15410
Szczegóły |
Tytuł |
15410 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15410 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15410 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15410 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wiktor Żwikiewicz
Druga jesień
Reżyser: — Towarzyszu, proszą nas źle nie
zrozumieć. Możemy się mylić, ale myśmy chcieli
uczynić z naszego teatru narzędzie walki i budowy.
Obejrzą — i wezmą się do pracy, obejrzą — i
obudzą się, obejrzą — i zdemaskują…
Majakowski Łaźnia
Tym, którzy byli przedtem
GENESIS I
Dawid Sweetlicz powierzchowność miał raczej przeciętną i wyraz twarzy prozaiczny.
Stosunkowo wcześnie i bez żalu młodości, bolejącej nad utratą złudzeń, zaniechał mimikry
„gniewnych” generacji. Był całkiem normalny, ergo — przeciętny, pozbawiony symptomów
duchowej głębi zakodowanej we wzrok obłędny, w ekstrawagancje opakowań i inne kontestacje.
Po prostu, na ironię powszechnych tendencji, pełen był optymizmu tudzież dobrych chęci. Atut
swojej wiary i dorobek umysłu przyniósł pod pachą w ciasno zwiniętym rulonie.
Przed wejściem do Departamentu Prognozowania zaczepił go maleńki, pocieszny facet z
trzcinową laseczką w dłoni i z czarnym melonikiem na jajowatej głowie.
— Nazywam się Cummings Jr — wyjaśnił — Chciałbym od pana kupić to…
Spod nienagannie sztywnego mankietu strzelił długim paluchem.
— Pan żartuje — stwierdził Dawid Sweetlicz.
— Jeśli dojdziemy do porozumienia, kupię pana również — ze stoickim spokojem i szczególną
melancholią miniaturowy Charles Chaplin zaoferował eskalację transakcji. — Nazywam się
Cummings Jr.
— Bardzo mi przyjemnie…
— Kupię wszystko.
— Znaczy… TO, mnie, a potem?
— Wszystko — wyjaśnił jegomość i swoją trzcinką objął w posiadanie miasto; a może i więcej.
Dawid Sweetlicz docenił poczucie humoru napastliwego człowieczka, uśmiechnął się, po czym
wyminął przeszkodę i pchnął oszklone drzwi. W błysku szyby dostrzegł jeszcze smutną zadumę w
oczach właściciela melonika, lecz znacznie bliżej już się zakrzątnął Portier i bez zbędnych słów
prowadził gdzie trzeba. I stał się cud następny — Dyrektor Departamentu raczył go przyjąć bez
zwłoki. Co prawda przed drzwiami gabinetu Dawid Sweetlicz pierś w pierś starł się z młodym
człowiekiem o twarzy wykrzywionej wściekłością, lecz wir powietrza i przekleństw przeszedł
bokiem, przepadł w pułapce czarnej limuzyny — lokalny grawitacyjny kolaps, domena Mistrza
Ceremonii przechwytującego odpady z wyższych szczebli; przed Dawidem Sweetliczem
przestrzeń rozwinęła przytulną lagunę i już Sam Sekretarz demonstrował uwodzicielski piruet —
jeszcze krok i znad masywnego biurka ogarnęło Sweetlicza przychylne spojrzenie samego
Dyrektora Departamentu.
— Uszanowanie, Mr Sweetlicz — tłusty paluch bezbłędnie zlokalizował rulon pod pachą
petenta. — TO, ma się rozumieć, pański PROJEKT?
— Tak, ukończyłem właśnie i chciałbym przedstawić — zawahał się Dawid Sweetlicz —
osobom kompetentnym.
— Tak, słucham.
A więc — krótka rozgrzewka, zanim się zbierze komisja ekspertów, pomyślał Dawid Sweetlicz.
Następnie zdarł opakowanie i zaczął rozwijać arkusze wykresów, rzuty przestrzenne, profile i
chińskie smoki wielostopniowych równań wijące się równolegle do słupków cyfr, sum, procentów
— rozliczeń kosztów i charytatywnych, datków na bezrobotnych.
— Oto mój PROJEKT. Opracowałem go na kanwie tradycyjnie symetrycznej kompozycji
ziemskiej homeostazy — wypalił jednym tchem.
Dyrektor Departamentu uśmiechnął się z dziwnie skądś znajomą melancholią, lecz nie mniej
przychylnie. Dawid Sweetlicz postanowił kontynuować bez zwykłej popularyzacji.
— Jednocześnie starałem się przełamać dotychczasowe architektoniczne doktryny i wydaje mi
się, że znalazłem odpowiadającą duchowi naszego czasu estetykę kreacyjną skomponowaną w
nierozerwalną całość z pierwiastkiem kosmicznej struktury świata. PROJEKT ten postuluje pełne
wyzwolenie tradycyjnego siedliska homo sapiens z ograniczeń określających bytowanie naszego
gatunku wyłączanie w płaszczyźnie (powierzchni globu. Mam tutaj również architektoniczną
dokumentację, dotyczącą sposobu osadzenia w atmosferze szkieletów nośnych lżejszych od
powietrza, sięgających stratosfery, a w ziemi zakotwiczonych osnową szklanych strun i —
zależnie od konfiguracji (terenu — posadowionych na naturalnych cokołach górskich masywów.
Przeniesienie strefy bytowej człowieka w sferę powietrznej otoczki Ziemi umożliwi
dynamiczniejszy i bardziej przestrzenny rozwój cywilizacji stojącej na progu kosmosu, rozwiąże
problemy wewnętrznej komunikacji, a przede wszystkim…
— …Zachowa tradycyjny model biocenozy na poziomie gruntu — podchwycił Dyrektor
Departamentu — i podtrzyma swobodną ewolucję reszty form żywych, nie kolidującą z
technologicznymi ekscesami działalności człowieka. Stworzylibyśmy wspaniały rezerwat
ziemskiej biosfery, jedyny na jej miarę, przy czym nam samym pozwoliłoby to pełniej przeniknąć
w surowcowe rezerwy globu. Przemysł pod ziemią, życie na powierzchni, a my… w niebie. Nie
popełniłem większej niekonsekwencji?
Od dłuższego czasu Dawid Sweetlicz stał z wytrzeszczonymi oczami i obwisłą szczęką.
— S–skąd p–pan?! — wystękał wreszcie. — Przecież j–ja… n–nigdy… nikomu…
Przed oczami wirowały mu sfery Diraca, zawiłe wizje architektonicznych labiryntów, czarne
gwiazdy i równie przepastne czarne limuzyny—
— Mr. Sweetlicz, na moim stanowisku wypada wiedzieć więcej, niż tego oczekują przeciętni
obywatele — wyjaśnił Dyrektor Departamentu, kątem oka zerknął na zegarek i dodał jowialnie —
poza tym, pan rozumie. My wiemy wszystko.
— W–wszy–ystko? — smakował głoski Dawid Sweetlicz.
— Pan rozumie…
— Lecz w takim razie?! — z nadzieją westchnął Sweetlicz.
— Niestety — Dyrektor Departamentu rozłożył ręce. — To jest Utopia. U–TO–PIA. Co prawda
słuszna z ekonomicznego punktu widzenia, lecz — pan rozumie — w tym PROJEKCIE praktyka
chciałaby wyprzedzić teorię Systemu.
