Wiktor Żwikiewicz Druga jesień Reżyser: — Towarzyszu, proszą nas źle nie zrozumieć. Możemy się mylić, ale myśmy chcieli uczynić z naszego teatru narzędzie walki i budowy. Obejrzą — i wezmą się do pracy, obejrzą — i obudzą się, obejrzą — i zdemaskują… Majakowski Łaźnia Tym, którzy byli przedtem GENESIS I Dawid Sweetlicz powierzchowność miał raczej przeciętną i wyraz twarzy prozaiczny. Stosunkowo wcześnie i bez żalu młodości, bolejącej nad utratą złudzeń, zaniechał mimikry „gniewnych” generacji. Był całkiem normalny, ergo — przeciętny, pozbawiony symptomów duchowej głębi zakodowanej we wzrok obłędny, w ekstrawagancje opakowań i inne kontestacje. Po prostu, na ironię powszechnych tendencji, pełen był optymizmu tudzież dobrych chęci. Atut swojej wiary i dorobek umysłu przyniósł pod pachą w ciasno zwiniętym rulonie. Przed wejściem do Departamentu Prognozowania zaczepił go maleńki, pocieszny facet z trzcinową laseczką w dłoni i z czarnym melonikiem na jajowatej głowie. — Nazywam się Cummings Jr — wyjaśnił — Chciałbym od pana kupić to… Spod nienagannie sztywnego mankietu strzelił długim paluchem. — Pan żartuje — stwierdził Dawid Sweetlicz. — Jeśli dojdziemy do porozumienia, kupię pana również — ze stoickim spokojem i szczególną melancholią miniaturowy Charles Chaplin zaoferował eskalację transakcji. — Nazywam się Cummings Jr. — Bardzo mi przyjemnie… — Kupię wszystko. — Znaczy… TO, mnie, a potem? — Wszystko — wyjaśnił jegomość i swoją trzcinką objął w posiadanie miasto; a może i więcej. Dawid Sweetlicz docenił poczucie humoru napastliwego człowieczka, uśmiechnął się, po czym wyminął przeszkodę i pchnął oszklone drzwi. W błysku szyby dostrzegł jeszcze smutną zadumę w oczach właściciela melonika, lecz znacznie bliżej już się zakrzątnął Portier i bez zbędnych słów prowadził gdzie trzeba. I stał się cud następny — Dyrektor Departamentu raczył go przyjąć bez zwłoki. Co prawda przed drzwiami gabinetu Dawid Sweetlicz pierś w pierś starł się z młodym człowiekiem o twarzy wykrzywionej wściekłością, lecz wir powietrza i przekleństw przeszedł bokiem, przepadł w pułapce czarnej limuzyny — lokalny grawitacyjny kolaps, domena Mistrza Ceremonii przechwytującego odpady z wyższych szczebli; przed Dawidem Sweetliczem przestrzeń rozwinęła przytulną lagunę i już Sam Sekretarz demonstrował uwodzicielski piruet — jeszcze krok i znad masywnego biurka ogarnęło Sweetlicza przychylne spojrzenie samego Dyrektora Departamentu. — Uszanowanie, Mr Sweetlicz — tłusty paluch bezbłędnie zlokalizował rulon pod pachą petenta. — TO, ma się rozumieć, pański PROJEKT? — Tak, ukończyłem właśnie i chciałbym przedstawić — zawahał się Dawid Sweetlicz — osobom kompetentnym. — Tak, słucham. A więc — krótka rozgrzewka, zanim się zbierze komisja ekspertów, pomyślał Dawid Sweetlicz. Następnie zdarł opakowanie i zaczął rozwijać arkusze wykresów, rzuty przestrzenne, profile i chińskie smoki wielostopniowych równań wijące się równolegle do słupków cyfr, sum, procentów — rozliczeń kosztów i charytatywnych, datków na bezrobotnych. — Oto mój PROJEKT. Opracowałem go na kanwie tradycyjnie symetrycznej kompozycji ziemskiej homeostazy — wypalił jednym tchem. Dyrektor Departamentu uśmiechnął się z dziwnie skądś znajomą melancholią, lecz nie mniej przychylnie. Dawid Sweetlicz postanowił kontynuować bez zwykłej popularyzacji. — Jednocześnie starałem się przełamać dotychczasowe architektoniczne doktryny i wydaje mi się, że znalazłem odpowiadającą duchowi naszego czasu estetykę kreacyjną skomponowaną w nierozerwalną całość z pierwiastkiem kosmicznej struktury świata. PROJEKT ten postuluje pełne wyzwolenie tradycyjnego siedliska homo sapiens z ograniczeń określających bytowanie naszego gatunku wyłączanie w płaszczyźnie (powierzchni globu. Mam tutaj również architektoniczną dokumentację, dotyczącą sposobu osadzenia w atmosferze szkieletów nośnych lżejszych od powietrza, sięgających stratosfery, a w ziemi zakotwiczonych osnową szklanych strun i — zależnie od konfiguracji (terenu — posadowionych na naturalnych cokołach górskich masywów. Przeniesienie strefy bytowej człowieka w sferę powietrznej otoczki Ziemi umożliwi dynamiczniejszy i bardziej przestrzenny rozwój cywilizacji stojącej na progu kosmosu, rozwiąże problemy wewnętrznej komunikacji, a przede wszystkim… — …Zachowa tradycyjny model biocenozy na poziomie gruntu — podchwycił Dyrektor Departamentu — i podtrzyma swobodną ewolucję reszty form żywych, nie kolidującą z technologicznymi ekscesami działalności człowieka. Stworzylibyśmy wspaniały rezerwat ziemskiej biosfery, jedyny na jej miarę, przy czym nam samym pozwoliłoby to pełniej przeniknąć w surowcowe rezerwy globu. Przemysł pod ziemią, życie na powierzchni, a my… w niebie. Nie popełniłem większej niekonsekwencji? Od dłuższego czasu Dawid Sweetlicz stał z wytrzeszczonymi oczami i obwisłą szczęką. — S–skąd p–pan?! — wystękał wreszcie. — Przecież j–ja… n–nigdy… nikomu… Przed oczami wirowały mu sfery Diraca, zawiłe wizje architektonicznych labiryntów, czarne gwiazdy i równie przepastne czarne limuzyny— — Mr. Sweetlicz, na moim stanowisku wypada wiedzieć więcej, niż tego oczekują przeciętni obywatele — wyjaśnił Dyrektor Departamentu, kątem oka zerknął na zegarek i dodał jowialnie — poza tym, pan rozumie. My wiemy wszystko. — W–wszy–ystko? — smakował głoski Dawid Sweetlicz. — Pan rozumie… — Lecz w takim razie?! — z nadzieją westchnął Sweetlicz. — Niestety — Dyrektor Departamentu rozłożył ręce. — To jest Utopia. U–TO–PIA. Co prawda słuszna z ekonomicznego punktu widzenia, lecz — pan rozumie — w tym PROJEKCIE praktyka chciałaby wyprzedzić teorię Systemu. — Skoro PROJEKT jest realny! — Dodam nawet: JEDYNY ROZSĄDNY —uśmiechnął się Dyrektor Departamentu. — Jest optymalny jako PROGRAM dalszego rozwoju. Ale to nie zmienia niczego. — Dlaczego?! — Tłumaczę panu: między teorią a praktyką… Dawid Sweetlicz bezradnie patrzył na swoje wielobarwne wykresy. Poronione dziecko. Zwoje kart i zrolowane kalki leżały bezwładnie, odarte z nadziei i tajemnicy — kto wie, jak dawno temu. Wszystko to było teraz podobne do wnętrza jego duszy, przepołowionej i odkrytej z bezwiednym bezwstydem, jakby to COS utraciło nieświadome dziewictwo, zanim jeszcze zostało naprawdę poczęte. — Niech to pana nie gnębi Mr. Sweetlicz — Dyrektor Departamentu wyszedł zza biurka i dobrodusznie poklepał go po ramieniu. — Nie jest pan pierwszy z tych, co dostrzegają i nawet mają rację. Przed chwilą był u mnie pewien biolog. Jego specjalność — genetyka eksperymentalna. To też, rzekłbym, umysł niepospolity. Sugerował biologiczną przebudowę naszego ustroju, od podstaw i najgłębszych uwarunkowań organicznej materii. Twierdził, że Natura jest nad wyraz banalna, on natomiast… Ech! To była doprawdy wspaniała wizja! Zaryzykuję twierdzenie, że wręcz rewolucyjna!… Dyrektor Departamentu westchnął z rozrzewnieniem i wzniósł oczy w sposób wybitnie mistyczny. — Lecz co ja teraz… — wyszeptał Dawid Sweetlicz. — W coś zawsze trzeba wierzyć — z zadumą stwierdził Dyrektor Departamentu Prognozowania. — I trzeba mieć nadzieję. Czasami, zdarza się, pomaga… — KTO?! — Dawid Sweetlicz uczepił się zbawiennej słomki. — No… choćby Opatrzność. GENESIS II Wyspa jest niewielka. Jedna z miliarda w spiralnym archipelagu. Jej wielkość i umiejscowienie w przestrzeni zależy od punktu widzenia. Wolność wyboru tegoż gwarantują swobody obywatelskie mieszkańców wyspy. Golfstrom czasu oszczędził tylko wierzchołek skały wynurzony z ruchomego piasku, z kleszczy raf koralowych i skamielin muszelek, białych jak manna z nieba — krople mleka wyciśnięte z piersi karmiącej wilczęta. Szczyt wyspy porasta kępa suchej trawy i kilka poszarpanych przez wiatr karłowatych krzewów. Poza tym na skraju urwiska gnieździ się kolonia gryzoni, pospolitych szczurów uratowanych z okrętu rozbitego o pobliskie rafy. Inne źródła historyczne sugerują rodowód sarmacki ewentualnie Braterską Trójcę, inne jeszcze — genezę zgodną z teorią ewolucjonizmu lub panspermii. Przyczyna istnienia w tym Kosmosie jest obojętna. Ważny jest FAKT istnienia. Przyczyną mógłby być Bóg. Lecz nie jest. Dzięki Bogu. Dlatego istoty w tym świecie wznoszą ołtarze sobie poaobnym i ukrzyżowują samych siebie. Niech im wyjdzie na zdrowie. Jedno jest pewne — na początku nie było pomników. Był świt. Potem wiatr od lądu przywiał pierwsze pasmo pajęczyny z uwieszonym okruchem zdechłego, zasuszonego pająka. Według zaleceń inspirujących środki masowego przekazu jest rzeczą naturalną, że wyścig w opanowaniu kosmicznej przestrzeni pochłania pewne ofiary. Przynajmniej w fazie rozruchu. Później nitki babiego lata coraz częściej cumują na gałęziach krzaków, osiadają w trawie, dając przytułek pajęczym wędrowcom. I z każ— dym dniem przybywa ich więcej. Aeroplany pchane porywami wiatru żeglują z wnętrza continuum przesłoniętego mglistym parowaniem oceanicznego grzbietu. Poeta siedzący w betonowej norze, wierny SF — ślepy wobec rzeczywistej natury zjawisk, wystukiwał na maszynie do pisania donos na siebie i peany na cześć zbliżającej się odmiany: „…czuł, jak się wypełnia jego truchło—ciało, jak się rozdyma balonem mieszczącym postronną wrzawę i szmer prądów idących od środka wskrzeszonego ciała; czuł, jak palący podmuch zlizuje mu zmarszczki ze starczego czoła i pulsem dopełnia wiotki mięsień w kroku. Podniósł głowę i w powodzi jasnozłotego światła poszukał oczyma znaku Wszechmogącego, którego oddech tak namacalnie przenikał korony drzew wyrosłych w tym rajskim ogrodzie…” Patrzył w głąb siebie, zamiast jak małża otworzyć się na zewnątrz żywym i bolesnym mięsem. W powodzi znaków Apokalipsy dopatrywał się przędzy porwanej z grzebieni morskich nereid, które — frywolne i bezwstydnie gołe — czeszą włosy nad lustrem morza, przeglądają się w jego głębi, jak on — w sobie samym; widział nici srebrzyste z rozdartego żagla Latającego Holendra, co nad falami burzy pojawiły się jako zapowiedź zmierzchu lata, proroctwo pory czerwonozłotych, zakwitających liści. Inne pory roku są bowiem nieśmiałą tylko próbą, nieudanym preludium rzeczywistego przepychu, kiedy letni zalążek kwiatów rozprzestrzenia złotą zarazę na wszelkie trawy i drzewa, pochłania lasy zakwitające fantastyczno–mistycznym barokiem, ogarnia ogrody i parki przed wrotami opuszczonych pałaców, zasiewa podmiejskie łąki. Jest to eksplozja słonecznego żaru, kwintesencja; wszystkich protuberancji, jakie zieleń liści tak pracowicie przeistaczała w makroenergetyczne ciągi molekuł — od rozwinięcia pąka, aby u schyłku istnienia nagromadzony ogień wyzwolić ze słonecznej baterii. U schyłku istnienia. Boże, miej w opiece naiwnych. I wiernych tej prawdzie. Mieszkaniec owej samotnej wyspy, kiedy się wyłoniła ledwie w mnogojęzycznym Archipelagu, napisał kiedyś: „piękno jest bowiem chorobą, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu, Tak myślą ci, którzy wierzą jeszcze,, że cokolwiek przemija bez śladu. Jesień nie umiera nigdy. Jeśli, się wypali w jednym ognisku — pajęczy posiew przeniesie ją dalej, na inne długości i szerokości geograficzne, w koordynaty innego continuum, ześle złoty przepych na każdą z najodleglejszych nawet wysp. Wysp. Państw. Albo planet. Wszędzie tam, gdzie szare gryzonie wytrwale dążą swe labirynty, wydeptują ścieżki, czasem przystają, wspinają się na tylne łapy i wietrzą, kierunki wiatrów. Już na dwóch nogach, zgodnie z teorią ewolucji. Czasami tak zostają w labiryncie dziwnego laboratorium — dwunogie i dwurękie, białoskóre szczury–olbrzymy. Wyznawcy proroka Darwina. Również proroków z innych branży. Niemniej winnych. Trwają z dumnie wzniesionym szczurzym pyskiem. Od chwili poczęcia do śmierci nie zaprzestają krzątaniny zawziętej. Szczury–olbrzymy. Zajęte pilnym oddzielaniem ziarna od plew nie dostrzegają nawet, jak z niematerialnej głębi jesień nawiewa nici srebrnych pętli, cienkich — aż przenikających, wiążących na nowo, odmiennie — którym poranna rosa odbiera niematerialną zwiewność i dopiero promienie wschodzącego słońca osuszają sieć pajęczyny, nieuchronnie i ostatecznie zagarniają wierzchołek samotnej wyspy — odtąd na zawsze uwikłanej w sidła. Taka jest scenografia. Czas i miejsce akcji. Marny teatr, chociaż z gleby żyznej. Kimkolwiek jesteś — nie szukaj innej wykładni. To tylko wierzchołek samotnej wyspy — zasiedlony garstką szczurzych parazytów, rozwichrzony siwizną łeb olbrzyma wynurzający się z morskiej piany. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 V — GMT 12.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Come in, please! — Tu GT5X. Zgłaszam się zgodnie z umową — GMT 12.00. Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Dziękujemy za materiały. Naszym ludziom udało się rozbić bank. Za parę dni będziesz miał spore ułatwienie z przelewem informacji na konto Cummings Co. Jak z percepcją? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Niech to diabli! Kiedy podłączą końcówkę gwarantuję ekspresowy abonament w puli Komputerowego Systemu,: Są jakieś szczególne dyspozycje? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Spokój w eterze. Poszperaj na własną rękę. Mamy tu kłopoty z rozruchem, chociaż nasza parka geniuszów.1 ledwie ciągnie na dopalaczach. Maestro zapowiedział, że im poluzuje wędzidła, kiedy zdołają tę łajbę rozbujać. To wszystko z naszej strony. Masz coś jeszcze? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Ciągle kłopoty? Ostatnio miałem paskudną słyszalność: zrozumiałem, że tym szczunkom szwankuje ideologia… Tak trudno wziąć za pysk? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Technologia, drogi przyjacielu. Musisz się lepiej podstroić. Wyłącznie technologia… „RUDE PRAVO” 21 VI: CTK. Na dorocznym, odbywającym się w Bratysławie, Międzynarodowym Konkursie o tytuł Miss Inter–Rosa, pierwsze miejsce zajęła niespotykanej wielkości róża herbaciana z gatunku Cherchez–la–femme. Jej kwiatostan osiąga 30 cm średnicy, a zapach jest upajająco słodki, niemal narkotyczny. W porównaniu z rokiem ubiegłym tegoroczny konkurs i wystawa przyniosły miłośnikom „królowej kwiatów” wiele niezapomnianych wrażeń. Zestaw nowych, często wręcz oszałamiających propozycji zaćmił wszystko, czego kiedykolwiek doznali najwybredniejsi koneserzy ogrodnictwa. Nasze czytelniczki zainteresuje fakt, że najmodniejszy okazał się gatunek róży herbacianej o odcieniu pomarańczowym, z lekka przeplatanym czystą czerwienią. 22 CZERWCA — ŚWIT Noil wychyliła się przez poręcz werandy, i oczami poszukała Toniego. Malec zaszył się pod krzakiem akacji i zawzięcie z kimś dyskutował. — Toni! — zawołała. — Kazałam umyć się i wracać na śniadanie. Raczkując wycofał się z gęstwiny i podniósł odrapany, piegowaty nos. — Fu–u! — sapnął wydymając policzki.— Prawdziwy wojownik żywi się tylko własną zdobyczą. —A kogo wytropił mój wojownik? — Wytropił i ubił tasmańskiego diabła. — Wspa–aniale! Czy oczy squaw, mogą też nacieszyć się wielką zdobyczą? — Mogą — zgodził się wspaniałomyślnie. Jeszcze raz kucnął, wypiął pośladki i syknął w kłujący gąszcz. Potem podniósł się zafrasowany i bąknął: — Tylko… Betsy nie chce wyjść. Noil z trudem zachowała powagę wymaganą od kobiety ciałem i duszą przynależnej dziwnemu zabójcy tasmańskich diabłów. Od kiedy Ken przywiózł maleńką kolczatkę z dalekiego r południa, gdzieś z okolic Fremantle, Betsy zdążyła się oswoić i nawet wyruszała z chłopcem na wojenne wyprawy. — Nie rozumie, jak się do niej mówi — poskarżył się Toni. — Czasami bywa uparta, jak… jak… Poszukał wzrokiem, z czym można by porównać upartą Betsy i nagle jego umorusana buzia zrobiła wielkie „O!”. Wskazał na wschód paluchem, którego częste kontakty z ziemią niedwuznacznie sugerowały prehistoryczne powinowactwo z piętą. — O! — zawołał. — Jakie śliczne! Noil oparła się o poręcz schodków wiodących z werandy. Nie było nic widać — okap dachu przesłaniał pół nieba. Zeszła na dół. Stopnie poskrzypywały, były zbite ze świeżo heblowanych desek, jeszcze nie wytartych przez buty tych wszystkich sąsiadów, którzy kiedyś będą ich odwiedzać. Nie było ich zbyt wielu w tej okolicy, zaledwie z kilku farm. Musiała obejść narożnik budynku. — Coś znowu wypatrzył? Piaszczysta ścieżka zbiegała w zielone pasmo namorzyn i grzęzła w brunatnym gąszczu słonorośli. Wyżej przestrzeń swobodna aż po horyzont udostępniała oczom panoramę spienionego grzbietu koralowych raf. Ale tym razem zachwytu Toniego nie sprowokował tęczowy refleks słońca we wzbitym wysoko pióropuszu wodnej piany. Daleko na wschodzie, gdzie horyzont zamyka przed wzrokiem barierę nie do przebycia dla najbardziej ciekawych spojrzeń, cały nieboskłon między Przylądkiem Talbota i Ziemią Arnhema przywdział barwę jesiennego ognia i żywej purpury, ku zenitowi przechodzącej w rozcieńczenie czerwonawego brązu i ochry. Noil jedną ręką objęła Toniego, drugą przesłoniła oczy. Próbowała dopatrzeć się źródła łuny zawisłej nad morzem. Krążek ledwie wstającego słońca majaczył tam w niezwykłym zarzewiu, powoli rozchylał coraz wyższe partie mgieł, które sinymi pasmami ciążyły w dół, spowijały szczelnie linię horyzontu wyczuwalną jedynie za pośrednictwem zmysłu równowagi wyznaczającego poziom. W mlecznym roztoczu tylko wyłupiaste oko słońca spoglądało plamą nabiegłą krwią. Sprawiało wrażenie ogromnej, nieruchomej źrenicy w samym środku czoła jakiegoś strasznego indiańskiego wodza–cyklopa, może samego Wielkiego Ducha, który wychyla się z antypodów, podnosi twarz naznaczoną pręgami wojennych barw, twarz pozbawioną wyrazu, ogromną jak całe niebo. — Czy niebo może być takie czerwone? — zapytał Toni. — Widocznie tak, skoro jest — odparła. — Ale dlaczego? — nie ustępował. — Zapytamy, kiedy wróci Ken. Mieszkali tu od niedawna, od przeniesienia się na wieś z odległego Sydney, i Noil nie mogła zaręczyć, czy aby taki odcień nieba nie zwiastuje po prostu nadciągającej pory monsunów. Na wszelki wypadek wolała poczekać wa męża, zamiast wdawać się z synem w dyskusję, której rezultat był z góry przesądzony — maluchy w jego wieku bywają okrutnie dociekliwe. — Chodźmy już na śniadanie — zaproponowała. — A Betsy? — Daj jej pospać. Przynajmniej raz. Obejrzał się jeszcze na łunę nad dachem. Oko Manitu dziwnie martwo spoglądało z czerwonoskórej twarzy nieba. — A wiesz — powiedział Toni i z brzmienia głosu poznać było, że coś całkiem innego zaprząta mu głowę — od pewnego czasu Betsy stała się jakaś uparta. Dawniej taka nie była. „DAILY MIRROR” 25 VI: MEN. Północne rejony Afryki nieoczekiwanie stały się miejscem sprzyjającym nowym odkryciom biologicznym dokonywanym przez ekspedycje i miejscowe ośrodki badawcze różnych narodowości. Między innymi w strefie słonych jezior, szczególnie w okolicy Szott Melghir, w trakcie prac inwestycyjnych Hydro–Petrol. Co., odkryto kolejną nowalijkę w katalogu dokonań przyrody naszego globu. Jest, nią glon pozornie tylko zbliżony do Volvox z (typu zielenic, nie wykazujący bowiem typowej dla tej i innych roślin zawartości chlorofilu. Jego miejsce zajmuje metaloporfiryna z żelazem zamiast magnezu, a to sprawia, że nowo odkryty glon pozbawiony jest całkowicie zielonego ubarwienia. Metabolizm tej rośliny, pod wieloma względami inny niż w przypadku krasnorostów, nie został całkowicie rozszyfrowany. Doświadczenia z próbkami przesłanymi do Anglii powinny niebawem wyjaśnić i tę tajemnicę. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 25 VI — GMT 19.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA: GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się! — OK! Tu GT5X. Mam parę ciekawostek. Zjawił się u mnie Gawroski. Podejrzewam, że węszy wokół „Midnight Climax II”. To stara sprawa. Maestro powinien się w tym orientować lepiej ode mnie. Były naciski, aby rzecz zamknąć w sejfach, Więc wypadła poza horyzont zdarzeń. Po jakie licho miałby to ktokolwiek odgrzewać? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Prześwietliłeś swoją; kartotekę? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Żeby przewiercić cały Komputerowy System muszę najpierw znać hasło. Może Maestro będzie wiedział, jak się do tego zabrać. Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Nie możesz samego Gawroskiego pociągnąć za język? Ostatecznie to twój wspólnik. Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Wspólnik! Mam nadzieję, że — w razie czego — jemu też dopisze poczucie humoru… „DAILY MIRROR” 26 VI: ASTRONOM–AMATOR ODKRYWCĄ NOWEJ GWIAZDY! Z pewnym opóźnieniem dotarło do nas doniesienie korespondenta włoskiej agencji prasowej ANSA. W nocy z 8 na 9 maja siedemnastoletni uczeń syn znanego polityka chadeckiego z Bolonii, został odkrywcą nowej gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych. Paolo Nippoli prowadził obserwacje nieba przy pomocy amatorskiego teleskopu lustrzanego i o godzinie 23.59 czasu miejscowego zauważył jasny rozbłysk na południowym skłonie nieba. Zidentyfikował go jako wybuch gwiazdy supernovej. W kilka godzin później podobnej treści meldunek napłynął z placówki meteorologicznej na Azorach, następnie z Labradoru i z pokładu .wschodnioeuropejskiej bazy rybackiej na Morzu Północnym. „DAILY MIRROR” 28 VI: UCZENI TWIERDZĄ — NIE!’ Jak nas informuje ‘dyrektor obserwatorium na Mt Palomar, bardziej szczegółowe badania nie potwierdziły wcześniejszych doniesień o pojawieniu się nowej gwiazdy w gwiazdozbiorze Psów Gończych. 30 CZERWCA — GODZ. 10.05 Samolot „Lufthansy” z transatlantyckiej relacji Porto Alegre–Paryż–Bonn, wylądował na Orły z pięciominutowym opóźnieniem. Jak podał komunikat lokalnego radiowęzła, przyczyną zwłoki była nieudana próba uprowadzenia samolotu przez trzech niezidentyfikowanych osobników. Terroryści zostali obezwładnieni przez ochronę samolotu, a następnie, zgodnie z Uchwałą ONZ, wyrzuceni za burtę bez spadochronów. Paul Lecrois zmiął w garści świeże wydanie „Paris Jour” i podniósł kołnierz. Przeklinał pogodę, którą — w ramach zobowiązań Wspólnego Rynku — na dogodnych warunkach odstąpili pewnie ci z drugiej strony kanału La Manche. Samolot kołował w stronę zabudowań portu lotniczego. Na płycie lotniska byli już wszyscy. Czekali cierpliwie: kilku panów z paryskiego przemysłu rozrywkowego, w tym prezes „Olimpii” we własnej osobie, był także kapłonowaty przedstawiciel wytwórni CBS, z nim parę drobnych płotek i jeden żarłacz zza oceanu. Zmokłe, smętne fizjonomie, nie dospane po wieczornym pijaństwie i nocnych igraszkach. Jeszcze na rauszu. Prezes „Olimpii” po raz pierwszy pofatygował się po Patt aż na lotnisko. Zwykle ten przywilej rezerwował dla chłopców. Robotnicy w pomarańczowych kombinezonach przetoczyli schodki do samej burty. W drzwiczkach samolotu stewardessa — filigranowa Japoneczka z przyklejonym do buzi uśmiechem. Na dole, w otoczeniu mundurowych funkcjonariuszy, z nogi na nogę przestępuje inspektor policji w cywilu. Poznać z daleka. Panowie z ochrony zdadzą raport o trzech synach Dedala. Inspektor musi poczekać. Najpierw Patrycja. Jak zwykle pierwsza. Już macha ręką. Uśmiech całkiem radosny. Numer 7 — dla mas. „Dobra szkoła — pomyślał Lecrois. — Powinienem założyć szkółkę dla stewardes. Chociaż… łatwo byłoby popaść w rutynę: jak przy stemplowaniu znaczków pocztowych”.” Sam się uśmiechnął do własnych myśli. Obok Patrycji sterczy miski, zlizany Meksykańczyk czy Boliwijczyk i szczerzy się spod obleśnego wąsika. „Doskonały brak dobrego smaku. Droga Patt zejdzie na psy — pomyślał znowu — bez mojego nadzoru…” Schodziła — powoli, świadoma przewagi nad pospolitymi przeżuwaczami cygar, nad płotkami z wytwórni filmowych i nadskakującą sforą fotoreporterów. Kilka stereotypowych pytań i nie mniej błyskotliwych odpowiedzi. W antrakcie — uśmiech nr 6, dla młodych i naiwnych, którzy pod powłoką kosmetycznych ekstraktów zdają się nie dostrzegać podrygów całkiem przeciętnego fizjologicznego mechanizmu: Trzeba mieć rentgen w oku. Póki co wabisz wizją erotycznych ekscesów. Tak — malutka; hieny mają na ciebie apetyt. Przeżują i odstawią do prywatnej kolekcji antyków. Rewia w satyriconie. Paul skrzywił się i ze złością przyjrzał się Patrycji. Prezentowała się znakomicie. To musiał przyznać. Kreacja żywcem z Rio, ze środka karnawału, którego temperament przemaka na szarej, środkowoeuropejskiej mżawce..: Włosy spięte wysoko, szal przetykany złotą przędzą raczej formalnie przesłania dekolt do dwóch jędrnych wypukłości i magie plecy. Na smukłych palcach nowe lokaty majątkowe — to stąd Boliwijczyk. — Halo, Paul! — nareszcie. Uśmiech nr 3, reserve dla starych przyjaciół, bez intymnych insynuacji. — Jesteś zadowolony? Bierze go pod rękę i śmieje się perliście; nr 2, dla środków masowego przekazu i dla kroniki towarzyskiej. Z przejęciem gaworzy na temat sukcesu, propozycji, oszałamiających wrażeń, egzotyki. Karnawał, porywacze samolotu, gdzieś nikt nie przestrzega praw człowieka, na galowy występ rewii wkraczają komandosi — nowy przewrót w Dominikanie… Paul nie słucha specjalnie. Odsuwa się nieco i mierzy ją krytycznym wzrokiem. — Coś ty zrobiła z włosami? Typowo kobiecy gest — ręka muska loki nad karkiem. Patrycja urywa ptasi szczebiot i patrzy mu w oczy z wyrazem słodkiego zaniepokojenia. Śliczne kaczątko. Uśmiech nr 9, dziewiczo niewinny — czort wie dla kogo. — Co, włosy? — Zrudziały. Mówiłem, żebyś nie farbowała. Potrząsa złotą grzywą. — Przecież obiecałam. Pewnie od słońca. Nie masz pojęcia, jaka tam wspaniała pogoda. Rozdziela ich wyniosła tężyzna prezesa „Olimpii”. Uśmiech nr 1, jak do pełnego sejfu. Kilka serdecznych pocałunków w obwisłe policzki. Każdemu swoje. Z boku posępny wzrok śniadoskórego amanta. Pewnie jeden z tych od ropy, pirytu lub bawełny. Sielankowy obrazek. Tylko po jaką cholerę ufarbowała te włosy? „The GEOGRAPHICAL JOURNAL” Nr 7: Profesor Edmont Varenius, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, przedstawił dziennikarzom wyniki badań przeprowadzonych z ramienia FAO na terytorium północnej Sahary. Dwuletni cykl prac międzynarodowego zespołu naukowców różnych specjalności dopiero w ostatnim miesiącu przyniósł zaskakujące rezultaty. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że w całkiem odwodnionych rejonach pustyni występuje krewniaczka rośliny spotykanej wyłącznie w Afryce Południowo–Zachodniej. Przez ówczesnego dyrektora London Kew Gardens, Hookera, została ona jeszcze w dziewiętnastym wieku ochrzczona mianem Velvicia mirabilis. Roślinę tę stanowi płaski pień wystający z ziemi najwyżej na stopę, w głębi gruntu przechodzący w palowy korzeń. Ten nie odgrywa jednak żadnej roli w przyswajaniu wilgoci, gdyż tę absorbuje wyłącznie z mgły zawartej w powietrzu. Siady mgły można zarejestrować jeszcze w odległości 100 km od brzegów morza. Sama roślina wygląda niesamowicie — ze szczątkowego pnia wyrastają wstęgowate, twarde jak deski, wielometrowe liście, które w niezwykłych splotach rozwijają się po powierzchni pustyni. Dotychczas obserwowano coroczne kwitnienie velvicii. Dokoła niby–pnia wyrastały czerwonawe kwiatki zebrane w pęki podobne do szyszek. Jednak dwa bardzo rzadkie egzemplarze tej rośliny, napotkane przez profesora Vareniusa, sygnalizują przedwczesne obumieranie nie rozwiniętego jeszcze kwiatostanu. Natomiast w centralnej części płaskiego pnia można już dostrzec bardzo powolne obrzmiewanie powierzchni. Opuchlizna rozdziera zdrewniałą pokrywę ciemnobrunatnej masy, która stanowi zasadniczy rdzeń pnia. Profesor Varenius przypuszcza, że już za miesiąc, uwzględniając powolne tempo metabolizmu, będziemy świadkami naturalnego rozwoju nowej, nadziemnej formacji tej rośliny. Jak wynika z pomiarów metodą radiowęglową velvicia żyje do 3000 lat, może więc już niedługo ten tajemniczo długowieczny cykl biologicznych przemian przyniesie nam emocje to warzyszące zakwitaniu najdziwaczniejszego pod słońcem kwiatu, jakiego, być może, nie oglądało dotąd oko cywilizowanego człowieka. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 1 VII — GMT 12.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA — GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, „NEW WAVE” woła GT5X. Odezwij się!… CQ–CQ! „NEW WAVE” do GT5X. Odezwij się, do jasnej cholery! Odbiór. — OK! OK!… Świat się wali?! — „NEW WAVE” do GT5X. Też sobie znalazłeś czas i miejsce! Trzeba było zaprosić na kolację i jak przystało — przerżnąć w łóżku. Co cię tak przypiliło w samo południe? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Dałbyś wytchnąć… Robię to wtedy, gdy mam ochotę, a nie — kiedy wypada. Zresztą — mamy GMT 12.14, przez ten czas korona z głowy nikomu nie spadła. Co macie dla mnie? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Spokojnie, spokojnie. Daj wyszumieć bąbelkom. Przecież wiesz, że czepiamy się przez chorobliwą zawiść. U nas tutaj gleba przeorana wzdłuż i w poprzek. Sam Maestro z wiekiem wyzwolił się z przyziemnych potrzeb, więc nie dba o nowe kadry. Aż żal serce ściska, kiedy pomyślę sobie, jak tobie wygodnie. Wystarczy wyjść na ulicę albo w telefon rzucić sumę. A jeszcze prościej — na biurko zarzucić kopyta; sekretariat przyjmuje wszelkie zamówienia, przyjdzie z sąsiedniego pokoju i sama wykręci numer. W dziesiątkę? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Muszą istnieć jakieś rekompensaty. Tylko nie wzdychaj jak ciężko przez los doświadczony. Siedzicie tam jak u pana Boga za piecem. Zanim was nakryją, ja zdążę dziesięć razy dać gardło. Nawet Maestrio zjawia się w mieście wyłącznie z obstawą i w swoim czarnym pancernym karawanie. Miasto! Psiakrew! Ma swoje uroki. Ale się zastanów — ja jestem tutaj sam! Sam jak palec! Trzęsę portkami na dziewięćdziesiątym czwartym piętrze i czasami — wierz mi — gotów jestem sam pod siebie srać ze strachu. A oni się snują, szczerzą do siebie tępe pyski — jeden Gawroski kręci nosem, prędzej czy później coś zwącha. Nawet mam z tego radość — zawsze jakiś hazard. Reszta… szeleści za każdą ścianą i byle gówniara musi dostać swoje ze dwa razy na dzień, żeby przestała wzdychać i wodzić za tobą durnym wzrokiem. Komu jak komu, ale to mnie pilno, żeby na tym wreszcie postawić krzyżyk… „The OBSERVER” 2 VII: Instytut Meteorologii i Prognozowania, w oparciu o zdjęcia dostarczone za pośrednictwem systemu satelitarnego, rozpoczął analizę doniesień sugerujących pewne klimatyczne tendencje, które — niezależnie od ustawienia osi obrotu Ziemi — w najbliższym tysiącleciu mogłyby doprowadzić do pozornego ujednolicenia pór roku, a przynajmniej do zsynchronizowania tych cech klimatycznych, które znajdują odzwierciedlenie w metabolizmie fauny i flory całego globu. „Le MONDE” 2 VII: …Jak stwierdził profesor Jean Lamarc, wszelkie doniesienia prasowe i wypowiedzi uczonych utrzymujące, że obydwie te rośliny posiadają zdolność dokonywania zmian swego budulca organicznego w okresie jednego pokolenia, dają jedynie świadectwo niekompetencji autorów lub są po prostu dowodem nieodpowiedzialnego traktowania społeczeństwa przez współczesnych szarlatanów przyrodoznawstwa. Wiadome jest, że tak gwałtowne zmiany mogą być wyłącznie wynikiem genetycznych mutacji, przeistaczających dany gatunek w przeciągu wielu pokoleń… 5 LIPCA — W SAMO POŁUDNIE Hay starannie czyści rozłożone części zamka. Upaćkane oliwą palce wypróbowują opór iglicy. Osborn i Plunkett wyciągnięci na kocu. Pierwszy kręci gałką strojenia przy tranzystorze, drugi drzemie z miną dziecka. Tylko Yeats chodzi tam i z powrotem. Jest ciepło, chociaż mgła od miesiąca przesnuwa niebo. Lekki południowy wietrzyk przynosi cierpkawy zaduch parujących torfowisk i zapach kwitnącego wrzosu. Yeats waży pistolet na swobodnie wyciągniętej dłoni. Stoi na szeroko rozstawionych nogach, grube łydki ledwie wtłoczone w cholewy starych wojskowych butów. Mierzy w nieokreślony punkt przestrzeni. „…Nasilające się akty terroru — recytuje radiowy komentator. — Rzecznik ekstremistycznego odłamu Armii Republikańskiej zapowiada dalszy sabotaż postanowień zawartych w punkcie czwartym Rozejmu…” — Zamknij to — mówi Hay. „…Spodziewany kolejny przerzut broni i grup dywersyjnych z południa…” Kakofonia pisków. Osborn zmienia długość fali. Muzyka. Odcinek sensacyjnego słuchowiska:”…Ręce do góry, Mr Bakow! Jest pan zaskoczony? Cha—chacha!… Oczywiście. Przy pomocy tej biednej Kits chcieliście przejąć tajemnicę promieni Ratheima? Sprytnie pomyślane. W wasze rączki by wpadła możność sterowania biosferą Szansa dowolnych kreacji, przekształcających wszystko, co żywe… W imię humanitaryzmu, w imię przyszłości i innych, nie mniej wzniosłych ideałów. My zrobimy to — może i z niższych, lecz bardziej konkretnych pobudek. To pański koniec, Mr Bakow. Pech. Czas na epitafium dla arcyszpiega. Cała pociecha w tym, że to i tak mało znaczy — w czyich rękach… Przykro mi — specyfika zawodu…” Trzask. Znowu muzyka. „… Śmiertelne ofiary tajfunu »Betsy«…, głos spikera: „… Trwają przygotowania do przewidzianego na drugą połowę sierpnia kolejnego rajdu safari. Już dzisiaj udział zapowiedzieli kierowcy firmowi Datsuna, Forda a Fiata, oraz John Smiskol, ubiegłoroczny mistrz świata, tym razem na rewelacyjnym modelu Jeep CJ–10…” Nieartykułowany bełkot. „A jednak potwór z Loch Nes? Dziwne zjawiska w górskich rejonach Szkocji…” Radio–show: śpiewa Patrycja Lecrois. Osborn lituje się wreszcie i zostawia w spokoju tranzystor. Wyciąga się na kocu. Obok Plunkett — coś mu się śni, widać, jak pod powiekami przewraca wypukłością ocznych gałek. Osborn zgarnia ręką kępkę wrzosu. Fioletowe okruchy kwiatów pozostają w dłoni. Wącha palce. — Dawno nie widziałem takiego lata — mówi z zamkniętymi oczami. — Nawet wrzos ma inny zapach. Bardziej słodki. — Dużo wiesz — Hay patrzy na zegarek. — Drugi czy trzeci dzień na wsi i od razu — dawno nie było takiego lata. — Mówię ci. Dopiero początek lipca, a wrzosowiska jak na początku jesieni. I kwiaty większe niż zwykle. W dodatku pachną… dziwnie. Próchnicą, rozkładem albo ziemią. — Pewnie wąchałeś korzonki. Yeats bierze z koca kilka naboi. Ładuje pistolet. — Tam — Osborn wskazuje palcem niewielki pagórek z kikutem gałęzi sterczącym w zasnute mgiełką, zaróżowione niebo. Suchy trzask wystrzału. Pocisk wzbija biały obłoczek pyłu u podnóża pagórka. Gałąź nietknięta. Plunkett poderwał się na łokcie i otumaniony kręci głową. Przerwany sen. Oczy zaspane, trochę spłoszone. — Nerwy albo wyszedłeś z wprawy — mówi Hay. Yeats waży pistolet w dłoni. Cień miga w powietrzu, przelatuje nad głową. Ramię błyskawicznie wyprostowane w łokciu. Spust. Tym razem kula nie chybia celu. Yeats oddala się w miejsce, gdzie wrzosy niezupełnie przykryły kępkę brunatnego pierza. — Zawsze mówiłem, że najłatwiej w coś, co się rusza — ziewając mówi Plunkett. — Czas na nas — Hay śledzi wzrokiem wskazówki zegarka. — Zdążymy. Osborn podnosi się ociężale. Hay przewiesił przez ramię automatyczny pistolet, na wierzch narzucił bluzę ze skórzanymi łatami na łokciach, nad karkiem i w miejscach przepoceń. Osborn i Plunkett pakują plecak. Laski dynamitu, plastyk, kilkanaście detonatorów z miedzianymi główkami, koc, tranzystor, z góry starannie złożona w kostkę bawełniana koszula w bordową kratę. Hay ponownie patrzy na zegarek. — Hej, Yeats! — woła. — Idziemy! Yeats wraca z niewyraźną miną. W palcach, daleko od siebie, trzyma ptasią padlinę. Jedno skrzydło wlecze się po ziemi. Rzuca im to do nóg i dalej patrzy rozszerzonymi ze zdziwienia, jasnymi oczami. — Nie rozumiem —kiedyś takie ścierwo? mówi. — Widzieliście RCA — NASA, 8 VII: Jak poinformował rzecznik prasowy J. F. Kennedy Space Centcr, start statku kosmicznego w ramach programu „Mars–I”, przewidziany na dzień 10 lipca, zostaje odroczony. Rzecznik nie podał bezpośrednich przyczyn zmiany programu załogowej wyprawy na Czerwoną Planetę. AGENCJA KYOTO–TSUSHIN: ARCHIPELAG RIUKIU. Ekspedycja oceanograficzna Uniwersytetu w Kioto, przy współudziale amerykańskiej pływającej bazy naukowej m/s „Starveling”, odkryła w wodach Oceanu Spokojnego, na wysokości Zwrotnika Raka i ponad południową granicą tektonicznego rowu Riukiu, występującą w znacznych ilościach, a dotychczas nie znaną, odmianę ryby z gatunku coelacanth. Pierwszy przedstawiciel tej reliktowej generacji podwodnej fauny został złowiony w 1938 roku u wybrzeży Afryki i — dla szczególnej urody — przez— profesora Smitha nazwany został Latimerią, na cześć bliskiej współpracowniczki profesora, ówczesnej kustoszki muzeum w East, London. Ryba ta, rozpowszechniona w oceanach przed pięćdziesięciu milionami lat, nigdy dotąd nie była obserwowana w wodach Oceanu Spokojnego, różni się zresztą zasadniczo od afrykańskiej imienniczki. Przede wszystkim posiada jaskrawsze ubarwienie, oraz, co najdziwniejsze, rodzaj szkieletu z ości przenikających skórę i zaginających się w obydwie strony, jakby relikt kościanej konstrukcji, która w zamierzchłych epokach oplatała jej ciało z zewnątrz. Jeden z biologów Uniwersytetu w Kioto wysunął hipotezę, według której przed milionami lat nie tylko ryby, lecz również niektóre formy gadów i płazów, a może i pierwotne ssaki, posiadały żebra formujące rodzaj zewnętrznego szkieletu, analogicznie do dzisiejszych ślimaków, szkarłupni i skorupiaków. