15410

Szczegóły
Tytuł 15410
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15410 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15410 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15410 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiktor Żwikiewicz Druga jesień Reżyser: — Towarzyszu, proszą nas źle nie zrozumieć. Możemy się mylić, ale myśmy chcieli uczynić z naszego teatru narzędzie walki i budowy. Obejrzą — i wezmą się do pracy, obejrzą — i obudzą się, obejrzą — i zdemaskują… Majakowski Łaźnia Tym, którzy byli przedtem GENESIS I Dawid Sweetlicz powierzchowność miał raczej przeciętną i wyraz twarzy prozaiczny. Stosunkowo wcześnie i bez żalu młodości, bolejącej nad utratą złudzeń, zaniechał mimikry „gniewnych” generacji. Był całkiem normalny, ergo — przeciętny, pozbawiony symptomów duchowej głębi zakodowanej we wzrok obłędny, w ekstrawagancje opakowań i inne kontestacje. Po prostu, na ironię powszechnych tendencji, pełen był optymizmu tudzież dobrych chęci. Atut swojej wiary i dorobek umysłu przyniósł pod pachą w ciasno zwiniętym rulonie. Przed wejściem do Departamentu Prognozowania zaczepił go maleńki, pocieszny facet z trzcinową laseczką w dłoni i z czarnym melonikiem na jajowatej głowie. — Nazywam się Cummings Jr — wyjaśnił — Chciałbym od pana kupić to… Spod nienagannie sztywnego mankietu strzelił długim paluchem. — Pan żartuje — stwierdził Dawid Sweetlicz. — Jeśli dojdziemy do porozumienia, kupię pana również — ze stoickim spokojem i szczególną melancholią miniaturowy Charles Chaplin zaoferował eskalację transakcji. — Nazywam się Cummings Jr. — Bardzo mi przyjemnie… — Kupię wszystko. — Znaczy… TO, mnie, a potem? — Wszystko — wyjaśnił jegomość i swoją trzcinką objął w posiadanie miasto; a może i więcej. Dawid Sweetlicz docenił poczucie humoru napastliwego człowieczka, uśmiechnął się, po czym wyminął przeszkodę i pchnął oszklone drzwi. W błysku szyby dostrzegł jeszcze smutną zadumę w oczach właściciela melonika, lecz znacznie bliżej już się zakrzątnął Portier i bez zbędnych słów prowadził gdzie trzeba. I stał się cud następny — Dyrektor Departamentu raczył go przyjąć bez zwłoki. Co prawda przed drzwiami gabinetu Dawid Sweetlicz pierś w pierś starł się z młodym człowiekiem o twarzy wykrzywionej wściekłością, lecz wir powietrza i przekleństw przeszedł bokiem, przepadł w pułapce czarnej limuzyny — lokalny grawitacyjny kolaps, domena Mistrza Ceremonii przechwytującego odpady z wyższych szczebli; przed Dawidem Sweetliczem przestrzeń rozwinęła przytulną lagunę i już Sam Sekretarz demonstrował uwodzicielski piruet — jeszcze krok i znad masywnego biurka ogarnęło Sweetlicza przychylne spojrzenie samego Dyrektora Departamentu. — Uszanowanie, Mr Sweetlicz — tłusty paluch bezbłędnie zlokalizował rulon pod pachą petenta. — TO, ma się rozumieć, pański PROJEKT? — Tak, ukończyłem właśnie i chciałbym przedstawić — zawahał się Dawid Sweetlicz — osobom kompetentnym. — Tak, słucham. A więc — krótka rozgrzewka, zanim się zbierze komisja ekspertów, pomyślał Dawid Sweetlicz. Następnie zdarł opakowanie i zaczął rozwijać arkusze wykresów, rzuty przestrzenne, profile i chińskie smoki wielostopniowych równań wijące się równolegle do słupków cyfr, sum, procentów — rozliczeń kosztów i charytatywnych, datków na bezrobotnych. — Oto mój PROJEKT. Opracowałem go na kanwie tradycyjnie symetrycznej kompozycji ziemskiej homeostazy — wypalił jednym tchem. Dyrektor Departamentu uśmiechnął się z dziwnie skądś znajomą melancholią, lecz nie mniej przychylnie. Dawid Sweetlicz postanowił kontynuować bez zwykłej popularyzacji. — Jednocześnie starałem się przełamać dotychczasowe architektoniczne doktryny i wydaje mi się, że znalazłem odpowiadającą duchowi naszego czasu estetykę kreacyjną skomponowaną w nierozerwalną całość z pierwiastkiem kosmicznej struktury świata. PROJEKT ten postuluje pełne wyzwolenie tradycyjnego siedliska homo sapiens z ograniczeń określających bytowanie naszego gatunku wyłączanie w płaszczyźnie (powierzchni globu. Mam tutaj również architektoniczną dokumentację, dotyczącą sposobu osadzenia w atmosferze szkieletów nośnych lżejszych od powietrza, sięgających stratosfery, a w ziemi zakotwiczonych osnową szklanych strun i — zależnie od konfiguracji (terenu — posadowionych na naturalnych cokołach górskich masywów. Przeniesienie strefy bytowej człowieka w sferę powietrznej otoczki Ziemi umożliwi dynamiczniejszy i bardziej przestrzenny rozwój cywilizacji stojącej na progu kosmosu, rozwiąże problemy wewnętrznej komunikacji, a przede wszystkim… — …Zachowa tradycyjny model biocenozy na poziomie gruntu — podchwycił Dyrektor Departamentu — i podtrzyma swobodną ewolucję reszty form żywych, nie kolidującą z technologicznymi ekscesami działalności człowieka. Stworzylibyśmy wspaniały rezerwat ziemskiej biosfery, jedyny na jej miarę, przy czym nam samym pozwoliłoby to pełniej przeniknąć w surowcowe rezerwy globu. Przemysł pod ziemią, życie na powierzchni, a my… w niebie. Nie popełniłem większej niekonsekwencji? Od dłuższego czasu Dawid Sweetlicz stał z wytrzeszczonymi oczami i obwisłą szczęką. — S–skąd p–pan?! — wystękał wreszcie. — Przecież j–ja… n–nigdy… nikomu… Przed oczami wirowały mu sfery Diraca, zawiłe wizje architektonicznych labiryntów, czarne gwiazdy i równie przepastne czarne limuzyny— — Mr. Sweetlicz, na moim stanowisku wypada wiedzieć więcej, niż tego oczekują przeciętni obywatele — wyjaśnił Dyrektor Departamentu, kątem oka zerknął na zegarek i dodał jowialnie — poza tym, pan rozumie. My wiemy wszystko. — W–wszy–ystko? — smakował głoski Dawid Sweetlicz. — Pan rozumie… — Lecz w takim razie?! — z nadzieją westchnął Sweetlicz. — Niestety — Dyrektor Departamentu rozłożył ręce. — To