— Skoro PROJEKT jest realny!
— Dodam nawet: JEDYNY ROZSĄDNY —uśmiechnął się Dyrektor Departamentu. — Jest
optymalny jako PROGRAM dalszego rozwoju. Ale to nie zmienia niczego.
— Dlaczego?!
— Tłumaczę panu: między teorią a praktyką…
Dawid Sweetlicz bezradnie patrzył na swoje wielobarwne wykresy. Poronione dziecko. Zwoje
kart i zrolowane kalki leżały bezwładnie, odarte z nadziei i tajemnicy — kto wie, jak dawno temu.
Wszystko to było teraz podobne do wnętrza jego duszy, przepołowionej i odkrytej z bezwiednym
bezwstydem, jakby to COS utraciło nieświadome dziewictwo, zanim jeszcze zostało naprawdę
poczęte.
— Niech to pana nie gnębi Mr. Sweetlicz — Dyrektor Departamentu wyszedł zza biurka i
dobrodusznie poklepał go po ramieniu. — Nie jest pan pierwszy z tych, co dostrzegają i nawet
mają rację. Przed chwilą był u mnie pewien biolog. Jego specjalność — genetyka
eksperymentalna. To też, rzekłbym, umysł niepospolity. Sugerował biologiczną przebudowę
naszego ustroju, od podstaw i najgłębszych uwarunkowań organicznej materii. Twierdził, że
Natura jest nad wyraz banalna, on natomiast… Ech! To była doprawdy wspaniała wizja!
Zaryzykuję twierdzenie, że wręcz rewolucyjna!…
Dyrektor Departamentu westchnął z rozrzewnieniem i wzniósł oczy w sposób wybitnie
mistyczny.
— Lecz co ja teraz… — wyszeptał Dawid Sweetlicz.
— W coś zawsze trzeba wierzyć — z zadumą stwierdził Dyrektor Departamentu
Prognozowania. — I trzeba mieć nadzieję. Czasami, zdarza się, pomaga…
— KTO?! — Dawid Sweetlicz uczepił się zbawiennej słomki.
— No… choćby Opatrzność.
GENESIS II
Wyspa jest niewielka. Jedna z miliarda w spiralnym archipelagu.
Jej wielkość i umiejscowienie w przestrzeni zależy od punktu widzenia.
Wolność wyboru tegoż gwarantują swobody obywatelskie mieszkańców wyspy.
Golfstrom czasu oszczędził tylko wierzchołek skały wynurzony z ruchomego piasku, z kleszczy
raf koralowych i skamielin muszelek, białych jak manna z nieba — krople mleka wyciśnięte z
piersi karmiącej wilczęta. Szczyt wyspy porasta kępa suchej trawy i kilka poszarpanych przez
wiatr karłowatych krzewów. Poza tym na skraju urwiska gnieździ się kolonia gryzoni, pospolitych
szczurów uratowanych z okrętu rozbitego o pobliskie rafy.
Inne źródła historyczne sugerują rodowód sarmacki ewentualnie Braterską Trójcę, inne jeszcze
— genezę zgodną z teorią ewolucjonizmu lub panspermii.
Przyczyna istnienia w tym Kosmosie jest obojętna.
Ważny jest FAKT istnienia.
Przyczyną mógłby być Bóg.
Lecz nie jest.
Dzięki Bogu. Dlatego istoty w tym świecie wznoszą ołtarze sobie poaobnym i ukrzyżowują
samych siebie. Niech im wyjdzie na zdrowie.
Jedno jest pewne — na początku nie było pomników.
Był świt.
Potem wiatr od lądu przywiał pierwsze pasmo pajęczyny z uwieszonym okruchem zdechłego,
zasuszonego pająka.
Według zaleceń inspirujących środki masowego przekazu jest rzeczą naturalną, że wyścig w
opanowaniu kosmicznej przestrzeni pochłania pewne ofiary. Przynajmniej w fazie rozruchu.
Później nitki babiego lata coraz częściej cumują na gałęziach krzaków, osiadają w trawie, dając
przytułek pajęczym wędrowcom. I z każ— dym dniem przybywa ich więcej. Aeroplany pchane
porywami wiatru żeglują z wnętrza continuum przesłoniętego mglistym parowaniem oceanicznego
grzbietu.
Poeta siedzący w betonowej norze, wierny SF — ślepy wobec rzeczywistej natury zjawisk,
wystukiwał na maszynie do pisania donos na siebie i peany na cześć zbliżającej się odmiany:
„…czuł, jak się wypełnia jego truchło—ciało, jak się rozdyma balonem mieszczącym postronną
wrzawę i szmer prądów idących od środka wskrzeszonego ciała; czuł, jak palący podmuch zlizuje
mu zmarszczki ze starczego czoła i pulsem dopełnia wiotki mięsień w kroku. Podniósł głowę i w
powodzi jasnozłotego światła poszukał oczyma znaku Wszechmogącego, którego oddech tak
namacalnie przenikał korony drzew wyrosłych w tym rajskim ogrodzie…”
Patrzył w głąb siebie, zamiast jak małża otworzyć się na zewnątrz żywym i bolesnym mięsem.
W powodzi znaków Apokalipsy dopatrywał się przędzy porwanej z grzebieni morskich nereid,
które — frywolne i bezwstydnie gołe — czeszą włosy nad lustrem morza, przeglądają się w jego
głębi, jak on — w sobie samym; widział nici srebrzyste z rozdartego żagla Latającego Holendra, co
nad falami burzy pojawiły się jako zapowiedź zmierzchu lata, proroctwo pory czerwonozłotych,
zakwitających liści.
Inne pory roku są bowiem nieśmiałą tylko próbą, nieudanym preludium rzeczywistego
przepychu, kiedy letni zalążek kwiatów rozprzestrzenia złotą zarazę na wszelkie trawy i drzewa,
pochłania lasy zakwitające fantastyczno–mistycznym barokiem, ogarnia ogrody i parki przed
wrotami opuszczonych pałaców, zasiewa podmiejskie łąki. Jest to eksplozja słonecznego żaru,
kwintesencja; wszystkich protuberancji, jakie zieleń liści tak pracowicie przeistaczała w
makroenergetyczne ciągi molekuł — od rozwinięcia pąka, aby u schyłku istnienia nagromadzony
ogień wyzwolić ze słonecznej baterii.
U schyłku istnienia.
Boże, miej w opiece naiwnych.
I wiernych tej prawdzie.
Mieszkaniec owej samotnej wyspy, kiedy się wyłoniła ledwie w mnogojęzycznym Archipelagu,
napisał kiedyś: „piękno jest bowiem chorobą, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej
infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu,
Tak myślą ci, którzy wierzą jeszcze,, że cokolwiek przemija bez śladu.
Jesień nie umiera nigdy.
Jeśli, się wypali w jednym ognisku — pajęczy posiew przeniesie ją dalej, na inne długości i
szerokości geograficzne, w koordynaty innego continuum, ześle złoty przepych na każdą z
najodleglejszych nawet wysp.
Wysp.
Państw.
Albo planet.