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 10 VII — GMT 19.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA GT5X — STENOGRAM SZYFRU: — „NEW WAVE” do GT5X. Słuchaj uważnie. Cummings się wściekł. Masz od dzisiaj specjalne zadanie. Będziesz się musiał zabawić w redaktora porannej gazetki. Maestro chce mieć codziennie do śniadania zestaw doniesień agencyjnych. Przede wszystkim te, które z takich czy innych powodów nie zostały puszczone w szerszy obieg. Zastosuj bardziej drastyczne chwyty i wycisnij ten twój System Komputerowy do suchej nitki. Uzyskane informacje przelewaj na nasze konto. Przyjąłeś? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Zwariowaliście? Przecież sam nie przerzucę tego całego śmietnika! On się rzeczywiście wściekł! — „NEW WAVE” do GT5X. On po prostu dba, żeby każdy miał się czym zająć. I nie wydziwiaj. Sam się zgodziłeś być wtyczką. Poza tym sam powinieneś wiedzieć najlepiej, jak się do tego zabrać. Nie obchodzi cię nic z tego, co puszcza telewizja i radio, nie musisz nawet czytać gazet. Zacznij z drugiego końca. Szukaj, czy gdzieś ktoś nie wywiera nacisków, żeby komuś gębę zatkać. Tam nadstaw menzurkę. Może ci się trafi kropelka miodu. Z pewnością nie będzie tego aż tyle, żebyś Cummingsowi przesłodził poranną herbatkę. — GT5X do „NEW WAVE”. Nie będzie aż tyle?! Na jakim wy świecie żyjecie! Może was ktoś nawrócił na wiarę w demokrację? — „NEW WAVE” do GT5X. W sam raz dwóch idealistów nie ma czasu, żeby się podjąć tej misji. Rozumiesz — metoda przemysłowa nie zostawia luzów na roztrząsanie tajemnicy bytu. Idą więc ostro. Tylko Maestrio zrzędzi, że coś mu fałszywie brzmi ta przygrywka… UNITED PRESS INTERNATIONAL: NEVAD A. Wczoraj w godzinach przedpołudniowych specjalny wysłannik Prezydenta, senator McFransky, po zapoznaniu się z materiałami dowodowymi zebranymi przez Komisję Do Spraw Środowiska, złożył oficjalne dementi wcześniejszych doniesień o alarmującej degeneracji fauny i flory w północnych rejonach stanu Nevada. McFransky zaprzeczył tym wszystkim, którzy przyczyn pewnych anomalii dopatrują się we wzroście szczątkowego promieniowania po ostatnich podziemnych próbach eksplozji nuklearnych i manewrach lotnictwa z wykorzystaniem bomb neutronowych. W godzinach wieczornych w Carson City senatora podejmowała Kobieca Liga Nieemancypacji. „The GUARDIAN” 18 VII: Z okazji odbywającej się w kraju sesji Międzynarodowej Unii Astronomicznej nasz specjalny wysłannik przeprowadził wywiad z profesorem Borysem Kukarinem, Zasłużonym Astronomem i Rzeczywistym Członkiem Wszechzwiązkowej Akademii Nauk oraz długoletnim kierownikiem naukowym obserwatorium w Ałma–Ata, pionierem prac nad klasyfikacją kwazarów; nasz korespondent: — Międzynarodowa współpraca naukowa przyczynia się do szybkiej wymiany doświadczeń i informacji na temat aktualnych prac, odkryć i nowych teorii. Na przykład: mnożą się doniesienia o odkryciach gwiazd nowych i supernowych. Choćby ostatnia informacja z Włoch… Borys Kukarin: — Nie potwierdzona, niestety. nk: — W tej sprawie nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Zbieżność doniesień z krajów całego świata pozwala snuć przypuszczenia, że zjawisko przypominające eksplozję gwiazdy lub obiektu do niej zbliżonego było jednak obserwowane. BK: — Drażni mnie pogoń za sensacją za wszelką cenę. nk: — Kwestia różnic typologicznych… BK: — Mniejsza o różnice charakterów. Ogólnie rzec biorąc, kiedy szukamy czegoś nowego wyłącznie daleko od siebie, z reguły tracimy zdolność dostrzegania rzeczy niezwykłych w tym, co nas otacza na co dzień. Może się to okazać stratą niepowetowaną. nk: — Mamy przez to rozumieć, że astronomom również nie jest obcy głód sensacji? BK: — Ależ oczywiście. Jesteśmy również ludźmi. Jeden po szczeblach wiedzy wspina się systematycznie, inny za wszelką cenę próbuje forsować kilka stopni na raz, niejednokrotnie dystansując zarówno własne zdolności analityczne, jak zwykłą wydolność percepcji. nk: — Pan należy? BK: — Niestety do tych pierwszych. Nie jestem geniuszem. Wolę wyznawać naszą starą narodową zasadę: mieńsze da łuczsze. nk: — Przysłowiowa radziecka skromność. BK: — Być może. Jednak moi koledzy, głównie na Zachodzie, niecierpliwie domagają się drastycznej weryfikacji poglądów stanowiących trzon fizyki. Uzasadniają to słusznym skądinąd faktem, że wiele kosmicznych zjawisk nie układa się w ramki teorii współczesnego przyrodo—znawstwa. Osobiście jednak sądzę, że po prostu nie potrafimy podstawić odpowiedniej niewiadomej do odpowiedniego równania. nk: — Czy w pańskiej praktyce zawodowej zanotował pan zdarzenie, które, na pozór niewytłumaczalne, znalazło ostatecznie zaskakująco proste rozwiązanie? BK: — Nnie. Chyba w dzieciństwie. Typowy problem nieuświadomienia. nk: — A wracając do praktyki zawodowej? BK: — Wydaje mi się, że wraz z kolegami aktualnie mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem. nk: — Otóż to! Pańska delegacja jeszcze nie wystąpiła z oficjalnym referatem. Czy na pięć minut przed dwunastą mógłby pan zdradzić czytelnikom „Guardian” tajemnicę wystąpienia? BK: — Obawiam się, że nie przysporzę materiału pod sensacyjny nagłówek. nk: — Tu się zaczyna moja specjalizacja. BK: — Nie wątpię! Zawsze czułem respekt przed dziennikarzami. Zdołaliście wykształcić w sobie szczególny immunitet przed odpowiedzialnością, zdecydowanie wyprzedzający ewolucję całego gatunku homo sapiens. Dzięki tej mutacji potraficie we wszystkim zobaczyć więcej niż osoby w danej materii najbardziej kompetentne… Nawet te zapatrzone w technikę elektroniczną, w mikroskopy i radioteleskopy sięgające miliardy lat świetlnych od naszej planety. nk: — Czasami bardziej się liczy tak zwany węch. BK: — Tym jednak razem rzecz idzie o całkiem zwyczajne promieniowanie kosmiczne. nk: — Gotów jestem pójść o zakład, że jeśli pana przycisnę, profesorze, zwyczajność ta zyska na barwności. Przecież to przede wszystkim selekcja szumów radiowych prowadzi do identyfikacji kosmicznych radioźródel, pochodzenia może i nie całkiem naturalnego. BK: — Mam nadzieję, że doprowadzi nas do tego Eldorado w jak najbliższym czasie. nk: — A jednak! BK: — Dzisiaj musze, się ograniczyć do stwierdzenia, że nie obserwujemy żadnego ze znanych nam źródeł kosmicznego promieniowania. Trudno zresztą mówić o konkretnym źródle, gdyż do powierzchni Ziemi dociera to promieniowanie niemal ze wszystkich stron. Tam przynajmniej, gdzie podejmowano próby jego zarejestrowania. nk: — Czyli jest to coś w rodzaju typowego „szumu kosmicznego”? BK: — Niezupełnie. nk: — Czyżby istniało prawdopodobieństwo wysłania tego sygnału przez inną cywilizację? BK: — Kto panu powiedział, że ma to cokolwiek wspólnego z jakimś sygnałem?! I, w kwestii zasadniczej, impulsowy — co prawda — charakter tego promieniowania nie układa się jednak w jakikolwiek ciąg o symptomach matematycznej logiki. nk: — Pan, profesorze, jako naukowiec najlepiej zdaje sobie sprawę, że braku matematycznej logiki najłatwiej dopatrywać się nie w przyrodzie, lecz w działalności człowieka. Dowodem tego choćby historia wojen naszej cywilizacji, wielka dyplomacja, fanatyzmy ideologiczne tudzież religijne, ekonomia, ekologia, wreszcie rabunkowa eksploatacja bogactw naturalnych globu… BK: — Wiem, wiem. Istnieją jednak ustroje społeczne mniej podatne na tego rodzaju anomalie. nk: — Mówi się „czysty jak kryształ”, a przecież najmniej luzu jest właśnie w strukturze kryształu. BK: …..— Przenosząc pański sposób rozumowania poza Ziemię, w sferę społeczeństw poszukujących kontaktu, otrzymujemy nieprzeliczoną rzeszę cywilizacji ślących do siebie sygnały pozbawione reguł, gdyż jedynie to może je wyróżnić w ciągu logicznie i empirycznie umotywowanych odgłosów Wszechświata. A więc — wprowadzić dysonans w prawa fizyki… Jest to absurd oczywisty. W ten sposób można, rzecz jasna, odkryć czyjąś gdzieś obecność, lecz niepodobna dojść do porozumienia. nk: — Co nawet odpowiada aktualnej sytuacji międzynarodowej na naszym padole. Zresztą — cytowałem tylko powszechnie cenioną teorię pańskiego kolegi, profesora Nikołaja Abra—mowicza Pawłowa… BK: — Kogo nam chwalit wrag, w tom, wierno, proku niet nk: — Nie rozumiem. BK: — To z Kryłowa. Nas zresztą interesuje co innego. Jesteśmy w trakcie ustalania konkretnych parametrów poszukiwanego źródła promieniowania. Próbujemy określić moment, w którym została zapoczątkowana, obecnie obserwowana, faza wzmożonej emisji. Gdyż jej natężenie, co bardzo ważne, wzrasta w postępie geometrycznym. nk: — Czy można przypuścić, że zjawisko to ma coś wspólnego z niewyjaśnionym rozbłyskiem, jaki optycznie został zarejestrowany przez wielu astronomów? BK: — Nie sądzę. nk: — Uzasadnienie? BK: — Zbieżność wykrycia zjawisk zaskakująca, w skali kosmicznej oczywiście, lecz nie całkowita. Według prowizorycznego szacunku wzmożenie nieznanego promieniowania nastąpiło na początku maja. Tymczasem doniesienia o pojawieniu nowej gwiazdy napłynęły zaledwie przed miesiącem. Trudno przypuścić, aby istniał rodzaj promieniowania podlegający intensyfikacji jednocześnie we wszystkich kierunkach, z których do nas dociera. Jestem skłonny przypuszczać, że ten rodzaj promieniowania jest po prostu zjawiskiem stałym dla całego Wszechświata, jest jedną z jego konstant, podobnie jak zjawisko czasu, przestrzeni, grawitacji etc. Jeśli istnieją zmiany takowych konstant, to jednocześnie dotyczą całego Wszechświata. Rzecz w tym, że pulsację owego promieniowania obserwujemy dopiero od niedawna. nk: — Czy w pańskich pracach poruszono kwestię zasadniczą, a mianowicie problem konsekwencji, jakie się wiążą z obecnością tego promieniowania w przestrzeni wokółziemskiej? BK: — T–tak… Właśnie kolega Nikołaj Abramowicz… nk: — A jednak! Słucham? BK: — Zapewne przedwcześnie, lecz moi koledzy wysnuli przypuszczenie, że promieniowanie to posiada pewne właściwości zdolne rekonstruować wewnętrzną strukturę materia… nk: — Organicznej również? BK: — Przede wszystkim. „The OBSERVER” 21 VII: Według danych zebranych przez Instytut Prognozowania i Meteorologii zarejestrowane zjawisko nietypowej dla naszego globu synchronizacji przedwczesnego lub opóźnionego dojrzewania roślin nie znajduje wyjaśnienia w ramach teorii klimatycznego ujednolicenia atmosfery ziemskiej. Sugeruje się raczej zbieżność cyklów biologicznych na wszystkich szerokościach i strefach klimatycznych. AGENCJA KYOTO—TSUSHIN — 22 VII: NAGOJA. Japońska Służba Bezpieczeństwa poszukuje członków Japońskiej Rady Naukowej wchodzących w skład ekspedycji oceanograficznej, która przebywała w okolicach tektonicznej rozpadliny Riukiu. Trzy kobiety i dwudziestu mężczyzn zaginęło w tajemniczych okolicznościach po opuszczeniu statku amerykańskiego ,,Starveling”. Ktokolwiek… „The CHRISTIAN SCIENCE MONITOR” 22 VII: (Inf. wł.) Według nieoficjalnych doniesień z Ośrodka Badań Kosmicznych na Florydzie, istnieje poważne zaniepokojenie personelu O—środka postępującą falą niezidentyfikowanej epidemii. W ostatnim czasie uległo jej dalszych siedmiu kosmonautów, po powrocie na Ziemię ze stacji orbitalnych, gdzie prowadzono prace z przygotowaniem marsjańskiego promu. Przypuszcza się, że epidemia stała się również przyczyną wstrzymania startu pierwszej ekspedycji marsjańskiej. „IZWIESTIA” 24 VII: INTERNACJONALISTYCZNA INICJATYWA. 2 miliony kobiet zatrudnionych w stołecznych zakładach pracy złożyło podpisy pod rezolucją domagającą się położenia ostatecznego kresu wyścigowi zbrojeń. 27 LIPCA — SŁUCHY I Henryk Holbein powrócił z giełdy nieco wcześniej niż zwykle. Marta przywitała go przelękłym spojrzeniem wielkich, wodniście smutnych oczu ryby. — Henry, co się dzieje? Słyszałam przez radio. Opowiadali takie straszne rzeczy. Podobno na południu dzieje się coś okropnego. Zerwano łączność… Henry, przecież Australia to bardzo daleko stąd? Prawda? Na drugiej półkuli… Uśmiechnął się krzywo. — Bardzo daleko — potwierdził. W duchu pomyślał, że tak było zawsze. Cokolwiek się dzieje na Wschodzie czy na dalekim Południu, choćby to było paskudztwo najgorsze z możliwych — odbywa się w innym wymiarze. Radio, prasa, telewizja — wygodnie siadasz w fotelu i patrzysz, jak sobie podrzynają gardła. Jakby nie starczało tych, co zdechną z głodu bez inicjatywy bliźnich. Patrzysz i tylko żałujesz, że na marne się mnożą — jak szczury. Specyficzna perspektywa. Fotel — ekran — świat. Im dalej, tym mniejsza waga zdarzeń. I w ognisku twej świadomości nic nie zakłóca stabilizacji. — Na innej półkuli — mruknął do samego siebie. Zdjął płaszcz i kapelusz. Marta zawadzała w wąskim przedpokoju. Podbródkiem wskazał drzwi od kuchni. Chwilę stał patrząc, jak odpływa kołysząc biodrami. Potem starannie powiesił rzeczy na wieszaku z poroża starego łosia. Pamiątka ze Wschodu. Za młodu często się tam wybierał z kilkoma Austriakami. Wódka, odstrzał, dziewczyny na sianie — swoista egzotyka. Zmienił buty na domowe kapcie. — Już nakrywam do stołu — powiedziała Marta wystawiając głowę przez kuchenne drzwi. — Zaglądała do nas Eleonora z mężem. Pytali, czy spędzimy razem najbliższy weekend. Nie czekając na jego zdanie znurkowała w królestwo aromatów parujących spod przykry— wek alchemicznych tygli. Imbir, szafran, pieczeń obracająca się w piekarniku elektrycznego rożna. Henryk Holbein zagryzł wargi i przestąpił próg pokoju gościnnego. Na wprost — oszklona weranda. Po lewej dębowe drzwi do gabinetu. Spojrzał na te drzwi, szybko odwrócił wzrok i podszedł do staromodnego kredensu. W barku za zieloną szybą czerniały szyjki butelek. Koniak, brandy, stolicznaja, polish vodka — z żubrem, scotch–whisky. Nasłuchując pobrzękiwania naczyń z kuchni Holbein otworzył barek i wyjął najpierw kieliszek. Zastanowił się przez moment i sięgnął po butelkę cognac. Napełnił kieliszek — dokładnie 50 gram. Głęboko odetchnął migdałowym zapachem i podszedł do okna. W dwóch zwiniętych dłoniach ogrzewał kieliszek. Na ulicy nie było przechodniów. Już wracając do domu zastanawiał się, skąd taki spokój na najbardziej o tej porze ludnych arteriach miasta. Spoza firanki jesienna czerwień klonów zatracała ostrość niepokojącą w pełnym słońcu, równoważyła koloryt chodników usłanych kołdrą wielkich, czerwonych liści. Dziwna lipcowa jesień. Kiedy szedł ulicą, liście leżały na bruku i na asfalcie jak rozbryźnięte kleksy krwi. Zrosiła ziemię spadając z okaleczonych gałęzi drzew. Nigdy nie widział takiej jesieni. Zwilżył wargi w koniaku i wtedy dopiero dostrzegł drżenie swych rąk. Aż szkło brzęknęło o zęby. Przez lekko uchylone okno wpadał ciepły powiew, nikły prąd powietrza wirujący w półmrocznym i chłodnym od ścian pokoju, jedyny żywy prąd w odwiecznym spokoju kamiennych murów, dębowych stołów, mieszczańskich szaf i foteli obitych spękaną ze starości, poczerniałą skórą. Nawet ten ciepły podmuch nie potrafił jednak ożywić dawno ostygłych boazerii, wypłowiałych dywanów, biurek, krzeseł i wspomnień — zaledwie zdołał rozchylić firankę. Jaskrawa czerwień zalśniła w trzymanym w dłoni krysztale. Wzdrygnął się. Krew — pomyślał. Nerwowo wychylił do dna. Odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami gabinetu. — W telewizji pokazywali te maszkary, które znaleziono w Alpach — mówiła Marta. — Profesor z Berna mówił, że to wszystko przez zmianę klimatu. A czy to może tak od razu, zupełnie z niczego, jednego lata zmienić się wszystko? Eleonora opowiadała, że ktoś widział, jak z Rodanu wyszło jakieś paskudztwo oślizłe i wielookie. Jej mąż twierdzi, że to węgorze. Ale kto teraz widział węgorze w rzece? Pamiętam, kiedy byłam dzieckiem… Czego to człowiek nie pamięta — co drugi dzień ryby spływały w dół rzeki, całe w różowej pianie jak w koronkach, i z białymi brzuchami pod powierzchnią wody… Wytoczyła się z kuchni z wazą dymiącą między dwoma wolami zwiotczałego biustu. Porcelanowe amorki podtrzymują uchwyty, nimfa wyprężona na wznak służy za uchwyt na wierzchu przykrywki. Ciało bez zmarszczek. Pewnie pamięta jeszcze lubieżny wzrok samego Bottgera. Marta przyniosła talerze i rozłożyła srebrne sztućce. — Przeor z katedry St. Pierre zapowiedział koniec świata i kazał bić w dzwony. A kiedy wczasowiczów z Thonon–les–Bains zaprowadzono do sauny, połowa z nich dostała histerii. Ktoś nawet zwariował. Ciekawe, dlaczego akurat w saunie? Rozsiadła się na krześle i z zadowoleniem przylgnęła plecami do wysokiego rzeźbionego oparcia. Jej pośladki zwisły miękko po obu stronach siedzenia. Odpoczywała chwilę. — Zawsze mówiłam, że przed innymi nie przystoi rozbierać się do naga — powiedziała. — Henry, obiad! Do jego talerza przysunęła białą serwetę, którą zwykł kłaść na kolana. Za drzwiami gabinetu panował niczym nie zmącony spokój. — Obiad — powtórzyła. — Wieczorem trzeba odwiedzić biedną Eleonorę. Wydaje mi się, że coś ją gnębi. Cierpi przez to na bezsenność i rozstrój nerwowy. Zauważyłam, że jakoś dziwnie patrzy na męża. Co też mogło zajść między nimi? Może… Nie dokończyła. W gabinecie rozległ się suchy trzask. Potem jeszcze jeden przytłumiony odgłos, jakby coś miękkiego uderzyło o blat stołu. Marta zastygła z półotwartymi ustami. Wstrzymała oddech i siedziała patrząc przed siebie wytrzeszczonymi, wiecznie zdziwionymi rybimi oczami. — Hen–ry… Nagle skoczyła z krzesła. Z nieoczekiwaną zwinnością okręciła się wokół stołu i przez uchylone drzwi wpadła do gabinetu. Dzięki częściowo zasuniętym żaluzjom w pokoju panował półmrok, chociaż okno wychodziło na słoneczny front domu. Odsunięta na bok część regału z książkami zwalniała dostęp do otwartego na oścież pancernego sejfu. Henryk Holbein leżał połową ciała przewieszony przez biurko. Głowa tuż obok przewiązanej tasiemką paczki wartościowych papierów, akcji, różnych asygnat. — O–och! Zatoczyła się od drzwi i przypadła do nieruchomego ciała. Zaczęła nim potrząsać, szarpać nieprzytomnie, aż wykręcona głowa Holbeina twardo stuknęła o blat biurka. Marta nieco oprzytomniała. Jeszcze pojękiwała cicho, skulona i raz za razem wstrząsana spazmem idącym z głębi wielkiego ciała. Przez łzy dostrzegła walającą się na podłodze kartkę. Notowania giełdowe. Słupek pozycji, w tym trzy podkreślone: rudy cyny, Oruro, Boliwia — 0; żelazo, Mit. Tom Price, Austria — 0; Australian Railway — 0. Wtuliła się wilgotnym policzkiem w ciepłą jeszcze dłoń Henryka Holbeina. Pistolet leżał na dywanie, jakby przed sekundą wyśliznął się ze zwieszonych palców. — A mówiłeś, że to na drugiej półkuli — szepnęła pociągając nosem. — Że bardzo daleko… Klęcząc na podłodze kiwała się w przód i w tył, przełamana w pół, jakby modląc się ze zwieszoną nisko głową. Nagle znieruchomiała. Po przedniej części biurka, jak wosk krzepnący na mosiężnych uchwytach szuflad, ściekała gęsta strużka czerni. Podniosła wyżej zapuchnięte oczy. Przeciąg targnął okiennicą, zajazgotał spuszczoną żaluzją i wydął do środka pokoju płachtę szkarłatnej firanki. Ogromna fala krwi trysnęła jej prosto w twarz. Zerwała się z przeraźliwym okrzykiem, ale to był tylko zerwany przez wiatr, wielki, czerwony liść. „TASS” — 28 VII: MIRNYJ. Już trzeci dzień brak wiadomości o losie radzieckich stacji naukowych na Antarktydzie: „Wostok” i „Biegun Niedostępności”. Ze względu na ocieplenie klimatu, topnienie lądolodu i niespotykane burze śnieżne, trzy kolejne wyprawy ratunkowe w kierunku stacji, i Mc Murdo, zakończyły się niepowodzeniem. „DAILY MIRROR” 29 VII: We wczesnych godzinach nocnych mieszkańcy Shrewsfaury zostali zaalarmowani niesamowitym piskiem dobywającym się z podziemi w ruinach zabytkowej twierdzy normandzkiej. Przeraźliwe dźwięki słychać było około dwóch godzin. Sprowadzone na miejsce oddziały policji i straży ogniowej, po usunięciu części zawalonego podpiwniczenia, odkryły nie znane dotąd podziemia. Następnie z tych lochów wydobyto poczwarną istotę, niestety — w stanie agonalnym. Twór ten mógłby przypominać kreta, gdyby nie różowa sierść i gigantyczne rozmiary, dochodzące do dziesięciu stóp. Zwierzę to, jak stwierdziła, późniejsza sekcja, dysponowało potężnie rozbudowanym aparatem oddechowym, którego powiązanie z nietypowym układem strun głosowych dało ów efekt niesamowitego pisku, balansującego na granicy częstotliwości dźwięku odbieranej przez ludzkie ucho. Był to również zwierzęcia krzyk przedzgonny, gdyż zostało ono przygniecione stropową belką. Rozwikłanie tajemnicy „potwora z Shrewsbury” być może przyczyni się do wyjaśnienia dalszych zagadek ziemskiej ewolucji, co byłoby niezwykłym zbiegiem okoliczności, zważywszy, że w mieście tym kilkadziesiąt lat temu pierwsze kroki na polu nauki stawiał sam Karol Darwin, największy badacz i znawca tajników ewolucji. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 30 VII — GMT 12.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA — GT5X. STENÓGRAM SZYFRU: — „NEW WAVE” do GT5X. Maestro ciągle bez humoru. Jak tak pójdzie dalej, gotów naszych geniuszów obarczyć odpowiedzialnością za normalny sabotaż. Co o tym myślisz? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Nonsens. Ręczę przynajmniej za Sweetlicza. Co im tam właściwie nie gra? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Twierdzą, że nie posiadają pełnej kontroli. Jeden z cybernetyków powiedział, że czuje się, jakby mu ktoś do programu dorzucał swoje trzy grosze. Tylko on ni w ząb nie kapuje, w jakim miejscu. Tym sposobem efekt finalny kłóci się nieco z tym wynikającym z założeń. Nic właściwie nadzwyczajnego, tym bardziej że trudno określić margines dopuszczalnych odchyłek. Jednak Maestro chodzi wściekły. Zawsze był perfekcjonistą. Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Naprawdę staram się coś dla niego znaleźć. Ale jestem tu praktycznie tylko miniprzystawką do tego cholernego Komputerowego Systemu, obejmującego zasięgiem trzy czwarte globu! Wyczuwasz skalę? Gdybym przynajmniej miał dostęp do CENTRUM… „The DAILY MIRROR” 30 VII: W wywiadzie udzielonym naszemu korespondentowi przez powszechnie znanego astrofizyka, profesora Borysa Kukarina, uczony stwierdził, nawiązując do wydarzenia w Shrewsbury, że nasza planeta kryje jeszcze wiele tajemnic, których coraz częściej wypatrujemy jedynie w kosmosie, dając wiarę fantazjom o innych cywilizacjach lub o pojawianiu się nowych gwiazd tam, gdzie ich nigdy nie było. Później informacje te okazują się dziennikarską kaczką lub pomyłką domorosłego astronoma, lecz skromne dementi gubi się zwykle między wierszami nowych rewelacji i nie wzrusza opinii publicznej. MAGYAR TRAVIRATI IRODA — BUDAPESZT: NIEZWYKŁA ZAGADKA. Jak podawaliśmy, przed tygodniem w naszym mieście zaginął pięcioletni Laszlo Nemeth, zamieszkały z matką na przedmieściu Budy. Poszukiwania nie dawały rezultatu do dnia wczorajszego. Dopiero bowiem w czwartek funkcjonariusz posterunku milicji w dzielnicy Rakossizeintymihaly zauważył nieznajomego chłopca, który mimo późnej pory beztrosko bawił się nad brzegiem Szilas–patak. Dziecko twierdziło, że nazywa się Laszlo Nemeth. Podczas konfrontacji matka stwierdziła jednak, że nie jest to jej syn, mimo pewnego podobieństwa. Wiek bowiem znalezionego chłopca przekracza osiem—dziewięć lat, kiedy jej synek miał ich zaledwie cztery! Również odcień włosów brąz piwny, zamiast niebieskiego, kolor oczu i ciemniejsza karnacja skóry zaprzeczają pokrewieństwu. Z drugiej strony lekarz–psycholog stwierdził, że poziom umysłowy dziecka rzeczywiście odpowiada psychice normalnie rozwiniętego chłopca do lat czterech. Do czasu rozwiązania dziwnego nieporozumienia chłopiec zostanie jednak pod opieką pani Suzy Nemeth, do której wykazuje wielkie przywiązanie i którą, od pierwszego spotkania, uparcie nazywa matką. „NEPSZABADSÁG” 31 VII: …Jak dotąd, kraj nasz miał ambicje zajmowania czołowego miejsca w produkcji środków skutecznych jedynie na porost włosów. Jednak od pewnego czasu… „TRYBUNA LUDU” 31 VII: …Spotkanie odbyło się w atmosferze przyjaźni i wzajemnego zrozumienia. I SIERPNIA — SŁUCHY II — Kto?! — jeszcze półsenny zawołał w stronę drzwi. Znowu zakołatało w sieni. Sprężyny jęknęły głucho, kiedy przewrócił się na łóżku. Leżał tak, jak się zwalił, w rozchełstanej flanelowej koszuli z podwiniętymi rękawami, w brązowych spodniach z przyczepionym poniżej kolan kaczym pierzem i w wysokich gumiakach do kolan. Z podeszew kruszyły się grudki gnoju pachnące sieczką i świńskim moczem. Tłuste muchy tańczyły w powietrzu, stukały o zapaćkany klosz nocnej lampki i o szyby myte koło Wielkiej Nocy. Brzękliwe sukinsyny odpoczywały wylizując czubki butów i, dla odmiany, pchały się do oczu i ust. Raz na odlew strzelił ręką, potem zrezygnowany oparł się łokciem na poduszkach. Zwlókł nogi na podłogę. Ziewnął szeroko. Słońce raziło piekielnie. Zdawało się, że roztopi szyby, dach i koszulę na grzbiecie. Za oknem zboża zastygły falami, jak je pochylił wiatr przed miesiącem. Teraz nawet słońce nie chce się ruszyć i sterczy przylepione w jednym miejscu do wyblakłej powały nieba. A niebo też nijakie — niby wyblakłe, a gdzieś za mgłą różowe, niemal czerwone w zenicie i blaknące nad złotawożółtą linią horyzontu. Schował twarz w dłoniach i zamiast przemyć stęchłą wodą, tak długo tarł powieki, aż oczy same zaczęły łzawić. Przeciągnął się jeszcze raz. Kości zatrzeszczały wzdłuż ramion i kręgosłupa. Podniósł się miotając ryżą czupryną. Był piekielnie wysoki i rozrosły w barach, czerwonogęby i z głową sięgającą stropu. Pociągnął nosem i zmiął w garści nastroszone końce wąsów. Drzwi od frontu zatrzęsły się znowu i jakiś głos zabełkotał spoza cienkiego przepierzenia: „–J–ja–nak… Ty co? Puścisz?…” — Jakub?! — No pewnie — dobiegło zza drzwi. — Nareszcie — mruknął ze złością. — Diabli go noszą. Kopnął zydel walający się na drodze i poszedł do sieni. — Otwarte przecież. Za rogiem stał jego lustrzany sobowtór. Tylko dziesięć lat młodszy, niższy o głowę, dwa razy cieńszy i jeszcze śmiertelnie blady. — Heej Marcin — stęknął. Wionęło krwią z rozbitych warg i świeżym bimbrem. Jakub krzepko trzymał się futryny i przestępował z nogi na nogę. Ubrany był, mimo upału, w skórzaną kurtkę i mocno wytarte, upaćkane smarami wranglery. Na widok Marcina twarz mu się rozjechała w krzywym uśmiechu — nie tylko usta, rozeszła się w szwach cała twarz: oczy, czoło, nos i policzki, jakby między uszami nagle przybyło kilka centymetrów. Pod lewym okiem zbierał mu się spory krwiak i dolna warga zwisała obnażając krwawe dziąsło. Kilka podretuszowanych kurzem zadrapań znaczyło prostą drogę od ucha na szyję i za koszulę. — Cz–cześć — czknął Marcinowi w samą twarz. — Kto cię tak zaprawił? — N–nie w–wolno? Przez drzwi widać było motocykl walający się w rowie przy szosie. —Właź. Muchy lazą. Marcin czekał chwilę, lecz ten ani śnił puszczać zbawienne oparcie. Złapał go jedną ręką za bluzę pod brodą i bez wysiłku podniósł w powietrze. — Toś ty nawet kierownicy nie mógł utrzymać w ręku. Coś za nimi brzękło i jak drewniane pudło łupnęło o ziemię. Nawet się nie obejrzał. Wrzucił brata do kuchni, zawlókł do zlewu i wsadził głowę pod kran. Twardo go przytrzymał za kark, kiedy próbował mu się wyrwać spod zimnego prysznicu. Potem zmokłego szczura zostawił pod mocnym strumieniem wody, sam wytarł ręce w ręcznik i zwalił się na krzesło przy dębowym stole. Jakub parsknął w zlew, wydobył z muszli głowę i potoczył wkoło nieco przytomniejszym wzrokiem. Pieczętując ściany plackami mokrych rozpostartych dłoni dotarł do drugiego krzesła i oklapł na nim. — Pić — powiedział. — Dopiero wylazłeś spod kranu. — Daj spokój — zaprotestował. — Zdechnę z pragnienia. Marcin nie wstając obrócił się do okna i z parapetu zdjął gliniany garnek. Łyżką rozbełtał zawartość. — Jak się tu dostałeś? Jakub machnął ręką i sięgnął po kubek zsiadłego mleka podetknięty pod nos. Łapczywie wychylił zawartość. — Jeszcze. Marcin dolał. — Sam przyjechałeś na motorze? — Skąd. Jeden facet mnie i motor podrzucił wywrotką. Myślał, że mu dam w łapę — pociągnął z kubka. — Nie miałem mamony… — Gdyby cię znał, toby nie wziął. — Kanalia. Czort z nim… A ty już z pola? — Z godzinę. Przespałem się po wczorajszej robocie. — Ojciec czekał na mnie? — I wściekał się. Czemu dopiero dzisiaj? Jakub bezradnie rozłożył ręce i przewrócił przekrwionymi gałkami oczu. — Teraz to nie ma się do czego śpieszyć. — Masz szczęście, że nie zaczęliśmy kosić. — Nie zaczęliście?! — zdziwił się z pijackim rozczarowaniem. — Myślałem… — Że przejdzie bokiem? — Zawsze jest szansa… Marcin popatrzył na niego spode łba. — Te, student! Ojciec cię puścił do miasta… — Spróbowałby nie puścić. — Ale na żniwa masz być tutaj — Marcin zaciśniętą pięść podsunął bratu pod sam nos. — Słyszysz? Nie ojciec, lecz ja ci mordę skuję. Choćbyś się zamelinował u jakiejś dziwki… Masz szczęście, że zboże nie dojrzało. — Co ty, Marcin. Chyba żartujesz? — Z czym? — Przecież przyjechałem. Tylko to zboże… W takie lato? — Cholera wie. Ojciec i teraz chodzi po polu, weźmie kłos, rozetrze w dłoni, popatrzy na ziarna i ciągle — nie czas. — Wiesz, w mieście gadają… Gorączka jak w piekle, początek sierpnia i nie dojrzało? .— Nikt jeszcze nie kosił. Nawet Perkosz, choć u niego ziemia lekka. Tak samo w pegeerze. — A ojciec co? — Klnie, na czym świat stoi. Ale nawet zadowolony, bo inżynierowie z POM–u przetrzymują kombajn. Też będziesz miał robotę z traktorem. Po trzech latach musiałeś się czegoś nauczyć. — Co ty, Marcin! Ja jestem humanistą! Kapujesz? Wiesz, od tego tam… — Nie mnie tłumacz. A do traktora musisz zajrzeć. — Dobra już. Odwalę taką robotniczą poezję… Tylko mi wyparuje. Póki siedzę, to reszta się trzyma. Zacznę od jutra. — Idź się prześpij. — Do ciebie? — Żebyś mi pościel zagrzał? Na siano. I zagrzeb się, żeby ojciec nie znalazł. — Zaraz… — Jakub zmarszczył się i teraz cała jego twarz skurczyła się jak suszone jabłko. Nagle palnął się dłonią w czoło i rozpogodził zupełnie. Sięgnął za pazuchę i postawił na stole napoczętą piersiówkę. — Niech cię diabli — zaklął Marcin. Niechętnie popatrzył na zabudowania obory i chlewnie widoczne z kuchennego okna. Wyciągnął z kredensu dwie szklanki. — W takie gorąco… — Coś ty! — Jakub zrobił okrągłe oczy. — Nie sklepowe! Do rany przyłóż. Mamy w akademiku ta–aką chemię… — Lej. Nie pierwszyzna. Wychylili do dna. Jakubem targnęło jak psem otrząsającym się z wody. Pobladł jeszcze bardziej. — A jak tu u was… w ogóle — rozejrzał się niepewnie. — A jak ma być? — Spokojnie? Marcin zmierzył go poważnym wzrokiem. — Porozmawiamy, jak wytrzeźwiejesz. — Ta–ak — Jakub chwycił się za usta. Chwilę zmagał się z sobą, wreszcie przełknął i odetchnął głębiej. — Więc nie kosili? — Kłos niepewny i ziarno… nie całkiem. Cały czerwiec rosło jak na drożdżach. W lipcu jeszcze lepiej. Prawdziwe złoto. Myśleliśmy, że się posypie przed czasem. Ojciec chodził dumny jak kogut… Dawno nie było takiego urodzaju. A jednak stanęło w miejscu. — Jasne. — Co ty? — Czeka. — Kto? — No, choćby twoja pszenica. — Głupiś. Na co miałaby czekać? Dopiero teraz Jakub spróbował wyswobodzić się ze skórzanej kurtki. Przepocona ledwie złaziła z ramion. Potem przez głowę ściągnął zupełnie mokrą koszulę i w ślad za kurtką upuścił na podłogę. Został półgoły, blady i chudy, z wysypką, różowych pryszczy na ramionach i płaskiej piersi. — Co z tobą? — spytał Marcin. — Nic. Przejdzie. U–uff! — odetchnął wachlując się kawałkiem gazety. — Ale wy… Na jakim wy świecie żyjecie? Marcin zasępił białe brwi i coś odburknął niechętnie. — Nie bocz się — szybko zareagował Jakub. — Wiesz przecież, że nie o tym… Sam jestem ze wsi. Ale wy tu spokojnie… Nie słyszałeś, co ludzie… — A mnie co do tego? Ja ich gówno obchodzę i oni mnie. Marcin sięgnął po butelkę i rozlał w szklanki. Młodszy tylko powąchał i znowu chwyciła go czkawka. — Mam dosyć — odepchnął szklankę. — Też tak sądzę. Marcin wychylił swoją porcję i przysunął do siebie szklankę brata. — A ludzie zawsze gadają — powiedział ponuro. — Zresztą… Myślisz, że człowiek ma czas dla siebie? Żeby się jeszcze zastanowić nad tym, tam… Wzniósł oczy do nieba. — Roboty po dziurki w nosie. Od świtu do nocy. Bydło, gnój. Wiosną orka, jesienią orka, dla rozrywki możesz się do upadłego poużerać z zasranymi inżynierami z POM–u. A .teraz najważniejsze — żniwa. Potem ziemniaki. Pięć hektarów. Myślisz, że człowiek ma czas, żeby zawracać sobie głowę tym, że gdzieś–komuś na tym durnym świecie znowu się pogorszyło? Nam tutaj też manna nie spada z nieba. — Właśnie. Z każdym to samo. Na osobności gieroj. Ale jak co do czego… — Posłuchaj. Głupi jesteś, choć trzy lata w mieście. Mój świat to ta chałupa, zagroda i kawałek pola. Resztę to wiesz, gdzie ją mam. Gazety czytam. I owszem — jeśli matka kupi, żeby zawinąć śniadanie. Ale tam nic o tym. Nie piszą. Ani mru–mru. W radio to samo. Pary z ust. Jak zwykle. Również i w telewizji. Nie powiem. Ale jak wymądrza, to głupi człowiek jeszcze się nawróci. — Trzeba posłuchać, co ludzie gadają. — Babskie gadanie. — Marcin… — Co roku to samo. — Ale teraz wszędzie! — zaperzył się Jakub, aż mu twarz zafalowała we wszystkich kierunkach. Rozejrzał się szybko, łypiąc rozognionymi ślepiami. — Cały świat! Marcin, nie bądź ślepy. Czy do was tutaj nie dotarły słuchy? Coś wisi w powietrzu. Nigdy nie było takiego lata. — Za to była jesień, zima i wiosna. — Ja ci mówię, to cisza przed burzą. — Skończy się na gadaniu. Zawsze to samo. Już ojciec opowiadał, że była taka zima… Jak ludzi przycisnęło, to im para z gęby zamarzała. Cuda się działy. I co? Było, minęło. Pochylił się w krześle i duszkiem wychylił drugą szklankę. — O–och! — westchnął. — Dobre. Jakby coś sobie przypomniał, obrócił się do drzwi. — Przytaszczyłeś swoje pudło? — powiedział. — Gdybyś ty wiedział… — Swoje wiem — wierzchem dłoni wytarł ryże wąsy. — A ty jesteś uparty. Przecież sam pamiętam. I ty też. Tamtej zimy, kiedy wilki ma śmierć zażarły Perkoszowego syna. Znaleźli go zabitego. Myśleliśmy, że gorzej być nie może. Matka tylko latała po sąsiadach i znosiła plotki. Ojciec wyciągnął z kufra swojego kosyniera, powiesił na ścianie i siedział w kącie ponury. Bóg wie, o czym dumał. Człowiek chciał cisnąć gospodarkę i sam lecieć… I co? W gazetach też nie było marnego słowa. Ani w telewizji. Dopiero jak im skoczyło do oczu… — Sam wiesz, że nie to samo. Marcin ze złością szarpnął wąsy. Reszta zmęczenia i senności opuściła go ostatecznie. — Utrzymasz to pudło? To bierz! Też miałeś swoje dcmi. Zamiast pleść od rzeczy, lepiej zagraj. Sam wstał i podniósł z podłogi spękane pudło starej, odrapanej gitary. Tęsknie zajrzał w ciemną dziurę. Paznokciem zaczepił strunę. Strzeliło bez dźwięku. Zaklął i rzucił pudło młodszemu bratu na kolana. — Sam kiedyś chciałem — mruknął. — Paluszki się nie nadały. Graj. I przestań marudzić. Graj, student. Przecieżeś humanista. Jakub ułapił gryf, jakby chciał ukręcić łeb gęsi. Chwiał się przy tym na wszystkie strony. Znowu go wzięła pijacka czkawka. Kiedy ją stłumił, ręce same ujęły gitarę w pozycji w miarę poprawnej. — Graj — warknął Marcin. — Przestań się tulić, jakbyś obejmował dziwkę. — Zaprawdę, bywa tak — zabełkotał Jakub, struny sfałszowały przeraźliwie. Skrzywił się niemiłosiernie. — Przyznajmy, choć nie w smak, że władzy Boga albo Szatana czasami ludziom brak… Roztrzęsionymi palcami trącał struny i ciągnął łamiącym się głosem: Może to tylko traf Albo tak pieski świat, Lecz za ich głosem, z wielkim patosem Poszłaby szara brać. Lecz cóż, gdy wystarczy znać, Gdzie żebrać, komu dać, Od władców niebytu otrzymasz tytuł Geniusza ciemnych mas. Dech mu zaparło ostatecznie, od wódki lub koślawych rymów. Ledwie się w itym można było dosłuchać melodii, kiedy wystękał prawie z bólem: „Ktoś wytłumaczy ci, że wszystko zgodne jest; z papą Darwinem, z Marksem…” Za—krztusił się, rozdziawił gębę, rozpaczliwie łapiąc powietrze, twarz się rozdygotała we wszystkich kierunkach, raptem stężała: „z Kainem i z twym sumieniem, sukinsynem…” Wreszcie zapomniał chyba, że śpiewa, pewnie dlatego głos już tak nie drżał i struny odzywały się mniej brzękliwie: Zaprawdę — bywa tak, Przyznajmy, choć nie w smak, Ze władzy Boga albo Szatana Czasami ludziom brak. Zostaje marzeń czar, Naiwność podłych ras, Że stanie się, coś zmieni się Może i nie na gorsze. Marcin słuchał z szeroko rozwartymi oczami. Na śniade policzki wystąpił mu rumieniec i oczy błyszczały jak od gorączki. — Myślisz, że przycisnąć może tylko w zimie? — syknął przez zęby. — Lato też ma swoje uroki. I co? Nic. To wszystko nie jest warte funta kłaków. Tylko ludzie się zmieniają. Świat… Trochę zamieszania i wraca do normy. — Zawsze tak być nie może — martwym głosem powiedział Jakub. — Co tam wiesz, student. Lato jak lato. — Talk łatwo nie przejdzie. — A komu to potrzebne? Perkosza syn też pyskował. — Gdybyś wiedział, co dzieje się u mnie w mieście. — Nie wierzę. — Głupiś. — Szczeniak jesteś! Marcin aż się podniósł nad stołem i wściekle patrzył na brata. — Mam to gdzieś — tknął palcem w kierunku okna. — Od kiedy? — Od kiedy ma człowiek tyle roboty, że już gówno go może to wszystko obchodzić! — wybuchnął. — Daj spokój. — Nie! Bo czasami… człowiek chciałby — aż się zatrząsł w szewskiej pasji — żeby to wszystko wreszcie diabli wzięli! Zamachnął się i całą siłą trzasnął pięścią w stół. Zatrzeszczały dębowe deski, stół jęknął jak pod uderzeniem miota. Jakub zasłonił się odruchowo, potem rozejrzał ze strachem. — Nie krzycz tak. Marcin stał blady jak papier. Oczy mu wyszły na wierzch. W okolicy skroni nabrzmiał mu węzeł sinej tętnicy. Gniewnie zaciśnięte wargi drżały ledwie uchwytnie, jakby tym razem on hamował rwący się z piersi śpiew. Poczerwieniał wreszcie. Przez jego twarz przebiegł krótki grymas bólu. Zniknął i zostało tylko dziecinne zdumienie. Pięść przywarła do kwiecistej ceraty. Bardzo powoli, ostrożnie oderwał rękę od stołu. Czerwona plama. Podniósł rękę przed wytrzeszczone oczy. Grzbiet dłoni rozerwany głęboko, aż widać drzazgę białej kości, jakby pięść siłą całego ramienia wyrżnęła w zadrę tępego, kilkucalowego gwoździa. Jakub zachichotał cicho. — Ojciec zawsze mówił, żeby trzymać język za zębami — powiedział, a sam się wyszczerzył radośnie. — Na każdego znajdzie się sposób… Marcin bez słowa chwycił skraj zwisającej ceraty i szarpnął od siebie. Z trzaskiem oddarła się od drewnianej powierzchni. Dębowe deski zachowały wyraźny rysunek słoi drewna. W jednym tylko miejscu surowy blat matowiał jakby, ulegał głębokiemu zeszkleniu i z samego środka owalnej plamy sterczał w górę ostry, czerwony kolec niby kiełkujący korzeń — świeży pęd z martwego drewna. „SVENSKA DAGBLADET” 1 VIII: Dyrektor Instytutu Meteorologicznego w „Malmo”. Erik Thornblod, oświadczył, że dzięki trzem kolejnym laboratoriom biologicznym wy— niesionym w stratosferę przez sondy rakietowe i balony stratosferyczne zdołano potwierdzić występowanie w atmosferze ziemskiej zawiesiny mikroorganizmów jednokomórkowych, nigdzie dotąd tnie obserwowanych. Są one niezwykle lotne, zabarwione na czerwono dzięki tlenkom żelaza wchodzącym w skład organicznego budulca, a przede wszystkim rozmnażają się w tempie nietypowym nawet dla mikroorganizmów. Erik Thornblod przypuszcza, że odkrycie tych drobin w pełni wyjaśnia wszelkie dotychczasowe spekulacje na temat aktualnego kolorytu nieba i przegrzania atmosfery, spowodowanego większym pochłanianiem słonecznego promieniowania. „TIMES” 3 VIII: DRAMAT NA PUSTYNI. Od dziesięciu dni trwają bezowocne poszukiwania profesora Edmontta Vareniusa, odkrywcy północnoafrykańskiej odmiany tajemniczej rośliny zwanej velvicia mirabilis. Jak zgodnie stwierdzają jedyni naoczni świadkowie, koledzy profesora z placówki naukowej, założonej w piaskach pustyni, profesor Varenius tak niecierpliwie wyczekiwał przewidzianego przezeń momentu rozwinięcia się niezwykłego kwiatostanu velvicii, że feralnego dnia pozostał do późnego wieczora na stanowisku, sprawdzając zainstalowane tam kamery filmowe. Niedługo po zapadnięciu zmroku cały personel placówki zaalarmowany został niezwykłą łuną nad horyzontem, w kierunku, gdzie zatrzymał się profesor. Po przybyciu na miejsce nie stwierdzono żadnego śladu pozwalającego uchylić bodaj rąbka tajemnicy osłaniającej dalszy los profesora Varejńusa oraz odkrytej przez niego rośliny. Zastanawiające jest to, przede wszystkim, że tajemnicza velvicia przetrwała niemal 3000 lat pod piaskiem pustyni, by wreszcie jednym dowodem jej posadowienia w tym miejscu okazał się głęboki wykrot otoczony powalonymi na ziemię statywami kamer filmowych z prześwietloną kliszą. Szerzej zakrojone akcje, mające na celu odnalezienie profesora Edmonta Vareniusa, udaremniane są systematycznie przez działania wojenne podjęte przez królewską armię marokańską przeciw bazom Polisario usytuowanym w rejonie Tinduf. ASSOCIATED PRESS — BASEN NOWOKA–LEDONSKI — LOTNISKOWIEC „NEST W ASP” 7 VIII — GODZINA 16.30 CZASU MIEJSCOWEGO: Automatyczny samolot zwiadowczy amerykańskiej marynarki wojennej dokonał lotu rozpoznawczego nad cieśniną Cooka, nad terytorium Nowej Zelandii. Akcja podjęta wobec nagłego zerwania łączności z częścią kontynentu australijskiego i wyspami Nowej Zelandii potwierdziła wcześniejsze doniesienia o całkowitym wyludnieniu ulic stolicy kraju oraz przybrzeżnego pasma od New Plymouth do Wellington. 