przyszło mu na myśl, że powinien, być może, po pierwsze spojrzeć na 11 Harrowhouse z jego nowego, przestępczego punktu widzenia i aby się zamaskować, nałożył ciemne okulary. Wykazał rozsądek, nie zbliżył się nadmiernie do numeru 11. a tylko obserwował go z rogu ulicy. Nic mu to nie dało. Dom był taki, jak zawsze; zwykły, wciśnięty pomiędzy inne, podobne domy, stojące z obu stron. Obszedł cały kwartał dookoła, aby zobaczyć go z drugiej strony i jedyne, co zobaczył to to, jak on się prezentuje z drugiego rogu. Nie było w tym nic inspirującego. Poszedł ulicą Andrew Street, prostopadłą do Harrowhouse i odkrył miejsce po dawnych stajniach, jedną z tych stosunkowo szerokich bocznych alei. które londyński labirynt gmatwają jeszcze bardziej. Miejska tabliczka informowała, że to Puffin Mews. Aleja biegła równolegle do Harrowhouse i odsłaniała zaplecze numeru 11. Chesser poprawił na nosie ciemne okulary i zaczął przechadzać się] aleją Mews. Przeszedł obok zaparkowanej limuzyny rolls-royce, wycieranej rutynowymi gestami przez szofera w uniformie, który nie zwrócił na niego specjalnej uwagi. Chesser miał kłopoty z ustaleniem, który budynek jest numerem 11, ale na koniec, kiedy udało mu się zauważyć małą tabliczkę oznaczającą wejście dla dostawców Mid-Continental Oil| domyślił się, że to następny dom. Tak, to musiał być ten, był jedynym budynkiem bez tylnego wejścia, ani nawet okna. Ślepa, wysoka na pięć pięter ceglana ściana. Doszedł do końca Puffin Mews stwierdziwszy jedynie, że pod numer 11 można wejść, i wyjść, tylko od frontu. Oczywiście, wpadł i na to, że można by dostać się od góry, od strony dachu, ale nie mógł w żaden sposób tego sprawdzić. Wrócił do domu. Udało mu się przynajmniej skromnie rozpocząć. Rozłożył się na łóżku. Próbował rozerwać się czytając najświeższy numer Queen. Siv, z własnej woli, obdarzyła go kubkiem bardzo zimnej 156 Aquavit oraz ciepłym uśmiechem. Poczuł do niej wdzięczność za jedno i drugie. Leżał, sącząc ognisty, acz lodowaty napój, próbując wczytać się w coś, co, dla ktoś z Queen, było jego horoskopem. Wtedy dobiegło to do jego uszu. Dźwięk, jak ostre mlaśnięcie w ograniczonej przestrzeni. Nie zwrócił na niego uwagi, dopóki nie usłyszał go kilka razy w nierównych odstępach czasu. Odgłosy przycichły na około minutę i pojawiły się znowu. Szczególne dźwięki, jego uszom nie całkowicie obce. Wydawały się dobiegać z dołu. Przyłożył ucho do dywanu. Zdecydowanie, dochodziły z dołu. Ruszył kierowany dociekliwością, odnalazł schody do piwnicy i zszedł na dół. Znajdowała się w niej Maren. Stała w doskonałej strzeleckiej pozycji; mocno w rozkroku, z lewą ręką na biodrze, a z drugą prosto do przodu. Jej sylwetka stanowiła cel tak mały, jak to tylko możliwe dla przeciwnika, którym był okryty muślinem, stary, bezgłowy manekin krawiecki. Teraz Chesser dowiedział się, że usłyszane uprzednio dźwięki pochodziły z pistoletu wyposażonego w tłumik. Zobaczył jak kula uderza głucho w wypchany korpus manekina tam, gdzie trafiły poprzednie — w prawą stronę, gdzie mogłoby być serce. Wycelowała szybko i wystrzeliła jeszcze raz, kula trafiła nie dalej niż pół cala od poprzedniej. Przerwała, aby ponownie załadować. Chesser nie widział dotąd w życiu uzbrojonej kobiety. Za wyjątkiem filmów, oczywiście. Ale żywej kobiety — nigdy. Skrajnie śmiertelne zauroczenie. Zapytał jej: — Gdzieżeś ty się nauczyła tak strzelać? — Od Jean Marc'a. — Aha. Wyjęła pusty magazynek, wymieniła na pełny, załadowała go i wprowadziła nabój do komory, tak jakby robiła to tysiące razy. — Z biodra nie jestem tak dobra — powiedziała — nie strzelam tak celnie. Zaprezentowała, co ma na myśli. Odwróciła się, zarepetowała i szybko opróżniła cały magazynek. Pociski uderzyły w pierś manekina, wybijając dziury nie dalej niż sześć cali od siebie, na obwodzie przybliżonego okręgu. — Widzisz? — westchnęła. — Te nie są dostatecznie blisko siebie. — Nieźle — powiedział i pomyślał: „Jezu, ona jest śmiertelnie niebezpieczna!Na to potrzeba praktyki. Oboje musimy potrenować. 157 — PO CO? — Kupiłam także i dla ciebie mauzera, takiego samego, jak mój. Wskazała na identyczną broń, leżącą na wierzchu drewnianej paki. Ona także miała dokręcony tłumik. Obok znajdowały się kartoniki z amunicją, mała puszka oliwy i pewna liczba specjalnych wyciorów. To były jej zakupy — uzbrojenie, dla siebie i dla niego. Odezwała się do niego: — Zwykle wolałam posługiwać się Berettą 380 Cougar, dopóki Jean Marc nie kupił dla mnie mauzera. Jean Marc powiedział, że dziewięciomilimetrowy mauzer może zatrzymać wszystko. — Zatrzymać wszystko, przed czym? — Przed życiem. — Padło to z kącika jej ust i tak do niej nie pasowało, że Chesser musiał się roześmiać. — Broń nie będzie nam potrzebna — powiedział. — Skąd wiesz? — Bo nigdy nie posuniemy się aż tak daleko. — Zakładając, że oni są uzbrojeni? — Oni? Kto? — Ktokolwiek. — Wzruszyła ramionami. — No cóż, najlepszym sposobem, aby nie zostać zastrzelonym, jest samemu nie posiadać broni. — To idiotyczne — odpowiedziała i zaczęła ładować magazynek. — Jeśli masz pistolet, mogą strzelić do ciebie, ponieważ pomyślą, że ty zamierzasz strzelać. Ale jeśli nie masz... — I tak mogliby strzelić — dokończyła za niego. — W żadnym razie. — Mogliby. — Nawet brytyjscy policjanci nie mogą nosić broni, a więc to nie może być takie głupie. — Noszą broń — stwierdziła Maren. — Nie, nie noszą. — Nie nosili, ale teraz czasami tak. Miała rację. Chesser przypomniał sobie artykuł o policjantach, którym] teraz często pozwalano nosić rewolwery. — Wiesz dlaczego postanowili nosić broń? — zapytała Maren. Chesser zapytał dlaczego, wiedząc, że i tak ma zamiar mu to powiedzieć. — Aby mogli odpowiedzieć ogniem — odpowiedziała z zadowoloną, 158 miną. Powiedziawszy ostatnie słowo w dyskusji, podniosła mauzer Chessera za koniec lufy i podała mu go. O mało jej nie upuścił. Dotyk broni nie wywołał u niego szczególnego zachwytu, zmusił palce do zaciśnięcia na kolbie. Przekazując cel, gestem wskazała manekin. Przyjął złą pozycję, zwrócony całym ciałem i twarzą do niego, podniósł mauzera i szarpnął spust. Pocisk całkowicie chybił, zazgrzytał na granitowych fundamentach i kilkakrotnie odbił się rykoszetem. Musieli dać nura w uniku. — Zerwałeś spust — powiedziała. Pudło zaskoczyło go. Sądząc po Maren było to takie proste. — Musisz łagodnie nacisnąć spust — poinstruowała go — wiem przecież, że umiesz łagodnie naciskać. Wyjęła magazynek i położyła jego palce na swoich, na spuście, tak aby mógł poczuć, co ma na myśli przez „nacisnąć". Pokazała mu, jaką przyjąć pozycję, mówiąc o wpływie oddechu na precyzję strzału. Chesser powiedział do siebie w duchu, że słuchając tego z uwagą spełnia jedynie jej zachcianki. Po informacjach podstawowych, wepchnęła magazynek i zarepetowała broń. — Najlepszym sposobem osiągnięcia w tym mistrzostwa jest wyobrażenie sobie, że zginiesz, jeśli spudłujesz — powiedziała. Wyobraził sobie. Naprawdę skoncentrowany, nacisnął spust. Kula wbiła się głucho w dolną część manekina. — Tym razem trafiłem! — wykrzyknął Chesser. — Taak — mruknęła Maren bez zachwytu — prosto między jajniki. — Co za różnica? — Celuj w serce. Strzelił jeszcze raz i jeszcze raz. Maren ładowała, a on strzelał, magazynek za magazynkiem. Czasem trafiał, ale przeważnie chybiał, a rykoszety, jak zabójcze pszczoły, brzęczały im dookoła głowy. Następnego dnia, o godzinie dwunastej trzydzieści, Chesser usiadł na ławce w tylnim rzędzie katedry St. Paul. Około stu osób zebrało się w przestronnym wnętrzu katedry. Siedzieli rozproszeni, jak najdalej od siebie, jakby to miało zbliżyć ich bardziej do Boga. Chesser nie przyszedł tu, aby się modlić. Nie odmówił modlitwy od kiedy ukończył piętnaście lat. Kiedy, zadarłszy głowę, podziwiał geniusz 159 konstrukcyjny Christophera Wrena, Maren wsunęła się bokiem i przysiadła się do niego. — Miałaś spotkać się ze mną o pierwszej trzydzieści. Na zewnątrz. — Zwrócił się do niej normalnym tonem, ale wydawało się, że pod kopułą, gdzie, jak powiadają, można usłyszeć spadającą łzę, jego głos rozległ się grzmiącym echem. Kilka starych głów odwróciło się potępiająco. — Szaaa — zganiła go Maren. A potem wyszeptała: — Podejrzewałam, że miałeś spotkać się z kimś. — Miałem. — Z kim? — Nie znasz go. — To ma coś wspólnego z naszym projektem, nieprawdaż? Chesser przytaknął. Miał zamiar powiedzieć Maren o Wattsie, ale dopiero po fakcie. To był daleki strzał, Watts. Faworyt, ale wciąż odległy. — Chcę być włączona we wszystko — powiedziała. Chesser wzruszył ramionami. Wyjął książeczkę do nabożeństwa z półeczki przed sobą. Przekartkował ją bezmyślnie. Zauważył, że jedną stronę częściowo oddarto. Błądził, oderwany myślami, czy przypadkiem ktoś nie zrobił tego, aby pozbyć się gumy do żucia. — Rozmawiałam z Mildred — powiedziała Maren. — Co tym razem Jean Marc miał do powiedzenia? — zapytał Chesser. Tak naprawdę nie interesowało go to. — Nie rozmawiałam za jej pośrednictwem, tylko z nią. — Aha. — Pomoże nam. — Nie powiedziałaś jej o naszych zamierzeniach, prawda? *" — Nie wszystko. Chesser zamknął oczy i potrząsnął głową. — Nie obawiaj się — uspakajała go Maren — możemy jej zaufać. Jeśli jest na tym świecie coś, czego jestem pewna i mogę temu zaufać, to Mildred. Dla Chessera zabrzmiało to, jak domniemana osobista aluzja i zdecydował się nie forsować tematu lojalności. To, że Maren nie napomknęła słowem o jego ostatniej niewierności, nie znaczyło, że nic o tym nie wie. — Mildred nikomu nie powie — oświadczyła Maren. — Nie wierzysz w Mildred, prawda? 160 Przez moment Chesser wpatrywał się w odległy ołtarz. Kiwnął głową. To rozbawiło Maren. — Wciąż zapominam, że nigdy jej nie spotkałeś. Mówi tak wiele o tobie. W każdym razie, zaprosiłam ją na wieczór. — Przysunęła się bliżej. Teraz siedzieli ramię w ramię. — Przyda się każdy rodzaj pomocy. Mildred połączy nas z kimś po drugiej stronie, kto może nas poprowadzić. — A co z twoim Chińczykiem? — zapytał Chesser mając na myśli niewidocznego aid-de-vie Maren. Popatrzyła na niego figlarnie. Nie poświęciła nadnaturalnej zjawie Orientu ani jednej myśli od czasu, kiedy poznała Mildred. Teraz rozejrzała się dookoła, tak jakby spodziewając się, że tam jest. — Nie pojawia się ostatnio — powiedziała — ani Billy Trzy Skały. — Zawsze myślałem, że można liczyć na drogiego, zmarłego Billy — powiedział Chesser. — Możemy. Wziął sobie po prostu trochę wolnego. — Każdy musi mieć wakacje, nawet martwy Indianin, jak myślę. Maren pokiwała głową. — Pojawi się, kiedy będziemy go potrzebować. — A może opuścili ciebie. Obaj? — Nie. — Tego była pewna. — Mają się mną opiekować, przez cały czas, aż do końca. Wtedy Chesser zobaczył Wattsa, zbliżającego się boczną nawą, od strony ołtarza. Musiał wejść bocznym wejściem. Mrużył oczy, szukając wzrokiem Chessera, który dyskretnie zwrócił na siebie uwagę. Watts dostrzegł go. Doszedł do końca ławy, zawahał się, a potem, posuwając się bokiem, usiadł obok nich. Chesser z Wattsem podali sobie ręce. Skóra dłoni Wattsa wydawała się Chesserowi niezwykle sucha. Przedstawił Maren. Przyjęła przyjemny wyraz twarzy, w czasie gdy jej oczy badały tego łagodnego, zwyczajnie wyglądającego człowieka. Wyobrażała sobie zobaczyć kogoś mocnego i niebezpiecznego. Watts uśmiechnął się uprzejmie, przyglądając się tej młodej piękności z szacunkiem. Chesser od razu przystąpił do rzeczy: — Chciałbym poprosić pana o wyświadczenie przysługi. — Tak, sir. — Prawdę mówiąc o dwie przysługi. Pierwsza — to proszę dać sobie spokój wszystkim „sir". — W porządku — zgodził się Watts, odrobinę zmieszany. — Myślałem — powiedział Chesser — o pańskim przyjacielu. 161 — Jakim przyjacielu? — ponownie Wattsowi nieomal wyrwało się „sir". — Opowiadał pan o nim tego wieczora w „Cannaugt". O tym, któremu pozostało zaledwie kilka miesięcy życia. Wattsowi nie drgnęła powieka. — Co z nim? — No cóż, pomyślałem, że moglibyśmy sobie pomóc. — Pomóc? — Tak. Z tego, co wiem, pański przyjaciel jest w finansowych tarapatach spowodowanych przez nieprzyjemne przepisy zatrudniającej go firmy. Potakujące kiwnięcie głowy Wattsa. Chesser sięgnął do kieszeni marynarki, wyciągnął złożony czek i rozłożył go na kolanie. Był to jeden z czeków dostarczonych przez Massey'a i podpisanych nazwiskiem M. J. Mathew przez Chessera. Opiewał na sumę dwustu tysięcy dolarów płatnych Charlesowi Wattsowi. Watts bardzo długo wpatrywał się w niego. Chesser zdecydował w tym momencie, że wręczy Wattsowi czek bez względu na to, czy będzie z nim współpracował, czy nie. Widząc swoje nazwisko na czeku Watts zorientował się, że Chesser domyślił się o kogo chodzi. Jednak Watts postanowił dalej posługiwać się mistyfikacją. Tak było lepiej, wygodniej. Zapytał: — W czym mój przyjaciel może służyć pomocą? — W dostarczeniu informacji, pewnych informacji, na temat miejsca, gdzie pracuje. — Jakich informacji? — Wszelkich. Wszystko, co wie. Szczególnie o tym, co znajduje się. poniżej parteru. — Mój przyjaciel wie wszystko na ten temat. — Jestem tego pewny. — Ale nie trzeba mu za to płacić. Zrobi to z przyjemnością. Chesser uśmiechnął się. — Cieszę się, słysząc jakiego pan ma przyjaciela. Jednakże, muszę nalegać, aby przyjął nagrodę. Szczegóły, które chcę znać, są tego warte. — Wepchnął czek do kieszeni marynarki Wattsa, którą i tak już coś wypychało. — To lunch — wyjaśnił Watts. — Mam nadzieję, że nie zabraliśmy zbyt wiele pańskiego czasu — powiedział Chesser i natychmiast tego pożałował. Watts uśmiechnął się uprzejmie. — I tak często tutaj przychodzę — powiedział i spojrzał w kierunku ołtarza. 162 — Jak pan myśli, kiedy odezwie się pański przyjaciel? — Najwyżej za dwa lub trzy dni. — Może przy końcu tygodnia. Czy potrafiłby zapamiętać numer telefonu? — Z łatwością. — Powinien zapamiętać numer 387-9976. Watts powtórzył numer na głos. — Prawdopodobnie zatelefonuje z budki telefonicznej — zasugerował Chesser. — Dopilnuję, aby tak było. To było wszystko. Chesser i Maren wstali. Zostawili Wattsa siedzącego na ławce. Idąc nawą, Chesser spojrzał za siebie i zobaczył klęczącego Wattsa. ROZDZIAŁ 14 Mildred wdrapała się na pluszową kanapę. Usadowiła się, opierając o poduszkę oparcia. Ale w takiej pozycji, kanapa była dla niej za głęboka, brzeg wypadał gdzieś w połowie jej uda, tak że musiała wyprostować swoje krótkie nóżki ukazując podbite grubą gumową podeszwą buty. Jakby wyczuwając dezaprobatę Chessera dla jej szpetnych stóp, Mildred poskarżyła się: — Rety, nie ma nic gorszego niż kłopoty ze stopami. Oooooh — nisko jęknęła — jakżesz cierpiałam — płaskostopie, guzy na palcach, co tylko zamarzysz. Maren była pełna współczucia. Stanowiło to zachętę dla Mildred. — W zeszłym miesiącu byłam okaleczona przez okropny wrastający paznokieć. Na wielkim palcu prawej nogi. Przypiekał jak ogniem. Dopiero musiałam pójść do kliniki St. George, gdzie dali mu radę. Przyjemny to był gentleman, ten lekarz od stóp. Nie zadzierał nosa, zgrywając ważniaka, jak ci rzeźnicy z Harley Street, żądający piątala nie kiwnąwszy palcem. Chesser odwrócił wzrok i dał Siv gestem do zrozumienia, że rozpaczliwie potrzebuje się napić. Próbował wymyśleć jakieś usprawiedliwienie, które byłoby do przyjęcia dla Maren i wyrwać się z pokoju, ale podjął decyzję, że zostanie i będzie cierpiał. Jego opinia o Mildred nie okazała się całkowicie błędna. Była to osoba tylko jeszcze bardziej groteskowa niż w wyobraźni. Żywy stempel, wysokości nie całych czterech stóp; jej tułów i kończyny wyglądały tak, jakby miały zamiar urosnąć, ale przeszkodzono im w tym jakimś okrutnym, ściskającym 164 przyrządem. Jedynie głowa była normalnych rozmiarów, sprawiała jednakże wrażenie większej. Miała wyłupiaste oczy, grubo pokryte tuszem rzęsy a w miejscu całkowicie wyskubanych brwi, zbyt wysoko nakreślone ołówkiem na czole, cienkie, czarne linie. Posunięte do granic udziwnienie czegoś, co było i tak dziwaczne. Twarz pokryta białym, pachnącym lawendą pudrem. Policzki popaćkane pomarańczowym różem; cienkie, namalowane wargi, pomimo dużych, jak u kukły-brzuchomówcy, ust. To wszystko obramowane było obfitymi, sięgającymi poniżej ramion, ufarbowanymi włosami o miedzianopomarańczowym połysku, umęczone elektryczną lokówką. Nosiła je z przedziałkiem po środku, otwarte jak rana, osłaniając bladą skórę głowy i czarne odrosty. Nie spodobała się Chesserowi. Kiedy po raz pierwszy spojrzał w dół, poczuł do niej niechęć, teraz odpychało go od niej. Nie dlatego, że była karlicą. Prawdę mówiąc, to właśnie całkowity brak tego rodzaju uprzedzeń, pozwolił Chesserowi poddać się uczciwie temu uczuciu. Niemal każdy, natychmiast, okazywał Mildred współczucie na widok jej niefortunnych proporcji. Ale Chesser nie obdarzył jej tym przywilejem. Zobaczył ją jako osobę i uważał, że nie ma powodu, dla którego trzeba być tak krzykliwym, pozbawionym gustu i dobrego smaku. Mimo wszystko mogła być zwykłym, przyjemnie wyglądającym karłem. Zrozumiałe, że uczucie odrazy, jakie Chesser żywił w stosunku do Mildred wpłynęło na jego opinię o rzekomo posiadanych przez nią niezwykłych zdolnościach. Wątpiąc od samego początku, teraz był całkowicie przekonany, że miniaturowe medium nie było niczym innym jak superzwykłą oszustką. Irytowało Chessera, że musi znosić jej obecność. Ale musiał i już. Nie było innego wyjścia. Z prostego powodu: Maren zdążyła zwierzyć się Mildred, powiedziała jej o przedsięwzięciu, czyniąc z niej pełnoprawnego uczestnika. Chesser nie mógłby wyobrazić sobie nic gorszego, niż powierzanie własnego losu tej gadatliwej, nieobliczalnej naciągaczce. Teraz, próbował omijać spojrzeniem te obrzydliwe buty. Maren siedziała na podłodze w pobliżu kanapy, w pozycji pełnej czci. Weszła Siv, tocząc przed sobą wózek do napojów. Maren zapytała Mildred o jej upodobania. — Maślanka — zaordynowała Mildred — z kroplą ginu. Chesser zbladł. — Mój stary ojciec nigdy nic innego nie pił — powiedziała Mildred — wtedy, kiedy było go na to stać. 165 — Wątpię, abyśmy mieli maślankę — powiedziała Maren przepraszającym tonem. - Mildred była rozczarowana. — A może koniak z odrobiną soli gorzkiej? — zaproponował Ches-ser. Ściągnął tym na siebie, pełne nagany, spojrzenie Maren. Zauważyła to Mildred i na ile mogła, wykorzystała. Odegrała pokrzywdzoną. Spuściła wzrok, przesunęła się na siedzeniu i poprawiła swój pożółkły, wystrzępiony, bawełniany stanik czarnej sukienki. — W porządku — wymamrotała pokornie. Maren posłała Chesserowi spojrzenie typu patrz teraz, co nawyrabiałeś. Po czym zwróciła się do Mildred, namawiając ją: — Proszę, napij się czegoś. Mildred potrząsnęła głową. — A może trochę smacznego starego hiszpańskiego sherry? — zapytała Maren. Albo smacznej, starej muszki hiszpańskiej pomyślał Chesser. Mildred pociągnęła nosem. Chesser dostał szklankę ulubionej szkockiej whisky od Siv i z ledwością powstrzymał się od zaproponowania Mildred, czy nie miałaby ochoty na wermut z lizolem; ekstra lizolem. — Proszę, napij się czegoś — nalegała Maren. Mildred w końcu podniosła się, zatrzymała wzrok na wózku z Napojami i skapitulowała: — W takim razie, odrobinkę ginu. Czystego. Bez lodu. Siv. która była teraz w oczach Chessera jedynym sprzymierzeńcem, nalała Mildred Tanąuray na dobre cztery palce. Mildred siorbnęła odrobinkę, a potem, na dwa razy, wlała w siebie połowę. Delikatnymi gestami, udała uprzejme otarcie ust serwetką i zmięła ją w kulkę, przenosząc wzrok na Chessera. Nastąpiło długie, nieugięte spojrzenie. — Czy to nie jest niezwykłe? — oświadczyła. — Co? — zapytała Maren, z roziskrzonymi oczami, wyczuwając, że | słowa Mildred odnoszą się do psychiki. — Ma naokoło siebie zadziwiającą aurę — powiedziała Mildred. Chesser spojrzał po sobie, spodziewając się, że ma rozpięty rozporek. — Jest brudnoczerwona — mówiła Mildred. — Jego nimb, halo, aureola, a nawet jego gloria. — Szczególnie gloria — odezwał się Chesser. 166 Mildred cmoknęła językiem, przewróciła oczami i powiedziała do niego: — Powinieneś się wstydzić. — Żałuję, że nie mogę jej widzieć — powiedziała Maren, szczerze zazdrosna. — Widzieć? Co? — zapytał Chesser. — Twojej aury, kochanie — odpowiedziała Maren, tak jakby było z jego strony głupstwem nie wiedzieć, co to jest. Wyjaśniła mu, w sposób mało wyrozumiały, że każde ludzkie ciało otoczone jest wysyłanym przez siebie świetlistym promieniowaniem, ale jedynie ci obdarzeni mistyczną mocą mogą je widzieć. — Ściślej jest to ponadzmysłowy eter — poinformowała Mildred — związany z „od". — Ahaa — powiedział Chesser, przyglądając się pracującym wargom Mildred. — Uzewnętrzniona energia — dodała Mildred i dokończyła swój gin. — Kolor aury wskazuje charakter osoby — powiedziała Maren. — Prawda, Mildred? — Jeszcze jak! — sapnęła Mildred, podnosząc serdelkowaty palec do policzka. — Nawet aura jego karmy jest brudnoczerwona. — Nie przestawała wpatrywać się w Chessera. — Nigdy takiej nie spotkałam. Tylko raz, naokoło biskupa Kościoła Episkopalnego z Cardiff. Ale nawet jego nie była tak intensywna jak twoja. Wcale. — Przynajmniej nie jest zielona — zabrzmiało pełne wdzięczności stwierdzenie Maren. — Co jest tak zadziwiającego w brudnoczerwonym kolorze? — zapytał Chesser. — Jest bardzo neuropatyczny — wydała diagnozę Mildred, mrużąc oczy. Dla Chessera zabrzmiało to, jak nieuprzejmy przytyk do stanu jego umysłu. — Moja aura jest purpurowa — powiedziała Maren z dumą. Mildred obrzuciła Maren szybkim spojrzeniem. — Z przyjemnym dodatkiem różowego w tym momencie, najdroższa — powiedziała i ponownie skupiła całą uwagę na Chesserze. — Co oznacza purpura? — zapytał. — Uduchowienie — odpowiedziała Maren. — A róż — uczucie — słodko uśmiechnęła się Mildred. 167 — A moja? — powiedział Chesser. — Moja stara, brudna i czerwona. Nic, tylko wyświechtana, wszawa, brudna czerwień. Czy to macie na myśli? — Jesteś tym, kim jesteś, kochanie — powiedziała Maren. — Aura nie kłamie. Prócz tego, nie masz powodu do wstydu. — Niczego się nie wstydzę. Co oznacza kolor brudnoczerwony? — Oznacza, że jesteś bardzo zmysłowy — odpowiedziała Maren., Mildred zachichotała. — Oględnie mówiąc. Chesser poczuł się uspokojony. Może coś w tym jest, w tej „aurze". Wyobraził sobie, jakże zabawnym i pomocnym byłoby widzieć prawdziwe kolory każdego. Tęczowych ludzi. Zapytał: — Jak daleko emanuje aura? — To zależy — powiedziała Maren. bo mówiąc prawdę sama nie wiedziała. Usłyszał to od Mildred. — Od sześciu do dwunastu cali naokoło całego ciała. Ale nie wtedy, kiedy ktoś zbliża się do kresu. Tak jak niedawno ten młodzieniec w L-bus. Wyglądał tak, jakby był u szczytu formy, naprawdę tak wyglądał. Ale wystarczyło, abym spojrzała na niego i wiedziałam, że nie długo pociągnie na tym świecie. Trudno było powiedzieć, by w ogóle otaczała go aura. Prawdopodobnie był jednym z tych uzależnionych od narkotyków. Wiecie, oni sami się wypalają. Przez cały czas wypowiedzi, Mildred nie spuszczała-wzroku z Chessera. Zdążył się już do tego przyzwyczaić. Raptownie, lecz spokojnie, oświadczyła: — Ktoś tutaj jest. Chesser rozejrzał się wokoło. Maren zapytała, kto. — Jeszcze nie wiem — powiedziała Mildred. — Może to Jean Marc — entuzjazmowała się Maren. — Mój Boże! — wykrzyknęła Mildred i zwróciła się do Chessera: — Nie jest zbytnio z ciebie zadowolony! Chesser zaśmiał się krótko i nerwowo. — Zapytaj Jean Marc'a, gdzie, do licha, się podziewa — powiedziała Maren. — Powiedz mu, że nie będę tolerować tego, że ugania się gdzieś bez słowa. — To nie jest Jean Marc, najmilsza — powiedziała Mildred. Słysząc to, Chesserowi ulżyło, chociaż powiedział sobie, że tak naprawdę, nie wierzy w czyjąkolwiek obecność. Przeklęte medium odgrywało przedstawienie, sama przed sobą. 168 — No dobrze, jeśli to nie Jean Marc, kto to jest? — Maren była rozczarowana. — Nie mam najmniejszego pojęcia — powiedziała skoncentrowana Mildred. — Poproś go, aby się przedstawił — Chesser rzucił sugestię. — Nie mogę. — Dlaczego nie? — Odszedł. Pokazał się tylko na tyle, abyśmy dowiedzieli się, że jest tutaj. Nie powiedział nic. Po prostu stanął tuż za twoim krzesłem, patrząc z pochmurną miną na ciebie. Był naprawdę rozgoryczony z twojego powodu. Ubrany w jeden z tych płaszczy z welurowym kołnierzem. — Chesterfield — dodała Maren. Mildred kiwnęła głową. — I czarny kapelusz hamburg. — Homburg? — powiedział Chesser. — No właśnie mówię, homburg. Był wściekły na ciebie. Zdecydowanie poruszony. Chesser spróbował wyobrazić sobie ducha ubranego w chesterfield i homburg. Wyglądałby dużo bardziej jowialnie niż na zwyczajnym starym sztychu, pomyślał. I wtedy, z jakiegoś absurdalnego powodu, stanął przed nim fragment z przeszłości. Czarny kapelusz, który Chesser przymierzał, mając prawie dziewięć lat. A dokładniej, w zimowy poranek, na dwa dni przed dziewiątymi urodzinami. Kapelusz homburg. O wiele za duży, opadający aż na uszy, zasłaniający oczy, kiedy nałożył go stojąc samotnie przed lustrem w hallu, zanim ktokolwiek się przebudził. Właśnie zwrócono go z czyszczenia, w specjalnym pudle. Jego ojciec zawsze go w nim przechowywał. Poddano go szczególnie pośpiesznemu czyszczeniu, bo ojciec Chessera musiał w nim wyjść jeszcze tego samego dnia. Ojciec zawsze nosił ten kapelusz lecąc przez ocean, handlować z Systemem. Wtedy nie było go przez tydzień. Chesser zachował dodatkową ostrożność wkładając go na powrót do pudła i powiedział do niego, w języku używanym tylko na ulicy — w towarzystwie „chłopców" — że ma to gdzieś. Ale teraz, ponad trzydzieści lat później, Chesser szybko otrząsnął się ze skojarzeń. Przepłukał usta najlepszym osiągalnym gatunkiem szkockiej whisky, zadziwił się nad przypadkowym zbiegiem okoliczności i nagrodził Mildred, czy też to, co ona, w najlepszym razie reprezentowała, uczuciem chronicznego powątpienia. Do tej pory Mildred zgodziła się przyjąć trzecią, podwójną porcję 169 ginu. Uśmiechnęła się do Chessera, najwyraźniej pewna tego, że wywarła na nim wrażenie. Chesser głowił się czy Maren przebaczyłaby mu, gdyby zszedł na dół potrenować strzały z biodra. — Grasz? — zapytała go Mildred. — Już nie — odpowiedział. — Ona ma na myśli fortepian — wyjaśniła Maren. W kącie pokoju stał fortepian koncertowy Wurlitzera. Mildred zlazła z trudnością z kanapy i dobrnęła przez pokój do wielkiego, wykończonego w mahoniu instrumentu. — Moja matka dopilnowała tego. żebym wzięła lekcje — powiedziała, z szacunkiem gładząc palcami boczne powierzchnie. Stanęła na palcach, aby zajrzeć do wnętrza na struny. — Odeszła, wiecie, na dolegliwości nerek, wiele lat temu. Ale jest bardzo szczęśliwa. Miewa się lepiej, niż tutaj, mówię wam. Ile najadła się wstydu, przeze mnie, przez to, że byłam inna, to potworne. Ale taka była jej karma. Sama ją na siebie ściągnęła. Maren chciała zapytać Mildred, czy jej matka była także karlicą, ale nie wiedziała, jak to taktownie wyrazić. Wierzyła absolutnie w jej psychiczne zdolności, tak więc nie była zaskoczona, kiedy Mildred zdawała się łowić jej myśli w powietrzu, mówiąc: — Zawsze patrzyłam do góry na moją mamę. Miała prawie sześć stóp wzrostu. Mnie się wydawało, że jest, jak ta diabelna Pocztowa Wieża. — Wdrapała się na stołek od fortepianu. — A jednak chciała, abym brała lekcje. Moja mama tego chciała. Mildred zagrała jeden ton kilkakrotnie, a potem uderzyła w klawisze. Własne opracowanie czegoś Czajkowskiego, co brzmiało raczej, jak „Camptown Races", grane jej zbyt krótkimi palcami, niezdolnymi do operowania jednocześnie białymi i czarnymi klawiszami. Musiała także ograniczyć swoje wysiłki do środkowych klawiszy, ponieważ jej ramiona były zbyt krótkie, aby objąć zarówno dolne, jak i górne rejestry klawiatury. Oraz, to oczywiste, nie mogła korzystać z pedałów. Na widok popisu Mildred, oczy Maren wypełniły się łzami. Chesse-rowi spodobało się to i poczuł nawet pewien rodzaj sympatii do Mildred; za jej ułomność. A ona, przebębniła utwór do końca, improwizując. Maren i Chesser obdarzyli ją na koniec aplauzem. Uśmiechnęła się pełna dumy. Dobrnęła z powrotem do kanapy, wspięła się na nią, przyjęła poprzednią pozycję i została nagrodzona kolejnym wielkim ginem. — Porozmawiajmy o interesach — odezwała się. 170 Chesser wolałby o tym nie mówić. Zdecydował się przekupić Mildred kolejnym wysokim czekiem podpisanym M. J. Mathew wtedy, kiedy pora będzie odpowiednia. — Diamenty — powiedziała Mildred — są jedną z tych rzeczy, z którymi nigdy nie miałam do czynienia, z wyjątkiem małej szpilki, którą straciłam przy grze w loo. Nigdy nie zależało mi na rzeczach materialnych. Nie stać mnie było na to; im by to się nie spodobało, gdybym była. Odebraliby mi moc. Chessera ciekawiło, kim byli oni. — Całkiem chętnie pomogę, na ile będę mogła, pod warunkiem, że nie dostanę, rozumiecie, za to zapłaty. Maren przytaknęła z podziwu nad skalą wartości Mildred. Chesser ograniczył się do pokiwania głową, ze sceptyzmem. Mildred mówiła dalej: — Poczyniłam pewne przygotowania, jak można by to określić. Dziś po południu weszłam w kontakt z kimś po drugiej stronie, kto zajmował się diamentami. Powiedział, że był kanciarzem. Teraz mu przykro, to jasne, ale tym niemniej był kanciarzem, — Kto był? — zapytał Chesser. — Ten, kogo ten ktoś znał — odpowiedziała Mildred wzburzona. — Nie pytałam o nazwiska. Wiesz, oni zwykle nie lubią ujawniać swoich nazwisk. Czy chcesz, abym opowiadała dalej? Maren ponagliła ją. Mildred wzięła głęboki oddech, pociągnęła nosem, pogrymasiła nad swoim wystrzępionym stanikiem, klasnęła i powiedziała: — Przekazano mi radę dla ciebie. — Co? — wyrwało się Chesserowi. — Mówiłam ci, że ona może nam pomóc — odezwała się Maren. — To są tylko trzy słowa — mówiła Mildred. — Duchy komunikują zwykle tak niewiele słów, jak to możliwe. Być może dlatego, że nie przychodzi im to łatwo. W każdym razie „black będzie zobowiązany". To właśnie powiedział. „Black będzie zobowiązany". Przypuszczam, że wiesz, co to oznacza. Maren nie wiedziała. — Czy ty wiesz? — Chesser zapytał Mildred. — Ani, ani — odpowiedziała Mildred. — Myślałam, że ty będziesz wiedział, działając w handlu diamentami. — Pomyśl, kochanie! — wykrzyknęła Maren. — Znasz kogoś nazwiskiem Black? — Miltona Black'a — powiedział Chesser. 171 — Kto to? — zapytała Maren. — Pierwszy chłopak w sąsiedztwie, który się onanizował. Wielki na owe czasy. Ostatnio, kiedy o nim słyszałem, był dekoratorem wnętrz i mistrzem gry w handball na cały Upper East Side. — To najprawdopodobniej nie może być ten Black — powiedziała Maren. — Black będzie zobligowany — dowcipkował Chesser, zadowolony z siebie. — Wpadniesz w końcu na to — zapewniła go Mildred. — W każdym razie, powiedziałam temu człowiekowi po drugiej stronie, że będę utrzymywać z nim kontakt. Nie przeszkadza wam, że wpadnę na krótką chwilę w trans, nieprawdaż? Maren była zachwycona. Chesser był bardziej tolerancyjny, gdy poczuł wpływ szkockiej whisky. Mildred opróżniła resztkę ginu. jaki pozostawał jeszcze w jej szklance. Usadowiła się wygodnie i zamknęła oczy. Po kilku minutach jej ciało zdrętwiało. Jej krótkie, grube nóżki zrobiły się sztywne, jak u gipsowej laleczki. Chesser był pewny, że miniaturowe medium zamierza dać swój numer popisowy. Ale Maren z zapałem oczekiwała jakiś kluczowych informacji z przepastnej otchłani duchów. Ich oczekiwanie trwało blisko kwadrans. Nie usłyszeli nic. Mildred pozostała w całkowitym bezruchu. Zaniepokoiło to Maren, ale obawiała się nawet pisnąć, wierząc, że dusza Mildred błądzi w świecie astralnym, próbując nawiązać kontakt z siłami kosmosu. Raptowny dźwięk, kto wie, może nawet szept, mógłby zaburzyć fizyczną istotę Mildred, nie zostawiając czasu na powrót jej duchowej esencji. Jeśli wydarzyłoby się coś takiego, Maren nie wyobrażała sobie, jakie skutki miałoby to dla Mildred, wiedziała jedynie, że straszliwe. Chesser miał tego dość. Siedząc i udając cierpliwość, myślał o numerze 11,o tym, jaką jest nie do zdobycia fortecą. Zastanawiając się, jakich informacji może udzielić Watts, Chesser był przekonany, że cokolwiek by mu nie powiedział, bez względu na to, jak poufne będą to informacje, nie będzie on w stanie pomóc w osiągnięciu celu. Próbował nie myśleć pesymistycznie, ale nie było łatwo być optymistą z wynikiem 12 miliardów do zera. A przynajmniej, prawie zera. Wszystkie jego atuty to: śmiertelnie chory człowiek, kapryśna dziewczyna, karlica — lipne medium i on sam — amator we wszystkim. 172 Wstał i lekceważąc gorączkowe gesty Maren podszedł do Mildred. Przyjrzał jej się uważnie a potem poklepał ją po ramieniu. Wyłupiaste oczy Mildred otworzyły się z przestrachem. — Rety — wykrzyknęła ochryple — musiałam przysnąć na chwilkę. Musicie myśleć, że jestem stuknięta albo jeszcze coś innego. Maren zainteresowała się, czy ona dobrze się czuje. Mildred pokiwała głową, przetarła oczy, brzydko rozmazując sobie tusz. — To dlatego, że ostatnio zbyt dużo pracowałam — użaliła się. — Spirytystyka zbyt wiele mnie kosztuje. Ona ma na myśli gin. pomyślał Chesser. — Biedna Mildred — wtórowała jej Maren. — No cóż. moi mili — westchnęła Mildred — obawiam się, że to na dzisiaj wszystko. Ale obiecuję, już wkrótce znowu dla was popracuję. — Odwiozę cię do domu — zaofiarowała się Maren. — Podrzuć mnie tylko do taksówki — powiedziała Mildred. Chessera opanowała pokusa, aby spełnić jej życzenie. Dosłownie. ROZDZIAŁ 15 Wczesnym wieczorem, w piątek zatelefonował Watts. Informacje były gotowe. Czy powinien je dostarczyć osobiście? Nie, pomyślał Chesser. Rozsądniej będzie przysłać je zwykłą taksówką. Watts przyznał mu rację i powiedział, że zatelefonuje jeszcze raz, w ciągu tygodnia, na wypadek gdyby Chesser miał jakieś pytania. Podziękowali sobie nawzajem. W przeciągu godziny dobrze zalakowana koperta dotarła do rąk Chessera. Zawierała dwadzieścia dwie strony zapisane porządnym charakterem pisma, łącznie z wieloma starannie wykreślonymi diagramami. Maren z Chesserem wspólnie je przejrzeli, siedząc na swoim wielkim łożu, oparci o mnóstwo dodatkowych poduszek, opychając się czarnymi, greckimi oliwkami i czerwoną rzodkiewką z Irlandii. Nie mówili nic; tylko się obżerali. Watts naprawdę odwalił kawał solidnej roboty. Nie omieszkał zrobić tego ze swoją obsesyjną dokładnością i zamiłowaniem do szczegółu. Udało mu się opisać wszystko, charakterystykę każdego urządzenia Systemu pod numerem 11 tak dokładnie, jak precyzyjny harmonogram operacji. Rysunki, w dokładnej skali, Watts wykonał od linijki. Wszystko zostało wyraźnie oznaczone, począwszy od rozstawienia stołów warsztatowych a na rozmieszczeniu elektrycznych kontaktów ściennych skończywszy. Podał nawet wymiary w calach tam, gdzie mogło to mieć znaczenie. Chesser z Maren wiedzieli teraz, na co się porywali. Pod ziemią znajdowały się dwa poziomy, do których zjechać można było jedynie korzystając z małej windy — tej samej, do której na oczach 174 Chessera wchodził Sir Harold z hallu na parterze. Obydwa podziemne poziomy rozciągały się na całą długość i szerokość budynku. Pierwszy poziom podzielony był na różnego rodzaju pracownie — rejony odbioru, oceny i selekcji. Najniższy poziom składał się z olbrzymiej prostokątnej sali, określonej przez Wattsa jako „skarbiec". To tam przechowywano diamenty. Z windy nie można było dostać się bezpośrednio do skarbca; jego drzwi poprzedzała płytka, pudełkowata komora. Ściany, sufit i podłogę skarbca wyłożono czterocalową pancerną blachą ze specjalnego stopu różnych egzotycznych metali, przetestowaną na poligonie armatnim. Okazał się nie do przebicia przez siedemdziesięciopięciomilimetrowy pocisk odpalony z bezpośredniej odległości. Grube wrota, wykonane z tego samego materiału, były napędzane silnikami elektrycznymi. Ich zegar sterujący był tak zaprogramowany, że otwierały się o dziewiątej rano i zamykały się o szóstej wieczorem w każdy roboczy dzień tygodnia. Jeśli skarbiec był zamknięty, włączano nieodmiennie przeróżne systemy alarmowe i innego rodzaju urządzenia zabezpieczające. Poziomy wzór, kreślony przez promienie elektronowe, czymkolwiek przerwany, mógł wyzwolić alarm. Skomplikowane detektory ciepła, których pierwotnym przeznaczeniem były badania kosmosu, zdolne były wykryć obecność każdej żywej istoty. I, jakby ostrożności nigdy nie było za wiele, przed wejściem do skarbca zainstalowano kolejną, jeszcze trudniejszą do pokonania przeszkodę — zbiór ośmiu małych luster, ustawionych na stałe pod odpowiednimi kątami tak, że odbijały pajęczynę laserowych promieni. Współczesnych promieni śmierci. Wewnątrz skarbca, na przekór wyobraźni Chessera, diamentów nie składowano w wielkich kopcach, lecz w nadzwyczaj usystematyzowany sposób. Każda z pięćdziesięciu matowoczarnych, stalowych szaf, zawierała trzydzieści długich, bardzo płytkich szuflad, wyłożonych czarnym aksamitem. We wszystkich znajdowały się potencjalne klejnoty, podzielone na ponad dwa tysiące kategorii, zgodnie z liczbą karatów, kolorem i klarownością — według zasady trzech K, obowiązującej w świecie diamentów. Przykładowo: diamenty białe sortowano na dwieście odcieni i zgodnie z tym przydzielano do odpowiedniej kategorii. Były tam specjalne, głębsze szuflady mieszczące większe kamienie, ale większość skarbu, około dziewięćdziesięciu pięciu procent, stanowiły kamienie o rozmiarach wahających się od półtora do dziesięciu karatów. Prawie cała powierzchnia komory zastawiona była szafami, nawet środek — gdzie, 175 zestawione tyłem do siebie, tworzyły wyspę, otoczoną dookoła przejściem. Dwie szalki pod jedną ze ścian były celowo niższe niż pozostałe i służyły jako stoły warsztatowe. Ustawiono na nich, dla standardowej oceny jakości, dwa podświetlacze lampowe — typu przenośnego — podłączone do kontaktów w ścianie. Jako najstarszy klasyfikator, Watts spędzał większość swoich godzin pracy właśnie tutaj; kontrolując kamienie ocenione w warsztatach i przesłane tutaj przez młodszych klasyfikatorów, sprawdzając, czy zostały prawidłowo skatalogowane oraz odkładając je na właściwe miejsce. Uwaga specjalna: wydzielony rejon skarbca został zarezerwowany dla diamentów z Rosji. Dla Rosjan dokonywano oddzielnej inwentaryzacji, zgodnie z porozumieniem osiągniętym w wyniku bardzo poufnych negocjacji w Moskwie w 1968 roku. Niewątpliwie Rosjanie domagali się tego na wypadek, gdyby postanowili wycofać swoją nadwyżkę w przyszłości, aczkolwiek, to oczywiste, ich naczelnym zamiarem była sprzedaż. Dach numeru 11 był szczelny, bez żadnych wejść. Na całej powierzchni zamontowano specjalne urządzenie alarmowe, wyzwalane naciskiem przekraczającym dziesięć funtów. Granica dziesięciu funtów przeciwdziałała uaktywnianiu alarmu pod ciężarem gołębi lub innych ptaków. Obwody wszystkich alarmów oraz urządzeń odstraszających były regulowane, a ich sygnały odbierane na centralnym stanowisku Sekcji Bezpieczeństwa Systemu na ulicy Harrowhouse, po drugiej stronie ulicy, na wprost numeru 11. Przez cały czas na służbie znajdowało się co najmniej sześciu ludzi, uzbrojonych w różnorodną broń: karabinki automatyczne, broń ręczną i granaty gazowe. Sekcja Bezpieczeństwa korzystała z radiowej łączności dalekiego zasięgu, operując na niezarejestrowanej częstotliwości nadawczo-odbiorczej, dziesięć przecinek trzysta osiemdziesiąt megaherców. Każdy członek Sekcji był do tej pracy specjalnie selekcjonowany, poddany intensywnemu szkoleniu. Na przykład, w zabijaniu gołymi rękami. Sekcja tworzyła więc rodzaj oddziału elitarnego. Na przykład Miller, który pilnował wejścia do numeru 11 piastował w niej pozycję eksperta. Ludzie: Sir Harold Appensteig nie brał aktywnego udziału w codziennej pracy, odchodził, odsuwany na boczny tor. Meecham, który w istocie zarządzał, miał być wkrótce wyniesiony na stanowisko przewodniczącego. Rada dyrektorów spotyka się dwa razy do roku pod numerem 11. W 176 radzie zasiada jeszcze sześciu członków. Największy pakiet akcji, w obcych rękach, posiada rodzina Rathshieldów, znana skądinąd na międzynarodowej arenie bankowej. Ostatnią stronę dokumentacji Watts poświęcił ocenie wartości zapasów magazynowych Systemu, opierając się o aktualne ceny, które obowiązywały w ostatni piątek. Dwadzieścia dwa miliony czterysta trzydzieści dwa tysiące sto trzy karaty. Ich wartość wynosiła dwanaście miliardów pięćset trzydzieści dwa miliony sześćset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Massey był niewiarygodnie dokładny. Chesser zrzucił winę za sensacje żołądkowe na rzodkiewki. Maren raptownie poczuła się mała i pusta. Leżeli w milczeniu, niemal do północy, kiedy to Chesser wreszcie drgnął, wydał z siebie chrząknięcie, wstał z łoża i wepchnął raport Wattsa do szuflady szafki z okresu Regencji, zacinającej się i niewygodnej. Próbując go w ten sposób, na ile było to możliwe, zignorować, a nie ukryć. W ciągu następnych trzech dni szukali zadowolenia w codziennych rozrywkach. Nie zawarli żadnego ustnego porozumienia, aby nie wspomnieć słowem o diamentowym projekcie, ale takie było ich zachowanie; nie pisnęli ani słowa. I, co znamienne, ani razu nie zeszli do piwnicy na trening strzelecki. Wyszli razem do teatru obejrzeć przedstawienie, w którym golizna była lepsza niż dialog i na kolację do „Alvaro". Poszli do Zoo i do „Sotheby", gdzie Maren, z czystej złośliwości, licytowała wszystko i, w wyniku tego, została posiadaczką szkicu w ołówku za osiemnaście tysięcy dolarów, który, przy tej cenie, Picasso rysował w tempie stu czterdziestu dolarów na sekundę. Albo nie wychodzili z domu i czytali cokolwiek, patrząc na druk nie widzącymi oczami, wycinali żółte róże z ogrodu, grali w tryk traka, popełniając przy tym taką masę komicznych błędów, jakby oboje próbowali przegrać. Nie kochali się; zgodnie z cichym, biernym porozumieniem. Bez względu na to, co robili, były to ledwie gesty. Często prosili siebie nawzajem o powtórzenie tego, co zostało właśnie powiedziane. Obojga pochłaniał ten sam temat, czyli, oczywiście, skarbiec. Wielka, pogrążona w ziemi sala, okuta pancerną stalą czterocalowej grubości. Ich wyobraźnie, każda z osobna, atakowały ją ze wszystkich stron, ale 177 jej niedostępność urągała im. Wejścia, po prostu, nie było. Nawet gdyby dostali się do środka, w jaki sposób udałoby się im wynieść osiem tysięcy funtów diamentów i nie usmażyć się przy tym na śmierć w promieniach lasera, albo, w najlepszym przypadku, nie dać się podziurawić, snajperom Sekcji Bezpieczeństwa. To było niemożliwe. I takie były wnioski Chessera. Nie mógł znieść myśli o daniu za wygraną. Przyzwyczaił się do myśli o nadzwyczajnej nagrodzie i maksymalnej zemście. Chciał tego dnia zatelefonować do Massey'a z wiadomością, że jest to niemożliwe. Nie ma potrzeby nawet dyskutować na ten temat z Maren. Oczywiście, do tej pory zdążyła już zrozumieć, ile było racji w jego słowach — że nikt nie może zwyciężyć z Systemem. Chesser zdecydował się, że pójdzie na spacer, a po powrocie zatelefonuje do Massey'a. Wyszedł. Miał zamiar być nieobecny przez dziesięć, najwyżej piętnaście minut. Skręcił w Albany Street, przeszedł Gloucester Gate do Regent's Park. To był jeden z tych dni, kiedy słoneczne światło często ginie wchłonięte przez skłębione chmury. Kiedy, w jednej chwili, wszystko tonie w żałobnym cieniu, by za moment się rozpogodzić. Wszystko się zgadza, pomyślał Chesser. Zajął pustą ławeczkę. Usiadł z twarzą zwróconą w stronę rozległej, otwartej połaci parkowej trawy, na której, miejscami, widać było biegające dookoła swoich matek dzieci oraz, leżące obok siebie, ciała kochanków. Chesser patrzył, jak zasłaniając sobą, kryją między sobą dłonie. Obok przeszedł patrolujący park policjant, popatrzył z aprobatą na matki, a kochanków zganił bez entuzjazmu. Odsunęli się i kiedy ich minął, przysunęli się do siebie ponownie, pewni, że nie spojrzy za siebie lub, gdyby nawet, i tak nie zawróci. Chesser ruszył do domu. Ale osiągnąwszy Prince Albert Road uległ pokusie pójścia Parkway do Camden Town. Po drodze oglądał wystawy zapełnione, w przeważającej mierze, tanimi przedmiotami; martwymi, zesztywniałymi rybami, syntetyczną garderobą i nieskromnie ustawionymi odwrotnie, plastikowo-przeźroczystymi, „damskimi dolnymi połowami" — ekspozycją pastelowych rajstop. W piekarni skusiły go placuszki jęczmienne, wyglądające lekko jak bezy, a więc kupił ich pół tuzina. Były tak ciężkie, jak gips. Zostawił je w torebce na schodach, u wejścia do baru, litując się nad głodnym nieszczęśnikiem, który może je tam znajdzie. 178 Zawrócił na Parkway w głębokiej depresji. Przyrzekł sobie wyzbyć się jej częściowo po drodze, nie zabierać jej z sobą do domu, do Maren. Zatrzymał się więc w księgarni, której dotąd nie zauważył. Przekartko-wał ilustrowany tom, w którym Portugalia wyglądała przepięknie i pomyślał, czy aby nie zaproponować Maren wyjazdu w tamte strony. Przejrzał album z fotografiami: nagą kobietę w zasięgu morza, Naissan-ce de Aphrodite; połyskliwe perełki na wzgórku u jej zbiegu, naprężenie u nasady ud, nabrzmiał podnieceniem zamkniętym w kształtach jej ciała. W duchu, Chesser przyobiecał samemu sobie, oraz Maren, że w Portugalii, będzie dużo lepszym i czulszym kochankiem. Jego humor poprawiał się. Zwrócił uwagę na całą ścianę książek w wydaniu kieszonkowym. Kupiłby kilka, na usprawiedliwienie tak długiej nieobecności. Mimo wszystko, był rad z zamiłowania Maren do posiadania. Wybrał na chybił trafił trzy tomiki. I właśnie w tym momencie dotarło do niego — tak, jak to przewidziała Mildred — znaczenie słów black będę zobowiązany. A przynajmniej, jak można by prawdopodobnie interpretować to przesłanie. Wyciągnął, z rzędu na półce, jeszcze jeden tomik. To dziwne, pomyślał; sposób, w jaki to się stało — jakby pokierowano nim, aby to właśnie tu przeżył objawienie. Nie miało to teraz żadnego znaczenia, ale był przekonany, że w oczach Maren będzie to rehabilitacja Mildred. Po powrocie do domu, odnalazł ją w głównym salonie. Do stereo włożyła Led Zeppelin, a na siebie odrobinę więcej niż nic. Ot, wielki płat najcieńszej, przeźroczystej bawełny — batystu. Upięła go ciasno pod brodą; skrył wszystkie jej włosy, tworząc anielskie obramienie dla jej twarzy i równocześnie otulając jej ciało w luźnych fałdach. Siedziała na podłodze, oparta o sofę, z nogami ugiętymi w kolanach, podpierała duży szkicownik pisząc notatki. Wokoło leżały porozrzucane kartki raportu Wattsa. Zanim spojrzała na Chessera, zapisała myśl do końca. Od razu wiedział, że jej nastrój uległ zmianie. Ponownie była to jego nieokiełznana Maren. Pomyślał, że i ona musiała w końcu pogodzić się z faktem niemożliwości dokonania kradzieży diamentów. Usiadł obok niej i przyjął jej powitalnego całusa. Dobrze było być znowu razem. Powiedział do niej: — Wymyśliłem to. — Wymyśliłeś? — wydawała się rozczarowana. — Tak myślę. Po prostu samo mi przyszło na myśl. — A więc, jak dostaniemy się do skarbca? 