jest Utopia. U–TO–PIA. Co prawda słuszna z ekonomicznego punktu widzenia, lecz — pan rozumie — w tym PROJEKCIE praktyka chciałaby wyprzedzić teorię Systemu. — Skoro PROJEKT jest realny! — Dodam nawet: JEDYNY ROZSĄDNY —uśmiechnął się Dyrektor Departamentu. — Jest optymalny jako PROGRAM dalszego rozwoju. Ale to nie zmienia niczego. — Dlaczego?! — Tłumaczę panu: między teorią a praktyką… Dawid Sweetlicz bezradnie patrzył na swoje wielobarwne wykresy. Poronione dziecko. Zwoje kart i zrolowane kalki leżały bezwładnie, odarte z nadziei i tajemnicy — kto wie, jak dawno temu. Wszystko to było teraz podobne do wnętrza jego duszy, przepołowionej i odkrytej z bezwiednym bezwstydem, jakby to COS utraciło nieświadome dziewictwo, zanim jeszcze zostało naprawdę poczęte. — Niech to pana nie gnębi Mr. Sweetlicz — Dyrektor Departamentu wyszedł zza biurka i dobrodusznie poklepał go po ramieniu. — Nie jest pan pierwszy z tych, co dostrzegają i nawet mają rację. Przed chwilą był u mnie pewien biolog. Jego specjalność — genetyka eksperymentalna. To też, rzekłbym, umysł niepospolity. Sugerował biologiczną przebudowę naszego ustroju, od podstaw i najgłębszych uwarunkowań organicznej materii. Twierdził, że Natura jest nad wyraz banalna, on natomiast… Ech! To była doprawdy wspaniała wizja! Zaryzykuję twierdzenie, że wręcz rewolucyjna!… Dyrektor Departamentu westchnął z rozrzewnieniem i wzniósł oczy w sposób wybitnie mistyczny. — Lecz co ja teraz… — wyszeptał Dawid Sweetlicz. — W coś zawsze trzeba wierzyć — z zadumą stwierdził Dyrektor Departamentu Prognozowania. — I trzeba mieć nadzieję. Czasami, zdarza się, pomaga… — KTO?! — Dawid Sweetlicz uczepił się zbawiennej słomki. — No… choćby Opatrzność. GENESIS II Wyspa jest niewielka. Jedna z miliarda w spiralnym archipelagu. Jej wielkość i umiejscowienie w przestrzeni zależy od punktu widzenia. Wolność wyboru tegoż gwarantują swobody obywatelskie mieszkańców wyspy. Golfstrom czasu oszczędził tylko wierzchołek skały wynurzony z ruchomego piasku, z kleszczy raf koralowych i skamielin muszelek, białych jak manna z nieba — krople mleka wyciśnięte z piersi karmiącej wilczęta. Szczyt wyspy porasta kępa suchej trawy i kilka poszarpanych przez wiatr karłowatych krzewów. Poza tym na skraju urwiska gnieździ się kolonia gryzoni, pospolitych szczurów uratowanych z okrętu rozbitego o pobliskie rafy. Inne źródła historyczne sugerują rodowód sarmacki ewentualnie Braterską Trójcę, inne jeszcze — genezę zgodną z teorią ewolucjonizmu lub panspermii. Przyczyna istnienia w tym Kosmosie jest obojętna. Ważny jest FAKT istnienia. Przyczyną mógłby być Bóg. Lecz nie jest. Dzięki Bogu. Dlatego istoty w tym świecie wznoszą ołtarze sobie poaobnym i ukrzyżowują samych siebie. Niech im wyjdzie na zdrowie. Jedno jest pewne — na początku nie było pomników. Był świt. Potem wiatr od lądu przywiał pierwsze pasmo pajęczyny z uwieszonym okruchem zdechłego, zasuszonego pająka. Według zaleceń inspirujących środki masowego przekazu jest rzeczą naturalną, że wyścig w opanowaniu kosmicznej przestrzeni pochłania pewne ofiary. Przynajmniej w fazie rozruchu. Później nitki babiego lata coraz częściej cumują na gałęziach krzaków, osiadają w trawie, dając przytułek pajęczym wędrowcom. I z każ— dym dniem przybywa ich więcej. Aeroplany pchane porywami wiatru żeglują z wnętrza continuum przesłoniętego mglistym parowaniem oceanicznego grzbietu. Poeta siedzący w betonowej norze, wierny SF — ślepy wobec rzeczywistej natury zjawisk, wystukiwał na maszynie do pisania donos na siebie i peany na cześć zbliżającej się odmiany: „…czuł, jak się wypełnia jego truchło—ciało, jak się rozdyma balonem mieszczącym postronną wrzawę i szmer prądów idących od środka wskrzeszonego ciała; czuł, jak palący podmuch zlizuje mu zmarszczki ze starczego czoła i pulsem dopełnia wiotki mięsień w kroku. Podniósł głowę i w powodzi jasnozłotego światła poszukał oczyma znaku Wszechmogącego, którego oddech tak namacalnie przenikał korony drzew wyrosłych w tym rajskim ogrodzie…” Patrzył w głąb siebie, zamiast jak małża otworzyć się na zewnątrz żywym i bolesnym mięsem. W powodzi znaków Apokalipsy dopatrywał się przędzy porwanej z grzebieni morskich nereid, które — frywolne i bezwstydnie gołe — czeszą włosy nad lustrem morza, przeglądają się w jego głębi, jak on — w sobie samym; widział nici srebrzyste z rozdartego żagla Latającego Holendra, co nad falami burzy pojawiły się jako zapowiedź zmierzchu lata, proroctwo pory czerwonozłotych, zakwitających liści. Inne pory roku są bowiem nieśmiałą tylko próbą, nieudanym preludium rzeczywistego przepychu, kiedy letni zalążek kwiatów rozprzestrzenia złotą zarazę na wszelkie trawy i drzewa, pochłania lasy zakwitające fantastyczno–mistycznym barokiem, ogarnia ogrody i parki przed wrotami opuszczonych pałaców, zasiewa podmiejskie łąki. Jest to eksplozja słonecznego żaru, kwintesencja; wszystkich protuberancji, jakie zieleń liści tak pracowicie przeistaczała w makroenergetyczne ciągi molekuł — od rozwinięcia pąka, aby u schyłku istnienia nagromadzony ogień wyzwolić ze słonecznej baterii. U schyłku istnienia. Boże, miej w opiece naiwnych. I wiernych tej prawdzie. Mieszkaniec owej samotnej wyspy, kiedy się wyłoniła ledwie w mnogojęzycznym Archipelagu, napisał kiedyś: „piękno jest bowiem chorobą, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu, Tak myślą ci, którzy wierzą jeszcze,, że cokolwiek przemija bez śladu. Jesień nie umiera nigdy. Jeśli, się wypali w jednym ognisku — pajęczy posiew przeniesie ją dalej, na inne długości i szerokości geograficzne, w koordynaty innego continuum, ześle złoty przepych na każdą z najodleglejszych nawet wysp. Wysp. Państw. Albo planet. Wszędzie tam, gdzie szare gryzonie