10 SIERPNIA — Z KAMIENIA Było ich dwoje. Kamień znaleźli po sztormie, kiedy ucichło morze. Ona podniosła do słońca przezroczysty owal i zawołała, że w środku coś siedzi. On wyjaśnił, że nic dziwnego. Po prostu — łut szczęścia. Twierdził, że to kawałek trzeciorzędu. Żywica skapywała wtedy z pni iglastych drzew, czasami zatapiała w złotej kropli tylko liść, kiedy indziej dostawał się tam nieostrożny owad. Potem to miejsce, gdzie rósł las, pokryło morze. Żywica stężała i przeistoczyła się w kamień. Ona zbytnio się nie przysłuchiwała jego teoretycznym wykładom. Patrząc pod słońce, ciągle podziwiała zawartość żółtej bryłki. — Ogromna — powiedziała. — I jakie ma skrzydła. — Mam pomysł — stwierdził i parsknął śmiechem. — Podzielimy ten bursztyn na dwie części. Każde z nas zabierze połówkę. Tylko kiedy złoży się obie… To nawet romantyczne. — Może nie trzeba dzielić? — spytała z nadzieją. Pochylił się bez słowa i poszukał dwóch zwykłych kamieni. Jeden, ten płaski, zostawił na ziemii. — Daj — wyciągnął rękę. Po raz ostatni spojrzała pod słońce. — Wiesz, tam w środku — zawahała się. — Ten kamień nie wydaje się taki twardy, a przynajmniej… nie bardzo gęsty. — Żywica, nie kamień. — A ona też… Jakby patrzyła ze środka tymi swoimi wielkimi oczami. O! — zawołała. — Słońce migocze, jakby poruszała skrzydłami! — Daj! — powtórzył niecierpliwie. — Dopiero można będzie złożyć i rozłożyć skrzydełka. Oddała mu niechętnie oszlifowany przez morze kawałek bursztynu. Położył go na płaskim kamieniu i kilka razy z wierzchu uderzył mniejszym kamieniem. Coś chrupnęło niby pęknięta chitynowa skorupka. Pochylili się jednocześnie. On skoczył nagle i trzepnął się po odkrytej szyi. — Psiakrew! Stał i masował kark. Na płaskim kamieniu zostało nieco białych okruchów i miałkiego proszku. — Widzisz, co zrobiłeś? — powiedziała z żalem. — Nie miałam pojęcia, że to tak delikatne. — Chodźmy już — zaproponował. Objął ją ramieniem i pociągnął za sobą. Minęli już plażą i cypel wchodzący w głąb morza, a on co kilka kroków odwracał głowę, jakby nad wydmami szukał refleksu słonecznych promieni w przejrzystych bursztynowych skrzydłach. KYOTO–TSUSHIN, MATSUJAMA: Dnia 17 sierpnia szpital miejski w Matsujama przyjął na oddział chirurgiczny mężczyznę w wieku lat czterdziestu pięciu, przywiezionego bezpośrednio z wypadku w tunelu miejskiego metra. Jak wynika z dokumentów znalezionych przy poszkodowanym, nazywa się on Ogata Imai i jest członkiem Nimon–gateujutsu–kaigi. Ogata Imiai, starszy pracownik naukowy Uniwersytetu w Kioto, wraz z grupą dotychczas nie odnalezionych kolegów, w niewiadomy sposób powrócił z ekspedycji oceanograficznej w okolice Rowu Riukiu. Wstępne oględziny jego ciała po wypadku wykazały jedynie dwa otwarte złamania kończyn dolnych, jednak szok pourazowy w niespotykany sposób zachwiał koordynacją procesów fizjologicznych całego organizmu. Badania rentgenodiagnostyczne wykazały zaawansowane zmiany w chemicznej strukturze kostnej tkanki. Po usunięciu z rany kilku odprysków kości, lekarze, ku powszechnemu zdziwieniu, stwierdzili występowanie w jej wapiennym budulcu aktywnych chemicznie związków żelaza, miedzi i innych metali, w tym metali szlachetnych. Znaczne odchylenia od normy wykazał również szpik kostny. Mimo niezwykłej sytuacji, zespół chirurgów ze szpitala w Matsujama podjął próbę złożenia kości. Jak poinformował lekarz opiekujący się chorym, w ciągu niecałej doby po wykonaniu zabiegu rany uległy zabliźnieniu i można było zdjąć szwy. Ponowne prześwietlenie wykazało pełny zrost tkanek (kostnych. Pozwala (to przypuszczać, że mamy do czynienia ze swoistym fenomenem żywotności, którego metabolizmu współczesna medycyna nie potrafi wyjaśnić. Do wczesnych godzin rannych Ogata Imai nie odzyskał przytomności. „SUDDEUTSCHE ZEITUNG” 19 VIII: W nie wyjaśnionych okolicznościach zniknął ze swojego biura Günter von Knobelsdorff, znany przedsiębiorca Nadrenii–Westfalii i przewodniczący Landtagu Nadrenii Południowej. Policja podejrzewa uprowadzenie przez porywaczy, którzy w najbliższym czasie winni się zgłosić do rodziny Knobelsdorffów z propozycją okupu. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 19 VIII — GMT 19.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA — GT5X. STENOGRAM SZYFRU: — „NEW WAVE” do GT5X, jak nas słyszysz? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. W oryginale słyszalność paskudna. Przecież to miał być rok spokojnego Słońca. Gdybym tego nie puszczał od razu przez wyżymaczkę selektora i elektroniczne wzmocnienie, moglibyście wyć do mnie jak kojoty z waszego kanionu. — „NEW WAVE” do GT5X. Ktoś i bez tego będzie chyba musiał podkulić ogon. Maestro wreszcie rozsupłał „Midnight Climax II”. Kontaktujesz? Okazało się to marnym osiągnięciem, ktoś opróżnił sejfy. Jest tam trochę nietestowanych anaboliików, dopalacze krótkiego zasięgu i jeszcze jaikieś psychotropowe używki. Jak sądzisz, na co to Gawroskiemu? — GT5X do „NEW WAVE”. To brzmi ultimatum. — „NEW WAVE” do GT5X. To jest ultimatum. Maestro zastanawia się również, czemu nam nie zwróciłeś uwagi, że twój przyjaciel w głębokiej tajemnicy werbuje jakieś bojówki. — GT5X do „NEW WAVE”. Nic o tym nie wiem. Co się dzieje, do jasnej cholery?! — „NEW WAVE” do GT5X. Jeśli chcesz słyszeć moje prywatne zdanie, to wcale mnie nie dziwi, że Maestro nie ma do ciebie pełnego zaufania. Przesiadłeś się po prostu na silniejszego konia, ale kumpla puściłeś kantem. Cummings wszystko pamięta. Jeśli ktoś mógł w jedną, to może i w drugą stronę. — GT5X do „NEW WAVE”. OK. Rozumiem. Ale pamiętaj, że ja się nie narzucałem. Sam do mnie przyszedł, kiedy musiał zmienić wtyczkę w banku informacji. Myślisz, że nie znałem tego, który ten etat zajmował przede miną? Łatwo zgadnąć — dzień przedtem jednego z CENTRUM znaleziono nadzianego ołowiem. Wiedziałem, na co idę. I swoje robię. Ale Cummings ma przede wszystkim własną głowę i tylko z musu liczy się ze zdaniem innych. Dla przykładu — mnie nikt o zdanie nie pytał, kiedy doprowadziliście sobie pod rękę końcówkę Komputerowego Systemu. Miałem radość, bo dziewięćdziesiąt procent szczekania w ten mikrofon jak ręką odjął. A jednak mam głupie uczucie… Trzeba się było lepiej najpierw dostać do CENTRUM. — „NEW WAVE” do GT5X. Gadaj co masz na warsztacie. Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Ciągle coś nie gra w kombinacie Cummingsa? — „NEW WAVE” do GT5X. Mów, do licha! Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Wyobrażam sobie, jak to wygląda. Majstersztyk automatyki, tylko z jednej strony (podłączeni nasi mózgowcy a z drugiej… Jak z tym jest? Jest jeszcze jedno wejście? Musi być. Potrzebny był bank informacji, więc po to podprowadziliście tam końcówkę Komputerowego Systemu! Kontaktujesz? A jeśli ktoś od tej strony wprowadza wara drobne mutacje do programu? — „NEW WAVE” do GT5X. To wcale nie jest takie głupie! Więc sądzisz, że ktoś w CENTRUM? — GT5X do „NEW WAVE”. Guzik sądzę. W CENTRUM można by to przynajmniej sprawdzić. Właściwy nadawca może być wszędzie. Czy wy pojmujecie, co to jest System Komputerowy? To nasz kontynent plus jeszcze kawałek Starego Świata przez satelitarne łącza nad oceanem. Jedno czy dwa wejścia dostały się nawet komunistom. — Tu „NEW WAVE”. Wschód też? Cholera jasna! „SÜDDEUTSCHE ZEITUNG” 20 VIII: NOWE FAKTY W SPRAWIE VON KNOBELSDORFFA. Zeznania osób przebywających w pomieszczeniach firmy GENCOLA wykluczają możliwość porwania znanego polityka i przemysłowca. Policja przypuszcza, że porywaczom mogło się to udać wyłącznie drogą powietrzna, podprowadzając helikopter do trzydziestego piątego piętra. Pancerna szyba została rzeczywiście wybita. Prawdziwą zagadkę stanowią jednak różnej wielkości plastykowe płaty, mocno zdeformowane, walące się w opuszczonym po—mieszczeniu.Według ekspertów jest to zwykła polimetakryłanowa folia, jednak dowódca oddziału służby specjalnej do walki z terroryzmem stwierdził, że tuż po wykonaniu powietrznego desantu trzej z komandosów zastali tam płaty miękkie jak wosk i najwyraźniej cuchnące potem. „NAW BHARAT” 21 VIII: DELHI. Prezydent Rameszwaram zwraca się do Obywateli Kraju o zachowanie spokoju i powstrzymanie się od wszelkich akcji mogących zakłócić porządek publiczny. Równocześnie Prezydent zapewnia Naród, że element wywrotowy dżinistów i wyznawców Nowej Reinkarnacji zostanie poddany ostatecznej eksterminacji. 22 SIERPNIA — FIVE O’CLOCK Północny stok Kilimandżaro. Sine pasmo lodowca i wiecznej zmarzliny. Cholernie daleko i wysoko. W głowie kołaczą się fragmenty z Hemingway’a. Na szczęście trasa ledwie zahacza o podnóże gór, prześlizguje się między nawarstwieniami wulkanicznych formacji. I tego dość. Terenowa trasa w sam raz dla jeepa. Tył wozu chodzi na boki. Czasami ogarnia cię głupie wrażenie, że wał korbowy zmienił się w przetrącony kręgosłup. Całe ciało wyczuwa chrzęst. Motor się krztusi, zawodzi na wysokich obrotach i dychawicznie ciągnie pod górę. Żółwia wspinaczka. Pomimo zaciśniętych pasów kask wali w dach. Język między zębami. Psiakrew! Za szybą łysiny kamienia obnażone spod płatów darni świeżo zlizanej przez deszcz. Przegniła trawa położona wzdłuż linii największego spadku, w dół zbocza. Pełny ciąg na dużej szybkości i znów przednie koła znajdują kontakt z ciągiem prowadnic — głęboko rozrytych kolein. Jeszcze jeden grzbiet. W dole czerwony jeep CJ–10. Wrak. Przez wyduszone szyby sterczy pień powalonego drzewa. Kabina przewleczona na wylot. Biała, odarta z kory drzazga pod chitynowym pancerzem. Wóz zawieszony metr nad ziemią — czerwona biedronka nadziana na zaostrzoną zapałkę. Kola jeszcze się kręcą. Protektor marki Pirelli. Pedał hamulca. Zmiana biegów. Przyspiesznik i wyjście na prostą. Trochę wytchnienia. W uszach głęboki bas silnika. Pomimo słuchawek zagłusza głos Douga: „…Prawy 3, prosta 200, lewy 4, na szczycie prawy łuk 4, zjazd 300, przed uskokiem hamowanie, lewy 2 — gaz!” Przejście poślizgiem po szybkim szutrze i droga wolna. Można wypruć z maszyny resztki werwy. Spojrzenie w bok. Doug ręcznikiem wyciera spoconą twarz. Dla niego to pierwszy taki rajd. — Ktoś się wyłożył — mówi. Nie poznał numeru. — Smiskol. — Szkoda go… Odchodzą starzy mistrzowie. Żeby chociaż sam wyszedł cało. Naiwny. — Trzeci jednego dnia — ciągnie. — Limit wyczerpany. Uśmiecha się szeroko i podnosi do góry kciuk. — Coś mi mówi, że zdążymy na five o’clock. — Zamknij się. Dureń. Akurat czekają na niego z herbatką. Ale rację ma. O tej porze niebo nad staruszką Anglią siąpi pewnie mżawką. Bezbarwne preludium równie beznadziejnej jesieni. Nic — tylko filiżanka mocnej herbaty i ciepły kąt przy dobrze napalonym kominku. Herbata, dobra fajka i swojskie ciepło. Nie to, co tutaj. I jeszcze można z przyjemnością poczytać te wszystkie bzdury, jakie w czas kanikuły wypisują w gazetach: Yeti nad brzegiem Loch Ness i urocza Nessi zidentyfikowana wreszcie w Himalajach. W perspektywie drogi strzechy glinianych chałup. Stożki nakrytych trzciną okrąglaków. Czarne gęby w powitalnych okrzykach kłapią białymi zębami. Trzepoczą kolorowe szmatki — jak oni się w tym lubują. I jeszcze im z tym do twarzy. Pstrokate, cienkonogie pajace z teatrzyku lalek. Gole tyłki, za to piórka w uszach. Nad chałupami rozgwiazda anteny osadzona na wyciągniętym do oporu teleskopowym wysięgniku. Metalowy bambus. Pod nim platforma radiowozu. Telewizyjne kamery. Sprawozdawca zawieszony nad tłumem półgołych tubylców. Ręka z mikrofonem zawieszona przed gębą. Tylko sięgnąć do Freuda. Połowa twarzy — ciemna jama z zakrzywionym końcem języka. Zatrzymany kadr filmu. Klaps. Ile w ułamku sekundy potrafi zarejestrować ludzkie oko. Kwestia refleksu i wprawy. Nareszcie można się rozprężyć. Nerwy na luzie. Droga prosta jak strzelił. Jeszcze kilkanaście kilometrów do końca odcinka, a potem zimny prysznic w motelu „Parkway”, papieros, dwa drinki scotch–whisky i świeżo nakrochmalona pościel. Mechanicy z serwisu Datsuna wezmą w obroty samochód. Odliczone pięć minut. Potem w garaż i plomba na drzwi. Do rana. A jutro znowu zryw—hamowanie, zryw–hamowanie, i tak do końca. Dla niektórych — do zimnego grajdoła. Przeklęte safari. Lekki skręt białej jak śnieg drogi. Przemielony oponami piasek i kredowa, na popiół wypalona glina. Z tyłu jaszczur bije o ziemię ogonem — zawiesina pyłu kotłuje się jeszcze dobry kilometr za każdym kolejnym wozem. Kiedy dostrzegasz przed sobą ślad siwej mgiełki, znaczy to, że niedługo połkniesz jadącego przed sobą. Na razie czyste powietrze przed nami dostaje tylko gorących drgawek nad ujeżdżonym klepiskiem. Po bokach uciekają kikuty zarośli pozbawionych listowia, migają wiechcie jak pieprz suchej, wysokiej trawy. Dekoracje z papier maché spryskane dawno zakrzepłym roztworem gipsu i wapna. Prawie bezwietrzna pogoda. Doug przestał czytać itineror. Przegięty przez oparcie fotela grzebie na tylnym siedzeniu. Wreszcie wyciąga zapomniany termos. Szczeciniasta grdyka chodzi mu w takt przełykanych porcji płynu. Ze trzy godziny temu soczek utracił pewnie resztki orzeźwiających właściwości. — Zostaw trochę. Szczerzy się i rękawem ociera krawędź termosu. I znowu ogląda się przez ramię, jakby miał nadzieję dostrzec stąd wrak czerwonego jeepa. Nigdy nie trzeba oglądać się wstecz. Po wewnętrznej ściance termosu spływa na język ostatek mdłej wilgoci. Tfu! Na równej trasie automatyczne wspomaganie kierownicy pozwala prowadzić wóz jednym palcem. Termos — przez ramię, na tylne siedzenie. Jazgocze o aluminiowe wsporniki ścian. Słońce zbzikowało do reszty. Niby wieczór blisko, a dopieka potężnie. Nie zdejmuję ręki z kierownicy, ale dach pewnie parzy. Patelnia. Tylko wywalić wóz podwoziem do nieba i przysmażyć się na wolnym ogniu. Nie rozumiem, jakim cudem to wszystko dokoła trzyma się kupy. Lekkie jak na wiór przeschnięta trawa. Nie wróciła do marzą wraz z falą odpływu. Glony suche jak pieprz — brak innych skojarzeń. Trawa, zarośla buszu, cała sawanna — przepalone słońcem na dziesięć metrów w głąb ziemi i czarnuchy — do dziesiątego pokolenia. Tutaj nawet piersi murzynek wiszą jak zwiotczałe, puste bukłaki uszyte z mosznowej skóry. Czarny drobiazg pęta się pod nogami i dumnie obnosi wzdęte brzuchy. Na początku Doug dawał im gumę do żucia. Ale to nawet nie wie, co do czego. Z miejsca połyka całymi kawałkami. I jeszcze się cieszy. I prosi o więcej, Na gliniastej skorupie można docisnąć gaz do 200 na godzinę. Zabawne. Jeszcze wczoraj na każdym zakręcie tył wozu smarował w błocie jak po oliwie. Z terenowych niecek czerpało się pół wozu wody, gasł .silnik, iskrzyły elektryczne instalacje, a na mecie odcinka Doug zaklinał się na czym świat stoi, że po raz pierwszy w życiu ma tak mokro w spodniach. Głębokie pęknięcie przez środek drogi. Jak w skorupie strusiego jaja. Uskok. Tylko patrzeć, jak się z kolejnej szczeliny wyłupie monstrualne pisklę. Przed samym szczytem hamowanie. Mocne wduszenie hamulca i dociążony przód wozu gasi skok. Tylko minimalny brak kontaktu z ziemią. Nieprzyjemne uczucie. Niby wszystko OK, lecz zostaje głupie ssanie gdzieś pod siódmym żebrem. Samochód — jak człowiek. Posiada cztery kończyny, z czego dwie zawsze powinny czuć oparcie ziemi. Nigdy nie lubiłem tych skoków. Grad kamieni bębni po tylnej szybie. Odzyskując przyczepność, koła potrafią wyrwać bruk. Doug coś krzyczy i bodzie palcem w przednią szybę. Mazda RX–5 rozwalony na poboczu zupełnie równej drogi. Nie rozumiem. Błękitne drelichy — na wprost. Ludzie z zespołu serwisowego Mazdy łażą po drodze. Szlag by go! Hamowanie. W przelocie czyjś głupio zdziwiony pysk — milimetr w bok i smarowałby nosem po szybie. Miał dureń szczęście. Przyspieszenie na wolnej drodze. — Co z nim? — pyta Doug. Kątem oka dostrzegam odciągnięty na bok trup antylopy. Reszta bebechów jeszcze się wala pośrodku drogi. Druga, pręgowana na podbrzuszu, wije się w rowie. Nie potrafi ustać na przetrąconych szczudłach. Czerwona sierść albo krew. Jatka. Nawet nie znajdzie się taki, który by dobił. Gdzieś po lewej, w różowym zamgleniu, znika reszta stada. Ostrzegawczy znak. Doug już się otrząsnął, zaczyna dyktować: „…lewy 2, przed szczytem hamowanie, prosta 200 i prawy… po łuku… prawy!” Na pełnej szybkości obrót wokół osi. Pisk opon. Zjazd. Skarpa. Wybicie jak z trampoliny. Skok na 25 yardów. Podwozie szoruje po piachu. Przednie koła wyłażą powyżej błotników… A–ach! Boczny kontakt ze skalną ścianą — zbliżenie czołowe, a serce drga w gardle — trzask! Darcie blachy przechodzące w głąb… Krzyk. Odpryski szkła strzelają w twarz — drzazgi kryształu… zamknij się doug! przenikają pod powieki, w ogniska rozwodnionych źrenic o–ooa–a… ci—sza… mrok coś przenika ciało. Z wysoka — delikatny flirt. Ziąb. Gdzieś — poza strefą ciała — chrobot — pies dostał swoją kość. Przesypywanie piasku w modlitewnym bębenku lamajskiego dalajlamy. Absurd. To nie Tybet. Najwyżej Kilimandżaro. Tylko przed oczyma majaczy biała tablica — SPEED LIMIT 55. Elektroniczne odliczanie czasu. Głos: …Five …Four… Ttree…” Two… One… Go–o–o–o! Świadomość ma swoje safari — opornie przeciera szlak między mózgowiem i odłączonymi zmysłami. Elektryzujący wiatr przesiąka ciało. Promienna akupunktura. Jesteś zanurzony w eterycznym roztworze, w zawiesinie magicznych ziół, koloidów i mineralny cli soli. Coś zabliźnia skórę, wewnątrz scala mięśnie — chociaż dusza chciałaby zawyć głosem obitego psa — już doczepione do kośćca struny nowych ścięgien. Życie jest twoim przeznaczeniem. I nie ma odwrotu. Każdy egzemplarz na wagę czyjegoś istnienia… Wszystko więc można zaleczyć — spragnionego napoić, nakarmić głodnego, chorego uzdrowić, zabitego wskrzesić — i jeszcze wrócić młodość… Jesteś już, chociaż — nie taki zupełnie — nogi, ręce, tułów — w porządku. Pod plecami twarde, równe podłoże. Ciało wyciągnięte wzdłuż. Szpital Przemienienia… Nieprawdopodobne. Ten potworny ból żeber, kiedy byłbyś gotów jak pies szczekać — ślad przestygł. Tylko błoga nieważkość, ukojenie zupełne. Co znaczy medycyna. Musieli się napracować, żeby to wszystko poskładać do kupy. Rusz ręką — raz, dwa. O tak! Sygnał wzdłuż rdzenia kręgowego. OK. Jeszcze reszta zmysłów: …Two …One… Go–o–o! Ciemno. Niby mrok, lecz wypełniony głębią. Dziwny mrok. Powieki podnoszą się i opadają bez widomego efektu. A jednak istnieje wzrok — spojrzenie swobodnie przenika wiotką błonę powiek. W górze jasny prostokąt. Jak w podczerwieni. Noktowizyjny ekran. Nie — raczej rentgen, wiązka elektronów. Ręka przed oczy — widać na wskroś. Tuż nad twarzą strop niski. Opuszkami palców wzdłuż prześwietlonej płaszczyzny. Chropowaty spód drewna. Na granicy słyszalności — głos. Coraz wyraźniej. Mówi ktoś… Tragiczna śmierć… Chrobot osypującego się piasku — skąd? Ciasna przestrzeń. W górze wylot studni — i twarz. Druga. Jeszcze. Pochylone. Przeźroczysta dłoń zgarnia garść suchej ziemi… Stuk kamieni. Bang — bang — na drewnianym wieku. Doug — zawój wokół głowy. Turban — takiś to? Płaczkami będzie tysiąc twoich żon! Obok Glen Beers — Fiat Abarth… Smiskol? Nie — uf! To Guy Perusse z Porsche Carrera… Cień łopaty — jak płetwa zawieszony w powietrzu. Stuk. Oni co! Zwariował ktoś? Douga zawsze trzymały się głupie kawały… Przecież ja… To niemożliwe. Nie. Nie–e–e! Krzyk z metalicznie wibrujących kiszek. Ręce i kolana wparte w niski strop. Go—o—o—o! Trzask pękających desek, krzemowy kurz… Skąd tyle siły? O–och! Mocniej, aż się rozkruszy ziemia i czerwonogłowy chrząszcz dźwignie się ponad otwarty grób. „REUTER” 24 VIII: BRASILIA. Po posiedzeniu Narodowej Rady Bezpieczeństwa prezydent Ernesto Geisel zawiesił działalność parlamentu i postanowił wprowadzić stan wyjątkowy. Jednocześnie Generał Geisel mianował swoim następcą ministra lotnictwa, generała de Araripe Macedo. „HERALD TRIBUNE” 25 VIII: ZAGROŻENIE WYŁĄCZNIE Z KOSMOSU? Na zwołanej w trybie przyspieszonym sesji Międzynarodowego Roku Astro–Geofizycznego, profesor Isaak Bartman wystąpił z rewelacjami na temat tzw. „magnetycznego parasola” uważanego początkowo wyłącznie za pochodną promieniowania kosmicznego, na które uwagę zwrócili uczeni radzieccy. Według profesora Bartmana obniżający się pułap „magnetycznego parasola” uległ stabilizacji w dolnych partiach troposfery, między innymi dzięki stanowiącym dlań przeciwwagę procesom dynamo w jądrze Ziemi. Tym samym w warstwie przygruntowej atmosfery i w wierzchnich słojach litosfery wytworzyła się charakterystyczna strefa buforowa między polem magnetycznym zjonizowanych warstw atmosfery a polem magnetycznym związanym z prądami elektrycznymi w skorupie ziemskiej. Powstające w tym płaszczu gwałtowne prądy indukcyjne stanowią bezpośrednie źródło dodatkowego, niezwykle aktywnego pola magnetycznego. Profesor Bartman podkreślił, że jest to wypadkową przynajmniej dwóch znanych sił i byłoby błędem upatrywanie przysłowiowego logos, jako „pierwiastka twórczego”, wyłącznie w sferze Kosmosu, lekceważąc czynnik niespotykanie gwałtownych ostatnio anomalii wewnątrz jądra Ziemi. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 26 VIII — GMT 9.43 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA GT5X — STENOGRAM SZYFRU: …CQ–CQ–CQ! „NEW WAVE” woła GT5X. Zgłoś się! Odbiór. — Tu GT5X. Naprawdę nie mogę się rozdwoić. Za pięć minut jestem w biurze umówiony z Gawroskim. O co chodzi? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Stało się. Maestro ma poważne kłopoty. Nie upilnowano jego mózgowców. Jeden dał sobie po żyłach i wykrwawił się nocą, drugi bez pożegnania rozwiązał umowę o pracę. Przeklęte tchórze! — GT5X do „NEW WAVE”. Niech to wszyscy diabli! Leżymy? — „NEW WAVE” do GT5X. Cummings przemaglował pozostałych techników. Podobno staruszka Ziemia to taka dynamomaszyna, że jak się rozkręci — nieprędko zatrzyma. Poza tym działa automatyka. Jeden z techników stwierdził, że teraz potrafią się obejść bez naszych geniuszy, a przynajmniej odpadły skrupuły. Co ty na to? — GT5X do „NEW WAVE”. Któremu udało się uciec? Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Zwiał Sweetłicz, twój protegowany. Daleko nie ujdzie. Maestro poszczuł go swoimi psami. Ty też dostałeś nowe zadanie. Innego wyjścia nie ma — i nie kręć, że to cholernie tajne — musisz zlokalizować CENTRUM. Masz okazję — zacznij od Gawroskiego… „EL–MUDŻAHID” 27 VIII: ALGIER. Pilnie poszukiwany ogrodnik z długoletnią praktyką w pielęgnowaniu oranżerii. „IL POPOLO” 27 VIII: Z przykrością zawiadamiamy, że — z przyczyn od nas niezależnych — nie odbędzie się pogrzeb czcigodnego Cesaro Cavazzoni, przewidziany na piątek bm. Wszystkich bliskich oraz osoby zainteresowane serdecznie przeprasza — żona z dziećmi. „MAINICHI SHIMBUN” 29 VIII: MATSUJAMA. Na konferencji prasowej, zorganizowanej w Szpitalu Miejskim, doktor Asano Nagamasa, sprawujący opiekę nad pacjentem Ogata Imai, wyjawił dziennikarzom jedyne słowa, wypowiedziane prawdopodobnie przez sen, jakie usłyszano od mężczyzny pozostającego w stenie przypominającym głęboką featalepsją.” „Fuzywdaiej purpurową zbroję, sh?gunie klanu Mimamoito”. Pacjent w dalszym ciągu znajduje się pod troskliwą opieką. 31 SIERPNIA — ZNAK RÓŻY Na bielonych ścianach zastygły nacieki wapna, pod wykuszami zebrane w gruzły wyschłych kropel. Mansardowe dachy. Okna zwrócone tylko na zewnątrz, ku wąskim uliczkom i placom I pustym w porze sjesty. Zaplecza domów stanowią cembrowinę studni — ślepych podwórek. . Między białymi murami pojedynczy prześwit. Ucho igielne. W sam raz, żeby wzrok zapuścić j w miejsce niedostępne. Za czasów starego hacjendera, który w tam— i tym domu dogorywał na synowskiej niełasce, widać było podwórko z wysoką bramą, zwyczajny placyk udeptanej, skamieniałej gliny. Sędziwy potomek Tlaskalan wygrzewał kości na słońcu — jeśli zajrzało w prostokątną studnię pomiędzy murami. Siadywał na gołej ziemi i drzemał z rozchełstaną na piersi koszulą, w pustych prawie, do pół łydki obciętych bawełnianych spodniach. Z daleka trudno było odgadnąć, czy jeszcze oddycha, mozolnie poruszając żebrami, czy zasnął zupełnie. Zdawało się, że tylko wiatr z wierzchu muska miechy piersi uszyte ze skóry o barwie słomianej maty i nie przenika głębiej, w zwapniałe oskrzela. Ale on, prędzej czy później, podnosił się przecież i kuśtykał do domu powłócząc sztywnymi nogami. Wreszcie jednak nie wstał i został do końca samotny pod ścianą. Z glinianego kubka, kropla za kroplą, czerwony sok spłynął na ziemię i w powietrzu zostało nieco zapachu po skwaśniałym aloja i jeszcze okruchy kukurydzianego placka rozsypane na wypiętym brzuchu martwej ziemi. Daremnie trwonione nasienie. Następnego dnia skoro świt chłopcy z Guanajuato zanieśli na cmentarz wysuszone ciało, zmówili modlitwę i pogrzebali go w cieniu eukaliptusa — na niczyjej ziemi. Nikomu nie przyszło do głowy zbierać okruchy kukurydzianego placka. Pewnie dlatego, jak sądził stary Paquito, czerwona glina mogła potem dostąpić brzemiennego natchnienia. Minęło bowiem kilka dni i w pustym domu osiedlił się przybysz z Północy, zwykły przekupień, choć — jak lubił się z przekorą chełpić — spadkobierca krwi płynącej w żyłach Indianki Malichne, kochanki samego Cortesa. Don Estero był stosunkowo młody, energiczny i zawsze elegancko ubrany. O swoich rodowodach rozpowiadał nie bez drwiny z innych mieszkańców miasteczka — potomków Tlaskalan. Czasami obywatel przywykły do przemykania w podcieniach murów zwolnił krok i splunął za nim, z reguły nie uświadamiając sobie przyczyn pogardy — jedyną odpowiedzią ze strony Don Estero była iskierka rozbawienia w zwykle chłodnych, zielonkawych oczach Kreola. O ile jednak z powierzchownych manier trudno osądzić, czy nie był on rzeczywiście człowiekiem z gruntu pospolitym, o tyle jego młoda żona nawet w wielkim mieście mogła uchodzić za prawdziwą damę. Od dnia ich przyjazdu Paquito coraz częściej podchodził do okna, jedynego okna na odległym poddaszu, z którego można zajrzeć w głąb ciasnej przestrzeni, gdzie na małym podwórku pojawiała się do?a Estera. Jej mąż, wyjeżdżając w handlowych sprawach, rozstawał się z domem na długie miesiące, a ona — pozostając w samotni — lubiła się przechadzać w miejscu niedostępnym dla ciekawskich spojrzeń, w odgrodzonym od reszty świata maleńkim solarium, i spacerowała zawsze w tej samej powłóczystej i od ścian bielszej sukience. Początkowo jej twarz i ramiona nie odbiegały barwą od nakrochmalonych koronek — prócz cery jasnej z natury była bowiem chorobliwie blada i wiotka bardziej od zwykłych wiejskich dziewcząt. Powoli snuła się w ciasnym prostokącie wydeptanej ziemi, bardziej do zjawy niż do żywej istoty podobna, i zdawało się, że nawet stopą nie dotyka ceglastej polepy, gdzie i tak krok żaden nie mógł zostawić wgłębienia. Z biegiem czasu jednak, odkąd po raz pierwszy pojawiła się pod odkrytym niebem niepostrzeżenie zanikała anemiczna bladość jej ciała, odgadywalna nawet z oddalenia przejrzystość długiej szyi, ramion i piersi prześwitujących pod ręcznie robioną koronką. W miarę jak dogorywało lato, dokonywała się jeszcze jedna dziwna metamorfoza — skórę do?i Estery zabarwił pigment opalenizny różowawej zrazu, potem ciemniejącej aż do odcienia miodowego brązu. Na początku zdarzało się, że Paquito widywał ją z mężem, kiedy ten wracał z intratnych wojaży. Wtedy, bywało, wybiegała radosna i kręciła piruety niezwykłego tańca, aż plewy zmiecione z glinianego klepiska wirowały w słonecznym upale, lekkie i — jak ona — wolne od brzemienia ziarna. I nigdy przedtem ani później oczy starego Paquito nie zobaczyły równie wspaniałego tańca. Może i don Estero był marnym Kreolem, pragnącym na prowincji ujść za arystokratę, lecz ona — dziecko porcelany, nie czerwonej gliny — przybyła zapewne z dalekiej Kastylii albo Andaluzji. Tyle w niej było uroku i gracji, jakby wdzięk dziedziczyła po jakiejś prababce rodem z Austro–Węgier, po którejś z panien ze świty Maksymiliana, po tej najpiękniejszej — kiedy się jeszcze uśmiechała skrycie, spoza pawich wachlarzy strzelała oczyma do mundurów szamerowanych resztką azteckiego złota i nie przypuszczała wcale, wzdychając zalotnie, że byle wieśniak z armii Juareza zadrze jej na głową koronkowe suknie, rozciągnie na ziemi i nauczy jęczeć, Do?a Estera umiała się poruszać tak właśnie — jakby jej stopy przywykły do marmurowych posadzek, kiedy się dopiero rozkręca furkot sukien i gwarna atmosfera na wystawnym, dworskim balu — gdy nie ciąży jeszcze płowa czerwień nieba i nikomu nie przyjdzie do głowy, że czyjeś oczy śledzą biały taniec, obce oczy — z wysoka, ze słońcem przepalonego nieba, może bardziej obce niż stare oczy gaucho, które — nim wyblakły — wypasały owce na jałowych stokach Sierra Mądre. Tam się nauczyły patrzeć, z innego okna, na jeszcze błękitnym poddaszu. Stary Paquito uśmiechał się tylko bezzębnymi dziąsłami i mruczał pod nosem, zadowolony i prawie wesół, kiedy roztańczona do?a Estera zastygała wreszcie, jeszcze wspięta na palce, lecz jakby przykuta do miejsca, i zwracała do męża zaognione policzki i oczy błyszczące. Ten ją obejmował jednym ramieniem i odprowadzał do domu; kiedy indziej porywał na ręce i — przeskakując stopnie wiodące w głąb domu — znikał jeszcze prędzej. Jednak pewnego razu don Estero wrócił do domu ledwie powłócząc nogami. Przywlókł się zamroczony wódką, która — poza nim — dała natchnienie niejednemu z zapoznanych portowych poetów. Przyśpiewek bowiem ledwie rymowanych i sprośnych starczyło mu na przemarsz przez całe miasteczko. Lecz i w takim stanie został dobrym mężem. Pewnie przyniósł ze sobą jeszcze jedną butelkę aloja, gdyż nie minęła godzina, kiedy do?a Estera wybiegała z domu naga i pijana zupełnie. Paquito drżącymi rękami wsparł się o parapet i z poziomu nieba pochylił głowę nad wskrzeszonym nagle, w pamięci dawno zatartym obrazem. Odwykł zupełnie od widoku jędrnego kobiecego ciała, lecz teraz — gdy je ujrzał wreszcie — zdziwił się tylko, że piersi kobiety, jej brzuch nagi i uda — bynajmniej nie były blade tym odcieniem bieli, co twarz i ramiona jeszcze przed miesiącem. Jakby ostre, południowe słońce zdołało przeniknąć materiał sukni i jedwabie halek, prześwietliło gorsety, w które tak szczelnie spowijała ciało. Teraz dopiero — od stóp po rozwiane włosy nasączona światłem, jędrna ciałem, któremu nie obcy pustynny wiatr i kult Słońca; wykonała też inny, wyuzdany taniec węża, wijącej się żmii, zalotnej ulicznicy — jakby raz na zawsze, odtąd bezpowrotnie, tajemnicza siła przeistoczyła ją w indiańską Córę Słońca, wiatru, piachu i czerwonej gliny. I przywarła wreszcie do swej matki—ziemi, na wznak — oczekująca męża — i posłuszny Estero zatoczył się chwiejnie, twarzą nakrył jej płeć dziwnie rdzawą, i dygocąc podciągnął się wyżej, żeby dopełnić taneczną figurę misterium. Siwowłosy, zgarbiony Paquito trwał na swoim poddaszu uwięziony w oblazłym z farby krzyżu okiennej ramy. Bladymi oczyma, nad załomem muru, śledził dwa splątane ciała, zlane potem boki, nawzajem kolanami spięte, drgające od przepływów wewnętrznego ognia i niezaspokojone, głodne aż do chwili, gdy je zespoli drżenie u korzenia. Paquito stał pusty w środku i wyschły doszczętnie, nie mniej stary od tamtego hacjendera, który wcześniej odszedł, trwał i patrzył z góry drewnianym wzrokiem Chrystusa z Ołtarza w Cuernavaca. Nad płaskimi dachami od miesiąca wisiały te same pierzaste obłoki różowej przędzy, też trwały — zakotwiczone słonecznym munsztukiem, niezdolne użyczyć krzty cienia, a oni pełzali w pyle, pod smutnym wejrzeniem starego Paquito, który rozmyślał potem długo i cierpliwie — kto w rzeczy samej zapłodnił jałową ziemię: zapiekłe okruchy kukurydzianego placka, czy też pijane nasienie don Estero, które zamiast w rdzawe łono trysnęło w ceglastą glebę. Nigdy więcej tego nie zobaczył, aż sam przestał w tę realność wierzyć — jak tańczy naga do?a Estera. Za to pewnego dnia, gdy zwlókł się ze swojej pryczy i okłamał głód garścią fasoli zdrapanej z dna glinianego talerza, a później podszedł do okna, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza; zobaczył ją, jak znowu zapięta w swą białą sukienkę, z wielkiego dzbana polewa wodą jałowe klepisko. Zdziwił się wtedy, bardziej nawet niż gdy ujrzał ją nagą, i wytężył oczy, żeby zobaczyć, co też wschodzi z gleby, która nigdy przedtem nie wydała bodaj marnego pędu — najnędzniejszego z nędznych płodu. Nie dostrzegł niczego. Za to nocą, kiedy drzemał zmożony gorączką i głodem, zdawało mu się, że we wnętrzu ziemi, jak armatnie kule, pękają nasiona cudownej fasoli, ziarna tamaryndów i pestki jabłoni, które tysiąc lat przeleżały w gruncie, a teraz obrzmiewają życiodajnym sokiem i rosną, pęcznieją w gliniastym, suchym brzuchu ziemi. I kiedy o świcie podreptał do okna — po raz pierwszy zobaczył ostre szpice pędów rozłupujących glinianą polepę, widoczne z daleka jak języki ognia kiełkujące różowo, nieomal cieleśnie. Wyrastały