179 — Nie dostaniemy się. — Właśnie — zabrzmiały jej słowa. — Mam na myśli, że dotarło do mnie znaczenie black będzie zobowiązany. A przynajmniej, co to mogłoby znaczyć. Wyjął jedną z książek, które kupił. Na okładce znajdowała się fotografia autora, Murzyna, patrzącego prosto przed siebie, zawzięcie i wojowniczo. — Kiedyś był moim znajomym — wyjaśnił Chesser. — Nie wydaje się zobowiązanym do czegoś — Maren wydała swoją opinię. Chesser musiał się z nią zgodzić. Spojrzał na jej szkicownik. Zasłoniła go przed jego wzrokiem. Udało mu się dojrzeć fragment jej pisma; po szwedzku. Tak czy siak, nie znał szwedzkiego. — Rozmawiałam telefonicznie z Mildred — powiedziała Maren. — Zapytałam ją, czy potrafi dokonać translokacji. — Że co? — Translokacji. Dematerializacji przedmiotów, tak aby mogły przenikać przez materię i przywracać im ich pierwotny stan w innym miejscu. Ma to coś wspólnego z transmutacją energii w czwartym wymiarze. — No tak, powinienem o tym wiedzieć. — To jest powszechnie znane — zgodziła się z nim. — I robi się każdego dnia. — To byłby najlepszy sposób wydobycia diamentów — stwierdziła — ale Mildred nie może tego zrobić. — Nie pomaga nam zbytnio. — Dokonuje translokacji przez cały czas, ale to kosztowałoby ją zbyt wiele energii — wiesz, wszystkie te diamenty. A ona nie ma jej zbyt wiele. Byłoby to jednak bardzo interesujące, dokonać tego w ten sposób. — Uśmiechnęła się w zamyśleniu. Nie odzywała się przez moment i zapytała: — Ile to jest, jeden karat? — Siedem tysięcznych uncji — odpowiedział — zero przecinek zero zero siedem. — Mam na myśli, jaki on jest duży. Podumał nad kilkoma zwykłymi porównaniami i wpadło mu do głowy znacznie lepsze. Powiedział do niej: — Prawie o połowę mniejszy niż twój najbardziej wrażliwy punkcik. To musiało wywołać u niej uśmiech. — I nie większy? — W najlepszym razie. 180 — Narysuj dla mnie... jeden karat — poprosiła go, podając mu pióro i czystą kartkę papieru. Narysował okrąg o średnicy jednej czwartej cala. Przyglądała mu się uważnie przez chwilę. — I dziesięć razy tyle to jest dziesięć karatów. Narysował w przybliżeniu dziesięć karatów. — To nie za dużo — oceniła z powagą. — Muszę zatelefonować do Massey'a — odezwał się Chesser. Zaczął się zbierać z podłogi. — Nie powinieneś do niego dzwonić, pamiętasz? Massey kładł na to szczególny nacisk. Nie mówiąc o tym, że właśnie skończyłam z nim rozmowę. Chesser opadł na podłogę. — Dzwonił do ciebie? — Nie. Powiedziałam mu, aby rozpoczął renowację swojego budynku, tak szybko, jak to możliwe. — Jakiego budynku? — Jego. Tego, który jest jego własnością, na Harrowhouse, obok Systemu. — Renowacja? A po co? — Aby odciągnąć uwagę, między innymi. Kiedy w jakimś miejscu wiele się dzieje, nikt nie zauważy odrobiny więcej. Najwyraźniej, jeszcze nie chciała zerwać umowy. Chesser podziwiał jej hart ducha, ale nie upór. Spokojnie i niedwuznacznie oświadczył jej, że włamanie do skarbca jest niemożliwe. Usłyszał od niej, że ma absolutną rację. — A więc, zapomnijmy po prostu o tym i wyjedźmy stąd. Poddał pomysł o Portugalii. — Nie musimy włamywać się do skarbca — oświadczyła. — Dokonamy translokacji, mam rację? — W pewnym sensie, a przynajmniej dzięki temu wpadłam na pomysł. Zrozumiał, że mówi poważnie. — Wszystkiego jeszcze do końca nie dopracowałam — powiedziała, odwracając stronę szkicownika, na której zrobiła swoje szwedzkie zapiski. — Proponuj, na co tylko masz ochotę, bylebyś wszystkiego nie zrujnował, nadmiernie go ulepszając — powiedziała i zaczęła tłumaczyć... ROZDZIAŁ 16 Harridge Weaver był czarnym w czerni. Jedyne, co miał na sobie białego to, naokoło gardła, nakrochmaloną koloratkę; szeroką na cal. Nie biorąc, oczywiście, pod uwagę jego zębów i oczu. Stał w kolejce przed Urzędem Imigracyjnym, wyczekując aż nadejdzie jego kolej. Okaz cierpliwości i cnoty. Zgolił brodę, wąsy i bokobrody oraz założył okulary w drucianej oprawie, których nigdy nie potrzebował. Wziąwszy wszystko razem, jego wygląd zgadzał się. bez wątpienia, z fotografią, opatrzoną oficjalną pieczęcią w algierskim paszporcie, który miał przy sobie — wydanym 20 lutego 1969 roku na nazwisko wielebnego Gerarda Pouteau. Urzędnik imigracyjny kiwnął głową do Weavera, że teraz jego kolej. Weaver podszedł do wysokiego, jak podium biurka i okazał, zgodnie z instrukcją na tablicy, przygotowane zawczasu dokumenty. Najpierw urzędnik sprawdził nazwisko — Pouteau — starannie przeglądając alfabetyczną listę niepożądanych osób, poszukiwanych przestępców i „uchodźców podatkowych". Następnie, zapytał wielebnego ojca, jak długo zamierza on pozostać w Zjednoczonym Królestwie, gdzie się zatrzyma i jaki jest cel cel jego wizyty. Weaver udzielił na wszystko odpowiedzi, wygłaszając rutynowe, wiarygodne kłamstwa. Bez trudności został przepuszczony z Urzędu Imigracyjnego do komory celnej. Ten jedyny raz w ciągu ostatnich czterech lat, naraził własną wolność. A przynajmniej tyle, ile miał tej wolności. Nie ufał prawu białych, stąd nie mógł polegać na brytyjskim prawie, które 182 wykluczało uciekinierów politycznych z umowy o ekstradycję pomiędzy Zjednoczonym Królestwem i Stanami Zjednoczonymi. Aczkolwiek Weaver uważał siebie za uciekiniera politycznego, FBI, CIA oraz wszyscy inni wielcy, biali myśliwi zaklasyfikowali go odmiennie. Według nich, był poszukiwanym za morderstwo i ucieczkę przed postawieniem przed sądem. Morderstwo nie było prawdą, ale taką właśnie przykleili mu etykietkę i za tego rodzaju zbrodnię przyszłoby mu zapłacić, jeśliby wrócił lub zostałby odesłany. Cztery lata na wygnaniu w poważnym stopniu zmieniły Weavera. Determinacja zapadła mu głęboko w duszy, tam, gdzie liczy się to najbardziej. Ze swej dogodnej, zamorskiej pozycji mógł śledzić akty przemocy dokonywane przez swoich pobratymców, widząc wyraźniej, dlaczego potrzebne są takie konfrontacje, ale zarazem i to, dlaczego ich trud jest daremny. Weaver, siedząc w palących promieniach północno-afrykańskiego słońca, boleśnie i racjonalnie rozpatrywał to, co kiedyś próbował osiągnąć razem ze swoimi braćmi i do czego w dalszym ciągu dążył. W przeszłości. Jakże byli czasami naiwni; jakże, w swych przedsięwzięciach, otwarci — domagając się równych praw dla czarnych; zajmując pozycje daleko na lewicy; starając się utrzymać w granicach wyznaczanych literą prawa. Nie trwało to długo, aż zdali sobie sprawę, że prawo można naginać, że może ono zewsząd ich atakować, nawet jeśli znaleźli jakąś w nim lukę, biali z łatwością uszczelniali ją, uchwalając kolejne „białe" prawo. Na początku swego zesłania, Weaver nie potrafił zdobyć się na taką obiektywność. Czuł się upokorzony, że musiał umykać niechybnej śmierci: przed karabinami białych, przed ich komorą gazową lub, bodaj, jedną z tych klatek, w której zamknęliby go na resztę życia. Wtedy Weaver, chodząc w oślepiającym blasku północnoafrykańskiego słońca, widział przed sobą jedynie zemstę, a za sobą, tę noc w Newark, kiedy to pięć tysięcy pocisków różnych kalibrów, wystrzelonych w imieniu prawa i mierzących w jedno — siekąc wokoło — rozerwało serce jego drogiego brata George'a. Zamordowali go i obwi-nili Weavera, a on wiedział, że mogą sklecić to oskarżenie, skoro, jak to z przekąsem powiedział inny brat, to oni trzymają tubkę z całym klejem. Weaver pamiętał ucieczkę, jak przez mgłę: siebie wtłoczonego w dziurę bagażnika samochodu; przewożonego — jak cenne, skulone, czarne gówno — na tylnych siedzeniach wielu samochodów; podyktowane ostrożnością przesiadki z auta do auta; jazdę ślizgaczem na połud- 183 nie od malej mieściny na wybrzeżu Florydy; w drodze do Yaradero — obce uczucie przeprawy morzem, które, wraz z jazdą jeepem do Hawany, przyniosło ze sobą ulgę. Przebywał w Hawanie tydzień i był przyzwoicie traktowany. Kiedy dotarł do Afryki, gdzie miał się zatrzymać na stałe, był wdzięczny za zapewnienie nietykalności. Jednakże, doceniając fakt pozostawania poza zasięgiem osobistego wroga, nie mógł równocześnie znieść, że i wróg jest poza jego zasięgiem. Dostosowując się do nowego otoczenia, cierpiał. Niejaką ulgę przynosiły mu liczne listy, zalew gazet Ruchu, a także rzadkie odwiedziny braci, które, nawiasem mówiąc, wpędzały go także w depresję. Przyjeżdżali oni, jakby z zamiarem oddania hołdu obezwładnionemu weteranowi, bojownikowi, który nigdy już prawdopodobnie nie weźmie udziału w walce. Kiedykolwiek rozmawiał z nimi o swoim powrocie, ich oczy ostrzegały go, podczas gdy słowa wyrażały poparcie. To, co naprawdę podtrzymało go na duchu w tych ciężkich czasach to jego pisarstwo. Pomimo utracenia wiary w słowa, zaczął się nim posługiwać. Mimo wszystko. Siadywał w oślepiającym blasku promieni północnoafrykańskiego słońca i mówił do mikrofonu kasetowego magnetofonu. Potem, przesłuchując ponownie przelane na taśmę uczucia, ufał im bardziej. Ubranie ich w słowa otworzyło go, pozwoliło dostrzec popełnione w przeszłości błędy. Nie tylko te drobne, ale i ten podstawowy — pewność, że czarni bez wahania, instynktownie pójdą z czarnymi. We-aver wierzył, że jest to wciąż aktualne i w końcu się spełni, ale, na razie, oczekiwania te okazywały się nierealne. Teraz potrzebna była perswazja, połączona z dramatycznymi przykładami. Żadna rewolucja z przeszłości nie mogła służyć za wzór. Struktura tych rewolucji, z ich męczennikami i nagłymi, masowymi przewrotami, była teraz nieefektywna w wyniku zastosowania zawiłej, naukowo skomplikowanej metody, chroniącej współczesną tyranię. Człowiek mniej stanowczy uległby okolicznościom, skupiłby rozsadzającą go energię na wygodnym urządzeniu własnego życia. Wea-ver jednak pogodził się z kompromisem, zachował resztki optymizmu i, inteligentnie, wyładował całą swoją nienawiść w pisarstwie. Napisał dwie książki, występował w każdym medium, jakie tylko zgodziło się ogłosić jego poglądy. Sens jego wypowiedzi zaczął być podchwyty-wany. Uwierzył więc, że ich czas nadejdzie, być może nawet jeszcze za życia. 184 Wygnanie uczyniło Weavera mądrzejszym i znacznie bardziej niebezpiecznym człowiekiem. O to ostatnie trudno byłoby go jednak posądzić teraz, kiedy wysiadał z taksówki przed plebanią kościoła St. Edwards przy Hanover Sąuare. Obdarzył kierowcę uśmiechem i skromnym jednoszylingowym napiwkiem, po czym — dopóki taksówka nie odjechała — udał, że sprawdza notatki, które były w istocie ulotką Air France o przetrwaniu w skrajnie trudnych warunkach. Następnie, podniósł walizkę i przeszedł przez ulicę do miejsca, gdzie czekał na niego w swoim samochodzie Chesser. Weaver otworzył drzwi od strony pasażera i wrzucił bagaż za przednie fotele. Żadnego „hello". Nic. Jego przebranie duchownego wprawiło Chessera w zdumienie. W pierwszej chwili nie był pewny, czy to jest ten sam człowiek, z którym spotkał się dwa dni temu w Paryżu. Odnalezienie miejsca pobytu Weavera nie sprawiło Chesserowi trudności. Zadzwonił do Ministerstwa Spraw Społecznych w Algierze i zażądał numeru telefonu Weavera. Oczywiście nie podali mu go, ale uprzejmy urzędnik ministerstwa dał mu do zrozumienia, że być może ktoś odtelefonuje. Chesser podał swoje nazwisko i londyński telefon. Dwa dni później zatelefonowano z Algieru i to był Weaver. Chesser pomyślał, że Weaver może go nie pamiętać, ale Weaver przypomniał sobie, momentalnie. Jednak z tonu jego głosu Chesser wywnioskował, że rozsądniej będzie zaniechać rytualnego powitania starych kumpli, a przystąpić od razu do rzeczy i powiedział w zarysie o swoich zamierzeniach, nie ujawniając jednak żadnych szczegółów. Weaver wyraził ostrożne zainteresowanie. Nalegał na spotkanie w Paryżu, aby pogadać na ten temat twarzą w twarz na neutralnym terenie, zamiast — ryzykując wszystkim — przyjeżdżać wprost do Londynu. Chesser i Weaver dobili targu w Paryżu. Weaver nie zadał tylu pytań na temat planu, ilu się Chesser spodziewał, ale sprawdził Chessera i nie doszukał się zastawionej na niego „białej" pułapki. W Paryżu, w hotelowym pokoju, podczas wyjaśniania przez Chessera istoty całego spisku, pili doskonały rocznik wina Chateau La Fitte wprost z butelki. Prawdę powiedziawszy, z dwóch oddzielnych butelek. Mniej więcej w połowie, wymienili się nimi, co było równoznaczne ze zgodą Weavera na ofertę złożoną przez Chessera; za milion dolarów. Teraz przechodzili tortury jadąc przez zatłoczony West End. Weaver zdjął okulary, potarł nasadę nosa i, kilka razy, mocno zacisnął powieki. Z westchnieniem ulgi jednym szarpnięciem zerwał z szyi koloratkę. — 185 Ta pieprzona rzecz dusiła mnie na śmierć — odezwał się. To były wszystkie słowa, które wypowiedział w czasie, jaki zabrało im przejechanie, w ślamazarnym tempie, kilku skrzyżowań. Siedział tylko i obserwował ludzi na ulicy, szczególnie kobiety. Chesser przypomniał sobie, jak bardzo towarzyski był Weaver, wtedy w pięćdziesiątym i pięćdziesiątym pierwszym roku. Wielki, pierwszorzędny obrońca, który powinien był studiować prawo, a nie kulturę fizyczną. Zdał wszystkie egzaminy, za wyjątkiem tych kilku najmniej istotnych, których jednak także na świadectwie wymagano. W owych czasach Chesser mieszkał poza campusem, a dziewczyna, która bardzo często zostawała u niego na noc powodując, że opuszczał poranne zajęcia, miała na imię Jessica; agresywna, wymagająca, zdecydowana wyzwoliła nie tylko swój umysł, ale i ciało. To dzięki Jessice Chesser spotkał Weavera, kiedy odkrył jej radykalne oblicze, którego, wtedy, siłą sprawczą była integracja. Naturalnie, Chesser popierał integrację, bo nigdy nie czuł żadnych uprzedzeń. Dla niego było to nieskomplikowane. Inaczej niż większość jego kompanów, nie poczuwał się do winy, która wymagałaby od niego aktywnego uczestnictwa. To prawdopodobnie dlatego pozwalał innym przemawiać, samemu nie pokazując się na mityngach. Było to potrzebne im, nie jemu. Weaver musiał odkryć tę cechę osobowości Chessera i to mu się spodobało, odczuł ulgę, że nie jest zawsze w centrum zainteresowania. Od razu stwierdzili, że nie czują wobec siebie skrępowania. Weaver wpadał do Chessera kiedy tylko chciał, uczył się trochę prawa i pożyczał książki. W zamian za to, popołudniami w sobotę Chesser, ze swojego miejsca na widowni stadionu, czerpał namiastkę satysfakcji patrząc z jak gwałtowną pasją gra Weaver. Do czasu zakończenia sezonu rozgrywek Weaver przeczytał prawie wszystkie książki zakupione za pieniądze ojca Chessera i stali się kumplami. Byli jak dwie strony tego samego medalu. Różnokolorowi szwagrowie, mówili o sobie z humorem, bo dziewczyna, Jessica, wyzwoliwszy się ostatecznie przeniosła się do łóżka Weavera. To była dobra zima w życiu Chessera; jedna z piękniejszych w jego młodym życiu. Wszystko dzięki Weaverowi. Jednakże wszystko skończyło się definitywnie wraz z nadejściem wiosny. Weaver nie wrócił z ferii. Ukradł samochód, wyładował jego bagażnik zbiorem marihuany i złamał trzy żebra aresztującemu go policjantowi. Napisał do Chessera z więzienia raz. List z gniewnymi przeprosinami, lecz nie próbował się w 186 nim usprawiedliwić. Chesser odpisał natychmiast. Długą epistołę. Ale, potem, Weaver siedział w więzieniu, a Chesser potknął się na swoich prawniczych studiach. Drogi ich życia rozeszły się. Teraz, w niemal dwadzieścia lat później, Chesser odezwał się do niego: — Czytałem twoją książkę. — Kiedy? Nieoczekiwane pytanie. Chesser musiał szybko podjąć decyzję i nie skłamał. — Ostatniej nocy. . Weaver pokiwał sam do siebie głową, jakby na potwierdzenie swoich przypuszczeń. Miało to niewątpliwie związek ze stopniem zainteresowania Chessera walką czarnych z problemem supremacji białych. Książka Weavera leżała na stoiskach od ośmiu miesięcy. Naładowana napięciem, sięgała głębi problemu w tak otwarty, niecierpliwy sposób, że mogło wywołać to gęsią skórkę nawet u niejednego zaprzysięgłego rasisty. Sprzedawała się przyzwoicie, aczkolwiek nie trafiła na listy bestsellerów. Co gorzej, wpływy uzyskane ze sprzedaży zostały skonfiskowane. Odmówiono ich, przebywającemu na wygnaniu, Weaverowi w oparciu o kruczki prawne pod naciskiem rządu Stanów Zjednoczonych; zaprzysięgłego wroga Weavera. Powiedział do Chessera, że pomimo wszystko, właśnie ukończył następną. — O czym jest ta nowa książka? — zapytał Chesser. — Coś w rodzaju podręcznika dla rewolucjonistów. — Fikcja? Nie rozśmieszyło to Weavera. Utknęli w korku. Patrzył na bladą, ładną Angielkę wsiadającą do lotusa Elan. Musiała się obrócić na swoim tyłeczku w głębokim, kubełkowym fotelu, aby podnieść nogi do góry. Drażniące zmysły rozcięcie midi spódnicy odsłoniło całą wewnętrzną stronę jej uda. Trzaśnięcie białymi drzwiczkami odcięło Weavera od tego widoku. Powiedział do Chessera: — Niewiele się zmieniłeś. — Chciał, aby to wypadło żartobliwie, a zabrzmiało krytycznie. — Ty, tak — odgryzł się Chesser. Weaver chrząknął. Chesser czuł skrępowanie, w takim samym stopniu, jak przy okazji spotkania z Weaverem w Paryżu, ale wtedy pomogło wino i można też było to wytłumaczyć zażenowaniem spotkania po latach. Teraz wiedział. Źródłem był sam Weaver, bez słów głoszący swoją „czarność", oddziałujący na Chessera tak, że nie byłby on prawdopodobnie nawet w stanie tego zlekceważyć. Sama obecność Weavera była źródłem tej siły; wyol- 187 brzymiała ich odmienność. Chesser mógłby stanąć przed nim z zamkniętymi oczami i tak by to do niego dotarło. Przed laty, w owych dawnych dobrych czasach, niczego takiego nie było, i Chesser nie widział powodów, dla których miałoby cokolwiek dzielić ich teraz. Weaver sięgnął za siebie, po mniejszą torbę. Położył ją na kolanach i otworzył zamek błyskawiczny. Szukał papierosa, chociaż mógłby poprosić o to Chessera. Przed oczami Chessera mignęła broń. Czarna trzydziestka ósemka. Weaver zapiął torbę i pozostawił ją na kolanach. Posłużył się zapalniczką z tablicy rozdzielczej. — Polityka cię nie obchodzi, ani trochę, prawda? — zapytał. — Raz udało mi się wygrać podczas wyborów zakład. — Nixon? — Weaver z niesmakiem nawet wymawiał to słowo. — Miss Rhingold — odpowiedział Chesser. To obudziło coś z tego Weavera, którego pamiętał Chesser i przyniosło ze sobą ulgę. Podejrzewał, że, pod przybraną fasadą zachowane jest tego znacznie więcej. Weaver podniósł do góry swoją wielką dłoń, tak jakby coś zatrzymywał. Próbował nie wybuchać śmiechem. — Zrozum, chłopie, próbuję jedynie wykonać robotE, zgarnąć na chlebuś i spieprzać z powrotem. Kapujesz? — Jasne. Chesser wiedział, że Weaver ma wystarczające powody, aby być drażliwy. Aresztowany w Anglii byłby martwym człowiekiem. Zabiliby go w majestacie prawa. Możliwe, że Weaver pogodził się z myślą o śmierci, ale prawdopodobnie chciałby dokonać żywota w sposób bardziej użyteczny. — Będzie lepiej dla nas obydwu, jeśli nie będziemy wcale poruszać żadnego politycznego gówna — stwierdził Weaver. Chesser zgodził się z nim. — Mówiąc prawdę, nie przeczytałem twojej książki do końca. Przebrnąłem przez pierwszą część, a potem zasnąłem. Weaver nie obraził się. Uważał to raczej za punkt na korzyść Chessera. Nie znał żadnego innego białego, który zapadłby w sen będąc kopany po jajach przez wrogość czarnych. Poczuł się perwersyjnie uspokojony, że to właśnie w ręce tego rodzaju człowieka oddał, dosłownie, swój los. W tej samej chwili, myśli Chessera zajęły się tą chwilą w przyszłości, kiedy i jeśli czarni dostaną to, co chcą, a nawet więcej. Miał nadzieję, że Weaver dożyje tych czasów, aby poręczyć za niego. Roztargniony, 188 Chesser patrzył przed siebie nie widząc przed sobą zaparkowanej ciężarówki. Omal nie było za późno. Musiał raptownie nacisnąć pedał hamulca, aby uniknąć zderzenia. Poczuwając się do winy, ograniczył się jedynie do trąbienia klaksonem. Kilka, szybko następujących po sobie sygnałów. Zajęty tym, uśmiechnął się do Weavera szczerząc zęby. — Wiesz, kim jestem, prawda? — zapytał. Teraz klakson wył już naprawdę. Weaver wzruszył ramionami. — Jurnym bękartem — oświadczył Chesser, wciąż próbując wywołać rozładowujący atmosferę śmiech. Tym razem udało się. Donośny wybuch, aż Weaver zakrztusił się dymem gauloisa'a. W końcu, uspokoiwszy się nieco, Weaver zapytał: — Wiesz, kim jestem? Chesser kiwnął głową. Weaver i tak mu powiedział. — Wielkim, złym, czarnym skurwielem. ROZDZIAł 15 Większość ludzi jest lepsza w rozmontowywaniu rzeczy, niż w montowaniu ich z powrotem. Marylebone Ltd. twierdziła, że potrafi robić dobrze i jedno i drugie. Umieszczała w nagłówkach listów i na furgonetkach, pożądany przez wszystkich rzemieślników symbol świadczenia usług, spełniających najwyższe, królewskie wymagania: lwa w koronie z lewej strony i baśniowego jednorożca z prawej z pazurami i kopytami na herbie z inskrypcją Dieu et mon droil u podstawy. I nie miał znaczenia fakt, że najpoważniejszy kontrakt, kiedykolwiek, Marylebone Ltd. podpisała z Koroną w czasach królowej Wiktorii, kiedy to zgodziła się ona przekształcić ohydne łaźnie na zamku w Windsorze w jeszcze bardziej skandaliczną ptaszarnię. Po odebraniu telefonicznego polecenia w imieniu Clyde'a Massey'a, w Marylebone Ltd. poczuli zapach wielkich pieniędzy. Przystąpiono do działania bez zwłoki. Wstępne plany wraz z pewnymi, przesadnie kolorowymi, folderami przedstawiono z dnia na dzień. Przedstawicieli Mid-Continental Oil udało się ewakuować z budynku tuż przed wyniesieniem całego umeblowania, a na następny dzień Marylebone przystąpiła do demolowania wnętrza numeru 13 na Harrowhouse Street z taką ambicją, że można by ją poczytywać za wściekłą furię. Ścianki działowe zostały zburzone, wyposażenie wydarte, podłogi bezlitośnie zmaltretowane. Nic nie uszło wyspecjalizowanej destrukcji Marylebone Ltd., której dewizą było: cokolwiek będzie zniszczone na rachunek klienta, będzie musiało być na jego rachunek odbudowane. Trzeba, jednakże, oddać Marylebone 190 Ltd. sprawiedliwość, że dokonywała ona zniszczenia z godnością. Włożyła mianowicie wiele wysiłku w to, aby jak najmniej utrudnić życie sąsiadom. Na przykład, natychmiast po wyrwaniu okiennych ram, powstałe w ten sposób otwory zostały zasłonięte przeźroczystym plastikiem, uniemożliwiającym rozchodzenie się pyłu i resztek tynku. Gruz został żwawo usunięty, a kierowcy różnorodnych pojazdów Marylebone Ltd. zostali poinstruowani, by dokonywać załadunku i rozładunku tylko na tyłach budynku, od strony Puffing Mews. Pomimo takiej troski, znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie musieli pogodzić się z pokaźną ilością kurzu i hałasu. Przeto, tuż po zapadnięciu zmroku, dwudziestego siódmego czerwca, nie było nic niezwykłego w tym, że biała furgonetka oznakowana nie rzucającym się w oczy znakiem i napisem Marylebone Ltd. skręciła w Puffing Mews i zatrzymała się blisko tylnego wejścia do numeru 13. Trzy, ubrane w kombinezony robocze Marylebone Ltd., postacie nie obudziłyby żadnych podejrzeń, jeśliby nawet ktoś ich spostrzegł. Jedyne, co mogłoby wzbudzić zdziwienie to rękawiczki. Aby nie zostawiać odcisków palców, wszyscy ubrali, lateksowe, chirurgiczne rękawiczki. Z obojętnością robotników, niedbale wyjęli swoje narzędzia z furgonetki i wkroczyli na teren budowy. Wspinali się powoli, z piętra na piętro, pomagając sobie ostrożnie kierowanym światłem mocnych latarek w omijaniu drabin, pił mechanicznych i stert worków z zaprawą murarską. Aż znaleźli się na samej górze, na piątym, ostatnim piętrze. Światła latarek zatańczyły na suficie. To Weaver był tym, który odnalazł kwadratową wnękę umożliwiającą dostęp na dach. Przystawił jedną z najdłuższych drabin Marylebone, wszedł po niej i zaparł się ze wszystkich sił. Pozioma klapa nie ustąpiła jednak pod naciskiem. Chesser poświecił latarką i Weaver zrozumiał dlaczego. Powodem był prosty zatrzask sprężynowy. Zwolnił go i bez wysiłku otworzył wyjście. Wspiął się i wyszedł na zewnątrz. Maren z Chesserem poszli w jego ślady. Kiedy przycupnęli na czworakach na dachu, obok siebie, każde z nich poczuło przedziwną emocję. Otoczeni zarysami licznych kominów, tworzącymi raczej surrealistyczny krajobraz, mieli poczucie oddzielenia od świata, wznoszenia się ponad nim. Z dala, widoczna była wysoka zabudowa Londynu. W nocnej mgle, z ledwością odróżnić można było nawet takie punkty orientacyjne, jak zalana światłem kopuła katedry St. Paul. Pierwsza powstała Maren. Zbliżyła się do znajdującego się nieco 191 niżej ceglanego murku ogniowego oddzielającego numer 13 od numeru 11. Znajdowała się tu solidnie zamontowana stalowa siatka, wysoka na około siedem stóp, zakończona wiszącą u góry, pokaźnych rozmiarów, spiralą z ostrymi kolcami. Nieoczekiwana przeszkoda. Raport Wattsa nic o niej nie wspominał. Siatka biegła przez całą długość budynku, także i z drugiej strony, wystając z każdego końca, aby nie można jej było obejść. — Nie dotykaj tego! — ostrzegł Chesser. Maren właśnie zamierzała to zrobić. Nagłym szarpnięciem cofnęła rękę. Ze swej torby z narzędziami Weaver wyciągnął parę izolowanych rękawiczek oraz kombinerki. Nałożył rękawiczki i dotknął siatki nieizo-lowaną powierzchnią kombinerek. Nie zaiskrzyły. Starannie, miejsce za miejscem, omietli promieniami latarek dach numeru 11. Wydawało się. że dach jest płaski, nie widać było żadnych przerw ani występów. Maren odkryła jedyną nieregularność. Na tylnej, zewnętrznej krawędzi, w pobliżu rozdzielającego murku, po drugiej stronie. Symetryczny ceglany występ, który mógł coś w sobie mieścić. — Nawet jeśli coś tam jest — powiedział Chesser — w jaki, do licha, sposób mamy się tam dostać? Maren zajęta była dalszym badaniem. Promień jej latarki ujawnił rynnę przymocowaną do zewnętrznej krawędzi dachu. Zwyczajna ocynkowana rynna szeroka na pięć cali, biegnąca przez całą szerokość budynku, czyli około trzydziestu stóp. — Warto spróbować — powiedziała Maren. — Trzeba by było być pieprzonym linoskoczkiem — odezwał się Weaver. — Nieźle mi idzie. Jestem lepsza niż niegdyś Elvira Madigan — chełpiła się Maren. Niebezpieczeństwo inspirowało ją, chciała to zrobić. Ponadto była z nich najlżejsza, jej wybór był więc logiczny. — Czy możesz przeciąć siatkę? — Maren zwróciła się do Weavera. Przy pomocy długich kleszczy do przecinania drutu wykonał poziome oraz pionowe cięcia i odgiął kawałek siatki. Maren przecisnęła się przez otwór. Trzymając się siatki przeszła szybko do krawędzi dachu. Tam przystanęła z wahaniem i spojrzała na Puffing Mews. Patrząc na nią, Chesser poczuł ściskanie w dołku. To mogłaby być 192 strata wszechczasów, pomyślał. W tym momencie miał ochotę wszystko odwołać. Ale, znając ją, zdawał sobie sprawę, że żadne jego słowa jej nie powstrzymają. To było tak cudownie niebezpieczne. Maren zdjęła buty i lekkomyślnie przerzuciła je, z powrotem na drugą stronę siatki. Jeśliby tylko jeden z nich spadł na dach numeru 11, impet upadku mógłby być wystarczający do włączenia, wyzwalanego naciskiem alarmu i sprowadzenia siepaczy Systemu. Wzniosła prawą stopę i ostrożnie postawiła ją na rynnie. Stopniowo opierała się na niej, dopóki nie przeniosła na tę stopę całego ciężaru. Rynna ustąpiła nieco, ale okazało się, że jest w stanie ją utrzymać. Rozpoczęła niebezpieczną wędrówkę. Wykonała kilka precyzyjnych kroków i przystanęła. Znowu kilka kroków do przodu i zamarła, w absolutnym bezruchu. Dostrzegła, poniżej na Mews, jakiś ruch. Był to jeden z trzymających wartę ludzi Sekcji Bezpieczeństwa. Jeśliby tylko spojrzał do góry, zobaczyłby ją. to pewne. Nie uczynił tego. Maren rozluźniła się. Zanadto. Straciła równowagę. Jeśli obsunie się na prawo, runie pięć pięter w dół. jeśli na lewo — wyzwoli alarm. Opanowała ciało, rozpościerając ręce w bok, z dłońmi na płask, jak skrzydła samolotu, a kiedy ruszyła do przodu, patrzyła prosto przed siebie, udając, dopóki nie znalazła się po drugiej stronie, że balansuje na krawędzi chodnika. Chesser odzyskał normalny oddech. Nawet Weaverowi ulżyło. Maren zbadała ceglany występ. Rzuciła okiem ponad krawędzią i stwierdziła, że biegnie on przez całą długość tylnej ściany budynku. Najwyraźniej czemuś to służyło, ale z wyglądu nie można było powiedzieć, co jest w środku. Powiedziała to szeptem do Chessera i Weavera. — Wracaj — polecił jej Chesser. Odmówiła. — To jest to, jestem pewna — nalegała. Pełne wątpliwości wzruszenie ramion Weavera. Teraz nadeszła kolej na Chessera. Przelazł przez rozcięcie w siatce i znalazł się na krawędzi. Czuł się tak, jakby znajdował się w innym wymiarze niż jego ciało. Wszedł na rynnę, tam, gdzie była słabiej przymocowana; pod jego większym ciężarem, naderwała się. Przez ułamek sekundy wydawało się, że załamie się całkowicie, ale wytrzymała. Chesser opanował się, spróbował przełknąć ślinę. Gdy ponownie odzyskał panowanie w nogach, ruszył do przodu i udało mu się przejść. Działał z nonszalancją, ale w tym momencie pragnął wziąć Maren w ramiona. 193 Weaver rozpoczął przeprawę. Było mu trudniej, bo miał przy sobie torbę z narzędziami. To także nie był sposób w jaki chciał umrzeć. Chesser z Maren milcząco polecili go łaskawej opiece losu i Weaver przeszedł bezpiecznie. Wspólnie zbadali ceglany występ i doszli do wniosku, że wygląda on obiecująco. Weaver niezwłocznie przystąpił do pracy korzystając z dłuta, o odpowiednio ukształtowanym trapezoidalnym ostrzu, które z łatwością wcinało się między cegły, w zaprawę murarską. Nie minęło pięć minut a jedną wyłuskał. Maren ochoczo skierowała snop światła w powstały otwór i zobaczyła rurę. w kształcie odwróconego „U". — Może prowadzić od toalety — odezwała się. — To. na pewno od toalety — powiedział Chesser. Weaver nie przerywał dłutowania, dopóki nie usunął w sumie ośmiu cegieł. Odsłonił rurę na tyle, aby stwierdzić, którędy wychodzi na dach i gdzie jest przyłączona do. zmieniającego jej kierunek, kolana. Rura. w ceglanej obudowie biegła prosto w dół budynku, uchodząc do ziemi. Weaver owinął włókno widiowe dookoła rury i połączył je z przenośnym, elektrycznym napędem — była to szczególnego rodzaju piła wibracyjna. Nacisnął wyłącznik i włókno zaczęło wcinać się w żelazo, tak jakby to było zwykłe drewno. Pracował ostrożnie, nie wcinał się zbyt głęboko, aby nie uszkodzić niczego, cokolwiek było w środku. Piła wydawała zaledwie ciche, zgrzytliwe dźwięki. W kwadrans później usunęli duży fragment rury. W rurze biegło pięć kabli elektrycznych, w identycznych osłonach metalowych takich, jak w instalacjach o napięciu dwustu czterdziestu wolt. Weaver skorzystał z okazji i przeciął wszystkie osłony, a następnie umieścił cegły z powrotem tak, że wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Wycofali się tą samą drogą, którą przyszli, ostrożnie, ale z większą pewnością siebie. Z powrotem po rynnie, przez siatkę na dach numeru 13. Zadali sobie trud, aby zagiąć przeciętą siatkę na swoje miejsce. Zamknęli i zaryglowali klapę wyjściową na dach, zanim zeszli po schodach na dół, a potem na zewnątrz, do furgonetki ze znakami Marylebone Ltd. Nikt ich nie widział. Sukces wyprawy rozpoznawczej podniósł ich zdecydowanie na duchu. Natychmiast po przybyciu do domu, w nagrodę, napili się odrobinę ochłodzonego szampana Tattinger i zjedli wyśmienitą kolację, podaną j przez Siv i Brittę. Dwie urocze Dunki au pair... 194 Chesser odkrył wyraźną zmianę w ich zachowaniu od przyjazdu Weavera. Rzucało się w oczy ich bardziej prowokacyjne zachowanie, nieomylnie związane z obecnością Weavera. Siv i Britta nie konkurowały z sobą. Wydawały się raczej współpracować, jakby wykonywały starannie zaaranżowane pas de deux. Początkowo, odrobinę zazdrosny Chesser wziął im to za złe. Wymyślił sobie, że Siv i Britta unikają go, i chociaż to nie zraniło głęboko jego próżności, to jednak było bolesne. W ramach pociechy, przypomniał sobie, że dla z natury pozbawionych jakichkolwiek uprzedzeń, nordyckich dziewcząt o jasnej karnacji, ciemnoskórzy mężczyźni są w najwyższym stopniu pociągający. Maren doskonale wiedziała, co się święci. Rozumiała Siv i Brittę oraz ich podniecenie na widok Weavera. Kusiło ją, aby własnym, odrobinę zalotnym zachowaniem, dać to Weaverowi do zrozumienia. Ale poskromiła pokusę ze względu na Chessera. Teraz usiadła blisko niego. — Byłeś wspaniały tej nocy. Pokiwał głową. Do diabła ze skromnością. — Wszyscy byliśmy — powiedział i wzniósł toast. — A co z rurą? — zapytał Weaver, nie próbując ukryć częściowego roztargnienia spowodowanego tym, co przeźroczysta bluzeczka Britt nie była w stanie całkowicie zasłonić. — Pięć do jednego, to nie jest najlepszy zakład — powiedział Chesser. — Będzie dobrze, jeśli na pięć razy uda nam się tylko raz. — Mogło być gorzej, mogłoby być dziesięć do jednego — filozoficznie stwierdził Weaver. — Mówiąc prawdę — przypomniał Chesser — nie wiemy, czy którykolwiek z tych kabli jest tym, o który nam chodzi. — Chłopie, nie ma sposobu, aby to sprawdzić. — Musi być — wyraziła nadzieję Maren. Przez dłuższą chwilę każde z nich próbowało wyobrazić sobie rozwiązanie. Weaver patrzył za odchodzącą Siv. Zapytał Chessera: — To, co opowiadałeś o Rosjanach to prawda? — Jasne. — To mnie wkurza, stary — powiedział Weaver. Znał pełne obietnic opowieści, którymi sycili komuniści uszy czarnych w Afryce, wykorzystując prawdę, o czarnych wyrywających własne bogactwa z własnej ziemi po to, aby wręczyć je białym w zamian za grosze, pryczę do spania i butelkę piwa dziennie. Czarni w Południowej Afryce, wtłoczeni w 195 kierat kopalni, tracili zdrowie, a dla siebie nie mieli z tego nic, nawet gdy wpychali sobie diamenty w odbytnicę. Jedyne, co za to dostali, to apartheid. Walka z niesprawiedliwością była jednym z powodów, dla których Weaver przystał na plan Chessera. Teraz stanął przed następnym problemem, wiedząc, że komuniści podjudzają z jednej, a czerpią korzy-ści z przelanego potu innych z drugiej strony. Pieprzeni hipokryci, pomyślał Weaver, rad, że nigdy nie był komunistą. Raz, co prawda, o mało co nie wstąpił do partii. W więzieniu, bo taki jeden okazał się przekonywującym kaznodzieją, ale mniej więcej w tym samym czasie dostał się w krąg własnych, czarnych spraw. Był więc tylko umiarkowanie zaskoczony dowiedziawszy się, że komuniści byli takimi samymi wyzyskiwaczami, jak inni biali. Weaver zadecydował, że nie ma ochoty na więcej szampana. Chciał tego, co było przed nim, z czym mógł dać sobie radę, włączając w to Siv i Brittę, podwójną dawkę, co było zaledwie uczciwe. Rano następnego dnia Maren oświadczyła, że idzie odwiedzić Mil-dred. Przypomniała Chesserowi o odbiorze specjalnego oprzyrządowania, na które złożyli zamówienie. Będą potrzebowali także i stoper, dodała. Watts przyjdzie następnego wieczora na ostateczną odprawę połączoną z próbą generalną. Chesser zajął się więc swoimi obowiązkami, w pewnym stopniu czując się dotknięty za pozostawienie go samemu sobie w czasie, gdy Maren bawiła się na spotkaniu z kolejną astralną istotą, a We"aver pozostał w domu zajęty, budzącymi mniejsze zdumienie, reakcjami szczodrobliwych Dunek. Chesser musiał czekać ponad pół godziny, aby personel w sklepie dokonał ostatecznego dopasowania urządzenia. Było ono duże i nieporęczne, przypominało wielkością i kształtem pięćdziesięciogalonową beczkę. Zamówienia dokonał na nazwisko M. J. Mathew, dodając z własnej woli, że jest mu potrzebne do jego fabryczki w Belgii. Zapłacił gotówką. Kiedy dotarł w inne miejsce, elastyczny wąż już na niego czekał; długi na trzysta stóp, nie tak ciężki, jak można by sądzić z wyglądu. Wpakował go do samochodu i skierował się do domu. Czuł się dziwnie, jadąc ze złożonym dachem, z urządzeniem na siedzeniu obok i ze sterczącym zza pleców, wielkim zwojem elastycznego węża. Był prawie w domu, kiedy przypomniał sobie o stoperze. Zawrócił na Baker Street. Odwiedził trzy sklepy, zanim udało mu się go kupić w sklepie fotograficznym. Mimo to, zjawił się w domu przed Maren. 196 Nie dostrzegł nigdzie śladu Weavera. Ani Siv. Ani Britty. Chesser krzyknął, że już jest z powrotem. Żadnej odpowiedzi. Znikąd pomocy. Wyszedł i rozładował samochód. Udało mu się nawet dotaszczyć wszystko do domu. Był głodny. Czuł, że zaraz wybuchnie ze złości. Przygotował sobie szklaneczkę szkockiej whisky, wziął kawał zimnego kurczaka z lodówki, napchał usta suszonymi morelami i wyszedł do ogrodu. W chwili, gdy wbijał wzrok w wielki, nierozwinięty kwiat żółtej róży, wołając za nim wyszła na teras Maren. Wyjeżdżając była raczej nadąsana, po powrocie tryskała wyśmienitym humorem. Zbiegła po stopniach i pocałowała go radośnie otwartymi ustami. Wciąż jeszcze miał kurczaka i whisky w rękach, a więc to ona musiała go uściskać. — Rozwiązałam problem! — wykrzyknęła. Chesser założył, że chodzi o rurę. — To było łatwe. — Bez pomocy z drugiej strony? Potrząsnęła głową. — Ale Mildred okazała wielką pomoc. — Jak? — To mi coś przypomina, kochanie. Zapomniałam ci powiedzieć, wrócił Indianin. Wiedziałam, że mnie nie zawiedzie, kiedy będę w potrzebie. Chesser rozejrzał się dookoła pytając z kamienną twarzą: — Czy jest tutaj w tej chwili? — Nie, ale jest gdzieś niedaleko. — W jaki sposób Mildred okazała wielką pomoc? — No dobrze, siedziałyśmy w pokoju Mildred, w tym potwornym, obrzydliwym miejscu, w którym musi mieszkać i, zanim zdążyłam wyjaśnić, na czym polega problem, znalazłam rozwiązanie, leżące wprost pod naszymi stopami. — Mildred go tam umieściła? — W pewnym sensie. — A więc, jak brzmi rozwiązanie? Maren zajęta była przez chwilę podziwianiem wspaniałej róży. Wciągnęła głęboko powietrze przez nos, westchnęła a potem, mówiąc bardzo wyraźnie, odezwała się do Chessera: — Blatella germanica. Miała ich siedem. Dwa w zapasie. W oddzielnych, plastikowych fiolkach po lekarstwach, z wieczkami przedziurawionymi szpilką, aby nie udusiły się z braku tlenu. Nie był to żaden specjalny gatunek. Po 197 prostu zwykłe karaluchy. Ona i Mildred złapały je żywcem w pokoju, który służył Mildred także do spania. W razie potrzeby, można by było znaleźć ich tam znacznie więcej. Wracając, Maren wstąpiła do British Museum, dowiedzieć się nieco o insektach. Bardzo wyrozumiały ento-molog udzielił jej kilku zadziwiających informacji, z którymi podzieliła się teraz z Chesserem. Na przykład: czy wiedział on, że karaluchy są jednymi z najstarszych mieszkańców kuli ziemskiej? Trzysta pięćdziesiąt milionów lat temu biegały sobie zadowolone, a nie było nawet jeszcze ani kuchennych zlewów, ani chińskich restauracji. Karaluchy poprzedziły pojawienie się dinozaurów o sto siedemdziesiąt milionów lat i nawet te ciężkonogie monstra nie były w stanie wdeptać ich w ziemię. Karaluchy mają pięcioro oczu. sześć nóg, dwa czułki i nie wiedzą nic o kontroli urodzin. Potrafią pływać, jeśli są do tego zmuszone, a także fruwać. Świetnie im się powodzi na czymś takim jak tort czekoladowy, ale potrafią przetrwać nie żywiąc się niczym innym tylko tekturą. Kawior, czy mydło, to dla nich wszystko jedno. Przez kompresję zewnętrznego szkieletu do grubości wafla, karaluch potrafi przecisnąć się przez najcieńszą szczelinę — powiedziała Maren. Chesser momentalnie pojął, że szczególnie ta ostatnia zdolność miała teraz największe znaczenie. Maren położyła na stole plastikowe buteleczki razem z rolką taśmy samoprzylepnej, parą nożyczek, pięcioma pojemniczkami z lakierem do paznokci Diora, ostro zakończonym pędzlem z włosia soboli do podkreślania oczu, trochę bawełny, mazak i butelkę z chloroformem. Najpierw pocięła na pasemka taśmę samoprzylepną i oznaczyła nimi fiolki. Wypisała na nich imiona, nadając karaluchom tożsamość. Lea. Ingrid. Deanna. Lily. Manka. Chessera zainteresowała jej pewność, że karaluchy są rodzaju żeńskiego. " — Czyś ty kiedykolwiek słyszał o mężczyźnie imieniem Lily? — odparła, ani na moment nie przerywając wykonywania czynności. Krok po kroku. Oczywiście, wszystko sobie obmyśliła zawczasu. Do każdej buteleczki wepchnęła kłębuszek bawełny nasączony chloroformem. Po kilku sekundach insekty straciły przytomność. Następnie, 198 pędzelkiem, naniosła malutkie krople lakieru do paznokci na pancerzyk każdego karalucha. Każdy został oznaczony innym kolorem — różowy, biały, pomarańczowy, purpurowy i czerwony. Wyjaśniła Chesserowi: — Karaluchy czyszczą się podobnie, jak koty. To dlatego umieściłam plamki tam. gdzie nie będą w stanie sięgnąć. W innym przypadku, wyczyściłyby się. Plamka jest tak malutka, bo lakier jest trujący i mógłby je zabić. — Było to pokłosie spotkania z entomologiem, bez żadnych wątpliwości. Jednakże mówiła tak, jakby zawsze o tym wiedziała. Chesser zwrócił uwagę, że karaluchy wyglądają, jakby już nie żyły. Maren zakpiła sobie z niego, ale potem ją samą opanowało zwątpienie. — Mam nadzieję, że nie podałam im zbyt dużej dawki — odezwała się. Zdjęła kapturek i trąciła karalucha delikatnie koniuszkiem pędzelka. Karaluch nie drgnął, lecz dał susa. Do góry po ściance fiolki, na dywan, z łatwością uniknął reakcji Maren. Rzuciła się, aby złapać go żywcem. Próbowała nakryć go połączonymi dłońmi. Karaluch biegł, mniej więcej w tempie czterystumetrowca, w czasie, w którym mógłby pobić rekord świata, spłaszczył się, przecisnął przez szczelinę w ścianie, zniknął im z oczu i uszedł niebezpieczeństwu. — Do licha! — wściekła się Maren i skierowała swoje niezadowolenie na Chessera. — Stałeś i pozwoliłeś mu uciec. Natychmiast przyznała, że to nie była jego wina, uśmiechając się tak, jak to robiła zawsze, kiedykolwiek prosiła o wybaczenie. Musiała użyć jednego z jej zapasowych karaluchów, a więc powtórzyła całą procedurę od początku — etykietowania, usypiania chloroformem i malowania. Na paskach taśmy, obok imienia każdego karalucha umieściła kolorowe plamy identyfikujące i, na koniec, na kartce papieru, sporządziła klucz do imion i kolorów. Do tego czasu wszystkie karaluchy obudziły się z uśpienia. Wymachiwały swoimi długimi czułkami, potrząsały odnóżami i szukały wyjścia z fiolek. Chesser nie miał ochoty marnować więcej czasu. Rozwiązanie zagadnienia rury było problemem pierwszorzędnej wagi. A więc, po zmroku, ponownie pojechali furgonetką Marylebone Ltd. na Puffing Mews zatrzymując się na tyłach numeru 13. Ubrani w swoje kombinezony Marylebone Ltd. weszli do środka i po schodach na dach. Weaver odgiął pociętą poprzedniego dnia siatkę. Obydwaj, i Weaver i Chesser chcieli z własnej woli pójść na drugą 199 stronę, ale Maren nie pozwoliła na to. To był jej pomysł, przeto ona musi doprowadzić go do końca. Przerzuciła sobie przez plecy lekką siateczkę z karaluchami we fiolkach i dwoma dodatkowymi rolkami taśmy samoprzylepnej. Nie czekając na żadne dodatkowe słowa protestu, ani innego rodzaju demonstracje męstwa, przelazła przez dziurę w siatce i zeszła na krawędź dachu. Tym razem, bez wahania ruszyła do przodu i przeszła przez wąską grań. wywołując wrażenie, że to nic trudnego. Usunęła cegły i systematycznie przeniosła karaluchy, po jednym, do każdego z pięciu, wąskich otworków wewnątrz rury. Odkleiła etykietki z buteleczek i użyła ich jako wskaźników. Zapasowymi taśmami zakleiła szczelnie otworki. Na koniec ułożyła cegły na swoim miejscu. Wracając po rynnie, miała ochotę bezceremonialnie zagwizdać. ,» Także z zachwytu nad samą sobą. Tak jak zwykle, Watts przyniósł ze sobą do pracy, na cały dzień, prosty posiłek. Kanapka z pokrojonym jajkiem, majonezem i zieloną sałatą. Jabłko i termos z herbatą. Po przybyciu do skarbca, każdego rana, pierwszą jego czynnością było umieszczenie drugiego śniadania w prawym rogu, na wierzchu szafki, przy której pracował w świetle swojej lampy. Zawsze w tym samym miejscu, w żadnym innym. Ale tego dnia postąpił inaczej. Położył swoje śniadanie na szczycie wysokiego krzesła, po lewej stronie, tam gdzie było doskonale widoczne. Watts miał pozostać w skarbcu aż do południa i kontrolować zawartość pakietów. Ale od dwunastej, Meecham oczekiwał jego pomocy na górze, przy prowadzeniu przeglądów. Od godziny dziewiątej prawie do jedenastej zbadał w promieniach podświetlacza diamentów wiele kamieni, potwierdzając ich ciężar i inne cechy, starannie owijając każdy materiałem, wkładając kolekcje do pakietów. Chociaż wydawał się koncentrować całą uwagę na diamentach, pochłaniała go jednakże obserwacja własnego śniadania. O jedenastej przerwał pracę, rozwinął woskowany papier śniadaniowy i częściowo odsłonił kawałek kanapki z jajkiem. Odgryzł duży kęs jabłka. Może to pomoże, pomyślał. Dokładnie o jedenastej czterdzieści pięć karaluch z gatunku Blatella germanica rozpłaszczył się tak wystarczająco, aby przecisnąć się przez szczelinkę wolnej przestrzeni pomiędzy ścianą i obudową kontaktu elektrycznego, do którego włączona była wtyczka od podświetlacza 