Wszędzie tam, gdzie szare gryzonie wytrwale dążą swe labirynty, wydeptują ścieżki, czasem
przystają, wspinają się na tylne łapy i wietrzą, kierunki wiatrów. Już na dwóch nogach, zgodnie z
teorią ewolucji.
Czasami tak zostają w labiryncie dziwnego laboratorium — dwunogie i dwurękie, białoskóre
szczury–olbrzymy. Wyznawcy proroka Darwina.
Również proroków z innych branży.
Niemniej winnych.
Trwają z dumnie wzniesionym szczurzym pyskiem.
Od chwili poczęcia do śmierci nie zaprzestają krzątaniny zawziętej. Szczury–olbrzymy. Zajęte
pilnym oddzielaniem ziarna od plew nie dostrzegają nawet, jak z niematerialnej głębi jesień
nawiewa nici srebrnych pętli, cienkich — aż przenikających, wiążących na nowo, odmiennie —
którym poranna rosa odbiera niematerialną zwiewność i dopiero promienie wschodzącego słońca
osuszają sieć pajęczyny, nieuchronnie i ostatecznie zagarniają wierzchołek samotnej wyspy —
odtąd na zawsze uwikłanej w sidła.
Taka jest scenografia.
Czas i miejsce akcji.
Marny teatr, chociaż z gleby żyznej.
Kimkolwiek jesteś — nie szukaj innej wykładni.
To tylko wierzchołek samotnej wyspy — zasiedlony garstką szczurzych parazytów,
rozwichrzony siwizną łeb olbrzyma wynurzający się z morskiej piany.
LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 V — GMT 12.00 — QRG 14 MHz.
STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU:
— …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Come in, please!
— Tu GT5X. Zgłaszam się zgodnie z umową — GMT 12.00. Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Dziękujemy za materiały. Naszym ludziom udało się rozbić bank.
Za parę dni będziesz miał spore ułatwienie z przelewem informacji na konto Cummings Co. Jak z
percepcją? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Niech to diabli! Kiedy podłączą końcówkę gwarantuję
ekspresowy abonament w puli Komputerowego Systemu,: Są jakieś szczególne dyspozycje?
Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Spokój w eterze. Poszperaj na własną rękę. Mamy tu kłopoty z
rozruchem, chociaż nasza parka geniuszów.1 ledwie ciągnie na dopalaczach. Maestro
zapowiedział, że im poluzuje wędzidła, kiedy zdołają tę łajbę rozbujać. To wszystko z naszej
strony. Masz coś jeszcze? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Ciągle kłopoty? Ostatnio miałem paskudną słyszalność:
zrozumiałem, że tym szczunkom szwankuje ideologia… Tak trudno wziąć za pysk? Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Technologia, drogi przyjacielu. Musisz się lepiej podstroić.
Wyłącznie technologia…
„RUDE PRAVO” 21 VI:
CTK. Na dorocznym, odbywającym się w Bratysławie, Międzynarodowym Konkursie o tytuł
Miss Inter–Rosa, pierwsze miejsce zajęła niespotykanej wielkości róża herbaciana z gatunku
Cherchez–la–femme. Jej kwiatostan osiąga 30 cm średnicy, a zapach jest upajająco słodki, niemal
narkotyczny.
W porównaniu z rokiem ubiegłym tegoroczny konkurs i wystawa przyniosły miłośnikom
„królowej kwiatów” wiele niezapomnianych wrażeń. Zestaw nowych, często wręcz
oszałamiających propozycji zaćmił wszystko, czego kiedykolwiek doznali najwybredniejsi
koneserzy ogrodnictwa.
Nasze czytelniczki zainteresuje fakt, że najmodniejszy okazał się gatunek róży herbacianej o
odcieniu pomarańczowym, z lekka przeplatanym czystą czerwienią.
22 CZERWCA — ŚWIT
Noil wychyliła się przez poręcz werandy, i oczami poszukała Toniego. Malec zaszył się pod
krzakiem akacji i zawzięcie z kimś dyskutował.
— Toni! — zawołała. — Kazałam umyć się i wracać na śniadanie.
Raczkując wycofał się z gęstwiny i podniósł odrapany, piegowaty nos.
— Fu–u! — sapnął wydymając policzki.— Prawdziwy wojownik żywi się tylko własną
zdobyczą.
—A kogo wytropił mój wojownik?
— Wytropił i ubił tasmańskiego diabła.
— Wspa–aniale! Czy oczy squaw, mogą też nacieszyć się wielką zdobyczą?
— Mogą — zgodził się wspaniałomyślnie.
Jeszcze raz kucnął, wypiął pośladki i syknął w kłujący gąszcz. Potem podniósł się zafrasowany
i bąknął:
— Tylko… Betsy nie chce wyjść.
Noil z trudem zachowała powagę wymaganą od kobiety ciałem i duszą przynależnej dziwnemu
zabójcy tasmańskich diabłów. Od kiedy Ken przywiózł maleńką kolczatkę z dalekiego r południa,
gdzieś z okolic Fremantle, Betsy zdążyła się oswoić i nawet wyruszała z chłopcem na wojenne
wyprawy.
— Nie rozumie, jak się do niej mówi — poskarżył się Toni. — Czasami bywa uparta, jak…
jak…
Poszukał wzrokiem, z czym można by porównać upartą Betsy i nagle jego umorusana buzia
zrobiła wielkie „O!”. Wskazał na wschód paluchem, którego częste kontakty z ziemią
niedwuznacznie sugerowały prehistoryczne powinowactwo z piętą.
— O! — zawołał. — Jakie śliczne!
Noil oparła się o poręcz schodków wiodących z werandy. Nie było nic widać — okap dachu
przesłaniał pół nieba. Zeszła na dół. Stopnie poskrzypywały, były zbite ze świeżo heblowanych
desek, jeszcze nie wytartych przez buty tych wszystkich sąsiadów, którzy kiedyś będą ich
odwiedzać. Nie było ich zbyt wielu w tej okolicy, zaledwie z kilku farm.
Musiała obejść narożnik budynku.
— Coś znowu wypatrzył?
Piaszczysta ścieżka zbiegała w zielone pasmo namorzyn i grzęzła w brunatnym gąszczu
słonorośli. Wyżej przestrzeń swobodna aż po horyzont udostępniała oczom panoramę spienionego
grzbietu koralowych raf.
Ale tym razem zachwytu Toniego nie sprowokował tęczowy refleks słońca we wzbitym wysoko
pióropuszu wodnej piany. Daleko na wschodzie, gdzie horyzont zamyka przed wzrokiem barierę
nie do przebycia dla najbardziej ciekawych spojrzeń, cały nieboskłon między Przylądkiem Talbota
i Ziemią Arnhema przywdział barwę jesiennego ognia i żywej purpury, ku zenitowi przechodzącej
w rozcieńczenie czerwonawego brązu i ochry.
Noil jedną ręką objęła Toniego, drugą przesłoniła oczy.