wytrwale dążą swe labirynty, wydeptują ścieżki, czasem przystają, wspinają się na tylne łapy i wietrzą, kierunki wiatrów. Już na dwóch nogach, zgodnie z teorią ewolucji. Czasami tak zostają w labiryncie dziwnego laboratorium — dwunogie i dwurękie, białoskóre szczury–olbrzymy. Wyznawcy proroka Darwina. Również proroków z innych branży. Niemniej winnych. Trwają z dumnie wzniesionym szczurzym pyskiem. Od chwili poczęcia do śmierci nie zaprzestają krzątaniny zawziętej. Szczury–olbrzymy. Zajęte pilnym oddzielaniem ziarna od plew nie dostrzegają nawet, jak z niematerialnej głębi jesień nawiewa nici srebrnych pętli, cienkich — aż przenikających, wiążących na nowo, odmiennie — którym poranna rosa odbiera niematerialną zwiewność i dopiero promienie wschodzącego słońca osuszają sieć pajęczyny, nieuchronnie i ostatecznie zagarniają wierzchołek samotnej wyspy — odtąd na zawsze uwikłanej w sidła. Taka jest scenografia. Czas i miejsce akcji. Marny teatr, chociaż z gleby żyznej. Kimkolwiek jesteś — nie szukaj innej wykładni. To tylko wierzchołek samotnej wyspy — zasiedlony garstką szczurzych parazytów, rozwichrzony siwizną łeb olbrzyma wynurzający się z morskiej piany. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 V — GMT 12.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Come in, please! — Tu GT5X. Zgłaszam się zgodnie z umową — GMT 12.00. Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Dziękujemy za materiały. Naszym ludziom udało się rozbić bank. Za parę dni będziesz miał spore ułatwienie z przelewem informacji na konto Cummings Co. Jak z percepcją? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Niech to diabli! Kiedy podłączą końcówkę gwarantuję ekspresowy abonament w puli Komputerowego Systemu,: Są jakieś szczególne dyspozycje? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Spokój w eterze. Poszperaj na własną rękę. Mamy tu kłopoty z rozruchem, chociaż nasza parka geniuszów.1 ledwie ciągnie na dopalaczach. Maestro zapowiedział, że im poluzuje wędzidła, kiedy zdołają tę łajbę rozbujać. To wszystko z naszej strony. Masz coś jeszcze? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Ciągle kłopoty? Ostatnio miałem paskudną słyszalność: zrozumiałem, że tym szczunkom szwankuje ideologia… Tak trudno wziąć za pysk? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Technologia, drogi przyjacielu. Musisz się lepiej podstroić. Wyłącznie technologia… „RUDE PRAVO” 21 VI: CTK. Na dorocznym, odbywającym się w Bratysławie, Międzynarodowym Konkursie o tytuł Miss Inter–Rosa, pierwsze miejsce zajęła niespotykanej wielkości róża herbaciana z gatunku Cherchez–la–femme. Jej kwiatostan osiąga 30 cm średnicy, a zapach jest upajająco słodki, niemal narkotyczny. W porównaniu z rokiem ubiegłym tegoroczny konkurs i wystawa przyniosły miłośnikom „królowej kwiatów” wiele niezapomnianych wrażeń. Zestaw nowych, często wręcz oszałamiających propozycji zaćmił wszystko, czego kiedykolwiek doznali najwybredniejsi koneserzy ogrodnictwa. Nasze czytelniczki zainteresuje fakt, że najmodniejszy okazał się gatunek róży herbacianej o odcieniu pomarańczowym, z lekka przeplatanym czystą czerwienią. 22 CZERWCA — ŚWIT Noil wychyliła się przez poręcz werandy, i oczami poszukała Toniego. Malec zaszył się pod krzakiem akacji i zawzięcie z kimś dyskutował. — Toni! — zawołała. — Kazałam umyć się i wracać na śniadanie. Raczkując wycofał się z gęstwiny i podniósł odrapany, piegowaty nos. — Fu–u! — sapnął wydymając policzki.— Prawdziwy wojownik żywi się tylko własną zdobyczą. —A kogo wytropił mój wojownik? — Wytropił i ubił tasmańskiego diabła. — Wspa–aniale! Czy oczy squaw, mogą też nacieszyć się wielką zdobyczą? — Mogą — zgodził się wspaniałomyślnie. Jeszcze raz kucnął, wypiął pośladki i syknął w kłujący gąszcz. Potem podniósł się zafrasowany i bąknął: — Tylko… Betsy nie chce wyjść. Noil z trudem zachowała powagę wymaganą od kobiety ciałem i duszą przynależnej dziwnemu zabójcy tasmańskich diabłów. Od kiedy Ken przywiózł maleńką kolczatkę z dalekiego r południa, gdzieś z okolic Fremantle, Betsy zdążyła się oswoić i nawet wyruszała z chłopcem na wojenne wyprawy. — Nie rozumie, jak się do niej mówi — poskarżył się Toni. — Czasami bywa uparta, jak… jak… Poszukał wzrokiem, z czym można by porównać upartą Betsy i nagle jego umorusana buzia zrobiła wielkie „O!”. Wskazał na wschód paluchem, którego częste kontakty z ziemią niedwuznacznie sugerowały prehistoryczne powinowactwo z piętą. — O! — zawołał. — Jakie śliczne! Noil oparła się o poręcz schodków wiodących z werandy. Nie było nic widać — okap dachu przesłaniał pół nieba. Zeszła na dół. Stopnie poskrzypywały, były zbite ze świeżo heblowanych desek, jeszcze nie wytartych przez buty tych wszystkich sąsiadów, którzy kiedyś będą ich odwiedzać. Nie było ich zbyt wielu w tej okolicy, zaledwie z kilku farm. Musiała obejść narożnik budynku. — Coś znowu wypatrzył? Piaszczysta ścieżka zbiegała w zielone pasmo namorzyn i grzęzła w brunatnym gąszczu słonorośli. Wyżej przestrzeń swobodna aż po horyzont udostępniała oczom panoramę spienionego grzbietu koralowych raf. Ale tym razem zachwytu Toniego nie sprowokował tęczowy refleks słońca we wzbitym wysoko pióropuszu wodnej piany. Daleko na wschodzie, gdzie horyzont zamyka przed wzrokiem barierę nie do przebycia dla najbardziej ciekawych spojrzeń, cały nieboskłon między Przylądkiem Talbota i Ziemią Arnhema przywdział barwę jesiennego ognia i żywej purpury, ku zenitowi przechodzącej w rozcieńczenie czerwonawego brązu i ochry. Noil jedną ręką objęła Toniego, drugą przesłoniła oczy. Próbowała dopatrzeć się źródła łuny zawisłej nad morzem. Krążek ledwie wstającego słońca majaczył tam w niezwykłym zarzewiu, powoli rozchylał coraz wyższe