200 Wattsa. Minione czternaście godzin insekt spędził wędrując tylko w jednym kierunku, w przestrzeni ograniczonej między przewodem elektrycznym i karbowanym metalem rurki. Gdy nadwrażliwe receptory jego czułek wyczuły minimalny przepływ powietrza inteligentnie podążył w tym kierunku. A potem, kiedy z tej samej strony dobiegł go zapach pożywienia poszedł za nosem. Właśnie wyłonił się spoza kontaktu elektrycznego i zlazł po ścianie. Na dole, z ostrożności, zawahał się. Pokusa była mocniejsza niż strach. Czmychnął po podłodze, wspiął się po nodze od wysokiego krzesła i czekał kilka minut, wisząc do góry nogami, pod siedzeniem. Za pięć dwunasta zdecydował się podjąć próbę. Watts zobaczył go. Zapanował nad sobą. aby nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu. Ledwie pochylił się do przodu, stwierdził, że karaluch, smakowicie zajadający jego drugie śniadanie, miał malutki kolorowy punkcik na pancerzyku. Różowy. To była Marika. Przybywszy tej nocy do domu przy Park Yillage, na próbę generalną. Watts zgłosił ten fakt ku radości wszystkich zainteresowanych. Konieczność spowodowała, że tym razem zrezygnowano z ostrożności nie spotykania się bezpośrednio. Mogli jedynie mieć nadzieję, że Watts nie jest śledzony przez System. Wierzyli, że nie ma po temu powodów. Czyż ktoś. po blisko trzydziestu latach wiernej służby, nie zasługiwał na absolutne zaufanie? Ten ktoś zasługiwał także na pełną odprawę emerytalną, pomyślał Chesser, ale nie powiedział nic. Chesser żałował, że Watts został we wszystko zamieszany do tego stopnia, żałował, że wystawił go na ryzyko całkowitej kompromitacji. Chesser wypisał jeszcze jeden czek na nazwisko Wattsa, podnosząc jego wynagrodzenie do okrągłego miliona. Zrównało go to z Weaverem. To nie ukoiło wyrzutów sumienia Chessera w takim stopniu, jak zachowanie się Wattsa, udzielającego im nieocenionej pomocy. Najwyraźniej, Watts dokonywał wendetty. Na swój własny, swoisty sposób. Próba generalna wypadła dobrze. Zdecydowanie Maren, aby doprowadzić do niej, okazało się uzasadnione. Między innymi, dowiedzieli się, że wąż jest ściśle dopasowany, lecz gładko wskakuje na swoje miejsce, a urządzenie pracuje bez niespodzianek. Maren zmierzyła stoperem czas Wattsowi. Zamiast diamentów użyli drobnego żwiru. Po kilku próbach Watts robił 201 to szybciej, ale to było wszystko, na co było go stać. Pomnożyli jego najlepszy wynik i wyszło im, że, nawet w tym tempie, nie wydostaną wszystkich diamentów. Uda im się jednakże zdobyć większą ich część. Mildred była obecna na próbie na wyraźne życzenie Maren. Siedziała, patrzyła i zafascynowało ją to tak, że, co niezwykłe, gdy inni byli zajęci treningiem, ona zachowała milczenie. W końcu Chesser był pewny, że wszyscy wiedzą już wszystko. Wtedy padło jedyne pytanie. Maren skonstatowała, że nie ma potrzeby przedłużać oczekiwania — zrobią to następnej nocy. Wyrażono zgodę. Watts opuścił ich. Mildred zaś pozostała, spodziewając się, że Maren odwiezie ją do domu. Chesser ucieszył się. Nadarzała się okazja uregulowania rachunków z miniaturowym medium. Miał już przygotowany czek podpisany przez M. J. Mathewa. Wypisał na jej nazwisko dwieście tysięcy dolarów, uważał to za czyn wspaniałomyślny. Był pewny, że Mildred skwapliwie zaakceptuje czek. A więc. bez żadnych wstępów, po prostu wyciągnął rękę i podał go jej. Mildred wlepiła w niego oczy. na moment zaciekawiona. Nagle odskoczyła, tak jakby jego ręka była przygotowaną do ataku kobrą. — Rety! — wykrzyknęła. — Powiedziałam ci, abyś nie próbował wręczać mi pieniędzy. Mimo że bardzo ich potrzebuję, to wolę zachować moją moc. — Podniosła oczy do góry. — Ja ich nie chcę — rozpaczała. — Chcę zachować moją moc. W Maren wstąpiła furia. — Myślałem, że przydadzą się jej — bronił się Chesser. — Mimo wszystko pomogła nam z karaluchami i resztą. Maren wyrwała mu czek z ręki. Podarła go na drobniutkie kawałeczki, które wylądowały w popielniczce. Chesser uważnie obserwował Mildred w czasie, kiedy dwieście tysięcy dolarów, które mogły przypaść jej w udziale, ulegały zniszczeniu. Mildred nawet nie drgnęła powieka. Maren otoczyła uspokajająco ramieniem swoją duchową powiernicę. — On po prostu niczego nie rozumie. Musisz mu wybaczyć. Mildred lamentowała płaczliwie. Chesser założyłby się o wszystko, że Mildred przyjmie od niego ten czek. Być może, pomyślał, mimo wszystko źle ją oceniał. Zorientował się, że mówi do niej: — Przepraszam. Mildred zdobyła się na pobłażliwy uśmiech. — Jutro w nocy będę wysyłać bardzo pozytywne myśli — obiecała. ROZDZIAŁ 18 Noc trzydziestego czerwca była taka, o jakiej marzą ludzie związani z przemysłem filmowym, albo próbują ją odtworzyć na planie sensacyjnych filmów o morderstwach lub horrorów. Po pociemniałym z gniewu niebie przewalały się wielkie, kuliste turbulencje chmur. Atmosfera była zbyt niespokojna, aby mógł rozładować ją deszcz. Wstrząsały nią konwulsje wiatru, które chłostały powierzchnię ziemi, okładały ją pięścią podmuchów. Być może. ze strony Chessera, Maren i Weavera był to przejaw amatorszczyzny, a już na pewno zuchwałości, aby w taką noc podejmować próbę. W istocie zostali wprowadzeni w błąd oficjalną prognozą pogody, która zapowiadała zachmurzenie z jedynie dwudziesto procentowym prawdopodobieństwem deszczu, ani słowem nie wspominając o wichurze, która, być może, zmierzała tego popołudnia w inne strony. Tak czy inaczej, w momencie, kiedy Chesser, Maren i Weaver zdali sobie sprawę z utrudnienia, nie mogli się już wycofać. Dwie duże, oznaczone symbolami Marylebone Ltd. wywrotki zaparkowały w niewielkiej, strategicznie dogodnej odległości od tylnego wyjścia do numeru 13, urządzenie zostało wniesione do środka, a potem na drugie piętro. Z nieporęcznym zwojem plastikowego węża postąpiono podobnie. Najważniejszym było, że Watts siedział zamknięty za pancernymi drzwiami podziemnego skarbca Systemu. ^Dokładnie o piątej dwadzieścia pięć po południu zszedł do, usytuo- 203 wanej na pierwszym podziemnym poziomie, sortowni. Kończono tutaj pracę o piątej trzydzieści i wszyscy klasyfikatorzy przygotowywali się do wyjścia. Aby uniknąć tłoku przy jedynym wejściu i wyjściu do numeru 11, Watts z reguły zatrzymywał się tutaj na dłużej. Zawsze pod koniec dnia, przy drzwiach na Harrowhouse tłoczyło się co najmniej pięćdziesięciu pracowników naraz. Ale tego dnia, Watts zjawił się przy wyjściu o piątej trzydzieści i razem ze wszystkimi wyjechał windą do głównego hallu, gdzie krążył już niecierpliwy tłum, złożony z oczekujących na otworzenie drzwi urzędników i sekretarek, pragnących wydostać się jak najszybciej. Szybkie rozładowanie tłoku było ograniczone wąskim przejściem i przez Millera. który kontrolował każdego wychodzącego. Watts rozejrzał się dookoła obserwując procedurę. Miller z listą pracowników w ręku, rozpoznawał po twarzach mijających go ludzi i odkreślał na liście nazwiska wychodzących nieregularnie w parach lub trójkami. Watts zwrócił uwagę, jak mechanicznie wykonuje on tę czynność. Bez wątpienia, był to wynik powtarzania od dawna, tej samej czynności. Na to właśnie liczył Watts. Dotarł do drzwi razem z dwoma kolegami z pracy. Oczy Millera zatrzymały się na nim. Rozpoznał go. Watts zawahał się na moment. Miller spuścił z niego wzrok i zajął się listą. W tym momencie Watts usunął się na bok i zaczął poprawiać kapelusz, a potok ludzi, płynący za nim. zajął jego miejsce. Teraz ich twarze przyciągnęły uwagę Millera. Watts, odwrócony częściowo plecami, spod oka, obrzucił ukradkowym spojrzeniem Millera i dostrzegł, pomiędzy wychodzącymi, że jest on całkowicie zatopiony w swojej czynności. Wyglądało na to, że, przynajmniej w mniemaniu Millera, Watts już wyszedł, a jego nazwisko zostało odkreślone na liście. Watts wycofał się i stanął obok grupki tych, którzy jeszcze nie wyszli, wszedł do windy, zjechał na dół — do skarbca — i tam pozostał. Dokładnie o godzinie szóstej był świadkiem automatycznego zamknięcia się drzwi. Usłyszał szczęk obracających się wewnątrz nich, elektrycznie sterowanych walców, zawiłego, kodowanego mechanizmu ryglującego. Przed sobą miał trzy godziny na przygotowania. To było aż nadto. Tego dnia rano, celowo nie przeczytał Morning Telegraph, miał teraz tę gazetę przy sobie, aby w wolnym czasie poczytać dla rozrywki. Ale 204 ponownie odłożył to na później, najpierw postanowił spełnić swój obowiązek. Zdjął marynarkę i zawiesił ją na oparciu krzesła. Z kieszeni, wyjął parę zwykłych rękawiczek, srebrny scyzoryk z wygrawerowanymi własnymi inicjałami, małą rolkę czarnej taśmy izolacyjnej i dwieście metrów ciasno zwiniętej żyłki wędkarskiej o wytrzymałości pięciuset funtów. Usiadł na podłodze, wyjął wtyczkę podświetlacza diamentów z kontaktu w ścianie i tępym końcem ostrza scyzoryka wykręcił wkręt przytwierdzający osłonę kontaktu. Zrobił to bardzo ostrożnie, nie zostawiając żadnych śladów. Położył bakelitową osłonkę i śrubkę na podłodze, tak aby mógł z łatwością je odnaleźć, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Następnie, naciągnął rękawice i zabrał się do pracy przy samej puszce. Odkręcił dwa wkręty utrzymujące w ścianie podwójny kontakt. Nie miał z tym żadnych kłopotów. Uwolnił podłączone do niego kable i kontakt także znalazł się na podłodze. Dwa odsłonięte końce przewodów owinął izolacją, aby nie spowodowały zwarcia. Zwinął oba końce przewodów w pętlę, dowiązał do niej żyłkę wędkarską i zabezpieczył je przewlekając żyłkę przez pętlę. Odłożył gotowy zwój żyłki na podłogę. Przez następną godzinę i piętnaście minut przygotował szafy z posegregowanymi diamentami. Wyciągnął wiele płytkich, szerokich szuflad i zostawił je wszystkie w tej pozycji. Szuflady były doskonale wyważone, podparte na łożyskach kulkowych, otwierały się więc płynnie, z łatwością. Uporawszy się z tym, Watts sprawdził czas. Pozostało jeszcze niecałe trzydzieści minut. Przysiadł więc i z przyjemnością zajął się swoją gazetą. W tej samej chwili Weaver otwierał rygiel poziomej klapy wychodzącej na dach numeru 13. Popchnął ją do góry, a wiatr nieomal że wyrwał mu ją z rąk. Weaver i Maren wczołgali się na dach. Teraz dopiero poczuli prawdziwą siłę wiatru. Pochyleni do przodu, stanęli na szeroko rozstawionych nogach, próbując utrzymać równowagę. Ale porywy wiatru o różnej intensywności, sporadycznie zmieniające kierunek powodowały, że nie było pewnej metody na utrzymanie równowagi. Z końcówką węża pojawił się Chesser. Weaver złapał za nią i, dłoń za dłonią, zaczął go szybko wyciągać na dach. Wąż został natychmiast porwany przez wiatr. Chesser wraz z Maren musieli przycisnąć go do powierzchni dachu swoimi ciałami. Kiedy rozwinęli go na dostateczną 205 długość, Weaver przytwierdził go do siatki ogrodzeniowej, przy okazji ją wyginając i torując przejście. — Nie ma potrzeby, abyśmy wszyscy szli na drugą stronę — powiedział Chesser do Maren, która popatrzyła na dach i rynnę numeru 11. — Chodźmy razem — powiedziała. Z jednej strony Chesser chciał się sprzeciwiać, chciał, aby była tak bezpieczna, jak to tylko możliwe; z drugiej strony coś mu mówiło, że to byłby najlepszy sposób przejścia. Razem. Chesser poszedł pierwszy, a za nim Maren. Czuł za plecami jej obecność. I to mu pomagało. Tak jak jej pomagało to. że on prowadził. Wiatr był teraz ich wrogiem, śmiertelnym, nieprzewidywalnym elementem, który zamierzał się na nich, jak niewidoczna, mocarna dłoń; to pchając, to ciągnąc za moment. Wirował i wciągał w próżnię, to znów raptownie przycichał, by z nowym impetem powrócić. Cal za calem posuwali się wzdłuż rynny, pokonując zwiększony dystans w sporadycznych momentach ciszy. Upadek, w każdą stronę, oznaczał śmierć. Nie stawiali stóp, tak jak poprzednio. Teraz, suwali stopami po rynnie, cały czas jej dotykając: przesunięcie do przodu nogi wykrocznej na długość stopy a potem, o tyle samo. nogi zakrocznej. Wolno. Bardzo wolno. Kiedy pozostało im do przebycia nie więcej niż jard. Chesser zapragnął wykonać skok. Pokonać pozostałą odległość. Zrobić wypad do przodu, chwycić się czegoś bezpiecznie. Nie zrobił tego, bo nadmierna raptowność, mogłaby wytrącić z równowagi Maren. Nie przestał przesuwać stóp w żółwim tempie, lecz natychmiast, gdy tylko dobrnął do końca, odwrócił się i wyciągnął do niej ręce. Uchwyciła się ich, a on przyciągnął ją do siebie. Przytulili siebie nawzajem. — Kocham ciebie — powiedział. Nigdy nie czuł tego tak szczerze, jak w tej chwili. — Wiem o tym — powiedziała. Uderzenie wiatru przywróciło ich do rzeczywistości. Oboje, na klęczkach przystąpili do usuwania cegieł. Odsłonili rurę osłaniającą pięć kabli elektrycznych. Maren zapaliła latarkę szukając, oznaczonej plastrem z różową plamką, gufrowanej tuby. Usunęła z niej taśmę izolacyjną i obnażyła przewody. Chesser wyciągał go palcami, dopóki nie mógł chwycić go całą ręką. Szarpnął z 206 całych sił. Przewód drgnął. Dłoń za dłonią wywlekał kabel z jego osłony podając dalej, do Maren, która zajęła się zwijaniem. W końcu, ukazała się, przywiązana do niego przez Wattsa, żyłka. Wszystko było gotowe. Zgodnie z planem zamierzali poprowadzić wąż po dachu, ale teraz wiatr im w tym przeszkodził. Weaver improwizował. Gdy Maren z Chesserem zajmowali się wydobywaniem kabla, przeszukał pomieszczenia pod numerem 13 i znalazł odpowiedni rodzaj mocnej linki, pozostawionej przez robotników Marylebone Ltd. Związał kilka kawałków razem i przywiązał jeden koniec do węża a drugi do klucza. Wiedział, że ma przed sobą tylko jedną próbę. Jeśli rzut okaże się zbyt krótki, klucz spadnie na dach numeru 11 i odezwie się alarm. Weaver stanął mocno na szeroko rozstawionych nogach i zakręcił kluczem nad głową. Kiedy klucz wirował już energicznie, rozluźnił chwyt. Linka zabrzęczała, jak szarpnięta struna. Klucz przefrunął ponad pobliskim ogrodzeniem, krążąc nad powierzchnią dachu pokonał wiatr i przeleciał kilka cali ponad siatką ogrodzenia, które oddzielało numer 11 od dachu budynku sąsiadującego z nim po przeciwnej stronie. Chesser sięgnął po niego, odwiązał go i pociągnął za linkę, dopóki nie trzymał w ręku końcówki węża. Nie bez trudności udało mu się go przyciągnąć, bo oszalały, targany wiatrem wąż, wykręcał się dziwacznie. W tym czasie, Maren z metodyczną ostrożnością odwiązała żyłkę wędkarską od elektrycznych kabli. Chesser usunął szpagat z końcówki węża, a Maren dowiązała do niej żyłkę. Następnie wyjęła z kieszeni niewielką mosiężną kulkę. Wpuściła ją do gufrowanej rurki, mając nadzieję, że będzie to czytelny sygnał dla, znajdującego się siedem pięter niżej, Wattsa. Faktycznie, był. Po paru sekundach żyłka napięła się. Chesser wsunął końcówkę węża do rurki. Z jakiegoś powodu nie był tak ciasno dopasowany, jakby to wynikało z przeprowadzonych prób. Wsuwał się z łatwością. Weaver podawał im go, a Chesser z Maren kierowali go na dół. Poniżej, w skarbcu, Watts ciągnął za żyłkę starając się im pomóc. Kiedy koniuszek węża wysunął się z otworu po kontakcie, Watts wyprowadził go na zewnątrz i odwiązał linkę. Ciągnąc ostrożnie, układał go w starannych zwojach na podłodze, tak jak postępował z wężem ogrodowym w domu, po zakończeniu zraszania swoich róż, czy też trawnika. Po chwili, przestał ciągnąć, sądząc, iż dysponuje już taką ilością węża, jaką byli w stanie mu podać. Faktycznie tak było. Wąż wkrótce naprężył 207 się. Watts miał nadzieję, że to wystarczy. Aby się o tym przekonać, chwycił za jego koniec i ruszył przejściem w najdalszy kąt skarbca. Dotarł tam, mając nawet niewielki zapas. Przyłożył wąż otworem do swojej dłoni. Nic. Oczekiwanie trwało, w jego odczuciu, nieskończenie długo. Opanował go lęk, że teraz, po tym wszystkim, nic z tego nie będzie. Wtedy, nagle, poczuł ssanie. Sprawdził — skórę na dłoni zassało z mocą. Odetchnął z ulgą. Watts miał przed sobą mnóstwo pracy. Rozpoczął od najdalszego krańca skarbca, od najwyższej szuflady, od doskonałych, białych, kamieni — najwyższej jakości, odrobinę większych lub mniejszych od ośmiu karatów. Watts doskonale wiedział, jak są znakomite; sam je zaklasyfikował. Diamenty leżały stłoczone w szerokiej szufladzie. Wyłożone czarnym aksamitem dno było nimi całkowicie zasłane. Watts przyłożył końcówkę węża do diamentów i zasysał je, dopóki szuflada nie została całkowicie opróżniona. Zasunął ją i, z następną, postąpił tak samo. Podobnie postępował, po kolei, ze wszystkimi innymi szufladami. U góry, Maren i Chesser czuwali nad wężem w miejscu, z którego wychodził z metalowej rurki, a Weaver. na drugim piętrze numeru 13 doglądał urządzenia. Było ono bardzo podobne do przemysłowego odkurzacza, z tą jedynie różnicą, że opróżniało się nie przerywając pracy. Pod tym względem przypominało ono raczej pompę. Wąż schodzący z dachu doprowadzał diamenty do urządzenia, do którego z drugiej strony dołączono odprowadzający odcinek węża. Był, przez okno na drugim piętrze, poprowadzony do jednej z wywrotek zaparkowanych na Mews. Skrzynia wywrotki była przykryta plandeką, a w otwór, w samym jej środku, wetknięty był wąż, zaś spód skrzyni wyłożono kocami, aby stłumić hałas. Pierwszy diament wpadł do ciężarówki dokładnie o godzinie dziesiątej dwadzieścia trzy wieczorem. O drugiej nad ranem przepływ diamentów ustał. Weaver pomyślał, czy nie zaszło coś niedobrego, ale doszedł do wniosku, że to tylko Watts zrobił sobie przerwę na odpoczynek. Jego domysły okazały się słuszne, po dziesięciu minutach diamenty ukazały się ponownie. O szóstej rano Watts był śmiertelnie zmęczony. Musiał ponownie odpocząć. Bolały go nogi, ramiona i mięśnie rąk piekły ze znużenia. Czuł się tak, jakby jego powieki skurczyły się i nazbyt wiele żądały od, utrzymujących je na swoim miejscu, mięśni. Usiadł na podłodze. Popatrzył na szafki, które udało mu się opróżnić. 208 Ich szuflady były teraz zamknięte. Rozciągnął się na podłodze próbując się rozluźnić. Ale opanowało go nadmierne napięcie. Powiedział sobie w duchu, że koniec nadejdzie już wkrótce. Pozostała mu niecała godzina, a musiał jeszcze w tym czasie wiele zrobić. Tak ciężko nie pracował od lat. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie to wymagało aż tyle wysiłku. Wstał z podłogi, zesztywniały po tej krótkiej przerwie i rozpoczął opróżnianie szafki, o której wiedział, że zawiera niezwykłe, różowe kamienie; fantazyjne, jak o nich mówili. Widział, je zasysane do węża, znikające. Miał wrażenie, jakby się rozpuszczały. Watts był zdecydowany zakończyć. Śpieszył się. ale nie rezygnował z dokładności. Na pięć minut przed siódmą wąż zassał ostatni diament z ostatniej szuflady. Nagle poczuł się lepiej. Żałował, że nie można było zabrać większych kamieni. Tylko one pozostały. Wszystkie pozostałe szafy były puste. Co do jednej. Dziewięćdziesiąt pięć procent magazynu Systemu zostało wyczyszczone z diamentów. Watts przymocował żyłkę wędkarską do węża. O godzinie siódmej rano, Chesser i Maren wyciągnęli wąż i przywiązali żyłkę do kabli elektrycznych. Watts ściągnął kable na dół, odizolował ich końce, przykręcił je do styków kontaktu i osadził kontakt na swoim miejscu. Ścisnął zużytą taśmę w kulkę, nawinął żyłkę na palcach, związał ją mocno i wsunął obie rzeczy do kieszeni spodni. Przymocował na powrót obudowę, włączył do kontaktu podświetlacz diamentów, ubrał marynarkę i usiadł tam. gdzie siadywał zwykle. Na zewnątrz wichura ucichła, tak jakby jej dzika buńczuczność ulękła się słońca. Nadchodził już świt, zapowiadany fiolkoworóżową zorzą na wschodnim niebie. Weaver ściągnął wąż z powrotem. Chesser z Maren włożyli na swoje miejsca cegły i odbyli drogę powrotną po rynnie, teraz stawiając szybkie kroki; opanowani, jak para doświadczonych aktorów cyrkowych. Zagięli siatkę ogrodzeniową na swoje miejsce i opuścili dach numeru 13, zamykając za sobą klapę na zatrzask. Znieśli na dół wąż wraz z urządzeniem, wynieśli je na zewnątrz i wrzucili na skrzynię jednej z wywrotek. Na każdym samochodzie znajdował się ładunek około dwóch ton diamentów. Chesser i Maren wsiedli do kabiny prowadzącej ciężarówki. Weaver miał być kierowcą drugiej. Przekręcili kluczyki w stacyjkach i odjechali. Tył samochodu prowadzonego przez Weavera zniknął za zakrętem Mews w samą porę. Pięć sekund później, prawdziwy tynkarz 209 Marylebone, w prawdziwym pojeździe Marylebone, skręcił na Mews z drugiej strony. Maren była ich pilotem, posługując się zawczasu zaznaczoną przez Chessera trasą na mapie. Jechali głównymi ulicami, na których poranny ruch ciężarówek nikogo nie dziwi. O siódmej czterdzieści pięć przed południem wyjechali na przedmieścia Londynu. Podążyli autostradą A-2 na południe, jadąc tuż poniżej dozwolonej granicy prędkości, aż do z góry określonego zakrętu. Po przejechaniu jeszcze sześciu mil autostradą zjechali na węższą drogę, a potem na taką, którą od roku nikt nie jeździł. To tam było miejsce dokąd zmierzali. Gdzie ukryć cztery tony diamentów? Zawodowi złodzieje nie byliby oryginalni i urządziliby prawdopodobnie kryjówkę w opuszczonym magazynie, tak aby mieć zdobycz na oku. Miejsce wybrane przez Maren, Chessera i Weavera było bardziej pomysłowe. Faktycznie, nie znajdowało się ono w ukryciu, lecz na otwartym terenie, gdzie, jak można było rozsądnie zakładać, nikomu nie przyjdzie do głowy szukać. W opuszczonej, wykorzystywanej przez pewien okres czasu przez Departament Autostrad przy budowie autostrady M-3, żwirowni. Znajdowała się ona w ustronnym, trudno dostępnym miejscu. Jedyna, wiodąca do niej droga miała długość ćwierć mili i była tak zarośnięta, że wydawała się niedostępna. Niskie gałęzie, stłoczonych w kępach krzewów w sposób naturalny maskowały ją. zaś powierzchnię drogi porastała trawa. W niewielkiej odległości od zakrętu przecinało ją wąskie, ale trudne do pokonania wyżłobienie, będące dodatkowym utrudnieniem dla tego, który próbowałby dotrzeć do żwirowni. Dzień wcześniej, Chesser z Weaverem zwieźli kilka czterocalowych bali drewnianych o długości dwunastu stóp i, w poprzek wyżłobienia, ułożyli tymczasowy przejazd. Żwirownia była zwykłą, ziejącą, wydrążoną w ziemi dziurą. Stąd o pięć mil na południowy wschód położone było Hindhead, a o mniej niż dwanaście mil — w Zachodnim Sussex — rezydencja Massey'a. Na dnie, otwierającej się w niebo, żwirowni leżało kilka kopców pokruszonych, różnego rodzaju skał, między innymi kwarcytów, które — jeśli nie brać pod uwagę wielkości — przypominały nieoszlifowane diamenty. Nie były tak przeźroczyste, ale prawie. Stał tam blaszany barak. Zardzewiały i w opłakanym stanie. Maren wysiadła, aby poprowadzić Chessera i Weavera. Samochody stanęły blisko siebie, niemal stykając się tylnymi zderzakami. Klapy zostały zwolnione, a mechanizm wyładunkowy włączony. Diamenty 210 spłynęły z pak i posypały się na ziemię. Ślizgając się; stukając o siebie. Mała lawinka dwudziestu milionów karatów, która, na ziemi, uformowała coś, co na oko wyglądało, jak kupka bezwartościowych, zwyczajnych kamyczków. Wywrotki zostały odprowadzone, a ich silniki wyłączone. Chesser z Weaverem wyskoczyli z szoferek, gorąco pragnąc to zobaczyć. W tym momencie mogliby wiele powiedzieć, ale nic nie oddałoby tego, co czuli, a więc, stanęli bez słowa, ogłuszeni własnym, całkowitym powodzeniem. Z trudnością mogli się z tym pogodzić. Tak, jak to przepowiedziała Maren, dokonali największego rabunku wszechczasów, zapisali się w annałach kryminalistyki. Po wsze czasy. Zachwycona Maren, nie mogła jednak oprzeć się uczuciu rozczarowania. Skoncentrowane ryzyko, stężone podniecenie — skończyły się. Myśli Weavera skoncentrowały się na diamentach. Widział ręce czarnych, wydzierające je swej własnej ziemi i sposób, w jaki teraz mógł, koniec końców, odpłacić im za to. Chesser próbował przekonywać sam siebie, że to, co widzi, nie jest wytworem jego wyobraźni. Popatrz na te pieprzone diamenty. Jeszcze raz. Popatrz na te pieprzone diamenty... Chesser przerwał zaklęcie. Podbiegł i usiadł na stosie o wartości dwunastu miliardów dolarów, przyjmując taką pozycję, w jakiej sobie zawsze wyobrażał Meechama. Diamenty sypały się do jego butów. Pod pośladkami czuł ich twarde ziarenka. Zawróciło mu się od tego w głowie. Chesserowi przejadły się, słyszane przez całe życie, opowieści o tym, że pozycja człowieka zależy od jego miejsca siedzenia. W tej chwili, Chesser znajdował się na samym szczycie. Była godzina dziewiąta rano. Wejścia do skarbca pod numerem 11 zostały odblokowane przez zawiłe, elektronicznie sterowane mechanizmy; systemy alarmowe znieczulone. Wrota powoli otworzyły się, same. Zgodnie z planem, Watts miał wyjść tak szybko ze skarbca, jak to tylko było możliwe. Miał wyjechać windą na drugie piętro, a potem zejść po stopniach do głównego hallu, gdzie usiadłby czytając gazetę, tak jakby dopiero się pojawił. Najczęściej pojawiał się w pracy wcześniej i, przed zejściem na dół, musiał oczekiwać na otworzenie skarbca. Jego zachowanie nie byłoby więc poczytywane za niezwykłe. Spóźniłby się zaledwie o kilka minut, i aby to wytłumaczyć miał cofnąć wskazówki zegarka. 211 Ponieważ Watts każdego ranka był zwykle pierwszą osobą wchodzącą do skarbca, to on miał odkryć rabunek i złożyć raport. Nie podejrzewaliby go. Jego lojalność była według Systemu niepodważalna, a nienaganne maniery stawiały go poza wszelkim podejrzeniem. Nie, nie mogliby podejrzewać Wattsa. Jeśli wzięliby go w ogóle pod uwagę, doszliby do wniosku, że nie jest do tego zdolny. Składając raport, Watts nie powinien udawać nadmiernego podniecenia, ani też być skrajnie przygnębionym. Powinien raczej powiedzieć to do Meechama na swój brytyjski, stonowany sposób. Jeśli zaś byłby lekko zdenerwowany, byłoby to całkowicie zrozumiałe. Taki był plan. Ale to był plan niewykonalny. I Wats wiedział o tym przez cały czas. ponieważ kiedykolwiek przychodził pod numer 11. wcześniej czy nie. musiał być sprawdzony przez Sekcję. Żadnych wyjątków nie było. Sekcja sprawdzała jeszcze staranniej wszystkich wchodzących niż wychodzących. Watts postanowił nie ujawniać tego ani Chesserowi. ani Maren. Uważał, że ma do tego prawo. Wkrótce i tak umrze, myślał. Nie było to więc zbytnim poświęceniem z jego strony. Naprawdę. Kiedy wskazówki na jego zegarku wskazały ósmą trzydzieści, wyjął małą niebieską kapsułkę z kieszeni kamizelki i włożył ją do ust. Miał kłopoty z przełknięciem. Jego suche gardło chciało ją odtrącić. Udało mu się jednak zepchnąć ją w dół. Powiedziano mu, że śmierć nastąpi po około dwudziestu minutach i będzie stosunkowo bezbolesna. Okazało się, że te informacje były prawdziwe. Jeden z klasyfikatorów odkrył ciało martwego Wattsa i zawiadomił o tym Meechama. Meecham był zaskoczony i poirytowany. Natychmiast przekazał wiadomość do Coglina mając nadzieję, że ten incydent nie przeszkodzi ważnym przeglądom, które przewidział na ten dzień w harmonogramie. Zanim Meecham dotarł na dół, do skarbca, już tam był Coglin w towarzystwie kilku swoich specjalistów. Niczym nie przykryte ciało Wattsa leżało rozciągnięte na podłodze. Meecham próbował nie patrzeć na nie. — Samobójstwo — wyraził swoją opinię Coglin. — Dlaczego, u diabła, nie został w domu i nie zrobił tego tam? — Był w skarbcu. Kiedy drzwi otworzyły się rano, był już. w środku. — To niemożliwe. — Musiał być tutaj przez całą noc. 212 — Został sprawdzony przy wyjściu wczoraj wieczorem, prawda? — zapytał Meecham. — Jego nazwisko zostało odkreślone — odpowiedział Coglin, upokorzony. — Twoja Sekcja spieprzyła robotę — Meecham był wściekły. Nigdy nie klął, wykluczając okoliczności najbardziej intymne. Coglin przyjął oskarżenie kiwnięciem głowy. Meecham wykorzystywał chwilę przewagi. — Przynajmniej, dopilnuj teraz, aby ten cały bajzel załatwiono dyskretnie. Przypuszczam, że możesz nakłonić policję do współpracy? — Oczywiście. — Że też to musiało być właśnie dzisiaj, a nie kiedy indziej — mówił dalej Meecham — musimy przygotować paczuszki. — W myślach wyznaczał już następnego w starszeństwie klasyfikatora, aby objął posadę Wattsa. — Nie wiesz jeszcze wszystkiego — powiedział Coglin. — Co masz na myśli? — Diamenty zniknęły. — Nie bądź śmieszny, proszę.. Meecham wyciągnął jedną z szuflad z szafki stojącej najbliżej i zobaczył, że jest pusta. Nie uwierzył własnym oczom. Wyciągnął następną. Szedł tak, od szafki do szafki, a jego histeria pogłębiała się w miarę, jak stwierdzał, że wszystkie są puste. Biegał tam i z powrotem, wzdłuż przejścia. Szarpał i otwierał szuflady, przeklinał znalezioną w nich pustkę i zamykał je z trzaskiem. Na koniec wyładował swój gniew na Coglinie. — Ty nieudolny skurwysynie. Coglin nie mógł temu zaprzeczyć. Odezwał się do Meechama: — Osobiście sprawdziłem rejestry urządzeń elektronicznych. — Tak jak sprawdziłeś wyjście Wattsa? — Ostatniej nocy wszystkie systemy alarmowe działały normalnie, przez całą noc, bez przerwy. , — Co to dowodzi? — Nikt nie przeszedł przez wrota do skarbca. — Mam gdzieś to, w jaki sposób dostali się do środka. Ważniejszym jest, jak stąd się wydostali. Każdy karat, cały magazyn. Niewiarygodne. — Zamków zegarowych z drzwi nie można cofnąć —- powiedział Coglin i potrząsnął głową mocno, jakby próbując się ocknąć. — A więc, wszystkie te diamenty wyparowały, to masz na myśli? 213 — Nie wiem, jak tego dokonano. Jeszcze nie. — Coglin popatrzył na ciało Wattsa. — To może doprowadzić" System do miny — powiedział Meecham, po raz pierwszy zdawszy sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji. — Odzyskamy diamenty — powiedział Coglin. — Ja myślę. — Meecham czuł się, jakby miał za chwilę zwymiotować. — Jeśli wieść się rozejdzie, cała branża wpadnie w panikę. Nie możemy poinformować o tym policji. — Tylko samobójstwo — przyrzekł Coglin. — Musimy działać tak, jakby nic się nie stało. — Nic się nie stało — powtórzył Meecham. Podciągnął mankiety i wygładził krawat, tak jakby ich wygląd mógł uwiarygodnić kłamstwo. — To oczywiście robota zawodowców — głośno myślał Coglin. Meecham zgodził się z nim. W swej desperacji, zgodziłby się nawet, gdyby Coglin stwierdził, że była to robota wytresowanych niedźwiedzi. — Skoro tak jest. złapiemy ich na pewno — powiedział Coglin. — Prowadzimy dzisiaj przeglądy. — Odwołaj je. — To jest niemożliwe. Whiteman ma przyjść po południu, zgodnie z planem. Co ja dokładnie powiem Whitemanowi? Nie mamy diamentów dla pana? — Powiedz mu wszystko, byle nie to. — Jak szybko według ciebie odzyskamy diamenty? — Kilka dni, nie więcej niż tydzień — powiedział Coglin mając nadzieję, że sprawia wrażenie całkowicie pewnego siebie. Meecham zmienił zdanie. — Mam wrażenie, że będziemy mogli przełożyć przegląd. Nie odwołać, przełożyć. Pod pozorem, że Sir Harold jest w stanie krytycznym, czy coś takiego. Muszę powstrzymać White-mana, to oczywiste. Muszę go czymś zająć. — To nie powinno być trudne. — Widocznie znasz Whitemana — powiedział Meecham. Coglin kiwnął głową. Znam też Meechama, pomyślał. — Zadepeszuję do pozostałych — mówił Meecham — wyznaczę inne terminy spotkań. — To dobry pomysł. Meechamowi udało się uśmiechnąć. — Proszę przyjąć przeprosiny — powiedział. — Za co? — zapytał Coglin, wiedział, o co chodzi, ale chciał zmusić Meechama, by to powiedział. 214 — Sekcja robiła zawsze doskonałą robotę. Jestem pewny, że nie zostało to spowodowane jakimkolwiek brakiem efektywności z jej strony. — Oczywiście, nie mówił tego szczerze, ale teraz potrzebował pomocy Coglina, bardziej niż kiedykolwiek. Wszystko zależało od tego, czy Sekcja odzyska diamenty z powrotem. — Przeżyłeś szok — stwierdził Coglin. — Ja sam, ciągle jeszcze jestem w szoku — dodał wspaniałomyślnie. Meecham wyjął chusteczkę i wytarł dłonie do sucha. — Informuj mnie o wszystkim, na bieżąco — zażądał. — A kiedy osaczysz tego, kto to uczynił, chcę, aby był odpowiednio ukarany. Bardzo surowo. — I wyznaczywszy w ten aluzyjny sposób najwyższy wymiar kary tym, którzy zakłócili działanie Systemu zadając i jemu osobiste cierpienie, Meecham przybrał wyraz obojętności i wyszedł ze skarbca. Coglin wraz ze swoimi specjalistami pozostał. Nakazał staranne przeszukanie zwłok Wattsa. Rozebrali trupa do naga i ułożyli starannie zawartość jego kieszeni na podłodze. Znaleźli między innymi małą, zgniecioną kulkę taśmy izolacyjnej i żyłkę wędkarską. Ich widok budził zdziwienie, Coglin zdawał sobie z tego sprawę, ale, jak dotąd, nie wiedział jeszcze, jakie mają znaczenie. Zbadał pobieżnie cały skarbiec i nie znalazł nic, co mogłoby być nie na miejscu. Otworzył szafę mieszczącą większe kamienie. Leżały nienaruszone. To, że nie skradziono ich, było w pewien sposób znaczące, podejrzewał. Odbył krótką naradę ze swoimi ludźmi i ponownie odesłał ich do pracy. Najpierw odsunęli wszystkie szafy stojące pod ścianą. Coglin powątpiewał, aby cokolwiek mogło przeciąć pancerną skórę sali, ale była to możliwość, którą trzeba było wyeliminować. W tym czasie, jeden z jego ludzi zwrócił Coglinowi uwagę na aksamit wyściełający jedną z pustych szuflad. Mocne, boczne oświetlenie ujawniło liniowy wzór na aksamitnym meszku. Najwyraźniej przesuwano czymś po nim, tam i z powrotem. Coglin cały czas o tym myślał. Poszedł na koniec skarbca i zbadał całą długość ściany. Była idealnie gładka. Za wyjątkiem dwóch kontaktów elektrycznych. Coglin rozkazał zdjęcie obudów. W ciągu pół godziny Coglin domyślił się wszystkiego. Dach, ogrodzenie z siatki, rynna, poukładane cegły, przewód elektryczny na napięcie dwustu czterdziestu wolt. Musiał odnieść się z podziwem do czyjeś odwagi i, nawet z jeszcze większym podziwem, do czyjeś pomysłowości. 215 Był w dalszym ciągu przekonany, że jego przeciwnikiem byli bardzo inteligentni zawodowcy. Dostanie ich w swoje ręce. Liczył na niezawodną niedoskonałość umysłu kryminalistów, uleganiu przez nich pokusie do przechwałek oraz ograniczony ich krąg. To dlatego właśnie Coglin opłacał siatkę informatorów złożoną z ciemnych typów. Czekając, aż jeden z nich pojawi się, przynosząc jakąś wskazówkę, on zajmie się śledztwem w sprawie Wattsa. Poczuł niejaką ulgę. Coglin nie złożył żadnego raportu o postępach Meechamowi. Pozwoli, aby się Meecham spocił, zadecydował. Dawno temu, Coglin przekonał się, że osiągniętą przewagę bardzo często można wykorzystać. ROZDZIAŁ 19 W noc po napadzie Chesser. Maren i Weaver znaleźli czas na odrobinę niefrasobliwej rozrywki, przeżywając ponownie swoją przygodę w słowach. Najbardziej zabawne było, bardzo uspokajające przyznanie się, że pod powierzchownym okazywaniem zuchwałego spokoju targały nimi i inne ludzkie odczucia — strach, przerażenie a nawet panika. Tylko Maren nie przyznała się do tego. Jednak, ze śmiechem opowiadała, że wraz z Chesserem. w pośpiechu, całkowicie zapomnieli o swoich pistoletach. I to po takim treningu. Weaver nie zapomniał o swoim, cały czas nosił go pod kombinezonem Marylebone, choć zatknięty za pasek pistolet uwierał go nieprzyjemnie w pachwinę. Jak dotąd, nic nie wiedzieli o śmierci Wattsa i mieli się o tym nie dowiedzieć jeszcze przez jakiś czas. Chessera kusiło, aby zadzwonić do niego. Dowiedzieć się, co słychać, nie z obawy, że ranne zachowanie się Wattsa okazało się niewiarygodne. To, co naprawdę jednak interesowało Chessera, była wiadomość, jak to wszystko przyjął Meecham. Wyobrażał sobie, uszczęśliwiony, że Meecham przeżywa kryzys nerwowy lub nawet całkowite załamanie. Na szczęście, po namyśle, Chesser zmienił zdanie i nie zatelefonował do Wattsa. Na szczęście, ponieważ Coglin już zlecił dwudziestoczterogodzinny podsłuch telefonu domowego Wattsa, łącznie z użyciem specjalnej instalacji do pobierania i rozpoznawania próbek głosu. Przez ostatnie pięć lat, Coglin zbierał próbki głosu każdego, kto nawiązał kontakt głosowy z Systemem. Mógłby więc stosunkowo łatwo zidentyfikować Chessera. 217 Chessera korciło, aby zatelefonować do Massey'a. Kierowany próżnością chciał obwieścić mu dobrą nowinę, już o należnych mu piętnastu milionach dolarów nie wspominając, ale pamiętał wyraźne instrukcje Massey'a w sprawie porozumiewania się przez telefon. , Położyli się wcześniej spać. Chesser nie mógł zasnąć. Próbował sobie wmawiać, że wyrównał wszystkie porachunki i, w końcu, powinien być zadowolony. Miał w garści piętnaście milionów dolarów, prawda? Jego odpowiedź na to pytanie brzmiała: „nie". Mówiąc dokładniej, miał dwanaście miliardów. Chciał obudzić Maren. Porozmawiać z nią o tym. Ale ona była pogrążona w głębokim śnie, podczas gdy jemu potrzeba było czegoś więcej, a nie tylko kilku, na wpół śpiąco wybełkotanych słów. Tak więc, leżąc z otwartymi oczami, sam próbował dać sobie z tym jakoś radę. Jego myśli skakały tam i z powrotem, od milionów do miliardów. Był krańcowo wymęczony, jego ciało żądało snu, a tymczasem w, nadmiernie uczulonym przez dwie stojące w opozycji liczby, mózgu eksplodowały, wprawiając go w prawie psychodeliczny trans, myśli, gdzie fantazja miesza się z rzeczywistością i staje się nieodróżnialna. Koniec końców, tuż po trzeciej nad ranem, zapadł w sen. Przespał całe rano. Nie zobaczył się z Maren. Spóźnił się o pół godziny. Słv podała mu ciepłe, posmarowane masłem jęczmienne placuszki i irlandzki bekon, po czym przekazała wiadomość od Maren: poszła do Mildred zjeść z nią lunch. W wyobraźni Chessera wszystkie Blatella gennanica także wzięły udział w lunchu. Schodząc po schodach ukazał się Weaver. Był już spakowany i gotowy do wyjazdu, ponownie przebrany za wielebnego Pouteau, jedynie jego twarz nie przybrała jeszcze dobrotliwego wyrazu. Nieodłącznego elementu przebrania. — Masz ochotę na kawę? — zaprosił go Chesser. Weaver odmówił, ale zjadł połowę placuszka i dwa skrawki bekonu z talerzyka Chessera. Odrobina mąki osiadła na jego czarnej kamizelce duchownego. — O której odlatuje twój samolot? — zapytał Chesser. — Kwadrans po trzeciej. — Odwiozę cię. — Dziękuję stary, nie martw się. To byłby kłopot. — I tak zamierzałem tam pojechać. — W porządku. 218 Chesser zastanawiał się nad milionem Weavera. Nie chciał, aby We-aver zrobił to wszystko za darmo. Zapytał go o to. — Spokojnie — odpowiedział Weaver. — Dostałem potwierdzenie dziś rano. To znaczyło, że pieniądze Weavera zostały zdeponowane bezpiecznie w jego banku w Afryce. — Jak to«jest, poczuć się milionerem? Zamiast odpowiedzieć Weaver zapytał: — A co ty zrobisz ze swoimi? — Nie zdecydowałem jeszcze — skłamał Chesser. Nagle, w tym momencie, absurdalnie wpadło mu do głowy, że nie wysłał swojej byłej żonie, Sylwii, należnych jej w tym miesiącu pieniędzy. Chesser mógłby ją teraz spłacić za jednym zamachem i zarazem przeciąć ostatnie, dokuczliwe, łączące ich więzy. Wprawiłoby ją to we wściekłość. Nie mógł przypomnieć sobie siebie i Sylwii, razem. Zamawiała ołówki z ich nazwiskiem. Wysyłała ich zdjęcia w charakterze kartek z życzeniami na Święta Bożego Narodzenia. Jedynym powodem, o jakim Chesser pamiętał, dla którego ożenił się z nią. było to. że wtedy było mu z nią dobrze. Musiało być coś więcej, to oczywiste, ale teraz, to wytłumaczenie było najlepsze, najłatwiejsze do przyjęcia. — Lepiej jedźmy już — powiedział Weaver, zjadając ostatni kawałek bekonu talerza Chessera. Weaver winien był ..do widzenia" Siv i Brittcie, pomyślał Chesser. Ale Weaver nie kwapił się, aby je odnaleźć. Zebrał swoje bagaże i wyszedł do samochodu. W drodze na Heathrow. Weaver był doskonale usposobiony, dużo mówił, ze śmiechem wspominał przeszłość. Chesser uważał, że zmianę z tego, jaki przyjechał, na tego. jaki go teraz opuszczał, wywołał w nim milion dolarów. Bez względu na to, czy Weaver chciał to przyznać, czy nie. Kiedy dojeżdżali podziemnym tunelem do Heathrow, Weaver powiedział do niego: — Nie jedź do samego końca. Chesser skręcił na pas prowadzący na dostatecznie odległy parking publiczny. W tym dniu, nie było tutaj ani ruchu samochodowego, ani, tak daleko od terminalu, ludzi. Weaver wyładował bagaż. Chessera ciekawiło, czy on, ot tak sobie, odejdzie. Weaver zostawił bagaż na chodniku, pochylił się i wyciągnął rękę z uśmiechem. Na tyle, na ile mógł, Chesser starał się mu dorównać i ręką, i uśmiechem. — Dzięki. — Wybierasz się do Afryki? — zapytał Weaver. 219 — Mógłbym. Już tam bywałem. — Powiedz ode mnie „do widzenia" Maren. Ja nie miałem okazji, Chesser kiwnął głową. — Wszystkiego najlepszego, wielebny. — Nie trać wiary. Weaver zamknął z trzaskiem drzwi, podniósł bagaż i ruszył w kierunku terminalu. Chesser patrzył za nim, jak odchodzi. Wieczorem będzie w domu. Ale to nie będzie jego prawdziwy dom. Siebie Chesser także uważał za wygnańca. Zawrócił samochód i, odjeżdżając w przeciwną stronę, nacisnął pedał gazu. Jechał na południe, tam gdzie znajdował się Massey. Zjechał z autostrady A-2. pojechał do miasteczka Hindhead i odszukał jasnoczer-woną budkę aparatu wrzutowego. Zatelefonował do Massey'a. Telefon odebrał służący i poinformował, że Massey jest nieobecny. Chesser podał swoje nazwisko. W słuchawce zabrzmiał głos Massey'a. Chesser zobaczył go oczami wyobraźni. — Mam nadzieję, że ma pan poważne po temu powody — powiedział Massey. — Jestem w budce telefonicznej — zapewnił go Chesser. — Nie można wyśledzić tego połączenia. — W takim razie? Nadszedł moment prawdy. Chesser zaczął mówić: — Nie udało się. Massey nie powiedział nic. Chesser spodziewał się gniewu lub rozczarowania, ale nie był nawet w stanie usłyszeć, czy Massey oddycha. — Nie można było — powiedział Chesser — ale byliśmy blisko. — A to pech. — Tak. — Musi mi pan opowiedzieć, co zaszło. Chesser przygotował opowieść zawczasu — prawdziwą, jedynie zakończenie było fałszywe. Miał właśnie zamiar zacząć, kiedy padły słowa Massey'a: — Pan i pańska Maren powinni spędzić tutaj przyszły tydzień. Chesser wyczuł podejrzliwość w słowach Massey'a. Jednej rzeczy był pewny, nie miał ochoty stawać teraz twarzą w twarz z Massey'em. Powiedział pierwsze słowa, jakie przyszły mu do głowy. — Mamy zamiar wyjechać do Szkocji. — Na długo wyjeżdżacie? — Dziesięć dni. A może dłużej. 220 — W takim razie, być może, po powrocie. Chesser próbował ocenić ton głosu Massey'a i zadecydował, że, zważywszy na okoliczności, brzmi on zbyt zwyczajnie. Powiedział Massey'owi: — Z przyjemnością dowie się pan, że nikogo nie złapano. — A więc, dlaczego nie spróbować jeszcze raz? Ta uwaga umocniła w Chesserze przekonanie, że Massey przyjął do wiadomości jego słowa. — Nie można. Nie teraz — ze słów Chessera umyślnie przebijała bojaźń. — Nigdy nie mieliśmy wiele szczęścia we wspólnie prowadzonych interesach, prawda Mr. Chesser. — Jak dotąd nie. — Wydaje się. że specjalizuje się pan w porażkach. Chesserowi udało się westchnąć z rezygnacją. — Myślę, że nikt nie jest w stanie wygrać z Systemem. Rozległ się cichy trzask. Massey odłożył słuchawkę. Mimo wszystko. Chesser powiedział „do widzenia". Próbował przekonywać sam siebie, że kłamstwem zwiódł Massey'a. który dał się nabrać. Ale nie był tego pewny. Kosztowało ono Massey'a dwa i pół miliona dolarów. Chesser odwiesił słuchawkę i uspokajał sumienie argumentem, iż Massey najprawdopodobniej nadrobił już to, co przez ten czas utracił. Niewyjaśnione były w dalszym ciągu motywy, którymi kierował się Massey w swej chęci zrabowania diamentów Systemu. Przeczucie mówiło Chesserowi, że Massey miał w zanadrzu coś więcej niż tylko chęć zemsty na Systemie za nieudany „projekt na wodach przybrzeżnych". Sam Massey dawał to do zrozumienia. W pierwszej chwili, Chesser podejrzewał, że Massey, dla uzyskania przewagi, zmierza do przejęcia kontroli nad Systemem chcąc skorzystać z diamentów, jak z finansowej dźwigni. Ale przemyślawszy to głębiej, Chesser doszedł do wniosku, że mimo wszystko to nie było to. Dwadzieścia, a może nawet dziesięć lat temu, mogłoby tak być, ale nie teraz. Ze swymi miliardami i w wieku ponad siedemdziesięciu lat, Massey nie angażowałby się w nowe operacje — na taką skalę i tak skomplikowanych. Skąd zatem to gorliwe pragnienie Massey'a zagarnięcia tych dwudziestu miliardów dolarów? Aby upamiętnić swoją potęgę; byłby to monument trwalszy, niż cokolwiek innego, wybudowanego za jego pieniądze ze stali i kamienia; trudniejszy do wymazania, niż jakikolwiek filantropijny gest, wspaniałomyślnie ofiarowany ludzkości. Historia — o czym Massey wiedział — 221 obfitowała w przykłady zapomnianych, altruistycznych gestów ludzi, szukających trwałego miejsca w pamięci innych. W najlepszym wypadku, zaledwie garstka została kiedykolwiek nagrodzona przemijającym wyróżnieniem — nazwania ich imieniem ulicy, skweru czy też budowli. Wydawać by się mogło, że na tym świecie jedynie tyrania odciska niezapomniane piętno. Diamenty, uzmysłowił sobie Massey, stwarzały okazję do ostatecznego uderzenia „na odlew" — radykalnej demonstracji niezapomnianej potęgi despoty. Zamierzał systematycznie zalać rynek tymi dwudziestoma milionami karatów. Roczny popyt światowego rynku na diamenty wahał się w granicach trzech milionów karatów. Podaż na tym poziomie utrzymywała niedobór kamieni i odpowiednią cenę. A zatem, dwadzieścia milionów, nagle rzuconych na rynek karatów, wywołałoby dewaluację wartości diamentów, obniżyłyby ich cenę do poziomu kamieni półszlachetnych. Unikalne przedstawienie, uderzające swą potęgą. Olbrzymie fortuny przestałyby istnieć w mgnieniu oka. Każdy posiadacz tych małych, twardych i cennych kamieni odczułby to na własnej skórze. Massey obdarłby z romantycznego czaru wiele palców na świecie. Najwyraźniej uważał on, iż lepiej będzie, aby zapamiętano go, jako tego, który zniszczył diamenty, niż być jeszcze jednym, odchodzącym w zapomnienie Ozymandiasem. Wiara w to, że takie są zamiary Massey'a, pomogła Chesserowi usprawiedliwić swoje zachowanie. Wytłumaczył sobie, że, prowadząc z nim podwójną grę, w istocie przysłuży się światu. Sumienie przestało go gryźć. Chesser opuścił budkę telefoniczną i przeszedł się ulicą w Hindhead. Wstąpił do sklepu — miejscowego odpowiednika Wool\vorth'a — i kupił pierwszą rzecz z brzegu, jaka wydała się mu odpowiednia do jego celów. Tanią plastikową saszetkę, zamykaną na zamek błyskawiczny. Oprócz tego kupił tam pół funta cukierków, ciągutek, które smakowały tak, jakby zawierały środek dezynfekcyjny. Niechby połowa rzeczy na świecie była przynajmniej w połowie tak dobra, jak na to wygląda, wzniósł pobożne życzenie Chesser i — wyjeżdżając z miasta — wyrzucił całą torebkę cukierków przez okno. Zatrzymał się przy wjeździe na wąską drogę wiodącą do żwirowni. Skręcił w nią dopiero wtedy, kiedy wyminął go jakiś samochód i, na drodze, nie widać już było żadnego pojazdu. Gdy dojechał na miejsce, zobaczył, że promienie słoneczne odbijają się od olbrzymiego kopca klejnotów. Musiał jakoś temu zaradzić, ale najpierw wypełnił saszetkę, nabierając pełnymi garściami dia- 222 menty. Mniej więcej dziesięć funtów. Następnie udał się do blaszanej szopy, znalazł tam zardzewiałą szuflę i przy jej pomocy przysypał diamenty warstwą piasku, tłumiąc bijący od nich blask. Wracając do Londynu myślał, w jaki sposób, nie zdradzając własnej tożsamości, porozumieć się z Meechamem. Rozważył i odrzucił wiele skomplikowanych sposobów, zanim zdecydował się na coś, co wyglądało na plan dobry i prosty zarazem. Zatrzymał się na rogu Regent Street i kupił po dwa egzemplarze każdej londyńskiej gazety. Maren wróciła już do domu. Chesser odnalazł ją w łazience, siedzącą przed lampą kwarcową. Włosy spięła niestarannie na czubku głowy, a na twarz nałożyła różową maseczkę kosmetyczną, która wyolbrzymiła jej oczy. nos i usta. Wiedział, że jest w markotnym nastroju; zmuszała siebie do tak wyszukanego rytuału tylko wtedy, kiedy była przygnębiona. Zazwyczaj, jej depresja związana była z nudą. Zastanawiał się. czy już czas poinformować ją o zmianie planów. Usiadł na krawędzi bidetu i. przez dłuższą chwilę, w milczeniu, tylko jej się przyglądał. Była naga. Powiedział jej. Wszystko. Słowo w słowo, powtórzył swoją rozmowę telefoniczną z Massey'em. Kiedy do niej mówił, miała zamknięte oczy i usta. aby nie popsuć swojej maseczki. Ale na koniec, nie była w stanie zapanować nad sobą. Otworzyła usta i glina pękła. Uśmiechnęła się i zawołała: — Kochany, to fantastyczne! — Całkiem zapomniała, że jej twarz jest pokryta papką. Chcąc zademonstrować swoje uczucia całowała Chessera. To wytrąciło go z równowagi. Plecami upadł na przyciski kontrolne bidetu. Woda zawirowała w muszli i przemoczyła mu spodnie na siedzeniu. Roześmiana Maren zdjęła z twarzy maseczkę, a Chesser zrzucił mokre spodnie. Pomogła mu wysuszyć się, a potem podała mu jego szlafrok. Na samą myśl o nowych emocjach, Maren natychmiast otrząsnęła się z chandry. Omówili szczegółowo cały plan. Szczególnie spodobał jej się sposób Chessera porozumienia się z Meechamem. — Rozsądny — pochwaliła go, a Chesser przyznał jej, nieskromnie, rację. Jednak, właściwie jednym i tym samym tchem, wyraziła dezaprobatę dla żądań, jakie Chesser zamierzał postawić Systemowi, w zamian za zwrot diamentów. — Naprawdę zależy ci na tym? — zapytała. — Jasne. — Na cóż, u licha? 