Próbowała dopatrzeć się źródła łuny zawisłej nad morzem. Krążek ledwie wstającego słońca
majaczył tam w niezwykłym zarzewiu, powoli rozchylał coraz wyższe partie mgieł, które sinymi
pasmami ciążyły w dół, spowijały szczelnie linię horyzontu wyczuwalną jedynie za
pośrednictwem zmysłu równowagi wyznaczającego poziom. W mlecznym roztoczu tylko
wyłupiaste oko słońca spoglądało plamą nabiegłą krwią. Sprawiało wrażenie ogromnej,
nieruchomej źrenicy w samym środku czoła jakiegoś strasznego indiańskiego wodza–cyklopa,
może samego Wielkiego Ducha, który wychyla się z antypodów, podnosi twarz naznaczoną
pręgami wojennych barw, twarz pozbawioną wyrazu, ogromną jak całe niebo.
— Czy niebo może być takie czerwone? — zapytał Toni.
— Widocznie tak, skoro jest — odparła.
— Ale dlaczego? — nie ustępował.
— Zapytamy, kiedy wróci Ken.
Mieszkali tu od niedawna, od przeniesienia się na wieś z odległego Sydney, i Noil nie mogła
zaręczyć, czy aby taki odcień nieba nie zwiastuje po prostu nadciągającej pory monsunów. Na
wszelki wypadek wolała poczekać wa męża, zamiast wdawać się z synem w dyskusję, której
rezultat był z góry przesądzony — maluchy w jego wieku bywają okrutnie dociekliwe.
— Chodźmy już na śniadanie — zaproponowała.
— A Betsy?
— Daj jej pospać. Przynajmniej raz. Obejrzał się jeszcze na łunę nad dachem. Oko Manitu
dziwnie martwo spoglądało z czerwonoskórej twarzy nieba.
— A wiesz — powiedział Toni i z brzmienia głosu poznać było, że coś całkiem innego zaprząta
mu głowę — od pewnego czasu Betsy stała się jakaś uparta. Dawniej taka nie była.
„DAILY MIRROR” 25 VI:
MEN. Północne rejony Afryki nieoczekiwanie stały się miejscem sprzyjającym nowym
odkryciom biologicznym dokonywanym przez ekspedycje i miejscowe ośrodki badawcze różnych
narodowości. Między innymi w strefie słonych jezior, szczególnie w okolicy Szott Melghir, w
trakcie prac inwestycyjnych Hydro–Petrol. Co., odkryto kolejną nowalijkę w katalogu dokonań
przyrody naszego globu. Jest, nią glon pozornie tylko zbliżony do Volvox z (typu zielenic, nie
wykazujący bowiem typowej dla tej i innych roślin zawartości chlorofilu. Jego miejsce zajmuje
metaloporfiryna z żelazem zamiast magnezu, a to sprawia, że nowo odkryty glon pozbawiony jest
całkowicie zielonego ubarwienia. Metabolizm tej rośliny, pod wieloma względami inny niż w
przypadku krasnorostów, nie został całkowicie rozszyfrowany. Doświadczenia z próbkami
przesłanymi do Anglii powinny niebawem wyjaśnić i tę tajemnicę.
LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 25 VI — GMT 19.00 — QRG 14 MHz.
STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU:
— …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się!
— OK! Tu GT5X. Mam parę ciekawostek. Zjawił się u mnie Gawroski. Podejrzewam, że węszy
wokół „Midnight Climax II”. To stara sprawa. Maestro powinien się w tym orientować lepiej ode
mnie. Były naciski, aby rzecz zamknąć w sejfach, Więc wypadła poza horyzont zdarzeń. Po jakie
licho miałby to ktokolwiek odgrzewać? Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Prześwietliłeś swoją; kartotekę? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Żeby przewiercić cały Komputerowy System muszę najpierw
znać hasło. Może Maestro będzie wiedział, jak się do tego zabrać. Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Nie możesz samego Gawroskiego pociągnąć za język?
Ostatecznie to twój wspólnik. Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Wspólnik! Mam nadzieję, że — w razie czego — jemu też
dopisze poczucie humoru…
„DAILY MIRROR” 26 VI:
ASTRONOM–AMATOR ODKRYWCĄ NOWEJ GWIAZDY! Z pewnym opóźnieniem
dotarło do nas doniesienie korespondenta włoskiej agencji prasowej ANSA. W nocy z 8 na 9 maja
siedemnastoletni uczeń syn znanego polityka chadeckiego z Bolonii, został odkrywcą nowej
gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych. Paolo Nippoli prowadził obserwacje nieba przy
pomocy amatorskiego teleskopu lustrzanego i o godzinie 23.59 czasu miejscowego zauważył jasny
rozbłysk na południowym skłonie nieba. Zidentyfikował go jako wybuch gwiazdy supernovej. W
kilka godzin później podobnej treści meldunek napłynął z placówki meteorologicznej na Azorach,
następnie z Labradoru i z pokładu .wschodnioeuropejskiej bazy rybackiej na Morzu Północnym.
„DAILY MIRROR” 28 VI:
UCZENI TWIERDZĄ — NIE!’ Jak nas informuje ‘dyrektor obserwatorium na Mt Palomar,
bardziej szczegółowe badania nie potwierdziły wcześniejszych doniesień o pojawieniu się nowej
gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych.
30 CZERWCA — GODZ. 10.05
Samolot „Lufthansy” z transatlantyckiej relacji Porto Alegre–Paryż–Bonn, wylądował na Orły
z pięciominutowym opóźnieniem. Jak podał komunikat lokalnego radiowęzła, przyczyną zwłoki
była nieudana próba uprowadzenia samolotu przez trzech niezidentyfikowanych osobników.
Terroryści zostali obezwładnieni przez ochronę samolotu, a następnie, zgodnie z Uchwałą ONZ,
wyrzuceni za burtę bez spadochronów.
Paul Lecrois zmiął w garści świeże wydanie „Paris Jour” i podniósł kołnierz. Przeklinał pogodę,
którą — w ramach zobowiązań Wspólnego Rynku — na dogodnych warunkach odstąpili pewnie ci
z drugiej strony kanału La Manche.
Samolot kołował w stronę zabudowań portu lotniczego.
Na płycie lotniska byli już wszyscy. Czekali cierpliwie: kilku panów z paryskiego przemysłu
rozrywkowego, w tym prezes „Olimpii” we własnej osobie, był także kapłonowaty przedstawiciel
wytwórni CBS, z nim parę drobnych płotek i jeden żarłacz zza oceanu. Zmokłe, smętne
fizjonomie, nie dospane po wieczornym pijaństwie i nocnych igraszkach. Jeszcze na rauszu. Prezes
„Olimpii” po raz pierwszy pofatygował się po Patt aż na lotnisko. Zwykle ten przywilej
rezerwował dla chłopców.
Robotnicy w pomarańczowych kombinezonach przetoczyli schodki do samej burty. W
drzwiczkach samolotu stewardessa — filigranowa Japoneczka z przyklejonym do buzi
uśmiechem. Na dole, w otoczeniu mundurowych funkcjonariuszy, z nogi na nogę przestępuje
inspektor policji w cywilu. Poznać z daleka. Panowie z ochrony zdadzą raport o trzech synach
Dedala.
Inspektor musi poczekać.
Najpierw Patrycja. Jak zwykle pierwsza. Już macha ręką. Uśmiech całkiem radosny. Numer 7
— dla mas.