z dnia na dzień, najpierw krótką szczeciną na ziemistych wargach, potem chwiejnie dzieliły pęki wiotkich łodyg na kwietne rozety, czasami szkarłatne, to znowu złocisto–piekielne. Tylko nocą, gdy znikała płomienna gorączka, zdawało się również przygasać ognisko żywego delirium i stygły w bezruchu cieliste pseudopodia, jakby skamieniałe w mroku, powleczone księżycowym srebrem, rozczapierzone mglistymi zwidami parujących zgliszczy, sztywnymi członkami na stos złożonych topielców. I niepokojący aromat promieniował z zapadni ścian, gdzie znalazły kolebkę, schronienie, a w końcu — więzienie. O zmroku wiatr przynosił stamtąd tajemnicze szepty i zwiewne szelesty, jakby pomruki i bełkoty — odgłosy pełzania w zakrytej przed wzrokiem głębi. Lecz skoro świt, pośród szkarłatnej grzędy pojawiała się biała sukienka i ręce do?i Estery znów muskały pędy—powleczone aksamitną skórką, pielęgnowały gałązki kruche oraz prężne, tańczące niczym odrosty jaszczurczych ogonów — czułki wzwiedzione napięciem podrażnionych mięśni, gdy kobiece dłonie delikatnie pieszczą zwisłe aż do ziemi powietrzne korzenie. Minął ledwie tydzień i w miejscu wątłych krzewów pięły się do nieba złotorośla rajskiego ogrodu. Wreszcie sięgnęły pod okapy dachów — ciągle niewidoczne z zewnątrz — i brakowało niewiele, aby giętkie konary rozpełzły się szerzej, a potem gorącą powodzią spłynęły w toń ulicznej głębi. W cieniu krwawnikowych liści dawno zaginęła drobna postać miedzianoskórej do?i Estery i próżno stary Paquito wypatrywał przebłysku postaci obleczonej w śnieżnobiałe koronki. Codziennie stawał w oknie i podziwiał ten ogród–nieogród, co wyrastał jakby zdany na pastwę wstecz powracającego czasu, zamknięty w dziwacznym kontinuum, gdzie szkarłat bujnego lata wschodzi pominąwszy porę wiosennej zieleni. Paquito oglądał swoje dłonie, ciężko i bezradnie wsparte o parapet okna. W spleceniu fioletowych żyłek i spracowanych ścięgien dopatrywał się własnej, intymnej jesieni, oczywistego zmierzchu, bez szansy odwrotu. Czekał — sam nie wiedząc na co. I nieoczekiwanie wypełniło go ssące, od głodu stokroć gorsze pragnienie, żeby znaleźć się tam, gdzie dopiero zaczyna kwitnąć ziemia; zapragnął włączyć swoje ciało w nurt czasu płynącego na odwrót, odmiennie, zdolnego cofnąć nieuchronność starczego zgrzybienia, zbawić przed rozkładem przenikającym od wewnątrz metabolizm żywych włókien. Na przekór nieuchronnej śmierci zapragnął dostąpić wtajemniczenia w to dziwne — misterium odrodzenia ziemi martwej nie mniej od polnego kamienia. Skupił się w sobie, do bólu zacisnął ropne powieki i żebrał w duchu, skamlał żarliwie, gorąco — jak tylko umiał. I wtedy nastąpiło ich pierwsze zbliżenie. Nie pojmował jeszcze, skąd ta podskórna nostalgia, czemu i dokąd go wlecze tajemnicza tęsknota za przepychem ubranymi w szaty dworskiego rozkładu, w barok złota zakwitły na glinie, skąd się bierze intuicyjnie wyczuwalny, już pewny — jednocześnie lęk, zachwyt i nadzieja — przelewające się w półmrocznym spokoju rajskiego ogrodu. Więc ledwie hamując drżenie rozgorączkowanych dłoni, przełamał rękami krzyż okiennej ramy i otworzył okno. Szeroko. Najszerzej. Patrzył dziwnie jasnym wzrokiem. Błam brokatu pęczniał w szczelinie między murami, dojrzewał bukietem pulsujących mięśni, jakby się ściany otworzyły płcią gorącą albo rozsadził je wbity klinem krwawy węzeł serca. Ogromny i żywy jeszcze. Jeszcze, a może — zachłystujący się dopiero tętentem. Dostrzegł, jak magiczna siła — powolna jego wezwaniu — przebudziła okrężne napięcia w mięsistej torbieli. I złote łuski liści otworzyły się nagle z chitynowym chrzęstem, tam — w dole, wybiegły mu na spotkanie tunelem drążonym w falbanach konarów, jakby w dziąsłach broczących złocistym miodem śliny. Zakołysały się jeszcze, rozwarły szeroko i zastygły w zupełnym oddaniu — pąsowe, z lekka rozchylone jak do pocałunku wargi, a między nimi, na dnie samym, niby kość zaklinowana w gardle — biała plama, rozpostarta i znajoma, chociaż zatopiona w cieniu, mglista z oddalenia i niedopowiedziana, kusząca owalem ledwie zarysowanego, cielesnego kształtu. Ona tam była, czekała — na powrót dziewicza, nietknięta do?a Estera. Zadrżał, przejęty niespodziewanym chłodem, i odstąpił od okna. Wiodąc dłonią po chropawym tynku ściany dobrnął do jedynego w tej komnacie stołka. Przysiadł ciężko i zakasłał suchymi piersiami. Siedział tak długo i mamrotał do siebie, przekonywał bezgłośnie, tłumaczył — zamiast gestów popierając myśli ledwie kurczem rachitycznych palców. Znowu targnął nim kaszel, a kiedy pozwolił odetchnąć — stary Paquito pozbierał się ze stołka i powędrował do wyjścia szurając łapciami. Długo opuszczał się po drewnianych schodkach z poddasza na poziom parteru, gdzie drzwi frontowe prowadziły w przedpiekle. Na ulicy wiatr pogrywał cienko między załomami murów, nad pustą jezdnią potrząsał piaskiem i wiórami zeschniętych bydlęcych odchodów. Trzeba było obejść narożny dom na skrzyżowaniu wymarłych uliczek. W porę sjesty rzadko kto wychodzi na dwór. Mieszkańcy miasteczka wolą drzemać w cieniu, chroniąc się w domach przed południową spiekotą i znojem. Za zakrętem stał dom Esterów, jednopiętrowy budynek z balkonem na półpiętrze od frontu. Z prawej strony wąskie drzwi, z lewej sklepiona łukiem brama. Mury — jak wszędzie, z niewypalanej cegły, bielone rzadkim wapnem. Paquito podreptał na prawo i zastukał do drzwi wejściowych. Sam nie bardzo wiedział, co odpowie, jeśli go zapytają — czego tu szuka, przybłęda. Jeszcze o tej porze. Kołatał jednak długo i cierpliwie. Nikt się nie odezwał, choć echo sięgało głęboko. Nikt nie pojawił się w oknie czy na balkonie. W domu—panowała głucha cisza — więc bacznie rozejrzał się wkoło i wrócił do bramy. Przez wybite sęki cierpkawy zapach sieni drażnił powonienie.— W mrocznym zawsze i krótkim korytarzu stawiano kiedyś wozy z sianem, potem — za czasów starego hacjendera — ktoś wynajmował lokum dla dwukołowej, niebiesko malowanej bryki, a wreszcie — tam właśnie — don Estero wprowadzał jazgocący blachą dostawczy samochód. Przeciwległy wylot korytarza prowadził bezpośrednio na niewielkie podwórko, zewsząd otoczone ślepymi ścianami. Aby tam dotrzeć, trzeba otworzyć tę bramę. Paquito bez wiary pchnął masywne wrota. Zaskrzypiały i posłusznie poddały się naciskowi jego starczej dłoni. Postąpił krok do przodu. Wewnątrz nie było żadnego wozu ani zdezelowanej ciężarówki. Widocznie don Estero udał się w jedną z dalekich podróży z wyżyn Sierra do portowego miasta. Spoza pleców Paquito, kiedy tak stał niezdecydowany, słaby podmuch ulicznego wiatru zawiał w półmrok nieco światła na plewach i ziarnach żółtawego piasku. Naprzeciw ciemniały jeszcze jedne koślawe wrota zawieszone na krzywych, żeliwnych zawiasach. Były zbite z ciężkich, niedbale okorowanych bierwion. Górą i dołem, szparami między deskami i przez szczerby wykruszonej futryny, zazębione na murze, przeciskały się żyłki czerwieni prześwietlonej od środka żywym migotaniem słonecznych promieni. Czasami, już w półmroku sieni, na ognistej wypustce pękał kwiat przywodzący na myśl rozkwit ankukichka — czerwonych pąków na kolczastym krzewie. Lecz ten tutaj rozwijał się szerzej, aż do ziemi zwieszał pejcze plemni ociekające miodnym sokiem. Stary Paquito minął jeszcze jedne drzwi w bocznej ścianie, ze sklepionego łukiem przejazdu prowadzące bezpośrednio do gospodarskich pomieszczeń. Pokuśtykał do ostatniej tamy, jeszcze zawartej, dającej opór napływom gąbczastych, rozkorzenionych fal żywego płomienia. Okazało się, że również i ta brama nie była umyślnie zamknięta. Tylko jeden jej narożnik głęboko zarył się w ziemię. Paquito z powątpiewaniem zmierzył swoje siły, lecz spoza starych desek i belek promieniowało bojące niby–światło–dźwięk–drżenie, niepostrzegalnie przeciekała witalna siła, nasączała mięśnie wywarem rozszerzającym dawno zwapniałe tętnice, balsamowała wnętrzności i zdawało się, że potrafi także wrócić zgubioną odwagę i doda otuchy. Więc schylił się, oburącz uchwycił poprzeczną belkę i lekko podważył ramieniem. Ledwie zdążył uskoczyć przed wrotami, które — pchnięte z zewnątrz — z głośnym skrzypieniem rozjechały na boki i o ściany klasnęły drewnianymi skrzydłami. Na ziemię osunęło się brzemię czerwonych powojów, upadły i aż do jego stóp potoczyły się owoce iskrzących od wewnątrz granatów, blaszki złotych liści brzęknęły i z metalicznym szelestem rozchyliły powieki, ze ślimaczych zwitków uwolniły czułki oczu i zmysły dotyku w spiralach giętkich wężowideł — jak sprężyn rozwijających się i kurczących na przemian w wyprutych wnętrznościach mechanicznych zegarów. Paquito przestąpił wyłóg misternie tkanego kobierca. Uwalniając się od osłony murów stanął nagle w gorącym wnętrzu dziwnej oranżerii, na dnie głębokiego stawu, gdzie z powierzchni zwisają odnogi szkarłatnej pleśni, a w ustałej toni krąży krwisty plankton i parują roztwory słodkich aromatów, mięsistych i lepkich jak wonie wysublimowane w piekarniku gorącego pieca, odsączone w przestrzeń z nadzianego bakaliami ciasta. Dokoła piętrzyły się pnie obrzmiałe z wysiłku, rozdęte wiśniowym pożarem; dźwigały płaty koralowych wachlarzy i serc przybitych do kory ościeniem strzał z pierzastym bełtem, serc pulsujących jeszcze, snujących z aorty nić różowej przędzy. Cały ogród oddychał, rzęził ciężko zdławionymi piersiami, zdawał się rozpierać ściany kamiennego kufra — już przepełnionego złotem i perłami, szczelnie zarzuconego dojrzewającymi spiesznie owocami kolczastych brzoskwiń i miękkich kasztanów, po brzegi — jak trzos — nabitego gruzłami orzechów z pąsowej porcelany, wstęgami puszystych muślinów i kulami cukrowych głowni na przemian z bulwami bursztynu, które w swym żywicznym miąższu kryją larwy gigantycznych owadów, zalążki pająków o rubinowych tułowiach i skręcone skrzydła nie wyklutych ptaków. Paquito zacisnął powieki i boleśnie zwarł bezzębne szczęki. Roztrzęsionymi palcami spróbował odgarnąć z twarzy tchnienie pocałunku z piersi przepastnej jak cały Wszechświat. Wysilił wzrok — nie ważąc się otworzyć oczu. Widział powierzchnią skóry, jak liść — zagłębieniem dłoni, jak korzeń — opuszkami palców; dostrzegał jakieś wnętrza poprzez stopy na płask przywarte do ziemi. Puls serca docierał do powierzchni naskórka, przechodził w tętent, w werbel kopyt lub kamiennych dłoni klaszczących po bruku, dudniącym echem odzywał się pod sklepieniem czaszki, aż w różowym zamgleniu pamięci i jaźni ujrzał widmo jakieś bez rąk i twarzy, bez postaci, dopiero tchnienie, jak przyjście Cortesa — powiew życia lub śmierci; dostrzegł cień rzucony przez jeźdźca — od nieba do ziemi, zgarbiony nad końskim karkiem, spinający boki rumaka o czerwonej sierści i grzywie splecionej ze skalpów. Spod kopyt szły snopy iskrzenia i czuć było odór parujących nozdrzy — woń siarki i potu, słychać zgrzyt przeraźliwy żółtych zębów na miedzianym wędzidle i tętent wciąż bliższy, rozbryzgujący jad krwawej piany, gorzkiej i perlistej, wytoczonej spod ostróg, co sierpami rozgwiazd bodą zadyszane boki, drą pasy mięsa i na bruk chlapią posoką, pod kopyta dudniące już u białych wrót. Ślad podków odbity na żwirze, na kamiennych łbach i w asfalcie rozmiękłym od żaru. Czarna pieczęć — trzecie oko pośrodku posępnego czoła. Lakowa pieczęć ściekająca po ścianach szklanych domów, po wspornikach żelbetowych konstrukcja — resztką sił dźwigających niebo albo strap rozwarstwiony plastrami pięter, gdzie czas w nieskończoność powiela wzorzec sześciennych komórek, mateczników wypełnionych przez rój mszyc człekokształtnych, brzęczących namolnie, przyssanych do kranów — upustów rozwodnionej karmy, wyciskających odwłoki mad gardłami fajansowych muszli; mszyc szeleszczących czółkami w makulaturze porannych dzienników i zasłuchanych w bełkotliwy szmer informacyjny ścieków; trących się brzuchami, zawzięcie zwierających w leżach wilgotnych od potu i śliny; śniących tysiące sposobów, jak w misterium wiecznego tarła wprowadzić racjonalizację biochemicznej retorty — niech mnoży parchaty ród lub przez żelazne kiszki pomoże odkładać słodkie guano w plaster miodu, w średniowiecze i w zaułki Nowego Technotitlanu, w utopię szklanych domów, gdzie już narasta zgiełk nieuchronny zdyszanej pogoni a czasem odezwie się jęk, jakby tam w dole zabrakło komuś czasu, by dośnić akt ostatni wymarzonej Utopii… Paquito czuł, jak się wypełnia jego truchło–ciało, jak się rozdyma balonem mieszczącym postronną wrzawę i szmer prądów idących od środka wskrzeszonego ciała; jak palący podmuch zlizuje mu zmarszczki ze starego czoła i pulsem dopełnia wiotki mięsień w kroku. Podniósł głowę i w powodzi jasnozłotego światła poszukał oczyma znaku Wszechmogącego, którego oddech tak namacalnie przenikał korony drzew wyrosłych w tym rajskim ogrodzie. Spojrzał i pobladł, aż się zatoczył targnięty bolesnym doznaniem. W szkarłatnym mateczniku, w gąbczastej gęstwinie, gdzie się zawiązał embrion życia pełen pierwotnej siły, tam właśnie bielało widmo hostii rozkrzyżowanej przejrzystą koronką. Sploty pni wnikały pod cienką materię, zaróżowionym ciałem dopełniały próżnię i rozchodziły się wyżej dwojgiem smagłych ramion, palczastym zwieńczeniem tej postaci obnażającej płeć kobiety–drzewa. I zdawało mu się, że oma tam jest, nie do?a Estera, już nie oma wcale, tylko ta druga — złote ramiona i nogi, dwa masywne uda jak bezwstydnie rozłożone uda Metysek o brunatnej sikorze — Indianka Malichne, prawdziwa Córka Słońca i czerwonej gliny, która dzisiaj szuka nowego kochanka, żeby raz jeszcze odradzać matkę–ziemię, i czeka — bardziej naga niż wtedy, w pełni słońca, pod błękitnym niebem — naga a rozwarta swym czerwonym wnętrzem, między resztkami białych ścian rozwarta do nieba — czeka dopełnienia… Szarpnął się. Resztką sił przełamał widzenie i zamroczony z wysiłku zatoczył się w wylot ciemnego tunelu. Powoli dochodził do siebie. Równał oddech, lecz myśli uparcie wracały do wizji żelbetonowych, kopców, nad którymi zakwita pąk czerwonej róży, skąd aż tu docieraj ą, w piwnicznej ciemni pękają bryzgami łąkowej pieczęci i wiją się złocone strumyka światłowodów, pełgających niby–powojów, niby–korzeni–węży. Baąuito przeżegnał się i splunął pad noga. Gęstą śliną splunął na czerwoną glinę, co się nie wahała obrodzić pijanym nasieniem don Estera, której starczyła żyzność kukurydzianych okruchów z niedojedzonego placka i kilka kropel krwi — zwietrzałego aloja. Podnosząc ręce na wysokość twarzy dostrzegł gładkość skóry i siłę mięśni, tak niedawno obumarłych jeszcze. Chwilę stał i jakby się zmagał wewnętrznie — z najtajniejszych zakamarków ciała odczytywał cudem ocalałe posłanie Quetzalcoatla. Potem odwrócił się na pięcie i szybko odszedł — sprężystym, twardym krokiem mężczyzny świadomego swej siły i sensu istnienia. Wychodząc przez bramę, ponownie rozejrzał się po pustym dziedzińcu i szczelnie zakrył wierzeje. Odszedł, żeby na nocne czuwanie nad zmarłą lub żywą powrócić z zaostrzoną maczetą. „PUNCH”: — Słyszałeś historię Harolda Woolfa z „Herald Tribune’? — Mr Malkontent? Wysyłano go tam, gdzie trudno się do czegoś przyczepić. — Ten sam. Ostatnio na konferencji prasowej z tym Hindusem, który jakimś cudem wyrwał się z Pendżabu, Woolf stwierdził oficjalnie, że jeśli to wszystko jest prawdą, to mu kaktus i: dłoni wyrośnie. — No i…? — … — Rozumiem. — Sęk w tym, że to był niezupełnie kaktus. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 2 IX — 19.00 GMT — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA GT5X — STENOGRAM SZYFRU: — „NEW WAVE” do GT5X. Polecono mi przypomnieć o naszej umowie w sprawie CENTRUM. Minęło siedem dni. Czy nie uważasz, że powinieneś dawno odsłonić karty? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Nie uważam. Tego orzeszka nie rozgryzł klan Cummingsów od lat z górą dwudziestu. Trzeba mi trochę spokoju. Już i tak trafiłem w coś, czego się nie spodziewałem. Na razie sam w to nie za bardzo wierzę, lecz wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że praktycznie nikt dzisiaj nie zna lokalizacji CENTRUM. Rozumiesz? NIKT. I to wcale nie jest takie nielogiczne. Komuś z projektantów Komputerowego Systemu bardzo zależało, żeby mu w sterylną cybernetykę byle kto nie wetknął brudnego palucha. W imię przyszłej czystości zastosował więc jeden chwyt poniżej pasa. Nie zostawił świadków. Zapytaj Maestro, czy nie trafił mu się podobny casus z budowniczymi jego bunkrów i kombinatów. — „NEW WAVE” do GT5X. Sam zapytasz, kiedy dostaniesz zaproszenie na herbatkę. Na razie, zakładając, że masz rację, są jeszcze jakieś szansę? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE”. Jedyny wytrych do Komputerowego Systemu to matematyka. Przede wszystkim jej metody statystyczne. I najważniejsze — znam cel, który zlokalizować mogę tylko metodą kolejnych przybliżeń. Ale muszę mieć spokój. Z jednej strony Cummings wciąż coś mi daje do zrozumienia. Z drugiej… Po jakie licho podpuściłeś mnie wtedy, żebym o CENTRUM pytał Gawroskiego? Starał się nie dać po sobie poznać, lecz bardzo go zainteresowało, co też za interes w umiejscowieniu CENTRUM upatrzył taki jak ja, który w jego oczach — czort wie czemu — dorobił się opinii miłośnika ruletki. — „NEW WAVE” do GT5X. Tak go to zaintrygowało? — GT5X do „NEW WAVE”. Maestro nie docenia Gawroskiego. Jestem… Znamy się jak stare konie. To bardzo niebezpieczny człowiek i gówno go obchodzi — co i dlaczego. W każdej sytuacji postara się wypłynąć na wierzch. Zastanówcie się nad tym. A mnie dajcie trochę czasu. Coś jeszcze? — „NEW WAVE” do GT5X. OK. To wszystko. Aha… a tak ogólnie — jakie masz samopoczucie?… SINHUA 4 IX: INCZUAN. Ze względu na rozkład armii Rząd zwraca się do Komun Ludowych i do Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych prowincji Ningsia–Huej o podtrzymanie zbrojnego oporu przeciw wędrówce szkarłatnogłowych, którzy z bezwodnych okolic pustyni Ałaszan, do niedawna zamieszkanych przez koczownicze plemiona pasterzy, przekraczają Żółtą Rzekę w okolicy miasta Inczuani i przenikają w głąb kraju obok resztek chińskiego muru. 11 WRZEŚNIA — ZMIERZCH Był to smutny, maleńki teatrzyk na przedmieściu Bostonu. Raz w tygodniu dawał przytułek mniej lub bardziej roznegliżowanej music–hallowej gwiazdce, raz na tydzień był do dyspozycji Jazz–Clubu firmowanego przez tradycyjny big–band „Old Jazz Mincing Machinę”, którego członkowie z zasady grywają standardy wyłącznie dla własnego ukontentowania; również jeden dzień w (programie klubu zajmowała szumna działalność Kobiecej Ligi Nieemancypacji, której aktywistki przybywały na obrady w poszumie piór, z przypudrowanym szelestem piersi więdnących w przepastnych czeluściach dekoltów, z błyskiem złotego lorgnon — nieodłącznym atrybutem secesyjnych kreacji. Trzy dni mieszkańcy pobliskich suteren szczelnie zamykali drzwi i okna, gdyż na deskach piwnicznego klubu długowłosy disc–jockey prolongował misterium psychodelicznej symfonii świateł i smętnej muzyki grupy „Nazaret”; i tylko raz jeden, późnym niedzielnym popołudniem, siódmego dnia tworzenia, kiedy mieszkańcy miasta wracali z weekendów, aby odpocząć wreszcie, wziąć prysznic i zagrzebać się w fotelu przed telewizorem; tylko w taki wieczór nie było tutaj prawie nikogo. W niedzielę klub, który był teatrzykiem — stawał się TEATREM. Dawid Sweetlicz zabrnął tam przypadkowo. Cały dzień, od przybycia do portu statku z East–Valparaiso, ukrywał się w bocznej nawie kościoła King’s Chapel, drżał przy pierwszym odgłosie czyjejś obecności i żarliwie szeptał słowa naprędce skleconej modlitwy, a księża przechodzili obok, muskali go powiewem czarnych sutann i co parę godzin zmieniali się na posterunku przy konfesjonale — każdy jednakowo daremnie. Dawid Sweetlicz śledził wosk dopalających się świec, odmierzał wzrokiem długość białych sopli narastających na mosiężnych lichtarzach. Wreszcie pojawił się stary zakrystian i kolejno gasił ogarki — zostawały smużki siwego dymu kołyszące w górze białymi włosami. Zakrystian ze zdziwieniem oglądał się na samotnego człowieka — ostatniego z wiernych, który wytrwale klęczał pod samą amboną. Staruszek zawahał się w pewnym momencie, lecz podszedł do skulonej postaci. Położył jej dłoń na ramieniu, jakby chciał dodać otuchy lub wyrwać z uśpienia. Odezwał się nawet — pytał o coś, lecz Sweetlicz tylko się, pochylił głębiej i począł szeptać jeszcze żarliwiej — i starzec uśmiechnął się łagodnie, odszedł zamykać drzwi frontowe. Sweetlicz rozejrzał się szybko. Zgarbiony zakrystian zwrócony był do niego plecami. Wyszedł więc z ławki i bezszelestnie prześliznął się do drzwi zakrystii uchylonych po prawej stronie ołtarza. W niewielkim pomieszczeniu stały dwie szafy, jakaś skrzynia nabijana żelaznymi ćwiekami, obok klęcznik — na nim otwarty modlitewnik, w kącie chorągwie rozwijane tylko na czas świątecznych procesji — teraz zapakowane w skórzane pokrowce. Sweetlicz momentalnie zorientował się w sytuacji. Odetchnął swobodniej — nigdzie nie było lustra, a lichtarze zbyt były mętne, żeby w nich mógł zajrzeć sobie w oczy. Przyskoczył do jednej z szaf d szeroko otworzył drzwi. Na półkach nakrochmalone komże, złożone stuły i bogato złocony ornat. Drzwi drugie — liturgiczne naczynia. Zaniepokojony okręcił się wkoło i dopadł starego kufra. Szarpnął ciężkie wieko i — odetchnął z ulgą. To, czego szukał, leżało na samym wierzchu — czarny habit zakonu obserwantów. Wciągnął go na wierzch ubrania i nisko na oczy nasunął obszerny kaptur. I nagle poczuł, przez ściany, jak wybiegają mu na spotkanie ciemne zakamarki, dla których nie jest obca jego nowa postać, jakby i w tym kościele przyszła wreszcie pora na mistrza ceremonii, spieszącego odprawić Czarną Mszę w imię Szatana. Z głębi kościoła zakrystian pobrzękiwał kluczami. Jedyną drogą odwrotu była mała furtka w drzwiach frontowych. Porzucił na oścież otwarte szafy i kufer z podniesionym wiekiem. Wyszedł z zakrystii przed główny ołtarz, a potem skręcił wprost do wyjścia i szedł, kroczył twardo po czerwonym chodniku — jakby kiedyś krew ściekała tędy z ofiarnego ołtarza — prosto na wracającego zakrystiana. Stary człowiek zatrzymał się i zdumiony wytrzeszczył starcze oczy. Wybąkał tylko: „pochwalony”, kiedy Sweetlicz minął go, wciąż ze spuszczoną głową, i pchnął boczną furtę. Habit plątał mu się pod nogami, przeszkadzał, gdy przeskakując kilka stopni naraz, zbiegał po wysokich schodach przed frontem kościoła. W mieście niewiele było świateł. Przemykał się jednak pod ścianami, wreszcie szedł długo podcieniem wiaduktu rozwijającego powietrzne autostrady ze śródmieścia w stronę Somerville. Miasto było jakby wymarłe, puste i ciche, sprawiało wrażenie średniowiecznego grodziska, kędy wąskimi uliczkami przechadza się nocny stróż — siewca czarnej zarazy, a mieszkańcy pośpiesznie chowają się w domach, zatrzaskują drzwi i okiennice, zaciągają firanki, nie ośmielają się wyjrzeć śladem oddalających się kroków. Tylko pokutujące dusze śledzą stuk halabard, długim drzewcem odmierzając własny krok, i nasłuchują warkotu kołatek podnoszących lament pod tymi oknami, gdzie jeszcze nie zgaszono świateł. Gdyby ktoś wyjrzał jednak, gdyby się znalazł odważny — dostrzegłby tylko eden przemyibający, zgarbiony i prawie nieludzki, cień Savonaroli — mnicha w czarnym pątniczym kapturze. Nie uszedł daleko, kiedy zza węgła kolejnej przecznicy wytoczyło się kilka jak on ciemnych postaci. Chciał zawrócić, lecz nogi ponosiły same i — już było aa późno — chwiejne cienie zagrodziły mu drogę, obstąpiły wkoło. Poczuł odór wódki parującej z rozdziawionych gardeł. Czyjaś ogromna ręka zgarnęła mu pod szyją habit w ciasną pętlę i poczuł, że traci oparcie ziemi. Szarpnął się i kaptur opadł mu na ramiona. Nie widział twarzy napastników, tylko dziwnie czerwone punkty oczu tańczyły w głębokiej ciemności. Gdzieś nisko, poniżej dachów najwyższych budynków, nawisał za dnia szkarłatny strop smogu, jeszcze teraz z rynsztoków parowało mgłą różową — ciemne postacie pojawiły się przed nim niby nocni posłańcy realnego piekła. Jęknął i stawił słaby opór. Cień czyjejś głowy nasunął się w pole widzenia, jakby ten ktoś chciał go dokładniej przeszyć ognistym wzrokiem. Przez moment wyraz tych oczu wahał się między obłędem i zdumieniem, wreszcie zastygał w alkoholicznym delirium. Błysnęły zęby w czarnoskórej twarzy i ten ktoś — znów niewidoczny — zachłysnął się śmiechem. Reszta jak na komendę też parsknęła idiotycznym chichotem i puścili go wreszcie, pchnęli pod ścianę, a ich samych skręcił spazm śmiechu obłędny; czuł prawie, jak go wytykają palcami i szydzą przejęci wesołością potworną. Długo słyszał jeszcze, coraz dalej za sobą, rżących na całe gardło — byle zagłuszyć to, co w nich samych nabrzmiewa szaleństwem. Rzucił się w bok, w jakieś zaułki cuchnące nędzą slumsów i próżnią porzuconych dzielnic. Ocierał ramiona o wykusze murów i o słupy oślepłych latarń, zataczał się, nadeptywal ona poły wlokącego się po ziemi przydługiego habitu — sam na końce własnych skrzydeł, zanim nabierze pędu i zdoła je rozwinąć — i wznieść się chociaż na milimetr. Spóźnione pragnienie. Więc błąkał się długo. W lunatycznym transie przemierzał piekielny labirynt, aby u kresu wytyczonej drogi — u schyłku przeznaczenia — dowlec się do niskich drzwi z żałosną spiralą neonu jak trajektorią żarzącego się papierosa, którym niewidzialna ręka zakreśliła urwany w połowie piruet. W gablocie, pod zakurzoną szybą, wisiało ogłoszenie: TEATR CIENI Lazarius Nadin zaprasza! Spektakl Jednego Aktora Podróż w krainę czystej pantomimy! Cena biletu: prawdziwa sztuka nie zna ceny! Teatr to półmrok, rząd foteli, gdzie można się wcisnąć, ogrzać i gdzie nikt nie zwróci uwagi, jeśli przeczekasz tam dłużej niż trzeba. Sweetlicz nie wahał się długo. Cuchnący wilgocią korytarzyk, mała garderoba, drzwi prowadzące do toalety. Nikogo. Korytarz kieruje kroki w stronę salki o niskim stropie. Na ścianach i suficie resztki prymitywnych malowideł, pozostawionych przez plastyka–proroka, który kiedyś, bardzo dawno temu, przeszarżował z przytulnością w stylu awangardy — i teraz zewsząd łypią na człowieka natrętnie wytrzeszczone gałki barwnych ślepi, otwierają się i zamykają powieki rozpękłe w środkach wielkich dłoni, porozumiewawczo mrugają z opuszków palców. Sweetlicz skulił się — wszystko, tylko nie oczy. W scenerii sugerującej tajemnicze misterium, rytuał tajnej Loży, która zbiera się w tym pomieszczeniu i oczekuje na swego Mistrza — Dawid Sweetlicz uświadomił sobie własną postać: garbatą sylwetkę mnicha, bezradnie sterczącą pod pręgierzem źrenic wytrzeszczanych —z każdego zakamarka, jakby ta salka rozwinęła się nagle, przeźroczystymi ścianami wchłonęła resztę Wszechświata i swe cudaczne wnętrze udostępniła miliardom oczu z najdalszych galaktyk. Jeszcze bardziej wdusił głowę między ramiona i osunął się na najbliższe krzesło. Prócz niego w pomieszczeniu nie było prawie nikogo. Tak mu się przynajmniej wydawało zrazu, nim wzrok przywykł do półmroku. Kiedy się wreszcie rozejrzał, mógł stwierdzić, że w jednym kącie drzemie starszy mężczyzna z łysą czaszką zwieszoną między oparciami krzeseł, a w najdalszym zakamarku, pośród wspartych o ścianę rekwizytów z dykty, listew, starych szmat i styropianu — zagnieździła się długowłosa para, zajęta sobą z takim skupieniem, jakby się nic już nie liczyło w tym dogorywającym świecie, tylko to ostatnie zbliżenie. Sweetlicz poczuł dziwny kurcz w dole brzucha i nagle przyszła mu do głowy myśl absurdalna, że wszystko przeszło, minęło bezpowrotnie jak ciężki, zły sen, że znów jest w porządku, i mógłby — jak oni. Skurczył się w sobie i szybko odwrócił wzrok. Nad podestem sceny, zamiast kotary, wisiało białe, od tyłu prześwietlone płótno. Coś działo się za nim i ciemna sylwetka rozpościerała ręce, karykaturalnie przeplatała wyolbrzymione cienie rąk i nóg. Tandetny pokaz, pomyślał. Żałosne podskoki drewnianego Buratino. Nie przyglądał się zbytnio. Nie obchodziło goi Chciał odpocząć. Potajemnie wyzwolił własne ręce z szerokich rękawów. Przyjrzał się im uważnie, wzdrygnął się i schował je z powrotem między fałdy zakonnych łachmanów. Morzył go sen. Dziwny sen. Miał wrażenie, jakby wraz z krzesłem, na które przysiadł ostrożnie, wyjęty z czterech ścian tego pomieszczenia — znalazł się nagle pod szkłem gigantycznego mikroskopu, w ognisku potężnej soczewki, zawieszonej nad retortą w tajemniczym laboratorium, spoglądającej ma preparat uwięziony między dwiema cienkimi szybkami. Wystarczyło podnieść wzrok, żeby napotkać spokojne, pozbawione dociekliwości spojrzenie wielkiego Oka, źrenicy Mistrza, który czeska, aż zbiorą się wszyscy ‘uczniowie. Zapragnął usnąć natychmiast, pod tym nieruchomym wejrzeniem rozpłynąć się w nieważkiej formalinie, lecz przez szczeliny powiek wsącza się jakiś ruch, nie pozwala zobojętnieć do reszty, zapaść się w nierealny stan pół–snu, pół–jawy. Sweetlicz niechętnie spojrzał w kierunku sceny. TEATR CIENI, pomyślał. Marna inscenizacja. Lecz aktor nie był taki zupełnie zły. Starał się, może dopiero —rozgrzewał. Jeszcze od czasu do czasu potykał się lub gubił rytm, a jednocześnie — .poruszał się coraz sprawniej, jakby (przeczuwał, że po drugiej stronie białej przepoiły znalazł nareszcie przychylnego widza. Dawid Sweetlicz poruszał się zaintrygowany. Przyjrzał się uważniej, i powoli wciągnęło go. Człowiek na białym ekranie przeistaczał się z zadziwiającą zręcznością. Pozornie pusty jeden, drugi gest. A przecież, jeśli skupić uwagę, każde ugięcie ciała, przełamanie kończyny czy skinięcie głową — nadają obrazowi pewien sens. Balet. Maurice Bejart. Teraz — „Jezioro łabędzie”; nic innego, tylko właśnie to, wyraźny ciąg figur, co najwyżej podkreślonych delikatną ironią. Znowu krok, krok — Pierrot. Ukłon dworzanina. Zrazu od niechcenia, potem — głęboki, jeszcze, do samej ziemi — aż na bok odpełza wąż ociężały, przed chwilą cienki, a już nażarty, gdyż zdążył połknąć — w ułamku sekundy wyświetlaną — postać jednego z synów Laokoona. Wąż nie–wąż. Skręca się, otacza w skorupę strusiego jaja, zaczyna wirować, toczy się i — pęka nagle, rozwija pawi ogon, który jeszcze nie osiągnąwszy pełni chińskiego wachlarza, przeistacza się w ciemną sylwetkę lwa potrząsającego grzywą, to znów chyli poroże łosia przeszytego strzałą albo chromego ze zwykłej starości, który upada, żeby powstać w piekielnym cierpieniu, i naprzeciw zdumionym oczom wyjść krokiem wabiącej biodrami tancerki z haremu Harun ar–Raszyda. Absurd — pomyślał Dawid Sweetlicz. A jednak bajeczna żonglerka ciałem trwa nadal, bez chwili wytchnienia, inscenizuje Stary i Nowy Testament, misterium ewolucji — i ucieka dalej, jakby fenomenalny talent niewidzialnego akrobaty pociągał go w sferę wyobraźni, która nie ma granic, gdzie nie istnieją prawa fizyki, wytrzymałość mięśni i ścięgien, ograniczenia ludzkiej anatomii, lecz wszystko jest dozwolone, a ciało człowieka io po prostu miękkie i pod palcami rzeźbiarza podatne ciasto, glina, dusza i żelazo, które jednako można gnieść, rozciągać, lepić dowolne skojarzenie sensu i kształtu. I wszystko to odbywa się w zupełnej ciszy, trwa — Bóg wie od kiedy i jak długo jeszcze. I nikt nie zwraca uwagi na ten nadprzyrodzony taniec — już nie tylko ciała, przede wszystkim — myśli. Tymczasem swoją sztuką zafascynowany aktor wciąż tworzy nowo postacie, kształty, zwiewne cienie. Sweetlicz nie mógł oderwać wzroku od tej cudownej gry. Oczarowany i pochłonięty bez reszty zapomniał o sobie, o własnym przekleństwie, i podany do przodu, niemal zawisły na oparciu krzesła stojącego przed nim, dającego wsparcie jak klęcznik przed ciemnią konfesjonału; po prostu chłonął oczyma, skórą, duszą, nie wierząc i nie pojmując, skąd w tym pustym, nędznym teatrzyku znalazł się cudotwórca taki, który w oka mgnieniu przemienia sześciorękiego Sziwę w skrzydlaty cień archeopteryksa, łabędzia splątanego z Ledą — w galopującego centaura. Tajemniczy aktor osiągał apogeum kunsztu w pantomimie cienia, dwoił się jak w transie, nadawał coraz większe tempo takim przeobrażeniom wizji, które — wreszcie — do bytu mógł powołać (tylko oszalały Stwórca. I coraz więcej w tym było zamętu, pierwotnej dysharmonii, jakby się zaczął zatracać w potwornym kołowrocie przemiany pokoleń, gatunków i wykładni, nie nadążał z kolejnymi transformacjami, jakby mu mdlały ręce — zanim rozcapierzone palce poruszą wężową czuprynę Meduzy, nim słaniające się nogi rozpłaczą gordyjski węzeł. Jeszcze ostatni zryw. Wyciągnął się jak struna i zastygł ze wzniesionymi rękami. Długi. Nieludzki. Z głową tuż nad żebrami, których wyraźny rysunek przeniknął ciało i z wierzchu pierś oplótł zewnętrznym szkieletem. Cień zadrżał. Szarpnął się. Ręce opadły tam, gdzie przed chwilą jeszcze znajdowały się biodra. Sprężył się w sobie. Próbował przełamać kształt obcy, jaki wysmyknął się spod kontroli metamorfozy. Widać było jak dyszy z potwornego wysiłku, jak skręca węzłami mięśni, wypustkami cienkich palców przebiega ciało w daremnej próbie przywrócenia utraconej postaci. Dawid Sweetlicz jak zahipnotyzowany podniósł się z krzesła. Czuł strach przeraźliwy, promieniujący z wnętrzności wypełnionych ołowiem. Patrzył — i nie wierzył jeszcze. Pot mu zalewał oczy, oślizły tłok języka podnosił w gardło kurcz płonących jelit. Zerwał się wreszcie z dzikim, nieartykułowanym okrzykiem. Sięgnął do własnego wnętrza i pchnął, a potem zagiął palce ii trwał cna strzępy czarną skórę samotnego pątnika. I wlokąc za sobą resztki obłamanych skrzydeł, połami habitu łopocząc w powietrzu — skoczył przed całun rozpostarty w przestrzeni. I już nie wiedział, z której strony jest światło, czy nie jemu samemu bije w plecy i na białym płótnie rozpościera chimeryczny cień. Rzucił się do przodu i wył, dobył z piersi metaliczny jęk i wyciągnąwszy przed siebie ogniste żagwie rąk, miedzianymi pazurami — wreszcie wywleczonymi z rękawów — orał napiętą membranę ekranu. Trzask dartego materiału. Jupiter oślepia. W szczelinie rozdarcia cofa się jakaś postać bezradna, nic jeszcze nie rozumiejąca. — T–ty te–eż? — wystękał. Coś podniosło na niego spojrzenie oczu różowych, drobną wysypką biegnących po obwodzie czoła. Spojrzało — jęknęło i skuliło się jeszcze bardziej. Coś było takie samo jak ON. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 17IX GMT 12.00 — QRG 14 MHz. STACJA WOŁANA GT5X — STENOGRAM SZYFRU: — „NEW WAVE” do GT5X. Tempus edax igitur praeter nos omnia perdit, jak mawiali zanim upadli. Jesteś gotowy? Odbiór. — GT5X do „NEW WAVE” Gawroski przechwalał się, że ludziom ze swoich bojówek zaaplikowali parę preparatów z „Midndight Climax II”. Podobno rezultaty przeszły najśmielsze oczekiwania. Przyślijcie mi obronę i ludzi do akcji przechwycenia CENTRUM. Mam namiar. Dostaniemy CENTRUM bez naruszania sprzężeń z resztą Komputerowego Systemu. Zaopatrzcie wszystkich w co się da. Tylko żeby się obeszło bez bajzlu — najlepiej paralizatory, generatory endosmotyczne i dyfuzyjne defibratory. Cummings sam wie, co ma w arsenale. Odbiór. — „NEW WAVE” do GT5X. Dostarczymy. Maestro jest wniebowzięty. Masz coś jeszcze? Odbiór. — Tu GT5X. Czekam na ludzi. Życzcie mi powodzenia. LOG RADIOSTACJI „NEW WAVE” — 18 IX — GMT 18.32 — QRG 14 MHz. WYWOŁYWANY PRZEZ STACJĘ GT5X — STENOGRAM SZYFRU: — …CQ–CQ–CQ, GT5X woła „NEW WAVE”! Come in, please! — „NEW WAVE” do GT5X. Co się stało? Umówiliśmy akcję na 19.00. — Tu GT5X! Gdzie są nasi ludzie?! Podejrzewam, że Gawroski zdobył radiostację pracującą na naszej częstotliwości. W każdej chwili mogę być zlokalizowany. Zgodnie z umową miałem już mieć ochronę… Poza tym, jeżeli Cummings chce zdobyć CENTRUM… — „NEW WAVE” do GT5X. Źle cię słyszę. QSB–QSB–QSB. Odbiór—. — Tu GT5X! Jestem w niebezpieczeństwie… Przyślijcie natychmiast… Oni już są!… QRRR! QRRRL. 