223 — Dla odmiany — odpowiedział jej, z niejaką irytacją. — Moim zdaniem, powinieneś to przemyśleć. — Przemyślałem to. — Pozwalasz kierować się osobistym urazom. — Ja tak nie uważam. To jest to, czego zawsze chciałem, robić coś ważnego. — Ja jestem ważna. — Nigdy nie zmierzałem do wytyczonego celu. — Ależ kochanie, miałeś. Zawsze zmierzałeś do cudownego celu. — A niech mnie, jeśli tak było. W połowie przypadków nie wiem, o co mi chodzi. — A więc? Idziemy razem, prawda? Chesser kiwnął głową, nie bez wdzięczności. — Jasne, że tak naprawdę to ty tego nie przemyślałeś. — Poświęciłem na to mnóstwo czasu. — W takim razie, dlaczego teraz, kiedy zdobyłeś nad nimi taką przewagę, chcesz skończyć oddając im wszystko? — Oddając im? Co? — To, co jest najcenniejsze. Mam na myśli prawdziwe wartości, takie jak troska, obawy, życie. Będziesz musiał być to tu, to tam. Wciśnięty w ciasne, potworne ramy, nie będziesz mógł robić tego, na co mógłbyś mieć ochotę. Ze swą zwykłą bezpośredniością. Maren dotknęła głównego dylematu Chessera. To, co powiedziała, wydawało się brzmieć logicznie dla tej części jego osobowości, która szczególnie wysoko ceniła sobie przywilej wolności osobistej, życia bez zobowiązań. Dla odmiany, druga połowa była zgłodniała dowodu spełnionych ambicji. Podejrzewał, że w swej argumentacji jest uprzedzona, przez swe własne, unikalne motywy postępowania. — Nazwijmy, że jest to sprawa szacunku do samego siebie — powiedział. Podniosła oczy. — Nie mogę tylko bawić się przez całe życie. — Dlaczego nie? — Mężczyzna powinien pracować, dążyć do jakiegoś celu. — Aż się skrzywił na ten komunał. — Masz nas. — To co innego. 224 — Nieprawda. To jest coś, nad czym trzeba pracować. I jest to także robota na pełny etat. A przynajmniej powinna być. Problem polega na tym, że trzymasz się reguł, które już nie obowiązują. Przynajmniej nie w naszym przypadku. Chesser głowił się, co by jego ojciec odpowiedział na to. Wiedział, że nie zaakceptowałby niczego, na co on zdecydowałby się w tej chwili. Sukces wymuszony był gorszy od braku sukcesu. Maren mówiła dalej: — Wiesz, co robi większość ludzi, a oni tego nie wiedzą. A kiedy jest już za późno, patrzą za siebie i rozpaczają z tego powodu. — Zapominasz, że nie każdy ma pieniądze, aby, ot tak sobie, nic nie robić. — Być może nie. Ale nawet ci. co je mają, nie robią tego — powiedziała. — W każdym razie, jeśli tak masz zamiar skończyć, to po prostu mi powiedz. To zabrzmiało, jak ultimatum, a pomiędzy czymkolwiek na świecie i ją, wybierał ją za każdym razem. Chesser zamierzał zażądać od Systemu nieodwołalnej kontroli nad ich najnowszą i najbardziej produktywną kopalnią w Namaąualand. oraz oddania mu jej na własność. Ponadto procentowe udziały w każdym pakiecie akcji Systemu, zapewniające mu członkowstwo w Radzie, jako jednemu z jej dyrektorów. — Zgoda — powiedział Chesser — czego, twoim zdaniem, mam rządać? — A bo ja wiem. Zwykłego okupu, jak przypuszczam. Chesser ucieszył się, że posłużyła się tym zwyczajnym terminem. Dla niego okup odnosił się do porwania i jego sumienie łatwiej mogło sobie z tym poradzić niż z wymuszeniem. Porwanie diamentów bardziej przypominało przygody Don Kichota niż przestępstwo. — Jaki okup? — Wystarczający, aby warto było się nim zainteresować. Chesser żałował, że nie trzymał się pierwotnego planu: oddania diamentów Massey'owi za piętnaście milionów dolarów. Miałby to w tej chwili z głowy. Sam na siebie poirytowany, za skomplikowanie całej sprawy, arbitralnie zwiększył sumę powiedział: — Pięćdziesiąt milionów. To załatwiło sprawę. Ułożyli żądanie okupu. Starannie dobrali słowa. Przeszukali strony różnych, kupionych przez Chessera, gazet. Okazało się, że najbardziej 225 odpowiedni był The Times. Musieli zmienić pewne słowa w wyrażeniach, ale, koniec końców, to w tej gazecie znaleźli wszystko, co chcieli powiedzieć. Jasnoczerwonym mazakiem zakreślili odpowiednie słowa na zadrukowanych stronach The Timesa i nadali im kolejne numery. Tak więc, jeśli ktoś chciał zrozumieć posłanie, musiał przeczytać słowa w odpowiedniej kolejności, od jeden do sześćdziesięciu czterech. Mamy wasze diamenty. Możecie je mieć z powrotem za pięćdziesiąt milionów. Jeśli nie zgodzicie się na te warunki, zniszczymy wartość rynkową diamentów wywołując katastrofalną nadwyżkę. Piątego czerwca spowodujecie, aby zegar z Victoria Tower o północy wybił trzynaście razy. To będzie oznaczało waszą wolę współpracy, wtedy wystosujemy dalsze instrukcje. Pomysł z nieprawidłową liczbą uderzeń zegara należał do Maren. Uważała, że to nie jest tak banalne, jak odpowiedź w kolumnie ogłoszeń prywatnych gazety. Dla Chessera, trąciło to staromodnym dramatyzmem, chociaż mogłoby stać się źródłem dodatkowych, kłopotliwych zabiegów dla Meechama. Pomysł dodatkowo zawierał w sobie odrobinę przewrotnego czaru, aby osławione, wiekowe kuranty Big Bena zagrały fałszywie. Biorąc pod uwagę brytyjskie zamiłowanie do dokładności, nigdy mu się to w przeszłości, prawdopodobnie, nie przydarzyło i, możliwe, że już nigdy się nie przydarzy. ROZDZIAŁ 20 Jak dotąd, Sekcja Bezpieczeństwa przychodziła z pustymi rękami. Żadnych odcisków palców, śladów stóp, pasemek włosów czy donosów. Nic. Coglin był pewny, że Watts był jednym z uczestników. Jednakże rozległe śledztwo w sprawach finansowych i osobistych Wattsa nie ujawniło najdrobniejszego faktu, czy też pogłoski, która podważałaby jego pełną lojalności, konserwatywną reputację. Każdy raport kończył się stwierdzeniem, że Watts, człowiek zrównoważony, skromnie sytuowany, nie zrobił nigdy nic. co można by kwestionować. Coglin osobiście poszedł na pogrzeb Wattsa. mając cień nadziei, że podejrzani mogliby się tam pojawić. Pogrzeb był mały i smutny, najbardziej podejrzanie wyglądającą osobą był duszpasterz Kościoła episkopalnego, mechanicznie recytujący nieszczere słowa mowy pogrzebowej. W swych wysiłkach, Coglin czuł się skrępowany wymogiem utrzymania rabunku w sekrecie. To uniemożliwiało mu wykorzystanie w całej pełni jego rozbudowanej na międzynarodową skalę potęgi. Być może, jedno z jego źródeł w Bejrucie, Dublinie czy San Francisco wyniucha-łoby coś, dostarczyło kluczowej nici, ale tego, w tych warunkach, nie sposób było się dowiedzieć. Tych kilku bezpośrednich jego współpracowników należało do najlepszych, ale nie byli w stanie prowadzić poszukiwań na dostatecznie szeroką skalę. I tak pracowali oni dzień i noc, przenikając londyński półświatek; docierając do każdego źródła. Coglin był w dalszym ciągu przekonany, że jego przeciwnicy są niezwykle sprawnymi zawodowcami. W czwartym dniu po napadzie, kiedy żaden wysiłek nie dał wyników, 227 Coglin usiadł samotnie z butelką dziesięcioletniej irlandzkiej whisky i kontemplował swoją porażkę. W pierwszym rzędzie nie zapobiegł kradzieży i to była jego wina. Teraz uzmysłowił sobie, że i tak za to ucierpi, nawet gdyby udało mu się odzyskaćdiamenty. W chwili, kiedy skarb znajdzie się na powrót w sejfie, Meecham oczyści własną osobę, prezentując szczegółowy raport na zebraniu rady. Bez wątpienia, będzie on ostrą krytyką Sekcji Bezpieczeństwa, szczególnie obarczając winą Co-glina. Rada zażąda od niego rezygnacji. Tak więc, czy odzyska diamenty, czy nie, Coglin zawsze będzie stał na przegranej pozycji. Tak będzie, jeśli przyzwoli, aby sytuacja rozwinęła się, w tym na pozór nieuchronnym kierunku. Zadzwonił wewnętrzny telefon Coglina. Światełko aparatu wskazywało, że jest to bezpośrednia linia z Meechamem. Znowu ten Meecham. Telefonował niemal co godzinę. Niespokojny, pragnący poznać rozwój wydarzeń. Coglin odpędzał go, donosił w sposób zawoalowany o tym, że śledztwo posuwa się do przodu, nie udzielając, tak naprawdę, żadnej, konkretnej informacji. Bardzo często nie trudził się nawet i nie podnosił słuchawki. Jednak tym razem zdecydował się to zrobić. — Właśnie coś przyszło w poczcie — powiedział Meecham. Coglin zmusił się do okazania zainteresowania. Zapytał co to takiego. — Pewnego rodzaju wiadomość. Przyjdź tutaj. Coglin nie widział się z Meechamem od pamiętnego ranka w skarbcu. Teraz, zobaczył człowieka, na którego wyglądzie odbiło swe piętno przedłużające się napięcie. Miał zaczerwienione, podkrążone, zapadnięte oczy. Cała twarz była napięta i zmęczona. Meecham żywo podsunął Coglinowi egzemplarz londyńskiego Timesa, który właśnie dotarł do jego rąk. Z zakreślonymi na czerwono, ponumerowanymi słowami. Coglin momentalnie rozpoznał, co to było. Przepisując na kartkę papieru, szybko ułożył całą wiadomość. — Oni muszą być szaleni! — wykrzyknął Meecham. — Prawdę mówiąc, są rozsądni — brzmiała opinia Coglina. — Pięćdziesiąt milionów dolarów! To śmieszne. Nikt przy zdrowych zmysłach nie żądałby tylu pieniędzy. — Meecham trzepnął grzbietem dłoni po powierzchni gazety, tak jakby to mogło zetrzeć ją sprzed ich oczu. — Myślisz, że to prawda? — Mogliby zażądać więcej. Jakby na to nie spojrzał, są w posiadaniu równowartości dwunastu miliardów dolarów. Meecham raptownie odwrócił się do niego plecami i popatrzył niewi- 228 dzącymi oczami przez okno. Przymknął powieki i ścisnął nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. — Czy możesz zorganizować ten nonsens z zegarem na wieży. Dziś w nocy? — zapytał. — Oczywiście, ale... — Będę musiał zwrócić się z tym do Rady — powiedział Meecham. Coglin sobie tego nie życzył. Jeszcze nie. — Po co mieszać do tego Radę? — Aby zebrać pięćdziesiąt milionów, oczywiście. — To nie będzie potrzebne. — Ale jeśli ci ludzie spełnią swoją groźbę... — Nie zrobią tego — Coglin zapewnił go. — Chcą pieniędzy bardziej niż ruiny Systemu. — Tak jest, prawda? — Oczywiście. — A co my zrobimy? — W tej chwili nic. Sprawdzimy, czy to blef i zobaczymy, co nastąpi. Moim zdaniem dostaniemy kolejną notę. — Masz coś, nieprawdaż? — zapytał Meecham z nadzieją. — Tak — skłamał Coglin. — Oni i diamenty już wkrótce powinni dostać się w nasze ręce. — Kiedy? — Już niedługo. — Czy mógłbyś powiedzieć coś bardziej konkretnie? — Nie. Ale działamy zgodnie z harmonogramem. Na miłość Boską, Meecham, musisz się odprężyć. Tak jakby ulegając, Meecham zapadł się w pluszowy, obracany fotel. — Zidentyfikowałeś tych, którzy to zrobili? Wiesz, gdzie oni są? — Wiemy, kim oni są — zabrzmiały puste słowa Coglina. — To, na co, do diabła, czekasz? Coglin zmyślał na poczekaniu: — Zachowując cierpliwość możemy zakończyć całą sprawę zręcznie i bez rozgłosu. Nagłe posunięcia teraz byłyby przedwczesne. O ile, oczywiście, nie chcesz, aby te dwadzieścia milionów karatów zostało rozrzuconych po całym świecie. Ponieważ wiesz o tym, że jest to dokładnie to, co zrobią, jeśli będziemy ich ścigać. Po prostu, rozrzucą kamienie po drodze i uciekną. Na samą myśl o tym Meechamem wstrząsnęły dreszcze. Zdobył się na nikły uśmiech, doceniając wiedzę Coglina o tak nikczemnych sprawach. 229 Coglin złożył gazetę oraz notatkę i wsunął je do kieszeni marynarki. — Co lam u Whitemana? — zainteresował się. — Dotrzymywałem mu towarzystwa przez ostatnie trzy noce. Właśnie w tej chwili ten cholerny dureń jest w Dorchester z parą walijskich dziewczyn. — To powinno powstrzymać go na chwilę. — Nie bardzo. < — To podeślij mu nową dostawę. — Mam zamiar ułożyć harmonogram przeglądów — powiedział Meecham. — Będę miał wystarczającą ilość kamieni przysłaną z rezerw w Johannesburgu. Mogą wysłać je transportem lotniczym i przybędą tutaj do jutra. — Meecham rozmyślał już o tym od dnia napadu, ale zwlekał, aż do chwili, kiedy stało się to absolutnie niezbędne. Żądanie przesłania tak dużego transportu z Johannesburga, a szczególnie tak krótki czas realizacji, było wbrew wszelkiej, przyjętej rutynie i niewątpliwie stanie się źródłem spekulacji. Ale teraz, nie miał innego wyjścia. Odbudowa zapasów, choćby częściowa, była jedyną drogą rozładowania napięcia i wywołania wrażenia, że System działa normalnie oraz usunie z drogi Whitemana, a za to, Meecham byłby wdzięczny. — Wyznaczę przeglądy na następny tydzień — powiedział — poczynając od poniedziałku. Będziemy mieć wystarczającą ilość czasu na przygotowanie pakietów. — I to powinno dać mi czas, którego potrzebuję — powiedział Coglin i opuścił Meechama dającego polecenie sekretarce połączenia się z Afryką Południową. Tego dnia, wczesnym wieczorem zaczęło padać. Nie był to krótki, ulewny sztorm, ale uporczywa, rzęsista mżawka. Maren i Chesser przyjechali na „spotkanie" z Big Benem. Można by rozsądnie pomyśleć, że uderzenia olbrzymich dzwonów zegara powinny być słyszalne w całym Londynie. Ale faktem jest, że trzeba być w bezpośrednim jego sąsiedztwie, aby w ogóle coś usłyszeć. Tak więc, Maren i Chesser zatrzymali się na południowo zachodnich obrzeżach St. James, na szerokiej jezdni, zwanej Birdcage Walk, zaledwie trzy skrzyżowania od Parlamentu, w niewielkiej odległości od Big Bena. Chociaż parkowanie było całkowicie na ulicach tego rejonu zabronione, musieli zaryzykować. Nie wyłączyli silnika. Przed nimi było jeszcze trzydzieści minut oczekiwania. Odgłos padających na dach samochodu kropel de- 230 szczu, przypominał nerwowe bębnienie palcami. Wycieraczki starannie zgarniały wodę z przedniej szyby w precyzyjnym rytmie, stanowiącym kontrapunkt do nadawanej przez radio muzyki, granej przez londyńską orkiestrę filharmoniczną. Maren, zgarbiona na siedzeniu, z policzkiem przyciśniętym do bocznej szyby, nieruchomym wzrokiem wpatrywała się w podobne do klejnotów krople, uderzające w szybę po drugiej stronie. Patrzyła, jak nabrzmiewają, stają się zbyt ciężkie i tracąc swą indywidualność przeistaczają się w strumyczki. Zabłądziła we wspomnieniach. Były to wspomnienia z dzieciństwa, kiedy pogoda zatrzymywała ją w domu i wzrokiem przemierzała odludne równiny, a jej wyobraźnia sięgała jeszcze dalej. Wtedy nie doceniała zapachu ciasta upiększonego nutkami matczynego zadowolenia. Nie lubiła tej ciszy, ponieważ panowała ona tam bez ustanku. Nawet, kiedy wychodziła z domu i mogła iść brzegiem ciemnoniebieskich zwierciadeł, w których morze było nieomal zaklęte. Nawet, kiedy biegła z szybującym jej nad głową białym ptactwem, zdającym końcami swych skrzydeł kaleczyć doskonały błękit nieba — wciąż czuła się ograniczona. Wtedy to przyrzekła sobie, że pewnego dnia ucieknie. Niebo i morze otworzą się przed nią. a ona wyruszy w drogę. Środkiem. Szyby samochodu matowo zaparowały od ich oddechów. Chesser wyrysował na przedniej szybie krzywe, mokre serce. Maren przyjęła je miękkim uśmiechem, który wywołał w nim chęć dotknięcia jej. Poszukał jej ręki, ale ona, w tej samej chwili, nieumyślnie, sięgnęła do radia i wybrała audycję z weselszą muzyką. Ktoś zastukał w okienko po stronie Chessera. Nacisnął guzik, aby opuścić szybkę. W pierwszej chwili nie zorientował się, że jest to policjant w długiej, czarnej, gumowej pelerynie, lśniącej od wody. Próbując okazać spokój. Chesser zdobył się na pytające, przyjacielskie spojrzenie. Policjantowi deszczówka spłynęła z nadgarstka, kiedy salutując dotknął palcami daszka. — Czy coś nie w porządku, sir? — Nie, wszystko jest jak najlepiej. — Tutaj nie wolno się zatrzymywać, sir. — Nie byliśmy pewni, którędy jedzie się na Old Paradise Street. — Ta ulica wpadła mu do głowy, bo pewnego razu wylądował na całą noc w łóżku pewnej młodej, blond aktorki, właśnie na Old Paradise. To było zanim spotkał Maren. Tuż przed tym. — Old Paradise jest prosto przed nami — powiedział policjant — a 231 potem przez most Westminsterski. — Wyjął swój urzędowy przewodnik po ulicach i latarkę. Jej promień przesunął się po Maren i oświetlił ją. Chesserowi wpadło do głowy, że policjant zrobił to specjalnie, aby rzucić na nią spojrzeniem. Dlaczego? Czy System zaalarmował policję? Może cały rejon został przez nich obstawiony. Chesser przypomniał sobie opinię Massey'a, że nigdy by nie zawiadomili policji. Wtedy wydawało się to rozsądne, ale nawet Massey mógł się pomylić. Chesser wrzucił bieg dziękując policjantowi, który ponownie zasalutował i ustąpił im z drogi. Odjeżdżając od krawężnika. Chesser w poczuciu winy wierzył, że policjant wpatruje się w jego tablicę rejestracyjną. — Londyn ma najsympatyczniejszych policjantów — skomentowała to Maren. — Wścibskie bękarty. — On nim nie był. Wykonywał tylko swoje obowiązki. — Popatrzył na ciebie, na mnie, na samochód i wszystko. — No to co? — Nic. Zapomnijmy o tym. — Był mokry i samotny, ot co. Chesser wątpił w to. Skręcił dwa razy w prawo, na Old Queen's Street. Tutaj też nie można było parkować. Tylko w połowie ulicy, pomiędzy dwoma przecznicami stał samotny samochód. Policyjny. Minęli go, jadąc z normalną prędkością. Chesser, aby zniknąć im z oczu, wjechał w pierwszą przecznicę. Trzymał kierownicę zbyt kurczowo i dłonie spociły mu się przy tym nadmiernie. Spojrzał w lusterko i stwierdził, że nikt za nimi nie jedzie. I tak postanowił wyjechać z tej części miasta. Przejechał labiryntem wąskich, jednokierunkowych uliczek, dopóki nie zaczął jechać wprost w kierunku Tamizy. Wjechał na most Westminster. Rzucił okiem na zegarek. Jedenasta pięćdziesiąt pięć. Musi się śpieszyć, jeśli nie mają przegapić kurantów. Nigdy jeszcze rzeka nie wydawała mu się tak szeroka, ale w końcu dotarł do przeciwległego brzegu. Chesser skręcił w pierwszą ulicę w prawo, wiodącą do St. Thomas Hospital. Zatrzymał się na parkingu tuż nad nabrzeżem Alberta, przodem do rzeki. Wyłączył światła i silnik. Szybko przetarłszy przednią szybę, zmazał serce, które sam narysował. Nie miał dobrego widoku. Wysiadł z samochodu, to samo uczyniła Maren. Obeszła auto dookoła i stanęła tuż obok niego. 232 Po drugiej stronie rzeki, zabudowania Parlamentu były skąpane w żółtym świetle punktowych reflektorów, rozpraszanych dziwacznie przez mrok i krople deszczu. Nie rozróżniali wskazówek zegara, widzieli jedynie podświetloną tarczę na wieży. Deszcz bębnił głośno na karoserii samochodu, na chodniku i na ich głowach. Chesser objął Maren ramieniem i przyciągnął do siebie. Zastanawiał się, czy z tej odległości usłyszą uderzenia zegara. Być może północ już minęła. Wydawało się, że stoją tam dłużej niż powinni. Trzykrotnie zawyła syrena rzecznego holownika. Chesser pod nosem go przeklął. ' « I wtedy, Big Ben zaczął wybijać północ. Słyszeli go wyraźnie. Wilgotna noc nawet wzmocniła dźwięki. Odliczyli, od jeden do dwunastu i oczekiwali na uderzenie trzynaste. Ale nie rozległo się. Chesser pomyślał, że, być może. zegar będzie musiał być przestawiony, aby możliwe było dodatkowe uderzenie, albo, że dwanaście było nieprzekraczalną liczbą uderzeń i potrzebna była jakaś zawiła regulacja jego mechanizmów. Stojąc przytuleni do siebie czekali, przemoczeni do suchej nitki. Minęła dwunasta dziesięć, kiedy ostatecznie dali za wygraną i wsiedli do samochodu. Woda ściekała im po szyi, za kołnierz, chlupotało im w przesiąkniętych wodą butach, a ich ciała ziębiło przyklejone mokre ubranie. Maren klęczała na siedzeniu wyciskając wodę z włosów. Chesser przetarł mocno twarz obiema rękami. Był wściekły. Nigdy w życiu nie był w takiej furii. System nie ugiął się, pomimo że to on miał wszystkie atuty w ręku. System nawet nie dał znaku, że chce z nim pertraktować. Nie dał mu nawet tej satysfakcji. Ale on im pokaże. Złamie tych drani. — Może nie dotarła do nich gazeta — powiedziała Maren, kuląc się z zimna. — Oni po prostu nie zrozumieli, o co chodzi — powiedział Chesser gorzko. Zapalił silnik i włączył ogrzewanie, a Maren nie ociągając się zrzuciła ubranie. Była całkiem naga. Rozgrzała się szybko pod wpływem ciepłego powietrza ogrzewającego wnętrze samochodu. Nie powrócili do domu na długo. Tylko na tyle, aby się przebrać i przełknąć odrobinę koniaku. A potem, Chesser zabrał ją ponownie na przejażdżkę wyludnionymi, z uwagi na deszcz i późną porę, ulicami Londynu. Szybko dojechali do celu. Do Hatton Garden. Do dzielnicy diamentów. 233 Wszystkie wystawowe okna były zaciemnione i zasunięte dla ochrony stalowymi kratami. W zasięgu wzroku nie było ani samochodów, ani też żadnych przechodniów. Okrążyli całą dzielnicę, a potem objechali ją jeszcze raz, tym razem z opuszczoną od strony Maren szybą. Trzymała na kolanach saszetkę z diamentami, tymi, które Chesser zabrał ze żwirowni. Zwolnił i dał jej znak, aby zaczęła. Zanurzyła rękę do saszetki, wyjęła tyle diamentów, ile udało jej się utrzymać i rozsypywała je po mokrej jezdni, rozsiewała po chodnikach i rynsztokach dzielnicy, której obsesją były diamenty. Śmiała się rozweselona a Chesser dodawał jej okrzykami otuchy. W sumie, wyrzuciła ponad dwadzieścia dwa tysiące karatów, o przybliżonej wartości dwudziestu pięciu milionów dolarów. ROZDZIAŁ 21 O siódmej piętnaście rano, Sterling Griffin nie mógł uwierzyć własnym oczom. Był właśnie w drodze do pracy. Obiecał sobie, że pierwszą rzeczą, jaką uczyni tego ranka, będzie oprawa z dziesięciokaratowego złota do taniego pierścionka z topazem. Szedł sobie samotnie po ulicy, wygodnie włożywszy prawą rękę do kieszeni spodni, kiedy natknął się na jeden z nich. Stanął, odwrócił się i spojrzał na niego w dół, dotykając go koniuszkiem buta. Jakkolwiek wiedział, co to może być. nie od razu podniósł to z chodnika, bo było to zbyt nieprawdopodobne. Sterling był niedowiarkiem z zawodu. Sam był właścicielem jubilerskiego interesu, a specjalizował się we wszystkim. Oznaczało to, że płacił miesięczny czynsz za malutki punkt o powierzchni sześciu stóp kwadratowych ograniczonych ladą przy Wilcox Diamond Arcade — włącznie z przywilejem korzystania z sejfu, choć Sterlingowi nie bardzo była potrzebna ochrona. Aktualnie na jego zapas składały się: 3 pierścionki z turmalinem 1 diamentowa szpilka do krawata 2 szylkretowe pudełeczka na pigułki \ 4 srebrne ozdoby wykładane szylkretem 1 srebrny obcinacz do cygar 1 tacka tanich kolczyków 1 kieszonkowy zegarek upominkowy Queen Victoria 1 zegarek na rękę Spiro Agnew 235 Trochę złotych i srebrnych drobiazgów w cenie złomu. Niegdyś Sterling handlował także starą biżuterią, ale teraz posiadał już jedynie wyrafinowane marzenia: o swoim własnym sklepie, oświetlonym punktowym światłem dla podkreślenia zalet, obfitej ilości klejnotów pierwszorzędnej jakości. Każdy z tych, którzy wynajmowali powierzchnie w Wilcox Diamond Arcade, marzył o tym samym. Kiedy ruch klientów był ospały, to znaczy taki, jak zwykle, toczyli na ten temat niekończące się rozmowy. A teraz, Sterling schylił się i podniósł z chodnika to, cokolwiek by to nie było. Obejrzeć, nie zaszkodzi. Położył to sobie na dłoni i przymrużył, z niedowierzaniem, oczy. Wzruszył ramionami, sięgnął do kieszeni po lupę i umieścił ją, delikatnie wkręcając palcami, w oczodole. To nie mógłby być... Nie, to nie diament. Nie, nie ma on w przybliżeniu pięciu karatów; leżących na chodniku i proszących się, aby je podnieść. Sterling smutno rozejrzał się dookoła, oczekując, że los ujawni, co to za dowcip. Ale na ulicy, prócz niego, nie było nikogo. Sterling zacisnął mocno pięść na kamieniu i wrzucił go do kieszeni. Chciał biec przed siebie, ale wtedy jego oczy wypatrzyły jeszcze jeden diament, a potem jeszcze jeden, w ścieku. Skoczył w ich kierunku drapieżnie. Znalazł jeszcze jeden. Uderzyło Sterlinga, że. być może w rzeczywistości, nie wstał jeszcze tego ranka z łóżka, może wciąż jeszcze w nim leży — umarły — a to, co widzi przed sobą, to ziemia obiecana. Ugryzł mocno dolną wargę. Poczuł uspokajający ból. Nagle zaschło mu w gardle i opuściły go władze w nogach. Upadł na chodnik, łaził na czworakach wzdłuż ścieku i odnajdywał diamenty — z nadzieją, że serce wytrzyma. Rano tego dnia, podobne zdarzenia miały miejsce w całej dzielnicy Hatton Garden. Ci, którzy pojawili się w pracy wcześniej, uzbierali najwięcej, ale każdy, kto tylko potrafił odróżnić nieoszlifowany diament od gołębiego łajna, brał udział w burdzie. O dziesiątej rozpoczęły się rozruchy na pełną skalę. Ulica diamentowej dzielnicy zamieniła się w pole bitwy dla tych, którzy walczyli o, cudownie pojawiające się znikąd, nie należące do nikogo, kamienie. Do jedenastej, ulice zostały wymiecione do czysta i wydawało się, że gorączka minęła. Ale wtedy kogoś zainspirowała myśl, aby zbadać kanał ściekowy. Sforsował on ciężką żelazną kratę i znalazł obfite gniazdo, ukryte w miejskim szlamie. Efektem były rozruchy na każdym rogu. Na koniec, cała dzielnica wycofała się z pola bitwy i zajęła się lizaniem 236 odniesionych ran, oraz wyceną swojego błogosławieństwa — aż do południa, kiedy to rozpoczęło się targowanie i sprzedający z zaskoczeniem odkryli, że ten sam karat nie był wart tyle dzisiaj, ile był wart wczoraj. Zbyt wielu z tych, którzy znaleźli kamienie, zbyt gorliwie chciało wymienić je na gotówkę. Byli zdecydowani sprzedać je poniżej cen rynkowych. Wartość diamentów w Londynie spadała na łeb na szyję, aby osiągnąć kompletne dno. Oczywiście, po pewnym czasie, ceny ustabilizowałyby się. o ile nie zdarzy się następna katastrofa. Tej okoliczności nie przeoczyła brytyjska prasa, reagująca na tego rodzaju wydarzenie — w sposób dla siebie charakterystyczny. Jej, zachwyceni okazją, członkowie popuścili wodze fantazji demonstrując, jak bliski jest ich sercu Lewis Carroll. Jeśli, na przykład, u brzegów Irlandii, notoryczny pijak zobaczył fosforyzującego węża latającego, to rzetelny brytyjski reporter jest w stanie, i często to robi, stworzyć na ten temat osiem naiwnych, lecz utrzymanych w poważnym tonie kolumn. Nakład wychodzi na tym wspaniale. To zrozumiałe, że tajemnicza diamentowa gorączka na Hatton Garden dostarczyła dziennikarzom sensacji . która została przyjęta z otwartymi ramionami. Był w niej niezbędny element fantastyczny, gwarantujący specjalne wydania, na ulicy. ..nadzwyczajnie" głośne okrzyki gazeciarzy, wciśniętych w kanapki tablic, z ręcznie wymalowanymi tytułami z pierwszych stron gazet. Każdy z dwunastu londyńskich dzienników zajął własne stanowisko w sprawie incydentu. W jednym napisali, że fenomen był aktem ekologicznej zemsty dokonanej przez Matkę Ziemię. Inny sugerował, że była to próba przeprowadzona przez stworzenia nie z tej ziemi, które zainscenizowały epizod w ramach studiów nad sknerstwem. DIAMENTOWY DESZCZ!! Grzmiał jeden z nagłówków gazet, zamieszczony ponad insynuacjami, że to, co się wydarzyło, było cudem, bo przecież, diamentowe kamienie spadły z nieba wraz z poprzedzającym je — w nocy — deszczem. Być może były to w cudowny sposób zestalone krople deszczu, rozwodzono się w tym dzienniku. Nie wspomniano jednak o tym, dlaczego cudowny deszcz padał tylko nad Hatton Garden i to tylko na ulicach. Ukazał się wszakże obszerny, kwestionujący ten pogląd wywiad z Arcybiskupem z Cantenbury na temat cudów w ogóle, włącznie z tymi, których, na przykład, dokonał Nasz Zbawca. Nawet Sir Harold Appensteig, przewodniczący Rady Dyrektorów Zjednoczonego Systemu Sprzedaży, dołożył nieco od siebie: — Jesteśmy 237 przyzwyczajeni do niezwykłych wypadków. — Reginald Meecham, prezydent, był bardziej lakoniczny: — Nie mam nic do zakomunikowania — brzmiała krótka odpowiedź na każde, zadane przez reporterów, pytanie. W ich opinii, jednakże, Meecham wyglądał na zaniepokojonego. Sugestią niektórych było, że Meecham był zmartwiony ostatnimi doniesieniami z General Electric Corporation, że jakoby zakończyły się sukcesem próby wyprodukowania diamentów bez skazy. Kamienie miałyby mieć płaszczyzny jak oszlifowane i mogły być dowolnej wielkości. Technologia ta była wciąż w stadium eksperymentalnym — była zbyt kosztowna, aby stała się powszechnie dostępna — jednak wymagała uwagi, jako potencjalna groźba dla handlu naturalnymi diamentami w przyszłości. Evening Bulleiin całkowicie zainteresował czynnik ludzki i umieścił, na pierwszej stronie, dużą fotografię Sterlinga Griffina uśmiechającego się nad złożonymi dłońmi, w których trzymał swoją nowo—zdobytą fortunę. Było jasne, że Mr. Griffin był w samym środku zamieszania. Jego podbite oczy były opuchnięte, miał wybity jeden i ułamany drugi ząb. Pełne kolorytu informacje o padających, jak deszcz, diamentach wywołały pewne reakcje i poza granicami Wielkiej Brytanii. W Paryżu, niebo obiecująco zaciągnęło się chmurami. Wielu poczuło powołanie, aby zamknąć sklepy wcześniej i wyjść, modląc się na ulice, trzymając przygotowane do połowu spódnice, kapelusze i tym podobne. A tu nie spadła ani kropla, nie mówiąc już o karatach. Francuski handel ucierpiał. Ucierpiała i francuska duma, bo burzowe chmury pożeglowały na północny-zachód, a tam, przypadkiem, mogłyby zrzucić bogactwa nad — już i tak świetnie prosperującymi — Niemcami. Monarcha pomniejszego europejskiego księstwa przyjrzał się — długo i uważnie — klejnotom korony. Poważnie się zastanawiał, czy aby ich nie sprzedać, a za pieniądze nie wybudować kilku hoteli wypoczynkowych. Jego lojalni poddani mogliby być wdzięczni za taki przejaw dalekowzroczności, ale jemu przyszłoby znosić nieszczęśliwe dąsy swojej ślicznej amerykańskiej żony, która nauczyła się już uwielbiać swoją autentyczną koronę. W Beverly Hills, podstarzały potomek konserwatywnego rodu otworzył jednak swój tajny sejf pod podłogą i wyjął, otulony we flagę, pakunek z pierwszorzędnymi klejnotami. Zbierał je od lat, ale teraz opanowało go uczucie, że o ile szybko nie umrze, to obrał niewłaściwą drogę, aby ominąć podatek spadkowy. 238 Właścicieli sławnych diamentów opanowała obawa. Tak jak stało się to w przypadku pewnego małżeństwa gwiazd pierwszej wielkości. Supergwiazda-mąż, przed dwoma laty, aby okazać, przed całym światem, głębokość swojej miłości, kupił dla swojej żony — też supergwiazdy — znakomity diament w kształcie gruszki, wielkości siedemdziesięciu karatów, który został wyceniony na dwa miliony w gotówce. Wspaniały kamień często pojawiał się na fotografiach, spoczywając w głębokim dekolcie żony, supergwiazdy. Z dnia na dzień, klejnot stał się symbolem. To był jej diament, to był ten diament i publiczność, kiedy wyłożono go na wystawie w sklepie słynnego handlarza diamentami Mr. Roussela, ustawiała się w kolejkach, aby tylko rzucić na niego okiem. Ci. co chcieli wierzyć, uwierzyli. Ale byli i ci, obracający się w świecie diamentów, którzy, zachowując sceptycyzm, milczeli, bo, u licha, to przecież wychodziło branży na dobre. Najwyżsi rangą, ale tylko najwyżsi, znali prawdę od Mr. Roussela. W 1968 diament zmienił właściciela, sprzedany za siedemset tysięcy dolarów. Zaledwie w dwa lata później, kiedy został wystawiony na aukcji, Roussel przelicytował wszystkich i zapłacił za niego półtora miliona. Natychmiast, mąż-supergwiazda odkupił diament od Roussela. który, jak zakładano, zarobił na tym godziwie. A naprawdę wyglądało to tak: Roussel i supergwiazda z góry uzgodnili szczegóły. Roussel zakupił diament za tyle, za ile tylko mógł. Prawdę mówiąc, kilku reprezentantów firmy licytowało przeciw sobie w celu wyśrubowania ceny. To była część planu. W zamian, mąż-supergwiazda nie stał się prawdziwym posiadaczem diamentu, a tylko oświadczył, że nim jest. i że zakupił go dla swojej super-umiłowanej kobiety. W rezultacie, publiczność zwróciła zarówno na Roussela i na super-gwiazdę baczniejszą uwagę, niż zrobiłaby to w przypadku żony prezydenta Stanów Zjednoczonych uczesanej na afro. A przykuwający wzrok, olśniewający kamień, na przyciągającym wzrok biuście żony-supergwiazdy był jedynie kopią. Nie miało to, oczywiście żadnego znaczenia. Ludzie tylko widzieli to, co chcieli widzieć. Dla Roussela była to znakomita inwestycja, a nie tylko sukces propagandowy. Klejnotu nie można było dłużej wyceniać w oparciu o jego faktyczną wartość. Był on teraz sławnym diamentem, a żądza posiadania go, znacznie przewyższyła jego faktyczną, rynkową wartość. Wkrótce, zgodnie z umową, żona-supergwiazda miała publicznie ogłosić, w sprytnie zaaranżowanym napadzie nudy, że Roussel ponownie odkupił od niej diament, w wyniku czego szybko go sprzeda temu, kto zaoferuje najwięcej. 239 Zrozumiałym jest, że prasa chciała teraz poznać reakcję sławnej pary na spadające z nieba diamenty. W tym celu zorganizowano specjalną konferencję prasową na pokładzie ich jachtu, który stał zacumowany na Tamizie. Żona supergwiazdy umyślnie włożyła na siebie przeźroczystą szatę z białego, jedwabnego jersey'u udekorowaną uświęconymi siedemdziesięcioma karatami. Rozłożona na rufie jachtu, na miękkich poduchach, odpowiadała ze swobodą na pytania reporterów, w pobliżu zaś jej mąż-supergwiazda puszył się owłosioną piersią połykając szkocką whisky szklankami. Co czuje w związku z incydentem w Hatton Garden? — Ja myślę, że świadczy to o tym. jakimi chciwymi gówniarzami są ludzie — odpowiedziała do taktu trzaskających migawek Nikonów i warczących Airflexów. — Mam na myśli, że to śmieszne, sposób, w jaki ludzie bili się, kalecząc się nawzajem o coś tak błahego. A co. jeśli będzie więcej takich przypadków i wpłynie to na cenę diamentów? Co wtedy? — Dla mnie nie miałoby to żadnego znaczenia — odpowiedziała, patrząc w bok. Bezwiednie dotknęła palcami siedemdziesięciokaratowego brylantu. — Każdy myśli sobie, że powodem, dla którego uwielbiam mój kamień jest to, że kosztował on dwa miliony. Ale są w błędzie. Cenię go za uczucia, z jakimi mi go wręczono, miłość, którego jest symbolem. To zależy od hierarchii wartości. Moich wartości. Naszych. Tego nic nie jest w stanie zniszczyć. A ponadto — zaśmiała się ukazując śliczną, różową poduszeczkę swojego języczka — co to dwa miliony dolarów? W tym momencie mąż-supergwiazda zerwał się raptownie i, bez słowa, zszedł pod pokład. Jego żona podniosła rzeczone siedemdziesiąt karatów do ust, i — od niechcenia oraz bez wyraźnej intencji, suwając nimi po i między wargami — niecierpliwie odpowiedziała jeszcze na dwa pytania, przeprosiła z wdziękiem zebranych, aby także zniknąć pod pokładem. Udała się w kierunku dziobu, idąc wzdłuż wyłożonego mahoniem korytarza, weszła do kabiny głównej, gdzie jej nagi teraz mąż-supergwiazda leżał, z zamkniętymi oczami, na ukośnej ławeczce. — Pierdolone kaleki — poskarżyła się zdejmując brylant. — Powiedz komuś, aby poszedł na górę i kazał im się wynosić. Mąż-supergwiazda zrobił pół-skłon do przodu i zamarł w takiej pozycji, czerwieniejąc z wysiłku na twarzy. 240 — No, jazda — powiedziała i upuściła siedemdziesiąt karatów na męża-supergwiazdę własne, pokaźne, nie mniej kosztowne klejnoty — zwiń skręta. Myślę, że bierze mnie chcica. Chesser czekał niecierpliwie na poranne wiadomości BBC. Wydawało mu się, że z przyjemnością obejrzy lekcję poglądową, jakiej udzielił wszechpotężnemu kartelowi. Jednakże, oglądając program, jego satysfakcja ustąpiła miejsca myśli o przerażających konsekwencjach, jakie w zapale sam na siebie ściągnął akcją wymierzoną przeciw Systemowi. Massey. Teraz, oczywiście, musi on wiedzieć, że został okpiony. Jasne, że Chesser stanie się obiektem wściekłej żądzy odwetu miliardera. Massey prawdopodobnie już oddelegował pewne siły, na przykład wielkiego Hickey'a. I innych. Chesser ostrożnie wyjrzał przez jedno z frontowych okien i zobaczył mężczyznę w czerni, stojącego po drugiej stronie ulicy. Po prostu tylko stał. Posępna postać o pożółkłej twarzy, zdecydowanie zła i niebezpieczna, jak ją ocenił Chesser. Może już jest za późno. W takim razie, będą musieli przynajmniej się wysilić. Odnalazł Maren na parterze w salonie głównym. Najwyraźniej gotowała się do wyjścia, prawdopodobnie do Mildred. Na to nie było czasu. Chesser zaczął wyjaśniać wszystkie okoliczności. Maren wpadła mu w słowo, mówiąc ze spokojem: — Siv i Britta już nas opuściły. Przy wypłacie dostały roczną pensję. — Nie zawracajmy sobie głowy pakowaniem. — Wszystko jest spakowane. — Skąd wiedziałaś? Na to odparła: — Samochód jest po przeglądzie. Jedyne, co mam jeszcze przed sobą to telefon do Mildred. Próbowałam połączyć się z nią, ale telefon był zajęty. Nie mogłabym wyjechać nie powiedziawszy Mildred przynajmniej „do widzenia". — Podeszła do najbliższego aparatu i zaczęła wykręcać numer. Chesser odebrał od niej słuchawkę, trzasnął nią o widełki i odciągnął ją od telefonu. Szybkim krokiem przeszli do garażu. Maren nalegała, aby usiąść za kierownicą. — Na wypadek, gdybyśmy musieli kogoś zgubić — powiedziała. Szybko cofnęła samochód, prawie pod przeciwległy krawężnik, obok sterczącego tam, ubranego na czarno, mężczyzny. Stał, odwracając twarz w drugą stronę, udając, że to niebo pochłania całą jego uwagę. Zdziwiło go, dlaczego Maren się waha. — Jedźmy — powiedział. 241 Maren zawołała na mężczyznę, który odwrócił się, zamrugał i wskazał na siebie pytająco. — Chodź tutaj — rozkazała Maren. — Pardon — powiedział mężczyzna, podchodząc. — f'a val — drążyła Maren. — Qa va — mężczyzna kiwnął głową. — Nous allons — powiedziała Maren radośnie. — Pourguoil Maren powiedziała do niego po francusku, że wyjeżdżają z Chesserem, aby wziąć ślub. Ostatnie słowo miało magiczny skutek. Podnieciło mężczyznę do tego stopnia, że wydawał się o mało nie wyskoczyć ze skóry. — Vraimentl — Naprawdę — uśmiechnęła się Maren, a potem nastąpiła w niej zmiana i dodała wyzywająco — ale będziesz musiał to udowodnić! — Trzymała silnik w granicach pięciu tysięcy obrotów, a więc, gdy tylko puściła sprzęgło do końca, samochód wystrzelił do przodu, zostawiając szpiega francuskich prawników z kompletnym mętlikiem w głowie. Opuszczając Londyn, skierowała się na południowy-wschód, lekceważąc wszelkie ograniczenia prędkości. Chesser zerkał często za siebie, ale kiedy znaleźli się poza terenem miejskim i za nimi była jedynie pusta szosa, uspokoił się na tyle. aby zapytać ją dokąd jadą. — Fokker-28 czeka na nas w Biggin Hill — powiedziała, mając na myśli jej prywatny odrzutowiec i małe lotnisko odległe o około piętnaście mil. — Wszystko zorganizowałam wcześnie rano przez telefon. To odpowiadało Chesserowi. Ale coś go gryzło. — Najpierw chcę pojechać do Hindhead — powiedział do niej. — Do żwirowni. — Po co? — Nie ma powodów, abyśmy mieli odlecieć z pustymi rękami. — Tak czy inaczej, nie ma to żadnego znaczenia. — Nie dla mnie. Dla mnie ma. Westchnęła. — W porządku, jeśli to dla ciebie ma aż takie znaczenie. — Ostro zredukowała i, zmieniając trasę, skręciła w prawo. — Kretyńskie diamenty — zamruczała pod nosem. — Chcę mieć przynajmniej jedną, pełną saszetkę — powiedział Chesser. — A wtedy, wiesz, co mam zamiar zrobić? — W tej samej chwili podjął decyzję. — Być znowu milionerem — powiedziała Maren, z przesadną obojętnością. 242 To przypomniało mu, że, przechytrzywszy Massey'a, sam siebie pozbawił piętnastu milionów dolarów a teraz, prawdopodobnie, uciekał przed pięćdziesięcioma milionami, zadowalając się dwoma. To znacznie więcej niż nic, doszedł do wniosku. Znacznie lepsze od śmierci. — Zatelefonuję do Systemu i powiem im, gdzie są diamenty. — Nie zrobisz tego! — Mogliby przestać nas ścigać. — Nie. — Przynajmniej musielibyśmy radzić sobie tylko z Massey'em. To i tak, aż nadto. — I nie byłoby ani w połowie tak zabawne — zaprotestowała. — Okay. o którego ci chodzi, o Massey'a czy System? — O obydwu. Była pokrzywdzona, potem zła a na końcu potulna. Chesser był niewzruszony i po chwili zaczęła nucić pod nosem — na znak, że pogodziła się z jego decyzją. To zakończyło całą sprawę. Zatelefonuje do Systemu. Nie podobało mu się. że ujdzie to Meechamowi, tak łatwo, płazem, ale, pewnym zadośćuczynieniem były cierpienia, jakie, bez wątpienia, zadał mu w minionym tygodniu. A pewnego dnia. Chessera poniesie fantazja, przedstawi Meechamowi całą historię, ze szczególnym naciskiem na fakt, że skarb został zwrócony, a cały diamentowy przemysł ocalony tylko dzięki jego, Chessera, łaskawości. Mówiąc prawdę, gdy pomyślał, że diamenty powrócą tam, gdzie było ich miejsce, Chesserowi ulżyło. Już zaczynało mu ciążyć rosnące brzemię dwudziestu milionów karatów. Zapytał Maren: — Dlaczego nie próbowałaś powstrzymać mnie przed rozrzuceniem diamentów po całej ulicy? — To ci dobrze zrobiło na twój gniew — odparła. — A tobie sprawiło jeszcze większą przyjemność. Cieszyłaś się na myśl, że będziesz ścigana, a ja wcale nie uważam tego za taką przyjemność. Faktycznie, jestem śmiertelnie przerażony i otwarcie się do tego przyznaję. — Ja nie. — Nigdy nie jesteś. I to jest nienormalne. — Nienormalne, co? — Zachowanie. Nawet zwierzęta unikają niebezpieczeństwa, na tyle, na ile mogą. 243 — Nie wszystkie zwierzęta. — Wymień nazwę chociaż jednego, które tego nie robi. — Próbowała coś wymyśleć, ale nie była w stanie. Po chwili milczenia, zapytała: — Czy kiedykolwiek pomyślałeś, aby ode mnie odejść? — Nie — jego odpowiedź padła zbyt szybko. Spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Ja także nigdy nie pomyślałam o tym. Przyjemnie było to usłyszeć, ale wątpił w to. Pochyliła się do przodu, ponad kierownicą i napięła mięśnie ramion. — Dlaczego? — zapytała. — Po prostu, nigdy o tym nie pomyślałem i tyle — skłamał. — Nie, mam na myśli, kiedy o tym pomyślałeś, dlaczego mnie nie opuściłeś? Powiedział to, co uważał za absolutną prawdę: — Nigdy nie przestałem ciebie kochać. — Na pewno przestałeś. — Nigdy. — Miłość jest pełna końców i początków. — Nie moja. — Twoja jest aż tak wyjątkowa? — Absolutnie. — Co jest w niej tak wyjątkowego? —Ty. To poskutkowało. Zadowolona, zaśmiała się lekko. Zapytał: — Kiedy ostatni raz myślałaś o opuszczeniu mnie? — Właśnie przed dziesięcioma minutami. — Dlaczego? Tylko dlatego, że nie pozwoliłem, abyś postawiła na swoim? , — Oczywiście. — Czy często przestajesz mnie kochać? Tak naprawdę, przestajesz mnie kochać? — Chciał, aby zaprzeczyła. — Na sekundę lub dwie. Nigdy na dłużej. Sekunda lub dwie, zadumał się, mogą być początkiem łańcuchowej reakcji ciągnącej się w nieskończoność. — I dobrze — stwierdziła — bo, kiedy znowu ciebie kocham, pomaga mi to zrozumieć, jak bardzo. — Jedno jest pewne. Musimy przestać się nawzajem okłamywać. 