„Dobra szkoła — pomyślał Lecrois. — Powinienem założyć szkółkę dla stewardes. Chociaż…
łatwo byłoby popaść w rutynę: jak przy stemplowaniu znaczków pocztowych”.”
Sam się uśmiechnął do własnych myśli.
Obok Patrycji sterczy miski, zlizany Meksykańczyk czy Boliwijczyk i szczerzy się spod
obleśnego wąsika.
„Doskonały brak dobrego smaku. Droga Patt zejdzie na psy — pomyślał znowu — bez mojego
nadzoru…”
Schodziła — powoli, świadoma przewagi nad pospolitymi przeżuwaczami cygar, nad płotkami
z wytwórni filmowych i nadskakującą sforą fotoreporterów. Kilka stereotypowych pytań i nie
mniej błyskotliwych odpowiedzi. W antrakcie — uśmiech nr 6, dla młodych i naiwnych, którzy
pod powłoką kosmetycznych ekstraktów zdają się nie dostrzegać podrygów całkiem przeciętnego
fizjologicznego mechanizmu: Trzeba mieć rentgen w oku. Póki co wabisz wizją erotycznych
ekscesów. Tak — malutka; hieny mają na ciebie apetyt. Przeżują i odstawią do prywatnej kolekcji
antyków. Rewia w satyriconie.
Paul skrzywił się i ze złością przyjrzał się Patrycji. Prezentowała się znakomicie. To musiał
przyznać. Kreacja żywcem z Rio, ze środka karnawału, którego temperament przemaka na szarej,
środkowoeuropejskiej mżawce..: Włosy spięte wysoko, szal przetykany złotą przędzą raczej
formalnie przesłania dekolt do dwóch jędrnych wypukłości i magie plecy. Na smukłych palcach
nowe lokaty majątkowe — to stąd Boliwijczyk.
— Halo, Paul! — nareszcie.
Uśmiech nr 3, reserve dla starych przyjaciół, bez intymnych insynuacji.
— Jesteś zadowolony?
Bierze go pod rękę i śmieje się perliście; nr 2, dla środków masowego przekazu i dla kroniki
towarzyskiej. Z przejęciem gaworzy na temat sukcesu, propozycji, oszałamiających wrażeń,
egzotyki. Karnawał, porywacze samolotu, gdzieś nikt nie przestrzega praw człowieka, na galowy
występ rewii wkraczają komandosi — nowy przewrót w Dominikanie… Paul nie słucha
specjalnie. Odsuwa się nieco i mierzy ją krytycznym wzrokiem.
— Coś ty zrobiła z włosami?
Typowo kobiecy gest — ręka muska loki nad karkiem.
Patrycja urywa ptasi szczebiot i patrzy mu w oczy z wyrazem słodkiego zaniepokojenia. Śliczne
kaczątko. Uśmiech nr 9, dziewiczo niewinny — czort wie dla kogo.
— Co, włosy?
— Zrudziały. Mówiłem, żebyś nie farbowała.
Potrząsa złotą grzywą.
— Przecież obiecałam. Pewnie od słońca. Nie masz pojęcia, jaka tam wspaniała pogoda.
Rozdziela ich wyniosła tężyzna prezesa „Olimpii”. Uśmiech nr 1, jak do pełnego sejfu. Kilka
serdecznych pocałunków w obwisłe policzki. Każdemu swoje. Z boku posępny wzrok
śniadoskórego amanta. Pewnie jeden z tych od ropy, pirytu lub bawełny.
Sielankowy obrazek.
Tylko po jaką cholerę ufarbowała te włosy?
„The GEOGRAPHICAL JOURNAL” Nr 7:
Profesor Edmont Varenius, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, przedstawił
dziennikarzom wyniki badań przeprowadzonych z ramienia FAO na terytorium północnej Sahary.
Dwuletni cykl prac międzynarodowego zespołu naukowców różnych specjalności dopiero w
ostatnim miesiącu przyniósł zaskakujące rezultaty. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że w
całkiem odwodnionych rejonach pustyni występuje krewniaczka rośliny spotykanej wyłącznie w
Afryce Południowo–Zachodniej. Przez ówczesnego dyrektora London Kew Gardens, Hookera,
została ona jeszcze w dziewiętnastym wieku ochrzczona mianem Velvicia mirabilis. Roślinę tę
stanowi płaski pień wystający z ziemi najwyżej na stopę, w głębi gruntu przechodzący w palowy
korzeń. Ten nie odgrywa jednak żadnej roli w przyswajaniu wilgoci, gdyż tę absorbuje wyłącznie z
mgły zawartej w powietrzu. Siady mgły można zarejestrować jeszcze w odległości 100 km od
brzegów morza. Sama roślina wygląda niesamowicie — ze szczątkowego pnia wyrastają
wstęgowate, twarde jak deski, wielometrowe liście, które w niezwykłych splotach rozwijają się po
powierzchni pustyni. Dotychczas obserwowano coroczne kwitnienie velvicii. Dokoła niby–pnia
wyrastały czerwonawe kwiatki zebrane w pęki podobne do szyszek. Jednak dwa bardzo rzadkie
egzemplarze tej rośliny, napotkane przez profesora Vareniusa, sygnalizują przedwczesne
obumieranie nie rozwiniętego jeszcze kwiatostanu. Natomiast w centralnej części płaskiego pnia
można już dostrzec bardzo powolne obrzmiewanie powierzchni. Opuchlizna rozdziera zdrewniałą
pokrywę ciemnobrunatnej masy, która stanowi zasadniczy rdzeń pnia. Profesor Varenius
przypuszcza, że już za miesiąc, uwzględniając powolne tempo metabolizmu, będziemy świadkami
naturalnego rozwoju nowej, nadziemnej formacji tej rośliny.
Jak wynika z pomiarów metodą radiowęglową velvicia żyje do 3000 lat, może więc już
niedługo ten tajemniczo długowieczny cykl biologicznych przemian przyniesie nam emocje to
warzyszące zakwitaniu najdziwaczniejszego pod słońcem kwiatu, jakiego, być może, nie oglądało
dotąd oko cywilizowanego człowieka.
LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 VII — GMT 12.00 — QRG 14 MHz.
STACJA WOŁANA — GT5X. STENOGRAM SZYFRU:
— …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się!… CQ–CQ! „NEW WAVE” do
GT5X. Odezwij się, do jasnej cholery! Odbiór.
— OK! OK!… Świat się wali?!
— „NEW WAVE” do GT5X. Też sobie znalazłeś czas i miejsce! Trzeba było zaprosić na
kolację i jak przystało — przerżnąć w łóżku. Co cię tak przypiliło w samo południe? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Dałbyś wytchnąć… Robię to wtedy, gdy mam ochotę, a nie —
kiedy wypada. Zresztą — mamy GMT 12.14, przez ten czas korona z głowy nikomu nie spadła. Co
macie dla mnie? Odbiór.