partie mgieł, które sinymi pasmami ciążyły w dół, spowijały szczelnie linię horyzontu wyczuwalną jedynie za pośrednictwem zmysłu równowagi wyznaczającego poziom. W mlecznym roztoczu tylko wyłupiaste oko słońca spoglądało plamą nabiegłą krwią. Sprawiało wrażenie ogromnej, nieruchomej źrenicy w samym środku czoła jakiegoś strasznego indiańskiego wodza–cyklopa, może samego Wielkiego Ducha, który wychyla się z antypodów, podnosi twarz naznaczoną pręgami wojennych barw, twarz pozbawioną wyrazu, ogromną jak całe niebo. — Czy niebo może być takie czerwone? — zapytał Toni. — Widocznie tak, skoro jest — odparła. — Ale dlaczego? — nie ustępował. — Zapytamy, kiedy wróci Ken. Mieszkali tu od niedawna, od przeniesienia się na wieś z odległego Sydney, i Noil nie mogła zaręczyć, czy aby taki odcień nieba nie zwiastuje po prostu nadciągającej pory monsunów. Na wszelki wypadek wolała poczekać wa męża, zamiast wdawać się z synem w dyskusję, której rezultat był z góry przesądzony — maluchy w jego wieku bywają okrutnie dociekliwe. — Chodźmy już na śniadanie — zaproponowała. — A Betsy? — Daj jej pospać. Przynajmniej raz. Obejrzał się jeszcze na łunę nad dachem. Oko Manitu dziwnie martwo spoglądało z czerwonoskórej twarzy nieba. — A wiesz — powiedział Toni i z brzmienia głosu poznać było, że coś całkiem innego zaprząta mu głowę — od pewnego czasu Betsy stała się jakaś uparta. Dawniej taka nie była. „DAILY MIRROR” 25 VI: MEN. Północne rejony Afryki nieoczekiwanie stały się miejscem sprzyjającym nowym odkryciom biologicznym dokonywanym przez ekspedycje i miejscowe ośrodki badawcze różnych narodowości. Między innymi w strefie słonych jezior, szczególnie w okolicy Szott Melghir, w trakcie prac inwestycyjnych Hydro–Petrol. Co., odkryto kolejną nowalijkę w katalogu dokonań przyrody naszego globu. Jest, nią glon pozornie tylko zbliżony do Volvox z (typu zielenic, nie wykazujący bowiem typowej dla tej i innych roślin zawartości chlorofilu. Jego miejsce zajmuje metaloporfiryna z żelazem zamiast magnezu, a to sprawia, że nowo odkryty glon pozbawiony jest całkowicie zielonego ubarwienia. Metabolizm tej rośliny, pod wieloma względami inny niż w przypadku krasnorostów, nie został całkowicie rozszyfrowany. Doświadczenia z próbkami przesłanymi do Anglii powinny niebawem wyjaśnić i tę tajemnicę. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 25 VI — GMT 19.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się! — OK! Tu GT5X. Mam parę ciekawostek. Zjawił się u mnie Gawroski. Podejrzewam, że węszy wokół „Midnight Climax II”. To stara sprawa. Maestro powinien się w tym orientować lepiej ode mnie. Były naciski, aby rzecz zamknąć w sejfach, Więc wypadła poza horyzont zdarzeń. Po jakie licho miałby to ktokolwiek odgrzewać? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Prześwietliłeś swoją; kartotekę? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Żeby przewiercić cały Komputerowy System muszę najpierw znać hasło. Może Maestro będzie wiedział, jak się do tego zabrać. Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Nie możesz samego Gawroskiego pociągnąć za język? Ostatecznie to twój wspólnik. Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Wspólnik! Mam nadzieję, że — w razie czego — jemu też dopisze poczucie humoru… „DAILY MIRROR” 26 VI: ASTRONOM–AMATOR ODKRYWCĄ NOWEJ GWIAZDY! Z pewnym opóźnieniem dotarło do nas doniesienie korespondenta włoskiej agencji prasowej ANSA. W nocy z 8 na 9 maja siedemnastoletni uczeń syn znanego polityka chadeckiego z Bolonii, został odkrywcą nowej gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych. Paolo Nippoli prowadził obserwacje nieba przy pomocy amatorskiego teleskopu lustrzanego i o godzinie 23.59 czasu miejscowego zauważył jasny rozbłysk na południowym skłonie nieba. Zidentyfikował go jako wybuch gwiazdy supernovej. W kilka godzin później podobnej treści meldunek napłynął z placówki meteorologicznej na Azorach, następnie z Labradoru i z pokładu .wschodnioeuropejskiej bazy rybackiej na Morzu Północnym. „DAILY MIRROR” 28 VI: UCZENI TWIERDZĄ — NIE!’ Jak nas informuje ‘dyrektor obserwatorium na Mt Palomar, bardziej szczegółowe badania nie potwierdziły wcześniejszych doniesień o pojawieniu się nowej gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych. 30 CZERWCA — GODZ. 10.05 Samolot „Lufthansy” z transatlantyckiej relacji Porto Alegre–Paryż–Bonn, wylądował na Orły z pięciominutowym opóźnieniem. Jak podał komunikat lokalnego radiowęzła, przyczyną zwłoki była nieudana próba uprowadzenia samolotu przez trzech niezidentyfikowanych osobników. Terroryści zostali obezwładnieni przez ochronę samolotu, a następnie, zgodnie z Uchwałą ONZ, wyrzuceni za burtę bez spadochronów. Paul Lecrois zmiął w garści świeże wydanie „Paris Jour” i podniósł kołnierz. Przeklinał pogodę, którą — w ramach zobowiązań Wspólnego Rynku — na dogodnych warunkach odstąpili pewnie ci z drugiej strony kanału La Manche. Samolot kołował w stronę zabudowań portu lotniczego. Na płycie lotniska byli już wszyscy. Czekali cierpliwie: kilku panów z paryskiego przemysłu rozrywkowego, w tym prezes „Olimpii” we własnej osobie, był także kapłonowaty przedstawiciel wytwórni CBS, z nim parę drobnych płotek i jeden żarłacz zza oceanu. Zmokłe, smętne fizjonomie, nie dospane po wieczornym pijaństwie i nocnych igraszkach. Jeszcze na rauszu. Prezes „Olimpii” po raz pierwszy pofatygował się po Patt aż na lotnisko. Zwykle ten przywilej rezerwował dla chłopców. Robotnicy w pomarańczowych kombinezonach przetoczyli schodki do samej burty. W drzwiczkach samolotu stewardessa — filigranowa Japoneczka z przyklejonym do buzi uśmiechem. Na dole, w otoczeniu mundurowych funkcjonariuszy, z nogi na nogę przestępuje inspektor