244 — Moglibyśmy pewnego dnia — powiedziała zamyślona — ale mam nadzieję, że nie. — Masz nadzieję, że nie? Kiwnęła głową. — Nie mogę sobie wyobrazić, że przestanę troszczyć się o ciebie do tego stopnia, że nie będę chciała skłamać chociaż odrobinkę. A ty możesz? — Nie — powiedział to, bo dobrze zabrzmiało, nawet jeśli było usprawiedliwieniem. Spojrzał na swoje ręce, myśląc, jak były szczęśliwe, że mogły jej dotykać. Podniósł wzrok, aby nacieszyć się widokiem jej twarzy z profilu. Wiedziała, co robi i rozluźniła usta, uchylając wargi tak. aby wyglądały jeszcze bardziej zmysłowo. — Czy często mnie okłamujesz? — chciał to wiedzieć. — Nie możesz się zorientować? — Nie zawsze. — Ja mogę. Zawsze. Mam własny, wrodzony detektor kłamstwa. — Dzwoni ci w uszach, jak przypuszczam. Roześmiała się. — Nie. Zaświeca się światełko mojej miłości. — Czy wiesz, kiedy inni ludzie kłamią? — Tylko ty — powiedziała znacząco. — Kocham cię na śmierć i życie — złożył deklarację, kręcąc głową bezradnie. — Na śmierć i życie — powtórzyła, jak echo. a jej stopa na pedale gazu dodała dziesięć mil na godzinę, aż prędkościomierz doszedł do dziewięćdziesięciu mil na godzinę, niebezpiecznych na tak wąskiej, czarnej wstążce drogi. Przejechali z rykiem silnika przez Hindhead, tak jakby leżało ono na trasie wyścigu Grand Prix i, w kilka minut później, osiągnęli zakręt wiodący do żwirowni. Wjeżdżając, prowizoryczną, gliniastą drogą, wciąż jeszcze rozmiękłą po ostatnich deszczach, zacierali ślady opon, czego żadne z nich nie zauważyło. Nie zatrzymała się, dopóki obróciwszy energicznie kierownicą, nie zarzuciła samochodem szybko dookoła, i — w pierwszej chwili — Chesser pomyślał, że tak błyskawiczna zmiana kierunku zdezorientowała go. Wysiadł, niosąc pustą saszetkę. Zobaczył hałdy pokruszonej skały i hałdy piasku. Ale ani śladu po pagórku diamentów. Tutaj, dokładnie tutaj, było miejsce, gdzie się znajdowały, a gdzie teraz milcząco stał, jakby mu mowę odjęło. Ledwie zdobył się na gest w kierunku Maren. Chciał, aby wysiadła i potwierdziła to, w co on nie chciał uwierzyć. 245 Chesser zbadał teren. Były tam szerokie, gładkie ślady, wyraźnie pozostawione przez łyżkę ładowarki. Ktoś zjawił się tu i, po prostu, sprzątnął diamenty, pomyślał. Co do jednego karata. Z wyjątkiem nielicznych, które były wciśnięte w wilgotną glebę. Przykucnął i wydłubał je, nie wiedząc prawdę powiedziawszy, po co się trudzi. Nie było ich więcej niż tuzin. Rozejrzał się wokoło. Poszedł do szopy z narzędziami. Wszystko było na miejscu. Wyparowały jedynie diamenty. Dokąd? Akceptacja tego, była nie do pomyślenia. Poczuł się zmuszony jeszcze raz przyjrzeć się miejscu, gdzie znajdowały się, zanim powrócił do samochodu. — Zniknęły — powiedział, czując pustkę. — Widzę — powiedziała Maren. — Ale kto? Kto mógłby je zabrać? Wzruszyła ramionami. — Może teraz ktoś w Anglii ma najcenniejszy odcinek drogi na świecie. — Masz na myśli, że ktoś wziął je za zwykły żwir? — Powiedziałam „może". Myśl była szydercza, dręcząca i, prawdę mówiąc, niewiarygodna. To była nie używana, położona na uboczu żwirownia. Dlatego właśnie jego wybór padł na nią. Ostro zaprzeczył potrząsając głową. — Masz lepsze wytłumaczenie? — zapytała. — Nie. — Mówiąc prawdę, to całkiem zabawne, jeśli o tym pomyśleć... Twarde spojrzenie z jego strony zamknęło jej usta. Otworzył dłoń i spojrzał na garść diamentów, które udało mu się zebrać. — Mam to gdzieś. Poparła go i zaproponowała: — Zapomnijmy o tym i przypomnijmy sobie o nas. — Pochyliła się, aby pocałować go delikatnie, na znak pokoju. Pomogło. Nieco. Powiedział do niej: — Myślę, że lepiej będzie, jeśli zaczniemy już teraz uciekać. — Przed wszystkimi — wykrzyknęła. Odrodził się jej entuzjazm. Umieścił diamenty w kieszeni koszuli, z myślą, aby zatrzymać je na pamiątkę. Ale, pod wpływem gorzkich uczuć, w drodze na lotnisko Biggin Hill, w kilkumilowych odstępach, psztykał po jednym przez okno. Dopóki nie pozostał mu żaden. ROZDZIAŁ 22 Żółto-srebrny Fokker-28 precyzyjnie wylądował na pasie numer jeden. Prawie każdy, znajdujący się w nicejskim Aeroport du Plagę, zwrócił na niego uwagę., bo tak kosztownym, prywatnym odrzutowcem z pewnością przyleciał ktoś, kogo warto było zobaczyć. Maren z Chesserem opuścili pokład, i, kiedy pośpiesznie skierowali się do czekającego na nich ciemnogranatowego mercedesa, wielu zadawało sobie pytanie, kim oni są. Byli i tacy. którzy wiedzieli. Limuzyna zawiozła ich do Cannes, na pokład, należącego do Maren, jachtu, zakotwiczonego w nowym ośrodku sportów wodnych. Ze wszystkich zebranych tam łodzi, jej zwracała na siebie uwagę najbardziej. Wyróżniała się długością — sto dziewięćdziesiąt stóp — imponowała linią kadłuba, jego nieskazitelną czernią i wyposażeniem ze stali chromowej, a nie, jak to jest zwykle przyjęte, mosiądzu. Na rufie widniała nazwa, tak, jak sobie tego życzyła Maren — Apres Vie, a tuż pod nią, na właściwym miejscu — Panama; gdzie, z powodu podatków, jednostkę legalnie zarejestrowano, zgodnie zresztą z radą prawników Jean Marca. Prędkość Apres Vie wynosiła piętnaście węzłów, a zasięg osiem tysięcy mil. Jacht mógł pomieścić, w luksusowych warunkach, dwanaście osób. Jego stała załoga liczyła dwudziestu dwóch ludzi. Kapitan, Anglik o twarzy zarośniętej rdzawą brodą, uważał, że najlepszą konserwacją jednostki tej klasy są nieprzerwane rejsy. Teoria ta usprawiedliwiała długie podróże do przeróżnych ciepłych i przyjemnych miejsc, czy właściciel był na pokładzie, czy też nie — z reguły zaś, właściciela nie było. Z tego powodu kapitan wraz z załogą cieszyli się 247 życiem ponad stan i pragnęli taki stan rzeczy przedłużać w nieskończoność. Wchodząc na pokład, Maren ściągnęła na siebie uwagę wszystkich w zasięgu wzroku. Upewniła się, odsłaniając na całą długość swoje zgrabne nogi. Wysiadła z limuzyny i przeszła po trapie w aurze przesadnego haute i od razu zażądała półgodzinnej, prywatnej konferencji z kapitanem, a potem razem z Chesserem przebrali się, aby spędzić wieczór na brzegu. Na początek wypili drinka na tarasie „Carltona". Przy stoliku usytuowanym w najlepszym miejscu, tak aby nie ujść uwadze licznym znajomym, którzy rzeczywiście przystawali, wymieniali nic nie znaczące gesty — pozorne pocałunki, puste komplementy. Nadzwyczaj podniecona Maren. rzucała ze swadą żartobliwe komentarze. Nic nie wskazywało na to. aby ona. czy Chesser obawiali się czegoś. Ot, po prostu, byli doskonałymi kochankami, uwielbiającymi każdą chwilę, cudownego życia. Oczywiście, zadawano im pytania. Gdzie byli, gdzie się zatrzymali, i to najważniejsze, dokąd się wybierają. Z „Carltona'' udali się do Yoile du Vent, na wyśmienitą kolację. Tam spotkali innych znajomych. Ciągle te same pytania. I nie zawsze te same odpowiedzi. Po kolacji spacerowali po Croisette, dla relaksu. Obejmując się ramionami, zajęci tylko sobą. Kiedy mijali uliczne kawiarnie, zwróciło na nich uwagę wielu z tych, z którymi spotkali się w minionych sezonach w miejscach, które warto było odwiedzić. Przeszedłszy najbardziej ruchliwy odcinek tego bulwaru, dali znak podążającej ich śladem limuzynie i pojechali potańczyć do Whiskey A-Go-Go. Tutaj Maren zademonstrowała wyjątkowe zapamiętanie. Trzymała usta niemal przez cały czas otwarte, jakby krzyczała. Jej długie, jak u Wikinga, włosy wirowały, smagając wokoło. Podczas dzikich podskoków, jej ciało sporadycznie naprężało się i wiotczało, jakby pojmane i uwolnione. W czasie gdy, odległy na wyciągnięcie ręki, Chesser wykonywał poprawne, powściągliwe gesty, Maren szła w zawody ze wszystkimi uroczymi, powolnymi własnemu libido ekstrawertycz-kami. Dokonywała nadzwyczajnych, cielesnych obietnic, odgrywała pantomimę nieokiełznanej ekstazy; akcentowanej spazmami drgającej miednicy, próbującej trafić w rytm ciężkiego beatu, jakby w jakiś niewidzialny, falliczny cel. Tego wieczora, wziąwszy wszystko pod uwagę, zachowywali się bardzo osobliwie, jak na dwoje, uciekających ludzi. 248 W tych okolicznościach należałoby raczej usunąć się z oczu świata. Zamiast tego, jawnie wtargnęli na scenę Cannes utwierdzając na niej swoją obecność. Wydawali się umyślnie oświadczać każdemu, kto by ich poszukiwał: tutaj jesteśmy. Zrobili to celowo. Mieli nadzieję, że podążający ich śladem przybędą, urządzą dochodzenie i dowiedzą się, że człowiek nazwiskiem Chesser wraz ze swoją piękną, bogatą kobietą — Maren — właśnie odpłynęli do Tangeru. Wysp Greckich, Portugalii, Capri, Majorki, Wenecji — dokąd tylko oczy poniosą. Do fałszywych portów przeznaczenia, których nazwy Maren z Chesserem, przez cały wieczór, rozsiewali hojnie pomiędzy tak licznych słuchaczy. Zgodnie z planem, rano następnego dnia Apres Vie wypłynął kursem na pełne morze, na ukos przecinając port w Cannes. Po drodze przepłynął w pobliżu lotniskowca Stanów Zjednoczonych Shangri-La. który, wraz z kilkoma jednostkami eskorty Szóstej Floty, zakotwiczył w porcie o świcie. Być może. aby potwierdzić, że bogactwo wciąż równoważy potęgę, kapitan jachtu rozkazał oddać salut, żądając tym samym odwzajemnienia uprzejmości od olbrzymiego okrętu wojennego. I rzeczywiście, z gigantycznej superkonstrukcji Shangri-La dobiegł sygnał uszanowania. Dzień dobry, wojno. Dzień dobry, miliony. Jacht opłynął z prędkością zredukowaną do połowy Ile St. Honorat, zmienił kurs i ruszył na wschód. Prawie w tym samym momencie z zawietrznej podpłynęła łódź motorowa Riva. Motorówka mknęła przez pewien czas równolegle do burty jachtu. Stopniowo szerokość pasa wody rozdzielającego jacht od łodzi motorowej zaczęła się zmniejszać. Łódź podpłynęła bardzo blisko burty jachtu, niebezpiecznie blisko. W końcu ich burty zetknęły się na tyle, aby łódź mogła odebrać Chessera i Maren, którzy musieli jednakże do niej wskakiwać. Gdy tylko dokonano transferu, jacht rozwinął pełną moc i zmienił kurs, kierując się na otwarte morze. Riva płynęła w dalszym ciągu prosto przed siebie. Nagle, uderzając kadłubem o fale, wykonała szeroki nawrót — z powrotem do zatoki Cannes. W ciągu dziesięciu minut wyładowała dwoje pasażerów na Ile Ste. Marguerite. Wyspa ta ma kształt odrąbanej stopy, z podeszwą biegnącą równolegle do linii brzegowej Cannes, w odległości ledwie trzech mil. Na pięcie, stoi licząca czterysta lat forteca-więzienie. Pewnego razu, w jednej z jej cel, zamknięto osławionego „człowieka w żelaznej masce". W istocie tę 249 zasłonę twarzy wykonano ze znacznie bardziej wygodnego aksamitu. Po drugiej stronie wyspy, na wielkim palcu, znajdują się opuszczone umocnienia nazistów, a na podbiciu, frontem w głąb wyspy, stoi gromada skromnych zabudowań. Kilka tymczasowych stoisk z lodami — za podwójną cenę. Stocznia remontowa dla małych łodzi i hotel o nazwie, jakże by inaczej, „Masąue du Fer". Nie ma tu dróg, a więc i pojazdów, które mogłyby naruszyć krajobraz wyspy. Ale właściwszym byłoby określić ją raczej jako zacofaną i częściowo naruszoną przez cywilizację. Od czternastego do siedemnastego stulecia, miasto Cannes dzierżawiło tę wyspę od pewnych mnichów, którzy otrzymywali w zamian sześć srebrnych monet i dwie kury Rocznie. Być może, ten właśnie precedens stał się przeszkodą w rozwoju, gdyż miejsce to nigdy nie było cenione na tyle, aby w nie inwestować, pomimo bliskości stałego lądu będącego w rozkwicie. Każdego dnia. w nieregularnych odstępach czasu wyspa jest obsługiwana przez prom publiczny, pływający tam i z powrotem z portu Cannes. Są to szerokokadłubowe, niezgrabne statki, wyładowane — szczególnie podczas wakacji —aż po okrężnice. rodzinami mieszczuchów, w desperackiej ucieczce od ekstrawagancji i od wysokich cen — dosłownie wszystkiego — na Lazurowym Wybrzeżu. Z ich pełnych napięcia twarzy wyczytać można pieniężną panikę. Jednak, na Ste. Marguerite nie znajdują nic, co by przypadło im do gustu. Nie ma tu plastykowych bistro, elektrycznego bilardu. Nie ma tu świątyń złego gustu, ani starych kościołów, gdzie za darmo udzielano by rozgrzeszenia i rozdawano wodę święconą. Nie ma tu na czym jeździć, ani na czym usiąść — nawet kawałka wolnego piasku, na którym można by się położyć, bo cała wyspa zasłana jest małymi, okrągłymi, mogącymi przyprawić o ból kamyczkami. Tak więc, obrzuciwszy szybkim, otępiałym spojrzeniem historyczną celę w fortecy, większość wizytujących maszeruje z powrotem do nabrzeża i oczekuje niecierpliwie na powrót promu. W dni, kiedy wiejący mistral wzburzy nawet w niewielkim stopniu wody zatoki Cannes, załogi promów ochoczo przerywają pracę, tym samym zostawiając każdego, kto chce dostać się na Ste. Marguerite, na łasce właścicieli łodzi motorowych, którzy podejrzliwie odnoszą się do stanu morza, lecz z pewnością siebie wyceniają wartość swojej usługi — zależnie od tego, jak wiatr zawieje, na sto franków, i więcej. Maren i Chesser spotkali się, wychodząc na ląd, z pięknym, nastoletnim, cygańskim chłopcem o imieniu Petro, bosym i z obnażonym torsem. Ubranym w parę tanich, wełnianych portek, zwieszających się z zuchwałą niepewnością ze sterczących kości biodrowych. Petro, wrzucając ich bagaż na taczki, gapił się nieprzerwanie na ciało Maren. Chesser przyłapał go na tym i spojrzał na niego z irytacją. Petro natychmiast zwrócił się z apelem do Maren, milcząco dopraszając się o przywilej. Przebaczyła mu, ale nie udzieliła przyzwolenia. Petro wzruszył ramionami, tak jakby to była jej strata. Dźwignął taczki i pchał je, idąc przed nimi, do „Hotel Masque du Fer". Była to dwupiętrowa budowla pokryta kremowym, sfatygowanym tynkiem. Cały parter zajmował bar i jadalnia, o wielu oknach, wielu stołach nakrytych ceratą i wielu składanych, metalowych krzesłach, ale niewielu gościach. Pokoje gościnne znajdowały się u góry. Było ich sześć — pięć normalny i jeden specjalny. Tylko jeden normalny pokój był zajęty, a więc Maren i Chesser wynajęli pokój specjalny. Okazało się. że był on specjalny jedynie dlatego, bo posiadał jedyną w hotelu łazienkę. Co oznaczało, że była wyposażona w umywalkę, bidet i wannę. Pozostały, niezbędny element wyposażenia znajdował się na końcu korytarza — dostępny dla wszystkich. — Jest czysty — optymistycznie powiedziała Maren. Chesser zdobył się na nikły uśmiech. — Jest bezpieczny — tylko tyle dobrego mógł o tym miejscu powiedzieć. Nikt nie uwierzyłby, tego był pewny, że mogliby zatrzymać się w takim miejscu. Jak dotąd, sam w to nie wierzył. Maren zrzuciła buty. Podłogę pokrywało linoleum, które pomalowano przynajmniej z tuzin, jeśli nie więcej, razy warstwą ciemnej, błyszczącej, brązowoczerwonej emalii. Ostatnią warstwę położono niedawno i była jeszcze odrobinę lepka. Maren nie podobały się: piskliwy odgłos i nieprzyjemne, uczucie lepkości pod bosymi stopami, ale nie skarżyła się. Rozsunęła na boki dwa wiszące kawałki bawełny z nadrukowanym wzorem, które były niedostateczną zasłoną dla dwóch skrzydeł oszklonych drzwi. — Mamy balkon do prywatnego użytku — powiedziała, otworzyła drzwi, wyjrzała przez nie i stwierdziła, że to tylko zabezpieczony poręczą dach, wspólny dla dwóch innych pokoi. Chesser sprawdzał posłanie. Przekonał się, że były to dwa łóżka zsunięte razem i przykryte wypłowiałą, brązową, kordonkową narzutą. Pościel była bardzo biała, ale nadmiernie nakrochmalona i wydawało się, jakby nie wypłukano z niej całkowicie detergentu. Pod zniszczonymi materacami znajdowały się gołe, skorodowane przez wilgotne morskie powietrze sprężyny, które, kiedy Chesser zakołysał się na nich, stosownie zajęczały. Mnóstwo tych zdradliwych dźwięków wywoływał nawet najmniejszy jego ruch. — Musimy coś z tym zrobić — stwierdził Chesser. — Co na przykład? — Oliwa albo celibat. — To ja wolę oliwę — zadeklarowała Maren. — To jest właśnie to, co jest między nami cudowne — powiedział Chesser. — Preferujemy te same rzeczy. Wstał, położył torby podróżne na łóżku i porozpinał zamki błyskawiczne. Na samej górze, tuż pod wierzchem, leżała ich broń. Mausery. Jego i jej. On ich nie pakował, a więc musiała to zrobić Maren. On nawet nie wiedział, że zabrała je ze sobą. Zobaczył dokręcone już do nich tłumiki i wsunięte, przypuszczalnie naładowane magazynki. Na ten widok, zamarł na moment. Zauważyła to Maren, a on wiedząc o tym, podniósł obydwa, udając, że ich dotyk sprawia mu przyjemność. Przez cały czas, roztrząsał w myśli powód zabrania ich ze sobą oraz stopień prawdopodobieństwa, że, aby uchronić się od śmierci, będzie musiał ich użyć. Samemu zadając śmierć. — Trzeba je przeczyścić — powiedziała Maren. — Miałam zamiar to zrobić, ale nie miałam okazji. Niedbale, rzucił mausery na łóżko. Zająć się tym, co jej właśnie wpadło do głowy, to był jej styl. Wydobyła ze swej torby przybory do konserwacji i usiadła z pistoletami na podłodze — jej cudowne palce zajęły się nimi troskliwie. Chesser obserwował ją bardzo długo — jego ukochana, oświetlona krechą pożółkłego, późno-popołudniowego słońca, bawiąca się przedmiotami przynoszącymi śmierć. Uciął te rozmyślania i udał się do łazienki. Zwalczył pokusę, aby wysikać się do bidetu, opuścił pokój i, korytarzem, doszedł do wspólnej toalety. W środku, nogą otworzył pokrywę i podniósł siedzenie. Przed jego oczami rozdziawiła się gęba muszli z gardzielą biegnącą w dół, przynajmniej przez dwa piętra. Zamierzali spędzić dwa do trzech dni na Ste. Marguerite. Była to wystarczająca ilość czasu, aby wszyscy ich wrogowie, kimkolwiek by oni nie byli, przegonili ich w pościgu za jachtem. Ale Chesser, wlepiwszy wzrok w ścienny pojemnik, który obdzielał pojedynczymi skrawkami surowego, gładkiego, francuskiego papieru toaletowego wątpił, aby Maren była w stanie tak długo wytrzymać. 252 Tej nocy, kiedy zeszli na parter zjeść kolację, w jadalni zastali trzech krzepkich mieszkańców wyspy, popijających vin ordinaire. Syn otyłej kobiety — właścicielki osobiście zarządzającej hotelem — podawał to, co ugotowała jego matka młodej kobiecie, siedzącej przy stoliku w kącie i odwróconej do sali plecami. Najwyraźniej to ona była tym drugim gościem. Maren z Chesserem zajęli stolik przy oknie. Wyspiarze przy barze wymieniali jakieś sprośne uwagi o Maren, w żargonie tak szybkim, że tylko dla siebie zrozumiałym. Jednak charakterystycznie zabarwiony rechot wyjaśnił Chesserowi przedmiot rozmowy. Zignorował ich. Tłusta właścicielka hotelu wybiegła z kuchni, aby osobiście obsłużyć dwoje wyjątkowych gości. Przyniosła dymiący talerz moules. Nie było menu. Trzeba było jeść przygotowane potrawy, albo nie jeść wcale. Chesser nie miał ochoty na małże, aczkolwiek słyszał wielokrotnie, że są one nadzwyczajnym afrodyzjakiem. Maren je uwielbiała, natychmiast zaczęła je jeść i pochłonęła większą porcję, niż przypadała jej w udziale. Nalegała, że są wyśmienite i zmusiła Chessera. aby przełknął z nich trzy popijając obficie wywarem, który, jak oświadczyła, jest ..skoncentrowaną dobrocią". Tłusta właścicielka, gdy podeszła do stołu, aby pozbierać talerze, wyszczerzyła zęby w insynuującym uśmiechu. Postawiła na stole dwa puchate omlety a obok nich pomidory w sosie vinaigrette, pocięte na plasterki. Kilka minut później, jedyny gość hotelowy wstał od stołu, po skończonym posiłku. Kobieta była ubrana swobodnie, ale gustownie, atrakcyjna na sposób francuskich kobiet — wiedzących, jak to osiągnąć. Ciemne oczy subtelnie powiększone. Ciemne włosy przycięte zgodnie z obowiązującym, intrygującym niesfornością, stylem. Jednakże, była niewątpliwie Francuską od talii w dół — jej biodra były o włos zbyt masywne, a nogom brakowało długości. Kiedy odwróciła się i zobaczyła Maren, zawahała się niepewnie. A potem rozpoznała ją, uśmiechnęła z wylewnym „hallo" i poszła do swojego pokoju na górę. Chesser o mało się nie udusił. Palił go ocet winny, który dostał się tam, gdzie nie powinien. — Ona jest z Paryża — poinformowała Maren. Chesser głośno złapał oddech, zacharczał i udało mu się wykrztusić: — Ona cię rozpoznała. Maren kiwnęła z obojętnością głową. — Z czasów, kiedy byłam modelką. Ma na imię Arlette, Colette, czy coś takiego. 253 — Cóż ona tutaj robi? — To samo, co i my prawdopodobnie — próbuje się uwolnić. To, że ktokolwiek tutaj mógłby ich znać, poważnie zaniepokoiło Chessera. Był tak wytrącony z równowagi, że nie potrafił nic przełknąć. Siedział jedynie, co chwilę tylko pochrząkując. Maren napoczęła omlet, a nawet zjadła trochę tarte aux pommes na deser i przypomniała Chesserowi dwa razy, że nie wie, co traci. Po kolacji, aby ukoić obawy Chessera, Maren poszła osobiście z wizytą do młodej kobiety. Upłynęła prawie godzina i Maren powróciła do pokoju, przynosząc uspokajające wieści, których nie omieszkała zakomunikować Chesserowi. Młoda kobieta miała na imię Catherine i była pierwszą asystentką jednego z wiodących, paryskich projektantów mody. Pracowała z nim już od pięciu lat, przez cały czas będąc w nim zakochana. Ich ires inliine stosunki komplikował fakt nieokreślonej płci projektanta. Skłaniał się on, jak się wydawało, konsekwentnie w kierunku les hommes, ale odczuwał potrzebę sporadycznych ekspiacji oferowanych przez Calheri-ne. W jej przypadku był to próżny, upokarzający związek. Nie zawsze, ale najczęściej. Ostatnimi czasy zdecydowała się zerwać z nim całkowicie. Z większym przekonaniem, jak oświadczyła, niż to, do tej pory, zawsze robiła. Jednakże, na wieść o jej postanowieniu, projektant poprzysiągł odmianę, i na poparcie błagań, dobitnie uwidocznił swoją hetero-męskość. W rezultacie, Catherine była teraz w ciąży, a projektant w tym samym czasie, dla odmiany, zakochał się do szaleństwa w młodym mężczyźnie, który mu się akurat nawinął. To było wszystko tak bardzo zawiłe, powiedziała Catherine. Była teraz w siódmym tygodniu ciąży i powodem, dla którego przybyła do Ste. Margerite, było to, aby w samotności podjąć decyzję, czy przerwać ciążę, czy nie. Przybyła tutaj wewnętrznie przekonana, że urodzi dziecko, chociaż, dzięki Bogu, nie jest katoliczką. Przebywa na wyspie już dwa dni i chwieje się w swym postanowieniu. Za dziesięć dni spotka się z projektantem w St. Tropez i ogłosi mu swoją decyzję. Przypuszcza, że dokona aborcji i dalej będzie dla niego pracować. Byli sobie tak bliscy, tak bardzo bliscy. Już jest za nim stęskniona, czuje się od niego odcięta. Jeśliby urodziła dziecko, nie zobaczyłaby go już nigdy, bo — jak to powiedział — on nie zobaczyłby się z nią już nigdy. Podziękowała Maren za wysłuchanie jej. Tak bardzo potrzebowała usłyszeć opinię z ust innej kobiety. 254 Tak brzmiały słowa Catherine. Chesserowi kamień spadł z serca. Catherine najwidoczniej miała dość własnych kłopotów, a więc im nie sprawi żadnego kłopotu. Zapytał Maren: — A więc, co jej poradziłaś? — Nic. — Pytała przecież o twoją opinię. — Nic, nie pytała. Powiedziała, że potrzebowała jej, ale — w rzeczywistości — nie poprosiła o nią. — No dobrze. Jeśliby poprosiła, co byś jej powiedziała. — Sprawdzasz mnie. — Nie sprawdzam. — Chcesz tylko wiedzieć, czy popieram aborcję, czy nie. — Albo czy chciałabyś dziecko. — Zagrajmy w tryk traka — zaproponowała Maren. — Robisz uniki. — Skąd możesz wiedzieć stamtąd, gdzie jesteś? — uśmiechnęła się, niezawstydzona. Patrzyli sobie długo prosto w oczy. — Zagrajmy — dokonała wyboru. Chesser wyciągnął komplet do gry. w tym czasie ona zrzuciła ubranie. Nie zdjęła wszystkiego, aż do czasu, kiedy na nią spojrzał. — Pojawia się twoja aura — powiedział. — Możesz ją zobaczyć? — Jasne. Jest bardzo podekscytowana. — W jakim kolorze? — Piekielnie czerwonym. — Nie. nie jest. Jest lawendowa — stwierdziła, z przesadną skromnością. — Nie dzisiaj — powiedział, wyciągając ręce. — Tryk trak — przypomniała mu i zaczęła układać białe i czerwone krążki na planszy ułożonej na łóżku. — Ile ci jestem do tej pory winna? — zapytała. — Trzy miliony. — Myślałam, że więcej. — Nie, tylko tyle. Trzy miliony. — Zagrajmy jedną grę. Wszystko, albo nic. Pokręcił głową. — Górną granicą jest milion. — Myślisz, że nie jestem na tyle dobra? 255 — Czy zapłaciłaś Massey'owi tysiąc dolarów, które przegrałaś w brydża? — Nie — przyznała się. — Jesteś oszustką. — To lepiej niż być pomyleńcem. — Kto jest pomyleńcem? — Stary Massey. Chesser zgodził się z tym wybuchając śmiechem. — Na czym, twoim zdaniem, polega jego fiksacja. — Pieniądze. — Mam na myśli seksualną fiksację. — To właśnie mam na myśli. — Pieniądze? Zamiast wyjaśniać. Maren rzuciła kostką do gry po raz pierwszy. Wyrzuciła najmniej — jedynkę. Szybko porwała kostkę. — To była tylko próba — powiedziała rzucając ponownie. Tym razem była szóstka. Chesser pozwolił jej na to. Wciąż myślał o Massey'u. Wyobraził sobie starego miliardera. dosłownie szukającego w pieniądzach seksualnego wsparcia, być może posuwając się tak daleko, aby używać grubej, ściśle zwiniętej, twardej rolki tysiącdolarówek, jak przedłużenia lub protezy. W tym czasie Maren rzuciła kostką dwa razy pod rząd. Chesser pozwolił jej zdobyć nad sobą tę przewagę. Rozegrali dwie partie po pięćset tysięcy dolarów. Wygrał jedną a w drugiej pozwolił, aby ona wygrała. Na koniec wygasił wszystkie światła. Było zbyt ciemno. — Nie mogę zobaczyć twojej aury — powiedział. Zaświecił nocną lampkę. Rozjarzyła się zbytnio. Ułożył na niej ręcznik, aby stłumić blask. Zorientował się od razu, że jest w agresywnym nastroju. Jej palce i usta świadczyły o tym. Dopiero po dłuższej chwili zapamiętania dotarł do nich głośny, dys-harmonijny akompaniament sprężyn. Chesser zatrzymał ją w objęciach nieruchomo. Usłyszał śmiejących się wyspiarzy przy barze. Byli dokładnie pod nimi. Maren nie dbała o to, próbowała kontynuować, ale teraz, dla Chessera, skrzypiący dźwięk sprężyn wydawał się nadmiernie wzmocniony i był pewny, że to on powodował wesołość u wyspiarzy. Przeklął łóżko i spróbował jeszcze 256 raz, w innej pozycji, ale sprężyny były nieubłagane, a na dodatek, aby pogorszyć sprawę, dwa łóżka rozsunęły się. Chesser uderzył z łoskotem kolanami o podłogę. A z dołu, kolejny wybuch śmiechu i francuskie okrzyki, które wydawały się mieć z nimi związek. Chesser wstał wściekły i wyszedł na balkon. Wychylił się głęboko przez poręcz, próbując zobaczyć ludzi zebranych w barze poniżej, ale wszystko, co mógł zobaczyć to ich łydki i stopy. Stał tam przez chwilę, patrząc na Camies dostrzegał odległe symetryczne punkciki świateł na Croisette i jasną poświatę nad kasynem. Lotniskowiec Shangri-La oświetlony lampkami, rozwieszonymi na imponującej konstrukcji wyglądał bardzo odświętnie. Chessera zastanowiło dlaczego. Plamka w czerwonym kolorze poruszała się po wodzie w odległości kilkuset stóp. Mała łódka. Usłyszał odgłos silnika, bardzo przyjemny dźwięk. Najbardziej przykre wrażenie wywoływała paplanina wyspiarzy. Namiętność opuściła go. Wrócił do pokoju. Łóżka stały oddzielnie, a Maren ułożyła materace na podłodze i zaścieliła je starannie. Uklękła, czekając na niego. Różnica była kolosalna. Nie musieli nawet świecić lampki, gdyż naturalnie łagodna, nocna poświata okazała się wystarczająca. Leżąc, widzieli wodę i pojedyncze odblaski, odległego o trzy mile Cannes. Wydawało im się nawet, że nawet niebo jest niżej. Pomimo wszystkich poprzednich przeszkód, ich zespolenie było cudowne. Jestem w tobie, było początkiem Chessera. Jestem dookoła ciebie, było początkiem Maren. Ale wkrótce definicje rozpływały się, coraz bardziej i bardziej, w miarę, jak brały górę zmysły. Aż jestem tobą, było tym, co oboje teraz czuli. Byli dla siebie i gospodarzem i gościem. I nie było dla nich wtedy, ani początku, ani końca. Otwarci, byli przedłużeniem siebie. Zagubieni w miłości utracili swe oddzielne role. Przez cały czas, aż po ostateczne świadectwo, że oboje są równi i błogosławieni darem wnikania w samotność. ROZDZIAŁ 23 Teraz. Meecham panował nad sobą znacznie lepiej. Incydent w Hatton Garden był tylko drobnym przykładem monstrualnej katastrofy, która nastąpiłaby, gdyby te dwadzieścia milionów karatów zalało rynek światowy. Po tym wstrząsie Meecham otrząsnął Się z paniki, w mgnieniu oka zebrał myśli. nagle odnowione, polityczne umiejętności, którym zawdzięczał najwyższą rangę w świecie interesów. > Jego najpoważniejszym błędem, widział to teraz jasno, było to, że natychmiast nie zgłosił kradzieży radzie dyrektorów. Rada będzie miała do niego pretensje za nie poinformowanie jej o tak poważnym kryzysie, a czas. który minął, będzie niepodważalnym świadectwem przeciw niemu. Każdy, dodatkowy dzień obciążał go coraz bardziej. Za to — Meecham obwiniał siebie, a Coglina — codziennie zapewniającego go o postępach w śledztwie. Coglina, wykorzystującego panikę Meechama i jego ufność — nienawidził. Meecham w dalszym ciągu wierzył, że Sekcji Bezpieczeństwa uda się odzyskać skradziony skarb.'Musiał w to wierzyć. Było to dla niego jedynym wyjściem. Kiedy tylko diamenty znajdą się w skarbcu, osobiście złoży przed radą szczegółowy raport, w którym podkreśli, w jak desperackiej znalazł się sytuacji i surowo oskarży tych, którzy sobie na to uczciwie zasłużyli, wyolbrzymiając przy tym sprawność, z jaką on — Meecham — zarządzał w kryzysie. Ze wszech miar, we własnym interesie, rada zajmie stanowisko przychylne; w kolegialnej potrzebie zaspokojenia własnego, jeszcze większego, instynktu wszechwładzy. 258 Wszystko zależało, oczywiście, od tego, czy diamenty zostaną zwrócone, czy nie. Meecham spodziewał się, że to ewentualnie nastąpi, ale, w swoich najbliższych planach, nie mógł już na to liczyć. Zadecydował o podjęciu działań tymczasowych. Pierwszym, kluczowym problemem, była odbudowa zapasu kamieni w magazynie Systemu, aby mógł on kontynuować normalną działalność. Prawie wszystkie rezerwy z Johannesburga wykorzystano na początku miesiąca. Następne przeglądy byiy przewidziane, zgodnie z planem, za niecałe trzy tygodnie. Według ocen Meechama, pochodzące z regularnych źródeł dostawy powinny zapewnić dostateczną liczbę kamieni na te przeglądy, jeśli wszystkie pakiety zostaną obcięte do minimum. Jednakże, w tym samym czasie stwierdził — na podstawie podsumowania trendów na rynkach światowych — rosnący popyt na diamenty. Zwykle, w takich warunkach System wycisnąłby maksimum korzyści ze swej pozycji monopolisty. Przeoczyć taki moment, Meecham był tego świadomy, byłoby niewybaczalnym, taktycznym błędem. Osobiście porozumiał się ~ kopalniami należącymi do Systemu i wydał ich kierownictwu polecenie wykorzystania wszystkich rezerw w zwiększeniu produkcji. Rozkazał rozpocząć wydobycie na nowym, bogatym polu diamentowym w Damarlandzie, gdzie produkcja, do tej pory, była zawieszona. Wysłał oficjalne pismo do pracujących na podwodnych polach u ujścia Orange River pogłębiarek Systemu przedłużenia dnia roboczego do zmierzchu, siedem dni w tygodniu, aż do odwołania. Każdej placówce powiedziano z naciskiem, aby dokonywała dostaw niezwłocznie, a nie w ustalonych terminach. Potencjalne klejnoty miały być wysyłane pod numer 11 codziennie. Meecham skontaktował się także z wszystkimi najważniejszymi aliantami Systemu. Za wyjątkiem Rosjan. Przemyślał to i postanowił ich nie niepokoić. Pośród trzasków połączeń telefonicznych z odległymi placówkami, Meecham — panując nad sobą — aby nie ujawnić w głosie nagłej potrzeby, zręcznie negocjował. Jak zwykle z pozycji siły, jak zwykle sprawiając wrażenie, jakoby to System przychylnie przyjmował wszystkie potencjalne klejnoty, jakie tylko mieli pod ręką jego rozmówcy. Dodatkowo, Meecham przeprowadził dwie, szczególnie niezwykłe, ale o celach strategicznych rozmowy z tajnymi przedstawicielami Systemu we Freetown w Sierra Leone i Monrowia w Liberii. O tym, komu oni naprawdę podlegają, wiedzieli tylko najwyżsi dostojnicy Systemu. 259 Byli to agenci zajmujący się sprzedażą nielegalnych kamieni — przemyconymi z kopalni lub wydobywanymi bez rządowych licencji. Nielegalny handel kamieniami określano na około sto pięćdziesiąt milionów dolarów rocznie, a zadaniem agentów Systemu było nie tylko informowanie, ale także częste zakupy tych czarnorynkowych diamentów i kierowanie ich do Systemu. W tym przypadku była to sprawa zachowania kontroli. Teraz Meecham szukał możliwości wykorzystania tego źródła na dużą skalę, a agenci bez wahania zapewnili go, że może z ich strony liczyć na pokaźne dostawy. — Potencjalne klejnoty — specyfikacja Meechama była dokładna. — Tylko najwyższej jakości padają łupem złodziei — agent udzielił mu na to swojej gwarancji. W przeciągu czterdziestu ośmiu godzin diamenty zaczęły napływać pod numer 11 z Luderitz. Kapsztadu. Bahii. Berberati, z całego świata. Natychmiast po dostawie, kamienie były klasyfikowane zgodnie z wielkością, kolorem i jakością. Zszedłszy do skarbca. Meecham był wielce z siebie zadowolony, widząc, jak wiele płytkich, wyściełanych aksamitem szuflad w szafach ponownie zapełniły warstwy diamentów. Wartość kamieni osiągnęła już sześćset milionów dolarów, a miano ich dostarczyć jeszcze więcej. Był to zapas wystarczający na kilka kolejnych przeglądów. Meecham przejrzał listę agentów, których nazwiska były w harmonogramie. Zwrócił szczególną uwagę na ilość i jakość diamentów, zalecanych do pakietu każdego z nich. Odważnie, zwiększył zawartość każdego pakietu o dwadzieścia procent i wydał instrukcję, aby każdy kamień był pierwszorzędnej jakości. Tym razem agenci nie będą musieli łykać kropli dziegciu w beczułce miodu. Handlarze będą w siódmym niebie, to oczywiste, a ich entuzjazm udzieli się całej branży. W takim momencie, zdaniem Meechama, była to wyśmienita polisa ubezpieczeniowa przeciw jakimkolwiek niepokojom, czy spekulacjom. Pakiet Whitemana, w szczególności, stanie się źródłem mnóstwa ożywionych dyskusji. Na polecenie Meechama, miał on zawierać czterdzieści tysięcy oddzielnych kamieni różnych wielkości i stu dziewięćdziesięciosześcio karatowy diament wyjątkowo wysokiej jakości. Pakiet miał być wyceniony na osiem milionów dolarów i — w tym wypadku — Whiteman poczuje, że jest traktowany w sposób szczególnie uprzywilejowany. 260 Podczas gdy tak wiele działo się pod numerem 11, po drugiej stronie Harrowhouse, Sekcja Specjalna nie miała żadnych osiągnięć. Nadzieje Coglina na otrzymanie ważnych doniesień, nie zmaterializowały się, pomimo tego, że wkręcił się do podziemnego świata, w każdym większym mieście na świecie. Coglin milcząco skonstatował, że ci złodzieje byli sprytniejsi i bardziej małomówni niż zwykle. Rozszerzył poszukiwania na wszelkie możliwe kierunki. Renowacja pod numerem 13. Zawsze uważał, że jest w tym coś więcej niż tylko przypadek. Oczywiście złodzieje mogli czekać latami na taką okazję i pojawić się na scenie, ale było bardziej prawdopodobnym, że rozbiórka sąsiedniego budynku była. wykonaną z premedytacją, częścią planu. Coglin błyskawicznie sprawdził Mid-Continental Oil. Nie wyglądało to nazbyt obiecująco. Zaprowadziło to Coglina do Clyde'a Massey'a i faktu, że to właśnie on osobiście zarządził remont budynku. Siedemdziesięcioletniego miliardera z trudnością można by uznać za głównego podejrzanego. Zajął się więc Marylebone Ltd. To było tak, jakby odwrócić kamień i obserwować rój przerażonych, umykających insektów. Właścicielem Marylebone Ltd. był dwudziestoletni, długowłosy młodzieniec, typ nowoczesny uwikłany w walkę ambiwalentnych uczuć, czy ma się pogodzić, czy zbuntować przeciw grupie społecznej, z której się wywodził. Wydawał się głównie zainteresowany wynajdywaniem sposobów na utrzymanie własnego przedsiębiorstwa w długach; niewykluczone, że zdolności te przekazał mu w genach jego stary ojciec, gdyż — na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat — saldo Marylebone było wybitnie ujemne. W tym momencie znajdowało się ono o krok od bankructwa. Wszystkie aktywa Marylebone, włącznie z parkiem sześciu wywrotek i czterech furgonetek, uginały się pod brzemieniem długów hipotecznych. Była to zarazem zdezorganizowana, przerażająco źle zarządzana firma, próbująca zachować pozory solidności i przesadnej tradycji. Marylebone zatrudniała na stałe siedemnastu pracowników: urzędników biurowych, projektantów wnętrz i kierowników do spraw budowy i rozbiórki. Jednak, przy różnych okazjach, zależnie od podpisanego kontraktu, lista płac wydłużała się od trzydziestu do czterdziestu nazwisk, a nawet większej ilości robotników i różnego rodzaju specjalistów budowlanych 261 jak: hydraulików, cieśli, kamieniarzy, dekarzy i elektryków. Szczególne podejrzenia Coglina wzbudzili elektrycy. Nie mógł wybić sobie z głowy myśli, w jaki sposób diamenty zostały wydobyte ze skarbca poprzez metalową osłonę kabla na napięcie dwustu czterdziestu wolt. Coglin rozkazał dogłębne, zakrojone na szeroką skalę śledztwo w sprawie Marylebone i każdego, kto by był z nią związany w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy. Na owoce nie trzeba było długo czekać. Jednym z kontraktowych pracowników Marylebone był człowiek o nazwisku Frank Rosilli. Rosilli był notowany za rozbój — dwukrotnie, w ciągu dwunastu lat był gościem Jej Królewskiej Mości w więzieniu Dartmoor. Rosilli był zarazem z zawodu elektrykiem. Sekcja Bezpieczeństwa odnalazła Rosilli'ego w jego pokoju przy 481 Shandy Street, Slepncy. El. Kiedy się do niego włamali, siedział przy stole w kuchni i oglądał surowe diamenty. Mówiąc precyzyjniej było tego dokładnie dwadzieścia dwa nieoszlifowane kamienie. Głucha na jego lamenty, że jest niewinny. Sekcja Bezpieczeństwa zabrała go do swojego aresztu, a Coglin osobiście poprowadził przesłuchanie. Rosilli twierdził, że znalazł diamenty na ulicy, kłamstwo bez wątpienia inspirowane rozróbą na Hatton Garden. Coglin przycisnął go mocniej. Rosilli rzucił gorączkowym spojrzeniem na zaciskających pięści dwóch największych ludzi Coglina i szybko zmienił wersję. Znalazł kamienie w jednej z wywrotek Marylebone. Dzięki swej niezwykłej przylepności. diamenty utknęły w miejscu, gdzie mechanizm tylnej klapy był obficie nasmarowany. Zauważył je. jadąc na skrzyni wywrotki. Nadzorcy Marylebone zwykli traktować samochody przedsiębiorstwa, jak prywatny środek transportu do pracy i z powrotem, a także do jazdy po mieście. Czasami podwozili do domu i robotników. Rosilli stwierdził, że w pierwszej chwili nie rozpoznał diamentów, a dopiero, gdy obejrzał ilustrowany reportaż z incydentu w Hatton Garden w London Illustrated News. Coglin był bliski uwierzyć. — Która to była wywrotka? — zapytał rozkazującym tonem. — Biała — odpowiedział Rosilli. Wszystkie pojazdy Marylebone stały zebrane na parkingu, tuż obok dyrekcji przedsiębiorstwa. Wszystkie były identyczne i całkowicie białe. ''Jednak, w miejsce sześciu, stało ich tam teraz osiem. I pięć furgonetek zamiast czterech. Odkrycie to wprawiło w zdumienie młodego właści- 262 ciela Marylebone. Nie mieściło mu się w głowie, że przegapił cokolwiek, na co mógłby otrzymać pożyczkę w żywej gotówce. Większą część dnia stracono przeszukując zabałaganione kartoteki i szukając dowodów rejestracyjnych pojazdów, które do nich naprawdę należały. Porównując numery silnika, drogą eliminacji, odnaleziono poszukiwane ,.extra" samochody. Coglin wpatrywał się w nie intensywnie, mając nadzieję, że zobaczy jakąś zjawę osoby, która siedziała, trzydziestego czerwca w nocy, za kierownicą tych samochodów ciężarowych. Miał wrażenie, że skóra naciąga się na jego twarzy a włosy łaskoczą go w uszach. Obudziła się w nim wiara, że jest coraz bliżej. Jego specjaliści zbliżyli się do pojazdów. Odkurzyli je odkurzaczem, przeczesali je szczotką, obejrzeli pod szkłem powiększającym z pęsetką w ręku. wykonali mnóstwo mikrofotografii i pracowali w laboratorium przez całą noc. Rano następnego dnia Coglinowi przedstawiono arkusz z wynikami. Na trzech ciężarówkach znaleziono pięćdziesiąt dwa odciski palców, dwadzieścia pięć wyraźnych, a resztę częściowych i rozmazanych. Cztery z nich pozostawiła kobieta. Nie pasowały do żadnych odcisków palców zebranych we własnym banku Sekcji. Odzyskano osiemnaście włosów, z czego czternaście było męskich, a cztery należały do kobiety. Trzy z nich pochodziły z miejsc innych niż głowa. Analiza cząsteczek kurzu i brudu, pobranych z opon i podwozia, nie ujawniła nic wyjątkowego. Był to zwykły angielski brud. Plamki krwi. grupy 0. pochodzące sprzed dziesięciu dni — była to zdecydowanie krew kobiety — znaleziona na chusteczce, którą wepchnięto pod siedzenie furgonetki. Udało się także odnaleźć kilka bawełnianych i wełnianych włókien, różnorodne cząsteczki metali i resztki żywności, drobiny tytoniu, cztery pestki z wiśni, osiem paznokci oraz dwa papierowe opakowania po zapałkach z klubu w Soho o nazwie D-Cup. W zakończeniu napisano: wielokrotne użycie tych pojazdów do różnorodnych prac od czasu napadu uniemożliwiło jakiekolwiek wyciągnięcie jasnych wniosków. Coglin położył karte z wynikami na biurku — niezapisaną stroną do góry. Żywił większe nadzieje. Spełniły się w godzinę później. M. J. Mathew, 1096 Uxbridge Road, Shepherd's Bush, W12. To było nazwisko i adres, które widniały na urzędowym blankiecie 263 rejestracyjnym owych trzech pojazdów, jeśli wierzyć National Bureau of Motor Yehicles. Coglin obejrzał z uwagą kserokopie trzech oddzielnych blankietów rejestracyjnych. Podpisy nie były do siebie podobne, jeden pochylony do tyłu, drugi niezwykle wydłużony i ścieśniony, a trzeci rozwlekle zapętlony. Jednak, rzuciwszy na nie wprawnym okiem, Coglin mocno podejrzewał, że napisała je jedna i ta sama ręka. Posuwamy się, pomyślał. Ale poszukiwanie w komputerze tego nazwiska niczego nie przyniosło. W żaden — uczciwy czy nie — sposób Matthew nie miał nigdy styczności z diamentami. I wyszło na jaw. że na Uxbridge Road mieści się księgarnia katolicka. Coglin usiadł przy biurku i gapił się przez ulicę na numer 11. Dodał sobie otuchy trzema łykami czystej whisky ze starego, srebrnego kubka kupionego od druciarza z Portobello Road. Nie poczuł promieniującego od wewnątrz ciepła; był do tego stopnia zamyślony. Siedział niedbale rozparty, jakby przygniatany porażką, ale natychmiast rozpoznał zadawnionego wroga i wyrwał się z otępienia. Na pociechę, stworzył w myślach panoramę napadu i w oparciu o odkryte szczegóły planu przyznał, że był genialny. Uzupełniając niewiadome, zadał sobie pytanie o miejsce, gdzie złodzieje przechowywali ciężarówki, kiedy ich nie używali. Garaż lub magazyn, doszedł do wniosku. W rzeczywistości, dla uniknięcia komplikacji, parkowali oni pojazdy na małej uliczce w sąsiedztwie Marylebone itd.. dostatecznie blisko, aby nie wzbudzało to zdziwienia, ale tam, gdzie sama Marylebone nie mogła ich zauważyć. A po rabunku, tutaj Coglin miał rację, złodzieje porzucili wozy na parkingu Marylebone, gdzie stały się częścią bałaganu w parku maszynowym Marylebone. Coglin rozważył fakty i zdecydował, jakie będzie jego następne posunięcie. Zauważył, że w laboratorium określono oryginalny lakier tych trzech dodatkowych ciężarówek. A to oznaczało, że pomalował je zawodowy lakiernik. Jego agenci pytali już firmy, w których zakupiono pojazdy. Zakład lakierniczy dostarczy informacji, na których będzie można się oprzeć. Coglin był przekonany, że dokładny i pełny rysopis M. J. Mathewa jest tylko kwestią czasu. Zameldowali się jego agenci. M. J. Mathew jest siwowłosym, pięćdziesięcioletnim, przygarbionym 264 mężczyzną, noszącym but ortopedyczny o podwyższonej podeszwie, bo ma jedną nogę krótszą od drugiej. M. J. Mathew jest rudowłosym, w wieku około czterdziestu lat, o kostropatej cerze twarzy, w bifokalnych okularach na wydatnym nosie, kaszle przeraźliwie, jak długoletni palacz, a na lewym bicepsie ma wytatuowane kotwicę i halabardę. M. J. Mathew jest brunetem z bokobrodami i obfitym wąsie, krzaczastymi brwiami, podczas rozmowy jąka się, ma częściowy bezwład prawej ręki. M. J. Mathew jest ciemnoskóry; typ z Indii Zachodnich; jego lewy policzek przecinają na ukos dwie blizny; w prawej, górnej jedynce miał wstawioną plombę; chodzi ocierając kolanami o siebie. M. J. Mathew w każdym przypadku płacił gotówką. M. J. Mathew. kimkolwiek by nie był, jakkolwiek by nie wyglądał, był cholernie cwanym. profesjonalnym skurwysynem, ponuro zamyślił się Coglin. Rosilliego wypuszczono. Test na aparacie do wykrywania kłamstw wykazał, że jest on uczciwy, nawet po wstrzyknięciu podwójnej dawki pentatholu. Nie wiedząc, w co się wpakował, ale przeczuwając, że to przerasta jego osobę. Rosilli oddał diamenty, które znalazł i z wdzięcznością przyjął sto funtów za podpisanie, nie czytając dokumentu, w którym oczyszczał System z wszelkich zarzutów, o jakie mógłby ich oskarżyć. Włączając w to porwanie. ROZDZIAŁ 24 Upłynął ponad tydzień, lecz ani Chesser. ani Maren nic nie wspominali o opuszczeniu Ste. Margucrile. Tak. jak to często ma miejsce, szczególnie w przypadku zakochanych, patrzyli na otoczenie przez pryzmat własnych przeżyć. Każdej nocy przenosili materace z łóżek na podłogę. Zamienili to w prywatny rytuał, a dla utrzymania go w sekrecie, ich pierwszą poranną czynnością było ponowne zaścielenie łóżka. Otyła właścicielka hotelu okazała się być nadzwyczajną kobietą. W obliczu ich jawnego uczucia, z poświęceniem i niewyczerpaną energią umilała im pobyt. Podczas wojny, należała do la Resisiance i. ponad sercem, zawsze wpinała małą. przybrudzoną baretkę Legii Honorowej. Gotowała dania specjalne, mając nadzieję, że Maren i Chesser w nich zasmakują, a nawet — aby je przyprawić — zbierała świeże ziele tymianku i rozmarynu. Zaś jej syn. z własnej woli poświęcając czas, wyciskał dla nich gęsty sok ze świeżych malin. Czysty i odświeżający. Drugi gość, Catherine, nie narzucała się swoją obecnością. Zamknięta w sobie, siadywała na słońcu nachmurzona, albo — pogrążona w myślach — długo spacerowała. Tylko jeden raz, wieczorem, siadła razem z Chesserem i Maren do kolacji i wtedy rozmowa obracała się głównie wokoło spraw mody. Jadła kolację z, typową dla jej narodu, skuteczną powagą. Często widać ją było przy jedynym w hotelu telefonie, usytuowanym w małym przejściu pomiędzy kuchnią i barem. Wołanie o litość, skonstatował w myśli Chesser. Każdego dnia była to ta sama wyspa, lecz dla. Chessera i Maren była 266 ona codziennie nowym odkryciem. Wiszące na gałęziach, jak błyszczące ozdoby, cytryny, wielki figowiec rosnący tuż obok hotelu, z przystawioną pionowo drabiną tak. aby można było sięgnąć po słodsze, wyżej dojrzewające owoce i jeść je spontanicznie, kiedy