— „NEW WAVE” do GT5X. Spokojnie, spokojnie. Daj wyszumieć bąbelkom. Przecież wiesz,
że czepiamy się przez chorobliwą zawiść. U nas tutaj gleba przeorana wzdłuż i w poprzek. Sam
Maestro z wiekiem wyzwolił się z przyziemnych potrzeb, więc nie dba o nowe kadry. Aż żal serce
ściska, kiedy pomyślę sobie, jak tobie wygodnie. Wystarczy wyjść na ulicę albo w telefon rzucić
sumę. A jeszcze prościej — na biurko zarzucić kopyta; sekretariat przyjmuje wszelkie
zamówienia, przyjdzie z sąsiedniego pokoju i sama wykręci numer. W dziesiątkę? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Muszą istnieć jakieś rekompensaty. Tylko nie wzdychaj jak
ciężko przez los doświadczony. Siedzicie tam jak u pana Boga za piecem. Zanim was nakryją, ja
zdążę dziesięć razy dać gardło. Nawet Maestrio zjawia się w mieście wyłącznie z obstawą i w
swoim czarnym pancernym karawanie. Miasto! Psiakrew! Ma swoje uroki. Ale się zastanów — ja
jestem tutaj sam! Sam jak palec! Trzęsę portkami na dziewięćdziesiątym czwartym piętrze i
czasami — wierz mi — gotów jestem sam pod siebie srać ze strachu. A oni się snują, szczerzą do
siebie tępe pyski — jeden Gawroski kręci nosem, prędzej czy później coś zwącha. Nawet mam z
tego radość — zawsze jakiś hazard. Reszta… szeleści za każdą ścianą i byle gówniara musi dostać
swoje ze dwa razy na dzień, żeby przestała wzdychać i wodzić za tobą durnym wzrokiem. Komu
jak komu, ale to mnie pilno, żeby na tym wreszcie postawić krzyżyk…
„The OBSERVER” 2 VII:
Instytut Meteorologii i Prognozowania, w oparciu o zdjęcia dostarczone za pośrednictwem
systemu satelitarnego, rozpoczął analizę doniesień sugerujących pewne klimatyczne tendencje,
które — niezależnie od ustawienia osi obrotu Ziemi — w najbliższym tysiącleciu mogłyby
doprowadzić do pozornego ujednolicenia pór roku, a przynajmniej do zsynchronizowania tych
cech klimatycznych, które znajdują odzwierciedlenie w metabolizmie fauny i flory całego globu.
„Le MONDE” 2 VII:
…Jak stwierdził profesor Jean Lamarc, wszelkie doniesienia prasowe i wypowiedzi uczonych
utrzymujące, że obydwie te rośliny posiadają zdolność dokonywania zmian swego budulca
organicznego w okresie jednego pokolenia, dają jedynie świadectwo niekompetencji autorów lub
są po prostu dowodem nieodpowiedzialnego traktowania społeczeństwa przez współczesnych
szarlatanów przyrodoznawstwa. Wiadome jest, że tak gwałtowne zmiany mogą być wyłącznie
wynikiem genetycznych mutacji, przeistaczających dany gatunek w przeciągu wielu pokoleń…
5 LIPCA — W SAMO POŁUDNIE
Hay starannie czyści rozłożone części zamka. Upaćkane oliwą palce wypróbowują opór iglicy.
Osborn i Plunkett wyciągnięci na kocu. Pierwszy kręci gałką strojenia przy tranzystorze, drugi
drzemie z miną dziecka. Tylko Yeats chodzi tam i z powrotem. Jest ciepło, chociaż mgła od
miesiąca przesnuwa niebo. Lekki południowy wietrzyk przynosi cierpkawy zaduch parujących
torfowisk i zapach kwitnącego wrzosu.
Yeats waży pistolet na swobodnie wyciągniętej dłoni.
Stoi na szeroko rozstawionych nogach, grube łydki ledwie wtłoczone w cholewy starych
wojskowych butów. Mierzy w nieokreślony punkt przestrzeni.
„…Nasilające się akty terroru — recytuje radiowy komentator. — Rzecznik ekstremistycznego
odłamu Armii Republikańskiej zapowiada dalszy sabotaż postanowień zawartych w punkcie
czwartym Rozejmu…”
— Zamknij to — mówi Hay.
„…Spodziewany kolejny przerzut broni i grup dywersyjnych z południa…” Kakofonia pisków.
Osborn zmienia długość fali. Muzyka. Odcinek sensacyjnego słuchowiska:”…Ręce do góry, Mr
Bakow! Jest pan zaskoczony? Cha—chacha!… Oczywiście. Przy pomocy tej biednej Kits
chcieliście przejąć tajemnicę promieni Ratheima? Sprytnie pomyślane. W wasze rączki by wpadła
możność sterowania biosferą Szansa dowolnych kreacji, przekształcających wszystko, co żywe…
W imię humanitaryzmu, w imię przyszłości i innych, nie mniej wzniosłych ideałów. My zrobimy
to — może i z niższych, lecz bardziej konkretnych pobudek. To pański koniec, Mr Bakow. Pech.
Czas na epitafium dla arcyszpiega. Cała pociecha w tym, że to i tak mało znaczy — w czyich
rękach… Przykro mi — specyfika zawodu…” Trzask. Znowu muzyka. „… Śmiertelne ofiary
tajfunu »Betsy«…, głos spikera: „… Trwają przygotowania do przewidzianego na drugą połowę
sierpnia kolejnego rajdu safari. Już dzisiaj udział zapowiedzieli kierowcy firmowi Datsuna, Forda
a Fiata, oraz John Smiskol, ubiegłoroczny mistrz świata, tym razem na rewelacyjnym modelu Jeep
CJ–10…” Nieartykułowany bełkot. „A jednak potwór z Loch Nes? Dziwne zjawiska w górskich
rejonach Szkocji…” Radio–show: śpiewa Patrycja Lecrois.
Osborn lituje się wreszcie i zostawia w spokoju tranzystor.
Wyciąga się na kocu. Obok Plunkett — coś mu się śni, widać, jak pod powiekami przewraca
wypukłością ocznych gałek. Osborn zgarnia ręką kępkę wrzosu. Fioletowe okruchy kwiatów
pozostają w dłoni. Wącha palce.
— Dawno nie widziałem takiego lata — mówi z zamkniętymi oczami. — Nawet wrzos ma inny
zapach. Bardziej słodki.
— Dużo wiesz — Hay patrzy na zegarek. — Drugi czy trzeci dzień na wsi i od razu — dawno
nie było takiego lata.
— Mówię ci. Dopiero początek lipca, a wrzosowiska jak na początku jesieni. I kwiaty większe
niż zwykle. W dodatku pachną… dziwnie. Próchnicą, rozkładem albo ziemią.
— Pewnie wąchałeś korzonki.
Yeats bierze z koca kilka naboi. Ładuje pistolet.
— Tam — Osborn wskazuje palcem niewielki pagórek z kikutem gałęzi sterczącym w zasnute
mgiełką, zaróżowione niebo.
Suchy trzask wystrzału.
Pocisk wzbija biały obłoczek pyłu u podnóża pagórka. Gałąź nietknięta. Plunkett poderwał się
na łokcie i otumaniony kręci głową. Przerwany sen. Oczy zaspane, trochę spłoszone.
— Nerwy albo wyszedłeś z wprawy — mówi Hay.
Yeats waży pistolet w dłoni.
Cień miga w powietrzu, przelatuje nad głową. Ramię błyskawicznie wyprostowane w łokciu.