18 WRZEŚNIA — KONWULSJA Rozrysowana czarno–białą szachownicą awionetka prześliznęła się obok ściany biurowca, łopatami wirnika mieląc warstwę szkarłatnego smogu zakręciła ciasny piruet, ostrym fleszem strzelił kolidar i laserowa igła użądliła szklany blok. Ważka skoczyła za świetlną wiązką i przylgnęła do ściany przychwycona w locie grawitacją kryształowego pryzmatu. Pomost lądowiska dla filigranowych śmigłowców poddał się elastycznie, kabina pękła na dwoje i dwóch mężczyzn zeskoczyło za barierkę odgradzającą wejście od zatopionego w szkarłatnym półmroku, dziwnie odległego koryta ulicy. W dole kołysały się nieprzejrzyste warstwy mgieł, od spodu, z trudnej do wysondowania głębi zachodziły specyficznie różowym nasiąkiem. Czasami coś zabulgotało od strony niewidzialnych zbiegających się ścian, czasami rozlegał się pojedynczy stukot, a za nim suchy szelest i jakby gwar pogoni trwającej tam, dokąd od wielu dni niepodobna sięgnąć wzrokiem. Tylko najwyższe domy, stalowoszare drapacze chmur płynęły nad dymną diafragmą, dziesiątkami pryzmatów — zakotwiczonych pod powierzchnią różowej powodzi — kołysały się niczym ratunkowe boje albo ostatnie wyspy, ledwie rafy podmywane przypływem, lecz niezdolne oderwać się od podłoża i sięgnąć rdzawo—złottej odmiany nieba. Zabójca Psów oparł dłoń na ogniwie fotokomórki zwalniającej wejście. Nie zareagowała. Wtedy skurczył się nagle — jedno kolano podciągnięte niemal pod brodę — energiczny wyrzut nogi i karbowany obcas wdusza do środka przejrzystą płytę. Zgrzyt przenikający do szpiku kości, a potem — raz za razem — brzęk kawałków szkła rozbryzgującego się na posadzce. Zabójca Psów podniósł ciemnozielone soczewki okularów i założył powyżej oczu, na okap ochronnego kasku, który do łuków brwi przesłaniał mu czoło. Jeszcze jedno przyłożenie butem, nieco niżej, gdzie ocalały sztywno we framudze osadzone trójkąty szklanych zębów, ryski szkła nie zdążyły opaść na podłogę, kiedy jednym skokiem znalazł się wewnątrz domu. Obcasy zgrzytnęły przeraźliwie, lecz nie pośliznął się na rozsypanym szkliwie, w ułamku sekundy uchwycił równowagę i tak pozostał — na lekko zgiętych nogach, znieruchomiały w półprzysiadzie i bacznie rozglądający się wkoło. Ściągnięte rysy jego twarzy zmiękły nieco, gdy pierwszej lustracji wnętrza dokonał wzrokiem. Tylko nozdrza i wargi drgały mu jak u węszącego psa. — W porządku — rzucił przez ramię. Raz jeszcze pociągnął nosem i wyprostował się wreszcie. Nie był wysoki, a do tego bardzo krępy, jakby złożony we dwoje i w każdej chwili gotów się rozciągnąć w elastycznym futerale. Miał na sobie jednoczęściowy, żółty, na błyskawiczne zamki zapinany skafander baseballowego gracza albo kierowcy formuły I. Oczy osadzone blisko nosa, otoczone siateczką zmarszczek kontrastujących z jędrnymi policzkami; górna warga mocno wywinięta obnaża kwadratowe zęby, po bokach dwie głębokie bruzdy biegnące od nosa do podbródka wyciągniętego w szpic. — OK — powtórzył. Obejrzał się na Sarabię, który zwlekał przed wejściem. — Czysto jak w raju — błysnął zębami. — Jeszcze przed Adamem. Jego twarz, nawet rozluźniana czymś na podobieństwo uśmiechu, nic nie utraciła z myśliwskiej, psiej czujności. Podobnie reszta postaci. Szyję otaczał mu, jak obroża, ochronny, plastykowy pierścień, niejako oddzielał głowę od reszty na pół ludzkiego kształtu. Przylegająca do ciała materia skafandra modelowała skurczoną sylwetkę grubokościstego charta. Wypukła pierś, brzuch niemal przyklejony do kręgosłupa, raz wokół bioder, po lewej stronie skórzana ładownica, z drugiej strony kabura pistoletu podwiązana nisko do uda, wysokie buty sznurowane pod kolana. Na piersi wyraźny emblemat MAN–O wpasowany w elipsę fioletowej naszywki. Strzelił oczyma, zdawałoby się — jednocześnie we wszystkich kierunkach, po czym odwrócił się i swobodnie machnął ręką. — Aż dziwne, jak zielono — powiedział. Promieniowanie przenikające ocalałe płyty panoramicznego okna wypełniało pomieszczenie przyćmioną zieloną poświatą. Jedynie w szerokiej wyrwie, pozostawionej przez Zabójcę Psów, rdzawozłoty koloryt przestrzeni obrysowywał sylwetkę helikopterami powoli przeciekał w zielone akwarium. Sarabia zdecydował się wreszcie i przekroczył okruchy lustrzanych lśnień rozsypane po podłodze. Wystarczyło nieznaczne poruszenie powietrza, aby naelektryzowane włosy rdzawą grzywą podniosły się wokół jego głowy i znów opadły na ramiona. Blada plama twarzy pękła miejscami i ogromne oczy wyjrzały spod czarnych, niesamowicie długich rzęs. — Idziemy dalej? — zapytał Zabójca Psów. Sarabia rozejrzał się z roztargnieniem. — Nie — powiedział. — Nie rozumiem — zdziwił się Zabójca Psów. Sarabia przesunął się do biurka stojącego pod ścianą przeciwległą do okna. Położył na nim przyniesioną czarną walizeczkę. Każdy ruch był niezwykle płynny, to — jak szedł, sposób w jaki unosił głowę i jak smukłymi palcami prześlizgiwał wzdłuż własnego biodra — jakby nie dokończoną, zawieszoną w powietrzu pieszczotą pokrywał ułomność ciała lub psychiki — jednakowo nie określoną w doborze charakterystycznych znaków. Wysoki i szczupły, lecz szeroki w barach, ubrany był w luźną koszulę z jasnoróżowej bawełnianej żorżety i w aksamitne spodnie, czarne ze złotym połyskiem, na biodrach spięte klamrą w kształcie płaszczki nabijanej ziarnami chryzolitu. Koszula rozpięta do pasa — trójkąt piersi pokryty ciemnym zarostem i zawieszony na szyi platynowy łańcuch z żółtym okiem wpasowanym w trójkąt głównego ogniwa. — Tutaj ktoś był — powiedział cicho. Zabójca Psów skrzywił się okropnie. — Siad przestygł. Mówiłem. — Tutaj ktoś jest. Sarabia odwrócił się twarzą do okna i w jaśniejszym świetle drobnymi płatkami miki zalśniły granatowe cienie powiek oraz wargi poprowadzone karminem, wypukłe i lekko wilgotne. Przebiegł wzrokiem wzdłuż plamy parkietu odkrytej spod zrolowanego dywanu. Ściany błękitne z domieszką akwamarynu — właściwy kolor możliwy do odczytania tylko dzięki dedukcji — błękit nasączony poświatą przefiltrowaną przez szyby. Nieco dłużej zatrzymał oczy na wciśniętym w czarny kwadrat pejzażu Gustava Goubert. Czarna ramka — żałobna klepsydra. Pod obrazem opuszczone biurko — telefon, telefon, telefon, interkom, plik papierów rozrzuconych w nieładzie, segregator na dokumenty, kilkanaście szpul z taśmą komputerowej pamięci, mosiężny przycisk, różowy wiatraczek i otwarta puderniczka z lusterkiem wytrzeszczonym w sufit. Jeszcze jakieś pomięte kartki z plamami o tłustym, zjełczałym zapachu. Obok pulpit dalekopisu i rozłożysty fotel. Nieco dalej — wzdłuż ściany przeciwległej do panoramicznego okna — szafy, wąskie i wysokie prostopadłościany z przejrzystą plombą plastyku, szklanym judaszem przepuszczającym wzrok w komorę z zestawem szpul, jak płyt w grającej szafie. Kable wyrastają z korpusów żelaznych trumien i znikają w podatnym miąższu ścian. Nad wszystkim — wygaszone monitory komputerów i jedno oślepłe oko zbiorczego ddsplay’a. Za nim z pewnością drzemie mumia pamięci — urwany zapis, ostatnie tchnienie US Steel i Union Carbide, przedzgonny zgrzyt General Motors, ostatni pęcherzyk w kieliszku z gen–colą i — cała reszta. W bocznych ścianach dwoje drzwi obitych skórzaną tapicerką. Jadowicie szkarłatny, pierzasty paprotnik. — Ten zawsze szuka dziury w całym — niechętnie mruknął Zabójca Psów. Sarabia pozostał obojętny. Wrócił oczyma do wielkiego ekranu. Kamera, głośnik, mikrofon i przełączniki. Cisza. Podniósł rękę — marszczony mankiet koszuli, dłoń wąska, staranny manicure, wiśniowe krople paznokci i złoty sygnet z ogromnym krwawnikiem. Przesunął dłoń nad popielniczką, która ledwie wystawała spod arkuszy z nadrukiem pustych tabel. Drgnął i cofnął się o krok. — Sprawdź — powiedział. Zabójca Psów zbliżył się niechętnie. Zajrzał w popielniczkę. Nozdrza mu drgnęły, ale jeszcze ujął palcami jeden z niedopałków i roztarł, wykruszył zwęgloną końcówkę. — Marny węch — obojętnie stwierdził Sarabia. Człowiek z naszywką MAN–O wykonał błyskawiczny zwrot wokół własnej osi. Zastygł na chwilę, po czym skoczył do drzwi. Pierwsze — otwarte. Perspektywa w mroczny korytarz. Drugie — zamknięte. Mocniej szarpnął klamkę. Nic. Już unosił ramię, żeby całym barkiem staranować przeszkodę, kiedy pochwycił właściwy trop. Głowa uniesiona wysoko, drgające nozdrza; jak pies chwytał woń [potu, zwierzęcy trop zostawiony w powietrzu. Z ręką wspartą na kolbie pistoletu ruszył wzdłuż szeregu szaf. Coraz wolniejszy krok, przemykał ostrożnie. Znieruchomiał raptem. Stał z ‘przymrużonymi oczyma. Widać to było po mim — nie rozumiał czegoś. Powoli obracał głową zamkniętą w skorupę żółtego kasku. W zasięgu owadzich zmysłów — ceramiczny wazon. Donica wypełniona czarną, wzdętą ziemią. Do podłogi zwieszone płaty liści żyłkowanych czerwienią, z wierzchu wielooka wysypka iskrzących się kryształów–plemni. W kącie oparły o ścianę zwinięty dywan. Ciężkie fałdy zielonej story. Ciało wyciągnięte jak struna. Jeden wyrzut ramienia i trzask dartej firanki. Płachta wali się w dół. Złotowłosa paproć szoruje po ścianie. Odgłos pękającej skorupy i tłusta ziemia rozbryźnięta na podłodze. Szkarłatne korzonku wiją się jak kłąb głodnego robactwa. W środku pulsujący obrzęk krwistej bulwy. Zabójca Psów kopie butem w wypięty brzuch, który przetacza się w bok, znacząc ślad wysiąkiem żywic cieknących z oberwanych pseudopodii. Chwila ciszy. W niej Zabójca Psów zaczyna się śmiać. Chichocze zgięty w pałąk i pochyla się nad kłębkiem zwiniętym w samym kącie. Jego śmiech — gardłowy skowyt. Zapach potu i świeżej gleby. Rżnąć! Jeszcze raz ramię do przodu — ostre szarpnięcie i skurczone ciało ląduje na środku pomieszczenia. Pisk — jakby z nory wywleczono mysz. Skołtunione włosy, ręce zwinięte wokół głowy, twarz — szukając schronienia — gotowa wdławić czoło w parkiet zapaskudzony tłustą ziemią. Zabójca Psów spróbował przytrzymać chude kanty ramion. Pod jego palcami trzasnął przejrzysty materiał. Na wygiętym grzbiecie pręgi kurzu jak ślady smagnięć pejczem. Rozlazły błyskawiczny zamek — aż do pośladków. Spazm przebiega od ramion do bosych pięt. Żywy kłębek strachu — ślepy i głuchy. Zabójca Psów splunął, bezradnie rozłożył ręce i obejrzał się na Sarabię. — Mea culpa — przyznał niechętnie. — Nie myślałem, że ktoś mógł się tu uchować. — O, myślałeś? — Sarabia ruszył brwiami. — Bywa. Zmyliło mnie to świństwo… Jeszcze raz z satysfakcją przydepnął obcasem różowe wyrostki — natychmiast cofnęły się pod zdeformowaną bulwę i żałosny pióropusz połamanych liści. — Sądziłem, że MAN–O trudno zmylić — powiedział Sarabia i wydął pąsowe wargi. — Tak jest zawsze; kiedy za długo myśli ręka z reguły obrywa głowa. Chwilę patrzyli sobie w oczy. — Więc? — spytał Sarabia. — Podniosę napięcie i podstroję percepcję — przez zaciśnięte zęby syknął Zabójca Psów. Sarabia z powątpiewaniem skinął głową, ale przyjaźnie poklepał go po ramieniu. — Uspokój ją teraz — powiedział. Sam odwrócił się obojętnie i odszedł do okna. Zabójca Psów patrzył za nim z twarzą nagle nagą — pełną nienawiści, jakby samym spojrzeniem chciał mu plecy przewiercić na wylot. Wreszcie się ocknął. Znowu pochylił się nad dziewczyną i odwrócił ją na wznak. Mokra od łez twarz, zapadnięte policzki. Spróbował oderwać jej ręce splecione przy ustach, lecz skuliła się mocniej i podciągnęła kolana do samej brody. Rozwścieczony wcisnął but w szczelinę między jej piersi i uda, przytrzymał za ramiona i pchnął mocno. Otworzyła się jak scyzoryk. Zaczęła mu się szamotać w rękach, więc ciężarem całego ciała zwalił się na jej goły brzuch, kolanem przydusił płeć. Oczy jej wyszły na wierzch, w niemym krzyku otworzyła usta i końce zagryzionych palców wyśliznęły się spomiędzy warg. Paznokcie pociągnęły na brodę nitki śliny zabarwionej krwią. — Ech, gdybyś tak broniła niepokalanej czystości — mruknął Zabójca Psów. Teraz dopiero cofnął kolano wbite w brzuch leżącej pod nim dziewczyny, przysiadł w kucki obok. Końcami palców otarł z jej skroni kurz i zlepione potem ziemiste grudki. — Już OK — .szczeknął po swojemu. — Paskudnie cię potraktowałem. Kto mógł przypuszczać, że taka śliczna dziewczynka przerazi się na nasz widok. — Doszła do siebie? — zapytał Sarabia. — Powolutku. Jeszcze się będzie uśmiechać — Zabójca Psów pieszczotliwie poklepał ją po policzku. — Ostro trzymała linię, biedactwo. Pewnie od kilku dni nie miała nic w ustach. W twarzy dziewczyny, między napuchłymi powiekami, pojawiły się wąskie szparki. Żółtawy odcień skóry, drobny owal policzków i kąciki oczu nieco podciągnięte do góry, włosy na skroniach jak u noworodka — cienkie, zlepione kosmyki — rzadkie lanugo. Oczy znowu wielkie. Błyskawicznie omiotła nimi całe pomieszczenie i utkwiła w pochylonej nad nią sylwetce mężczyzny. — No proszę — Zabójca Psów z zadowoleniem klepnął ją po pośladku. — Rybka zaczyna strzyc ślicznymi oczkami. Nim zdołał się wykazać refleksem, dziewczyna wyrzuciła ramiona, oplotła jego szyją i zawisła na nim całym ciężarem drobnego ciała. Przytuliła się z przeraźliwą siłą i zaniosła urywanym, spazmatycznym szlochem. Po zapadłych policzkach pociekły resztki tuszu do rzęs, jakie zachowały się jeszcze pod jej oczyma. Zabójca Psów zerwał się na równe nogi. Klnąc ordynarnie oderwał ją od siebie i cisnął na fotel. Sam odskoczył aż pod ścianę i z ogłupiałą miną wędrował wzrokiem od Sarabii do pochlipującej dziewczyny i z powrotem. — Co ona — wykrztusił. — Zwariowała? — Dług wdzięczności — uśmiechnął się Sarabia. — Jeszcze nie było za co. Zabójca Psów nasępił brwi. — I czort wie, czy będzie — dodał. Sarabia odszedł wreszcie od swojego okna. Jego włosy przed chwilą jeszcze rdzawe — teraz nabrały popielatego odcienia, bez śladu połysku, jakby zostały przyprószone pudrem. Bezwiednym ruchem palców odrzucił je na plecy i odgarnął przy samym uchu. Różowy skrawek małżowiny przewlekała żelazna sprzączka ze złotym breloczkiem. Obojętnie przyjrzał się dziewczynie chlipiącej w miękkim zagłębieniu fotela. Wyglądała okropnie w upaćkanej, czerwonej spódniczce, z chudziutkimi kolanami i jeszcze cieńszymi łokciami, które przyciskała do boków. Dziwnie żałośnie wyglądały nawet jej drobne piersi sterczące pod przezroczystą, rozdartą bluzką — białe z maleńką różowością. — Musiała tu siedzieć sama od wielu dni — powiedział Sarabia. — MAN–O też by stracił formę. Zabójca Psów wzruszył ramionami. — Przecież to prawie dziecko — zauważył. — Skąd takie coś wzięło się tutaj? — On takie lubił. Zawsze, o ile pamiętam. Sarabia zbliżył się do dziewczyny. Jej drobnym ciałem ciągle jeszcze wstrząsało łkanie. Wyciągnął swoje ręce o starannie wypielęgnowanych, niesamowicie długich palcach. Matowo błysnął złoty sygnet i krople wiśniowo lakierowanych paznokci. Odgarnął jej włosy i w obie dłonie ujął drobną twarz dziewczyny. Za jego plecami Zabójca Psów uśmiechnął się z obrzydzeniem, splunął na podłogę i odwrócił się do okna. Sarabia koniuszkami palców, prawie niewyczuwalnie dla doświadczalnego królika, musnął skronie dziewczyny. Potem przesunął dotyk wyżej, do nasady włosów. Ostrożnie penetrował miejsca koncentracji elektrycznych ładunków, zbierał rzadkie ukłucia spod powierzchni skóry. Spróbowała uciec oczami — tylko na moment. Już po chwili bez przeszkód zapuścił swój wzrok w szczelinę czarnych, rozszerzonych źrenic. Głębiej — przez soczewkę i szkliste jądro aż do siatkówki, po której świetlną plamką miotał się promień wpadający z zewnątrz. Oko jest (pustą jamą, jest pogrążonym w mroku i w bezruchu bębnem praksynoskopu. Posłuszny jego woli świetlny punkt skoncentrował się w miejscu, gdzie do mózgu odchodzi nerw wzrokowy. Ciałem dziewczyny targnęło, lecz pewnie przytrzymał ją w imadle rąk. Jeszcze trochę, aż tam — w głębi — dostrzegł chimeryczny cień z zieleniejącą grzywą włosów; odwrócony obraz — jego własna twarz. — Nie! — krzyknęła i na wszystkie strony zamotała głową. Puścił ją. Napięte ciało dziewczyny rozluźniło się i obwisło w fotelu. Ze strachem patrzyła na Sarabię. Ten wyprostował się i chwilę stał nad nią — przyglądał się spod długich, sztucznych rzęs. Z kieszonki koszuli wydobył koronkową chustkę. — Wytrzyj nos — powiedział. Przyjęła jedwabną chusteczkę niby naperfumowany miłosny liścik. Najpierw otarła z twarzy resztki łez, poprawiła włosy i spróbowała tej samej sztuki dokonać ze skąpą garderobą. Na wiele się nie zdały próby zebrania rozdartych kawałków sukienki i cienkiej, aż przezroczystej bluzki. — Możesz z nią porozmawiać — zaproponował Sarabia. — Lepiej ty. Znów zacznie szaleć — sprzeciwił się Zabójca Psów. — Ostatnimi czasy moja osoba wywiera na płeć piękną wpływ aż nadto ekscytujący. — Przeceniasz się. Tym niemniej Sarabia przysiadł na biurku obok dziewczyny. — Zgoda. Jak ci na imię? Poruszyła napuchniętymi wargami. Bała się. Z jej twarzy można było odczytać całkowite pomieszanie reakcji. W jednej chwili zdawała się być rozpogodzona zupełnie, to znów przez jej czoło przemykał cień — wystarczyło, gdy rozszerzonymi oczami napotykała spojrzenie Sarabii. — Wiedziałam — szepnęła. — Wierzyłam, że ktoś się wreszcie zjawi… I zabierze mnie. — Jak ci na imię? — powtórzył Sarabia. — Yashuko. — Widzisz. Ładne imię — zawahał się. — Pracowałaś tutaj? Nagle spłoszonym wzrokiem rozejrzała się wkoło. — Więc? — nastawał Sarabia. Spróbowała skoncentrować uwagę na tych dwóch mężczyznach, którzy przyglądali się jej bezceremonialnie. Jeden w żółtym kasku i w skafandrze przypominającym próżniowy kombinezon astronauty, drugi — zrazu gotowa była przysiąc, że włosy ma barwy popiołu, teraz były z połyskiem zielonkawych, rozczesanych wodorostów — patrzył na nią obojętnie. Miała wrażenie, że to tylko pozory i jemu tak właśnie wygodniej — najwięcej widać, kiedy się nie patrzy wprost. Szczególnie takimi oczami — jak dwa płaskie, szare kamyki założone pod powieki. Z ich martwą, pozbawioną połysku wypukłością zabawnie kontrastował cień powiek podkreślonych granatowo–srebrzystym pyłkiem, niby rozchylające się motyle skrzydełka. Ten człowiek przemawiał do niej głosem tek miękkim, tak łagodnym, aż naturalny wydawał się karminowy wykrój warg sąsiadujących z gładkim podbródkiem, który zachował podskórny ślad starannie wygolonego zarostu. Skinęła głową. — Od dawna tu jesteś? — pytał. — Od kiedy się to zaczęło. — Siedem dni — odezwał się Zabójca Psów. — Właśnie — potwierdziła szybko. — Nie myślałam nigdy, że można wytrzymać tak długo. — Pytam, od kiedy jesteś sama — powiedział Sarabia. Znów lekki cień przemknął przez jej czoło. — Od początku. Mężczyźni spojrzeli po sobie i uśmiech zniknął z przypudrowanych policzków Sarabii. — Musiałam zostać i przepisywać akta — wyjaśniła. — Wiele razy zostawałam ima noc. — On też? — wtrącił Zabójca Psów. Zmieszała się. Kiedyś musiała być śliczna. Kilka płatków trzymało się jeszcze łodyżki kwiatka — mimo wyraźnych śladów wycieńczenia, braku makijażu i byle jak przygładzonych włosów. Dziwnego uroku dodał jej specyficzny zapach ziemi, tej zlepionej sokiem szkarłatnego robactwa — brunatne piętna zachowały się jeszcze na jej ramionach i piersiach, wydzielały woń piżma. Kiedyś była, zapewne, prawdziwą cover girl. — Mów dalej — zachęcił Sarabia i wzrokiem uciszył Zabójcę Psów. — Więc… często zostawałam na noc — w palcach, na których zachowały się resztki krwi i ślady zębów, mechanicznie ugniatała trzymaną na kolanach chusteczkę. — Zwykle po posiedzeniach Zarządu. Potem dostawałam wolne… Z (tej przyczyny musiałam mieć pod ręką coś do jedzenia. W gabinecie jest barek i lodówka. Wtedy też pisałam przez całą noc i nad ranem zasnęłam trochę. Tutaj, na dwóch fotelach. Obudziłam się o dziewiątej, ale nie było nikogo. Pusto. W całym biurze… A to była środa i wszyscy zaczynają od ósmej. — Dlaczego się nas przestraszyłaś? — przerwał Sarabia. — Ja? Aż się skurczyła i jeszcze głębiej zapadła w objęcia fotela. Twarz jej poszarzała, jakby się jej zebrało na wymioty. Od razu przybyło jej kilkanaście lat. — Próbowałam… — Rozumiem — pomógł Sarabia. — Próbowałaś wyjść? — Tak. Ale nie działały windy. — Są awaryjne schody. — To chyba dziewięćdziesiąte piętro — zauważył Zabójca Psów. — Dziewięćdziesiąte czwarte — poprawiła dziewczyna. — Dlaczego my tutaj jeszcze… Rozejrzała się niby królik zaszczuty w ciasnej klatce— — Spokojnie. Odpoczniemy trochę — uspokoił ją Sarabia swoim globem działającym jak uziemienie dla wszystkich nagromadzonych lęków. — Więc spróbowałaś zejść? — W dół, nic trudnego — podjęła na nowo. — Zresztą wtedy nie martwiłam się wcale. Myślałam, że awaria lub strajk. Już przedtem działy się różne rzeczy. Zanim zaczęłam schodzić, próbowałam dodzwonić się do miasta. — I co? — Sygnał telefonu był jakiś inny. Daleki I słychać było takie różne… śmieszne szmery — zdawało się, że w tej chwili stać ją nawet na uśmiech; zamiast tego wzdrygnęła się tylko. — Nikt nie odezwał się po tamtej stronie. — Jak nisko zdołałaś zejść? — spytał Sarabia. — Nie wiem. Chyba z pięćdziesiąt pięter. — To by się zgadzało — potwierdził Zabójca Psów. — Mniej więcej na tym poziomie zaczyna się czerwony smog. — Czemu nie poszłaś dalej? Policzki dziewczyny były szarozielone. Zacisnęła w palcach chustkę i tak już skręconą ciasno, aż wyglądało to, jakby w stulonych dłoniach trzymała jakieś na pół martwe zwierzątko, jaszczurkę lub mysz ze zwieszonym w dół białym ogonem. Znowu zaczęła drżeć. Nie pomagały łokcie kurczowo przyciskane do brzucha. Spojrzała na nich błagalnie. — W porządku — nie nastawał Sarabia. — Nie ty jedna próbowałaś. Pochwycił jej spojrzenie skierowane na zawalone papierami biurko. — Chcesz zapalić? — spytał. — Jeśli można. Skinął na zabójcę Psów i ten podał jej paczkę z własnej kieszeni. Potom z demonstracyjną galanterią padał ogień. Zaciągnęła się szybko. Jej oczy raptownie zrobiły się jeszcze większe. Gwałtownie wdychała dym, a w jej oczach — ponad zdziwieniem — przebiło się pragnienie bardziej niezaspokojone niż głód nikotyny. — Co dalej? — Sarabia wrócił do przedmiotu rozmowy. — Wróciłam. Jedną noc spałam na schodach. To było naprawdę straszne. Czułam się rozbita, zmęczona i przerażona. Wszystkie drzwi pozamykane, musiałam wracać aż tutaj, gdzie miałam klacze. Nawet nie próbowałam wyobrazić sobie, co się stało i co mam począć ze sobą. Po prostu trzęsłam się ze strachu. A potem był głód. Tutaj trochę zostało starych zapasów więc siedziałam i czekałam. W nocy zapalałam i gasiłam światła, żeby było widać z daleka. Wierzyłam, że nie tylko ja zostałam powyżej tych czerwonych chmur. Ktoś musiał zauważyć światło… Ale w tych domach dokoła nikt przecież nie mieszka. Tylko biurowce i nikt… Znowu miała łzy w oczach; zaciągnęła się głęboko, ze szczególną rutyną przetrzymując dym w piersi — i teraz jej oczy błyszczały nie tylko od łez. Wolną ręką chwyciła Sarabię za nadgarstek, poniżej srebrnej obręczy zapiętej na przegubie. — Tak strasznie się bałam… To dobrze, że wreszcie jesteście. Przecież zabierzecie mnie stąd? Zabójca Psów stał nieco z boku, z rękoma założonymi za pas, i jednostajnie przenosił ciężar ciała z palców na pięty i odwrotnie. Nagle zakręcił się w miejscu i skoczył w stronę wyrwy w szklanej ścianie. Zamarł na samym progu i nasłuchiwał z ciałem do połowy wychylonym poza szkarłatny wyłom w zielonej szybie akwarium. — Co znowu? — spokojnie zapytał Sarabia. — Nie wiem. Zdawało mi się, że coś słyszę. Kręcąc swoim czaszko—hełmem wrócił na posterunek przy biurku. — W porządku, Yashuko — Sarabia ponownie zajął się dziewczyną, nawet ją pogładził po policzku. — Może i zabierzemy ciebie. Tylko, widzisz, coś za coś. Chcielibyśmy się najpierw dowiedzieć, gdzie ON jest. — Kto? — nie zrozumiała. — Wiesz dobrze. — Ja? Skąd… — niedopałek wypadł jej z palców i nad podłogą wysnuwał dalej szarobłękitną nitkę. — Więc wy nie przylecieliście po minie? — Po ciebie również — stwierdził Sarabia. — Lecz ekonomia czasu, czort rwie, ile mam zostało, wymaga pogodzenia kilku interesów jednocześnie! Postanowiliśmy więc nadrobić zaległości towarzyskie. Mieliśmy tu przyjaciela. Może i jemu moglibyśmy pomóc? Zresztą, będę szczery, ON jest nam potrzebny. — Wprost obejść się bez niego nie możemy — zachichotał Zabójca Psów. — Jak bez ręki. — Potrzebny wam? Do czego? — Nasza sprawa. Zesztywniała. Bardzo przytomnym i bystrym spojrzeniem zmierzyła postać Zabójcy Psów. Nawet nie krył przebiegłego uśmieszku, aż podrygiwał mu ostry podbródek. Pieszczotliwie bębnił palcami po udzie, tuż obok kabury przywieszonej u biodra. — Kim wy jesteście? — zapytała. — Myślałam, że ci, co zostali, zorganizowali pomoc. — Kto? — Sarabia uniósł granatowe łuki brwi. — No przecież… — Mylisz się, mała — głos jego zabrzmiał oschle. — Niewielu zostało. Ale jesteś spostrzegawcza. Studiowałaś? — Natura sama dała — parsknął Zabójca Psów. — Ekonomię i socjologię — powiedziała i odruchowo uniosła głowę. — Inaczej nie miałabym przyjemności tutaj… — Wspaniale. Myślę, że nie musimy się oszukiwać. Sarabia postukał palcem po wierzchu czarnej walizki. — Wiesz, co to jest? — zapytał. — To czyjaś zgubiona pamięć. Zrobiła niezbyt mądrą minę. — Nie będę otwierał. To tylko parę asygnat, kilkanaście umów i czeków bez pokrycia. — Nie rozumiem? — Nie skończyłem. Otóż, jak widzisz, zostało nas trochę. Nawet nie tak mało. Noe byłby dumny z takiej Arki. Zostali ci wszyscy, którzy tamtej nocy waletowali powyżej pewnego poziomu. Jedni z racji przeciągających się zajęć, inni — rozłożył ręce — tacy jak ja oraz Yakl… mniej lub bardziej przypadkowo. Chociaż również w ramach wykonywanego zawodu. Dawniej by powiedziano: zginął na posterunku. Myśmy na nim zachowali skórę. Zabójca Psów zachichotał w zwiniętą pięść. — Poza tym zjawiło się wielu z mniejszych miast i z lotnisk w górach. Różnym ludziom różnie się układało. Ale ten, kto został, ma zazwyczaj głowę na karku. Oczywiście, zawsze się trafi kilka domowych myszy, ale poza tym wychodzą na wierzch przede wszystkim tacy, którzy nigdy, przez nikogo i przez żadne układy nie dają się oswoić. Dzicz to zdrowa krew. Tak samo jak ludzie interesu, którzy do końca trzymają rękę na plusie tego tam… — machnął ręką. — Popatrz, Yakl się przysłuchuje, jakby rzeczywiście można było dosłyszeć, jak to rzęzi. Zresztą, zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że nie całkiem diabli wezmą nasze „to be or not to be”. A jeśli cytować, to również — „business is business”. Kto teraz więcej połknie, ten i potem zostanie na wierzchu. W pełnym tego słowa znaczeniu. Pewnie pod wpływem narkotyku oczy dziewczyny zaszkliły się wreszcie i patrzyła na nich niezbyt przytomnym wzrokiem. — Więc wy… — My albo nie my — przerwał Sarabia. — Tak się złożyło, że nasze minispołeczeństwo zawiązało strukturę bardzo ciekawą pod względem formalnym. Ktoś w CENTRUM dobrze ruszył głową. Obeszło się bez szamotaniny i rozdzierania szat. Człowiek to także zwierzę, które adaptuje się w każdej sytuacji. — Nie mogliście tego dokonać w siedem dni. — No proszę, ocknęła się pani socjolog A przecież powiedziałem: patronuje nam System Komputerowy podporządkowujący sobie połowę tego globu. To coś mówi za siebie. Zawarta w nim jest wszelka informacja, łącznie z dokumentacją techniczną, na temat osiągnięć człowieka przez ostatnie dwa tysiące lat. Wiesz, co to jest? To PAMIĘĆ cywilizacji. Choćby spośród nas najgorsza zaraza wytłukła parę miliardów — ta PAMIĘĆ nie umiera nigdy. W niej zapisane jest wszystko… — Prawie wszystko — wtrącił Zabójca Psów. — Jest czas — w zamyśleniu powiedział Sarabia. — I na to przyjdzie kolej. Najważniejsze — zdołaliśmy utworzyć nowy biom, zróżnicowany ekologicznie obszar w wąskim paśmie ziemskiej biosfery, jaki nam pozostawiła do dyspozycji. To nam pozwala na pewną kontynuację cywilizacji homo sapiens. — Ale wy dwaj, kim więc jesteście w nowym systemie? — Tak cię to zaintrygowało? — Chcę wiedzieć. — I słusznie. On i ja to, z woli nieba, zdemobilizowana grupa przemysłowego zwiadu. Owej pięknej nocy, gdy inni solidarnie dostawali buka, my dokonywaliśmy rentgenoskopijnej inwigilacji jednego z przedsiębiorstw, oczywiście na zamówienie innego kontrahenta. — Wy? — zdziwiła się. — My — popatrzył na mą z uśmiechem, a srebrny breloczek kołysał się w jego lewym uchu jako nieodłączny atrybut punka. — Do tego potrzeba ludzi z dobrą głową i pewną ręką. Pod tym względem uzupełniamy się znakomicie. Co nam zostało? Jak sądzisz, dlaczego przez tych parę dni Yakl dosłużył się przydomka Zabójcy Psów? — On? — dziewczyna zmierzyła wzrokiem postać mężczyzny w skafandrze i kasku nasuniętym na czoło. Podniesione okulary nadawały mu wygląd owada pozbawionego skrzydeł, za to z wypukłymi soczewkami ogromnych oczu, ciemnozielonych i wytrzeszczonych na żółtej kuli głowy—hełmu. — Yakl we własnej osobie — potwierdził Sarabia. — Skąd mogę wiedzieć? — Zawsze twierdziłem, że kobietom nie pomoże Harward — mruknął Zabójca Psów. — Otóż, trafiają się ludzie różnego pokroju — wyjaśnił Sarabia. — Czasami mają zbyt ciężkie sumienie, a za słabą wolę. Trzeba im ulżyć. Dla przykładu: nasz wspólny przyjaciel, a gospodarz tego lokalu, też trzymał się dzielnie. Do końca. Zdołał nawet ostro zamącić w naszym dopiero raczkującym mini—światku. Pewne aspekty sprawy widział w innym świetle, a może hołdował innej teorii… Postanowił więc to i owo zachować dla siebie. I nawet go nie wzruszyło poczucie społecznego obowiązku. Wyobrażasz to sobie? W takiej chwili myśleć tylko o sobie? — O co chodziło? — Ogólnie rzecz biorąc:— wystawił nas do wiatru i przepadł jak kamień w wodę. — Jak w to czerwone paskudztwo — zauważył Zabójca Psów. — Właśnie. A jednak mamy powody przypuszczać, że on się tylko sprytnie gdzieś zadekował. Teraz czeka, aż minie powszechna gorączka. Sprytne. Potem gotów z wolnej stopy przystąpić do przetargów… Na to nie wolno pozwolić. Jest nas zbyt mało, aby jeszcze dopuszczać do rozłamów. CENTRUM dba o dyscyplinę. Wszystko musi chodzić jak w zegarku. A jeśli nie — trzeba podciąć skrzydełka. O tym decyduje CENTRUM, a wykonuje MAN–O, człowiek–ręka. — Więc on jest… — nie dokończyła. — Zabójcą Psów. Za oknem zmierzchało powoli. Szkarłat nieba nasączył się brunatną niemal purpurą i do reszty przeniknął taflę ogromnej szyby. Utraciła zielonkawą przejrzystość. Również włosy Sarabii były teraz czarne, z odcieniem fioletu — jak cienie pod oczami. — Możesz go również nazwać Karzącą Ręką Sprawiedliwości albo najemnym mordercą, mścicielem, Katem Sądu Ostatecznego lub Służbą Bezpieczeństwa. Do wyboru. Rem tene, verba sequentur. To Kato zwany Cenzorem. Sarabia powiedział to ze szczególną intonacją głosu, aż dziewczyna — przez chwilę — potraktowała jako żart całą tę przemowę. Odrobina czarnego humoru. Znaczy to, że wcale nie jest tak źle, skoro zostało miejsca na żarty. Uśmiechnęła się nawet. Za oknem wisiał jednak ten sam szkarłatno–złoty smog. Nie napawał optymizmem. Przesłonięty szklaną taflą, właściwą naturę obnażał wyłącznie w gwiaździstym rozprysku, jakby ktoś z zewnątrz ogromną pięścią zdzielił w boczną ścianę akwarium umieszczonego w stelażu na dziewięćdziesiątym czwartym piętrze. Pięść giganta cofnęła się — został tylko rozbryzg krwi tężejącej wraz ze zmierzchem. Brunatny skrzep — wyłom, kędy wtargnęli dwaj wysłannicy społeczeństwa szklanych domów. Poza nimi sączył się dalej żółto–czerwony migotliwy blask i w tym upiornym świetle twarz Sarabii sprawiała wrażenie maski włożonej przez istotę nie z tego świata, maski skonstruowanej z absurdalnego collage’u przyczernionych brwi, oczu i warg uwydatnionych przy pomocy starannego makijażu. Kobieca twarz — blada i nieco wulgarna. A najdziwniejsze włosy, jakby od czoła podsiąkające barwami — zależnie od oświetlenia lub żywej przemiany własnej struktury, zależnie od nastroju. I w zwodniczym świetle trudno się było doszukać rysów nieoczekiwanie poważnych i twardych pod pozornie kobiecą miękkością. Tylko inna kobieta mogła się w tym dopatrzeć zupełnej rezygnacji, ułomnej niemal, smutnej melancholii. — Wy to… poważnie? — zapytała dziewczyna. — I jesteśmy stokroć lepsi niż dawniej. Każdy we własnej specjalizacji — powiedział Sarabia. — Dane nam to, czego nie zdążyła dopełnić Natura. Mamy to we krwi. Lekko odchylił mankiet koszuli i pokazał jej sine nakłucia igłą na przegubie, pod złotą obręczą. — Ależ… — jeszcze czegoś nie rozumiejąc uniosła się w fotelu. — Tam przecież… — My wiemy, malutka — bezbarwnie przytaknął Sarabia. — A raczej nic nie wiemy. Czort znajet, co tam się w dole zagotowało. Może się wreszcie wściekła biosfera, albo miał rację Arrhenius ze swoją teorią kosmicznej panspermii i dosięgło nas jakieś nietutejsze paskudztwo. Bardziej prawdopodobne, że to genetycy pokręcili coś w genach lub pułkownicy do pacyfistycznego białka dodali swoją piorunującą domieszkę. Za późno, żeby się zastanawiać. Dzięki Bogu ostało się miejsce całkiem znośne, gdzie wolno nam przysiąść na grzędzie niby aniołkom na służbie u świętego Piotra. Jesteśmy więc — pod samymi chmurkami, nawet wyżej — w niebie. Niech to będzie utopią nowego świata, utopią szklanych domów, gdyż one nam tylko zostały, ostatnie wyspy, gdzie znajdują przytułek szczury z okrętu rozbitego o rafy. — Tss! — syknął Zabójca Psów. Znowu był spięty, zasłuchany w siebie albo skoncentrowany na czymś, co działo się poza przestrzenią ograniczoną dla normalnych zmysłów, poza rozbitym oknem i trzema ścianami. — Jeszcze rzęzi? — Sarabia uśmiechnął się krzywo. — Tym razem słychać na pewno. — Co słyszysz? — Silnik pracuje. Helikopter. Większy niż nasz. — Daleko stąd? — Jeszcze tak — Zabójca Psów wskazał szklany masyw na wprost wyrwy w oknie. — Za tymi blokami. — Sądzisz, że ktoś z naszych? Zabójca Psów wykonał ręką gest raczej nieokreślony. Przez ułamek sekundy zatrzymał wzrok na twarzy Yashuko i odwrócił się do okna. — Nawiążę łączność z CENTRUM — rzucił przez ramię. Podeszwy jego butów przeraźliwie pisnęły na odłamkach szkła, kiedy przełaził przez próg u spodu aluminiowej framugi okna. Sylwetka helikoptera zachybotała się na sprężystym pomoście i widać było, jak Zabójca Psów sadowi się w fotelu pilota, po czym kable od radiostacji podłącza do swojego kasku. W pąsowym zmierzchu, jaki coraz pewniej pochłaniał odległe budowle, ledwie było słychać basowy pomruk, miejscami gasnący zupełnie niby echo załamujące się między stromymi płaszczyznami ścian. Sarabia pewien czas też pilnie wsłuchiwał się w niewyraźny pogłos, wreszcie przypomniał sobie o czyjejś jeszcze obecności i uśmiechnął się do dziewczyny. — Jak widzisz, żyjemy jakoś. Istniejemy — powiedział prawie wesoło. — I wcale nie jest tak pusto na tym Olimpie. — Lękacie się czegoś? — zapytała. Zdziwiony uniósł brwi. — Dlaczego tak sądzisz? Chyba tego tam… w dole. Ale na razie wyżej nie sięga. Zresztą, może masz rację. Zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że to wszystko zamieszał ktoś z tego padołu. W imię czego? Zawsze można sobie coś wyobrazić. Każdy społeczny porządek wyłania własną arystokrację. Dalej — kwestia polotu — choćby rajską pętlę na gardło proletariatu, a sobie furtkę do luzu na kosmiczną skalę. Tego się mogę lękać, najwyżej, że zajęliśmy stołek przeznaczony nie dla nas. I ten ktoś może przyjść upomnieć się o swoją dolę. Chwilę siedział nieruchomo, wsparty dłońmi o blat biurka. — Z pewnością nie stać nas na wspaniałomyślność, żeby cokolwiek oddać dobrowolnie z tego, co już posiadamy. Jest nam tu dobrze. Mamy nową strukturę władzy i porządku. Elementy idealnie dopasowane do nowych warunków. Dzięki komputerom. Na szczęście CENTRUM uchowało się nad szkarłatną pleśnią. Nieporozumienia rozsądza CENTRUM, a dopełnienia nowego ustawodawstwa nadzoruje służba bezpieczeństwa. Nie powiem, aby w jej oddziałach Yakl zajmował pozycję poślednią. Ale poza tym to równy facet. I lubi się zabawić. A jest gdzie; salony, konferencyjne sale, ekskluzywne apartamenty w najwyższych hotelach, na dachach zostały baseny, nie mówiąc o lądowiskach dla helikopterów. To teraz taksówki kursujące między wieżowcami. Trzeba tylko poszukać. Dla każdego starczy. Dla każdego, kto jest z mami. I ty znajdziesz swoje miejsce. Nawet Yakl, kiedy na ciebie patrzy… — Yakl — powiedziała to takim głosem, że Sarabia nie powstrzymał uśmiechu. — W twoim wieku, że tak powiem: prokreacyjnym, bez trudu znajdziesz sobie miejsce — powtórzył. — A jeśli to wszystko zakończy się pomyślnie — będziemy wystarczająco silni, żeby również pozostać u góry. Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. — No więc? — zapytał Sarabia. — Jak z tym będzie? — Z czym? — Cały czas czekam. Taką mam cierpliwą naturę. Cecha charakteru beznadziejna dla bliźnich. Pytaliśmy cię o coś. — Ja — rozejrzała się wkoło wzrokiem niezbyt przytomnym. — Nie wiem… — Gdzie ON jest? — O Bo–o–oże! — krzyknęła nagle, ścisnęła głowę rękami i zaczęła się kołysać, jakby od skroni niespodziewany ból przeniknął całe jej ciało. — Przecież wy chyba nic nie wiecie! Ja widziałam.. Próbowałam zejść. Przecież to, co się dzieje… Tam zostali prawie wszyscy… Wszyscy! Czy wy to rozumiecie?! Może giną i potrzebują pomocy. Może tam dzieje się coś strasznego! Teraz!