tylko przyjdzie na to ochota. Ścieżki obrośnięte były zdziczałym geranium, a całe obrzeże wyspy wysokimi świerkami, u stóp których, latami ścieliły się opadłe, aromatyczne igły i rozsiane wokoło, pokaźne szyszki. Pewnego ranka, bardzo wcześnie, Maren i Chesser patrzyli ze swojego balkonu na dachu, jak dwóch wyspiarzy, odpychając się drągiem, płynęło powoli w zwykłej łodzi wiosłowej po nieruchomych wodach okolicznych płycizn. Powiedziano im. że udawali się oni na kałamarnice. a można to robić tylko wczas rano, kiedy morze jest na tyle pogodne, aby nie zakłócać spokoju na dnie. Usłyszawszy to, Maren z Chesserem patrzyli z wielkim zainteresowaniem, życząc tym ludziom szczęścia i wyrażali radość z ekspresją, gdy tylko widzieli, że ich życzeniom staje się zadość. Morze nigdy nie ofiarowało im tyle — ani w Biarritz, ani w Portofino, na Cos ta del Soi. czy w miejscach tego typu położonych gdziekolwiek indziej. Nie tak. jak w owych kurortach, gdzie morze jest jedynie usprawiedliwieniem wszystkiego, co się tam dzieje — ledwie głównym elementem dekoracji — na Ste. Marguerite morze było dla nich serdeczną lekcją o zawilcach i jeżach morskich, o fragmentach, dziwnych, bulwiastych wodorostów. O zbielałych w wodzie kawałkach drewna i niczym nie wyróżniających się kamykach. Wszystkiego trzeba było dotknąć, podnieść do oczu i — z bliska — dokładnie zbadać. Pewnego dnia wspięli się po stu, płytkich, stromo wznoszących się stopniach do stóp starych, nie do pokonania wałów fortecznych. Ujadając, rzucił się tu na nich niedożywiony pies, jego śladem postępowała mała, zasuszona, jak kościotrup dozorczyni. Cholerycznie wykrzykując protesty po francusku, obcesowo zwróciła im uwagę na znak z napisem, że jest to zabytek historyczny i z urzędowymi godzinami wstępu dla publiczności. W momencie, kiedy w kościstej dłoni kobiety znalazł się dwudziesto-frankowy banknot, pies przestał im zagrażać — tak jakby to tylko było warunkiem takiego zachowania, a dozorczyni — bez uśmiechu, czy słowa podzięki — zabrała go i zgodnie opuścili Chessera i Maren, zostawiając ich sam na sam z tym miejscem. Stwierdzili, że forteca i jej wewnętrzne dziedzińce są w uroczym zapuszczeniu. Albo rząd nie przeznaczył żadnych środków na konserwa- 267 cję, albo — co bardziej prawdopodobne — fundusze takowe zostały przejęte przez ręce, które nie byłyby w stanie przepuścić żadnym pieniądzom. W wyniku, pozwolono, aby budowle forteczne niszczały i nabierały bardziej przekonywującego charakteru — zarośnięte wysoką pożółkłą trawą, kępami zmierzchwionych ostów i rozległymi krzewami jeżyn, wysuwających splątane gałęzie. Wszędzie było pełno dziko rosnących ostrężyn. W słonecznej atmosferze pośród zwykłej krzątaniny pszczół i owadów unosiły się lśniące, słomkowe drobiny. Tak było znacznie przyjemniej, niż gdyby to miejsce zostało odrestaurowane i sumiennie konserwowane. To między innymi dlatego Maren i Chesser, w czwartym dniu pobytu byli szczęśliwi widząc, że Shangri-La wraz z pozostałymi jednostkami Szóstej Floty odpłynęły z zatoki. Maren żartowała, że to ona spowodowała ich zniknięcie, wymazała te ponure, szare instrumenty wojny. Bo w milczeniu rozkazała im opuścić to miejsce. Później, tego samego dnia, znaleźli się na samym palcu wyspy, w pobliżu niemieckich umocnień, które już uprzednio zwiedzili. Były to betonowy bunkier, wyrastający ponad poziom gruntu, zdecydowanie mieścił on niegdyś stanowisko artylerii nadbrzeżnej i — przylegający do niego — długi, graniasty bunkier podziemny, w którym musieli kwaterować niemieccy żołnierze. W czasach bardziej współczesnych, zgodnie ze śladami zauważonymi przez Maren i Chessera. obydwa bunkry były często schronieniem dla zakochanych. W odległości stu stóp od bunkrów znajdowała się niezwykła formacja skalna. Połączone złomy granitu, wznoszące się do góry ukośnie, jak pojedyncze skrzydła uskoku. Wyglądały tak, jakby gigant potężną ręką, ześlizgując się z powrotem do morza, oderwał je swoimi palcami. Skaliste bloki były pochyłe, gładkie i nagrzane słońcem. Chesser i Maren przekonali się, jak przyjemnie jest położyć się na nich. Odpoczywali w tym miejscu, twarzami zwróconymi do Morza Śródziemnego mając u stóp izolowane wodne baseny. — Jaki jest dzisiaj dzień? — zapytała Maren. — Któregoś lipca. Nie wiem dokładnie. — Miałam na myśli, wtorek czy środa, czy co? Jemu wydawało się, że był piątek. — A bo co? — zapytał. Pomyślał, że zaczyna być znudzona wyspą. — Nic szczególnego — odpowiedziała, przeciągając się leniwie. — To folgowanie sobie, nie wiedzieć tego, ale to przyjemne, prawda? Bardzo długo nie odezwali się ani słowem. Trzymali się za ręce. 268 Chesser odwrócił głowę i zachwycał się oczami Maren, które zwrócone były w niebo, zamarłe w zamyśleniu. Zapytał ją. o czym myśli. — O czasie — odpowiedziała. — Wiesz, w co wierzę? Naprawdę chciał to wiedzieć, był zafascynowany tym, w jaki sposób jej głos docierał do niego, podkreślony przez odgłosy morza. Powiedziała mu: — Wierzę, że tylko dzięki miłości żyjemy przez całe życie, a nie przez całą nieskończoną wieczność. — I co dalej. — To dlatego, czas staje się cenny. Oczywiście, jesteśmy wieczni, ale ważne jest nasze w to niedowierzanie. Mając pewność, nie umarlibyśmy nigdy, a czas przestałby być bezcenny, wtedy kochankowie nie mieliby nic. co mogliby sobie darować. Idea wiecznego życia, razem — takimi, jakimi byli w tej chwili — wydawała mu się idealna. Chciałby mieć na to jakąś gwarancję. — Czas jest monetą miłości — powiedziała mu. — Życie każdego jest kapitałem. Danym, aby go wydać na miłość. — Dzięki tobie czuję się bogaty — powiedział do niej — pomimo poniesionych ostatnio strat. — Obiecajmy sobie coś — zaproponowała pełna entuzjazmu. — Tutaj. W tej chwili. — W porządku. — W następnym życiu ty będziesz mną, a ja będę tobą. — Być może. robimy to właśnie teraz — powiedział. — Być może, złożyliśmy sobie taką obietnicę ostatnim razem. — Rozważyła to. — To bardzo prawdopodobne — wymamrotała i popatrzyła na niego. — Ale i tak — powiedział — możemy sobie to także obiecać, na wszelki wypadek. — Chcę, abyś czuł wszystko to, co ja czuję. Obiecujesz? — Obiecuję — złożył przysięgę. Zamyślił się nad jej filozofią. — Czy to dlatego nigdy niczego się nie obawiasz? — zapytał, wierząc, że tak jest. — Nie ma czego się obawiać. — A umieranie. — Czy zastanowiło cię kiedyś, że może ludzie jeszcze bardziej obawiają się urodzin. — Może — przyznał jej rację. Słońce chyliło się ku zachodowi, jego wyraźne kółko odcinało się, jak wielka, precyzyjnie wybita w zachodnim niebie dziura. Mogli się w nie 269 wpatrywać bez zmrużenia oka. Morze marszczyło się lekko, igrając z wiatrem, tuż przed udaniem się na nocny wypoczynek. Maren miała na sobie tylko długą jak sukienka koszulę z najcieńszej żorżety — jasnoró-żowej w białe wzory. Chesser mógł, przez tkaninę zobaczyć jej twarde sutki. Zaniepokoił się, że może jej być zbyt chłodno. — Wrócimy już? — zapytał. — Nie, dopóki nie zapadnie noc. — Nie jest ci chłodno? — Nie. Daj mi papierosa. Chcę tu być i obserwować zapadającą noc. Skończyły im się papierosy. Powiedział jej o tym. — Chcę zapalić. — W takim razie wróćmy i napijmy się przed kolacją. — Idź ty i przynieś papierosy. Możesz przynieść też coś dla nas do picia, jeśli masz na to ochotę. — A ty? Dasz sobie radę? — Nie lubił opuszczać jej. nawet na tak krótką chwilę, nawet w tak idyllicznym miejscu. — Pośpiesz się — odesłała go ponaglając. Myślała o tym. jak bardzo go kocha; patrząc w ślad za nim. jak omija skały, wychodzi na brzeg i idzie obok bunkra, który zasłonił go przed jej wzrokiem. Szedł energicznym krokiem, nie poświęcając czasu na zachwyt nad tymi samymi rzeczami, które podziwiał będąc z nią. Wybrał ścieżkę, która wiodła najkrótszą drogą do hotelu. Zupełnie przez przypadek, zanim wkroczył do środka, zobaczył ich. Prawie wszedł na nich. Siedzieli przy stole w jadalni i pili piwo. O twarzy jednego z nich Chesser powiedział, że jej nigdy nie zapomni. Była to twarz z napadu na drodze i z filmu wyświetlanego przez Massey'a. Max Toland. Chesser przesunął się szybko na jedną stronę hotelowego wejścia, tam, opadł na kolana poniżej poziomu okien i uszedł ich wzroku. Nie był całkowicie pewny, czy nie został zauważony i spodziewał się, że wybiegną za nim w pośpiechu. Zastanawiał się, czy — kiedy miał jeszcze jakąkolwiek szansę — powinien uciekać. Jednak w to, czy był w stanie to jeszcze zrobić, wątpił. Na własnych nogach? Miał wrażenie, jakby w ogóle nie miał nóg. Pozostał w pozycji na czworakach, a oni nie nadbiegli i Chesser doszedł do wniosku, że nie został zauważony. System, domyślił się Chesser. Toland pracował dla Systemu. Detektywi Massey'a stwierdzili to w swoim raporcie. Obecność Tolanda na Ste. Marguerite znaczyła, że System wiedział o wszystkim. Ale jak? Jak się 270 dowiedzieli, dokąd się udać? Żadnej konkluzji. Nie było czasu na szukanie odpowiedzi. Chesser miał wrażenie, że żołądek mu się wywraca, słyszał własny oddech, tak jakby wewnątrz jego osoby eksplodował balon. Poczołgał się szybko na czworakach pod oknami i naokoło narożnika hotelu do jego jedynej, ślepej ściany. Przytulił się do niej na kilka chwil, ale wiedział, że jest tutaj bezbronny, jeśli nadeszliby szukając go. Jakieś karłowate krzaki w niewielkiej odległości dawały lepszą osłonę i — kiedy znalazł się już za nimi — wybrał taką pozycję, aby widzieć wejście do hotelu. Dawało to lekką przewagę, bo jeśliby wyszli, to on zobaczyłby ich pierwszy. Starał się uporządkować myśli. Czuł nieprzepartą chęć powrotu do Maren, ale zdecydował, że jest na razie bezpieczna w miejscu, w którym się znajduje. Ale jak tu teraz można było opuścić wyspę? Była prawie noc. Nie było już połączeń promowych z lądem i w żaden sposób nie można było wezwać motorówki, aby przypłynęła i zabrała ich stąd. W żaden sposób. Wyspa, która była dla nich tak gościnna, była teraz pułapką, z której nie można było uciec. Pomyślał, że jeśli będą w stanie przetrwać noc. mogliby dostać się na pierwszy poranny prom. I choć Toland niewątpliwie będzie na to liczył, to jest ich jedyna szansa. Ocenił wrażenia, jakie na nim wywarli Toland i dwaj inni mężczyźni. Ten krótki rzut oka wystarczył; wyglądali na twardych i niebezpiecznych. Zostali wynajęci przez System. Czekał, dopóki nie zapadły ciemności, podkradł się przed front hotelu, długiej — równoległej do zatoki — ściany. Ostrożnie zerknął przez jedno z okien. Siedzieli ciągle przy tym samym stole. Przyglądał im się na tyle długo, aby stwierdzić, że narasta w nich zniecierpliwienie, szczególnie w dwóch kompanach Tolanda. Zauważył, że jeden z nich jest nadzwyczaj chudy, o posępnych i złowieszczych rysach na zmizerniałej twarzy. Drugi był krępy, miał jasne, ostrzyżone na pruską modłę włosy, pełne, jak u małego chłopca wargi i okrągłe policzki. Dzięki nim wyglądał tak, jakby sobie czymś wypchał szczęki. Chesser spojrzał w stronę tarasu znajdującego się na dachu. Nie było łatwo wspiąć się na niego. Po tej stronie budynku znajdowała się rynna, ale doszedł do wniosku, że to niemożliwe, narobiłby zbyt wiele hałasu. Nagle przypomniał sobie drabinę, opartą o drzewo figowe po przeciwnej stronie hotelu. Miał nadzieję, że ona ciągle jeszcze tam stoi. Stała. Postawił ją pionowo i stwierdził, że jest dostatecznie długa. Wszystko szło, jak po grudzie; wydawało mu się, że utracił zmysł dotyku; strach działał jak znieczulenie. Wszedł na drabinę; bez wiary w 271 to, że podoła, ale wiedząc, że musi. Pokonał całą dzielącą go od góry odległość i przelazł przez barierkę. Przystanął, dostrzegł, że podwójne drzwi do ich pokoju stoją otworem, tak jak były, a w pokoju jest ciemno. Robiąc krok, przeniósł ciężar z nogi na nogę i usłyszał zgrzyt pod podeszwą buta. Cofnął nogę, zdjął buty, odłożył je cicho i wszedł do pokoju. Wsłuchiwał się przez moment, obudziło się w nim przekonanie, że wyczuł czyjąś obecność na korytarzu. Tak, ktoś tam był. Teraz wyraźnie usłyszał poruszenie. Ktoś czekał na posterunku przed drzwiami. To znaczyło, że ma do czynienia z czterema. Nie mógł zapalić światła. Na szczęście wiedział, gdzie Maren je położyła. W swojej saszetce od Yuittona. Znalazł ją. wyjął z niej mauzery i wepchnął za pasek od spodni. Sięgnął do saszetki i palcami wyczuł celofanowe opakowanie paczki papierosów. Szybko przeniósł ją do kieszeni i ponownie pogrzebał w saszetce. Odnalazł niewielką, ciężką paczkę zapasowych naboi. Nie zorientował się. że skrzydełko pudełeczka jest uchylone i kiedy je wyciągał, kilka naboi ostro uderzyło o twardą, lakierowaną podłogę. Natychmiast instynktownie machnął ręką na dalsze ostrożne zachowanie. Wybiegł przez drzwi. Ktoś momentalnie otworzył szarpnięciem drzwi na korytarz i rzucił się w jego ślady. Chesser dał susa ponad barierką, nie myśląc wcale o tym. że spadnie z wysoka. Wylądował na twardej, zbitej ziemi z taką siłą. że poczuł się. jakby trafił na dwa długie ostrza, które przebiły go aż po kolana. Ale nie miał czasu na ból. Pobiegł dookoła hotelu, przez karłowate krzewy, przeciął ścieżkę. Biegł długo, zanim pozwolił sobie na rzut oka wstecz. Nie widział ich. ale był pewny, że polują na niego. Zamiast więc wrócić najkrótszą drogą do Maren i najprawdopodobniej naprowadzić ich na jej ślad. pośpieszył w przeciwnym kierunku, w stronę fortecy. Zatoczył łuk z drugiej strony wyspy, z ulgą dotarłszy do świerkowego lasku, z uwagi na swoje poważnie posiniaczone i pokaleczone stopy. Pokładał nadzieję w Bogu, że zniecierpliwiona Maren nie wróciła do hotelu. Po tych skałach i w tych ciemnościach najprawdopodobniej nie byłaby w stanie oddalić się nadmiernie. Dotarł do tego miejsca i, gorączkowo szukając jej. wytężył wzrok. Nie mógł ryzykować nawoływania. Nie zobaczył jej tam, gdzie ją opuścił. Siedziała bezpieczna i całkiem z siebie zadowolona na szczycie bunkra, nie więcej niż dziesięć stóp od niego. Pozwoliła mu stwierdzić, gdzie jest, nucąc fragment ich wspólnej piosenki. 272 , ' Żyje samotnie .. w wielce okazałym domu otoczony starymi sprzętami i marmurowymi schodami i śpi... Uciszył ją. Szybko zsunęła się na dół. Opowiedział jej o tym, co się wydarzyło a także przedstawił jej swój pomysł przedostania się na pierwszy poranny prom. Jej zdaniem byłoby dla nich lepiej popłynąć do jednego z jachtów, które zazwyczaj kotwiczyły w przesmyku między Ste. Marguerite i bliźniaczą wysepką St. Honorat. Stwierdzili, że stały tam zwykle jedna lub dwie jednostki, wykorzystujące przesmyk, jako tymczasową przystań. W pogodniejsze dni było ich tam znacznie więcej, gdyż właściciele żeglowali tutaj z Cannes. aby specjalnie się tu zatrzymać, zażyć kąpieli oraz zjeść lunch na pokładzie. Było to ogólnie przyjęte. Przesmyk był szeroki na około ćwierć mili. Maren i Chesser mieliby do przepłynięcia, w najgorszym przypadku, jakieś sto pięćdziesiąt do dwustu jardów. To było łatwe. I nie przerastało fizycznych talentów Maren. przekonanie kogoś, aby zabrał ich na pokład i z powrotem do Cannes. Wtedy, mieliby przynajmniej przestrzeń do ucieczki. Chesser zgodził się na to. Przesmyk znajdował się tuż za występem. O świcie pójdą wzdłuż skalistego brzegu i jeśli trafią na odpływ, będzie im jeszcze łatwiej. Na noc schronią się tutaj, w wystającym z ziemi bunkrze. Weszli do środka i usiedli na betonowej podłodze, przytuleni do najdalszej ściany, twarzą zwróceni do wejścia. W bunkrze znajdowały się trzy inne otwory. Największy, znajdował się ponad nimi, w ścianie za ich plecami, tędy wychodziła przed laty lufa nazistowskiej armaty. Teraz otwór, całkowicie zarośnięty krzewami ostów, był nie do przejścia. W ścianach po lewej i po prawej stronie wybito otwory strzelnicze, poziome szpary o wymiarach trzydzieści na dziesięć cali, zbyt wąskie, aby ktoś mógł się przez nie przecisnąć. Tak więc, Toland czy ktokolwiek z jego ludzi, tylko wejściem mogli się dostać do środka. Przynajmniej na moment, Chesser i Maren byli stosunkowo bezpieczni. Panowały ciemności. Mogli się ukrywać gdziekolwiek na wyspie. Toland nie wiedziałby, gdzie ich szukać, prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy o istnieniu bunkra. Ale jutro — jutro to zupełnie, co innego. Chesser położył pistolet w zasięgu ręki na betonowej po- 273 dłodze. Maren trzymała swój na kolanach. Obydwa były odbezpieczone. Jedna myśl uparcie nie dawała spokoju Chesserowi. Na koniec powiedział to: — Skąd. u licha, oni wiedzieli, gdzie jesteśmy? Maren nie powiedziała nic. — Nie mogliby się tego domyśleć. Maren w dalszym ciągu siedziała cicho. — Ktoś musiał im to powiedzieć. — Tak — powiedziała cicho. — Ale kto? Po chwili, powiedziała: — Ja zadzwoniłam, bo opuściliśmy Londyn nie mówiąc nawet ..do widzenia". Chesser momentalnie domyślił się. że ma na myśli telefon do Mildred. Raptownie wpadł we wściekłość. Był tak wściekły, że nawet na moment przestał kochać Maren. Miał racje, od samego początku, przez cały czas. Nic dziwnego, że odmówiła przyjęcia ofiarowanego przez niego czeku. Powstrzymała się, aby dostać jeszcze więcej. Od Systemu. Pieprzona, fałszywa karlica, myślał zgorzkniały Chesser. Miniaturowe medium załatwiło ich. — Nie zrobiłam tego celowo — powiedziała Maren, wyraźnie było słychać, jak usiłuje zapanować nad głosem, aby się nie załamał. Chesser znowu zaczął ją kochać. Wiedział, co ona musi czuć. Być może nic tak bardzo nie boli. jak wtedy, gdy ktoś traci wiarę. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Pogłaskał ją po policzku i poczuł wilgoć. Był zadowolony, że jest ciemno, a więc nie mógł widzieć jej łez. Ale wyczuł je i nienawidził bólu, którego były oznaką, nienawidził Mildred za to bardziej, niż za cokolwiek innego. — Ja naprawdę nie zrobiłam tego z żadnego innego powodu — odezwała się Maren; tym razem mając na myśli to, że nie sprowadziła na ich głowę niebezpieczeństwa dla związanego z nim dreszczyku emocji. — Nie wierzę, aby to Mildred im powiedziała — skłamał Chesser. — Nie wierzysz? — powiedziała z nadzieją Maren. — Nie — kłamał Chesser. — Miała zbyt wiele do stracenia, własną moc i wszystko inne. — Wynajdywał na poczekaniu. — Myślę, że to Catherine z hotelu. Bardzo często rozmawiała przez telefon, prawda? Prawdopodobnie przez przypadek wspomniała komuś nieodpowiedniemu o naszym pobycie. Jej znajomi to plotkarska sitwa. 274 — Catherine? — Jasne — powiedział Chesser z przesadnym przekonaniem w głosie. Pozwolił, aby zastanawiała się nad tym przez chwilkę. Pomogło. Maren do końca w to nie uwierzyła, ale zamiast zgłaszać wątpliwości, pogodziła się z tą ewentualnością i wykorzystała ją. Było to lepsze niż nic. Chesser przypomniał sobie, że przyniósł paczkę papierosów. Zapalił dwa. — Bolą mnie stopy — poskarżył się, próbując odwrócić uwagę Maren. — Biedactwo — współczuła mu. Podniósł nogi do góry i delikatnie dotknął swoich stóp. — Zawsze gubisz swoje buty — zwróciła uwagę. Przypomniał sobie ostatni raz. Noc Lady Bolding. Zmienił temat rozmowy. — Pić mi się chce — powiedział. — Spróbuj nie myśleć o tym. To przez to całe jego bieganie. Był naprawdę spragniony i powiedział to raz jeszcze. — Possaj coś — poradziła mu. — Robią tak ci. którzy zgubili się na pustyni. Z jakiegoś powodu wkładają kamyk do ust. — Jej palce odnalazły guzik przy koszuli. Oderwała go i włożyła mu go w usta. — Co za miejsce na spędzanie, być może, naszej ostatniej nocy — powiedział. — To nie będzie nasza ostatnia noc. — To są zabójcy; Toland i jego kompani. Wyglądali na takich. — Przynajmniej jest to lepsze niż śmierć w łóżku. Chesser zaśmiał się kpiąco. — Naprawdę — mówiła poważnie. — Zbyt wielu ludzi tylko leży i pozwala, aby nadeszła śmierć. Po prostu umierają, podczas gdy jest o wiele więcej, lepszych sposobów. Myślę, że ludzie powinni wychodzić na spotkanie śmierci, a nie pozwalać jej, aby przychodziła i zabierała ich ze sobą. Właśnie nadchodzi, aby nas zabrać, pomyślał Chesser. — Nigdy nie opowiedziałam ci o moim wujku, prawda? Moim starym wujku Olanie? — Nie. — Położyli go do łóżka i powiedzieli, że za kilka dni umrze. Wujek Olan wiedział, że to prawda, a więc, zamiast leżeć wstał z łóżka, założył najlepsze ubranie, pojechał do Sztokholmu, podpił sobie, przedarł się do 275 Zgromadzenia Narodowego, sklął rząd, dostał się do więzienia, skąd go wyrzucili, spił się teraz naprawdę, poszedł do łóżka z zespołem szesnastoletnich dziewcząt, jadł najdroższe potrawy w najlepszych restauracjach i odmówił zapłaty mówiąc, że nie ma pieniędzy, obrabował bank na piętnaście milionów koron i został zabity po drodze do najsławniejszej sauny z burdelem w całej Szwecji. — Co za kłamstwo — powiedział Chesser. ',- — To prawda — upierała się Maren. — No, dobrze — częściowo. — Prawdopodobnie nigdy nie miałaś wuja Olana. — Tak, miałam. Opowiadał mi do poduszki. Wtedy, kiedy nigdzie nie wychodził w poszukiwaniu śmierci. — To byłoby śmieszne dać się tutaj zabić za to — stwierdził Chesser. — To niezły powód. — Nie tyle niepokoi mnie powód — powiedział do niej — ile jego efekt. — Nigdy niczego się nie nauczysz. Przysnęła w jego ramionach. Nie zmrużył oczu ani na chwilę; ani na chwilę nie spuścił wzroku z, otwartego na jaśniejsze otoczenie, pionowego prostokątu wejścia. Miał sporo czasu i myślał. Nie był w stanie uciszyć myśli. Okruchy. zmiany oka w mgnieniu... kobiety — które poznał — nieokreślone imiona, mgliste postacie, intymności przeżyte i zapomniane — jak smak potraw. Tańcząca Sylwia przebrana jedynie w elastyczną przepaskę. A po niej Meecham i Weaver, i Watts. i Lady Bolding i Massey. Rewia wielka, jak życie, zmierzająca do wielkiego finału. Jego ojciec zaczął swój pełen wymówek monolog. Ale Chesser pokonał go, co do słowa. Poruszył temat matki i zmusił, aby stał cicho na scenie z otwartymi ustami. Chesser oświadczył, że umarła na złośliwy brak troski z jego strony. Nigdy nie widział swojej matki — to mógł sobie przypomnieć — nawet na fotografii. Aż do tego stopnia została wyeliminowana. Muszą istnieć jakieś fotografie. Kiedyś, uważnie przeczytał metrykę urodzenia i jej inicjały, urzędowo złączone z jego spowodowały, że wyobraził ją sobie bardziej plastycznie. Musiała być piękna, zbyt piękna i — w rzeczywistości — nie tak wiarołomna, jakie było — koniec końców — tłumaczenie, zastępujące jej śmierć wtedy, kiedy dorósł na tyle, aby pozwolono mu rozumieć takie rzeczy. Nigdy nie omawiał tego z ojcem, ale tym razem wmieszał w to matkę i ojciec, nie mogąc znieść obwiniania go, wyszedł nagle grożąc, że nigdy więcej nie pojawi się osobiście. 276 Kontrast w prostokącie zaczął powiększać się. Chesser widział, że zbliża się świt. Maren spała tak smacznie przytulona do niego, że odłożył na później zbudzenie jej. pozwolił jej spoczywać w spokoju przez kilka dodatkowych minut. Teraz, w szarówce poprzedzającej świt, stwierdził z czułością, że zwinęła się przyciągając nogi do siebie tak, aby jak najbardziej wtulić się w jego ciepłe ciało. Spała ze złożonymi dłońmi, ze splecionymi palcami tak, jakby modliła się żarliwie. Potarła policzkiem o jego pierś i zapadła z powrotem w sen. Ale wtedy wstał już świt w całej pełni. Wyszeptał dwa razy jej imię i otworzyła oczy. — Dzień dobry — odezwała się do niego miękko. Nie wierzył w to drugie słowo. Podniosła się i przeciągnęła ciało, wygięła plecy do tyłu wyciągając ręce. Wyglądało to osobliwie, bo zrobiła to trzymając pistolet w dłoni. — Nie wiem. jak to robią co noc kloszardzi — powiedziała Maren, mając na myśli tych bezdomnych obszarpańców, których można zobaczyć śpiących na chodnikach Paryża. Chesser miał trudności ze wstaniem. Tak długo pozostawał w jednej pozycji, że jego stawy, a szczególnie kolana i dolna część kręgosłupa stężały. Proces przywrócenia im sprawności okazał się bardzo bolesny. W międzyczasie Maren skontrolowała broń. Wysunęła magazynek, sprawdziła go, stwierdziła, że jest wypełniony nabojami o szarych pociskach. Powiedziała do Chessera, aby zrobił lepiej to samo. Zrobił to. Mogli wyruszyć nad brzeg kanału. Chesser wyszedł pierwszy. Wykonał trzy kroki, zanim wpadł mu w oko ruch na obrzeżach świerkowego zagajniczka, w odległości około dwustu metrów. Postać w czerni. To był ten z twarzą o pruskich rysach. Chesser wycofał się do bunkra, milcząco dając znak Maren, jaka jest sytuacja. Zbliżyli się do otworu strzelniczego na prawej ścianie, wyjrzeli na zewnątrz i teraz dostrzegli dwie, ubrane na czarno postacie. Pruską Twarz w towarzystwie osowiałego chudzielca. Obydwaj mężczyźni stali na skraju lasku, badając wzrokiem teren. Nie mogli nie zauważyć bunkra; jego betonowa konstrukcja wyraźnie odcinała się od całego otoczenia. Zarówno jeden, jak i drugi był uzbrojony. Pogadali szeptem, po czym ruszyli ostrożnie w kierunku bunkra, zbliżając się ostrożnie z dwóch, przeciwnych stron. Maren zajęła pozycję przy otworze strzelniczym, pod przeciwną ścianą. f 277 Wtedy Chesser zobaczył Tolanda, idącego ścieżką po lewej stronie. Za jego plecami szedł czwarty mężczyzna, wyższy od niego o głowę. Patrząc na nich, ze swojej pozycji Chesser miał wrażenie, jakby Toland był dwugłowy, z jedną głową na drugiej. Kiedy Toland zatrzymał się, aby zwrócić uwagę na bunkier, czwarty mężczyzna ukazał się w całej okazałości. Chesser rozpoznał czwartego w ułamku sekundy, olbrzyma, człowieka Massey'a. To był Hickey. Hickey z Tolandem? To oznaczało... to oznaczało, że Toland był także człowiekiem Massey'a... Raptem Chesser zrozumiał; przejrzał wszystko na wylot. Oszustwo Massey'a. całą jego perfidną manipulację. Zaplanowany zawczasu napad na szosie. Fikcyjny filmowy raport z prywatnego śledztwa, którego, prawdopodobnie, nigdy nie było. Sposób, w jaki Massey zastawił na niego pułapkę, wystrychnął go na dudka i posłużył się nim od samego początku. Chesser poczuł, że rozrywa go wściekłość. Dokładnie w tym momencie, w otworze strzelniczym ukazała się twarz, nie dalej niż dwadzieścia stóp od Chessera, tak jakby projektor rzucił na ekran przeźrocze ze zbliżeniem twarzy; Pruskiej Twarzy. Chesser nacisnął i usłyszał sprężone splunięcie tłumika. Zobaczył jak dziewięciomilimetrowy kęs pocisku uderza w Pruską Twarz tuż powyżej górnej wargi, wgniatając ciało w czaszkę i spłaszczony, nie utraciwszy nawet połowy swojej prędkości, zabiera ze sobą ciało, tkankę mózgową i odpryski kostne, robiąc większą dziurę wylotową. Na ułamek sekundy, Chesser zobaczył zamarłe niebiesko-szare oczy Pruskiej Twarzy, podobne do nieruchomych oczu manekinów w oknach wystawowych. Zobaczył, jak głowa zostaje odrzucona o sześć stóp do tyłu, uderzenie pocisku było tak potężne, że oderwało ją od reszty tułowia. Chesser wierzył, że Pruska Twarz zawył, ale nie dlatego, że to usłyszał. Chesser odwrócił się do Maren, chcąc zobaczyć, czy ona wie co uczynił. W samą porę, gdyż Osowiały zeskoczył z grubego stropu bunkra i pojawił się w otworze wejściowym, ponownie, jak wrażenie, ledwie obraz rzucony ograniczony bokami prostokąta. Chesser nie był na to przygotowany. Osowiały celował dobrze, ale zawahał się, gdyż w bunkrze panowały ciemności. To wystarczyło Maren na oddanie strzału, jak do manekina w piwnicy londyńskiego domu, dokładnie tam, gdzie było jego serce. Eksplodujący 978 pocisk odrzucił go od wejścia w zbitą gęstwinę ostów, które utrzymały jego ciało w częściowo wyprostowanej pozycji, wywołując wrażenie, że wcale nie jest martwy. Teraz byli sobie równi, tak jak poprzednio. Maren i Chesser. Oboje zabili. I teraz szansę także były równe. Dwoje przeciw dwóm. Hickey i Toland, oceniając sytuację stanęli tuż poza zasięgiem strzału. Spodziewali się oporu, ale nie aż takiego, ani takiej brutalności. Bunkier okazał się nieoczekiwaną przeszkodą. Rozkazy Massey'a były wyraźne. Jeśli to możliwe, mieli zostać pojmani oboje. Jednakże, jeśliby sytuacja tego wymagała. Massey potrzebował tylko któregoś z nich — najlepiej Maren — aby powiedziała, gdzie jest ukrytych dwadzieścia milionów karatów. Toland rzucił okiem na zegarek. Za dwie godziny przypłynie pierwszy prom i po wyspie rozbiegną się turyści. Toland przyglądał się bunkrowi przez moment i podjął decyzję: — Wykurzymy ich gazem. Hickey czytał z warg Tolanda. — Zatrzymaj ich. a ja przyniosę granaty. Wrócę za niecałą godzinę — Toland odwrócił się i pośpieszył z powrotem. Hickey pozostał na miejscu, trzymając się jeszcze bardziej na baczności: teraz, gdy został sam. jego oczy wypatrywały najmniejszego poruszenia. Obserwując ich z bunkra Chesser pomyślał, że Toland wyruszył po posiłki. Powiedział o tym Maren. — Albo po miotacz ognia — powiedziała drwiąco. — Moglibyśmy spróbować uciec. — Jednemu z nas może się udać — oceniła. Chesser przestraszył się, że mógłby to być on. Popatrzył na wejście. Poczuł impuls, aby skoczyć, zmierzyć się z Hickey'em sam na sam. W czasie, kiedy Hickey byłby zajęty, Maren mogłaby dotrzeć nad przesmyk. Wyobraził sobie, jak Maren opowiada przyszłemu kochankowi o kimś imieniem Chesser, który wyruszył na spotkanie śmierci, zamiast czekać aż sama przyjdzie po niego. W planie, na którym stanęło, nie był aż tak godny Don Kiszota. Maren podeszła do otworu strzelniczego na lewej ścianie. Wyciągnęła ręce, złapała się za zewnętrzne krawędzie i wyprężyła. Chesser złapał ją za kostki i podniósł jej całe ciało tak, że było na tym samym poziomie, co wąska strzelnica. Wpychał ją powoli, a — kiedy częściowo znalazła się po drugiej stronie — była w stanie przemieszczać się o własnych siłach. 279 Była wystarczająco szczupła, aby przecisnąć się przez otwór. Upadła na zewnątrz, na krzaki ostów i o mało nie krzyknęła z bólu. Chesser podszedł rzucić okiem do prawej strzelnicy. Zobaczył, że Hickey stoi ciągle w tym samym miejscu, zwracając uwagę na wejście do bunkra. W oczach Chessera wydawał się olbrzymem, większym niż zazwyczaj. Wkrótce Chesser zobaczył poruszającą się białą plamę. To była Maren głęboko w świerkowym zagajniku. Biegła skulona, szybko pokonując odległość, nie zwracając uwagi na hałas, gdyż Hickey nie mógł tego usłyszeć. Ale jeśli Hickey, przez przypadek, nawet częściowo odwróci wzrok, zobaczy ją. Bojąc się o nią. Chesser musiał wziąść się w garść. Na koniec osiągnęła umówiony punkt. Wepchnął pistolet za pas i wyszedł na zewnątrz, z rękami nad głową, w wyraźnym geście poddania. Hickey zobaczył go od razu i — spod marynarki — wydobył swoją broń. Chesser zrobił dziesięć kroków, odliczając na głos i zatrzymał się. Hickey. niepewnie, gestem przywoływał go do siebie, ale Chesser stał tam gdzie się zatrzymał, cały czas poza zasięgiem. — Ruszaj się, ty pieprzony głuchy wielkoludzie — krzyknął Chesser. Hickey tylko kiwał na Chessera wolną ręką. w drugiej trzymając wycelowaną, poziomo broń. Chesser zamierzał czekać na niego, nie wchodząc w zasięg skutecznego strzału zmusić Hickey'a. aby to on się zbliżył. Ale ośmielił się sprowokować go bardziej i wykonał dziesięć dodatkowych kroków, cały czas z podniesionymi rękami i wtedy. Hickey powoli ruszył przed siebie. Teraz Hickey wydawał się mieć całkowicie odwróconą uwagę. Lecz nagle, wiedziony wyostrzonym kalectwem instynktem, gwałtownie odwrócił się i zobaczył Maren, na otwartym terenie, na lewo od siebie, nie dalej niż trzydzieści stóp od siebie. Strzelił dwa razy. Upadła płasko na ziemię, prawie jednocześnie po raz pierwszy naciskając spust. Wydawało się, że to było pudło. Nie do wiary, że mogła nie trafić w cel tak bliski i tak pokaźny. Hickey stał groźnie, przygotowany do ponownego strzału, z wymierzoną w nią bronią, ale spustu nie nacisnął. Na koszuli na wysokości żołądka wykwitały czerwone bryzgi. Drugi strzał Maren był bardziej precyzyjny. Oddała go wyżej, bardziej w prawo niż pierwszy. Prosto w serce. 280 Tak, jakby były zrobione z papieru, nogi Hickey'a ugięły się pod jego ciężarem. Jego ciało, dziwnie zwichrowane, runęło przewrócone do tyłu. Maren pozostała na ziemi. Krwawiła. Chesser popędził i ukląkł obok niej. Jęknęła, usiadła i obejrzała swoje ręce i nogi. — Przeklęte osty. Nie mogli dłużej zwlekać. Lada chwila mógł powrócić Toland. Poszli wprost nad brzeg przesmyku i zobaczyli, że pośrodku są zakotwiczone trzy jachty. Brodząc na płyciźnie, aby nie budzić przerażenia, niechętnie pozbyli się swoich pistoletów wrzucając je do wody. Słona woda nie była łagodnym okładem na. zadane przez osty, zadrapania Maren. Z grymasem bólu. dała nura do przodu i popłynęła przed siebie. Kiedy dotarła do jachtu, przystojny, ubrany na biało w luźny żeglarski strój blondyn, spojrzał na nią z góry. Unosiła się na plecach, przebierając w wodzie nogami. Uśmiechnął się z uznaniem. Woda spowodowała, że jej długa koszula stała się niemal całkiem przeźroczysta. Zapytała go, czy przez przypadek nie wybiera się do Cannes. Odpowiedział jej, że zabrałby ją dokądkolwiek. Był to oczywiście Amerykanin, typ z Zachodniego Wybrzeża. Dostrzegł Chessera, ale nie wpłynęło to na jego gościnność. Maren skierowała się do pomostu wejściowego jachtu; jednak — w tej samej chwili — po wodach przesmyku nadpłynęła na pełnej szybkości łódź motorowa Riva. Wpłynęła między Maren i Chessera i nagle zmieniając obroty silnika stanęła w dryfie. Za kierownicą Rivy Chesser rozpoznał Lady Bolding. Tylko Lady Bolding. Obdarzyła Chessera krótkim, obojętnym spojrzeniem i zwróciła całą uwagę na Maren, która teraz zrezygnowała z ofiarowanego jej schronienia na jachcie i wdrapała się na przednie siedzenie łodzi. Natychmiast silnik Rivy ryknął zwiększając na luzie obroty. Przerażenie, że może ona odpłynąć, zabierając ze sobą Maren, zmusiło Chessera do opłynięcia z całych sił dookoła steru — blisko gotującej się, zasysanej śrubami wody — na drugą stronę, gdzie wisiała sznurowa drabinka. W porę ją złapał i stanął na niej, gdyż Riva zwiększyła obroty dźwigając dziób do góry z gwałtownością nagle wyzwolonej mocy. Łódź ciągnęła Chessera, woda smagała go, próbując rozerwać jego chwyt. Musiał się utrzymać. Myśl, że Maren może zostać mu odebrana, dodała mu sił, aby wciągnąć się po śliskiej, lakierowanej burcie łodzi i zwalić się na tylne siedzenie. Potem wstał i powietrze przecinane przez łódź uderzyło w niego. W tej samej chwili trzepnął go po twarzy rąbek 281 długiego, pomarańczowego szala z jedwabiu, którym Lady Bolding owinęła głowę, aby poskromić włosy. — Massey jest na „Cap Ferrat" — krzyknęła. Teraz płynęli przesmykiem. „Cap Ferrat" był u wybrzeża, na wschód od nich. Lady Bolding zawróciła łodzią w przeciwnym kierunku, na zachód, naokoło znajdującego się od strony morza koniuszka wyspy St. Honorat i położyła łódź ukośnie na kursie w stronę lądu stałego. Marcha odwróciła się do Chessera i uśmiechnęła prawie z siebie zadowolona. Chesser usiadł, aby uniknąć uderzeń pomarańczowego jedwabiu. Lady Bolding dowiozła ich bezpiecznie do wioski Le Tayas. Chesser wiedział, jak wielkiego ryzyka podjęła się Lady Bolding. Znał także powody, jakimi się kierowała, dała to jasno do zrozumienia rzucając długim, powłóczystym spojrzeniem na Maren. zanim nie wyrzuciła ich na miejscowym nabrzeżu. ROZDZIAŁ 25 Rodzina Wattsa była nieustannie pod ciągłą obserwacją. Ludzie z Sekcji Bezpieczeństwa byli gotowi wkroczyć na pierwsze oznaki podniesienia się stopy życiowej rodziny. Jednak, wdowa po Wattsie i jej córka nie zaprzestały być bardzo oszczędne, wybierając tańsze kawałki mięsa u rzeźnika w sąsiedztwie i tylko najskromniejsze artykuły pierwszej potrzeby w sklepie spożywczym. Nigdy nie opuściły swojej dzielnicy. Wieczory spędzały w domu na oglądaniu telewizji. Śledzącym ich agentom czas bardzo się dłużył. Przełomu dokonał informator z Lichlensteinu. Watts zdeponował czek na milion dolarów we Fritzmcten Private Bank na tydzień przed napadem. Depozytu dokonano listem poleconym wraz z zastrzeżeniem, aby poinformować panią Watts. lub jej żyjących spadkobierców, że znajdujące się w banku pieniądze należą do niej. Informatorowi z Lichtensteinu udało się uzyskać kserokopię czeku i listu, a Coglin uważał ten dowód za tak ważny, że polecił jego przesłanie przez posłańca zamiast międzynarodową pocztą. Coglin spodziewał się zobaczyć ten podpis na czeku. M. J. Mathew. Jeszcze raz jego doświadczenie podpowiedziało mu, że zrobiła to jedna i ta sama ręka. Ważniejszym był fakt wystawienia czeku przez Upland Bank of London, który z pewnością będzie pomocny w zidentyfikowaniu tak poważnego klienta. Coglin w towarzystwie dwóch swoich najlepszych ludzi przybył do Upland Bank na kilka minut przed zamknięciem. Wiceprezydent banku, Mr. Franklin, wysłuchał żądania Coglina i instynktownie odmówił twier- 283 dząc, że są to poufne informacje. Jakkolwiek przytoczył on tę zasadę z wyjątkowym przekonaniem, gdy Coglin zagroził otrzymaniem nakazu sądowego, okazało się to jednak wystarczające do pozyskania współpracy Mr. Franklina. Coglina wprowadzono do archiwum bankowego. Przyniesiono ze zbiorów rolkę mikrofilmu i wyświetlono go. Coglin patrzył na wirującą rolkę, rozmazany obraz na ekranie, kiedy błona przewijała się do miejsca, które miało wyjaśnić tajemnicę M. J. Matthewa. Rolka zatrzymała się. Na ekranie pojawiły się szczegóły na temat Morrisa J. Mathew z Chelsea, którego stan konta nigdy nie przekroczył siedemdziesięciu dwóch funtów, siedemnastu szylingów, i który aktualnie był winny bankowi jeden funt i sześć szylingów. Mikrofilm był przewijany kilkakrotnie tam i z powrotem. Mr. Franklin przeglądał go osobiście, a Coglin niecierpliwie zaciskał pięści za jego plecami. Na mikrofilmie nie było nic odnośnie prawdziwego M. J. Mathewa. — Być może nie jest to właściwa rolka — odezwał się Coglin. Pracownik banku odpowiedzialny za archiwum sprawdził jeszcze raz i z całą stanowczością twierdził, że nie popełnił błędu. Poświęcił także czas na zbadanie mikrofilmu pod dwudziestokrotnym szkłem powiększającym i aż spocił się na widok tego. co odkrył. Najpierw pokazał to Mr. Franklinowi. który — przed zapoznaniem z tym Coglina — skomentował to: — To zupełnie niezgodne z przepisami. Mikrofilm został rozcięty. Sektor z rekordem zawierającym dane M. J. Mathewa został usunięty. Jeśli chodzi o bank, nie mieli oni żadnych dowodów, że kiedykolwiek założonu u nich konto na takie nazwisko. Coglin przeklął nowoczesne metody działania banku i wrócił do głównej siedziby na Harrowhouse. Na swoim biurku znalazł kartę ze zbiorem faktów, których zażądał w związku z Upland Bank. Na liście dyrektorów dostrzegł nazwiska kilku najbardziej wpływowych ludzi w Anglii. Coglin nie szukał tam nazwiska Clyde'a Massey'a. I tak go tam nie było. Tego samego popołudnia Meecham podejmował bardzo niemile widzianych gości. Victora Keelinga i Ruperta Leandera. 284 Przybyli bez uprzedzenia, nawet bez rozmowy telefonicznej. Pojawili się pod numerem 11, ni stąd, ni z owąd, i — z arogancją — zażądali widzenia z Meechamem. Keeling i Leander byli znanymi komunistami, ale w żaden widoczny sposób nie dawali tego po sobie poznać. Nie przystawali do stereotypu. Krój kosztownych garniturów, koszul od Turnbulla i Assera, zręczność z jaką obchodzili się ze swoimi melonikami i rękawiczkami wskazywałby raczej, że są oni prawdziwymi angielskimi dżentelmenami, a nie zdeklarowanymi od roku 1953 członkami Partii, to znaczy od czasu, kiedy obydwaj ukończyli Cambridge. W rzeczywistości, jako londyńscy pośrednicy Radzieckiego Komitetu Bogactw Naturalnych, Keeling i Leander czerpali wysokie profity ze swych przekonań. Otrzymywali ułamkową prowizję za działalność pośredniczą pomiędzy Związkiem Radzieckim i Systemem. Było to legalne, aczkolwiek pełne hipokryzji porozumienie, pozwalające Rosjanom sprzedawać diamenty na rynku dla zysku, nie współpracując bezpośrednio z tymi. których publicznie określali jako kapitalistycznych wyzyskiwaczy. Keeling i Leander z ich strony mieli zagwarantowaną, na pozór skromną, prowizję — jedną dziesiątą procenta za operacje wszystkimi, przekazanymi w ich ręce kamieniami — która w rzeczywistości szybko uczyniła z nich obu milionerów. Meecham przyjął ich w prywatnej sali konferencyjnej — stosunkowo małym pokoju, imponująco wyłożonym drewnianą boazerią i udekorowanym z konserwatywną elegancją. Usiedli w głębokich skórzanych, pikowanych fotelach. Podano im doskonałe porto i cygara hawańskie. Rozpoczął Keeling: — Otrzymaliśmy pilny komunikat od ministra dziś rano. — Jak miewa się minister Konowski? — zapytał Meecham. — Sceptycznie — odpowiedział Leander. Meecham wyczuł kryzys, ale zachował spokój i zapytał: — Dlaczego? — Ostatnio System podjął całkowicie nieortodoksyjne działania — powiedział Keeling. — Ściągnął pan rezerwy z Johannesburga — nadmienił Leander. — To były działania rutynowe — powiedział Meecham, puszczając ostatnią uwagę mimo uszu, aczkolwiek był zaskoczony, że Rosjanie wiedzieli o tym. Zastanawiał się, o czym jeszcze wiedzą. — Zwiększył pan wydobycie — powiedział Keeling. 285 — Nakazał pan zwiększyć produkcję z waszych pól podwodnych — dodał Leander. — Wykupuje pan wszystkie nielegalne kamienie, jakie tylko można — powiedział Keeling. Meecham znalazł się w krzyżowym ogniu. Postanowił pozwolić im wygadać się. — Pan — rzucił oskarżenie Leander — zażądał dużych dostaw od wszystkich, pozostających z wami w handlowych stosumkach, współpracowników. — Z wyjątkiem nas — powiedział Leander. Keeling głośno przełknął kieliszek porto. Leander wydmuchnął obłoczek dymu. Nie spuszczali wzroku z Meechama. którego wyraz twarzy pozostał bez wyrazu, choć był wściekły, że posiadają tak dokładne informacje. Zdał sobie sprawę, jak poważny błąd popełnił w ocenie sytuacji, aby wykluczyć Rosjan ze swoich podyktowanych potrzebą chwili negocjacji w poszukiwaniu większej ilości diamentów. Mógł wykoncypować wytłumaczenie na wszystko, tylko nie na to. Mając nadzieję, że widać po nim zimne oburzenie powiedział: — Nie powiedziałbym, aby System był zobowiązany do usprawiedliwiania się przed Kremlem. Keeling i Leander spojrzeli na siebie. — To, co robimy, to nasz interes — Meecham kontynuował ofensywę. — To na pewno, z drugiej strony, może pan zrozumieć zaniepokojenie ministra — wskoczył mu w słowo Keeling, jakby nieco łagodniejszym tonem. To dodało otuchy Meechamowi. — Co do Johannesburga, tak jak powiedziałem, to było działanie rutynowe. Zaledwie transfer zapasów magazynowych. Robimy tak od czasu do czasu. Pozostałe działania mają na celu stymulację całego diamentowego przemysłu. — Stymulujecie sprzedaż nielegalnych kamieni? — zapytał Leander. — Próbujemy nową taktykę w tej dziedzinie — powiedział Meecham, — aby tymczasowo skierować przepływ nielegalnych kamieni przez Bejrut i Tel Awiw. Umożliwia to nam zarazem jego zmniejszenie. Aczkolwiek osobiście wątpię, aby pańscy radzieccy przyjaciele docenili to. Jak pan doskonale wie, większość z tych nielegalnych kamieni trafia za żelazną kurtynę, a potem do nas. Meecham mówił ostro, na granicy gniewu. 