policji w cywilu. Poznać z daleka. Panowie z ochrony zdadzą raport o trzech synach Dedala. Inspektor musi poczekać. Najpierw Patrycja. Jak zwykle pierwsza. Już macha ręką. Uśmiech całkiem radosny. Numer 7 — dla mas. „Dobra szkoła — pomyślał Lecrois. — Powinienem założyć szkółkę dla stewardes. Chociaż… łatwo byłoby popaść w rutynę: jak przy stemplowaniu znaczków pocztowych”.” Sam się uśmiechnął do własnych myśli. Obok Patrycji sterczy miski, zlizany Meksykańczyk czy Boliwijczyk i szczerzy się spod obleśnego wąsika. „Doskonały brak dobrego smaku. Droga Patt zejdzie na psy — pomyślał znowu — bez mojego nadzoru…” Schodziła — powoli, świadoma przewagi nad pospolitymi przeżuwaczami cygar, nad płotkami z wytwórni filmowych i nadskakującą sforą fotoreporterów. Kilka stereotypowych pytań i nie mniej błyskotliwych odpowiedzi. W antrakcie — uśmiech nr 6, dla młodych i naiwnych, którzy pod powłoką kosmetycznych ekstraktów zdają się nie dostrzegać podrygów całkiem przeciętnego fizjologicznego mechanizmu: Trzeba mieć rentgen w oku. Póki co wabisz wizją erotycznych ekscesów. Tak — malutka; hieny mają na ciebie apetyt. Przeżują i odstawią do prywatnej kolekcji antyków. Rewia w satyriconie. Paul skrzywił się i ze złością przyjrzał się Patrycji. Prezentowała się znakomicie. To musiał przyznać. Kreacja żywcem z Rio, ze środka karnawału, którego temperament przemaka na szarej, środkowoeuropejskiej mżawce..: Włosy spięte wysoko, szal przetykany złotą przędzą raczej formalnie przesłania dekolt do dwóch jędrnych wypukłości i magie plecy. Na smukłych palcach nowe lokaty majątkowe — to stąd Boliwijczyk. — Halo, Paul! — nareszcie. Uśmiech nr 3, reserve dla starych przyjaciół, bez intymnych insynuacji. — Jesteś zadowolony? Bierze go pod rękę i śmieje się perliście; nr 2, dla środków masowego przekazu i dla kroniki towarzyskiej. Z przejęciem gaworzy na temat sukcesu, propozycji, oszałamiających wrażeń, egzotyki. Karnawał, porywacze samolotu, gdzieś nikt nie przestrzega praw człowieka, na galowy występ rewii wkraczają komandosi — nowy przewrót w Dominikanie… Paul nie słucha specjalnie. Odsuwa się nieco i mierzy ją krytycznym wzrokiem. — Coś ty zrobiła z włosami? Typowo kobiecy gest — ręka muska loki nad karkiem. Patrycja urywa ptasi szczebiot i patrzy mu w oczy z wyrazem słodkiego zaniepokojenia. Śliczne kaczątko. Uśmiech nr 9, dziewiczo niewinny — czort wie dla kogo. — Co, włosy? — Zrudziały. Mówiłem, żebyś nie farbowała. Potrząsa złotą grzywą. — Przecież obiecałam. Pewnie od słońca. Nie masz pojęcia, jaka tam wspaniała pogoda. Rozdziela ich wyniosła tężyzna prezesa „Olimpii”. Uśmiech nr 1, jak do pełnego sejfu. Kilka serdecznych pocałunków w obwisłe policzki. Każdemu swoje. Z boku posępny wzrok śniadoskórego amanta. Pewnie jeden z tych od ropy, pirytu lub bawełny. Sielankowy obrazek. Tylko po jaką cholerę ufarbowała te włosy? „The GEOGRAPHICAL JOURNAL” Nr 7: Profesor Edmont Varenius, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, przedstawił dziennikarzom wyniki badań przeprowadzonych z ramienia FAO na terytorium północnej Sahary. Dwuletni cykl prac międzynarodowego zespołu naukowców różnych specjalności dopiero w ostatnim miesiącu przyniósł zaskakujące rezultaty. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że w całkiem odwodnionych rejonach pustyni występuje krewniaczka rośliny spotykanej wyłącznie w Afryce Południowo–Zachodniej. Przez ówczesnego dyrektora London Kew Gardens, Hookera, została ona jeszcze w dziewiętnastym wieku ochrzczona mianem Velvicia mirabilis. Roślinę tę stanowi płaski pień wystający z ziemi najwyżej na stopę, w głębi gruntu przechodzący w palowy korzeń. Ten nie odgrywa jednak żadnej roli w przyswajaniu wilgoci, gdyż tę absorbuje wyłącznie z mgły zawartej w powietrzu. Siady mgły można zarejestrować jeszcze w odległości 100 km od brzegów morza. Sama roślina wygląda niesamowicie — ze szczątkowego pnia wyrastają wstęgowate, twarde jak deski, wielometrowe liście, które w niezwykłych splotach rozwijają się po powierzchni pustyni. Dotychczas obserwowano coroczne kwitnienie velvicii. Dokoła niby–pnia wyrastały czerwonawe kwiatki zebrane w pęki podobne do szyszek. Jednak dwa bardzo rzadkie egzemplarze tej rośliny, napotkane przez profesora Vareniusa, sygnalizują przedwczesne obumieranie nie rozwiniętego jeszcze kwiatostanu. Natomiast w centralnej części płaskiego pnia można już dostrzec bardzo powolne obrzmiewanie powierzchni. Opuchlizna rozdziera zdrewniałą pokrywę ciemnobrunatnej masy, która stanowi zasadniczy rdzeń pnia. Profesor Varenius przypuszcza, że już za miesiąc, uwzględniając powolne tempo metabolizmu, będziemy świadkami naturalnego rozwoju nowej, nadziemnej formacji tej rośliny. Jak wynika z pomiarów metodą radiowęglową velvicia żyje do 3000 lat, może więc już niedługo ten tajemniczo długowieczny cykl biologicznych przemian przyniesie nam emocje to warzyszące zakwitaniu najdziwaczniejszego pod słońcem kwiatu, jakiego, być może, nie oglądało dotąd oko cywilizowanego człowieka. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 VII — GMT 12.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA — GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się!… CQ–CQ! „NEW WAVE” do GT5X. Odezwij się, do jasnej cholery! Odbiór. — OK! OK!… Świat się wali?! — „NEW WAVE” do GT5X. Też sobie znalazłeś czas i miejsce! Trzeba było zaprosić na kolację i jak przystało — przerżnąć w łóżku. Co cię tak przypiliło w samo południe? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Dałbyś wytchnąć… Robię to wtedy, gdy mam ochotę, a nie — kiedy wypada. Zresztą — mamy GMT 12.14, przez ten czas korona z głowy nikomu nie spadła. Co macie dla mnie? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Spokojnie, spokojnie. Daj wyszumieć bąbelkom. Przecież wiesz, że czepiamy się przez chorobliwą zawiść. U nas tutaj gleba przeorana wzdłuż i w poprzek. Sam Maestro z wiekiem wyzwolił się z przyziemnych potrzeb, więc nie dba o nowe kadry. Aż żal serce ściska, kiedy pomyślę sobie, jak tobie wygodnie. Wystarczy wyjść na ulicę albo w telefon rzucić sumę. A jeszcze prościej — na biurko zarzucić kopyta; sekretariat przyjmuje wszelkie zamówienia, przyjdzie z sąsiedniego pokoju i sama wykręci numer. W dziesiątkę? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Muszą istnieć jakieś rekompensaty. Tylko nie wzdychaj jak ciężko przez los doświadczony. Siedzicie tam jak u pana Boga za piecem. Zanim was nakryją, ja zdążę dziesięć razy dać gardło. Nawet Maestrio zjawia się w mieście wyłącznie z obstawą i w swoim czarnym pancernym karawanie. Miasto! Psiakrew! Ma swoje uroki. Ale się zastanów — ja jestem tutaj sam! Sam jak palec! Trzęsę portkami na dziewięćdziesiątym czwartym piętrze i czasami — wierz mi — gotów jestem sam pod siebie srać ze strachu. A oni się snują, szczerzą do siebie tępe pyski — jeden Gawroski kręci nosem, prędzej czy później coś zwącha. Nawet mam z tego radość — zawsze jakiś hazard. Reszta… szeleści za każdą ścianą i byle gówniara musi dostać swoje ze dwa razy na dzień, żeby przestała wzdychać i wodzić za tobą durnym wzrokiem. Komu jak komu, ale to mnie pilno, żeby na tym wreszcie postawić krzyżyk… „The OBSERVER” 2 VII: Instytut Meteorologii i Prognozowania, w oparciu o zdjęcia dostarczone za pośrednictwem systemu satelitarnego, rozpoczął analizę doniesień sugerujących pewne klimatyczne tendencje, które — niezależnie od ustawienia osi obrotu Ziemi — w najbliższym tysiącleciu mogłyby doprowadzić do pozornego ujednolicenia pór roku, a przynajmniej do zsynchronizowania tych cech klimatycznych, które znajdują odzwierciedlenie w metabolizmie fauny i flory całego globu. „Le MONDE” 2 VII: …Jak stwierdził profesor Jean Lamarc, wszelkie doniesienia prasowe i wypowiedzi uczonych utrzymujące, że obydwie te rośliny posiadają zdolność dokonywania zmian swego budulca organicznego w okresie jednego pokolenia, dają jedynie świadectwo niekompetencji autorów lub są po prostu dowodem nieodpowiedzialnego traktowania społeczeństwa przez współczesnych szarlatanów przyrodoznawstwa. Wiadome jest, że tak gwałtowne zmiany mogą być wyłącznie wynikiem genetycznych mutacji, przeistaczających dany gatunek w przeciągu wielu pokoleń… 5 LIPCA — W SAMO POŁUDNIE Hay starannie czyści rozłożone części zamka. Upaćkane oliwą palce wypróbowują opór iglicy. Osborn i Plunkett wyciągnięci na kocu. Pierwszy kręci gałką strojenia przy tranzystorze, drugi drzemie z miną dziecka. Tylko Yeats chodzi tam i z powrotem. Jest ciepło, chociaż mgła od miesiąca przesnuwa niebo. Lekki południowy wietrzyk przynosi cierpkawy zaduch parujących torfowisk i zapach kwitnącego wrzosu. Yeats waży pistolet na swobodnie wyciągniętej dłoni. Stoi na szeroko rozstawionych nogach, grube łydki ledwie wtłoczone w cholewy starych wojskowych butów. Mierzy w nieokreślony punkt przestrzeni. „…Nasilające się akty terroru — recytuje radiowy komentator. — Rzecznik ekstremistycznego odłamu Armii Republikańskiej zapowiada dalszy sabotaż postanowień zawartych w punkcie czwartym Rozejmu…” — Zamknij to — mówi Hay. „…Spodziewany kolejny przerzut broni i grup dywersyjnych z południa…” Kakofonia pisków. Osborn zmienia długość fali. Muzyka. Odcinek sensacyjnego słuchowiska:”…Ręce do góry, Mr Bakow! Jest pan zaskoczony? Cha—chacha!… Oczywiście. Przy pomocy tej biednej Kits chcieliście przejąć tajemnicę promieni Ratheima? Sprytnie pomyślane. W wasze rączki by wpadła możność sterowania biosferą Szansa dowolnych kreacji, przekształcających wszystko, co żywe… W imię humanitaryzmu, w imię przyszłości i innych, nie mniej wzniosłych ideałów. My zrobimy to — może i z niższych, lecz bardziej konkretnych pobudek. To pański koniec, Mr Bakow. Pech. Czas na epitafium dla arcyszpiega. Cała pociecha w tym, że to i tak mało znaczy — w czyich rękach… Przykro mi — specyfika zawodu…” Trzask. Znowu muzyka. „… Śmiertelne ofiary tajfunu »Betsy«…, głos spikera: „… Trwają przygotowania do przewidzianego na drugą połowę sierpnia kolejnego rajdu safari. Już dzisiaj udział zapowiedzieli kierowcy firmowi Datsuna, Forda a Fiata, oraz John Smiskol, ubiegłoroczny mistrz świata, tym razem na rewelacyjnym modelu Jeep CJ–10…” Nieartykułowany bełkot. „A jednak potwór z Loch Nes? Dziwne zjawiska w górskich rejonach Szkocji…” Radio–show: śpiewa Patrycja Lecrois. Osborn lituje się wreszcie i zostawia w spokoju tranzystor. Wyciąga się na kocu. Obok Plunkett — coś mu się śni, widać, jak pod powiekami przewraca wypukłością ocznych gałek. Osborn zgarnia ręką kępkę wrzosu. Fioletowe okruchy kwiatów pozostają w dłoni. Wącha palce. — Dawno nie widziałem takiego lata — mówi z zamkniętymi oczami. — Nawet wrzos ma inny zapach. Bardziej słodki. — Dużo wiesz — Hay patrzy na zegarek. — Drugi czy trzeci dzień na wsi i od razu — dawno nie było takiego lata. — Mówię ci. Dopiero początek lipca, a wrzosowiska jak na początku jesieni. I kwiaty większe niż zwykle. W dodatku pachną… dziwnie. Próchnicą, rozkładem albo ziemią. — Pewnie wąchałeś korzonki. Yeats bierze z koca kilka naboi. Ładuje pistolet. — Tam — Osborn wskazuje palcem niewielki pagórek z kikutem gałęzi sterczącym w zasnute mgiełką, zaróżowione niebo. Suchy trzask wystrzału. Pocisk wzbija biały obłoczek pyłu u podnóża pagórka. Gałąź nietknięta. Plunkett poderwał się na łokcie i otumaniony kręci głową. Przerwany sen. Oczy zaspane, trochę spłoszone. — Nerwy albo wyszedłeś z wprawy — mówi Hay. Yeats waży pistolet w dłoni. Cień miga w powietrzu, przelatuje