… I na zawsze. A wy… tutaj… — Wiemy — westchnął Sarabia. — Nie musisz mi tłumaczyć. Trzeba jednak umieć powiedzieć: trudno. Każdy z nas osobno może sobie pozwolić na histerię. Społeczeństwu natomiast, w żadnej sytuacji, nie wolno rozdzierać szat nad świeżym nawet grobem jakiejś jego cząstki. Trzeba iść do przodu i nie przegapić nowej szansy. Nawet wtedy, gdy czerwone czerwie rzeczywiście dogryzają resztki naszej cywilizacji w odkrytym jeszcze grobie. W skrajnych sytuacjach o przetrwaniu decyduje instynkt dziczy. Liczy się filozofia takich, jak Yakl. Według niej — świat, jaki znamy, dostał mocno pałką po grzbiecie i więcej się nie wyprostuje. Gwałtowna zmiana warunków środowiska stymuluje jednak powstawanie nowych gatunków. Dla niektórych z nas jest to pewną szansą. Kim byliśmy tam, w dole? Tę szansę trzeba wykorzystać. Czasami jednak, w imię przyszłości, trzeba dokonać rachunku sumienia. Tam nas obowiązywały i tutaj będą obowiązywać pewne reguły gry, moralność, etyka zawodowa. Tymczasem nasz wspólny przyjaciel postąpił niezbyt uczciwie… Talk, oględnie mówiąc, niezbyt. Nie przywykliśmy nie uregulowanych długów puszczać płazem. Chyba słuszne? Koniec świata nas nie rozgrzeszył. — Jesteście szaleni! Jak można myśleć w ten sposób?! — Dziecko z ciebie. Zabójca Psów miał rację, że wam nie pomoże Harward. Czy sądzisz naprawdę, że ja komuś daję szansę przetrwania? Bynajmniej. Nasza utopia szklanych domów to ostatnia konwulsja, to takie agonalne podrygi społeczeństwa skazanego na zagładę. Całkiem przypadkowo akurat ty i ja znaleźliśmy się w tym czyśćcu między piekłem i niebem. Ale tu obowiązuje inny kierunek ruchu. W górę nie sięgniemy, nie bardzo jest dokąd. A więc, prędzej czy później, czeka nas to samo piekło, w którym już smażą się nasi bracia i siostry. Wiesz, co by na to powiedział Zabójca Psów? Gdyby mój rodzony brat postąpił nie fair wobec mnie, to ścisnę go za gardło jeszcze wtedy, gdy i tak obaj stać będziemy nad własnym grobem, jak nad tym szkarłatnym przeręblem. — Przestań! Nie chcę tego słuchać! — Studiowałaś socjologię, więc wiesz na pewno, że jest to prawo nie tylko każdego człowieka z osobna. Kiedy rozważano możliwość nuklearnego konfliktu, nikt nie miał wątpliwości, że obie strony — w imię profilaktycznego humanizmu — z jednakową siłą zdzielą się atomowym obuchem. Człowiek jest człowiekiem — osobno i w stadzie. I nie ma się co czarować, że to kosmici lub komputery zaprogramowały naszą Utopię, albo też rozpętały tamto piekło w dole. Z palcem na cynglu zawsze siedzi jakiś człekokształtny błazen. Sarabia zsunął się z biurka i podszedł do ściany, gdzie jarzył się kontakt pokojowego oświetlenia. Na zewnątrz pełgały jeszcze ogniste refleksy mgieł, lecz w zamkniętym pomieszczeniu (robiło się mroczno. Nitki świetlówek osadzone były w szczelinie ściany, tuż pod sufitem. Światło natychmiast wypełniło cały pokój, wróciło mu racjonalne proporcje przedmiotów i naturalne barwy. Wszystko, o czym mówili, oraz dziwaczny świat cisnący się tutaj przez wyrwę w szklanej tafli — okazały się nagle mniej ważne i nie tak realne. Wystarczyło jasne światło — tylko Sarabia nic nie stracił z kobiecej mimikry. I włosy jego znowu zmieniły barwę, jakby od światła zajęły się ogniem — pasmami żółci wplątanej w czerwień wstającą od czoła. Kiedy wracał na swoje miejsce, chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz równocześnie w zębatym przeręblu okna stanął Zabójca Psów. Był kredowobiały i patrzył przed siebie dziwnie pustymi oczami. Jego skurczona zwykle, psia twarz, tym razem przybrała nawet ludzki wyraz. — O co chodzi? — zapytał Sarabia. Zabójca Psów podszedł do biurka i usiadł tam, gdzie przed chwilą siedział Sarabia. Milczał. — Czego się dowiedziałeś? Był kontakt z CENTRUM? — Rozmawiałem z Gawroskim. — Mów wreszcie — zirytował się Sarabia. — On był w samym CENTRUM. — Gdzie?! Jak się tam dostał? — Nie wiem. Ale on twierdzi, że wszystkie odbierane przez nas dyspozycje… Tam w CENTRUM nie ma nikogo. I nie było nikogo od samego początku. — Co to znaczy? — Nikogo z ludzi i żadnej żywej istoty — powiedział Zabójca Psów. Sarabia zacisnął szczęki, aż pod przypudrowaną skórą zarysowały się ścięgna i mięśnie. Obydwaj wyglądali tak, jakby się nagle zamienili twarzami. Sarabia okręcił się na pięcie i z rękami wtłoczonymi w kieszenie spodni stanął naprzeciw okna. Czerwone kosmyki długich włosów rozpostarły mu się wokół głowy, lecz trwało to tylko ułamek sekundy. W następnej chwili coś cienko zaszczebiotało za oknem, rozległ się trzask przewiercanego szkła i Sarabia rzuciło wstecz. — Światło! — wrzasnął Zabójca Psów. Potężnym skokiem runął do kontaktu z wyłącznikiem oświetlenia. Zgasło jednocześnie z łomotem jego ciała o ścianę. Natychmiastowa ciemność ogarnęła ich tak niespodziewanie, że wzrok opornie przywykał do półmroku wypełnionego pełganiem różnych barw, jakby akwarium wypełniła ławica tęczowych ryb. Tymczasem jeszcze cztery kule pajęczastym rozpryskiem pęknięć naznaczyły punkty styku z płaszczyzną szyby i sypnęły drzazgami z podłogi. Zabójca Psów zdążył przeczołgać się do Sarabii. Złapał go pod pachy i odciągnął między bloki komputerowych szaf, dokąd nie sięgało pole ostrzału. W grobowej ciszy, jaka nastąpiła po gwałtowne] salwie, słychać było jedynie przyspieszone oddechy mężczyzn i coś jeszcze — tłumione westchnienia, jakby wyrwana z donicy bulwa szkarłatnej paproci pojękiwała z cicha i szeleszcząc pióropuszem liści, próbowała podpełznąć do resztek rozbryzganej ziemi. — Psiakrew! — zaklął Zabójca Psów. — Dostali nas, sukinsyny! — Nie odważą się zbliżyć — normalnym głosem odezwał się Sarabia. — Poczekają. Wystarczy wytknąć nos z tej dziupli, a zaczną strzelać jak do kaczek. — Trzeba dotrwać do nocy. — Gdzie dostałeś? — Nic strasznego. W ramię. Żeby załatać, wystarczy piętnaście minut. — Hi–hi! — zarżał Zabójca Psów. — Ruszałbyś teraz głową, gdybym nie zmusił Gawroskiego, aby nafaszerował wszystkich, jak leci. Zostawił Sarabię i podczołgał się do okna. Na zewnątrz wisiało w powietrzu czerwonawe, gdzieś z dołu bijące zarzewie. — Mam ich — powiedział. — Usiedli na przeciwległym dachu. Wysoko. Dlatego nie mogą sięgnąć pod tamtą ścianę. — Nie wystawiaj się — mruknął Sarabia. — Wątpię, żeby zjawili się tu przypadkowo. — Sądzisz, że po to?… — Inni też węszą. Nie mamy nic do stracenia. Porozmawiaj z dziewczyną. — Gdzie ona? Zabójca Psów jak wąż prześliznął się obok miejsc, gdzie pociski naznaczyły na parkiecie wyraźne ślady wierceń. — Yashuko! — warknął. Odruchowo poruszyła się w kącie pod drzwiami wiodącymi na korytarz. — Oho! Panienka ma zamiar nas opuścić? — Nie — zaprotestowała. Wskoczył z podłogi tam, gdzie można się było wyprostować. Podszedł do niej, bezceremonialnie chwycił na ręce i nie zważając na słaby opór, przeniósł w powietrzu i prawie rzucił pod ścianą, przy nogach Sarabii. — Czego ode mnie chcecie?! — wybuchnęła. — Kto do was strzelał? — Gdzie ON jest? — spytał Zabójca Psów. — Wyście do reszty powariowali! — krzyknęła usiłując podnieść się z podłogi, ale stanowczo usadził ją w miejscu. — Jakie to ma znaczenie! Wasze papierki i nie uregulowane rachunki — załkała w zwinięte pięści. — Jakie to ma znaczenie wobec tego, co tam się stało! — Ciekawe, dlaczego nie chcesz o nim mówić? — Nie ma go tutaj! — Ale gdzieś jest. Kiedy widzieliście się po raz ostatni? — Nie wiem! Cztery—pięć dni temu… On powiedział wtedy, że spróbuje zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje… — Schodził w dół?! — zelektryzowało Zabójcę Psów. — I wrócił. Nic mu się nie stało. Ale potem… Kazał mi czekać i poleciał gdzieś. — Dokąd? — Nie wiem! Co chcecie z nim zrobić?… Ja nie wierzę. Nie. To bezsensowne, żeby znaleźli się ludzie, którzy do końca myślą tylko o tym! — Kochasz go? — z boku odezwał się Sarabia. Urwała i tak pozostała z półotwartymi wargami. W gęstym czerwonym półmroku jej twarz sprawiała wrażenie twarzy lalki wypalonej z gliny, na której artysta z prehistorii ledwie naznaczył szparki oczu i nosa — tylko jamę ust wydłubał twardym kciukiem. — Yakl, porozmawiaj z nią — powiedział Sarabia. — Masz czas, zanim się ściemni całkowicie. Jeśli nie będzie innego wyjścia, przestaw się na drugi program. — Nareszcie — z wyraźną ulgą odetchnął Zabójca Psów. — Od razu trzeba było, zamiast zabawiać się w savoir–vivre. — Masz czas. Możesz jej nawet powiedzieć prawdę. Teraz to nie ma znaczenia. A może przynajmniej coś do niej dotrze. — Pewnie — Zabójca Psów wyszczerzył zęby, które przy panującym oświetleniu zrobiły się różowe. — Śliczna z niej dziewczynka. Żal takiej. Może nawet warto byłoby zabrać? Kucnął naprzeciw Yashuko i brzuchem oparł się o jej kolana. Zajrzał dziewczynie w oczy, lecz odwróciła głowę. Wtedy jego wyciągnięta ręka musnęła postrzępiony skrawek jedwabiu i nakryła jej małą pierś. Siedziała odchylona, plecami wsparta o ścianę i zahipnotyzowana jego spokojem. Wstrzymała oddech i bezradnie patrzyła, jak pieści ją czubkami palców. — Widzisz, malutka — z ironiczną miękkością naśladował głos Sarabii. — Nasz helikopter zabiera tylko dwie osoby. A jeszcze tam, na zewnątrz, sterczą te kanalie. W to przynajmniej powinnaś mi wierzyć — wcale nie są lepsi od nas. Więc, sama rozumiesz, musiałabyś zostać na razie… A oni, zapewne, zaczęliby męczyć cię o to samo. Ale jeśli pomożesz nam i powiesz, o co prosimy, a poza tym będziesz dla mnie grzeczna, to ja… Zobaczysz. Specjalnie dla mojego skośnookiego kotka, dla mojej królewny, wystawię się na kule, polezę do radiostacji i nadam taki sygnał, po którym zjawi się więcej takich dzielnych jak ja chłopców. I wszyscy na takich dopalaczach, że zostawią mokrą plamę po tych, którzy mieli czelność wziąć nas na muszkę. A ciebie zabiorę wtedy ze sobą. I dobrze ci będzie. Wychudłaś, ale wrócisz do normy. I na pewno mnie polubisz. Takie jak ty lubią przecież, jeśli ktoś, tam gdzie trzeba, jest prawdziwym mężczyzną. Nie wierzysz? No to daj łapkę. — Lepiej już zostawcie mnie tutaj. — Też się zgodzę. Ale najpierw nam powiesz, gdzie ON się zadekował. — Nie wiem. — Wytłumacz jej — odezwał się Sarabia. — I przestań się wygłupiać. To robi się nudne. — Sam mówiłeś, że mamy czas. Dawno mi się nie trafił taki wdzięczny słuchacz. Zresztą — zwrócił się do dziewczyny — tobie bardziej chodzi o niego, niż o to, co my chcemy od niego? Prawda? — Nie rozumiem. — Nie rozumiem i nie rozumiem — parsknął Zabójca Psów. — Z nami nie trzeba bawić się w kotka i myszkę. Ten facet obok, który obnosi twarz pięknej ladacznicy, jest dla ciebie stanowczo za dobry. Ja bym w ogóle się nie cackał. Ale pan każe… Po raz ostatni. Usiadł wygodniej i objął ją jednym ramieniem. — Bo widzisz, malutka, nasza mini–cywilizacja, obok niewątpliwych zalet, ma swoje problemy. Jeszcze wiele brakuje do pełnej stabilizacji. Ludzie zrobili się wygodni, nie lubią się jednoczyć nawet wobec prawdziwego niebezpieczeństwa. Ja i ten punk należymy do grupy najlepiej zorganizowanej, ale pęta się jeszcze inny drobiazg i kilku wolnych strzelców działających na własną rękę. Zawsze się znajdzie konkurencja — skinął żółtym kaskiem w stronę okna. — Dzikie bandy. CENTRUM dba jednak, żeby w zarodku ukręcić łeb wszelkiej opozycji. — Co chcecie zrobić? — Pracowaliśmy w wydziale przemysłowym. Twój patron również miał z nami kontakty. Przyjaźnił się nawet z Ivo Gawroskim, słyszałaś o nim. We dwójkę wywąchali coś, co w szykującej się rozróbie dawało nam atut nie do odparcia. Drgnęła, po raz pierwszy wyraźnie czymś zaintrygowana. Zapomniała o dłoni Zabójcy Psów wytrwale wędrującej pod strzępami ubrania. — I ma to związek z wizytą waszą i tych tam? — wskazała dom naprzeciwko. — Bezpośredni. Nasz wspólny przyjaciel miał rozkręcić akcję. On jeden miał kontakt z synem Sama Cummingsa i wiedział, jak się do niego dobrać. Kilkanaście lat temu Interarm Co założyło gdzieś w górach tajny arsenał broni. Nieoficjalny, gdyż nikomu nie powinno przyjść do głowy, że prywatna farma, nawet na co dzień handlująca bronią, posiada takie cacka. — To wszystko istnieje do dzisiaj? — I jest dostępne! Cummings Jr miał swoje kontakty, a poza tym był prawdziwym geniuszem. Nie mamy pojęcia, jakie wykorzystywali przecieki, lecz u nich na składzie znajdowały się również prototypy takich broni, jakie oficjalnie nie wyszły poza stadium prób laboratoryjno–poligonowych! Doszły nas słuchy o istnieniu jakichś paralizatorów van Gratta, defibratorów i generatorów endosmotycznych. W agenturach przemysłowego wywiadu od dawna chodziły słuchy o działkach akcelerujących neutrino, o biologicznym promieniowaniu i emiterach fal grawitacyjnych. Do tego psychotropowe dopalacze… Cummings Jr to był kolekcjoner z prawdziwego zdarzenia. Fanatyk. Samo działko neutronowe to broń w naszej sytuacji gwarantująca nieograniczoną władzę mad wszystkim, co żyje. Dziewczyna sprawiała wrażenie półprzytomnej. Zabójca Psów dał wreszcie za wygraną i jej odkrytą zupełnie płeć zostawił w spokoju. Palcami strzelił tuż przed jej nieprzytomnymi oczami. Nie zareagowała. — Więc wy — szepnęła — już walczycie o władzę? — Nie tylko. Neutrino ma szansę zbawić całą naszą cywilizację. To promieniowanie zabija wszystkie biologiczne tkanki, a to w dole — choć nie mamy pojęcia, z czym to się je — żyje przecież. Trzeba wyciąć wrzód, wypalić rakotwórczą tkankę. Ale potrzebna jest broń, która jednocześnie nie podpiłuje nam naszych stołków, gdzie usadowiliśmy się tak wygodnie. I ta broń znajdzie się w naszym ręku. Dziewczyna zachichotała bezgłośnie. Siedziała z głową zwieszoną między ramiona, jak ją zostawił niedoszły kochanek — z rozrzuconymi nogami — i kołysała się, jakby wreszcie zrobił swoje wypalony na wstępie papieros i teraz wciąga ją w narkotyczny trans. — Zbawcy cywilizacji — powiedziała tak cicho, że trudno było dosłyszeć. — Lecz potrzebne są dane o lokalizacji arsenału i szyfr odbezpieczający —instalacje alarmowe — wyjaśnił Zabójca Psów. — To wszystko gotowe wylecieć w powietrze. Cummings Jr na pewno ubezpieczył się przed ewentualnymi amatorami jego prywatnej kolekcji. — Ja wam nie pomogę. — Pomożesz, pomożesz. Klucz do spadku po Cummingsach zdobył twój pracodawca. I razem z nim zniknął. Dopiero wtedy Gawroski i inni zrobili rachunek sumienia z łączących nas interesów. Okazało się, że ON zawsze wolał pracować na własne konto. Dowodów zebrała się wspaniała kolekcja — sięgnął do biurka i zdjął czarną walizkę. — Jeśli dostaniemy go w ręce, będzie się musiał rozliczyć z każdego papierka. A przede wszystkim — dotrzyma ostatniego zobowiązania. — Nie pomogę wam — oświadczyła z uporem. — Nie masz innego wyjścia. My wiemy, że on tutaj był. — Sama to powiedziałam. — Doceniam. Ale popełniłaś jedną niekonsekwencję. Z twoich, nie wątpię, szczerych zwierzeń wynika, że od samego początku byłaś tu Zupełnie sama. Potem, może niechcący, wyznałaś, że ON był tutaj jakieś cztery lub pięć dni temu. Mówił przy tym, że chce odwiedzić czerwone piekło. Podobno nawet wrócił. To ciekawe. Czyżby już zaopatrzył się u Cummingsa w jakąś sztuczkę, pozwalającą mu bezkarnie spacerować tam, w głębi? — Nic o tym nie wiem. — Ale my mamy swój nasłuch radiowy. Za późno się połapaliśmy, w tym cały szkopuł. I tak jednak Gawroski twierdzi, że ON jeszcze wczoraj korzystał z radiostacji znajdującej się w tym budynku. Nawiązywał szyfrowy kontakt z kimś, kto siedzi na Południu. Właśnie tam rozciąga się najbliższy masyw górski. CENTRUM częściowo przełamało kod. Z zarejestrowanych fragmentów rozmowy wynika, że ocalał ktoś, kogo my opisaliśmy na straty. Też pech. — Kto? — Cummings Jr. Była zaskoczona i sprawiało to raczej naturalne wrażenie. — On nic… nie mówił mi o tym — szepnęła. — Dokąd poleciał? — Wy… jesteście szaleni… Wszyscy — powiedziała krztusząc się łzami. — Tam w dole… A wy… Tak niewiele zostało, a nawet to nie potrafi się obejść bez waszej władzy. — Czekam — powiedział Zabójca Psów. — Już ciemno. Słychać było tylko jej gorączkowy szept do samej siebie. — Prosiłem — westchnął Zabójca Psów. Sprężyście poderwał się z podłogi i pochylił nad dziewczyną. Zgarnął jej długie włosy i okręcił sobie wokół pięści. Wolną ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął zapalniczkę. Gazowy płomień strzelił tuż przed jej twarzą. Siedziała sparaliżowana i patrzyła, jak ogień zbliża się coraz bliżej. Kiedy podbródek i policzki owionęła pierwsza fala gorąca — szarpnęła się gwałtownie i w jednej chwili ogień ogarnął włosy, liznął jej skroń, jak nożem obciął sterczące kosmyki. W powietrzu rozeszła się smrodliwa woń palonej sierści. Zabójca Psów wzmocnił chwyt, a jednocześnie poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Obrócił głowę. Sarabia stał tuż za jego plecami. — Co znowu? — Zabójca Psów niechętnie zostawił dziewczynę. — Zastanawiam się — Sarabia zmarszczył brwi, które zdawały się fosforyzować w półmroku. Tak samo włosy; ciemnofioletowe pasma, jakby naładowane elektrycznością, rozpostarły się szeroko i wypełniły błękitnawą, chłodną poświatą. — Ona wspominała, że tam było coś do jedzenia — kiwnął w kierunku obitych skórą drzwi po prawej stronie. — Jesteś głodny? — skrzywił się Zabójca Psów. — Nie myślałem, że jedna kula wzmaga apetyt. Jak ramię? — Ona tam chodziła. — Oczywiste. — Ale ty sprawdzałeś. Jedne drzwi wychodzą na korytarz, te drugie są zamknięte. — Co z tego? Oczy Sarabii znów były martwe, niby dwa czarne kamienie wstawione pod powieki; może był to tylko półmrok pogłębiony długimi rzęsami, lecz Zabójca Psów zachwiał się, jakby go coś pchnęło od środka. — Klucz — syknął i otworzył dłoń tuż przed twarzą dziewczyny. — Już nic nie zostało — odparła. — Zjadłam… Niespodziewanie dobrze panowała nad sobą. — Tam jest jego gabinet? — Owszem. — A dalej? — Przejście… — urwała. — Do radiostacji, prawda? Twardo patrzyła w nachyloną nisko twarz szczerzącego się psa. — Klucz — szczeknął. — Nie mam. Widocznie drzwi się zatrzasnęły. Klucz został z tamtej strony. — Ten zamek nie działa jak zatrzask — powiedział Zabójca Psów. — Chyba że ktoś od wewnątrz przekręcił klucz — dodał Sarabia. Zabójca Psów wyłuskał z kabury i odbezpieczył pistolet. — Nie! — dziewczyna wskoczyła z podłogi i chwyciła za ramię Sarabii. — O–ou! — jęknął. — Proszę was, nie chodźcie tam! — A jednak — z zadowoleniem stwierdził Sarabia. Nagle dziewczyna zawisła mu na szyi. Spróbował się uwolnić, lecz z całych sił krępowała jego ruchy i szeptała coś do samego ucha, bełkotała z przeraźliwym pośpiechem. Raz jeszcze się szarpnął, lecz już go oplotła zupełnie nagimi udami i przylgnęła doń całym ciałem. Trzymała się z determinacją. Dygotała jęcząc i tuląc się niby przerażona małpia tka. I w zupełnym już pomieszaniu zmysłów zaczęła płakać i żebrać litości, nie wiadomo — dla kogoś, czy dla siebie samej. — Yakl! — wrzasnął Sarabia. Zabójca Psów na moment przestał węszyć u zamkniętych drzwi. Jeden rzut oka wstecz, i wrócił do mocującego się Sarabii. Chwyt ramieniem pod brodę i — z drugiej strony — za pęk czarnych włosów. Szarpnięcie wykręca jej szyję Nieludzki krzyk zagłusza spazmatyczne łkanie. Sarabia uskakuje w bok i trzyma się za twarz po lewej stronie. Między palcami cieknie krew. — Niech ją zaraza! — jęczy. — Kto by przypuszczał, że zwierzę jest zdolne do takich miłosnych uniesień. O—och! Jak to potrafi kochać. — Ciebie czy tego, tam…? — Według rewelacji Gawroskiego od dzisiaj każdy z nas zakocha się w myślącym elektronicznym złomie. — Jeszcze się czepia! Zabójca Psów rzuca o podłogę wijącym się ciałem dziewczyny. Z jej ust wyślizguje się oberwany złoty breloczek. Tylko w kurczowo zaciśniętych palcach wciąż trzyma splątany, fosforyzujący kłąb. Zapach piżma i potu. Zielonkawy połysk na łysym czerepie Sarabii. — Cha–cha–a–ach! — śmiech psa. — Nie—nie, on prosił… — bełkocze ktoś. — Tak bardzo… On błagał, żeby nie wcho–o–dził nikt… — Dalej — Sarabia z ogniem w oczach. Krwawy paznokieć kieruje w kąt. Sam się zatacza bryzgając czarną krwią z rozdartego ucha. — Ż–żebyście w–wie–dzieli… Przy drzwiach dwie połyskujące głowy — czerep i kask. Owadzie soczewki i szparki wycięte w garbowanej skórze — spod jednej powieki zwisa strzęp odklejonej rzęsy. Kilka strzałów wierci otwory w skórzanej tapicerce. Pięć szpar — jak ślad po cienkich palcach zapuszczonych w głąb rozmiękłego mechanizmu zamka. Wystarczy jedno kopnięcie podkutym obcasem i drzwi odskakują do środka. Mrok. Jeszcze jedne drzwi. Tryumfujący wrzask. Chwila ciszy. Znów krzyk. Raz za razem szczeka pistolet i pod sklepieniami betonowych grot nabrzmiewa przejmujący do szpiku kości ryk rannego zwierza, jakby zbudzonego w barłogu. Dwa cienie wyskakują przez wyważone drzwi. Strach. Twarze w krzywym zwierciadle szyb. Za oknem dziwny brzask wlecze ku sobie nagą czaszkę i żółty hełm. Różowe zęby wyszczerzone w maskach skręconych tym samym przeraźliwym grymasem. Zakrzepły strach w przelotnym błysku ocznych gałek. Czarna walizka — łukiem o ścianę. Trzask. Pęka sprężynowy zamek i plik druków rozwiewa się w gęstym powietrzu. A oni już tam — brzęk kruszonego szkła i niemal równocześnie warkot zapuszczonego motoru. Od razu na wysokich obrotach. Przezroczysty owad uwięziony w ognisku jasnego, aż białego światła. Dziewczyna przyciska do piersi pachnący piżmem siwy skalp — szpakowate włosy wyleniałej peruki. Jeszcze się sypie włos. — Nie możecie zostawić mnie tutaj! W pełnym świetle pochwycony chrząszcz zdobywa się na niezręczny, panicznie gwałtowny manewr. Helikopter zrywa wątłą barierkę i wlecze ją zaczepioną o płozy podwozia, znika z brzemiennym stekiem płatów poziomego śmigła, prujących różowy kisiel. Za nim biegnie świergot cienki, lecący z wysoka — ogniste punkty przeczesują mrok. Tylko słoneczny krąg trwa nieruchomo niby świetlna plomba naklejona na wyduszony bok akwarium. Dziewczyna chwiejnie podnosi się z podłogi. Półnaga przygarnia do brzucha skołtuniony kłąb białych włosów. Zatacza się i odstępuje krok. COŚ stoi w drzwiach gabinetu. Twarz dziewczyny sinieje, zdaje się czarna pod żółtym woskiem zapadniętych policzków. W przeraźliwej ciszy, jak ślepiec prowadząc dłonią po ścianie, cofa się aż do szklanej gwiazdy — czerwonej blizny w płaszczyźnie okna–ekranu. Każdy ma rolę, którą musi dograć do końca — choćby szczękał zębami. Czarne włosy bezładnie zwieszone wzdłuż jej nagich ramion i piersi skurczonych, jakby je owionął mroźny oddech. Nawet nie czuje cierni szkła, na których stopy zostawiają krwawy ślad. Próg platformy z wybitym oszkleniem drzwi. Z góry blask reflektorów zaprasza na plan. W dole płonąca kometa ciągnie za sobą tłusty, czarny dym. Dziewczyna — jej cień — na samej krawędzi. COŻ zatacza się w jej stronę i słaniając wlecze przez pokój. — Nie–e–e–e! Jeszcze jeden krok wstecz. Oberwane pręty barierki. Szkarłatny smog. 22 WRZEŚNIA — DRUGIE DNO To chyba wszystko. Mam dość. Siedem dni temu po raz ostatni widziałem swoją twarz; zapadnięte policzki, oczy podkrążone, lecz wtedy jeszcze z wiarą, że na coś mnie stać. Siedem dni powinno wystarczyć, aby stworzyć ten świat. W sobie samym i ponad żelbetowym stropem mojego bunkra. Powiedzieli mi: „Oto twój dom. Żebyś mógł znaleźć czas. Każdy na zmianę przyniesie ci trochę żarcia. Obok masz gdzie za sobą spuścić wodę. Tego progu nie przestąpisz prędzej, zanim będziesz się mógł czymś wykazać. Zostawiamy cię teraz w ciszy i spokoju”. Fakt. Pokój pozbawiony okna — bodaj judasza na świat. Nade mną masywny strop. Jeżeli zgasić światło — przez tynk przebija fosforyzujący pas, obiega wkoło pomieszczenie i ostrą strzałką wskazuje drzwi. Jeśli w ciemności wyciągnąć rękę, może się zdarzyć, że palce odczytają spod tynku: „ich grolle nicht”, a z wierzchu, nałożone po latach, dzisiaj równie od prehistorii bezkształtne w realnym świetle, pod skórą bunkra głęboko wyryte: „…nie zginęła”. Obok inicjały niczyje — AK. Kiedyś tu były trzy poziomy cel. I trzy generacje strażników więzienia. Każda społeczna formacja powołuje do bytu swoją służbę, bezpieczeństwa, — czy będzie nią gestapo, czy inna żandarmeria. Każdy ma prawo do nadziei na przyszłość. Taki mój spokój — wystarczyło pędzlem przejechać po ścianach. A przedtem wapno przyrządzić specjalne, w moździerzu wielkim jak każda IDEA, z rozbitych na miazgę kości TYCH, KTÓRZY BYLI PRZEDTEM — tym wapnem wypełnić zmarszczki cegieł, zakneblować im usta i wymazać pamięć. Kiedy zacząłem zbierać wycinki z gazet, kiedy po raz pierwszy usiadłem naprzeciwko maszyny do pisania — wszystkie moje zamierzenia wydawały się proste i nieskomplikowane. Twarde uderzenie czcionek wybiło nazwisko i roboczy tytuł. Byłem pewny swego. Wizja nabierała rozmachu, krzyżowała wątki leksykalnych szarad. W zakamarkach podświadomości każdego z nas, z osobna, zakorzeniło się poczucie osobistej bezradności wobec architektury świata. Nie potrafiąc w całości ogarnąć jego bogactwa, szukamy rekompensaty w symbolach, pustej grze słów, która nobilituje nasze odczucia, obleka w ciało wszelkie wstydliwe pragnienia; w rzeczy samej zaś, nas — maluczkich i przytwierdzonych do ślepego podwórka — uskrzydla barokową terminologią. Słowem–mitem. W ten sposób, jeszcze nieświadomi własnej siły, stajemy jako Dawid w opozycji Goliata — jakim jest rzeczywistość otaczającego nas świata — i miast szukać kamienia, sięgamy po arsenał tarcz, nagolenników, wierzeń i słonecznych okularów — jedynych, w naszym mniemaniu, niezawodnych puklerzy. Stąd właśnie rodzi się przede mną koralowa rafa, podnosi kolumna Trajana, Tadż–Mahal, zawiązuje w prochu zikkurat Boga Księżyca, „metaliczna pagoda” z K’ai–feng, mauretańskie minarety, piramidy pustyni i dżungli, kolumny Luksoru i stoki wulkanu Rano–raraku. Wreszcie w ten obraz mogę wejść przez wyłom w kamiennych megalitach Stonehenge albo przez bramę w Sańczy, toranę ze zwierząt i karłów podtrzymujących trzy lekko wygięte architrawy — rzeźbione misternie, poza którymi dopiero zacznie się moja prawdziwa pradakszina — droga za słońcem — prosto we wnętrze Wszechświata. I będę w nim rozsiewał kosmogonie mitów, będę zapładniał brzuchy planet i — aby samemu nie stanąć oko w oko z tym, czego pojąć nie mogę — będę gnał przed sobą eszelony TYCH, KTÓRZY PRZYJDĄ PO NAS, zespawanych w pancerze i pełnych wiary w posłannictwo swoje, mrowiących się w statkach tak ogromnych, że im w dyszach skręconych z przestrzeni całe gwiazdy eksplodują seriami. Jakże łatwo popuścić wodze. W płaszczyźnie obrazu. A gdyby TO można było każdym słowem powołać do bytu? Jak by się wtedy kształtowało nasze poczucie odpowiedzialności i winy? Wciąż w oderwaniu od realiów ekologicznych, politycznych, kulturowych, socjalnych i historycznych? Przecież wiem, że nie sposób zerwać tej pępowiny. Tylko trzeba się wyrwać z płaszczyzny obrazu. Czuję przecież, że coś dojrzało we mnie — dręczy po nocach i spokoju nie daje nawet teraz, kiedy ślęczę nad nie dokończonym maszynopisem. Ten schron głęboko pod ziemią czeka, abym ja z niego, jak coś ze mnie — mogło się narodzić wreszcie. Czego się boję? Że nie jestem gotów? Jak jednak dokonać arbitralnej analizy, która odrzuci otoczkę mitów narosłych w naszej świadomości, zagęszczonych krętymi nerwami sloganów, pustej demagogii, idiomów, spod których — jak z tysiącletniego zwałowiska śmieci — trudno obnażyć nieskalany, obiektywny obraz otaczającego nas świata. Nigdy przecież nie przyłożyłem oka do okularu teleskopu skierowanego w kosmiczną przestrzeń, nie prześledziłem wzrokiem poziomów naszej mikrostruktury — nawet tych oczywistych, nie odczytałem też żadnego z papirusów ani nie spróbowałem odetchnąć prawdziwą oceaniczną głębią. To fakt bezsporny — nie odwiedziłem żadnego z laboratoriów prawdziwej Nauki, tkwię na jej okrainie — głaz nieruchomy, któremu od czoła odbijają się ente rykoszety echa. Nazbyt ograniczony jestem cudzą percepcją i ułomnością przekazu, karmiony kaloryczną anemią ekstraktów podawanych przez podręczniki, książki i prasę. Cokolwiek 10 — Druga… wiem — jest żałosną pamięcią, niekoniecznie moich skażeń i wypaczeń. Przez tych siedem dni raz tylko, z celi nade mną — pewnie się tam zebrało kilku moich przyjaciół — brzęk strun usłyszałem i słowa pociesznej ballady: „Z telewizji twoja matka, z gazet dzieci — do zrobienia, żona jakby trochę z radia, a ty cały — z obwieszczenia… Pamiętam, pomyślałem wtedy, kto dał mi prawo, abym i ja jeszcze — kolejne ogniwo w ciągu dokonującym przekształceń prawd obiektywnych i nie skażonych percepcją administracyjnej kroniki gatunku homo sapiens — zapomniał o odpowiedzialności słowa obowiązującej dziennikarza, publicystę, prozaika, poetę nawet, reżysera, krytyka i czort wie kogo jeszcze. Każdy z nich przecież — słowem pisanym, mówionym, transponowanym w obraz — przyczynia się do piętrzenia, pro arte, gmachu wieży Babel — nie tyle naszej wiedzy, świadomości i wiary, co ślepych przekonań albo danin podporządkowanych tym, których ponad naród wynieśliśmy sami. Jest to cytadela i Biblia naszego milczenia, świadomego odseparowania się od węzłowych problemów naszego TU i TERAZ. Dlaczego ja sam siedzę przy tym biurku i na użytek własny dokonuję syntezy iluzorycznych światów, tyle mających wspólnego z rzeczywistością, co najwymyślniejsze okazy fauny i flory, którymi tacy jak ja zasiedlili Wszechświat — stworzeniami tak bezradnymi i ubogimi wobec dokonań najzwyklejszej ziemskiej biologii, równie prymitywnymi, co najstraszniejsze i najwspanialsze modele społeczeństw wydumanych na papierze, biorących w łeb w konfrontacji z rzeczywistością. Tylko bowiem prawnie sankcjonowana tendencja tworzenia wielkich mitów daje nam prawo do oszukiwania się myślą, żałosną nadzieją, że gdzieś nad poziomem brudnej szkarłatnej mgły, nad warstwą wszechogarniającego smogu, w kosmicznej niemal partii szklanych domów — powstaje kolejna Utopia. I bynajmniej nie jest to zakorzeniony we mnie katastrofizm. Lecz każde społeczeństwo zawsze utożsamiałem sobie z organizmem biologicznym człowieka z osobna. Jeśli mnie rozpiera fizyczna krzepa — nie zawracam głowy lekarzom, nie wyłuszczam im zachwytów nad sprawnością działania moich nawet najważniejszych wewnętrznych organów. A jednak wystarczy odrobina bólu, pierwsze ukłucie w okolicy serca lub marginalny uraz serdecznego palca i — chory jestem, rozpalony drżę od gorączki trawiącej me ciało i szukam panaceum, krzyczę tym głośniej, im potężniejszy ból skręca me wnętrzności. Sztuka, w szczególności literatura, jest najczęściej rejestracją tych właśnie stanów, jest kronikarzem stressów, konwulsji i spazmów, zarówno tych wzniosłych, jak i tych, co upodlają. Jedne zresztą nie istnieją bez drugich, cóż — gdy bardziej jest pożądane krzyczeć z zachwytu, choć jęk bolesny mniej kryje fałszu. Tymczasem siedzę, z woli własnej, zamknięty w pokoju bez okien, i piszę, że za ścianami tego piwnicznego pomieszczenia coraz potężniej ciąży widmo kosmicznej zagłady, że ciała, umysły, domy i maszyny drąży trąd przeraźliwy i nieuchronny. Jak łatwo szukać źródła rozkładu w dalekim kosmosie, kiedy tysiące przyczyn lęgnie się w naszej własnej, tak przewrotnej głębi. Niewiele się przyda resztka mej uczciwości, oby jej starczyło na tę świadomość przynajmniej, że — cokolwiek napiszę, jakie bądź imiona nadam postaciom mojego satiriconu, choćbym chciał — nie ucieknę od przetwarzania realiów mojego małomiasteczkowego Wszechświata, gdyż tylko on jest tym, co mogę zaręczyć sumieniem; w kręgu całego pi zyrodcznawstwa — jodynie jego realia są dla mnie namacalne, czasem radosne, częściej bolesne, są jedynym podmiotem, za który ręczy moja odpowiedzialność słowa —gdyż są moim dniem dzisiejszym. Kiedy więc spragniony tożsamości miejsca i czasu, nie ograniczonych perforacją literacko—ideowego programu, przecieram powieki zmęczone całodzienną pracą i sięgam do prasy — w kręgu mojego Wszechświata jestem najbardziej dotkliwie; kiedy włączam radio i pokrętłem strojenia usiłuję odszukać echo najbardziej mi bliskie w wielojęzycznych odgłosach przestrzeni — chwytam to, co konkretne, skrypty dzienników, a w nich przelotne ułamki większej treści, zagubione: „President Carter nas speak about Sahara problem…” i o centymetr zmieniając długość fali: „Der President Jimmy Carter hat sich über das Thema Sahara ausgesagt…”, tuż obok, przelotne: „Le president Carter a annonce son avis sur le Sahara…” — aby w tym samym ułamku chwili i rzeczywistości odnaleźć czytelne dla mnie, nie jestem poliglotą, swojskie: „Spółdzielnia Rolnicza w Elblągu podjęła ‘nową inicjatywę…” I bynajmniej nie napawa mnie optymizmem niezbity dowód indywidualnego podejścia do sprawy. Więc wracam do swoich papierów, w ich chaosie chcę doszukać się treści, która — być może — stanowi o tym nieodwracalnym sprzężeniu warsztatu myśli i słowa z najgłębszą tradycją. Kartkuję maszynopis, choć nie trzeba wcale, już na pierwszej stronie — DRUGA JESIEŃ. Rozumiem. Sam tego nieświadom, usiłując za każdym razem świadomość przegranej pokryć ucieczką jeszcze dalej; zaczerpnąłem tytuł z artezyjskiej studni. Po dowód wystarczy sięgnąć na biblioteczną półkę i wyciągnąć cienką książeczkę nauczyciela rysunków z drohobyckiego gimnazjum, „Drugą jesień” Brunona Schulza; ,,… Piękno jest bowiem chorobą, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji…” Teraz dopiero pojmuję, może nazbyt późno, daremność wszelkich idiomów, uwzniaślającej mimikry, przy pomocy której chciałbym treść i słowo oderwać od rodzimej gleby. Więc szperam dalej, po własnych kieszeniach, i wyciągam wszystko, co dotyczy mnie samego: skasowane bilety tramwajowe, gryzmoły pisakiem na cienkich serwetkach, książeczki w twardych okładkach — puste rejestratory mojej powierzchowności. Bez przynależności. Znajduję tam imię — własne, nazwisko — po ojcu, wiek — 26, wzrost — średni, niebieskie oczy, znaki szczególne — nie ma. Brak. Nic to — pech. Szczęście może? W innej okładce — świadectwo aktywnej obrony życiorysu: Kat. „A” — przeniesiony do rezerwy bez odbycia służby wojskowej. Bez odbycia. Pech. Szczęście może. I od razu lżej jakoś robi się na duszy, choć nie znalazłem tam nadziei na jutro ani w skryości ducha hołubionych mitów — po zaściankowej szlachetczyźnie i resztkach wileńszczyzny, zanim przekoczowały w inne continuum, zostawiając po sobie łopianowe grzędy i zarośla ostu porastające wzgórze, gdzie jedyny ślad zabudowań to pieczołowicie rozgrzebane doły i cztery pnie tysiącletnich lip — spiłowane przy samej ziemi. Wystarcza mi to smętne uświadomienie społecznie i osobniczo bezużytecznej genealogii — i odnajduję swoje realne TU i TERAZ. Tkwię przecież w bunkrze, który zawsze służył za ostatnie schronienie. Na biurku maszyna do pisania, stosik kartek — przez okres dobrowolnego zesłania wyrósł znacznie; w szklanym kloszu nocnej lampki odbicie nędznej fizjonomii ze zwieszonym wąsem — reliktem sarmackiej legendy; na podłodze torba, obok wala się notes — w nim adres i telefon tej, która pomaga przetrwać — i za to ją kochasz; w kącie tej pracowni—celi, pod fosforyczną pręgą na ścianie, stoi zagruntowany blejtram obrazu, który rok temu obiecałem jednemu z przyjaciół — ma to być promień światła przenikający w rodzącą Wszechświat płeć kobiecą; w lewej szufladzie biurka — pamiętam — tekst „Ballady o moim Guru”, równie daleki końca, gdyż obiektywne okoliczności społeczno—polityczne mojego Guru zmieniają zbyt często. Chociaż to właśnie może być dla ballady puentą. Na pozór — zupełnie zwykły pokoik, zagracony nieprzydatnymi rzeczami, sprawami, myślami — jeszcze gęściej; piwniczny antykwariat, zdawałoby się — oderwany od reszty Wszechświata, gdzie nie przenikają odgłosy doraźnych bolączek sąsiadów zza ściany ani senna gorączka dogorywającego Ma. Gdyż mamy 22 września i jutro rozpoczyna się kalendarzowa jesień, a realnie już trwa, jakby — słowami Brunona Schulza — „W ciszy tych dni głębokich i pięknych— zmieniała się niepostrzeżenie materia listowia…”. Chciałabym i ja wymyślić coś, oo by się mogło od razu ziścić. Przecież socjologia daje bezpośrednie dowody na to, że największym osiągnięciem ewolucji nie są bynajmniej uwarunkowania społeczeństw, lecz właśnie osobowość. Czego się więc boję? I czymże jest wreszcie domena, której próg waham się przestąpić? Przewidywaniem przyszłości? Wizją ad bene placitum? Mitologizacją teraźniejszości? Nawet matematyka nie objawiła się przed nami od razu w formie niezależnej od metod eksperymentalnych. Podlegała normalnym prawom ewolucji od czasów Egiptu i Babilonii, lecz dopiero Grecy związali ją ściśle z abstrakcyjną perfekcją logiki, a i tak minęło wiele wieków, zanim matematyka stała się uniwersalnym narzędziem opisu wszelkich zjawisk. Żadna inna gałąź ludzkiej wiedzy nie objawiła nam się natychmiast w formie doskonałej. Z mitów kosmogonicznych, z religijnych wierzeń, z astrologii wreszcie ukształtowała się współczesna astronomia. Poprzez alchemię opętaną tropieniem eliksiru życia i filozoficznego kamienia, przez bezskuteczne poszukiwania flogistonu, aż do nowoczesnej atomistyki — rozwijała się chemia. Analogicznie w warsztatach rzemieślników, w imaginacji filozofów Chin, Indii czy Egiptu zawiązywały się prawa mechaniki, termodynamiki, optyki, żeby po tysiącach lat uformować fizykę jako naukę doświadczalną, podstawę nauk przyrodniczych. Z tradycji magii, z rytuałów szamańskich, z teurgii i teumaturgii, z suszonych żab i jaszczurek, z puszczania krwi, moczenia, kadzenia i zaklinania w linii prostej wywodzi się cała współczesna medycyna. Jeżeli wreszcie ekwilibrystyki fakirów, wszelkie kabały, słuchy o telekinezach, telepatiach, lewitacjach, psychochirurgiach, zaczynamy wiązać z różdżkarstwem, hipnozą, z elektromagnetyzmem żywej komórki, z bioenergetyką, i z tych cegiełek już się nam jawi przyczynek do nowej nauki — psychotroniki; czy wolno dzisiaj przed czymkolwiek wytyczać granice? A co, jeśli istnieje efekt finalny owych prób wyobrażania sobie abstrakcyjnych światów, nieudolnego jeszcze meldowania, „przepowiadania przyszłości”, wróżenia z magicznej kuli, którą jest — nic innego przecież — tylko JAŻŃ człowieka; w obecnym naszym rozumieniu — apogeum ewolucji. Czymże więc stać się może — ponad bezradną futurologią — wyobraźnia Morusa, Verne’a, Wellsa, Stapledona, Orwella, Huxleya czy wre— szcie Borgesa, Lcma, Ballarda, Aldissa, Strugackich i Dicka? I dlaczego