286 — Pomimo waszych nieomylnych źródeł informacji — nie przerywał — musicie przyznać, że System zna zawiłości światowego rynku diamentów lepiej niż każdy z was. a nawet wasz w pewnym stopniu zbyt pobudliwy minister. Keeling spuścił wzrok na kosztowną walizeczkę z czarnej skóry antylopy, którą Leander postawił obok jego fotela. Leander podniósł walizeczkę. otworzył z trzaskiem zameczki, i wyjął pojedynczy arkusz różowego papieru. — Być może — sugerował Meecham — powinienem zadzwonić do ministra Konowskiego i osobiście go zapewnić. To zostało puszczone mimo uszu. Leander przejrzał arkusz różowego papieru. — Zgodnie z tym. co tu figuruje, w waszej dyspozycji pozostaje aktualnie trzy miliony sto dwadzieścia pięć tysięcy sześćset pięćdziesiąt karatów diamentów oddanych w komis przez Związek Radziecki. — To prawda. — I rosyjskie zapasy były trzymane oddzielnie, zgodnie z wymogami porozumienia? — zapytał Keeling. — Są trzymane — powiedział Meecham. — Jest panu znany, oczywiście, warunek porozumienia zawarty pomiędzy Systemem i Komitetem z Moskwy w 1968 roku? — powiedział Leander. Meecham był negocjatorem tego porozumienia i znał je bardzo dobrze. — Związek Radziecki może wycofać swoje diamenty z zapasów Systemu w każdym momencie i bez uprzedzenia — przypomniał Keeling. — W tym właśnie celu diamenty trzymano oddzielnie — powiedział Leander. — Do rzeczy! — warknął Meecham. — Minister życzy sobie teraz wykorzystać tę opcję — powiedział Keeling. — Cały radziecki zapas diamentów ma zostać zwrócony do Moskwy. Jest pan zobowiązany wysłać go w oddzielnych transportach po trzysta tysięcy karatów każdy, w trzydniowych odstępach. Aerofłotem, oczywiście. My zajmiemy się organizacją. W sumie, powinno wam to zająć nie więcej niż miesiąc. — Doskonale — zgodził się Meecham, utrzymując pozory na zewnątrz, w sposób godny politowania załamany wewnątrz; wiedząc, że nie sposób jest spełnić tego, czego teraz Rosjanie słusznie żądają. Teraz 287 prawda musi wyjść na jaw. System jest zrujnowany. On jest zrujnowany. Reperkusje sięgną wysokiego szczebla, prawdopodobnie nastąpi międzyrządowy kryzys dyplomatyczny. Odezwał się: — Poczynimy niezbędne przygotowania, aby rozpocząć wysyłkę niezwłocznie. Keeling dopił wino z kieliszka. Leander zmiażdżył hawańskie cygaro. — Żywię nadzieję, że minister znajdzie szybszy i bardziej zyskowny sposób sprzedaży radzieckich diamentów na rynku — nadmienił Meecham. — Przepraszam — uśmiechnął się Keeling — nie wyraziliśmy się dostatecznie jasno. Zwrot diamentów do Moskwy jest tylko tymczasowy, w celu uspokojenia ministra. Jestem pewny, że nie leży w jego intencjach całkowite zerwanie umowy pomiędzy Komitetem a Systemem. Meecham założył nogę na nogę. Leander wyjaśnił: — Jeśli, po miesiącu czy dwóch, wszystko będzie w porządku, radzieckie diamenty powrócą do Systemu i będziemy prowadzić interesy, jak zwykle. — Czy to pana zadawala? — zapytał Keeling, pewny, że tak jest. — Nie — zabrzmiała odpowiedź Meechama. — Zgodnie z warunkami naszego porozumienia, po wycofaniu waszego towaru zwalniacie System z dalszych zobowiązań. — Ale... — Będzie musiało być wynegocjowane całkowicie nowe porozumienie — powiedział Meecham. — Ale... — Będzie musiało to być rozpatrzone przez Radę Dyrektorów. I, będąc uczciwym, muszę was ostrzec, że są dyrektorzy o konserwatywnych przekonaniach, którzy od początku byli zdecydowanie przeciwni robieniu jakichkolwiek interesów ze Związkiem Radzieckim. W takim wypadku, nie powinni panowie być pewni, że będziecie mogli automatycznie rozpocząć ponownie sprzedaż diamentów w ramach Systemu. — Keeling zajął się poprawianiem mankietów od koszuli. Leander wpatrywał się zamyślonym wzrokiem szukając głębi w swojej płytkiej walizeczce. Meecham wstał raptownie i bez słowa pożegnania zostawił ich samych, siedzących w pokoju. Wrócił do swojego biura, gdzie, w odosobnionym zaciszu, nie musiał już tłumić drżenia. Zdjął marynarkę i zdał sobie sprawę, że spływa 288 potem pod pachami. Usiadł przy biurku i położył płasko dłonie na tłoczonej, skórą wyłożonej powierzchni biurka. Aby zatrzymać drżenie rąk. Po chwili podniósł dłonie i — spojrzawszy z obrzydzeniem na odbite, mokre ślady — obrócił się na krześle. Patrzył przez okno, odnalazł wzrokiem odległą kopułę katedry St. Paul i błagał po cichu o litość, o jakieś cudowne wstawiennictwo. Pół godziny później odebrał telefon. Dzwonił Keeling. Słowa brzmiały: „Właśnie otrzymał wiadomość z Moskwy. Na nieszczęście zbyt późno, aby przeszkodzić jego i Leandra popołudniowej wizycie u Meechama. Na nieszczęście, ponieważ ministrowi Konowskiemu udało się przekonać Komitet, aby jednak nie wycofywać radzieckich diamentów. Oczywiście — nawet przez chwilę — System nie utracił zaufania ministra". A znaczyło to, że: Keeling z Leandrem rozmawiali przez telefon z Moskwą, przekazali ministrowi wyniki popołudniowego spotkania z Meechamem i — aby zachować swój własny, dochodowy kontrakt — poparli oraz uwiarygodnili wyjaśnienia Meechama odnośnie ostatnich akcji Systemu. A to. co naprawdę wyperswadowało ministrowi wycofanie radzieckich diamentów, to perspektywa renegocjowania umowy połączona z możliwą utratą poważnych korzyści związanych ze współpracą z taką potęgą na rynku jak System. Bluff Meechama zadziałał. Był on najtrudniejszą sztuczką w negocjacjach handlowych, jaką kiedykolwiek przedsięwziął. I — aczkolwiek niezwykle uradowany — nie mógł się zdobyć na uśmiech. Był na to zbyt wyczerpany. ROZDZIAŁ 26 Gstaad jest prześlicznym i mało prawdopodobnym miejscem pobytu w lecie. Z tych powodów Maren i Chesser wybrali go na swoją następną kryjówkę. Chociaż uporali się — jak dotąd — z Massey'em. który pozostał za nimi daleko w tyle, uważali, że będą jeszcze musieli zmierzyć się z Systemem, z przeciwnikiem dysponującym skomplikowaną, efektywną strukturą organizacyjną i nieograniczonymi środkami. Woleli unikać portów lotniczych. Maren wykorzystała nazwisko, kupiła nowy model aston martin DBS i poprowadziła go szaleńczo przez Alpy. Jazda po wijących się, wczepionych wysoko nad przepaściami, drogach miała efekt terapeutyczny, upewniła ich. że ścigający — przynajmniej na jakiś czas — nie depczą im po piętach. Z niewiadomych przyczyn, teraz, bez względu na to, z jak szaleńczą prędkością Maren prowadziła samochód, Chesser nie czuł się spięty. Prawdę powiedziawszy, większość drogi przedrzemał. Oczywiście — do tej pory — odwiedzali razem Gstaad już kilka razy, ale robili to zawsze w pełni sezonu. Teraz, pora roku była zupełnie inna. Dookoła wszystko wyglądało obco. szczególnie domy i inne budynki, które zawsze widywali okryte głębokim śniegiem, jakby skulone. Teraz wszystko było jakby wyższe i — nagle — nadmiernie kanciaste. Drewniana chata Maren, wybudowana przez Jeana Marc'a w ostatnim roku jego życia, była zlokalizowana w popularnej części miasta o nazwie Oberport niedaleko „Pałace Hotel". W sąsiedztwie, po lewej stronie mieszkała księżna, po prawej baron, a earl naprzeciwko. Inaczej niż inne 290 prywatne chaty w okolicy, które zaprojektowano stosunkowo tradycyjnie, domek Maren wyróżniał się współczesną linią architektoniczną — prostotą funkcjonalizmu w stylu Mięsa van der Rohe, skomponowaną z płaszczyzn szkła termicznego uchwyconego w wąskie ramy drapanej stali. Aranżacja wnętrza pozostawała w doskonałej harmonii z architekturą: biel. szkło i chrom przepysznie ozdobione ciepłymi plamami jasnych kolorów. I chociaż domek nie imponował rozmiarem — miał zaledwie dziesięć pokoi i pomieszczenia dla służby — sprawiał wrażenie bardzo przestronnego. Jednym z jego elementów było arboretum. gdzie — pod szkłem, w kontrolowanej temperaturze i wilgotności — hodowano róże. fiołki oraz bratki o wielkich płatkach; źródło uroczych elementów dekoracyjnych w zimie. Natychmiast po przyjeździe, Maren i Chesser położyli się do łóżka. Długi sen odświeżył ich i poczuli głód. W domku nie trzymano stałej służby, a Maren nie wydała poleceń, aby kogokolwiek przysłano. Dla utrzymania tajemnicy, ale i częściowo pod wpływem kaprysu. Poradzili sobie sami. To było. jak zabawa w dom lub w małżeństwo. Razem pościelili łóżko. Maren przyniosła odkurzacz a Chesser zajął się odkurzaniem. Sami poszli do miasta zrobić sprawunki i Chesser w głębi ducha był dumny, obserwując Maren z wyjątkową uwagą dokonującą selekcji warzyw i owoców oraz ze sposobu, z jakim zdominowała rzeźnika. Pewna siebie, zrezygnowała z kupienia chleba, po czym spędziła większą część nocy wraz z połową następnego dnia na wyrabianiu ciasta oraz wypieku czterech bochenków. Zrobiła w kuchni potworny bałagan, a Chesser siedział w kuchni, patrzył i — pośród tumanów mąki i lepiącego się ciasta — sączył szkocką whisky, uśmiechając się do niej dla dodania otuchy. Maren z premedytacją nie zaglądnęła do żadnej książki kucharskiej, które miała pod ręką. wolała oprzeć się na składnikach i proporcjach, których — jak pamiętała — przestrzegała jej matka. Rezultatem były cztery ciężkie, pękate, przypalone bochny. Chesser skosztował kawałek. Zjadł grubą pajdę, nawet bez masła. Ale nie udało mu się oszukać Maren. Wrzuciła cały wypiek do kosza i — z determinacją — nie kładąc się przez całą noc, wypiekła jeszcze cztery bochenki; wyrośnięte, lekkie, o brązowej skórce, pachnące i w smaku wyśmienite tak, jak na to wyglądały. Tym razem Chesser był pod wrażeniem. Na deser Maren dodatkowo upiekła ze swobodną pewnością siebie 291 szwedzkie pikantne babeczki drożdżowe i Chesser był zdania, że w życiu nie próbował czegoś, co by mu bardziej smakowało. Kiedy się opychał, Maren rozpromieniła się; oboje zastanawiali się nad — nie ubranymi w słowa — myślami drugiej osoby i oboje uważali, że je znają. W pierwszej chwili, Chesser przypisał ujawnienie domatorskich skłonności u Maren. jej impulsywności, jeszcze jednej, chwilowej zmianie w jej zachowaniu — szczerej, i owszem, ale której nie można było traktować poważnie. Nade wszystko, należała ona do uprzywilejowanych przez los, a to znaczyło, że mogła sobie pozwolić, aby być obsługiwaną: mogła żądać i dostać z nawiązką. Nie miała potrzeby zaprzątać sobie głowy rzeczami przyziemnymi, pracą rąk, bez względu na to. ile romantyzmu mogłoby to mieć w sobie. To właśnie, zdaniem Chessera. że nie musiała ona na codzień nic takiego robić, sprawiało Maren taką przyjemność. Było dla niej rozrywką — to wszystko. W każdej chwili spodziewał się, że wezwie ona pomoc domową lub dwie, po czym zacznie wypełniać swój czas czymś znacznie bardziej praktycznym; rzucaniem nożami do celu. na przykład. Jednak w miarę upływu dni. Maren coraz bardziej wcielała się w rolę gospodyni, stawała się coraz bardziej troskliwa. Nie traciła dobrego nastroju — zadowolenia — a często tryskała wprost optymizmem. Nigdy nie wpadła w zły humor. Ani razu nie była rozdrażniona, ani — tak jak poprzednio — nie czuła się przymuszana do szukania pełnych ryzyka rozrywek. I Chesserowi brakowało tego. Owszem, kochał tę Maren tak samo jak poprzednią. Ale zatęsknił do tej drugiej bardziej, niż kiedykolwiek byłby w stanie przypuszczać. Mówiąc prawdę, znalazł się w sytuacji, że wyczekiwał na powrót do „normalności". Chesser nieprawidłowo ocenił zmiany, które dokonały się w Maren; ponieważ wydawały się one tak raptowne sądził, że są tylko powierzchowne. Ale — mniej lub bardziej — ważyły się one w jej psychice przez całe życie; czekały, utajone głęboko, aby się ujawnić wtedy, kiedy przyjdzie pora. Mając to na uwadze, było to raczej przejście z jednego stanu w inny, aniżeli odmiana. Sama Maren nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki to nie nastąpiło. Nie ufała temu tak samo, jak Chesser. Trzeba to było sprawdzić, tak jak pierwszy dobry wypiek chleba i ciasteczek oraz zadowolenie, które odczuła. 292 Teraz zamienili się rolami. Chessera niepokoiło, że nie mają broni. Czuł, że jest to tylko kwestia czasu, aby System i Massey odszukali ich, przybyli w przewadze i znaleźli ich bezbronnych. Każdorazowo udając się do wioski spodziewał się tego. Poruszał ten temat kilka razy, ale Maren okazywała niewielkie zainteresowanie, czy też obawę. Wydawała się celowo unikać rozmowy na ten temat. Nawet, kiedy Chesser czuł potrzebę omówienia ich ostatnich przygód, ona albo ignorowała jego wstęp, albo umyślnie kierowała rozmowę na inne tory. Na przykład: — Czy nie urwał ci się od czegoś guzik? Znalazłam dzisiaj mały niebieski guziczek na dywanie. Pewnego dnia rano. Chesser wstał wcześniej i pojechał do Genewy. Kupił dwa nowe automatyczne pistolety Browning kalibru dziewięć milimetrów. Dla niej i dla siebie. Po powrocie włożył je do górnej szuflady komody i poczuł się znacznie lepiej. Nic nie powiedział Maren o pistoletach, zdając sobie sprawę, że nie pasuje to do jej aktualnego nastroju. Był za to pewny, że — gdy nastrój jej się zmieni — będzie bardzo zadowolona. Obiecał sobie, że udadzą się razem na trening strzelecki. Ciekawiło go. czy nie utracił celności oka. Chciałby celniej strzelać z biodra. ROZDZIAŁ 27 Willa Massey'a stała na Cap Ferrat. Jak ikonę poświęconą luksusowi bezczynności, postawiono ją hen, na wysokim, stromym ołtarzu ze skał; nad morzem, którego fale zdawały się oddawać jej hołd. Massey był tutaj. Leżał na zewnątrz. Odrzucone na boki poły niebieskiej, aksamitnej szaty odsłaniały jego ciało przed słońcem. Namoczone chłodzącym roztworem kawałki gazy osłaniały mu oczy. a w zaciśniętych dłoniach trzymał topniejące kostki lodu. Pomiędzy palcami ściekała woda. i — po chwili — nie pozostało w nich już nic. W pobliżu. Lady Bolding, aby opalać się jeszcze szybciej, otoczyła się całkowicie dookoła przenośnymi ekranami. Słodki olejek nałożony na jej ciało przyciągał pszczoły z okolicznych lipowych gajów. Z zamkniętymi oczami słyszała, jak pikują one gwałtownie, po czym zawisają z wahaniem; myśląc nad tym, czy któraś nie mogłaby przysiąść badawczo na jej włoskach, w przekonaniu, że to są kwiaty. Właśnie przybył Toland z raportem o gwałtownej konfrontacji oraz ucieczce Chessera z Maren. Przystanął ponad Massey'em i gburowatym tonem opowiedział o wszystkim — przyznając, że nie ma pojęcia, w jaki sposób Chesser i Maren opuścili Isle de Ste. Marguerite. Nie na pokładzie promu — tego był pewny. Lady Bolding ulżyło stwierdziwszy, że nie zauważono jej, kiedy przybyła im na pomoc na rivie. W skrytości ducha cieszyła się, przeżywając w wyobraźni uczucie brania Maren w ramiona. Chciałaby, aby Chesser w ogóle nie istniał. Być może wkrótce, przewidywała, pewnego dnia nie będzie go. 294 Podczas składania raportu przez Tolanda, Massey nie poruszył się. — Posprzątałeś wszystko? — zapytał w końcu. Toland powiedział, że tak. Zawlókł ciało Hickey'a i dwóch pozostałych do łodzi. Wyrzucił je za burtę w odległości sześciu mil poza zasięgiem przypływu. Massey podniósł się gwałtownie. Rozmoczone kawałki gazy odpadły z jego powiek. Spodziewali się wybuchu furii, ale — bez słowa — wszedł do willi, powiewając połami szaty, ciągnąc za sobą końce przepaski, z dłoni kapała mu woda z roztopionego lodu. Szedł ciężko, tak jakby cała krew spłynęła i zebrała się w jego nogach. Na piętrze, w prywatnych apartamentach, zamknął za sobą grube drzwi. Aby odgrodzić się; wykluczyć z otoczenia wszystkich i wszystko. Nie przeżył takiego ataku od lat. Prawdę powiedziawszy, od czasu, kiedy to przegrał z Systemem u ujścia Orange River. Brzemię gniewu nie do wytrzymania, zbyt wielkie, aby znalazło ujście w zwykłej, pełnej wściekłości tyradzie. Pod jego czaszką paroksyzm gniewu był tak potężny, że nie można go było w żaden ludzki sposób wyrazić. Mógł go jedynie obrócić na siebie, gdzie zamienił się w przerażające, czarne myśli. O śmierci. O własnej śmierci. Zasunął wszystkie okna podwójnymi zasłonami. Wolał nie widzieć żyjących, bo nosili w sobie śmierć, unikając słońca, które było tylko iluminacją jego ulotności. Pozwolił, aby płaszcz opadł z niego, przekręcił tarczę regulatora temperatury sauny na dwieście stopni i wszedł do środka. Położył się na plecach, twarzą do góry, skupiając wzrok na nieregularnej ziarnistości drewnianego sufitu, próbując w jakikolwiek sposób rozproszyć myśli, mając nadzieję, że — w tym czasie — upał usunie z niego całe rozdrażnienie. Ale wkrótce przestrzeń w saunie stała się tak mała jak stara trumna. Walczył z tym wrażeniem, niecałkowicie przekonany, czy nie jest tak naprawdę, dopóki nie wywołał u siebie wstrząsu oblewając się strugą lodowatej wody, która uspokoiła go nieco spływając mu między pośladki. Nie mając już tyle siły. jeszcze bardziej targany niepokojem opuścił saunę i upadł zlany potem na jedwabnej narzucie ze swego wielkiego łoża. Bezradność. Jego długowieczny, odwieczny nieprzyjaciel. 295 Zabójca potęgi. Bezradność. Strach przed wydaniem na łaskę czyjąś, czy czegokolwiek. Wyobraził sobie Chessera. próbując skierować i rozproszyć swój gniew. Ale Chesser natychmiast rozpłynął się. postać jego stała się niewyraźna, nieporównywalna z tym czarnym, niosącym zgubę słowem, które usadowiło się na stale pomiędzy mózgiem Massey'a a jego oczami. Spróbował raz jeszcze przywołać na myśl Chessera. ale moc jego wściekłości zdradziła go. zmieniła się w obraz jego własnych, obślizłych, zużytych organów wewnętrznych. Pompujących, filtrujących, szarpiących. Niezaprzeczalnie własnych, jakże jednak niemożliwych do przewidzenia. Wtedy zbadał palcem puls. Odnalazł szybko narastający rytm tętna, tak jakby serce ze wszystkich sił starało się nie stanąć. Dodatkowo zaalarmowany tym objawem Massey wgramolił się i położył się na łóżku. Być może uspokoi się jeśli zaśnie, pomyślał. Zamknął oczy, aby spróbować, ale jego obawy spowodowały, że sen wydawał się śmiercią, ciemnością, samotnością, całkowitą utratą kontroli. Tak więc czuwał, aby wiedzieć, że żyje. Leżał tam godzinami, kleszcze czasu zaciskały się na nim bardziej i bardziej. Cierpiał nawroty histerii. Dławiło go w gardle. Nie był zdolny zaczerpnąć głębokiego oddechu. Napięcie spowodowane zwykłym bólem głowy brał za pierwsze symptomy udaru, którym towarzyszył zamglony obraz przed oczami i łaskotanie kończyn oraz zawroty głowy. Bezradność. Rozległo się pukanie do drzwi. Kilka natarczywych uderzeń, po których rozległ się głos Lady Bolding. Wypowiedziała jego nazwisko dwa razy, z pytaniem w tonie. — Czy dobrze się czujesz? — usłyszał jej pytanie i wyobraził sobie, że na nie odpowiada: — Nie. Leżał skurczony, opanowany całkowicie daremnymi myślami, że nauka medyczna w końcu ogłosi odkrycie prostego rozwiązania, pigułki czy zastrzyku, które zapewnią każdemu — kogo będzie na to stać — przedłużenie życia o kolejne sto lat. Ale równocześnie z ogłoszeniem tego odkrycia zostanie wydrukowana także jego klepsydra. Umrze o ułamek za wcześnie... . Lady Bolding pukała i wołała do niego, okazując zaniepokojenie, jakby na potwierdzenie prawdy o jego beznadziejnym stanie. ROZDZIAŁ 28 Czy wiesz jak zawiera się małżeństwo na Bora Bora? — zapytała Maren. — Gdzie? — Bora Bora — powtórzyła, tak jakby to była stolica świata. Chesser, sądząc po brzmieniu, zgadywał, że jest to gdzieś na Południowym Pacyfiku, chociaż fonetycznie przypominało to wiele miejsc, które odwiedził. — Aby wziąć ślub — poinformowała Maren — kobieta układa wielkie ognisko, a potem ucieka do kryjówki. — Przerwała, aby ocenić, jak uważnie jej słucha. — To wszystko? — zapytał. — Oczywiście, że nie. Kiedy ogień wypali się i zostaje już tylko żar. mężczyzna bierze w gołe dłonie trochę rozżarzonych węgli i idzie na poszukiwanie kobiety. Jeśli znajdzie ją. zanim upuści węgle, automatycznie zostają mężem i żoną. W innym przypadku po prostu zapominają o wszystkim. — Zmyślasz. — Wcale nie. Czytałam o tym. Wyobraź sobie, wytrzymać coś takiego. — Cały trik polega na tym, aby sparzyć się jeszcze przed ślubem. Nie zwróciła uwagi na męski pesymizm. — Przypuszczam, że kobieta pomaga. — Jak? 297 — Nie kryjąc się zbytnio lub nie uciekając zbyt daleko. — Przynajmniej tyle może zrobić. Maren zgodziła się z nim. — A jak biorą rozwód? — zadał pytanie. Wzruszyła ramionami. — Może nigdy tego nie robią. — A może. pewnego ranka podobnego do innych poranków kobieta rozpala wielkie, huczące ognisko a mężczyzna gasi je sikając na nie. — Jesteś obrzydliwy — roześmiała się. — Przeciwne przyciąga się nawzajem — stwierdził z mocą. Znajdowali się w wysokiej trawie, przebywszy dwie trzecie drogi na szczyt Egli. jednej z gór o narciarskich stokach, które otaczały Gstaad. Miasto daleko w dole wyglądało, jak garstka okruchów na dnie głębokiego spodka. Krajobraz połatany był plamami żółto-zielonych pól zbożowych, należących do rozrzuconych po okolicy małych farm. Biegnące drogi wydawały się wartkimi strumieniami. Maren i Chesser poszli na wspinaczkę. Ostatnie pół mili stromizna była większa i nogi Chessera zgłosiły sprzeciw. Był więc wdzięczny Maren. że nie chciała dojść aż do szczytu. Usiedli zwróceni twarzą do siebie, w odległości sześciu lub siedmiu stóp. Zabrała ze sobą książkę o fenomenach psychicznych w Rosji. Otworzyła ją teraz na chybił trafił i sprawiała wrażenie, że natychmiast pochłonęło to jej uwagę. Dopóki nie odezwała się: — A w Bali jedzą kwiaty. — Zjedliśmy trochę w Monachium — powiedział. — Pamiętasz? — Rzeczywiście zjedli potrawę ze specjalnego gatunku górskich kwiatów. Smażonych i posypanych cukrem pudrem. Powiedziano im, że to bawarska specjalność. — Mam na myśli, że w Bali biorą ślub jedząc pewien gatunek kwiatów. To romantyczne, prawda? — Niektóre kwiaty są trujące — stwierdził. — Nawet niektóre z najpiękniejszych. — Tak sądzę — powiedziała, zirytowana. Zapaliła dwa papierosy. Chesser przygotował się, aby łapać w locie. Ale ona zbliżyła się do niego, na kolanach, włożyła mu papieros do ust, przytuliła policzek do jego piersi i bez słów kazała się objąć. Milczeli przez długą chwilę. Ona myślała o przeszłości. On zastanawiał się nad przyszłością. — Pamiętasz pierwszy raz? — zapytała. Pomyślał, że ma na myśli, kiedy po raz pierwszy się kochali. Nie 298 zapomniał nic, a szczególnie tego, jak się czuł, kiedy skończyli. Tak jakby osiągnął przeznaczenie. Ale ona miała teraz na myśli tę chwilę, kiedy to po raz pierwszy spotkali się. — Miałeś wtedy inny kolor oczu — powiedziała. — Nieprawda. — Teraz są bardziej brązowe. Wtedy były bardziej orzechowe. — Po prostu chciałaś, aby były orzechowe. Tego wtedy szukałaś. — Nie szukałam niczego. — Powiedziała z naciskiem. Ich pierwsze spotkanie odbyło się w Rzymie, w ogrodach Borghese. Padał letni deszcz, o wielkich, ciepłych kroplach. W czasie, gdy wszyscy chronili się przed nim — oni pozostali na zewnątrz; samotni. Spacerowali, jakby w promieniach słońca; Chesser przemoknięty do suchej nitki, ze strumyczkami spływającymi mu po brodzie, z nosa i uszu; Maren z nasiąkniętymi wodą. splątanymi włosami Wikinga, w sukience, której mokra tkanina starannie przylgnęła do jej ciała. I choć ogrody są przestronne, weszli prosto na siebie. — To nie był przypadek, wiesz — oświadczyła. — Z góry było wiadome, że tam będziemy. — Może. — To była nasza karma. Chesser przypuszczał, że to było szczęście, albo przynajmniej dobry, staromodny los. — Jakąż mamy przewagę — powiedziała — wiedząc, jaki jest powód tego, że jesteśmy — tutaj na ziemi; czego, tym razem, dotyczy ta lekcja. Chciał omówić sprawę Massey'a. a szczególnie zabójstwa. Ale pozwolił, aby mówiła to. co chce. — Czy ty rzeczywiście wiesz? — zapytał kierując rozmową. — Oczywiście. — Nie było w tym wątpliwości. — Czy zawsze wiedziałaś? — Możliwe. Ale nie zawsze wiedziałam, że wiedziałam. Teraz, z każdym dniem mocniej postrzegam pozazmysłowo. Z każdym dniem, pomyślał Chesser, staję się bardziej nerwowy. Maren położyła się na trawie. Jakby ujawniając coś, czego do tej pory nie chciała ujawnić, powiedziała do niego: — Znowu weszłam w kontakt z Jean MarcMem. Tym razem bez niczyjej pomocy. — Naprawdę? — Próbował usunąć z tonu wyrozumiałość, chciał, aby zabrzmiało to tak, jakby był pod wrażeniem. 299 — Otrzymałam nieco pomocy — przyznała — ale nie za dużo. Od Billi'ego Trzy Skały i od Chińczyka. — Czy nie czas już, aby Jean Marc wrócił pod nową postacią, czy coś takiego? — Może to zrobić, kiedy tylko zechce. Jest szczęśliwy, że przyjechaliśmy tutaj do Gstaad. Tak mi powiedział. — Dlaczego? — Tego nie powiedział. — Rozpogodziła się nagle. — Ale wiesz, czego jeszcze się dowiedziałam? — Czego? — Chesser poczuł się, jakby przepytywany na scenie. — Że jest tam mała dziewczynka, śliczna dziewczęca duszyczka, która czeka dla nas po tamtej stronie. Chce przyjść do nas, jeśli damy jej taką szansę. Zostanie baleriną. — Jean Marc ci to powiedział? — Nie. ktoś inny. — Kto? — Nie pytałam go. kim jest. Ot. ktoś po prostu. Chesser zadrwił w głębi ducha, a na zewnątrz, wyszło z tego westchnięcie. — Jaki mamy dzisiaj dzień? — zapytała Maren, tak jakby miało to jakieś znaczenie. — A co za różnica? Nie usłyszał od niej żadnej odpowiedzi. Powiedział — Myślę, że poniedziałek. Ponieważ wczoraj bili w dzwony. — Mam na myśli datę. — Około piętnastego, czy szesnastego, jak myślę. — Wiesz, co powiniśmy teraz zrobić? — zapytała. Przetłumaczył sobie wyraz zaproszenia w jej oczach i poczuł, że chce, aby ją pocałował. Preludium przed tym, co ma nastąpić po powrocie do domu. Albo, być może nawet tutaj. Całkiem prawdopodobne, że tutaj — pomyślał — jak zawsze, wiedziona impulsem chwili. Pocałował ją. Jej usta były uchylone, miękkie i uległe. Był zauroczony. — Kocham ciebie — powiedziała. Patrzyli sobie prosto w oczy. Powiedziała do niego: — To, co powinniśmy zrobić, to wziąć ślub. — Ludzie zwykle nie robią tego, co powinni. 300 — Nie. Ale robią zwykle to, czego najbardziej pragną. — Tak jak na Bora Bora? Kiwnęła głową. — Przeniosłeś już swoje węgle. Mówiła poważnie. Zrozumiał to, pocałował ją szybko, uspokajająco i usiadł, aby pomyśleć. Uderzyło go, że jeśli wezmą ślub, będzie to najkosztowniejsze wesele wszechczasów i — z pewnego punktu widzenia — największe głupstwo. Zdecydował się obrócić to w żart i powiedział do niej: — Może ci francuscy prawnicy wynajęli telepatę, aby pobawił się twoim mózgiem? Nie rozśmieszyło jej to. nie uważała, aby to było dowcipne i powiedziała mu o tym. — A co z pieniędzmi? Spodziewała się tego. Uśmiechnęła się szeroko: — Do diabła z pieniędzmi. To przypomniało Chesserowi o Massey'u. — Porozmawiamy o tym — powiedział. — Nic. — Zachowujesz się zbyt pochopnie. — Nie chcę tego analizować. •'( — Próbuję myśleć w twoim interesie. i Zaczekała przez chwilę, dla zwiększenia efektu. — W moim? Ta insynuacja zabolała go. Uderzyła tam. gdzie był najbardziej bezbronny. Przestał ją kochać na moment. A potem spojrzał na nią i wszystko było tak jak dawniej. — Czy nie chcesz tego? — zapytała. Chcę, przysiągł w duchu, ale nie powiedział nic. Zapytała, dokładnie ważąc słowa: — Czy ożenisz się ze mną? — Nie — odpowiedział. Zostawiła go, podniosła książkę i boso zbiegła zboczem. Patrzył na smugę muszkatułowych włosów, pragnąc ze wszystkich sił pobiec za nią, ale siedział zamarły, jakby nie był w stanie drgnąć. Wkrótce zamieniła się w żółty punkcik sukienki, którą miała na sobie, daleko u podnóża gór; odległa i oddalająca się od niego. Powiedział sobie, że postąpił tak, jak trzeba było. Praktycznie. To ona nie miała racji, że przypisywał nadzwyczajne znaczenie do pieniędzy. Zwyczajnie nie miał zamiaru pozwolić jej rezygnować ze wszyskiego dla czegoś tak niepotrzebnego jak małżeństwo. Było im dobrze tak, jak było; żyli tak, jakby byli małżeństwem. Cóż zmieni 301 urzędowy dokument? Oczywiście nie jest on wart setek milionów dolarów. Aby się upewnić, wyobraził sobie, co by się stało, gdyby się pobrali. Najważniejsza rzecz to to. że on ponosiłby całkowitą odpowiedzialność, a — do diabła — on nie miał nic, nie wiedział nawet, dokąd zmierza. Teraz bardziej niż przedtem. Kiedy należał do Systemu, wiedział przynajmniej, że idzie donikąd. Wstał, rozciągając mięśnie rozruszał nieco stężałe barki, spojrzał pytająco na niewzruszone niebo i ruszył w dół zbocza — odnaleźć ją; myśląc po drodze o tym. jakże jest podatny na sugestię. Czuł rozpalony żar w rękach. Powiedziała mu, że zaszła w ciążę, nie przez przypadek, ale celowo. On podejrzewał ją o kłamstwo. Powiedziała mu. aby — myśląc o małżeństwie — nie kierował się jej stanem. I tak urodzi dziecko. Być może. Pomyślał, że ona stosuje uczuciowy szantaż. Diagnoza lekarska wykazała, że nie. Tego samego popołudnia poszli do urzędu miejskiego i odszukali urzędnika, którego obowiązkiem było — między innymi — udzielanie ślubu. Okazał się być zimnym człowieczkiem z wydatnym brzuchem i łysinką na czubku głowy, ubranym w znoszony, szary garnitur o anonimowym kroju. Siedział za nieśmiertelnym urzędniczym biurkiem. Zamienił swoje druciane okulary na inną parę. w celu przyjrzenia się Maren i Chesserowi z jeszcze większym brakiem zainteresowania. Podejrzliwie przejrzał ich paszporty, wydobył potrójny formularz z szuflady, i rozpoczął zadawać pytania suchym, wypranym z uczuć głosem. Można by sądzić, że ludzkim głosem odezwał się papier. Poczucie nierealności, wywołane samą tylko tam obecnością, powiększyło się. Na koniec, wszystkie rubryki wypełniły się informacjami i urzędnik — Mr. Saltzman, zgodnie z imponującą plakietką na biurku — przejrzał starannie formularz, zanim podał go im do podpisu. Kiedy tylko złożyli podpisy, Saltzman zażądał pięćdziesięciu franków. Chesser znalazł banknot stu frankowy, najmniejszy, jaki miał. Saltzman grzebał po omacku w szufladzie, szukając pięćdziesięciu franków reszty, tak długo i tak gorliwie, że Chesser pozwolił mu je zatrzymać w dowód wdzięczności. Na ustach Saltzmana zapalił się i zgasł uśmiech. Oboje oczekiwali ceremonii, ale to było bez znaczenia. Wierzyli, że 302 wzięli urzędowy ślub i właśnie mieli to przypieczętować nerwowym pocałunkiem, kiedy Saltzman polecił im powrócić w piątek. Dlaczego? Ponieważ średniowieczne szwajcarskie prawo nakazuje rozmieszczenie ogłoszeń na okres trzech dni. Na wypadek, gdyby ktoś chciał sprzeciwić się zawarciu małżeństwa. Saltzman odesłał ich spojrzeniem sponad oprawy okularów i udając, że jest zajęty, położył przed sobą plik dokumentów. Maren z Chesserem odeszli do domu. zrobiwszy dopiero pół kroku. ROZDZIAŁ 29 Po południu czwartego dnia izolacji Massey'a. Lady Bolding była dostatecznie zaniepokojona, aby podjąć energiczne kroki. Wielokrotnie w ciągu minionych czterdziestu ośmiu godzin dobijała się do drzwi sypialni Massey'a nawołując głośno. Nie odpowiadał i teraz była całkiem przekonana, iż jest nieprzytomny lub nawet nie żyje. Wezwała ślusarza z Cannes. Przybył niosąc, podobną do lekarskiej, walizeczkę. Z zawodową uwagą obejrzał zamek od drzwi sypialni Massey'a i ogłosił diagnozę: — "cst impossible. — Mocno zalatywało od niego czosnkiem i winem, które zjadł na śniadanie i kolację. Udzielił wyjaśnień, że zamek jest bardzo skomplikowanym magnetycznym urządzeniem importowanym ze Stanów Zjednoczonych. Postukał palcami po skrzydle drzwi i zaproponował wywiercenie otworu. Lady Bolding przystała na to. Ślusarz wyciął piłą mechaniczną okrągły otwór w drzwiach. Sięgnął do środka i zwolnił mechanizm skobla. Powiało stęchłym powietrzem. Było to, jak otwarcie grobowca. Ledwie dostrzegalny w półmroku, częściowo zaplątany w pościel, do połowy przysypany poduszkami, leżał na łóżku nagi Massey. Wydawał się nieżywy. Lady Boldin zawahała się bojaźliwie. Weszła do środka i włączyła lampkę nocną. Massey mruknął coś nie otwierając ust. Zobaczyli jego nie golony od czterech dni zarost, przekrwione oczy, 304 zapadnięte, podrażnione brakiem snu. Wiedziała, że — przez te kilka dni — niczego nie wziął do ust. — Źle się czujesz? — zapytała. — Nie. — Wyglądasz, jakbyś był chory. — Wynoś się — powiedział, ale wypadło to słabo. Lady Bolding rozzłościła taka niewdzięczność. Przez chwilę kusiło ją, aby ostro zareagować, ale szybko przypomniała sobie o swoich udziałach u Massey'a i o przyszłych przysługach, jakich od niego oczekiwała. Odsłoniła najbliższe okno. Prostokąt słonecznego światła przeciął łóżko. Massey zamrugał oczami. Zachęcając go. ze współczuciem pomogła mu usiąść na łóżku. Opierał się. Gderliwym tonem obscenicznie protestował. Próbowała podeprzeć jego plecy ramieniem, ale odtrącił jej rękę i oddalił się do łazienki, do kabiny z prysznicem i odkręcił tylko lodowatą wodę. Wytarł ciało ręcznikiem. a ona pomogła mu usiąść w fotelu, w czasie gdy dokonano wymiany pościeli i starannie wietrzono sypialnię. Próbował przypomnieć sobie, że jest jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Namówiła go. aby powrócił do łóżka. Usadowiła go pomiędzy miękkimi poduszkami i — pomimo jego jękliwej odmowy — wmusiła w niego duży kubek wołowego rosołu, wzmocnionego trzema tabletkami nebutalu. Czuł się bardziej bezradny niż kiedykolwiek. Usiadła przy nim na brzegu łóżka i masowała go po palcach. Czuła, jak stopniowo stają się coraz bardziej wiotkie, gdy zapadał w sen. Było już późne popołudnie. Lady Bolding poleciła podać sobie herbatę na stoliku pod drzewem tui i usiadła samotnie, zatopiona w myślach, dotyczących przeważnie Mąren, przyglądając się zarazem uważnie zmysłowym kształtom przerw w listowiu nad głową. Dokończywszy herbatę, nałożyła świeży makijaż, przebrała się w białe ubranie ze skóry rekina, związała włosy z tyłu głowy, niebieską, jedwabną wstążką i odjechała do Nicei na najbliższy lot do Paryża. Massey spał aż do południa następnego dnia. Kiedy otworzył oczy zobaczył Lady Bolding, tak jakby przez cały ten czas nie spuściła z niego wzroku. Uśmiechnęła się do niego. Nie stał pewnie na nogach, ale czuł się już znacznie lepiej. 305 Spojrzał do lustra zastanawiając się, czy wyszedł już z tego na tyle, aby się ogolić i doszedł do wniosku, że teraz niepewnie balansuje na skraju, ciągle jednak istniała kwestia, czy się wydobędzie, czy pogrąży. Zdał sobie sprawę, że ciągle musi się zmierzyć z tym słowem. Nabrał pełne dłonie zimnej wody. oblał nią twarz i powrócił do sypialni. Lady Bolding podała mu jego. przygotowaną zawczasu, jasno-czerwoną szatę i wyprowadziła go na górny taras, gdzie w promieniach słońca ustawiono dla niego stół ze śniadaniem. Mocna, gorąca, czarna kawa. doskonale przygotowane jajka, chrupiące grzanki, drobne, dzikie truskawki obsypane cukrem pudrem. Popił to wszystko kawą — gorącą, mocną i czarną — aby rozpuścić nieco to czarne słowo. Przychodzę do siebie, stwierdził w duchu Massey. niecałkowicie ufając temu wrażeniu. — Poleciałam do Paryża, dzisiaj w nocy — powiedziała Lady Bolding. Massey ukrył rozczarowanie, że nie czuwała przy nim tak troskliwie, jak to sobie wyobrażał. — Dla nas — powiedziała. — Och? — Dokonałam naboru — uśmiechnęła się. — Zgodzisz się. jestem o tym przekonana, że. tym razem, spisałam się wyjątkowo. — Zwróciła jego uwagę na scenę poniżej. Tam. nagie na słońcu, znajdowały się dwie dziewczyny — w typie, który teraz obowiązywał — o smukłych, jędrnych, naładowanych energią ciałach. Prześliczne i młode, które jeszcze nie dobiegły dwudziestu lat. Prawdziwa blondynka o świeżej, niewinnej twarzy i brunetka, której wygląd sugerował większe doświadczenie. Na ich widok myśli Massey'a zmieniły kierunek. Hojnie obdarowane przez los dziewczęta były w jego guście. Nieświadome, budziły pożądanie przyjmując jakąkolwiek pozycję i, dlatego, każdy ich gest był tym bardziej prowokacyjny. Lady Bolding powiedziała: przepraszam" i zeszła na dół, aby się do nich przyłączyć. Massey rozkazał służącemu przynieść elektryczną maszynkę do golenia. I w czasie golenia siwych odrostów z szyi i twarzy, patrzył na zbliżającą się do dziewcząt Lady Bolding, widział jak rozdzielają się, aby przyjąć ją do środka. Nie powiedziała ani słowa, nie wyraziła żadnego życzenia, a dziewczęta momentalnie przylgnęły do niej, każda 306 po jednej stronie, podzieliły się nią, przytulając policzki do skóry jej ramion. Patrzyły na siebie ponad piersiami Lady Bolding, pieszcząc ją dłońmi. Nie zakłócając ich skupienia, Lady Bolding wygięła szyję do tyłu i spojrzała do góry, na Massey'a. Wydawał się być zainteresowany. Tak było w piątek. Do poniedziałku Massey odzyskał siły całkowicie. Czarne słowo ..śmierć" zostało wymazane. Tak, jakby udało mu się wydobyć esencję młodości z erotycznego weekendu. Czuł się nawet bardziej rześko niż przedtem. Olbrzymia wściekłość, która go obezwładniła, nie ustąpiła wcale. Jednakże teraz, zdołał nad nią zapanować i był w stanie zwrócić ją bardziej bezpośrednio na tych. którzy ją wywołali. Na Chessera. I tę jego Maren. Będą cierpieć, poprzysiągł sobie. Zapłacą za to, co on musiał przeżyć. Zwierzył się Lady Bolding. pewny, że jego perwersja będzie dla niej pociągająca. — Pojedźmy do Wenecji — powiedziała, udając obojętność, mając nadzieję odciągnąć jego uwagę. — W Wenecji zawsze spisuję się doskonale, dla nas obojga. — Może w tym miesiącu, ale później — odpowiedział jej. — Zrezygnowałeś z diamentów? — Ależ skądże. — Mam na myśli tylko twój interes. — Myślisz, że powinienem pozwolić im żyć? — Nie. Przynajmniej nie obojgu. Massey kiwnął głową, przynajmniej na znak zrozumienia, jeśli nie zgody. Lady Bolding skłonna była przypomnieć Massey'owi ostatni przykład jej długoletniego oddania; ile dla niego zrobiła. Wolała jednak nie sugerować mu, że winien jest jej uprzejmość. Człowiek tak bogaty i tak potężny, jak Massey nigdy nikomu, nic nie jest winny. A jednak, musiała spróbować. — Przekonam Maren, aby powiedziała, gdzie znajdują się te diamenty — powiedziała. — Nie będzie z tym żadnych problemów, zapewniam cię. Powie mi to z własnej woli. Lady Bolding długo myślała nad strategią. Jej wyobraźnia uprościła wszystko. Chesser będzie martwy. Maren pogrążona w rozpaczy. Ona, Lady Bolding, będzie ukojeniem. Czule, uspokoi Maren, uśmierzy jej 307 ból współczuciem. Będą razem, osamotnione, w jakimś oddalonym od świata miejscu, jakimś wymarzonym neutralnym sanktuarium. Doprowadzi, że w Maren odżyją uczucia, ulegnie magii łagodnej delikatności. Czułość Lady Bolding zamieni się w czułość rąk Lady Bolding. zamieni się w czułość ciała Lady Bolding. Ale wszystko zależało od współpracy Massey'a. Zgodził się. nie mając wcale tego na myśli. Właśnie rano otrzymał wiadomość o dochodzeniu Systemu w Marylebone Ltd., a także o Coglinie węszącym w Upland Bank. Wystarczyło jedynie, aby System odkrył, że wspólnym mianownikiem pomiędzy nimi jest Massey. Wątpił, aby tak mogło się stać. ale myśl o wmieszaniu jego osoby w przestępstwo, wywołała u Massey'a niepokój. Zawsze zamierzał zabić Chessera i Maren po posłużeniu się nimi. Czy udałby się napad, czy nie. Byli jedynymi, którzy mogliby zaprowadzić prosto do niego, i tak długo, jak długo pozostawali przy życiu, zawsze istniała możliwość irytujących komplikacji. Uważał, że ani Chesser. ani Maren nie należą do ludzi mogących pozostać długo w ukryciu. Nuda szybko upora się z nimi. wymusi ich powrót do środowiska. Szczególnie dotyczyło to Maren i jej zuchwałych skłonności. Massey postawił swoich ludzi w stan gotowości. W momencie, w którym Chesser i Maren pojawią się. on będzie o tym wiedział. Potem sprawa będzie po prostu polegać na pochwyceniu ich i przekonaniu — w razie potrzeby zadając ból — aby ujawnili, co uczynili z tymi dwudziestoma milionami karatów. Był pewny, że pójdą na współpracę. Powiedzą, każde z osobna, aby uratować drugie. A potem nadejdzie czas śmierci. Dla obojga. ROZDZIAŁ 30 Zapowiedzi rzeczywiście wywieszono w szklanej gablocie ogłoszeniowej u wejścia do urzędu miejskiego w Gsiaad. Po raz pierwszy Chesser poszedł je zobaczyć razem z Maren. Trzymali się. za ręce i żartowali, aby opanować nerwowość. Potem poszli kilkakrotnie, aby podumać nad tym w samotności. Chesser odczytał drobny druk: Ktokolwiek będący w posiadaniu informacji, że — z uzasadnionych przyczyn — w. w. petenci nie powinni zostać złączeni węzłem małżeńskim musi przedstawić dowód urzędnikowi miejskiemu przed północą (data). ..Powodów na nie znam z milion" — pomyślał Chesser. I, przez chwilę — z czystej ciekawości — zastanawiał się nad genezą określenia „węzeł małżeński". Poczuł, że przeznaczenie zaciska go w swoich kleszczach. Ze szczerej miłości do Maren wstępował w niepraktyczny związek małżeński, podczas gdy wciąż wisiało nad nimi niebezpieczeństwo brutalnego ataku, z którym mógł — w każdej chwili — wystąpić Massey i System. Być może tylko sam Massey. To były skrajne przeciwieństwa — wierzył w to głęboko — i, na tej podstawie, podjął poważną i delikatną próbę nakłonienia Maren do odroczenia ślubu, przynajmniej do czasu, kiedy będą mogli żyć normalnie, a nie w ukryciu; ścigani. — Teraz, czy potem, co za różnica? — To był jej argument. — Właśnie — powiedział Chesser. — A więc, równie dobrze może być teraz — oświadczyła ostatecznie. W pierwszą noc po zapowiedziach, Chesser przeżył niezwykle skomplikowany sen, o całkiem prawdopodobnej fabule rozwijanej przez zu- 309 pełnie prawdopodobne postacie — z Meechamem i Massey'em w rolach głównych. Scena rozgrywała się dookoła i wewnątrz ich domku wypoczynkowego, a dotyczyła morderczego pościgu za Chesserem. On, jednakże, dokonuje fantastycznych wyczynów; na życzenie znika i pojawia się, robi uskoki i uniki przed pociskami, widząc, jak w zwolnionym tempie, nieszkodliwie żeglują w powietrzu. Ciężarna Maren z zadowoleniem spędza czas na szwedzkim fotelu na biegunach, w czasie gdy on wykańcza z tuzin lub więcej najbardziej okrutnych siepaczy Systemu, potem Massey'a. a na zakończenie szydzi z Meechama. który, pojąwszy oczywistą wyższość Chessera, płaczliwie apeluje do jego miłosierdzia, błagając, aby przyjął darmowy pakiet wartości miliona dolarów. Chesser prostuje Meechama. jak kawałek figurki tekturowej naturalnej wielkości i odstrzeliwuje jego genitalia — po kolei po jednym. Co wywołuje entuzjastyczny okrzyk Maren: — Mniam, mniam! — Wkładając pikantną, szwedzką babeczkę drożdżową do ust swojego bohatera. Chesser obudził się zlany potem, przeżywając — co uderzyło go szczególnie — absurdalną erekcję. Wstał z łóżka i zszedł do kuchni, aby napić się kawy. Kiedy tam siedział sącząc gorącą, czarną kawę. zaczął myśleć o czwartku i przyszło mu do głowy, że to. co powinien teraz zrobić, to zmierzyć się z Massey'em i Systemem. Przynajmniej z jednym z nich. Jego wyobraźnia zajęła się tym pomysłem. Im więcej nad nim myślał, tym bardziej czuł się podniesiony na duchu; pomysł mocno go podniecał — w dziwny, nieomal perwersyjny sposób. Logiczne myśli próbowały przeszkodzić temu. ale nie słuchał ich. Zuchwałość pociągała go bardziej, jak chemiczny środek pobudzający. O dziewiątej rano zatelefonował. Linie były zajęte. Miał nadzieję, że Maren wstanie późno. Postanowił nie omawiać z nią tego. Był prawie przekonany, że sprzeciwi się temu — teraz, kiedy jest w ciąży i prawie mężatką. Wydawało się, że jest jeszcze mniej skłonna ulegać nałogowi poszukiwania niebezpiecznych podniet. Najwyraźniej było to coś, co ona straciła, a on odnalazł. O dziewiątej trzydzieści spróbował zadzwonić ponownie i połączył się z Londynem. Zwyczajowo, po trzecim sygnale System odpowiedział na telefon. Poprosił o rozmowę z Meechamem. — Połączę pana z sekretarką Mr. Coglina — odezwała się idealnym głosem telefonistka na centrali. — Prosiłem o Mr. Meechama. 310 — Zdaję sobie z tego sprawę, sir. Być może Mr. Coglin porozmawia z panem. — Chcę Meechama — nalegał Chesser. — Obawiam się, że to nie jest możliwe, sir. — Niemożliwe, dlaczego? — dlaczego, głowił się Chesser, jego telefon jest kierowany do Sekcji Bezpieczeństwa, chociaż on nawet nie podał własnego nazwiska. — Wchodzę na linię Mr. Coglina. sir — usłyszał z centrali i trzask w słuchawce. Może Meecham wyjechał na urlop, pomyślał Chesser. Kusiło go. aby odwiesić słuchawkę. Czuł się oszukany. Pozbawiono go satysfakcji rozmowy z Meechamem. Ale, dokładnie w tym momencie, odezwała się sekretarka z pytaniem, kto dzwoni. Chesser nie zawahał się i podał nazwisko, szczególnie doniosłe. Natychmiast usłyszał Coglina: — Ahhh, Chesser. To ładnie z pana strony, że pan do nas zatelefonował. — Pomyślałem sobie, że mógłbym to zrobić. — Tak. Zastanawialiśmy się. co z panem. Mówiąc delikatnie, pomyślał Chesser. — Co pana sprowadza? — zapytał Coglin. Tak. jakby nie wiedział, pomyślał Chesser. Wpadło mu do głowy, że Coglin zwodzi go, aby wyśledzić połączenie telefoniczne. Chesser miał zamiar oszczędzić mu tego. — Jestem w Szwajcarii — poinformował. — A dokładnie, w Gstaad. — Nasi ludzie musieli już pana odnaleźć. — Jeszcze nie. — Och? W takim razie zadzwonił pan z własnej woli, czy tak? — Myśli pan, że to nierozsądne? — Wcale nie, faktycznie, to bardzo uprzejmie z pana strony. — Chcę, aby System wiedział, gdzie jestem. Szczególnie, aby wiedział to Meecham. — Meecham? — Tak. Mam nadzieję, że zajmie się mną osobiście. — Och, panie Chesser. Wiem aż nadto dobrze, co zaszło między panem a Meechamem i zdaję sobie sprawę, jakie muszą być pana odczucia. Przyznaję, Meecham postąpił z panem nieładnie, ale ja zapewniam pana, że pragniemy panu to wynagrodzić. O czym, u diabła, on mówi, zdumiał się Chesser. 311 — Dziewiątego sierpnia, proszę przyjechać do Londynu — zaprosił go Coglin. — To pierwszy dzień naszego następnego przeglądu. Proszę przyjechać, osobiście zaopiekuję się panem. Obiecuję. — Pan nie rozumie, ja chcę... — Meechama, wiem o tym. Ale jego nie będzie tutaj — mocno zaznaczył Coglin. — Dlaczego nie? — No cóż. nie jest to jeszcze ogłoszone oficjalnie, ale nie zaszkodzi to. jeśli pan będzie wiedział. Meecham opuścił z własnej woli organizację w ostatni piątek. Z powodu złego stanu zdrowia. Ja jestem teraz... Nie ma Meechama? Chesser był oszołomiony. Jedynie niewielu wybrańców znało wszystkie ukryte fakty. Chesser nigdy się nie dowiedział. Po kryzysie ..rosyjskim", kiedy wszystkie wysiłki odkrycia najmniejszego śladu po skradzionym skarbie spełzły na niczym. Meecham doszedł do wniosku, że dłużej zwlekać już nie może. Przygotował swoją obronę i zwołał nadzwyczajne zebranie rady dyrektorów — w sprawie najwyższej wagi — jak to określił. Dyrektorzy nieobecni w Londynie, aby wziąć udział, musieli na nie specjalnie przylecieć. Meecham przewodniczył. Poinformował członków rady o ostatniej kradzieży. Zaparło im dech w piersiach. Wygłosił swoją analizę możliwych, budzących grozę konsekwencji. Poczuli się słabo. Całkowitą winą • obarczył Sekcję Bezpieczeństwa, oskarżając Coglina o skandaliczne zaniedbanie obowiązków. Przyznali mu rację. Oczywiście Coglin. nie będąc członkiem rady. nie był obecny na zebraniu. Ale słyszał każde słowo Meechama i podglądał każdy jego gest; poprzez tajny obwód telewizji przemysłowej, który polecił swoim specjalistom zainstalować przed dwoma laty. Coglin nie wydawał się być jawnie zmartwiony oskarżeniem rzuconym przez Meechama, przyjął to ze spokojem, siedząc niezmordowany, z podwiniętymi rękawami koszuli, pijąc mocne, ciemne piwo Guinessa z butelki. Przysłuchiwał się i przyglądał temu przez chwilę, wlał w siebie to, co jeszcze pozostawało w butelce, założył krawat, ubrał marynarkę i podszedł do własnej, ściśle poufnej kartoteki. Wyjął z niej siedem bardzo grubych skoroszytów z dossier. Zaniósł je, wraz z dodatkowym materiałem dowodowym, na drugą stronę ulicy, wprost na posiedzenie rady dyrektorów. Uprzejmie przeprosił, że im przeszkodził i przeszedł do prezentacji swoich materiałów. Składała się ona między innymi z proje- 312 kcji filmów dźwiękowych, kolorowych przeźroczy z wydarzeń, taśm z nagranymi łatwymi do rozpoznania głosami. Całe dossier Meechama. Większość dowodów należała do gatunku pornografii, nieco dotyczyło zboczeń. Wytrącony z równowagi Meecham wymamrotał kilka słów gniewnego protestu, zaczerwienił się i pośpiesznie wycofał się z sali. Pozostałych sześciu członków rady nie widziało powodów, aby Coglin ujawniał jakiekolwiek dodatkowe fakty. Każdy z nich rzucił spojrzeniem na sześć pozostałych skoroszytów i zgodził się. że członkowie rady słyszeli i widzieli dostatecznie dużo. Na tym koniec. Wszyscy byli za natychmiastową rezygnacją Meechama. w złudnej nadziei, że to koniec całej obrzydliwej sprawy. Spodziewano się. że Coglin zostawi ich samych. Ale nie zrobił tego. Pewny siebie usiadł naprzeciw dyrektorów. Teraz była kolej na nich. Jakie, ze skrępowaniem zadali pytanie, były polecenia Coglina w związku z kryzysem? Jak, jego zdaniem, powinno się w tej sytuacji postąpić? Coglin odpowiedział, że nie wierzy, aby sytuacja była tak krytyczna, jak to przedstawił Meecham. Nie istniało realne niebezpieczeństwo zniszczenia rynku przez nadmierną podaż diamentów, ponieważ — powiedział — sama struktura przemysłu — kanały dystrybucji, nad którymi System w dalszym ciągu sprawował surową kontrolę — uniemożliwiała taką katastrofę. Coglin przewidywał, że złodzieje zostaną pochwyceni w momencie podjęcia próby sprzedaży znaczącej ilości diamentów. Jest niemożliwe, podkreślił z naciskiem, aby ktokolwiek dokonał transakcji na dużą skalę, gdziekolwiek na świecie i. aby nie dotarło to natychmiast do Systemu. Sam proces wytropienia źródła diamentów będzie stosunkowo prosty. Rada dyrektorów była pod wrażeniem. Coglin na tym nie poprzestał. Okazał błysk geniuszu sugerując, że — w istocie — kradzież może przynieść korzyści Systemowi. Czyż — wraz z upłynnieniem olbrzymich zapasów — System nie jest upoważniony do podniesienia ceny na wysokiej jakości kamienie? Czyż System wyceniając diamenty nie opierał się na doktrynie ich rzadkiego występowania? W takim razie dlaczegóż nie wykorzystać braku zapasów? Rzeczywistego niedoboru. Istotnie, dlaczego nie? Z protestami przeciw wzwyżce cen, powiedział Coglin, będzie można sobie z łatwością poradzić, pozwalając kilku poważnym kupcom prze- 313 konać się na własne oczy, że skarbiec Systemu świeci prawie pustką. Potem o wszystko zatroszczy się sama natura tej branży i wieść rozejdzie się po całym świecie. Członkowie rady poprawili swoje jedwabne krawaty — z ulgą. W pięć minut później Coglin opuścił zebranie jako oficjalny następca Meechama. Obiął posadę Prezydenta Systemu. Pomimo tego. że nie ukończył ani Eton, ani Queens. ani czegokolwiek, członkowie rady jednogłośnie obiecali mu dozgonną współpracę. I, oczywiście, zatrzymał on w swoim posiadaniu wszystkie dossier... Teraz Coglin pytał Chessera: — Czy mamy spodziewać się pana dziewiątego? Chesser nie odpowiedział. Był zbyt oszołomiony. — Czy może dziesiąty by panu bardziej odpowiadał? — Nie wiem. — Będzie na pana czekał wspaniały pakiet, osobiście mogę zagwarantować. — Jak wspaniały? — Powiedzmy sto tysięcy. To na początek. Wiąże z panem wyjątkowe nadzieje. Chesser. — Dlaczego? — Wiem. jakie w panu drzemią możliwości. Meecham nie docenił pana. Ale instynkt podpowiada mi. że należy pan do tego typu ludzi, który mi odpowiada. Coglin przeprowadzał nabór. Wróg jego poprzednika był potencjalnym sprzymierzeńcem. — Chce pan, aby przywrócono pańskie przywileje, prawda? — zapytał Coglin. — Taak, oczywiście. — Spodziewałem się odrobinę większego entuzjazmu. — Dzisiaj nie czuję się najlepiej — odpowiedział mu Chesser. — Mam nadzieję, że to nic poważnego? — Tylko stan podgorączkowy. — W takim razie, proszę się wykurować i oczekujemy pana dziewiątego. Czy może pan powiedział, że bardziej odpowiadałby panu dziesiąty? — Dziewiątego — stwierdził Chesser stanowczo. Pożegnali się. Chesser odłożył słuchawkę na widełki. System nie ścigał ich. Najwidoczniej nie wiązali ich z napadem. Powinno przynieść mu to wielką ulgę, ale, zamiast tego, poczuł wielkie rozczarowanie. 