Spust. Tym razem kula nie chybia celu. Yeats oddala się w miejsce, gdzie wrzosy niezupełnie
przykryły kępkę brunatnego pierza.
— Zawsze mówiłem, że najłatwiej w coś, co się rusza — ziewając mówi Plunkett.
— Czas na nas — Hay śledzi wzrokiem wskazówki zegarka.
— Zdążymy.
Osborn podnosi się ociężale.
Hay przewiesił przez ramię automatyczny pistolet, na wierzch narzucił bluzę ze skórzanymi
łatami na łokciach, nad karkiem i w miejscach przepoceń. Osborn i Plunkett pakują plecak. Laski
dynamitu, plastyk, kilkanaście detonatorów z miedzianymi główkami, koc, tranzystor, z góry
starannie złożona w kostkę bawełniana koszula w bordową kratę.
Hay ponownie patrzy na zegarek.
— Hej, Yeats! — woła. — Idziemy!
Yeats wraca z niewyraźną miną. W palcach, daleko od siebie, trzyma ptasią padlinę. Jedno
skrzydło wlecze się po ziemi. Rzuca im to do nóg i dalej patrzy rozszerzonymi ze zdziwienia,
jasnymi oczami.
— Nie rozumiem —kiedyś takie ścierwo? mówi. — Widzieliście
RCA — NASA, 8 VII:
Jak poinformował rzecznik prasowy J. F. Kennedy Space Centcr, start statku kosmicznego w
ramach programu „Mars–I”, przewidziany na dzień 10 lipca, zostaje odroczony. Rzecznik nie
podał bezpośrednich przyczyn zmiany programu załogowej wyprawy na Czerwoną Planetę.
AGENCJA KYOTO–TSUSHIN:
ARCHIPELAG RIUKIU. Ekspedycja oceanograficzna Uniwersytetu w Kioto, przy
współudziale amerykańskiej pływającej bazy naukowej m/s „Starveling”, odkryła w wodach
Oceanu Spokojnego, na wysokości Zwrotnika Raka i ponad południową granicą tektonicznego
rowu Riukiu, występującą w znacznych ilościach, a dotychczas nie znaną, odmianę ryby z gatunku
coelacanth. Pierwszy przedstawiciel tej reliktowej generacji podwodnej fauny został złowiony w
1938 roku u wybrzeży Afryki i — dla szczególnej urody — przez— profesora Smitha nazwany
został Latimerią, na cześć bliskiej współpracowniczki profesora, ówczesnej kustoszki muzeum w
East, London. Ryba ta, rozpowszechniona w oceanach przed pięćdziesięciu milionami lat, nigdy
dotąd nie była obserwowana w wodach Oceanu Spokojnego, różni się zresztą zasadniczo od
afrykańskiej imienniczki. Przede wszystkim posiada jaskrawsze ubarwienie, oraz, co
najdziwniejsze, rodzaj szkieletu z ości przenikających skórę i zaginających się w obydwie strony,
jakby relikt kościanej konstrukcji, która w zamierzchłych epokach oplatała jej ciało z zewnątrz.
Jeden z biologów Uniwersytetu w Kioto wysunął hipotezę, według której przed milionami lat nie
tylko ryby, lecz również niektóre formy gadów i płazów, a może i pierwotne ssaki, posiadały żebra
formujące rodzaj zewnętrznego szkieletu, analogicznie do dzisiejszych ślimaków, szkarłupni i
skorupiaków.
LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 10 VII — GMT 19.00 — QRG 14 MHz.
STACJA WOŁANA GT5X — STENOGRAM SZYFRU:
— „NEW WAVE” do GT5X. Słuchaj uważnie. Cummings się wściekł. Masz od dzisiaj
specjalne zadanie. Będziesz się musiał zabawić w redaktora porannej gazetki. Maestro chce mieć
codziennie do śniadania zestaw doniesień agencyjnych. Przede wszystkim te, które z takich czy
innych powodów nie zostały puszczone w szerszy obieg. Zastosuj bardziej drastyczne chwyty i
wycisnij ten twój System Komputerowy do suchej nitki. Uzyskane informacje przelewaj na nasze
konto. Przyjąłeś? Odbiór.
— GT5X do „NEW WAVE”. Zwariowaliście? Przecież sam nie przerzucę tego całego
śmietnika! On się rzeczywiście wściekł!
— „NEW WAVE” do GT5X. On po prostu dba, żeby każdy miał się czym zająć. I nie
wydziwiaj. Sam się zgodziłeś być wtyczką. Poza tym sam powinieneś wiedzieć najlepiej, jak się do
tego zabrać. Nie obchodzi cię nic z tego, co puszcza telewizja i radio, nie musisz nawet czytać
gazet. Zacznij z drugiego końca. Szukaj, czy gdzieś ktoś nie wywiera nacisków, żeby komuś gębę
zatkać. Tam nadstaw menzurkę. Może ci się trafi kropelka miodu. Z pewnością nie będzie tego aż
tyle, żebyś Cummingsowi przesłodził poranną herbatkę.
— GT5X do „NEW WAVE”. Nie będzie aż tyle?! Na jakim wy świecie żyjecie! Może was ktoś
nawrócił na wiarę w demokrację?
— „NEW WAVE” do GT5X. W sam raz dwóch idealistów nie ma czasu, żeby się podjąć tej
misji. Rozumiesz — metoda przemysłowa nie zostawia luzów na roztrząsanie tajemnicy bytu. Idą
więc ostro. Tylko Maestrio zrzędzi, że coś mu fałszywie brzmi ta przygrywka…
UNITED PRESS INTERNATIONAL:
NEVAD A. Wczoraj w godzinach przedpołudniowych specjalny wysłannik Prezydenta, senator
McFransky, po zapoznaniu się z materiałami dowodowymi zebranymi przez Komisję Do Spraw
Środowiska, złożył oficjalne dementi wcześniejszych doniesień o alarmującej degeneracji fauny i
flory w północnych rejonach stanu Nevada. McFransky zaprzeczył tym wszystkim, którzy
przyczyn pewnych anomalii dopatrują się we wzroście szczątkowego promieniowania po ostatnich
podziemnych próbach eksplozji nuklearnych i manewrach lotnictwa z wykorzystaniem bomb
neutronowych.
W godzinach wieczornych w Carson City senatora podejmowała Kobieca Liga
Nieemancypacji.
„The GUARDIAN” 18 VII:
Z okazji odbywającej się w kraju sesji Międzynarodowej Unii Astronomicznej nasz specjalny
wysłannik przeprowadził wywiad z profesorem Borysem Kukarinem, Zasłużonym Astronomem i
Rzeczywistym Członkiem Wszechzwiązkowej Akademii Nauk oraz długoletnim kierownikiem
naukowym obserwatorium w Ałma–Ata, pionierem prac nad klasyfikacją kwazarów;
nasz korespondent: — Międzynarodowa współpraca naukowa przyczynia się do szybkiej
wymiany doświadczeń i informacji na temat aktualnych prac, odkryć i nowych teorii. Na przykład:
mnożą się doniesienia o odkryciach gwiazd nowych i supernowych. Choćby ostatnia informacja z
Włoch…
Borys Kukarin: — Nie potwierdzona, niestety.
nk: — W tej sprawie nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Zbieżność doniesień z krajów
całego świata pozwala snuć przypuszczenia, że zjawisko przypominające eksplozję gwiazdy lub
obiektu do niej zbliżonego było jednak obserwowane.