nad głową. Ramię błyskawicznie wyprostowane w łokciu. Spust. Tym razem kula nie chybia celu. Yeats oddala się w miejsce, gdzie wrzosy niezupełnie przykryły kępkę brunatnego pierza. — Zawsze mówiłem, że najłatwiej w coś, co się rusza — ziewając mówi Plunkett. — Czas na nas — Hay śledzi wzrokiem wskazówki zegarka. — Zdążymy. Osborn podnosi się ociężale. Hay przewiesił przez ramię automatyczny pistolet, na wierzch narzucił bluzę ze skórzanymi łatami na łokciach, nad karkiem i w miejscach przepoceń. Osborn i Plunkett pakują plecak. Laski dynamitu, plastyk, kilkanaście detonatorów z miedzianymi główkami, koc, tranzystor, z góry starannie złożona w kostkę bawełniana koszula w bordową kratę. Hay ponownie patrzy na zegarek. — Hej, Yeats! — woła. — Idziemy! Yeats wraca z niewyraźną miną. W palcach, daleko od siebie, trzyma ptasią padlinę. Jedno skrzydło wlecze się po ziemi. Rzuca im to do nóg i dalej patrzy rozszerzonymi ze zdziwienia, jasnymi oczami. — Nie rozumiem —kiedyś takie ścierwo? mówi. — Widzieliście RCA — NASA, 8 VII: Jak poinformował rzecznik prasowy J. F. Kennedy Space Centcr, start statku kosmicznego w ramach programu „Mars–I”, przewidziany na dzień 10 lipca, zostaje odroczony. Rzecznik nie podał bezpośrednich przyczyn zmiany programu załogowej wyprawy na Czerwoną Planetę. AGENCJA KYOTO–TSUSHIN: ARCHIPELAG RIUKIU. Ekspedycja oceanograficzna Uniwersytetu w Kioto, przy współudziale amerykańskiej pływającej bazy naukowej m/s „Starveling”, odkryła w wodach Oceanu Spokojnego, na wysokości Zwrotnika Raka i ponad południową granicą tektonicznego rowu Riukiu, występującą w znacznych ilościach, a dotychczas nie znaną, odmianę ryby z gatunku coelacanth. Pierwszy przedstawiciel tej reliktowej generacji podwodnej fauny został złowiony w 1938 roku u wybrzeży Afryki i — dla szczególnej urody — przez— profesora Smitha nazwany został Latimerią, na cześć bliskiej współpracowniczki profesora, ówczesnej kustoszki muzeum w East, London. Ryba ta, rozpowszechniona w oceanach przed pięćdziesięciu milionami lat, nigdy dotąd nie była obserwowana w wodach Oceanu Spokojnego, różni się zresztą zasadniczo od afrykańskiej imienniczki. Przede wszystkim posiada jaskrawsze ubarwienie, oraz, co najdziwniejsze, rodzaj szkieletu z ości przenikających skórę i zaginających się w obydwie strony, jakby relikt kościanej konstrukcji, która w zamierzchłych epokach oplatała jej ciało z zewnątrz. Jeden z biologów Uniwersytetu w Kioto wysunął hipotezę, według której przed milionami lat nie tylko ryby, lecz również niektóre formy gadów i płazów, a może i pierwotne ssaki, posiadały żebra formujące rodzaj zewnętrznego szkieletu, analogicznie do dzisiejszych ślimaków, szkarłupni i skorupiaków. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 10 VII — GMT 19.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA GT5X — STENOGRAM SZYFRU: — „NEW WAVE” do GT5X. Słuchaj uważnie. Cummings się wściekł. Masz od dzisiaj specjalne zadanie. Będziesz się musiał zabawić w redaktora porannej gazetki. Maestro chce mieć codziennie do śniadania zestaw doniesień agencyjnych. Przede wszystkim te, które z takich czy innych powodów nie zostały puszczone w szerszy obieg. Zastosuj bardziej drastyczne chwyty i wycisnij ten twój System Komputerowy do suchej nitki. Uzyskane informacje przelewaj na nasze konto. Przyjąłeś? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Zwariowaliście? Przecież sam nie przerzucę tego całego śmietnika! On się rzeczywiście wściekł! — „NEW WAVE” do GT5X. On po prostu dba, żeby każdy miał się czym zająć. I nie wydziwiaj. Sam się zgodziłeś być wtyczką. Poza tym sam powinieneś wiedzieć najlepiej, jak się do tego zabrać. Nie obchodzi cię nic z tego, co puszcza telewizja i radio, nie musisz nawet czytać gazet. Zacznij z drugiego końca. Szukaj, czy gdzieś ktoś nie wywiera nacisków, żeby komuś gębę zatkać. Tam nadstaw menzurkę. Może ci się trafi kropelka miodu. Z pewnością nie będzie tego aż tyle, żebyś Cummingsowi przesłodził poranną herbatkę. — GT5X do „NEW WAVE”. Nie będzie aż tyle?! Na jakim wy świecie żyjecie! Może was ktoś nawrócił na wiarę w demokrację? — „NEW WAVE” do GT5X. W sam raz dwóch idealistów nie ma czasu, żeby się podjąć tej misji. Rozumiesz — metoda przemysłowa nie zostawia luzów na roztrząsanie tajemnicy bytu. Idą więc ostro. Tylko Maestrio zrzędzi, że coś mu fałszywie brzmi ta przygrywka… UNITED PRESS INTERNATIONAL: NEVAD A. Wczoraj w godzinach przedpołudniowych specjalny wysłannik Prezydenta, senator McFransky, po zapoznaniu się z materiałami dowodowymi zebranymi przez Komisję Do Spraw Środowiska, złożył oficjalne dementi wcześniejszych doniesień o alarmującej degeneracji fauny i flory w północnych rejonach stanu Nevada. McFransky zaprzeczył tym wszystkim, którzy przyczyn pewnych anomalii dopatrują się we wzroście szczątkowego promieniowania po ostatnich podziemnych próbach eksplozji nuklearnych i manewrach lotnictwa z wykorzystaniem bomb neutronowych. W godzinach wieczornych w Carson City senatora podejmowała Kobieca Liga Nieemancypacji. „The GUARDIAN” 18 VII: Z okazji odbywającej się w kraju sesji Międzynarodowej Unii Astronomicznej nasz specjalny wysłannik przeprowadził wywiad z profesorem Borysem Kukarinem, Zasłużonym Astronomem i Rzeczywistym Członkiem Wszechzwiązkowej Akademii Nauk oraz długoletnim kierownikiem naukowym obserwatorium w Ałma–Ata, pionierem prac nad klasyfikacją kwazarów; nasz korespondent: — Międzynarodowa współpraca naukowa przyczynia się do szybkiej wymiany doświadczeń i informacji na temat aktualnych prac, odkryć i nowych teorii. Na przykład: mnożą się doniesienia o odkryciach gwiazd nowych i supernowych. Choćby ostatnia informacja z Włoch… Borys Kukarin: — Nie