314 Wszedł na górę, aby opowiedzieć o wszystkim Maren. Znajdowała się w łazience, pławiąc się w przeźroczystej, wykonanej z tworzywa wannie, wypełnionej pachnącą jasnoniebieską wodą. Chesser dostrzegał jej cudowną figurę. lekko zniekształconą, powiększoną. Końce jej długich włosów przypominały wiązkę delikatnych, lśniących, muszkatułowych roślin wodnych. Nie usłyszała go. jak wchodził. Założyła na uszy słuchawki podłączone długim, zwiniętym w elastyczną spiralę przewodem do wyjścia stereofonicznego systemu nagłaśniającego w ścianie naprzeciw niej. — Rozmawiałem przez telefon z Systemem — powiedział Chesser. Maren nic nie słyszała. — Właśnie skończyłem rozmawiać z Systemem — krzyknął. Uśmiechnęła się. wsłuchana w — puszczone bardzo głośno — średniowieczne ballady miłosne mydląc obficie brzuch pieniącym się bydłem od Lubina. Rano w piątek, przed śniadaniem, Maren i Chesser stawili się w urzędzie miejskim. Mr. Saltzman udzielił im ślubu nie przerywając nawet na ich ..biorę ciebie...", ani ..będę...", przyjmując z góry. że wezmą i będą. Nie zorientowali się. że to już koniec, dopóki Mr. Saltzman nie odwrócił się do nich plecami. Prosta, złota obrączka, którą nasunął Chesser na palec Maren była tą. którą nosili w ciągu minionych dwóch lat. Saltzman wręczył im świadectwo ślubu, podstemplowane i podbite przez siebie zawczasu. Oni mogli podpisać je później. Po powrocie do domu zauważyli, że. przed frontem, nie ma samochodu aston marlin w miejscu, gdzie go zostawili. Maren zawsze zostawiała kluczyki w stacyjce, aby nigdy nie zawracać sobie głowy szukaniem ich w różnych miejscach — tę wygodę opłaciła niewygodną kradzieżą trzech samochodów w ciągu dwóch lat. Teraz Chesser mógł mieć jedynie nadzieję, że nie pozbyła się dowodu rejestracyjnego, czy rachunku. On nie pamiętał numerów rejestracyjnych i był pewny, że ona też nie pamięta. Maren wcale nie zmartwiło zniknięcie samochodu. A Chesser, ze względu na pusty żołądek zadecydował, że na policję zadzwoni po śniadaniu. Podeszli do drzwi wejściowych domku wypoczynkowego. Były zamknięte. Czy to ona je zamknęła? Nie. On też nie. Podeszli do najbliższej tafli szkła i zajrzeli do środka. Z wnętrza patrzyło na nich dwóch mężczyzn. Wysoki i niski. Maren pojęła momentalnie, kim byli. Chesserowi zabrało to kilka sekund. 315 — Wpuście nas — zażądał Chesser. • Obydwaj hardo podnieśli podbródki i potrząsnęli głowami. — Otwierać, do diabła! — rozkazał Chesser. — Znajdujecie się tutaj bezprawnie — zignorował go niższy. . — To jest własność prywatna — poinformował drugi. — Oni mają rację — powiedziała Chesserowi Maren, który właśnie rozglądał się, aby wybić czymś okno. — Nie tracą czasu, to jasne jak słońce, prawda? — powiedział z goryczą w głosie Chesser. — Prawdę powiedziawszy, wziąwszy wszystko razem, myślę, że okazali wyjątkową cierpliwość — stwierdziła Maren. Chesser opanował swój gniew na tyle. aby wyrzucić z siebie: — Przynajmniej pozwólcie zabrać nasze ubrania. — Nic tutaj nie jest waszą własnością — z zadowoleniem odezwał się niższy. A jego współpracownik równocześnie kiwnął głową, krótko i pompatycznie. Upokorzony Chesser pomyślał, że gdyby dostał się do środka, po pierwsze poszedłby po pistolety. — Pieprzone francuskie sępy! — wrzasnął na nich. — Proszę odejść — doradził niższy prawnik. — Albo wezwiemy policję — zagroził drugi. — Chodźmy — odezwała się Maren, ciągnąc Chessera za rękę. — Nie możemy. Skonfiskowali samochód. Ponadto — Chesser przypomniał sobie nagle — potrzebujemy nasze paszporty. — Maren uśmiechnęła się do obu mężczyzn. — Chcemy tylko nasze paszporty — powiedziała do nich po francusku, podkreślając swój do wszystkiego stosunek mówiąc ,.proszę". W kilka minut później otworzyło się okno na drugim piętrze i wyrzucono przez nie paszporty. Wyobraźnia Chessera podsunęła mu obraz niewidocznego Jean Marca z rozkoszą unoszącego się w pobliżu. Jedynym środkiem transportu z Gstaad do Genewy jest autobus. Nie przyjemny, wygodny, cicho mruczący silnikiem pojazd, a raczej charczący, plujący dymem wehikuł, schorowany i zmęczony od wspinaczki po górach. Maren z Chesserem musieli skorzystać z jego usług i — przez całą, trzygodzinną, siedemdziesięciomilową podróż — żołądki zgrzytały im i 316 burczały na równi z ich środkiem transportu. Jedyne pieniądze, jakimi dysponowali, to było osiemdziesiąt siedem franków, które Chesser przez przypadek włożył do kieszeni tego ranka. Po opłaceniu biletów, pozostała im równowartość około trzech dolarów. Chesser wierzył, że ich sytuacja poprawi się, gdy tylko dotrą do Genewy. Naglące finanse zaspokoi jego dwieście tysięcy dolarów „na odpieprz się", odłożone na czarną godzinę w genewskim banku. Połowę wyda dziewiątego, na pakiet przyobiecany przez Coglina. Druga połowa będzie wystarczająca, jeśli zdoła powstrzymać Maren i siebie od roztrwonienia jej. W myśli. Chesser już zaakceptował propozycję Coglina powrotu do Systemu. Maren była przeciwna. — Myślałam, że już to ustaliliśmy — powiedziała. — Okoliczności uległy zmianie — odpowiedział. — Nie tak bardzo. — Muszę zarabiać na życie. — Większość ludzi spędza czas zarabiając na życie, tak aby kiedyś móc żyć naprawdę. To idiotyczne. A ponadto to może być niebezpieczne. Z jakiegoś powodu mogą zacząć ciebie podejrzewać. — Nic innego mi nie pozostało — oświadczył Chesser. — Możesz, po prostu, być ze mną. Ten sam stary argument, pomyślał Chesser. tylko że teraz stracił znaczenie. Nie było bezdennej fortuny Jean Marca, aby ich utrzymywać. Maren wzbraniała się spojrzeć rzeczywistości prosto w twarz. Niewątpliwie jakiś czas to potrwa, zanim się dostosuje. Dlatego, tym bardziej, musi postępować praktycznie. Musi powrócić do współpracy z Systemem. Być może nie ma na to ochoty, ale i wyboru. Mówiąc prawdę, perspektywa powrotu, aby zostać poważnie traktowanym, miała swój urok. System będzie zachowywał się inaczej i on także. Musi poważnie potraktować interesy, przeliczać każdą transakcję, wycisnąć wszystko z każdego karata, udowodnić, że Meecham mylił się w stosunku do niego. I wkrótce, wyobrażał sobie, będzie odbierał tłuste pakiety, tak doskonałe, jak dostawał Barry Whiteman. Najtrudniejszą rzeczą będzie udanie się tam i spojrzenie im prosto w oczy, zaakceptowanie ich uprzejmości bez poczucia hipokryzji. Jednak, odpokutował dziesięć lat pod władzą Meechama. W specyficzny sposób, 317 Chesser powiedział sobie w duchu, zaczynali z Systemem od nowa, na równi. Jego całe życie zaczynało się od nowa. Nie całkowicie. Istniał przecież Massey. Będzie musiał jakoś wyjaśnić sprawę Massey'owi zanim powróci do współpracy z Systemem. Wiedział, że naiwnością byłoby wierzyć, iż Massey zostawi ich tak łatwo w spokoju. Nawet gdyby zachował całkowitą szczerość, powiedział Massey'owi całą prawdę i tylko prawdę, stary sukinsyn będzie chciał wziąć odwet. Mogli jedynie mieć nadzieję, że nie uderzy w nich, zanim nie nadarzy się okazja przedstawić mu swoich argumentów, zaapelować do niego. Tak czy inaczej, zdecydował Chesser. definitywnie skończyli z ucieczką i ukrywaniem się. Kiedy przybyli do Genewy, udali się prosto do banku Chessera na Stempenparkslrassc — szerokiej ulicy przelotowej okrążającej jezioro. Maren wolała pozostać na zewnątrz. — Jestem głodna — usprawiedliwiła się. — Zjemy wytworny lunch później — obiecał. — Teraz jestem głodna — powiedziała, zwieszając żałośnie głowę tak. że włosy opadając z lewa i prawa zasłoniły jej twarz i wszystko, co mógł zobaczyć, to koniec nosa i skrawek ust. Nowe obowiązki dały Chesserowi o sobie znać. Dał jej wszystkie pieniądze, jakie miał. mówiąc: — Kup sobie coś, aby przetrzymać. Wyprostowała się. rozpogodziła się i odbiegła szybko ulicą. Obserwował ją. dopóki nie zniknęła w piekarni, którą minęli po drodze, a potem wszedł do banku. Był to typowy szwajcarski bank. którego specjalnością były konta międzynarodowe, a to znaczyło, że wcale nie wyglądał jak bank. Nie miał nazwy, ani przy wejściu, ani nigdzie indziej — jakby można było tutaj ubić jaki bądź interes. Obszar w recepcji wyłożono grubym, czerwonym dywanem a ściany pokrywała nawoskowana boazeria z ciemnego orzecha. Dopasowane do niej biurko stało w miejscu, którego nie można było ominąć, przed kontuarem, który biegł przez całą szerokość sali. Dziesięć stóp za kontuarem boazeria niemal całkowicie maskowała dwoje drzwi. Przy biurku recepcyjnym siedział młody mężczyzna, który nie zażądał od Chessera podania nazwiska. W tym miejscu regułą była anonimowość i dyskrecja. Chesser chciał widzieć się z kimś w związku z własnym kontem. 318 Urzędnik skorzystał z ciemnobrązowego telefonu, który był jedynym przedmiotem stojącym na biurku. Niemal natychmiast starszy, łysy mężczyzna wyłonił się z jednych drzwi i zaofiarował pomoc. — Chcę podjąć pieniądze — zwrócił się do niego Chesser. Mężczyzna umieścił bloczek papieru na biurku i uprzejmie odkręcił zakrętkę srebrnego pióra, które podał Chesserowi. Chesser napisał numer swojego konta na karteczce papieru razem z sumą, którą miał zamiar wypłacić. Jak najmniej wypowiedzianych słów należało do rutynowego postępowania. Łysy mężczyzna zabrał bloczek i udał się na tyły banku. Tam metodycznie sprawdził numer w rejestrze numerów zastrzeżonych. Zobaczył nazwisko Chessera i natychmiast zatelefonował do Cap Ferrat we Francji. W chwilę później powrócił do Chessera i oświadczył: — Nie mamy konta o tym numerze. Chesser sprawdził wypisany numer i stwierdził, że jest prawidłowy. Nauczył się go na pamięć, znał go tak dobrze, jak własne nazwisko. — Proszę sprawdzić jeszcze raz. Jestem pewny, że pan go znajdzie. — Może nie jest pan w swoim banku. — Jestem w swoim banku. — Chesser był tego pewien, chociaż odwiedził to miejsce tylko raz. sześć lat temu. kiedy zdeponował pieniądze po raz pierwszy. Nic nie zmieniło się od tego czasu. To samo biurko, ten sam kontuar, ta sama boazeria, wszystko. — Na tej ulicy znajduje się bardzo wiele banków. — Może jeden z waszych księgowych, ktokolwiek, popełnił błąd — powiedział Chesser. Momentalnie zdał sobie sprawę, że nie powinien był tego mówić. Niczego Szwajcarzy nie lubią tak. jak podważania ich dokładności. — Chcę widzieć się z kierownikiem — zażądał Chesser. — Ja jestem kierownikiem — zabrzmiała szorstka odpowiedź. Oderwał karteczkę z numerem konta Chessera i zmiął ją w dłoni, wyrzucił ją zdecydowanym gestem do kosza po drodze do wyłożonych boazerią drzwi, które z cichym stuknięciem zamknęły się za nim. Chesser stanął przed recepcjonistą. — Proszę, aby ten drań zaraz tutaj przyszedł. Recepcjonista siedział głuchy i niemy, jak drewniana figurka na pozytywce. — Ten bank ma moje pieniądze i ja je chcę! — wykrzyknął Chesser. Recepcjonista zamrugał dwa razy. — Proszę? — prosił Chesser. Recepcjonista pozostał sztywny i milczący. 319 Chesser spojrzał bezradnie na drzwi za kontuarem. Miał chęć przeskoczyć go, wyłamać drzwi i zmusić ich do oddania jego pieniędzy, tych pieniędzy, których tak rozpaczliwie teraz potrzebował. Ale coś mu podszeptywało, że jeśli to zrobi, to wyląduje w końcu w dobrze strzeżonym szwajcarskim więzieniu. Wyszedł i rozejrzał się szukając Maren; zobaczył ją po drugiej stronie drogi, siedzącą na ławeczce z widokiem na jezioro. Przeszedł na drugą stronę i usiadł obok. Uśmiechnęła się. on nie był w stanie. Kończyła jeść croissanta. Wyjęła drugiego z papierowej torebki, jednej z dwóch trzymanych na kolanach. Odgryzła obydwa kruche końce ciasteczka i podała mu resztę. Zawsze robiła tak z croissantami. Pewnego razu w Chantilly kupiła ich cztery tuziny i rozpustnie poodgryzała jedynie same końce. Kiedy Chesser nie zjadł, zapytała: — Coś się stało? — Wiedziała, że jest głodny. — Nie, — wymamrotał. Siedział spięty na brzegu ławeczki z łokciami wbitymi w kolana, wspierając na dłoniach pochyloną głowę. Pozwolił, aby kropelka śliny spłynęła z jego ust na ziemię i zrobiła ciemny, mokry punkcik na chodniku pomiędzy jego stopami. Skoncentrował się na nim myśląc, co to był za pieprzony dzień. Pełen poświęcenia ślub. francuscy prawnicy, jazda autobusem, a na koniec oszukańczy Szwajcarzy. A wszystko to na pusty żołądek. Sprawy nie mogły wyglądać gorzej, pomyślał. Teraz nie było możliwości zapłacenia dziewiątego za pakiet. Nie ma przyszłości. Nie mają pieniędzy nawet na jedzenie, ani mieszkanie. To nie był kryzys, to był koniec. Jak ma powiedzieć Maren. że są zrujnowani? Pomyślał, czy może zaciągnąć gdzieś dług. zatelefonować o pożyczkę i wymyślić jakieś kłamstwo, aby ocalić coś z godności osobistej. Do kogo? Desperacja sugerowała Weavera. Weaver ma milion. Jesu Chryste, pomyślał Chesser. jak szybko spadli na dno. Maren wstała i stanęła przed nim. Podsunęła mu kolejnego croissanta. Kiedy nie wziął go od niej, uklękła przed nim i włożyła mu go do ust. Wydawało się, że intuicyjnie wyczuwa, co się stało. Poradziła mu z czułością w głosie: — Poczujesz się lepiej, jeśli coś zjesz. Niechętnie otworzył usta. Odgryzł kawałek. Był naprawdę, pyszny. Karmiła go, dopóki nie zjadł do końca. Przełknął i zobaczył jej pełen miłości uśmiech. Zdobył się na słabą ' odpowiedź. Zjadła okruszynę z jego górnej wargi całując go i, wciąż na kolanach, 320 podała mu obie torebki. Wsunął dłoń do jednej i następnego croissanta. Zanim go pożarł, pozwolił aby odskubała obydwie końcówki rogalika. — Zjedz więcej — namawiała go, trzymając przed nim obydwie otwarte torebki. — Nie. — Czas, aby się dowiedziała. — Zrób to, kochanie. Zasłużyłeś na więcej. Sięgnął. Tym razem do drugiej torebki. Nie było w niej croissantów. Ani niczego podobnego. Jego palce powiedziały mu, na co natrafił. Ale to było niewiarygodne. Musiał zajrzeć, aby uwierzyć. Diamenty! Do diabła! Pełna torba brylantów! Nie surowych kamieni, lecz wykończonych klejnotów, różnych wielkości i kształtów. Chesserowi odjęło mowę. — Byłam w banku, kiedy ty byłeś w banku — wyjaśniła Maren. — Myślałem, że nie dbasz o diamenty. — Nie dbam. Przynajmniej nie chcę ich nosić. Ale ktoś mi powiedział, że to dobra lokata kapitału. — Ja to mówiłem. — Nawet gdybyś mówił, to nie słuchałam, ponieważ już o tym wiedziałam. — Kto ci to w takim razie powiedział? — Jean Marc. Kupowała i wysyłała diamenty do Szwajcarii przez cały czas, zbierając je w tajnym bankowym schowku. Od kiedy otrzymała swój pierwszy, w prezencie od Jean Marc'a. Był to jej ukryty kapitał. Była pewna, że nikt o nim nie wie, nawet wścibscy, chytrzy francuscy prawnicy. Chesser wziął torbę pełną brylantów w obie dłonie, tak jakby były one szalkami na wadze. Zważył je. Około pięciu funtów, ocenił na oko. To znaczy około jedenastu tysięcy karatów, o wartości od dziesięciu do piętnastu milionów dolarów. W zależności od jakości. Wydobył jeden z nich. Miał około pięciu karatów, okrągło oszlifowany, migotał wspaniale w promieniach słońca. Zbadał go, wyraził swoje uznanie i włożył do torebki szukając innego. To wtedy zobaczył go. Na samym wierzchu, nie mógł ujść niezauważony; spowodował, że zamarł na moment, ale jego palce wyjęły go na 321 zewnątrz. Rozpoznał go natychmiast. Owalny, sto siedem przecinek czterdzieści setnych karata, oszlifowany przez Wildensteina, doskonały. Massey. Przez chwilę Chesser nie mógł spojrzeć na Maren. Zajrzał w głąb brylantu, jakby szukając odpowiedzi. Uprzytomnił sobie teraz, że Maren musiała wiedzieć o podwójnej grze Massey'a od samego początku — na tyle wcześnie, przynajmniej, aby zapobiec w przeprowadzeniu większości jego zamiarów. Wspomniał to. co mu powiedziała. O nadziei, że będzie jej na nim zależało zawsze na tyle. aby mieć ochotę okłamać go odrobinę. Ale, czyż nie było to wielkie i poważne kłamstwo? Nie większe i bardziej poważne niż jego własna ..jednonocna" zdrada z Lady Bolding. powiedział do siebie w duchu Chesser. Podejrzewając jednocześnie, że to właśnie w tę noc diament przeszedł z rąk do rąk. Od Massey'a do Maren. Ta sama noc. Pamiętał wchodzącą po schodach Maren. w przeźroczystym niebieskim stroju, niosącą niewinną szklankę mleka z niewinną kromką chleba posmarowaną niewinnym masłem. Ale dlaczego Massey oddał jej diament? Co uczyniła Maren. aby otrzymać tak kosztowny wyraz podzięki? Być może, myślał Chesser, rzuciła wyzwanie Massey'owi. powiedziała mu to, co wiedziała lub domyślała się. grożąc ujawnieniem prawdy. Massey oddał jej diament w zamian za jej zgodę, aby wypadki toczyły się tak. jak to zaplanował. Takie mogłoby być wyjaśnienie. Przystawało idealnie do jej żądzy przedłużania podniecenia w nieskończoność. Zakrawało na piękną ironię, że. i tak. prawdopodobnie, nic by Chesserowi nie powiedziała, ponieważ wtedy, wiedząc, że został przez Massey'a oszukany, nigdy by się nie zgodził na przeprowadzenie napadu. Ale Massey nie mógł być tego pewny, a więc dostała swój diament oraz przeżyła to, co chciała. Były i inne możliwości, oczywiście, ale wydały się Chesserowi zbyt bolesne, aby je roztrząsać. Wyobraźnia zaczęła mu je podsuwać, ale odciął się od nich. Przeniósł wzrok z diamentu na Maren i spojrzał jej w oczy. Była jego żoną. miała urodzić mu dziecko. Kochał ją. — Ten wygląda przepięknie — powiedział. — I ty także. ROZDZIAŁ 31 Jakieś 2 400 mil na południe, rewolucjonista Harridge Weaver otworzył oczy i zobaczył nad sobą łuszczący się sufit więziennej celi Wolnego Afrykańskiego Państwa o nazwie Mombi. Choć wyczerpany, zerwał się czujnie, usiadł i zobaczył, że trzymający przy nim wartę brat Spencer kuca pod przeciwną ścianą, z automatem, trzymanym pionowo między kolanami. Weaver zapytał o godzinę. — Właśnie miałem zamiar cię obudzić — odezwał się brat Spencer. — Chłopie, musisz mieć w głowie budzik. Weaver kiwnął głową. I rzeczywiście, wierzył w to, że może zrobić wszystko, na czym skupi swój umysł. Pomimo tego, że mózg okrutnie sobie z niego zakpił — kilka minut temu — w chwili, kiedy przebudził się mając wrażenie, że znajduje się w innym więzieniu i, bynajmniej, nie z własnej woli. A więc — nic po sobie nie dając poznać — zorientowawszy się w sytuacji, Weaver poczuł ulgę, zobaczywszy obok siebie brata Spencera. Spał w butach. Jedynie rozwiązał sznurówki. Teraz zaciągnął je i związał pętelki. Mógł pozostać w prezydenckiej siedzibie, ale podczas rozmów doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie spać w celi; jak najbliżej dóbr, bo takie właśnie postanowił on wraz ze swoimi braćmi nadać im miano. Dobra. Neutralny, nie nasuwający nic wyobraźni, termin. Weaver wstał i podszedł do wiadra w rogu celi. Podniósł je do góry. Oblał swoją głowę orzeźwiającą wodą. Nie było ręcznika, ale w afrykańskim upale woda wyparuje szybko. Wyjrzał przez wewnętrzne kraty, zobaczył, opartych o siebie plecami braci — Williama i Davłsa; 323 stojących na warcie w więziennym przejściu i, kolejnych dwóch braci, pilnujących dóbr w celi naprzeciw. Wszystkich uzbrojonych w automaty. Do pomocy przysłano mu kontyngent w liczbie dwunastu. Czterech braci z rejonu Zatoki, sześciu z Nowego Jorku i dwóch z Bliskiego Wschodu. Wierni na śmierć i życie, stanowili kadrową elitę. Weaver przez dzień i dwie noce przekonywał prezydenta Bobu i jego gabinet. Byłoby mu łatwiej, gdyby prezydent Bobu — chudzielec o apetycie tłuściocha — był sam. Premier Moshiba i jego doradcy zawracali mu głowę z własnych, egoistycznych powodów. Premier, na przykład, wolałby raczej szybki zysk, upierając się przy wymianie diamentów za olbrzymią sumę. Weaver wyperswadował im to taktownie, ostrożnie, aby nie ujawnić jawnej, osobistej chciwości premiera i jego braku wyobraźni. Na razie nie można było robić sobie z niego wroga. Po wielu godzinach słownych wybiegów, premier ustąpił nieco i zajął odmienne stanowisko. Jego kompromisowym rozwiązaniem była sprzedaż diamentów w dużych ilościach poniżej ceny rynkowej. Prezydent Bobu uważał tę myśl za rozsądną i spojrzał, czy Weaver wyrazi zgodę. Weaver cierpliwie nakłaniał ich dalej. Przeorał im w głowach słowami, zasiał i podsycił ziarno sprawowania władzy ponad ich wszelkie, najbardziej aroganckie wyobrażenia. Był tym bardziej przekonywujący, bo sam był zwolennikiem siły. Także i on padł jej ofiarą. Byłyby większe możliwości, uważał Weaver, jeśli wywołać wrażenie, że Mombi jest krajem ludzi uczciwie wydobywających diamenty. Mombi będzie tym w branży diamentowej, czym Kuwejt dla ropy. Jej przywódcy będą uznawani, podejmowani; będą im usługiwać — nawet już choćby ta pośrednia korzyść przewyższy krótkotrwały zysk w gotówce możliwy do uzyskania ze sprzedaży diamentów, którą sugeruje pan premier. Sprawą o podstawowym znaczeniu jest, jak powiedział Weaver, aby manna, która nagle spadnie z nieba Mombi, wyglądała autentycznie. To da się zrobić. Lokalizacja kraju sprzyja temu, aby takie odkrycie było prawdopodobne. Nie leży on za daleko od Sierra Leone, gdzie znajduje się jedno z najbogatszych na świecie złóż. W przeszłości znaleziono trochę diamentów na terenie Mombi i chociaż kamienie były kiepskiej jakości — nadające się tylko do spożytkowania w przemyśle — to ten rozdział historii mineralogii kraju ofiaruje dostateczne usprawiedliwienie. Weaver rozwinął mapę, aby pokazać, co jego zdaniem powinni zrobić. 324 Przybył dobrze przygotowany, specjalnie wybrał Mombi, ponieważ ten mały kraik — zarówno geograficznie, jak i politycznie — doskonale pasował do jego planu. Zwrócił uwagę na niewielkie górskie pasmo — w głębi ich kraju — kilka wulkanicznych, nieregularnych wzniesień o nazwie Zalas. Dwadzieścia mil kwadratowych jałowej ziemi, absolutnie bezludnej. Cały ten teren można było otoczyć ogrodzeniem i odciąć go od świata. Diamenty miały być rozrzucone po całym Zalas. Wtedy zostanie dokonane odkrycie, które będzie można podać do publicznej wiadomości. Nikt ze świata nie zostanie dopuszczony, ale rządowe fotografie i filmy dokumentalne będą dostatecznym listem uwierzytelniającym. Ruszy wydobycie. Diamenty będą sprzedawane — w coraz większych ilościach — regularnymi kanałami dystrybucji diamentów, dzięki porozumieniom zawartym przez rząd Mombi; najlepiej z Systemem, z tymi, od kogo pochodzą diamenty. Do Mombi napłyną pieniądze. Czyż to nie plan doskonały. Także ich zdaniem? Bobu, premier Moshiba i doradcy spojrzeli po sobie badawczo. Na koniec, Weaver posłużył się argumentem rozstrzygającym. — Ile wynosi rezerwa walutowa w centralnym banku Mombi? — skierował to pytanie do prezydenta. Prezydent spojrzał na jednego ze swoich doradców, który odpowiedział z wahaniem: — Może z jakieś czterysta tysięcy dolarów. — Wyobraź sobie dwanaście miliardów dolarów — rzucił Weaver. I to zakończyło sprawę. Teraz, w więziennej celi, Weaver przypasał rewolwer magnum, Smith & Wesson kaliber .357, narzucił przez głowę ciężką od pocisków ładownicę i wsunął w nią rękę. Opadła ukośnie na jego pierś. Było to dla niego bardzo przyjemne. Podano mu tacę z jedzeniem, przygotowanym osobiście przez jednego z jego braci, którego nie tknął nikt inny. Nie mógł ryzykować. Weaver był głodny lecz zbytnio zajęty wizjami zwycięstwa, aby smakować to, co wrzucał widelcem do ust. Jedząc, myślał o tej części spisku, której nie ujawnił przywódcom Mombi, jego — prawdę mówiąc — kwintesencji. Nie miał zamiaru dopuścić do akumulacji wielkiego kapitału w skarbcu Mombi i pozostawienia go tam, jako symbolicznej potęgi. Nie zamierzał pozwolić premierowi i innym do życia w luksusie. Prezydent Bobu coś z tego, oczywiście, skorzysta, bo był mu potrzebny figurant. Weaver był pewny, że prezydent z łatwością podda się manipulacji, że 325 utrzyma jego zadowolenie, że odwrócą jego uwagę: życie w luksusie, kobiety i samochody. Naczelnym dążeniem Weavera było sfinansowanie czarnej rewolucji. Ze skarbca Mombi dostarczy swoim braciom i siostrom za oceanem to, czego im potrzeba, aby powstali i walczyli w obronie koloru swojej skóry. Pamiętał, jak kradł gdzie popadnie, aby zdobyć wystarczające środki na kupno używanej strzelby, i jak kradł jeszcze więcej, aby wydać marne kilkaset egzemplarzy gazetki propagandowej. Mając w zanadrzu dwanaście miliardów dolarów położy temu kres. Był tego absolutnie pewny. Nie dokonał jeszcze szczegółowej analizy, co można osiągnąć z dwunastoma miliardami dolarów. Ale dokonał pewnych wstępnych oszacowań. Wiedział, że stanowią one zaledwie jedną szóstą budżetu, przeznaczanego rocznie na zbrojenia w Stanach Zjednoczonych. Ale on liczył na to, że jeśli potęgę oddziaływania dwunastu miliardów dolarów skoncentrować na osiągnięciu jednego, jedynego celu — unikając tego białego, biurokratycznego gówna, zbierającego śmietankę po to, aby ją później zmarnować — to efekt będzie taki, jakby suma zwiększyła się pięćdziesiąt razy. Wyobraził sobie cichą, stopniową, uzbrojoną ukradkiem czarnoskórą armię, w liczbie dwudziestu milionów. Ocenił, że potrzeba będzie zaledwie czterech miliardów na dostarczenie każdej siostrze oraz każdemu bratu ze Stanów Zjednoczonych karabinu i amunicji, granatów i materiałów wybuchowych. Pozostanie jeszcze osiem miliardów na dalszą kontynuację walki. Takie były marzenia rewolucjonisty, które jednak miały szansę "się spełnić. Ale sukces, uprzytomnił sobie Weaver, zależał od utrzymania tajemnicy. Nie może być cienia wątpliwości, najmniejszej pogłoski — oczywiście, żadnego dochodzenia. Autentyczność odkrycia musi być niepodważalna. Wywiózł diamenty z Anglii nie ściągając na siebie niczyjej uwagi, zaklasyfikowane jako bagaż dyplomatyczny. Nikt o nic nie pytał. Bez ujawniania czegokolwiek, zdołał dokonać tego dzięki współpracy wysokiej rangi przedstawiciela Afryki Północnej, który odpłacił w ten sposób za uprzejmość, wyświadczoną w przeszłości. Zwiedziony przez Weavera uwierzył, że w tak uprzywilejowany sposób przewozi cztery nowe lodówki, produkcji amerykańskiej po to, aby uniknąć opłaty celnej. 326 Od tamtej pory, Weaver osobiście dopilnował, aby nikt nie otworzył czterech pokaźnych skrzyń. Ich zawartość pozostała nietknięta — taka, jak w chwili, gdy je własnoręcznie pakował. Sprawą najwyższej wagi było, aby nikt, w żaden sposób, nie mógł skojarzyć jego osoby z kradzieżą diamentów Systemu. Sprawa nabrała zbyt wielkiej wagi, stawka stała się zbyt wysoka, aby ryzykować ujawnienie. Przez kogokolwiek. Trzy godziny później, samolot transportowy z wysiłkiem sunął powoli po afrykańskim, bezchmurnym, nocnym niebie. Z otwartym lukiem bagażowym — na niewielkiej wysokości — wykonywał wiele nawrotów ponad i naokoło górzystego pasma Zalas. Nigdy, na powierzchnię tej ziemi nie spadł tak cenny, noszący w sobie zalążek tak brutalnej nawałnicy, deszcz. ROZDZIAŁ 32 Przyjechali do Monako i zatrzymali się w „Hotel de Paris". Zarówno Maren, jak i Chesser traktowali to jako swój prawdziwy miodowy miesiąc. Jednak, ani słowem nie napomknęli o tym, ponieważ obecność tutaj nie była dla nich niczym wyjątkowym, żadną rzeczywistą odmianą w ich normalnym trybie życia. Nie mogli nawet poczuć pełnej zażenowania przyjemności, ogłaszając w hotelu, że są młodą parą, ponieważ bywali tutaj w przeszłości dosyć często i byłoby teraz jawnym nietaktem z ich strony podważać uprzejme, o ile nie szczere, z góry przyjęte przez hotelową obsługę założenie o ich cywilnym statusie. Przybyli tutaj w połowie tygodnia. Najprzyjemniej spędzili dwa dni i dwie noce, kiedy to ani na chwilę nie opuścili apartamentu. Kochali się i jeszcze raz się kochali, regenerowali swoje ciała długimi drzemkami, kiedy tylko mieli na to ochotę i obfitymi porcjami ich najbardziej ulubionych potraw. A potem znowu kochali się. Chesser zdał sobie sprawę, z jaką niecierpliwością oczekuje poniedziałku. To będzie dziewiąty, dzień jego powrotu do Systemu. Maren pogodziła się z jego uczestnictwem w przeglądzie. Zrozumiała, jaką to sprawi mu osobistą satysfakcję. Ale postawiła warunki: nigdy nie uda się do Londynu bez niej, i musi podejmować swoje pakiety i je sprzedawać tak szybko, jak to możliwe, nie zaglądając do nich nawet. Przystał na ten drugi warunek, bo brak zgody mógł spowodować jej całkowite wycofanie z kompromisu. Po pewnym czasie przekona ją, że — oprócz miłości do niej — potrzebuje też robić dobrze także i coś innego. Ponadto, nie mógł zapomnieć tej żałosnej chwili na ławce nad 328 brzegiem jeziora w Genewie. To doświadczenie umocniło determinację Chessera, aby nigdy nie być przyłapanym z pustą kieszenią. Jak do tej pory, nie miał pojęcia, co ten szwajcarski bank zrobił z jego dwustu tysiącami dolarów, ale był pewny, że to Massey maczał w tym palce. Teraz mieli przed sobą jeszcze tylko jedną noc w Monako. Patrząc w przyszłość mogła ona być ostatnią, jaką kiedykolwiek spędzą tutaj. Postanowili więc, jak najlepiej ją wykorzystać. Ubrali się wieczorowo i poszli na kolację do „La Regent". Zignorowali znajomych i zajęli się całkowicie sobą. Rozmawiali o tym, gdzie powinien być ich dom, o jego budowie i o tym, jak duży powinien być. Wpadło im do głowy, że być może, francuscy prawnicy zechcą sprzedać Chantilly i ta perspektywa zachwyciła ich. Po kolacji pojechali wijącą się wstążką, stromej szosy do Laghet, odwiedzić mały kościółek, o którym słyszeli. Kościółek — ulubiony przybytek hazardzistów — był otwarty przez całą noc, aby umożliwić im pobożne zaklęcia o ochronę przed przegraną. Jego najważniejszym obiektem kultu była Mała Czarna Dziewica; statuetka z twardego drzewa, o czystych, rzeźbionych i pokrytych gipsem rysach twarzy, aby promieniowała z niej otucha dla wierzących w to, że mogą — przy odrobinie świętej pomocy — wygrać mecz z rachunkiem prawdopodobieństwa. Niewątpliwie, niektórzy gracze wracali i wsuwali pokaźne sumy w podzięce do skrzyneczki ze szczeliną, związanej nierozerwalnie z podstawą figurki. Małej Czarnej Dziewicy przypisywano rozliczne nadprzyrodzone osiągnięcia, cudowne ozdrowienia, szesnaście wygranych pod rząd na czarne w ruletce oraz mnóstwo ocaleń od nagłej śmierci. Maren i Chesser nie zwrócili uwagi na pokrytą wyleniałym aksamitem modlitewną ławeczkę u stóp statuetki. Przystanęli na nie więcej niż kilka minut. Chesser zwrócił uwagę, że czerń całkiem złuszczyła się ze stóp Dziewicy, ujawniając ich kredową biel. A także, w zakłopotaniu, że jej ciemne, nieruchome oczy były zezowate. Maren wrzuciła stufrankowy banknot do skrzyneczki ofiarnej i zapaliła świecę. Bo tak wypadało. A potem samochodem wrócili do Monako. W tym samym momencie Toland z zawodowym zabójcą imieniem Riker wchodzili do „Hotel de Paris" tylnym wejściem dla personelu. Obeszli dookoła kipiącą ruchem kuchnię i weszli tylnimi schodami na czwarte piętro. Nikt ich nie zauważył. Hotelowy korytarz był opustosza- 329 ły, nie było ani śladu kelnera czy pokojówki. Toland i Riker przystanęli, aby nałożyć rękawiczki i ruszyli korytarzem do apartamentu numero ąuarante. Otworzyli drzwi kluczem uniwersalnym i weszli do środka. Przystąpili do pracy. Sprawnie, w ciszy, zaaranżowali scenerię rabunku. Opróżnili i powywracali rzeczy w szufladach i walizkach, kradnąc każdy drobny przedmiot, który przedstawiałby jakąś wartość i mógł pomieścić się w kieszeni; włącznie z zawartością szkatułki z klejnotami Maren i plikiem pięćsetfrankowych banknotów, które znaleźli upchane w jednym butów Chessera. Kiedy skończyli, obydwa pokoje apartamentu wyglądały tak, jakby ktoś je splądrował w pośpiechu. Scenerię uzupełniło kilka dodatkowych szczegółów. Przewrócona na podłodze lampa ze zgniecionym abażurem, wyrwane ze ściany kable telefoniczne, koślawy stół z rozszczepioną jedną nogą, nakrycia pozdzierane z łóżek, wywrócone krzesło, porozrzucane popielniczki i popiół na dywanie. Oznaki stoczonej walki. Lecz nie będzie, oczywiście, żadnej walki. Kiedy Chesser i Maren wejdą do swojego apartamentu i zamkną za sobą drzwi, Toland z Rikerem — z dwóch stron — obezwładnią ich narkotykami z bezszelestnych pistoletów na sprężone powietrze strzelających specjalnymi bolcami działającymi jak strzykawki. Będąc pod wpływem narkotyku zostaną związani i zakneblowani. Kiedy tylko efekt działania narkotyku minie, Toland da Chesserowi okazję do ujawnienia, gdzie znajduje się skradziony skarb diamentowy. Oswobodzi jedną rękę Chessera, aby miał możliwość napisać potrzebną informację. Massey nie miał zamiaru polegać na pamięci swojego przedstawiciela. Na wypadek odmowy Chessera, Toland dostał instrukcję, aby przekonać go przez postąpienie szczególnie okrutnie z Maren. W tym znakomity był Riker, któremu sprawiało seksualną satysfakcję posługiwanie się przedmiotami w miejsce tego, czym był wyposażony przez naturę. Po wydobyciu od Chessera informacji, Toland miał zatelefonować do Massey'a z publicznego telefonu. Następnie miał porozumiewać się z nim ponownie co godzinę, dopóki Massey nie potwierdzi, że Chesser nie kłamał. Licząc wszystko razem, Massey oceniał, że sprawdzenie lokalizacji diamentów na terenie całej Anglii nie powinno trwać dłużej niż trzy godziny. Po rozmowie z Massey'em, Toland powróci do Rikera, 330 czekającego na niego w apartamencie. Użyją stalowych sprężyn garote. Bezszelestnie, precyzyjnie. Toland i Riker nosili przy sobie w kieszeni po jednej. Najprostszy rodzaj przyrządu niosącego śmierć. Zaledwie cienki kawałek plecionego stalowego drutu zwiniętego odwrotnie w pętlę, z końcami złączonymi bardzo silną sprężyną. Pętla jest zakładana na szyję przez głowę. Kiedy sprężyna jest zwalniana pętla z gwałtowną siłą prostuje się. I dusi. Toland i Riker zajęli już swoje pozycje po obu stronach wejścia do apartamentu numero ąuarante. Toland czekając, przypadkowo dostrzegł książkę na stojącym obok niego stoliczku. Książkę o dziwnym tytule. Przypuszczał, że po chińsku. / Ching. Toland przekartkował ją, stwierdził, że nie jest to powieść i zdziwił się, po cóż — u diabła — ktoś włożył doń trzy guziki w charakterze zakładki. O tej porze Maren i Chesser znajdowali się dokładnie po drugiej stronie hotelu. Wchodzili do „Casina". W salle privee Maren nie mogła się zdecydować czy zagrać w ruletkę, czy chemin de fer. — Spróbuj obu — zaproponował Chesser. Potrząsnęła głową i zdecydowała się usiąść przy ruletce. Jakby o tym przesądzał jakiś ważny zabobon, minęła kilka czynnych stołów i podeszła do tego, który stał najdalej od wejścia. Chesser kupił dla niej sztonów za pięćdziesiąt tysięcy franków. Limit, który razem określili. Ułożyła je starannie w słupki, zgodnie z nominałami, na pokrytej rypsem powierzchni stołu, ale nie przystąpiła od razu do gry. Przyglądała się opadającej kuli przez chwilę. Jej z pozoru niekonsekwentna gra była jednakże metodyczna. Często nie brała udziału w jednej czy dwóch następujących po sobie kolejkach i zawsze rzucała spojrzeniem na prawo i na lewo przed wybraniem numeru. Wygrała swój pierwszy zakład i od tej pory wygrywała częściej niż przegrywała. Chesser stał z tyłu jej krzesła. Patrzył na zieleń z porozrzucanymi na niej opłatkami nadziei, niemal każdy numer był nimi przykryty, pomimo że wygrywającym był tylko jeden. Dookoła rozchodził się wysoki dźwięk obracającej się obręczy, finałowe stuk-stik-stok opadającej kuli i wskakującej na swoje miejsce. Krupierskie grabki z bezwzględną precyzją zbierały dla kasyna należną mu część. Udekorowane klejnotami palce bezmyślnie rozkładały to tu, to tam, wielkie sumy nadziei. Nie było wybuchów śmiechu, przyjemność czerpano z wyczerpującego podniecenia. 331 Chesser'owi wpadła do głowy myśl, że — w istocie — gracze stawiają przeciw sobie, a prawdziwą stawką są przywileje rozdawane przez boga hazardu. Cały czas towarzyszył Maren, głaskał ją zachęcająco po ramieniu, brał za rękę, kiedy podawała mu ją, zapalał jej papierosa i zamawiał dla niej szampana. Ze swej pozycji mógł zajrzeć za dekolt jej sukienki, widział jej idealnie jędrne, nagie piersi o sutkach, które wyglądały tak, jak zawsze — jakby była podniecona. Wkrótce zauważył, że mężczyzna naprzeciw niej, pulchny Arab, grający na stojąco także rozkoszuje się tym widokiem. Chesser popatrzył na niego z naganą. Arab nie zwrócił na to uwagi. Chesser przesunął się, aby swoim ciałem częściowo zasłonić mu ten widok. Ale Arab był graczem, uprawnionym do dokonywania zakładów, wcisnął się więc głębiej i dalej przyglądał się ukradkiem. Zdekoncentrowany grał źle, a ponieważ nie miał zamiaru zrezygnować z roztaczających się przed nim widoków, musiał kupować coraz więcej sztonów. Dopóki nie przegrał ponad stu pięćdziesięciu tysięcy franków. Być może, kierując się sobie tylko znanym kryterium uważał, że było warto. Chesser uważał to za prawie godziwą cenę. Dla Maren była to szczęśliwa noc. Nad ranem jej wygrana osiągnęła wysokość stu siedemdziesięciu pięciu tysięcy franków. Chesser zaproponował, aby zakończyła na tym. — Jeszcze jeden, ostatni raz — powiedziała. Przy stole siedziało jeszcze tylko dwóch innych graczy. Obaj przegrali mnóstwo pieniędzy, które próbowali odegrać. Maren wezwała głównego krupiera i porozmawiała z nim na osobności. Uprzejmie pokiwał głową do niej i do krupiera obsługującego stół, przy którym grała. Powróciła do gry. Przed następną kolejką spojrzała w prawo i w lewo, znieruchomiała niepewnie, ponownie rzuciła spojrzeniem w lewo i w prawo, wzruszyła ramionami i wypchnęła do gry wszystkie swoje sztony. — Numer 11 — oświadczyła. Chesser zamrugał oczami, ale milcząco zgodził się z nią. Po około pięćdziesięciu ąbrotach, siła odśrodkowa osłabła i poddała się grawitacji. Kula zatrzymała się przy numerze 13. — Wprost do następnych drzwi — ze znudzeniem powiedziała Ma- 332 ren. Odwróciła się do Chessera, który teraz siedział obok niej. Poprosiła go, aby kupił jej więcej sztonów. — Koniec — powiedział do niej. Pomyślał, że zaprotestuje, ale zamiast tego uśmiechnęła się do niego oczami i nagrodziła go pocałunkiem. Opuścili „Cassino". Maren była w szampańskim nastroju, nie miała ochoty na sen. Nie miała ochoty wracać jeszcze do hotelu. Udadzą się dokądś samochodem. Do Upper Corniche? Nie. Chciała pojechać do portu. Chesser poprowadził samochód jednokierunkowymi ulicami miasta nad brzeg morza tam, gdzie stały zacumowane prywatne łodzie i jachty. Wszyscy, oprócz nich, spali. Jedynym poruszeniem było leniwe kołysanie jednostek. Zatrzymał samochód i wysiedli, aby pójść dalej, objęci ramionami. — Wiesz dlaczego wygrywałam dzisiaj? — Mała Czarna Dziewica. — Nie, do licha. Ale istotnie korzystałam z pewnej pomocy. Billie Trzy Skały i Chińczyk mówili mi, na które numery stawiać. Całkowicie polegałam na nich. — Rzeczywiście zakończyli mocnym akcentem. — Nie mogli, po prostu, zdecydować się ten jedyny, ostatni raz — wyjaśniła. — Aha, to dlatego — powiedział Chesser, zgadzając się z nią. — Billie radził mi postawić na 11, a Chińczyk mi to odradzał. — Powinnaś pójść za radą Chińczyka. — To jasne. — Jeśli panowała między nimi aż taka różnica poglądów, dlaczego nie opuściłaś tej kolejki, zamiast rzucać się na oślep? — Musiałam grać. — Dlaczego? — Chciałam dowiedzieć się, który miał rację. Chesser nie mógł się oprzeć, musiał się roześmiać. Wyobraził sobie, ile ich przyszłych decyzji będzie podjętych pod wpływem dwóch niewidzialnych i, co zostało dowiedzione, bynajmniej nie nieomylnych mentorów. Wyszli na falochron. Olbrzymie bryły betonu, ułożone jeden za drugim, były przechylone na zmianę, raz na wschód to znów na zachód. Taki układ powodował, że falochron był popularnym miejscem do 333 opalania. W każdy słoneczny dzień, gładki beton pokrywały niemal całkowicie nagie figury, które przesuwały się, dążąc za słońcem: ze wschodnich platform — rano, na zachodnie — po południu. Wolnym krokiem, Maren i Chesser dotarli aż na sam koniec falochronu. Na horyzoncie budził się świt. Witało go spokojne morze; łagodnym chlupotem muskanych przez niego wód, jedynie w oddali, okazywało dziwaczną wrażliwość na najlżejszy nawet podmuszek wiatru. — Wrócić pomiędzy — zauważyła zamyślona Maren, zapatrzona w morze. — Hmm? — To jest miejsce, gdzie chciałabym się udać. Wrócić pomiędzy niebo i morze. Nie, aby tam zostać, ale na chwilkę; popatrzeć tak, jak patrzę teraz. — Gdzie to jest? — zapytał Chesser, wierząc, że wie. Powiedziała mu. Rzadko wspominała to miejsce. Z tych niewielu wypowiedzianych przez nią słów, Chesser wyobraził sobie trudny do zniesienia obraz tego miejsca, pełen smutku i odosobnienia. Jednakże teraz, gloryfikowała je i snuła radosne wspomnienia, o oglądanych w lustrzanej powierzchni fiordu odbiciach gór pod górami, ptaków pod ptakami i swoich własnych pod sobą. Wszędzie były kopie wszystkiego. Udawała, że to, co ją otacza, zostało odwrócone i wyobrażała sobie, że nie wie, co jest realne, a co nie. Słowa jej opowiadania otulały czułe wspomnienia, jakby odrobinę za duże, by mogła je wyrazić i jej oczy zwilgotniały; prosiła go oczami. — Pojedziemy tam — obiecał. — Wkrótce? — Wkrótce — powiedział do niej. Długo stała przytulona, a potem nagle oderwała się od niego. Zrzuciła buty. Zanim zdał sobie sprawę, co robi, zsunęła sukienkę, zrobiła krok i wyszła z usypanego z wiotkiego materiału kręgu. Teraz miała na sobie jedynie dół od białego bikini. — Pływanie mnie zrelaksuje — powiedziała. — Będzie ci zimno. — Tym bardziej będzie relaksujące. Zbliżyła się do skraju falochronu. Spojrzała w dół, do wody i zawahała się. Nagle podjęła decyzję, wsunęła kciuki pod elastyczną górę majteczek — wywracając je na drugą stronę — zsunęła je i kopnięciem posłała w kierunku Chessera. 334 Otaczało ich łagodne światło. Wszystko nabierało dopiero kolorów — miasto na wzgórzach, woda, jej włosy. Stanęła na skraju, gotując się do skoku. Chesser trzymał dystans, aby nacieszyć oczy wspaniałym widokiem jej całej. Nagle poczuł się niezwykle podniecony, nie mógł się opanować i wykrzyknął jej imię. Odwróciła się. Zbliżył się do niej z wyciągniętymi ramionami, aby ją objąć. Przytulili się do siebie, a ona, czując jego podniecenie, aby tym bardziej je powiększyć, przywarła do niego jeszcze mocniej. — Kocham cię — powiedział. — Wiem — powiedziała. — Ja wiem. W tym momencie, stalowy pocisk uderzył w jej plecy. Pochodził z dalekosiężnej strzelby, której spust nacisnął czarnoskóry morderca, jeden z posłusznych braci Weavera, upewniającego się za wszelką cenę, że nikt, nigdy nie skojarzy go z kradzieżą dwudziestu milionów karatów. Pocisk przebił ją na wylot i wbijając się w niego przeniósł z sobą odrobinę jej ciało. Nieomal jednocześnie, drugi pocisk — ze strzelby innego mordercy — uderzył w plecy Chessera. Rozerwał ciało, przebił je na wylot i, przenosząc odrobinę niego, wbił się w nią. Głowa jej opadła do tyłu, długie włosy Wikinga spłynęły w dół. — Jag ar radd — wymamrotała. Boję się. Chciał jej powiedzieć, żeby się nie bała i czuł, że może jej to powiedzieć. Ale nie musiał tego robić. Oboje byli już martwi. \