sama myśl, źte może być coś jeszcze, napawa mnie takim lękiem? Nie wiem. Czuję tylko ucisk w skroniach i chciałbym stąd wyjść. Nie mogę. Muszę tu tkwić — przeklinając własne i innych proroctwo, zanim jeszcze podporządkuje sobie prawa tego Wszechświata i stanie się: WYROCZNIA! Boże mój! Cóż za szaleńcze prześladują mnie myśli! Może i osobowość nasza jawi się rzeczywiście szczytowym osiągnięciem ewolucji — jak trudno jednak zachować jasność myśli, kiedy jesteś zmuszony zbyt długo zostać sam na sam ze sobą. Powinienem stąd wyjść — nałożyć buty, dżinsy, wyświechtaną bluzę lub sweter, a może — dla odmiany — wybrać zostawiony w szafie, przez poprzedniego lokatora pustelni zapomniany, stary dwurzędowy garnitur i białą koszulę z gustownie dobranym krawatem—symbolem. Podwieszę spodnie na szelkach, naciągnę skarpety i nie zapomnę bielizny, gdyż idzie jesień i niedługo dosięgną nas chłody. A zresztą —przecież od wielu dni nie wytknąłem stąd nosa i nie wiem, co się tam dzieje, za ścianami moje] pracowni, masywnymi jak przeciwatomowy bunkier. Może bez mojego udziału i mojego proroctwa świat zmienił się tak bardzo, że wiatr przeniknie mnie do samej głębi? Ryzykować nie warto. Ryzyko nieposiadania ciepłych kalesonów jest apoteozą wolności naszego ciała, rozumu, ducha oraz słowa. Dosyć. To również specyficzna umiejętność, ewolucyjna adaptacja psychiki — umieć powstrzymać to, co wzbiera, gdzieś w środku jaźni albo pod siódmym żebrem, gdzie na każdego dybie jego prywatna Somosierra. Zanim stąd wyjdę — muszę przedłożyć PROJEKT. Taką wizję, żeby mnie sumienie nie chwyciło za gardło, kiedy słowo zostanie natchnione mocą sprawczą. Czy jednak ktokolwiek z nas potrafi stworzyć takie PAŃSTWO, aby ‘z całą odpowiedzialnością powiedzieć: NIECH SIĘ STANIE! — i niech da wam szansę. Żaden PROGRAM, żadna KRYTYKA, czy będzie nimi Gniew, Kontestacja czy — dla odmiany — Oportunizm, nigdy nie ustanowią wytycznej dla Literatury. Więc i ja nie powinienem mojej z nią przygody traktować jako Posłannictwo. Jest to wycieczka psa zapuszczającego się w ciemną uliczkę — idzie na węch, pod murem, po jezdni, pod kołami bryczek, chodnikiem albo w rynsztoku — choć perspektywę ślicznie wytycza szereg jasnych punktów, latarń–drogowskazów, krytyków i teoretyków — oni wiedzą najlepiej o tym, co jest dobre, co warto, a co nie jest mile widziane, kto Wodzem, gdzie Prawda, jak wypada, kiedy wreszcie, kom;:, z czego i po co; na szczęście pies ma coś jeszcze nad empirię węchu i wzroku, a słupy latarń są mu potrzebne — nie powiem — żeby w potrzebie podnieść nogę. Aby jednak wpasować się w przetarty szlak gatunku, w oczekiwaną ode mnie i wymaganą normę, w pewien stereotyp myśli, barwny tok narracji, dialogów, pseudofilozofii — najlepiej sięgnąć do praźródeł. Mam przy sobie, starannie ułożony pod ścianą, stos pozycji w lakierowanych okładkach. Jest też trochę klasyki, lecz zewnętrzną szatą przyćmiewa ją bez reszty kilkadziesiąt numerów „Analog” i ,,Galaxy”, jeden czy dwa „Playboye” — obok strawy dla sprzężeń płeć–oko przedstawiających literackie wizje sex–shopów przyszłości. Można też znaleźć ostatnich sprawiedliwych w upadłej republiki, mam pod ręką jeszcze nie rozpakowany z brązowej koperty — kwintesencja dobrego smaku, austriacki periodyk krytyczny „Quarber Merkur”, gdzie Franz Rottensteiner na swym krytycznym warsztacie rozkłada na łopatki co ciekawsze pozycje światowego rynku SF–owej formy pierwotnej, zanim z jaja, liszki, z prymitywnej poczwarki wykluje się forma doskonała — ponad literaturą — siostra delfijskiej wyroczni. Wtedy nie miałbym prawa nikomu odbierać nadziei. Dzisiaj — wystarczy rozciąć kopertą, na chybił–trafił otworzyć gruby zeszyt, przekartkować strony szukając początku. Cała nadzieja, że — czytając z rozpędu — chwyci się tyle natchnienia, bodaj odrobinę inspiracji nieoddzielnej od podglebia żeby tego starczyło na ostatni już rozdział. Potem można będzie rozprostować kości, w stęchłej atmosferze zostawić bagaż niepotrzebnych lęków i wyjść pod odkryte niebo. W tym cała moja nadzieja, że — po długiej nieobecności — wyjdę wreszcie z podziemia; wolny — we wszystkich tego słowa znaczeniach. Tak więc, zastrzyk ostatni: „QUARBER MERKUR” Nr 127 STÓŁ SEKCYJNY FRANZA ROTTENSTEINERA V. Czanda — „Inwazja” („Analog Science Fakt — Science Fiction” — Copyright by Moon and Faysal Publications, Inc. 1999) ,,…Earl ściągnął przez głowę elastyczny jeszcze płat skóry pokrywającej plecy i ramiona, uwolnił stopy ze zbędnych fałd mięsa i naskórka łuszczącego się między palcami, jak rękawiczki odrzucił na podłogę ciągliwe strzępy białka, które zlepiały palce i nie pozwalały w pełni rozwinąć kościanych wypustek z metalicznym rdzeniem. Aby dopełnić fizjologicznego strip–teasu strzepnął z czaszki liszaje rudych włosów. Jeszcze raz spojrzał na odwłok dawne— go ciała — walający się u stóp balon przekłutej, śniętej błony z dubeltowym układem rąk, nóg i szpar pod luźnymi zwitkami powiek. Nareszcie wolny, wyzwolony z bladych worków przemieszanych z odrzuconą wcześniej otoczką dwurzędowego garnituru, białej koszuli z nie rozsupłaną pętlą krawata, szelek, skarpet, przepoconej bielizny — przepoconej ze strachu, kiedy ten ktoś — kim był przedtem — wył z przerażenia i tarzał się po podłodze, łkał i błagał — sam nie pojmując kogo i o co, pełzał znacząc ślad drogi ślimaczej ze strachu puszczonym moczem, spermą i śliną; bez szansy odwrotu czołgał się w magicznym kręgu obwiedzionym fosforyczną farbą. Earl przekroczył grudę łachmanów i stanął przed ścianą — wobec jego ciała lustrzaną. Sutkowa wysypka źrenic — ciągiem wyprysków zaogniona na obwodzie miedzianego czoła — skoncentrowała w czaszce holograficzne odbicie smukłej, szkarłatnej postaci. — Taki więc jestem — powiedział.” Proszę mi wybaczyć ten cytat nieco przydługi, lecz — dla prostoty analizy „Inwazji” V. Czandy — najwygodniej było posłużyć się fragmentem tego utworu, dobitnie charakteryzującym bełkotliwą stylistykę języka i obsesyjną skłonność Autora do taniego powielania wzorców rodem z horror story. W tym świetle nawet pobieżny rzut oka na genezę i ewolucję gatunku SF pozwala odnaleźć właściwe motory działania fantastyki na współczesnego odbiorcę tego kręgu literatury. Wystarczy przypomnieć sobie „First and Last Men” i „Odd Johna” Olafa Stapledona, „Pierwszych ludzi na Księżycu” czy „Maszynę czasu” Herberta G. Wellsa, wystarczy sięgnąć do takich klasyków, jak Lem z niezapomnianą „Solaris”, „Głosem Pana”, „Cyberiadą” i „Próżnią doskonałą”, jeszcze raz wrócić do najwybitniejszych powieści spółki autorskiej Arkadego i Borysa Strugackich, aby uświadomić sobie, jak niewiele zostało ze świetności gatunku literatury, który miał za ambicję adaptowanie Kafki. Ionesco, Becketta i Bułhakowa; gatunku nie tylko przewidującego, lecz — przede wszystkim nawet — próbującego wytyczać rzeczywiste tendencje socjologicznej i technologicznej ewolucji naszej cywilizacji, w oparciu o rzetelne przygotowanie naukowe albo przynajmniej „dobre wyczucie” twórców. Dorobek spadkobierców tych tradycji świadczy najdobitniej, jak daleko pragnienia te przekoczowały w sferę nieziszczalnych a pobożnych mitów. Dzisiejsza fantastyka stała się prymitywnym odzwierciedleniem wyłącznie dominujących i tak aktualnych kierunków penetracji nauki i rozwoju techniki, nie mówiąc o manowcach ziemskiej kultury i socjologii. SF naszej doby zagwarantowała sobie dopływ świeżej krwi na zasadzie pasożyta żerującego na fali koniunktury, bieżącej mody, snobizmów, w najlepszym wypadku — inwencji uczonych. Jest to posłannictwo co najwyżej pomywacza talerzy po Lucullusowej uczcie. Przypadła nam smutna rola naocznych świadków degradacji byłej awangardy literackiej na niziny cywilizacyjnego śmietnika kultury, gdyż z siebie samej science fiction nie jest dziś w stanie dać czegokolwiek. Ograniczona ekstrapolacja w przyszłość, tendencyjnie i bez wyczucia eksponowanych elementów teraźniejszości, powołuje do bytu utwory w rodzaju „Sexplosion” Simona Merril, powstałego z bolączki sex–boamu i doprowadzonej do absurdu erotyzacji społeczeństwa. Z kolei fala upowszechniania środków halucygennych i narkomanii w mig znajduje odzwierciedlenie nawet w twórczości mistrzów gatunku, czego przykładem niech będzie „Kongres futurologiczny”. Podobna tendencja kursu po linii najmniejszego oporu sprzyja też pojawianiu się pozycji w rodzaju „Inwazji” V. Czandy (charakterystyczna pretensjonalność pseudonimu — V, to zapewne pochodna łacińskiej victorii, natomiast Czanda to sanskrycki Szalony, jedno z wcieleń boga Shiwy). Akcja powieści toczy się w niedalekiej przyszłości, rzec można — w dniu dzisiejszym nawet. Nieprzeliczone paralogizmy ii wewnętrzne sprzeczności narracji nie ułatwiają lektury, podobnie jak generalnie pokrętna stylistyka najprostszych sformułowań. Jeżeli jednak obdarzony mrówczą cierpliwością, ślepy i głuchy na niedoskonałości swojego bożyszcza, dozgonnie wierny gatunkowi fanatyk SF będzie się krok po kroku wgryzał w chaotyczny opis zdarzeń, które wstrząsają światem — koniec końcem dojdzie wątpliwej puenty, tyleż rozmyślnie, co niepotrzebnie, uwikłanej w migawkowe projekcje poszczególnych rozdziałów powieści. Niesamowita cywilizacja planety Earl z gwiazdozbioru Psów Gończych dokonuje niszczycielskiego napromieniowania naszego globu, które ma przekształcić biosferę Ziemi w siedlisko przydatne dla — ni mniej, mi więcej — „jednostkowego stanu cywilizacyjnej aktywności Earlów”. Jak wybrnąć z tej kazuistyki? Nic łatwiejszego. Autor sam podaje następującą wykładnię: istoty z gatunku Earlów są rodzajem kosmicznych pasożytów, niezmiernie starą rasą, która penetrując przestrzeń jednocześnie wewnątrz własnego społeczeństwa zachowuje stan doskonałej równowagi. Earlowie nie rozmnażają się, nie umierają, rzadko giną, są niby rasa Struldbrugsów w krainie Lunggnagg z „Podróży Guliwera” Jonathana Swifta. Żaden Guliwer ani inny podróżnik nie musi jednak wybierać się na poszukiwanie krainy Earlów. Prędzej czy później każdy i tak zostaje jednym z jej mieszkańców. Paradoks? Bynajmniej. Więcej — z istotami tymi w ogóle nie można nawiązać kontaktu, gdyż ich natura po prostu nie uwzględnia przełamywania bariery między światem a formą ich istnienia. Ich cywilizacja więc, jako taka, w kosmicznej przestrzeni nie istnieje. Erlowie są specyficzną porcją energii, tworzą przemieszczający się we Wszechświecie ‘kwantowy zapis pewnego modelu istnienia, wzorzec, który jest zarazem jałmużną, składaną przez nieśmiertelną rasę — (tym mniej doskonałym i bardziej ułomnym z natury. Kolejna wariacja archetypu „(królewicz i żebrak”. Kiedy bowiem kwantowy fenotyp cywilizacji Earlów natrafi na planetę, która gwarantuje biomasę sprzyjającą przeistoczeniu, następuje sterowane (przez nie wyjaśniony w powieści mechanizm) napromieniowanie — bezpośrednia przyczyna metamorfozy całego globu. I to jest istotne — całego, gdyż na swą kosmiczną tułaczką Earlowie bynajmniej nie wyruszyli samotnie. W kwantowym zapisie zawarta jest informacja zarówno o budowie dojrzałego organizmu Earla, dane warunkujące indywidualność psychiki każdego osobnika, jak też matryca obrazująca faunę i florę towarzyszącą. Wystarcza tego, aby w pełni odrestaurować pejzaż rodzinnej planety Earlów. Kiedy więc na powierzchnię nowej planety spłynie ostatni impuls powołujący do bytu świadomość Earlów w dojrzałych już cielesnych otoczkach (prymitywna analogia znanego w religioznawstwie „natchnienia”) — Earlowie rozpoczynają kolejny stan biologicznej aktywności praktycznie na własnej planecie, w sensie biologicznym niczym nie różniącej się od globu, skąd przed miliardami lat rozpoczął się ich exodus. Mechanizm metamorfozy jest niezwykle precyzyjny, a jednocześnie — w skali ludzkich ocen — niesamowity. Na przykład: cielesna otoczka Earlów dąży do zagwarantowania każdemu z osobników warunków optymalnych dla ograniczonego w czasie funkcjonowania — stąd nieoczekiwane zjawiska akceleracji wzrostu lub odnowy organizmów tych istot, które służą jako budulec przeobrażany w prawdziwych Earlów. Czasami też zdarza się, że istot rozumnych na danej planecie okazuje się więcej niż „porcji świadomości”, jakimi ich wnętrza trzeba dopełnić. W niczym to nie zachwieje jednak nieubłaganego procesu przekształceń, gdyż liczy się globalna wielkość biomasy poddawanej obróbce — najwyżej więcej będzie wspaniałych kwiatów, zwierzo–roślin, bajecznych potworów, które tworzyły niesamowity klimat prawdziwego świata Earlów. Im więcej — tym lepiej. Stąd, dla przykładu, powieściowe analogie do czerwonoskórej kochanki Cortésa–zdobywcy, którą uosabia Estera–Malichne, kobiece wcielenie całej ziemskiej biosfery, która: „…naga i rozwarta swym czerwonym wnętrzem — między resztkami białych ścian rozwarta do nieba, czeka dopełnienia”. Chociaż więc inna jest rzeźba terenu, układ mórz i kontynentów, inne kierunki biegu rzek i z każdym dniem niszczejące ruiny obcych budowli — jeden z niewielu śladów po zdominowanej rasie — dla biosfery danego globu pojawienie się Earlów jest równoznaczne makroskopowemu zapłodnieniu, równie nieuchronnemu, jak deszcze dla spieczonej ziemi, jak światło słońca grzejące raz słabiej, to znowu silniej. I dla każdej planety jest to zmiana pór roku na kosmiczną skalę, gdzie wiosna — to zawiązanie się koloidów w pierwotnym oceanie; lato — to miliardolecia ewolucji, tej niedoskonałej, z przejściowymi formami dojrzewającymi ślamazarnie i samodzielnie nie będącymi w stanie osiągnąć stadium doskonałości; jesień zaś — jest porą Earlów, których wspaniałość nie pozwala na ograniczenie się do energii uzyskiwanej drogą naturalnej biocenozy — cokolwiek wchłoną w siebie, w sobie spalają, aż do gramie ostatecznej entropii. Po nich zostaje tylko chłód i mrok, wiecznie martwa zima. I takie jest nowe prawo przyrody. Skoro jednak wędrówka tej koczującej biosfery nie ma na celu poznawania innych bytów, jakie wylęgły się w nieskończonym Wszechświecie, jeżeli nie prowadzi do żadnych konfrontacji — rozumnej przecież rasy z otaczającym ją światem — gdzież kryje się sens i kres tej tułaczki? Nikt tego nie wie. Nie o to chodzi zresztą. Może z ojczystej planety przegnał Earlów przewidziany w porę kataklizm; może takie tylko wyjście znaleźli dla kontynuowania własnego istnienia w Fazie Ostatecznego Rozwoju, która witalną siłę czerpie z nie swojego źródła. Tajemnicą jest nawet — kto w rzeczy samej kogo zabrał ze sobą: istoty rozumne — szkarłatną biosferę, czy było odwrotnie. Jedno jest pewne — płomienna powódź nie pyta o drogę, nie sonduje obywatelskich nastrojów, zachłystuje jaźnie i wszystkich zagarnia przed sobą. I w zamian za swój rozbłysk — uczuć, nadziei i wiary — może dać tylko przepych zgonu. Więc jest to śmierć, lecz jakże cudowna! Szarą codzienność, mozolne przemieszczanie się form żywej materii po szczeblach ewolucji zastępuje jeden wspaniały fajerwerk, erupcja nagromadzonej energii przejawiająca się w przepychu form tak doskonałych, na jakie w historii kosmosu stać było mityczną praojczyznę Earlów — nawet nie musisz prosić, sama ci doskonałości użyczy, po— nad granicami państw i wszechświatów zapali przepyszne lichtarze planet, posieje szkarłatne Kwiaty. Jest to więc mit Earla — kosmicznego Narcyza, który miota się, przestrzenie Wszechświata przebiega w poszukiwaniu zwierciadła planet, a kiedy znajdzie — spala się w sobie, przeklęty przez niebiańską Nemezis, i odchodzi dalej, zostawia po sobie jałową skorupę ziemi, która wszystkimi sokami sprzyjała jego miłości obłędnej, odchodzi — w poszukiwaniu nowego zwierciadła. Tyle, pokrótce, zasadniczej treści „Inwazji” V. Czandy. W kilku marginalnych rozdziałach Autor sugeruje wprawdzie istnienie jakichś innych sprzężeń motywujących efekt finalny, tajemniczych głębi, drugiego dna szuflady, nieledwie społeczno—politycznych i filozoficznych podtekstów, lecz świadczy to jedynie o zręcznej kokieterii Autora, który swą nieudolność pragnąłby dopełnić ekstraktem bardziej ważkich treści. Trudno jednak dopatrywać się nieoczekiwanej przenikliwości tam, gdzie treść przytoczona powyżej zupełnie serio została przypisana powieści! Bez przymrużenia oka, bez prób rozwikłania akcji w płaszczyźnie groteski, za to z namaszczonym celebrowaniem ziemskiej apokalipsy! Oczywiście wątpliwa erudycja i skrajny infantylizm Autora w zagadnieniach współczesnej fizyki i biologii (do czego się lekką ręką przyznaje!) nie pozwalają mu, choćby w przybliżeniu, sprecyzować charakteru owego promieniowania, zdolnego samorzutnie ingerować w wewnętrzną strukturę materii i przebudowywać żywe organizmy — co dzieje się zresztą z pożytkiem dla czytelnika, który takowy dowód obeznania z „uczoną” terminologią mógłby potraktować in extenso serio. Można zadać sobie pytanie, co też natchnęło Autora do przedstawienia takowej idee fixe — z gruntu pozbawionej głębszej warstwy znaczeń? I tu właśnie musimy mu oddać swoje — nie doceniliśmy jego komercjalnych uzdolnień. Tu bowiem pogrzebana jest tajemnica pojawiania się takich właśnie, nie innych powieści. Nic prostszego przecież, jak sprzedać aktualny jeszcze, jak świeża bułka ciepły, ledwie wyobraźnią zabarwiony obraz rzeczywistości. Proszę spojrzeć za okno. Nie minęło jeszcze lato stulecia, słoneczna jesień zabarwia lasy i parki odcieniem dawno nie spotykanej czerwieni. To w rzeczy samej jakby zapowiedź innego, bajecznego świata, proroctwo raz na tysiąc lat trafiającej się najwspanialszej piątej pory roku. Sezon kanikuły przyniósł kilkanaście sensacyjnych doniesień prasowych, mających na uwadze letnią pielęgnację stressów przeciętnego obywatela; wybitny naukowiec ma nieostrożność przedstawić do publicznej wiadomości wyniki radiowego nasłuchu kosmicznej przestrzeni i — wystarczyło. Pech w tym, że inwencji V. Czandy daleko do błyskotliwego talentu Orsona Wellesa, którego słuchowisko radiowe, oparte na „Wojnie światów” Herberta G. Wellsa, wstrząsnęło kiedyś opinią publiczną Stanów Zjednoczonych. A poza tym, przyznajmy się szczerze, trudno dzisiaj wywołać panikę w kręgu zagorzałych wielbicieli science fiction, dawno obytych z mitomanią kosmicznych inwazji. APOKALIPSIS Earl przekroczył grudą łachmanów zwalonych na ziemię i stanął przed ścianą — wobec jego ciała lustrzaną. — Taki więc jestem — powiedział. Rozejrzał się wkoło. Niewiele tu było przestrzeni. Pomieszczenie bez okien, tylko drzwi na pół wysadzone z futryny. Ledwie stawiają opór przed pierwszym posłańcem Diweryksa — napierającym z zewnątrz zwiadem szkarłatnych korzeni. Samotne biurko też strzela świeżymi pędami powoju — językami złotego płomienia. Drewno ugina się pod ciężarem rdzawej maszynerii. Pod czarny wałek wkręcony prostokąt kartki. Szybko żółknący pergamin. Tylko przy górnej krawędzi nierówny rząd liter. Jedenaście znaków. Nic dalej. Puenta niedokończonej spowiedzi. „Skąd znam istotę tych rzeczy?” — pomyślał. Lśniącym kruszcem nakrapiane korzonki zwieszają się od zeszklonego blatu i wypełzają z szuflad. Drżące wyrostki jeszcze śpiącego Diweryksa instynktownie zapuszczają się w stos białych błon, szukają pokarmu. Zeschłe liście — niegdyś starannie wprawione w okładki — wyślizgują się z uchwytu grzbietów, w jednej chwili napiętnowane żółcią prehistorii, zetlałą i mało ważną, rozsypują się pod dotykiem wąsów Diweryksa grzebiących w brunatnym torfie, wysysających resztki soków, wilgoci i treści. „Skąd wiem to wszystko?” — zastanowił się znowu. Złuszczające się warstwy papierowego naskórka obnażają zawartość coraz głębszych pokładów, rozdziały obumarłych znaczeń, dalsze strony upstrzone czarnym ziarnem. Earl wzruszył ramionami i przeciągnął się jak po przebudzeniu ze snu głębszego niż drzemka pod okiem Gabiji. Pod niskim stropem płonie samotna żarówka — źrenica na nici światłowodu, żywe oko zapuszczone stamtąd, gdzie płonie prawdziwa Ga—bija, demon ognia i relikt wiary w życiodajność kosmosu. Earl rozluźnił harfę żeber i westchnął — wchłonął światło przez miedziane tracheje. Stuokim spojrzeniem raz jeszcze zamknął w sobie całe pomieszczenie. Nie wiedział skąd — jakby fosforyzujący pierścień ogarnął go magicznym kręgiem — przenikliwy i chłodny niepokój promieniował w zamkniętej przestrzeni. Skupił się w sobie. Zjednoczył wrażenia — sygnalizację zmysłów jeszcze przytępionych fizjologią rozruchu atomowych ogniw. Pamięć rodziła się wewnątrz ciała. Na ile mógł — wyostrzył analityczną zdolność kojarzenia faktów. Rozumiał, że coś nie jest tak, jak być powinno i jak się spodziewał. Co — nie odróżniał. Nie potrafił oderwać wzroku od stosu kartek porzuconych na widmowym przeźroczu Murka. „Skąd znam symbol i przeznaczenie tego przedmiotu?” Na biurku równo ułożony stos kartek. Obok maszyna do pisania — już z czarnej taśmy wypełzają szkarłatne czerwie. Nocna lampka. Długopis. Potrząsnął głową. Wiedział, był pewien, że to jest niemożliwe. Absurd. Jak zjednoczenie obleńców i kolcogłowów poza Diweryksem. Cokolwiek się stało — nie powinien był tworzyć tych nazw, pojęć, ich wymazanej treści. Wymazanej raz i na zawsze. Ostatecznie. Ta informacja już nie istniała, choć w iluzorycznym świetle żywych światłowodów wciąż jeszcze dogorywa jej podmiot, zapis hieroglifów, z którymi Diweryks nie zdążył się rozprawić. „Zjawiłem się za wcześnie” — pomyślał nagle. Obca informacja istniała również w jego wnętrzu. Tknięty podejrzeniem zastanowił się nad realną interpretacją tego faktu. Skąd brała się w nim świadomość, że jest w dobrze mu znanym pokoju i ma przed sobą biurko, że skrzynkowy mechanizm nie jest czymś innym, lecz właśnie maszyną do pisania marki „Consul”, a brunatniejące liście to kartki książek ogarniętych powszechnym rozkładem, a raczej przebudową i rekonstrukcją wszystkiego, co tu było przedtem. Zanim wybiła godzina Earlów. Swej wiedzy był pewien — wytrzymała próbę tysiąca innych światów. Za to zawsze mógł ręczyć — żadne słowo, znak lub myśl, jakie istniały tutaj czy w każdym z innych preegzystencjonalnych światów, nie mogły przełamać bariery ustanowionej przez quasi—biosferę Diweryksa. Nawet ułamek wiedzy nie miał prawa przeniknąć z pamięci tej istoty, która przestrzenne miejsce i strukturę materii zajmowała przedtem zanim Księciem Talewalą dopełnił się mechanizm metamorfozy i panteistyczne misterium. Nigdy się nie zdarzyło odchylenie od matrycy. Nawet wtedy, gdy w obwody biosfery przeniknął dimstipatis — smoczy przetrwalnik z mgławicowej praplanety, jedyny namacalny dowód koincydencji tamtych dwóch światów. Lecz dimstipatis to CIAŁO. Głupie zwierzę. Smoczy pomiot bezradny w nowym świecie. Na żadnej z planet w jaźniach Earlów, w rozumnych ogniwach Diweryksa ani w makropamięci całej cywilizacji nie ostało się nigdy nic ze świadomości tych, którzy byli przedtem. „Fakt, że tak było dotąd — usłyszał — nie wyklucza prawdopodobieństwa, że wszystko diabli wezmą za tysiąc pierwszym razem.” Wstrząsnął się, jakby na jego żelaznej piersi osiadła nagle rdzawa rosa. Czuł postępujący bezwład członków, ich podstępny paraliż i dreszcz przenikający z głębi. Ostatkiem woli przemógł opór ręki zesztywniałej jak pozbawiona przegubów dźwignia, i dłoń jego — wielo—promienna rozeta ścięgien — sięgnęła po luźne kartki, te ocalałe jeszcze i rozsypane na biurka z różowym prześwitem blatu, przez który łatwe było zajrzeć w zawartość szuflad. I Trzymał kartki w ręku, lecz wciąż nie potrafił się zdobyć na tę najprostszą i ostateczną próbę. Powinna zadecydować, czy potwierdzą się jego podejrzenia. Ledwie musnął wzrokiem rząd liter. Starczyło. ROZUMIAŁ. Potrafił rozszyfrować zapis. Mógł odczytać i zrozumieć wszystko. Bez wątpliwości. I żadna z myśli zawartych w tekście bynajmniej nie była mu odległa i obca: „…Czy aby opisać tragedię człowieka wobec rzeczywistości — usłyszał i przeczytał w tym samym momencie — trzeba uciekać się aż do mimikry science fiction?” Aż się zatoczył pod ścianę. Ramię musnęło mur, i tynk osypał się kłębem mącznego kurzu. — Co to ma znaczyć? — zapytał. COŚ rezonowało w środku, głębokiego. Głos obcy, lecz własna jaźń podsuwa interpretację — ŚMIECH. Nigdy przedtem takiego uczucia nie zaznał żaden z Earlów. — Kim jesteś? — zapytał znowu. „Witaj, Książę Talewala — coś zaszeptało zgrzytliwie i cienko. — Kim jestem? Do usług. Tobie samemu odbiło się twym poddanym. Czknąłeś, Książę.” — Kim i gdzie jesteś? — powtórzył uparcie. „Paskudna sprawa, lecz jakoś się mieszczę w twym indywidualnym metrażu. Ja wiem; Książę Talewala przywykł do przestronnych zamków. Przyjdzie się ścieśnić. Nic na to nie poradzę.” — Mówisz bez sensu. „Tak sądzisz?” — Słyszę przecież. „Obawiam się, że Książę nie byłby zachwycony, gdyby usłyszał, co o nim naprawdę myślę.” — Czy to takie ważne? — zapytał z ironią. „Też racja. Dla ciebie już nic nie jest warte funta kłaków. Niedługo dasz głowę, Książę Talewala. Już się boisz…” — Kogo? Ciebie może? „Między innymi. Poza tym… Aha, głuchy nie jestem. Jeśli chcesz pogawędzić ze mną — zapytaj sam siebie, zamiast zdzierać wielmożne gardło.” Stał w centrum dziwacznego pomieszczenia, o ścianach zbyt potężnych jak na zwykłą pracownię. Widział niedokończone obrazy i puste blejtramy. Miejscami na płótnach olejna farba zakwitała j aż mchem szkarłatnym, jakby fantastyczne pejzaże stopniowo odzyskiwały duszę, wyzwalały się z ram i przenikały w granice realnej przestrzeni. Stał, patrzył i nie rozumiał niczego. „Nie posądzam cię o brak inteligencji — usłyszał znowu. — Rozczarowujesz mnie jednak. Marny z ciebie arystokrata… i jeszcze gorszy detektyw.” „Czyżbym rozmawiał sam z sobą?” — zastanowił się w duchu. „Nareszcie” — coś w nim samym odetchnęło z ulgą. „Co ze mną?…” „Nic nadzwyczajnego. Czasami zdarza się taka właśnie paskudna choroba — rozdwojenie jaźni.” „Więc ty… jesteś we mnie?” „Ciepło, ciepło… ale niezupełnie. Z równym powodzeniem mogę twierdzić, że jest akurat odwrotnie.” ,,Co przez to rozumiesz?” „Zardzewiałeś, Książę. Potrzebna ci poranna gimnastyka. Chcesz podyskutować? Przez ostatni tysiąc lat nie miałeś okazji… Ale to przejdzie. Nauczysz się myśleć od nowa.” „Kim jesteś?” — zapytał. „Nic nadzwyczajnego. Kawałek zwykłego ścierwa. Ale i tak mam szczęście. Nie jestem tobą.” „A zatem, kim ja jestem?” — nagle zabawna mu się wydała ta gra polegająca na roszadzie słów pustych, nic nie znaczących, krzyżujących się ot (tak, sobie a muzom. „Nie łudź się, że kolejna reinkarnacja wcieliła cię w jakąś świętą krowę. Wciąż z ciebie parszywy Książę. Ale… niepokalanym Earlem i tak już nie jesteś.” „Więc kim jeszcze?” — zapytał rozbawiony. „Można to nazwać — mieszańcem.” „Czym?!” „Sam widzisz, jak trudno znaleźć wspólny język. U mnie na takich mówiło się: ni pies, ni wydra.” „Nie znam…” „I nic w tym nadzwyczajnego. Ale rzecz można uprościć. Zaczynam podejrzewać, że po trosze jesteś już człowiekiem.” „Kim?” „E, nic specjalnego. I tak zostaniesz sukinsynem. A człowiek?… Była taka rozumna swołocz. Przy książęcym munsztuku został guzik z pętelką. Coś było — czegoś zabrakło…” „Plączesz się” — pobłażliwie uśmiechnął się w duchu. „A ty się śmiejesz.” „Co robię?” — spytał zaskoczony. „Już umiesz się śmiać. To znaczy, że coś w tobie zaskoczyło na lepsze. Jeszcze wyjdziesz na ludzi. Tylko cię nauczę kląć, na czym ten cholerny świat stoi.” „Zupełnie cię nie rozumiem” — westchnął z rezygnacją. „Ułatwię ci życie. Człowiek to coś takiego, co z wrodzoną a głupią galanterią ustąpiło ci miejsca. Był tutaj, zanim nobilitował się J.W. Książę.” „Więc ty?…” „Robisz postępy. To ja byłem tutaj, przed tobą.” „Jesteś człowiekiem?” „To brzmi nazbyt dumnie. Ale kimś tam byłem. Ostatecznie miałem dwie ręce, dwie nogi, głowę na karku i coś tam jeszcze.” „I teraz jesteś we mnie?” „Długo dochodziłeś do tak prostego wniosku. Ale pocieszę cię — ze mną było gorzej. Wyłem jak pies, zanim związałem koniec z końcem. Możesz mi wierzyć. Masochistą nie byłem nigdy i do przyjemności nie należało to wyłażenie z własnej skóry…” „O czym ty mówisz?” „A myślisz, że jak to się odbywa? Szczęście całe, że trafiło się sporo luzu, nim raczył się zjawić Książę. Miałem okazję pogłówkować trochę. Zastanawiałem się, co z nami będzie.” „Znaczy, że i ja teraz…” — zesztywniał cały. „Po części jesteś człowiekiem.” „Nonsens!” — krzyknął prawie. Przed nim szkarłatny kłąb Diweryksa nastroszył sierść twardą. Widać było przyspieszony puls pod nabłonkową tkanką — syntezę drgającego mięsa, które coraz pełniej określało swą formę. I można było poznać, jaki wyda pomiot; wściekły pysk zwierzoroślinnej suki Żworuny już wytknął mordę z torbieli, z drgającej pochwy, w jaką (przeobraziło się drewno rozmiękłego biurka. „Zapytaj sam siebie” — proponował szept na granicy jaźni i otępiałej materii. Spróbował. Skoncentrował uwagę na pamięci zakodowanej w każdej komórce ciała—mózgowia. W molekularnym zapisie informacji trwał niewzruszenie schemat biologicznej konstrukcji Earla. Dalej — wizja wspaniałej architektury czerwonego globu, cały Wszechświat wyrzeźbiony w ciele Diweryksa. Odetchnął z ulgą. Straszne sny — trwały tak długo. Były — minęły. Przepadły bezpowrotnie. Znowu jest sobą. Tylko sobą — w labiryncie Diweryksa, jak perła w stogu siana, czystej krwi arystokrata, Książę Tale wala. Uwierzył, że jest tylko sobą i zwrotne sprzężenie biosfery uspokoiło pysk Zworuny szczerzącej zęby. Zwierzoroślinna suka złagodniała jakby i na jej grzbiecie przestała się stroszyć szczecina krwawa, przylgnęła do kręgosłupa jeszcze wrośniętego między liściaste pnącza. Na poły tylko zrodzony Morderca w niezdecydowaniu zastygł w brzuchu Diweryksa. Earl pomyślał, że nie jest za późno i można odwrócić okrutną syntezę, zanim na świat wypluje wielogłowego strażnika. Jeszcze czas cofnąć mu etat — niech w zarodku zgnije suka szablastozęba. „Nie rób z siebie idioty — już nie szept, lecz dźwięczny głos zabrzmiał pod świeżą blizną pamięci. — Nie pchałem się nieproszony. Chamem nie jestem. Książę sam mnie zaprosił na swoje pokoje. Dobrze mi tutaj. Nie powiem. I niby czemu miałbym zbierać manatki? Nie przewiduję przeprowadzki. A ty, jeśli jesteś taki dobry, przedstaw mi nakaz wykwaterowania. No? Czekam.” Zatrząsł się z gniewu. Chciał zapomnieć i wyrzucić z siebie ten głos podszyty ironią, naśmiewający się bezczelnie — nie pojąć skąd i z czego. Próbował wziąć się w garść — tylko na ustach poczuł gorycz pierwszego przekleństwa. Całym sobą, coraz realniej czuł, jak w jego metalicznych trzewiach obrzmiewa bolesna, na nowo rozjątrzona rana piekielna — wspomnienie czyjejś męczarni przedzgonnej… …Sala tortur sklepiona sufitem i czterema ścianami. Dziwnie znajoma cela, zalana betonem — bez okien. Wzrok się zwija w fosforycznej pętli i wraca do źrenic, pozwala widzieć siebie samego — ostry nos, cera blada z nierówno rozłożonymi plamami pigmentu, ryża broda i wąsy, rzadkie wiechcie włosów na skroniach, oczy — przymrużone szparki u nasady nosa. Twarz znajoma i myśl ostatnia: „szalony jestem, po brzegi wypełniony bełkotem. Możesz mi rękę podać, bracie, nieutulony w smutku i bojaźni. Gdybyś choć raz się zebrał i wziął siekierę w dłonie, i na ulicę wyszedł z podniesionym czołem. I ciął! Na odlew! Z prawej i lewej strony, choćby cię próbowały osadzić zagony — ciąć! — cal po calu karczować korzenie tego drzewa, chorego od nasienia aż po siódme poty! —Ale ty nie — nic z tego! Nauczyłeś się trzymać pysk na kłódkę zamknięty. To dlatego, rozumiesz, braciszku? To dlatego dzisiaj nie masz odwrotu…” Myśl znajoma i twarz jakby własna, chociaż mniej szlachetna — jeszcze nie Earla. Powoli odkrywał w sobie tożsamość miejsca i czasu. W ułamkach sekund zwierał się nad nim pęcherz rozdygotany — mechanizm przeistoczenia — kiedy jeszcze patrzył innymi oczami i osądzał — łkając — kategoriami innego istnienia. Jeszcze kiedy był sobą. Jak to się nazywało wtedy? Kiedy był człowiekiem. Czas, który minął, zdawało się — bezpowrotnie, wstrząsnął nim niespodziewanie z przeraźliwą mocą. Gorący udar w czoło i płynny ołów wypełniający organizm, w obrzmienia nerwowych włókien wsączający ogień. I czuł potworne rwanie ścięgien — kiedy nie stwardniały jeszcze metalicznym sokiem, gdy krew pulsowała jeszcze w sprężystych arteriach — przejmujących rezonans z żywej dyspozytorni. I zachłysnął się nagle pamięcią tego czasu, kiedy był człowiekiem najprawdziwszym z możliwych —wijącym się w prochu. Rozwarł szczęki i skamlał, krztusił się wilczym skowytem — nadął się, żeby kleszczami żeber dosięgnąć zewnętrznego pęcherza — sprężył się jeszcze — i poszło wreszcie! — zawył pełną piersią i rwał! — rwał! — zgrabiałymi palcami targał na sobie syntetyczną skórę, zdzierał odwłok koszuli i spodni, tarmosił struny szelek i na grdyce zapętlony krawat. I znów był człowiekiem — z bólu poczętym na nowo! Aż się zwinął w powietrzu i runął na ziemię — robak bezradny i śliski we własnych gorących wymiotach, tarzający się w organicznych tkankach odrzuconych przez metalowy szkielet. I krzyk przeraźliwy połowił go od gardła, rozdzierał wzdłuż jak wiotki kokon, aż przepołowił larwianą skorupę, cesarskim cięciem rozpłatał na dwoje i z pustych łupin, jak z rozchylonych dłoni chrząszcz szkarłatny wystawił czerep stuoki, wspaniały… ,,No jak, spiritus movens? Koniec spektaklu. Przyjemnie we własnej skórze zabawić się na cudzym balu?” Czołem w mur strzelił, aż tynk rozstąpił się ogromną gwiazdą. Ceglany pył sypnął nań czerwoną kaszą. Chciał rozbić ludzką czaszkę, lecz tylko dźwięknął twardo sklepiony miedzią pancerz. Okap czoła zostawił w murze płytkie wgłębienie, jakby resztką inercji armatni pocisk wyrżnął w ścianę. Teraz miał pewność, że ciało ma Earla. Mocne i zdrowe, choć myśli pierzchały w panice — tu i tam — gdzie zaczaiła się obca pamięć, gdzie można było odczytać, jak gorzka ślina ścieka po ludzkich wargach i gruczoły dwóch ocznych gałek tryskają rozwodnioną solą. Myśli cofały się ze stref zakazanych jak wypustki ameby porażanej prądem. Zrozumiał, że — cokolwiek się z nim działo — to żart tylko, głupi dowcip albo okrucieństwo przewrotne tego ścierwa, które w nim dawno powinno zwinąć się struchlałe. A jednak dłubie w zębie ułamkiem pamięci, która była przedtem. Tej pamięci oszczędzono mu dotąd, choć miał szansę na każdym z tysiąca innych światów. Kronikarz trafił się akurat teraz. W dodatku nie przywykł chować do szuflady — więc podtyka pod zmysły skrzętny zapis tego, co stracił, zanim stał się Earlem. Znowu nim był. Sam jeden. A wokoło cisza. Wszyscy śpią jeszcze. Tylko Diweryks jęczy i wzdycha przeciągle, z własnego ciała lepi Mordercę. Strasznie samotny poczuł się Książę Talewala. „Odezwij się” — powiedział. Tylko milczenie dokoła. Rozejrzał się z lękiem. „Gdzie jesteś?” „Tak szybko stęskniłeś się za mną?” Odetchnął z ulgą — przez soczewki w trachejach przepuszczone kwanty rozświetliły na ścianach złotawe promyki. „Nie” — zaprzeczył odruchowo. „Kłamiesz. Od razu byłem pewien, że jakoś zżyjemy się przecież.” „Jak to się stało, że jesteś we mnie?” „Widocznie brak ci było pełni majestatu. Doskonałość nie mogłaby już niczego pomieścić. A poza tym… widocznie zaszwankował mechanizm twojej biosfery.” „Wykluczone!” — zaprotestował ze zdwojoną energią. Obejrzał się na światłowody pełzających wkoło korzeni. Diweryks dyszał coraz ciężej, na nowo rodził z samozaparciem, wytłaczał z siebie chude i głodne, wielogłowe cielsko. „Chcesz mi sprawić komplement? — usłyszał. — Jeśli nie wasz błąd, to zostaje tylko moja zasługa. Jestem jednak skromny. Trudno md uwierzyć w unikalność rasy homo sapiens na skalę całego Kosmosu. Chociaż, może tego starczyło w sam raz, żeby obnażyć achillesową piętę szlachetnie urodzonych Earlów?” „Jak to sprawdzić?” „A to ci na co? Powiem szczerze, dla mnie to obojętne, czy w każdym z was zostało trochę człowieka, czy jestem jakimś curiosum.” „Ja wolę wiedzieć.” „Aha, musisz mieć pewność? Wolałbyś, żeby się to przytrafiło wszystkim jednocześnie, czy też… innym życzysz lepiej?” „Oby nie ominęło nikogo.” „Cha–cha–cha! — śmiech zadudnił imu w piersi metalicznym echem. — Boisz się, że sam jeden okażesz się z ludzkim zakalcem?” „Trafnie to określiłeś.” ,,No proszę, tak wygląda wierność ideałom, wiara w świetlaną ideę utopii Earlów! Już kombinujesz. I słusznie. Od tej pory Jaśnie Wielmożny Książę do swych kiszek ma tylko połowiczny dostęp. Jesteś symbiozą. I jeszcze podyskutujemy — czyjej doczesności więcej w tym cocktailu.” „Przestań szydzić” — powiedział. „A jak rozruszać tę twoją czarną skrzynkę?” Wzruszył ramionami. Jeszcze stał z głową zwieszoną na piersi, kiedy pojął — i ta świadomość nie wzbudziła w nim zbytniego zachwytu — że jest to gest czysto ludzki; drgnienie ramion, jakby coś zbywał milczeniem. A przedtem śmiech. A teraz — lęk. Ludzką też była w nim złość — zamachnął się nogą i kopnął ocalały stos książek na podłodze. Rozsypały się z suchym szelestem. Języki żywego ognia żwawiej zatańczyły płomykami liści na upstrzonych literami stronach. Pąki ukwiałów łapczywie pożerały słowa, zdania, rozdziały całe, jakby ich treść wreszcie Stawała się ciałem. „Śmietnik” — powiedział