BK: — Drażni mnie pogoń za sensacją za wszelką cenę.
nk: — Kwestia różnic typologicznych…
BK: — Mniejsza o różnice charakterów. Ogólnie rzec biorąc, kiedy szukamy czegoś nowego
wyłącznie daleko od siebie, z reguły tracimy zdolność dostrzegania rzeczy niezwykłych w tym, co
nas otacza na co dzień. Może się to okazać stratą niepowetowaną.
nk: — Mamy przez to rozumieć, że astronomom również nie jest obcy głód sensacji?
BK: — Ależ oczywiście. Jesteśmy również ludźmi. Jeden po szczeblach wiedzy wspina się
systematycznie, inny za wszelką cenę próbuje forsować kilka stopni na raz, niejednokrotnie
dystansując zarówno własne zdolności analityczne, jak zwykłą wydolność percepcji.
nk: — Pan należy?
BK: — Niestety do tych pierwszych. Nie jestem geniuszem. Wolę wyznawać naszą starą
narodową zasadę: mieńsze da łuczsze.
nk: — Przysłowiowa radziecka skromność.
BK: — Być może. Jednak moi koledzy, głównie na Zachodzie, niecierpliwie domagają się
drastycznej weryfikacji poglądów stanowiących trzon fizyki. Uzasadniają to słusznym skądinąd
faktem, że wiele kosmicznych zjawisk nie układa się w ramki teorii współczesnego
przyrodo—znawstwa. Osobiście jednak sądzę, że po prostu nie potrafimy podstawić odpowiedniej
niewiadomej do odpowiedniego równania.
nk: — Czy w pańskiej praktyce zawodowej zanotował pan zdarzenie, które, na pozór
niewytłumaczalne, znalazło ostatecznie zaskakująco proste rozwiązanie?
BK: — Nnie. Chyba w dzieciństwie. Typowy problem nieuświadomienia.
nk: — A wracając do praktyki zawodowej?
BK: — Wydaje mi się, że wraz z kolegami aktualnie mamy do czynienia z takim właśnie
przypadkiem.
nk: — Otóż to! Pańska delegacja jeszcze nie wystąpiła z oficjalnym referatem. Czy na pięć
minut przed dwunastą mógłby pan zdradzić czytelnikom „Guardian” tajemnicę wystąpienia?
BK: — Obawiam się, że nie przysporzę materiału pod sensacyjny nagłówek.
nk: — Tu się zaczyna moja specjalizacja.
BK: — Nie wątpię! Zawsze czułem respekt przed dziennikarzami. Zdołaliście wykształcić w
sobie szczególny immunitet przed odpowiedzialnością, zdecydowanie wyprzedzający ewolucję
całego gatunku homo sapiens. Dzięki tej mutacji potraficie we wszystkim zobaczyć więcej niż
osoby w danej materii najbardziej kompetentne… Nawet te zapatrzone w technikę elektroniczną,
w mikroskopy i radioteleskopy sięgające miliardy lat świetlnych od naszej planety.
nk: — Czasami bardziej się liczy tak zwany węch.
BK: — Tym jednak razem rzecz idzie o całkiem zwyczajne promieniowanie kosmiczne.
nk: — Gotów jestem pójść o zakład, że jeśli pana przycisnę, profesorze, zwyczajność ta zyska
na barwności. Przecież to przede wszystkim selekcja szumów radiowych prowadzi do identyfikacji
kosmicznych radioźródel, pochodzenia może i nie całkiem naturalnego.
BK: — Mam nadzieję, że doprowadzi nas do tego Eldorado w jak najbliższym czasie.
nk: — A jednak!
BK: — Dzisiaj musze, się ograniczyć do stwierdzenia, że nie obserwujemy żadnego ze znanych
nam źródeł kosmicznego promieniowania. Trudno zresztą mówić o konkretnym źródle, gdyż do
powierzchni Ziemi dociera to promieniowanie niemal ze wszystkich stron. Tam przynajmniej,
gdzie podejmowano próby jego zarejestrowania.
nk: — Czyli jest to coś w rodzaju typowego „szumu kosmicznego”?
BK: — Niezupełnie.
nk: — Czyżby istniało prawdopodobieństwo wysłania tego sygnału przez inną cywilizację?
BK: — Kto panu powiedział, że ma to cokolwiek wspólnego z jakimś sygnałem?! I, w
kwestii zasadniczej, impulsowy — co prawda — charakter tego promieniowania nie układa się
jednak w jakikolwiek ciąg o symptomach matematycznej logiki.
nk: — Pan, profesorze, jako naukowiec najlepiej zdaje sobie sprawę, że braku matematycznej
logiki najłatwiej dopatrywać się nie w przyrodzie, lecz w działalności człowieka. Dowodem tego
choćby historia wojen naszej cywilizacji, wielka dyplomacja, fanatyzmy ideologiczne tudzież
religijne, ekonomia, ekologia, wreszcie rabunkowa eksploatacja bogactw naturalnych globu…
BK: — Wiem, wiem. Istnieją jednak ustroje społeczne mniej podatne na tego rodzaju anomalie.
nk: — Mówi się „czysty jak kryształ”, a przecież najmniej luzu jest właśnie w strukturze
kryształu.
BK: …..— Przenosząc pański sposób rozumowania poza Ziemię, w sferę społeczeństw
poszukujących kontaktu, otrzymujemy nieprzeliczoną rzeszę cywilizacji ślących do siebie sygnały
pozbawione reguł, gdyż jedynie to może je wyróżnić w ciągu logicznie i empirycznie
umotywowanych odgłosów Wszechświata. A więc — wprowadzić dysonans w prawa fizyki… Jest
to absurd oczywisty. W ten sposób można, rzecz jasna, odkryć czyjąś gdzieś obecność, lecz
niepodobna dojść do porozumienia.
nk: — Co nawet odpowiada aktualnej sytuacji międzynarodowej na naszym padole. Zresztą —
cytowałem tylko powszechnie cenioną teorię pańskiego kolegi, profesora Nikołaja
Abra—mowicza Pawłowa…
BK: — Kogo nam chwalit wrag, w tom, wierno, proku niet
nk: — Nie rozumiem.
BK: — To z Kryłowa. Nas zresztą interesuje co innego. Jesteśmy w trakcie ustalania
konkretnych parametrów poszukiwanego źródła promieniowania. Próbujemy określić moment, w
którym została zapoczątkowana, obecnie obserwowana, faza wzmożonej emisji. Gdyż jej
natężenie, co bardzo ważne, wzrasta w postępie geometrycznym.
nk: — Czy można przypuścić, że zjawisko to ma coś wspólnego z niewyjaśnionym
rozbłyskiem, jaki optycznie został zarejestrowany przez wielu astronomów?
BK: — Nie sądzę.
nk: — Uzasadnienie?
BK: — Zbieżność wykrycia zjawisk zaskakująca, w skali kosmicznej oczywi