potwierdzona, niestety. nk: — W tej sprawie nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Zbieżność doniesień z krajów całego świata pozwala snuć przypuszczenia, że zjawisko przypominające eksplozję gwiazdy lub obiektu do niej zbliżonego było jednak obserwowane. BK: — Drażni mnie pogoń za sensacją za wszelką cenę. nk: — Kwestia różnic typologicznych… BK: — Mniejsza o różnice charakterów. Ogólnie rzec biorąc, kiedy szukamy czegoś nowego wyłącznie daleko od siebie, z reguły tracimy zdolność dostrzegania rzeczy niezwykłych w tym, co nas otacza na co dzień. Może się to okazać stratą niepowetowaną. nk: — Mamy przez to rozumieć, że astronomom również nie jest obcy głód sensacji? BK: — Ależ oczywiście. Jesteśmy również ludźmi. Jeden po szczeblach wiedzy wspina się systematycznie, inny za wszelką cenę próbuje forsować kilka stopni na raz, niejednokrotnie dystansując zarówno własne zdolności analityczne, jak zwykłą wydolność percepcji. nk: — Pan należy? BK: — Niestety do tych pierwszych. Nie jestem geniuszem. Wolę wyznawać naszą starą narodową zasadę: mieńsze da łuczsze. nk: — Przysłowiowa radziecka skromność. BK: — Być może. Jednak moi koledzy, głównie na Zachodzie, niecierpliwie domagają się drastycznej weryfikacji poglądów stanowiących trzon fizyki. Uzasadniają to słusznym skądinąd faktem, że wiele kosmicznych zjawisk nie układa się w ramki teorii współczesnego przyrodo—znawstwa. Osobiście jednak sądzę, że po prostu nie potrafimy podstawić odpowiedniej niewiadomej do odpowiedniego równania. nk: — Czy w pańskiej praktyce zawodowej zanotował pan zdarzenie, które, na pozór niewytłumaczalne, znalazło ostatecznie zaskakująco proste rozwiązanie? BK: — Nnie. Chyba w dzieciństwie. Typowy problem nieuświadomienia. nk: — A wracając do praktyki zawodowej? BK: — Wydaje mi się, że wraz z kolegami aktualnie mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem. nk: — Otóż to! Pańska delegacja jeszcze nie wystąpiła z oficjalnym referatem. Czy na pięć minut przed dwunastą mógłby pan zdradzić czytelnikom „Guardian” tajemnicę wystąpienia? BK: — Obawiam się, że nie przysporzę materiału pod sensacyjny nagłówek. nk: — Tu się zaczyna moja specjalizacja. BK: — Nie wątpię! Zawsze czułem respekt przed dziennikarzami. Zdołaliście wykształcić w sobie szczególny immunitet przed odpowiedzialnością, zdecydowanie wyprzedzający ewolucję całego gatunku homo sapiens. Dzięki tej mutacji potraficie we wszystkim zobaczyć więcej niż osoby w danej materii najbardziej kompetentne… Nawet te zapatrzone w technikę elektroniczną, w mikroskopy i radioteleskopy sięgające miliardy lat świetlnych od naszej planety. nk: — Czasami bardziej się liczy tak zwany węch. BK: — Tym jednak razem rzecz idzie o całkiem zwyczajne promieniowanie kosmiczne. nk: — Gotów jestem pójść o zakład, że jeśli pana przycisnę, profesorze, zwyczajność ta zyska na barwności. Przecież to przede wszystkim selekcja szumów radiowych prowadzi do identyfikacji kosmicznych radioźródel, pochodzenia może i nie całkiem naturalnego. BK: — Mam nadzieję, że doprowadzi nas do tego Eldorado w jak najbliższym czasie. nk: — A jednak! BK: — Dzisiaj musze, się ograniczyć do stwierdzenia, że nie obserwujemy żadnego ze znanych nam źródeł kosmicznego promieniowania. Trudno zresztą mówić o konkretnym źródle, gdyż do powierzchni Ziemi dociera to promieniowanie niemal ze wszystkich stron. Tam przynajmniej, gdzie podejmowano próby jego zarejestrowania. nk: — Czyli jest to coś w rodzaju typowego „szumu kosmicznego”? BK: — Niezupełnie. nk: — Czyżby istniało prawdopodobieństwo wysłania tego sygnału przez inną cywilizację? BK: — Kto panu powiedział, że ma to cokolwiek wspólnego z jakimś sygnałem?! I, w kwestii zasadniczej, impulsowy — co prawda — charakter tego promieniowania nie układa się jednak w jakikolwiek ciąg o symptomach matematycznej logiki. nk: — Pan, profesorze, jako naukowiec najlepiej zdaje sobie sprawę, że braku matematycznej logiki najłatwiej dopatrywać się nie w przyrodzie, lecz w działalności człowieka. Dowodem tego choćby historia wojen naszej cywilizacji, wielka dyplomacja, fanatyzmy ideologiczne tudzież religijne, ekonomia, ekologia, wreszcie rabunkowa eksploatacja bogactw naturalnych globu… BK: — Wiem, wiem. Istnieją jednak ustroje społeczne mniej podatne na tego rodzaju anomalie. nk: — Mówi się „czysty jak kryształ”, a przecież najmniej luzu jest właśnie w strukturze kryształu. BK: …..— Przenosząc pański sposób rozumowania poza Ziemię, w sferę społeczeństw poszukujących kontaktu, otrzymujemy nieprzeliczoną rzeszę cywilizacji ślących do siebie sygnały pozbawione reguł, gdyż jedynie to może je wyróżnić w ciągu logicznie i empirycznie umotywowanych odgłosów Wszechświata. A więc — wprowadzić dysonans w prawa fizyki… Jest to absurd oczywisty. W ten sposób można, rzecz jasna, odkryć czyjąś gdzieś obecność, lecz niepodobna dojść do porozumienia. nk: — Co nawet odpowiada aktualnej sytuacji międzynarodowej na naszym padole. Zresztą — cytowałem tylko powszechnie cenioną teorię pańskiego kolegi, profesora Nikołaja Abra—mowicza Pawłowa… BK: — Kogo nam chwalit wrag, w tom, wierno, proku niet nk: — Nie rozumiem. BK: — To z Kryłowa. Nas zresztą interesuje co innego. Jesteśmy w trakcie ustalania konkretnych parametrów poszukiwanego źródła promieniowania. Próbujemy określić moment, w którym została zapoczątkowana, obecnie obserwowana, faza wzmożonej emisji. Gdyż jej natężenie, co bardzo ważne, wzrasta w postępie geometrycznym. nk: — Czy można przypuścić, że zjawisko to ma coś wspólnego z niewyjaśnionym rozbłyskiem, jaki optycznie został zarejestrowany przez wielu astronomów? BK: — Nie sądzę. nk: — Uzasadnienie? BK: — Zbieżność wykrycia zjawisk zaskakująca, w skali kosmicznej oczywi