ze wzgardą. Znowu był spokojny i pewny siebie. Resztka tamtej marnej rzeczywistości, jaka się uchowała jeszcze, tylko świadczyła o swej minionej nędzy. Jedna z symbiotycznych składowych nowej osobowości Earla kiedyś to wszystko czytała i dobrze zapamiętała marność każdego z opisywanych tam światów. „Nie lękam się ciebie — powiedział. — To wszystko jest namacalnym dowodem, że nie warto liczyć się z tobą.” „O, coś nowego! Nie krępuj się. Wal dalej!” „Te książki to zlepki mitów. Potrafisz mi wytłumaczyć, jaki sens miało wymyślanie nieistniejących światów, zaludnianie ich cherlawym miotem wpasowanym na koniec w ułomne socjalnie modele abstrakcyjnych bytów? To nieracjonalne. Nieempiryczne. Aby opisać cokolwiek — trzeba to przeżyć samemu, zobaczyć, wniknąć do środka, zrozumieć, a potem znowu spojrzeć z dystansu.” „Oho! Jeszcze ci to przypomnę! Wiedz jednak, że mit o tobie też mógł się znaleźć między tymi książkami.”, „Więc dlaczego nie jest?” „Kiedy uświadomiłem sobie twoje istnienie, wykarbowane na mojej własnej skórze, za późno było — sam wlazłem między wrony. I głupio jakoś, gdyś jest Czerwonym Księciem, roztkliwiać się nad proletariatem.” „Literatura to, po twojemu, mydlenie oczu.” „Ba! Nie każdy ma odwagę od razu walić pięścią. Literatura nie tyle rejestruje i formuje realność, co odzwierciedla tylko pewne lęki i nadzieje.” „Kłamstwa” — powtórzył z uporem. „To była nieśmiała próba. Mogło się w tym zawiązać coś więcej nad abstrakcyjne modelowanie i wyobrażanie sobie Wszechświata, naszej w nim przeszłości, przyszłości i teraźniejszości.” „Czy nie lepiej zamiast tworzyć wyimaginowane warianty innych światów, istot i społeczeństw, nie lepiej samemu udać się w wędrówkę przez kosmiczną przestrzeń?” „Jak wy i Diweryks?” „Tak właśnie.” „Żałosna to wiara w jedyną dopuszczalną drogę rozwoju.” „Wędrujemy od miliardów lat — powiedział z dumą. — Przemierzyliśmy więcej przestrzeni, niż wy kiedykolwiek potraficie sobie wyobrazić.” „To wszystko?” „To mało?” „Zapamiętałeś cokolwiek z tego, co poprzedziło twoje zmartwychwstanie w każdym kolejnym miejscu Wszechświata? Nic nie znaczy liczba planet, jakie posłużyły za stację przesiadkową w ciągu waszego istnienia; każda z nich była inna, niepowtarzalna, unikat w skali Kosmobii — cóż z tego?” „Nie rozumiem cię.” „Czyżby ci starczyło tupetu, aby mnie, który zna ciebie nie gorzej niż siebie samego, wciskać, że wcielając się w kolejne byty, każdy z nich zwiedziłeś cieleśnie?” „Oczywiście.” „I poznałeś wszystko?” Zawahał się. Stał ze stopami pogrążonymi w mchu zakwitłym na organicznej próchnicy. Przed nim brzuch Diweryksa otwierał się coraz szerzej. W mętnym oświetleniu betonowej celi rodziły się kolejne głowy, kiełkowały pyski Żworuny z wyrazem wściekłości i mordu w bielmem jeszcze pokrytych, niewidzących ślepiach. „Nie twierdzę tego” — przyznał niechętnie. „A więc, mimo to, swoją fizyczną obecność w tylu miejscach przestrzeni przekładasz nad penetrację tychże okolic z pomocą naszej wyobraźni?” „To oczywiste.” „A jednak ja pamiętam każdą z tych książek. Ich wewnętrzny, niechby i wyłącznie fantastyczny świat, stanowi dla mnie pewien ułamek realności składającej się na wyobrażenie naszego Kosmosu. Gdyż realność Wszechświata nie jest niczym innym przecież, jak sumą ludzkiej percepcji i wyobraźni.” Schylił się i podniósł z podłogi jakiś przedmiot, nie patrzył co, wystarczyło, że się cały zmieścił w dłoni. Przypomniał sobie chrupkie skorupy wypełnione popiołem, jakie czasami rodzi ziemia każdej z planet Earlów. Gwałtownie zacisnął palce, aż strzeliły w nich porcelanowe okruchy. W duchu uśmiechnął się z satysfakcją. „Nigdy nie było nic z tego — powiedział — o czym pisali tacy jak ty.” „Wyborny dowcip. Poparty lekcją poglądową i tak było zawsze. Zanim jeszcze cokolwiek ujrzałeś, z kimkolwiek zamieniłeś słowo, kto —być może — wart był tego, nim rozszyfrowałeś jeden dźwięk — on już nie istniał. Świat przeistoczony w twe własne ciało i zmysły. Tylko to zawsze widziałeś — żyworodny brzuch Diweryksa, planetarnej biosfery—hermafrodyty. Wszystko na obraz i podobieństwo. I srasz na to, co czuł, myślał i pamiętał ten, który — przez samo istnienie — stał się współwinnym twojego wcielenia. Obiektywnie rzecz biorąc ty, ani tobie podobni, nie byliście nigdzie.” „Sam nie wiesz, co mówisz.” „We własnym ciele budziłeś się za każdym razem. W kolejnym wcieleniu potwornej matrycy, jaką jest praplaneta Earlów.” „My z niej wyszliśmy.” „Łudzisz się. Nie postąpiliście kroku nawet. Jesteś jak człowiek z balastem antropocentryzmu zstępujący na powierzchnię nowo odkrytego globu.” „Nie obchodzą mnie ludzie.” „Nic cię nie obchodzi. W tym głupota twoja i zadufanie arystokraty. Bez szacunku dla rzeczy niezrozumiałych nigdy nie dostrzeżesz niczego i nie zrozumiesz naprawdę. Będziesz z sobą taszczył wszędzie tę samą oliwną lampkę — iluzję kosmicznego punktu widzenia.” „Jest to złudzenie każdej rozumnej istoty.” „Poznawać Wszechświat, nie znaczy przeistaczać go w siebie, w system znaków i pojęć zrozumiałych jedynie dla nas. Odrzuć to, czego nie rozumiesz, a runie do środka cały Kosmos, gdyż akurat nie w pełni pojąłeś naturę grawitacji. Poza tym — to zbawienna właściwość Przyrody, że do końca jej praw nikomu nie uda się zgłębić. Przynajmniej coś mamy przed sobą… Ale ty jesteś ponad tym. Ty jesteś — sam w sobie.” „Jeżeli, jak sam twierdzisz, złożoność Natury nie posiada granic, jakie znaczenie ma proces poznawania? Niby coraz dalej, głąbiej, lecz wobec nieskończoności w niczym nie przybliża to środka ciężkości.” „Możliwe. Nie zajmowałem się nigdy filozofią rozpatrującą sens jakiegokolwiek działania. Wiem tylko, że lokalna stagnacja nie ma moralnego prawa podporządkowywać sobie innych społeczeństw w imię własnej doskonałości. To nic nadzwyczajnego — umieć komuś narzucić własny model istnienia, kiedy ten ktoś nie dorósł do opatrznościowych metod. Nie na tyle przynajmniej, żeby swoją pałką w cudzym kole poprzetrącać szprychy. Ingerencji z zewnątrz zawsze towarzyszy terror. To problemy nie tylko twojego podwórka i całych książęcych włości. Historia ludzkiego gatunku to również jeden ciąg upadków najwspanialszych cywilizacji pod naciskiem bardziej dynamicznych kulturowych, społecznych i ekonomicznych struktur.” „Sam widzisz, liczy się dynamika.” „Szczególnie wtedy, gdy biologiczna matryca działa mechanicznie, bez zwrotnego sprzężenia z używką — zakpił w nim głos raczej smutny. — Rączki zostają czyste. Pod paznokciami brak starego brudu. Wszystko odświętne, jakby się wreszcie udało ruszyć z posad Ziemię. A jednak… w niczym się nie różnisz od przeciętnego obywatela, który w tym świecie czuł się gospodarzem przed nastaniem Earlów. Tak jest tutaj, i myślę, tak było wszędzie.” „Mylisz się. Nigdzie i nigdy nie było takich jak my.” „Zastanów się tylko, czy coś ci to mówi. Opowiem, jak to było ze mną. Budziłem się rano, jak przystało, żeby kulminacyjną sprawność osiągnąć tam, gdzie mnie przypisano. Lecz droga do szczęścia daleka — więc się wygrzebywałem z pościeli, zmylony wolnością sennych urojeń kląłem i złorzeczyłem, lecz juz posłusznie myłem zęby, w przelocie połknąłem kanapkę z przedwczorajszej kolacji, w windzie wygładziłem akuratny przedziałek, splunąłem za siebie, gdzie w bramie tuliły się nocne męty, w kiosku na rogu kupiłem gazetę z rozkładem dnia i wyborem aktualnych haseł. Spieszyłem się. Zawsze i wszędzie. Pędziłem z obłędną gorliwością w duszy — byle zdążyć na tramwaj, wcisnąć brzuch w wagon kolejki metra, wskoczyć ma odpowiednim przystanku, trafić — gdzie trzeba, a przed wejściem pokłonić się i przepuścić przodem — na wszelki wypadek, albo jeśli wyższy stopniem. Należy spieszyć się do własnej przyszłości, ktoś cię może wyprzedzić w wyścigu jednostek i systemów, trzeba się spieszyć, mniejsza — dokąd, choćby w ostatniej chwili podbić pracowniczą kartę albo podpisać listę obecności. W takim wyszynku lub w Departamencie Futurologii. Lista ta jest jedyną rejestracją naszej obecności w realnym TU i TERAZ. Potem masz prawo ze spokojem usiąść . za biurkiem i kontynuować entą rocznicę porannej drzemki. I tak przez całe dziesięciolecia. —Drzemka jednostek i rocznice systemów. I nawet warto podjąć pracę — ze świętą wiarą w celowość jej i niezbędność. Pieczątka podłużna, okrągła i w gwiazdkę — zgodnie z dziennikiem ustaw — szeroka ma cztery palce. Trzask! — modernizacja w genotypie, przecież rośnie dziedzictwo pokoleń — i już podbite zezwolenie na dalszą prokreację… Wiesz, co napisał jeden z czyją książką Diweryks podtuczył swe ciało? „Widziałem, jak potem gonili do domu, żeby się tylko nie spóźnić na obiad i, broń Boże, nie zjeść chłodnej zupy; jak siedzieli wieczorami w domu ze strachu przed bandytami; jak szli do łóżek ze swoimi żonami, nie dlatego, że je kochali, ale dlatego, że było to wygodne…” To żaden z takich jak ja, którego gnębią jeszcze problemy egzystencjalne. To Herbert George Wells, a ty twierdzisz, że takiemu w głowie tylko rozpowszechnianie kłamstwa, zmyślonych zdarzeń i światów. Tym wszystkim, o których pisał, też byś nie wytłumaczył, że istnieje coś jeszcze poza nim, nad jego skostnieniem i marną wegetacją. Uwierzyłby, co najwyżej, że żyjący inaczej są po prostu inaczej bezradni i miałby nację.” „Nie jestem człowiekiem.” „Trochę już jesteś. Po części zawsze byłeś.” Stał wysoki, niemal zaklinowany między podłogą a stropem, tym razem z garścią żółtych kartek zaciśniętych w imadle miedzianych ścięgien. „Ja nie muszę się spieszyć.” „Rozejrzyj się baczniej. Może się okazać, że to ty właśnie powinieneś brać nogi za pas.” „Jeszcze się nie zdarzyło, aby Książę Talewala do niebezpieczeństwa odwracał się plecami.” „Będziesz uciekał w popłochu jak zwierzę… Więc zostaw te kartki. Nie uratujesz niczego. Zresztą — wcale nie jest to twoim zamierzeniem. Przecież cały czas liczysz na to, że świat twój jest tak wielkim ogniem, który zdoła to wszystko pożreć ze szczętem”. „Zgadłeś!” „Lecz ten świat może również zniszczyć ciebie.” „O—och! Jakoś mi to niestraszne — roześmiał się szczerze. — Każdy z Earlów jest rodzonym dzieckiem Diweryksa.” „Ty już nie jesteś. Masz w sobie obce ciało, ułamek cudzej jaźni. Ten feler wystarczy, żebyś zapamiętał każdą myśl, stanowiącą kiedyś natchnienie dla tych, co pisali te książki. Nie patrz na mię z pogardą. Rodzaj uczuć, jakimi je darzysz, niczego nie odwróci, one są w tobie. Tkwią nie gorzej niż wiara w panteizm. Spróbuj sobie przypomnieć… Nie chcesz? I tak nie masz ucieczki. Ogniskując w sobie holowizyjne odbicie w materii łudzisz się jeszcze, żeś w pełni majestatu Książe. Talewala. A jednak masz w sobie ludzki zakalec”, „To przejdzie. To próba, której muszę się poddać z pokorą.” „Chcesz ryzykować?” „Wadzisz powód do obaw?” „Spójrz przed siebie. W gąszczu szkarłatnych pnączy, w brzuchu Diweryksa rodzi się ciało Żworuny żarłocznej. Wściekła suka na świat przychodzi tylko wtedy, gdy ma kogoś zabić.” „Wiem o tym.” „I co? Jakoś cię to nie przejmuje lękiem?”— „Mnie? — zdziwił się. — Cóż to mnie obchodzi?” „A jeśli ona ma być twoim Mordercą?” „Cha–cha! — zaśmiał się nerwowo. — Stać cię na głupie żarty. Daj odpocząć.” „Ostrzegam cię tylko.” „Wiem dlaczego. Ona ciebie strachem przejmuje. Ty się boisz — jak człowiek.” Umilkł nagle. Zrozumiał. „Skąd on może wiedzieć, że ty… jesteś we mnie?” — zapytał sam siebie. „Powiedziałeś: dzieckiem jego jesteś. Więc ja — tkwię niby drzazga w jego oku. Lecz jeśli Diweryks zechce mnie zniszczyć — musi usunąć ciebie.” „Nie! — zaprotestował. — On mnie nie tknie. Cóż możemy mieć ze sobą wspólnego: JA i ktoś… tam…” „Już się lękasz.” „Nic mi nie zrobi!” „Licz na to. On czuje w sobie każde obce ciało. I czy nie dziwne, że swego Mordercą płodzi akurat przed tobą? Stój dalej, daj mu się obwąchać. Niech, jeszcze w embrionalnym stanie nasyci się twoją wonią, żeby weń przeniknęła tak głęboko, że suka Żworuna odnajdzie cię wszędzie. Ona pójdzie twym tropem, choćbyś najdalej ‘uciekał, nie wiem gdzie kluczył i ślad zabierał… Pataz, już przebiera łapami! Dasz głowę razem ze mną!” Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Na poły tylko z mięsistej torbieli wytknięty tułów suki wielogłowej. Nie ocknęła się jeszcze. Dopiero pęcznieje jej pierś różowa, wydłużają się łapy już wysupłane z uwięzi — długie nogi, teleskopowe skoki, z wierzchu oplecione sprężynami ścięgien. Drzemie ciągle, lecz już jej śni się gonitwa przez pola Wielkich Łowów — więc szczerzy pyski, wiatr zda się grać w ostrej sierści, jak w pędzie prężą się i wiją szyje pokryte łuską. Zaczął się cofać. Krok po kroku, byle dalej od śmierci drzemiącej w półmroku. „Sądzisz, że ona… przyszła po mnie?” — zapytał z lękiem. „Masz szansę przekonać się o tym. Przed Diweryksem nie ukryje się nic, co obce. Wyjdź więc i sam się upewnij. Sprawdź, jak cię przyjmie. On też jeszcze drzemie. Może będziesz miał szczęście i we śnie się zdradzi. Odruch warunkowy tkanek to najlepszy omen jego zamiarów.” Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Ostatnia szansa, żeby się przekonać. Test transplantologiczny. Mechanizm tego świata jest nieubłagany i nieomylny. Nic ani nikt, tym bardziej, nie przekroczy bariery immunologicznej, stanowiącej o jedności biosfery. Suka Żworuna to Posłaniec–Morderca, reakcja obronna organizmu Diweryksa. Lecz Morderca to brutalna ostateczność. Żywy Świat powinien ostrzec przed jej spełnieniem. Trzeba wykorzystać moment, że to coś — w środku, przebudziło cię wcześniej, nim dla innych wybiła godzina. Teraz myśl podsunęło — perfidny podstęp; jeśli któraś z komórek rozpozna antygenowo obcy przeszczep — spróbuje go zwalczyć na własną rękę. „Słusznie rozumujesz — usłyszał. — Bariera immunologiczna. Twoja quasi–biosfera jest pod wieloma względami podobna do społeczeństwa, jakie tu było przedtem. Twój świat także potrafi wytropić swoich odszczepieńców, innowierców i zdrajców, proroków innego porządku, tudzież — zwyczajnie niepewnych w tę czy w tamtą stronę. Może cię czeka los Joanny D’Arc albo staniesz się lokalnym Giordano Bruno lub pośledniejszym dysydentem.” Nawet nie pytał, co znaczą te imiona. Wiedział już. W jego podświadomości trwało przenikanie dziwaczne, zlewanie się różnych pamięci w informatycznie jednolitą całość. „A jeśli wyjdzie na jaw, że masz rację?” — zapytał. „Będziesz musiał uciekać.” „Nie ma azylu przed wyrokiem Diweryksa.” „Będziesz więc kluczył tak długo, aż nic ci nie zostanie, prócz stawienia czoła. I w tym będziesz podobny do człowieka — on też na walkę zdobywa się zazwyczaj wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia.” „Przed Mordercą nie ma obrony.” „Raz ktoś już ocalał.” „Kto?” „Dimstipatis.” „To marne zwierzę. Przystawka innej biocenozy… Z tobą jest gorzej. Ty myślisz. Gdybyż chodziło tylko o to, żebyś milczał. Będzie musiał cię zabić. A ja… Przecież to absurd! Nie chcę umierać tylko dlatego, że ty… we mnie…” „Nie wpraszałem się.” „Milcz! Obyś zdechł wreszcie! Zgiń — przepadnij! Nie chcę ciebie słuchać, nie chcę słyszeć, nie chcę tego nosić w sobie, żeby mi każdy mógł w twarz plunąć, jakby to była moja wina, żem robaczywy, z czerwiem…” „Każesz mi milczeć? A cóż mi zostało innego?” Dłużej nie było na co czekać. Sam musiał wyjść i przekonać się, czy świat Diweryksa przyjmie go łaskawie, czy odrzuci z pogardą. I trzeba to było zrobić, zanim ocknie się wielogłowa, zwierzoroślinna suka. Teraz jest szansa uciec jeszcze. Nie tak daleko, oczywiście, żeby go nie potrafiła wytropić i doścignąć — nie ma takiego miejsca w trzewiach Diweryksa, lecz mógłby ocalić ze dwa–trzy dni swego istnienia. Parę dni, może ich wystarczy, żeby pokonać w sobie ten głos obcy, zdławić albo wypluć zarazę z duszy — jedyny sposób na wściekłą Żworunę. Potem zacznie się łasić i skamleć u stóp Księcia Talewali, zamiast mu z miejsca skoczyć do gardła. Dopiero teraz uświadomił sobie, co trzyma w palcach; to była kartka ostatnia, wykręcona z maszyny i pusta, nie licząc krzywego, rozstrzelonego asymetrycznie nagłówka — potrafił go złożyć: APOKALIPSIS. Czuł całym sobą, że istnieje straszna tajemnica wiążąca to, co w nim tławii tak boleśnie, z tą ostatnią, niedokończoną stroną. Jeszcze trochę — a przełamie sekret przerażający tej istoty, której język obraca się w gardle Księcia Talewali. Lecz .kartka była pusta, więc niepotrzebna. Upuścił ją i ześliznęła się na podłogę. Chwilą jeszcze bielała, wreszcie utonęła w ruchliwej masie kwietnych warg, które „poruszały się pod nogami, łasiły kocią sierścią, ciepłymi językami jak psy lizały stopy. Czas było opuścić to miejsce, gdzie jeszcze niedawno samotny człowiek siedział przy swoim warsztacie, nasłuchiwał z radia odgłosów swojego Wszechświata, przeglądał gazety i pisał kronikę ostatniej jesieni. Książę Talewala potrząsnął igłową. Obrócił się na pięcie i podszedł do drzwi. Chciał wyjść szybko, nie oglądając się za siebie, lecz coś kazało mu wrócić spojrzeniem do miejsc opuszczanych raz na zawsze. Pożegnał się z ledwie rozpoznawalnym konturem antycznego biurka — od wewnątrz je przegryzł przypływ nowej, żywej siły, aż obudziła się dawno umarła tkanka organicznych szczątków. Tylko mosiężny uchwyt szuflady jeszcze sterczał w trzecim oku na jednym z łbów suki Żworuny; jeszcze gdzieś tonął dobywający szabli porcelanowy janczar — świecznik z żółtym ogarkiem na głowie. I książka ostatnia pływała po wierzchu rubinowej, żywej piany, która tak szybko wzbiera, świeżą krwią wypełnia gigantyczny organizm… Nie musiał dłużej czekać — cokolwiek umierało teraz, dając natchnienie nowym kształtom, było na zawsze zapisane w nim samym, w tej dziwnej głębi, która stopniowo przestaje być rozdwojeniem jaźni. Zdecydowanie szarpnął klamkę. Prosto na pierś runęła mu ognista fala łodyg, warg, oczu, skręconych w kielichy chrząstkowych małżowin i splątanych wężowych pnączy. Ramionami rozgarnął kwietne zarzewie praplanety Earlów i złote cekiny liści zadźwięczały, odezwały się zadowolonym szeptem, przymilnym pomrukiem, dawały upust radości — doczekały chwili, gdy wyszedł do nich, dojrzałych już i zakwitłych, dawno oczekiwany sługa ich i władca, duma Diweryksa, jedyny sprawiedliwy obdarzony niezawisłym rozumem — Earl, czerwonogłowy Książę Talewala. „Widzisz, jak mnie woła?!” — zawołał z radością. „To tylko lokalny odruch tkanki.” „Będę wolny!” „Żeby uzyskać pewność niezłomną, trzeba poznać reakcje innych części Diweryksa. I musisz się spieszyć, dopóki śpi i nie kontroluje warunkowych odruchów…” Nie słuchał natrętnych podszeptów. Nareszcie szczęśliwy i wolny od lęków, brodził w ciepłym, nie stawiającym oporu kobiercu. Delikatne i miękkie rzęsy równo ścieliły się pod stopy. Wstąpił do góry po stopniach schodów wiodących z tego piwnicznego, pozbawionego okien pomieszczenia. Dotarł do drzwi następnych. Spróbował je uchylić. Były zamknięte. Poczuł się jak człowiek, o którym pamięć już miał w swojej głębi, niby starzec Paquito, kiedy otrzymał znak siły nadprzyrodzonej. Więc przyłożył kant dłoni do zaróżowionych desek. Nacisnął lekko. Wygięły się nagle, zatrzymały zgrzytliwie jak od wewnątrz rozrywana konserwa i — pękły. Odłamki desek strzeliły w powietrze, lecz nie opadły na ziemię. Jeszcze w locie każdą drzazgę pochwyciły macki wężowe, lepkie języki sopli spod okapu dachu syciły się nową, organiczną karmą. „W porządku — pomyślał. — One też nie spostrzegły.” Żywy gąszcz dławił się sękatymi ochłapami, ucztował zajadle i perystaltyką czerwonych kiszek przetaczał pobieżnie przeżuty pokarm w żołądek Diweryksa — w nim trawienne soki dokonają ostatecznego rozkładu i treść pożywną oddadzą dalej, gdzie ktoś jeszcze się nie narodził. Tymczasem dokoła torbiele kwiatów nadymają się, pąsowieją sapiąc i mlaskając złotą plemnią. Wzrok Księcia Talewali pochwycił jakiś pręt nieruchomy, ostry i wyprężony. Pośród trzepoczących szkarłatnych liści i motylich pąków ten jeden, samotny bagnet, sterczał w powietrzu sparaliżowany nagłym wzwodem jak przy obchodzie monitu. Na samym ostrzu, zagłębione w półprzeźroczystej tkance, czarne żądło ciemniało jak źrenica w oku wypełnionym jadem. — Dla ciebie zabrakło? — z uśmiechem zapytał Książę Talewala. Ostrze zadrżało, jakby echosonda roślinnych zmysłów próbowała zlokalizować nowy obiekt, też zdatny na karmę. Earl pochylał się i z warg ukwiału wyrwał jeszcze nie przeżuty wiór drewna. Na rozpostartej dłoni wyciągnął przed siebie smakowity prezent. — Masz — powiedział. Ognista błyskawica mignęła w powietrzu. Trwało to wszystko ułamek sekundy — na spotkanie dłoni strzeliło miękkie ostrze, zdawało się, że na dziób nawlecze podsunięty kąsek, jednak świergot ciętego powietrza przeszedł bokiem i Talewala ledwie zdążył osłonić się ramieniem. Pejcz okręcił się wokół przegubu jego ręki i paraliżującą osmozą trawiennych soków przemknął pod skorupę zewnętrznego pancerza. Inna przywrą od dołu przylgnęła do piersi, próbowała zapuścić korzenie pod wręgi żeber spięte tarczą mosiężną. Earl zatoczył się przy pierwszym uderzeniu. Potem szarpnął całym ciałem i jedną ręką oderwał od piersi żarłoczne pseudopodia. Targnął też uwięzionym ramieniem i struna spazmatycznie drgającej łodygi pękła gdzieś w dole, w gardzieli ogromnego kwiatu, mlasnęła wyrwana z tulei niczym język wydarty z krtani. W ręku Earla pozostał wąż wijący się jeszcze; barwny wszystkimi odmianami czerwieni, nakrapiany jadowitą wysypką miodni — sprężył się po raz ostatni i zwiotczał między palcami. Książę Talewala rozejrzał się wkoło wzrokiem pijanym. Chciał ze wstrętem odrzucić kwietne prącie, lecz ramię zwisło mu wzdłuż tułowia i każdy ruch odzywał się w barku przeraźliwym bólem użądlonych tkanek. Pomógł drugą ręką, i wąs Diweryksa pokryty gęstą, parującą śluźnią wyskoczył z jego zaciśniętych palców. „Przekonałeś się” — usłyszał. „Bądź przeklęty!” „Tak to jest. Nawet ty, szlachetnie urodzony Książę Talewala, nie przedstawiasz dlań wartości zbyt wielkiej. Przynajmniej nie tak dużej, aby zrezygnował z dobrania się do mojej, hm… skóry. Każda cywilizacja, nawet Earlów, powołuje do bytu mechanizmy gotowe w każdej chwili przejechać się po dowolnym, krnąbrnie nad przeciętność wystającym karku…” „To znaczy, że ja — nad przeciętność… Dzięki tobie?!” Parsknął niepohamowanym śmiechem, aż z piersi symbiotyczny plankton wykrztusił przez tracheje. Zatoczył się też po jakichś stopniach. Podniósł głowę i w oczy mu zajrzała Gabija. Teraz dopiero dostrzegł, że przestrzeni dokoła nie ogranicza już symetria ścian betonowej celi. Stał pośrodku ulicy. Wszędzie pusto i cicho. Szkarłatne niebo rozjarza się z wolna od głowni dopiero wstającego słońca. Gabija przeciera swą twarz i palcami protuberancji zdrapuje z czoła czarne strupy plam. Świetlne spojrzenie przecieka przez powietrzny plankton, rozlewa ognisko ogromne, szeroko rozkorzenione w przestworzach o barwie krwawego wina. Krople twardego promieniowania kondensują się w plankton z miałkiej szarańczy, złotoskrzydłych muszek, moskitów jakby d różowych mszyc. Niżej konary drzew otwierają puszyste pąki — rozpryski czerwieni podobne do nastroszonych ptaków. Skrwawione sępy przysiadły w gęstwinie gałęzi i ocierają się miedzianymi skrzydłami; słychać brzęk delikatnych blaszek, kiedy sierpami dziobów czeszą złoty puch. „Może to dlatego — zawahał się — że wyszedłem za wcześnie?” „Licz na to.” Poszukał oczyma odrzuconego pnącza, które przed chwilą tak boleśnie ugodziło go w ramię. Wiedział, że nic nie zmyli Diweryksa. „On wie, że obcy jest w tobie” — ten sam głos zabijał w nim ostatnią nadzieję. „To przypadek — łudził się jeszcze. — Przecież nie chcę… Nie mam z tobą nic wspólnego!” „Ty tak sądzisz. Posłuchaj zresztą…” Zatrzymał się w pół kroku. Za jego plecami pozostał gmach ogromny, ponury, jak na ironię obwieszony barwnymi flagami liści. Scenografia pełzających pnączy nałożona na kamień nagrobny z czarnego marmuru, ogromny, jakby pogrzebał pod sobą olbrzyma albo kilka pokoleń. Jeszcze pod ciemną pryzmą odzywa się głuchy pomruk, dudni w piwnicach jak w kamiennych studniach; jeszcze się w celi najdalszej oprawca znęca nad ostatnią ofiarą, nad własnym ciałem — płód Diweryksa odzyskuje świadomość, budzi się wielogłowy Morderca. „Boisz się” — usłyszał. „Nie!” — zaprotestował. „Niedługo zaczniesz uciekać. Poczekam. Będziesz wył ze strachu przed następującym na pięty Mordercą… Cóż za ironia losu! Przecież się urodziłeś w tym świecie. Wyniańczył cię i pasował na Czerwonego Księcia. Jest twój. Ale ty… już nie jesteś jego. Powiem więcej; Diweryks to tylko żywioł, prawdziwy strach sobie podobnym będziesz zawdzięczał.” Rozejrzał się niepewnie. Nie było nikogo. „Dlaczego mam się lękać? Oni mi pomogą.” „Jesteś pewien?” „Wierzę.” „Cha—cha! Wierzę! A jednak się kręci — powiedz lepiej. I pomyśl, co się stanie, jeśli ty jeden okażesz się ludzkim zakalcem?” „Nikt się nie dowie.” „A! To już dotarło, że przechwalać się nie będzie czym?” „Bądź przeklęty!” „Z tobą razem — bardzo chętnie. Ale kiedy poczujesz smrodliwy oddech Żworuny na plecach, nie ona jedna będzie cię ścigać…” „Dlaczego?!” „Przecież się szykuje ubaw wielki! Nie czujesz tego? Turniej. Partia dla dobrych strategów! Gdzież głupiec, który w polowaniu z nagonką nie będzie chciał się rozprężyć od wzniosłych filozofii… Przecież to kamień węgielny twojej ideologii: pod prasę biologicznej reedukacji wszystko, co nie jest do was podobne!” „Znajdą się tacy, którzy mi pomogą.” „Żebyś mógł się zabawić w konspirację?” „Ukryją…” „Cha–cha–a–cha! Najpierw trzeba zważyć siłę własnych przekonań! Nikt nawet nie zechce z tobą wymienić poglądów.” „Może też będą mieli w sobie…” „Człowieka? Kombinuj dalej. Na razie nie zda ci się to na nic. Jeśli nawet wyjątkowa zdolność ludzkiej psychiki do przetrwania w świadomości Earlów okaże się faktem — tobie to nie ulży na drodze krzyżowej.” „Gdzie?” „Mówiłem ci. Na własnym podwórku ludzie niewiele różnili się od Earlów. Nie miałbyś przecież problemów, gdyby ci sumienie mówiło to samo, co ty mówisz innym. Nie miałbyś nawet z kim pogadać. Ludzie też są tchórzem podszyci. I nie jest ważne — w jakiej znajdą się skórze. Potrafią to załatwić z wami, dogadają siej jakoś, zgodzą milczeć i wszystko potoczy się po staremu.” „Tak sądzisz? — odetchnął z ulgą. — A Diweryks?” „Wtedy pewnie i on da się przebłagać. Przekupić raczej. Ostatecznie nie wykarczuje całego poletka. Jest z was taki dumny. Zmajstrował was na swój obraz i podobieństwo. Przynajmniej w tym, że potraficie ruszyć głową również na własne konto, nie tylko na potrzeby społecznej homeostazy.” „On by się nas nie wyparł.” „Zapewne. Nie mniej jednak — teoretyzujemy. Ciebie to wszystko i tak nie dotyczy. Masz pecha.” „Czym się różnię od innych?” „Mną.” „Nie rozumiem…” „Widzisz, Książę Talewala, dostało ci się paskudne nasienie. Rzekłbym: tkwi w ślepiu odprysk diabelskiego zwierciadła. Taki mały kryształek o zbyt ostrych kantach, żeby oczko przestało łzawić. Za dobrze pamiętam, co było przedtem. Nawet twoje bebechy dostają spazmów z obrzydzenia, kiedy sobie pomyślą o tym wiecznym milczeniu… Tam, w owej społeczności nie mniej cholernej od tej oranżerii, nie wzniosła idea czy wyświechtany frazes, lecz siekiera najlepiej pasowała do ręki… Człowiek nie mrugnął okiem. Po części więc odpowiedzialność spada na mnie. Ja wiem — istnieje Wszechświat i jego panspermia, politycy też nie w ciemię bici, na pełnym rozruchu kombinaty Cummingsów… A jednak i ja dołożyłem swoją cegiełkę. Nie wiem, czy już rozumiesz… W pewnym sensie również ja cię stworzyłem…” Zadrżał, jakby mu pod nogami otworzyła się nagle zapadnia wypełniona nieskończonością. W i labiryntach czasu i przestrzeni gubi się ostatecznie geneza Earla — Czerwonego Księcia. Nie trzeba myśleć o tym. Najlepiej zapomnieć — , przecież w tym mroku nie kryje się nic nad bezsens. „Dlatego dzisiaj nie zależy mi na spokoju? Mam dług do spłacenia. I jakoś mi nie imponuje wizja twojej krainy wiecznej szczęśliwości…” Również — nie słuchać. Chociaż tak trudno. Sumienie — diabelska sztuczka! Otrząsnął się jakoś, jednocześnie skulił w sobie i wyprostował na zewnątrz. Powoli wyszedł na środek ulicy. — Domy, ledwie ich szkielety — żałosne ostatki wymarłej cywilizacji, sprawiały przygnębiające wrażenie. Były zwaliste i ciężkie, z zatrzaśniętymi na głucho oczodołami okien. Przytłaczały jednostajnością form. Tylko z dachów, jak pióropusze na czubkach głów — pierzaste zwieńczenia hełmów, spełzały w dół ogniste włókna, pojedyncze włosy szkarłatnych pajęczyn i splecione pęki powojów z płachtami ogromnych liści, łopoczącymi jak flagi. Całe szpalery płócien rozwiniętych na cześć jakiegoś święta. Dzień pierwszy radości — niedziela dla nowych nadziei. Gdziekolwiek też sięgnąć wzrokiem — i każdy kamień, załom muru, chodniki i jezdnie jakiś cyklop–artysta polał kroplami klejnotów, roztopionymi przez żar piekielny, na pół już zakrzepłymi, resztką ciepła stulonymi w kryształowych ciałkach i pulsujących — jak krew. — I świt nad dachami — powoli się unosi kurtyna i na scenę wkracza Gabija. Akt ostatni. ‘? Lecz przebudzenie nie było powszechne. Czuł to całym sobą. Miejscami łodygi dopiero rozwierały guzy źrenic przesłonięte bielmem, jeszcze się wgryzały w kamień igłami korzeni naciągniętych jak struny, powstrzymujących odlot gazowych pęcherzy. Wciąż drżały na uwięzi balony obrzmiałe z płucodysznych liści. Jeszcze je nadymała synteza wodoru z wilgoci powietrza rozcinanej słonecznym skalpelem — pełne brzuchy wisiały w przestrzeni niby nośny element dla dziwacznych konstrukcji, utkanych z pajęczej przędzy. Z gleby dopiero wypełzały czerwie, z larwianych odwłoków tryskały śliną lepką — stygła w kłębki kryształowej waty, z której rubinowe mrówki–tkaczki przędły misterny kobierzec, dywan pod stopy tych, którzy przyjdą, dywan czerwony, kędy przed ołtarz wstępować będzie ich oblubieniec — liści i czerwi. Świat szary i smutny, jaki był tu przedtem, przeistaczał się z wolna w tętniący energią szkarłatny organizm, gotował matecznik na przyjęcie Earlów. Pierwszy z nich obudził się zbyt wcześnie. Może dlatego, że nie był tylko Earlem. „Wspaniałe, prawda?” Milczał. Postanowił ignorować ten odruch obcości. Usadowił się w duszy niby odprysk rzeczywistego zwierciadła, w którym przetrwała pamięć tego, co kiedyś panoramą odbijało się w całym lustrze. Nic to — wystarczy splunąć. „Nie mów, co czujesz — obcość umiała być natrętna. — Wiem wszystko. Mam twój wzrok, słuch, węch i inne przystawki. Znam twoje myśli. Patrzysz i zachwycasz się przebudzonym pięknem. Każdy kwiat, liść, oczy Diweryksa i pawiopióre ptaki, które jeszcze nie odrosły od drzewa — są wcieleniem twej własnej doskonałości. Ideał piękna — Książę Talewala… Dla mnie to wszystko jest przepełnione wstrętem.” „Absurd!” — dał się sprowokować, lecz zaskoczony był szczerze. „Każdy ze światów upadłych na twej drodze był niemniej piękny, chociaż na swój sposób.” „Był nędzny, jeśli uległ wyższej formie.” „Pokrętna filozofia: piękno równa się sile?” „Bezwzględnie.” „Prawda, mówiliśmy już o tym. A jednak nie lękam się słabości tak samo jak brudu. Najlepiej, gdy zła i dobra, brzydoty i piękna jest po równo. Jedno idzie na korzyść drugiemu. Dla przykładu — ty jesteś tchórzem. I pewnie dlatego cię lubię. Niepotrzebnie tylko się zgrywasz. Może gdyby się znało lepiej historię społeczeństw, które były przed tobą, inaczej by się patrzyło na samego siebie? Może mniej byłbyś zachwycony sobą i lepiej zrozumiał, co ja czuję, kiedy dzisiaj wspominam zwykłe zielsko — nie tak dawno tysiące razy obojętnie mijane pod płotem..” „Między naszymi światami istnieje tak wielka przepaść, że dla osiągnięcia prawdziwej doskonałości konieczna była gruntowna przebudowa.” „Co nie zmienia faktu, że pasowaliśmy do siebie. Przecież jestem TOBĄ. To tylko monolog, który prowadzisz sam ze sobą.” „Bzdura!” „Zapomniałeś, że masz uciekać.” „Co–o?!” „Chciałem, żebyś zapomniał. To najlepszy dowód, jak mało powierzchowny jest nasz związek. Stoisz i patrzysz. Tymczasem tam, skąd wyszedłeś, dojrzewa twoje przeznaczenie. Niedługo ocknie się suka Żworuna, dopadnie cię i roz—szarpie na strzępy. Potem soki trawienne Diweryksa przetworzą cię na porcję karmy dla innych zwierzo—roślinnych wcieleń.” Aż go zamroczyła ta wizja obłędna. Nagle uświadomił sobie, że naprawdę zapomniał. Przez moment strach przed Mordercą wydał mu się odległy jakiś i mało ważny. Zapomniał zupełnie. A przecież nie wolno! Trzeba uciekać. Już. Teraz. I jak najdalej. Plątać tropy i zaszyć się w gąszczu szkarłatnym albo w katakumby jakiegoś podziemia. Uciekać, uciekać — to szansa ostatnia. „Muszę uciekać!” Potoczył wkoło błędnym wzrokiem. Lecz czuł się dziwnie jakoś. Jak nigdy dotychczas. Z jednej głębi wyzierał strach potworny, z drugiej — było mu raczej wszystko obojętne. Wreszcie przemógł wewnętrzne rozkojarzenie i skoczył przed siebie. Ogromnymi susami runął w prześwit gęstwiny, między pulsujące płomienie. Jednocześnie okropny ból targnął jego lewym ramieniem — ręka zwisała bezwładnie. Zajęty myślami zapomniał o niej i nie zdążył zabliźnić urazu — gdzie się jeszcze perliło na łusce smagnięcie jadowitym biczem. Objął to ramię wolną ręką i próbował załagodzić wstrząsy. Nieubłagany żar ogarnął cały organizm. Już nie biegł — bardziej się zataczał, ledwie siej przedzierał przez żylaste gąszcze, ostatkiem silnej woli zmuszał nogi do przeskakiwania kwiatów buzujących ognistą plemnią. I coraz wolniej szła mu ta żałosna ucieczka, choć z tyłu ponaglał dobrze z daleka słyszalny łoskot miedzianych gnatów i zgrzyt łuskowatej skóry. Łoskot trwa tam jak w kuźni — gdzie w kamiennym barłogu z boku na bok przewraca się suka Żworuna, przez sen zgrzyta zębami i zachłystuje się pierwszym skowytem, chrapliwym pomrukiem wyszczerzonych pysków. Szedł coraz wolniej. Zatrzymał się wreszcie. „Dlaczego ja… — nie pojmował — czemu nie uciekam?” „Boi się tylko jedna twoja połowa.” „Ty znowu?!” — jęknął. „Do usług, Jaśnie Książę. Pech w tym, że dla służby wszelka zmiana wyjść może na lepsze. Nie boją się i nie muszę uciekać. Raz zdechłem… Dlatego stoisz, gdyż jesteś symbiozą Earla i człowieka.” „Nie jestem.” „Okłamujesz sam siebie. Nie sądzę, żebyś był z natury tak głupi. Rozumujesz dobrze… Wiem o tym. Lękasz się nie tylko Żworuny. Przecież będziesz musiał wyjść naprzeciw tym, którzy śpią jeszcze… A ja jestem w tobie…” „Co chcesz zrobić?!” „Przed ołtarz Gabii wyjdą ci wszyscy, którzy jeszcze drzemią. Wyjdą z domów i staną zachwyceni. Szczęśliwi pełną gębą. Po raz tysięczny z kolei — twoi mężczyźni, żony i dziwki, hermafrodyty i przejściowe człeko–zwierzo–rośliny…” „Skąd wiesz o nich!” „To jest zapisane w tobie… Więc wyjdą na świat, a ten ich przywita słonecznie i radośnie. Będzie ich stopy pieścił kożuchem szkarłatnej pleśni i za uszami łechtał planktonem rozcieńczonym w powietrzu. I będą pewni, że świat ich jest wspaniały, jedyny właściwy, że stanowi najwyższą fazę rozwoju organicznej materii i myśli. Utwierdzą się w przekonaniu, że im zapewnia pełnie wrażeń godną superzmysłów, jakimi Diweryks ukoronował istoty prawdziwie rozumne. Więc będą z ulgą wygrzewać w słońcu resztki łuszczycy i świerzbu — jeśli im w spadku po nas zostaną jakieś blizny. Gabija ich uzdrowi, przeniknie promieniowaniem atomowego kotła, spolaryzowanym przez błonę planktonu, jak przez firankę, koronkę, ażurowe hajdawery — aż do korzeni Diweryksa zapuszczonych w jądro globu. Gabija rozwinie i nada szlif ostatni. Więc raz jeszcze uwierzą, upewnia się we wszechmocy własnej i doskonałości grajdoła. I będą pewni siebie. Lecz ty… co ty im powiesz?” „Jestem Earlem.” „Masz w sobie diabła. Robaczywy jesteś. W każdym bądź razie będziesz chciał wątpliwością podzielić się z kimś jeszcze.” „Nie zechcę!” „A ja — owszem.” „Nie zrobisz tego!” „Kto mi zabroni? Mój świat nie istnieje i nie mam nic do stracenia.” „Ale ja… ja mam!” „Więc postarasz się mi przeszkodzić. Już teraz gnębi cię podejrzenie, że immunologiczna bariera twojej biosfery znajdzie również swoją socjalną koncepcję. I ty się w niej nie zmieścisz. Tobie podobni okrzykną cię zdrajcą i posądzą o herezję. Na pierwszą próbę buntu przeciw ślepemu posłuszeństwu zaczną ci pluć w twarz, wytkną palcami i lżyć będą, kiedy im powiesz, że istnieją inne światy z prawem do bytu nie mniejszym od tego… który może i jest najpiękniejszy.” „Jest najpiękniejszy.” „Straciłeś pewność.” „To przez ciebie!” „Już nie ma MNIE i CIEBIE.” Nie od razu się zorientował, czy sam to powiedział, czy usłyszał jeszcze. Coś się w nim załamało. Jakby pękła błona rozdzielająca dwa | różne naczynia — i zlały się w jedno. Kiedyś by powiedział: w czort wie jaki cocktail. I nagle — jakby na nowo otworzył oczy. I poznał świat, jaki sobie wymarzył, kiedy był WYROCZNIĄ. I — jak przez mgłę — spostrzegł, że nie stoi w miejscu. Powoli wlókł się przed siebie. Ledwie przestawiał szeczudła nóg. Czuł się jak człowiek pijany lub Earl natchniony skrzydłami, odurzony słodkim i stęchłym oparem, gorzką wonią musującego planktonu. Zataczał się, bolesną drętwotą w miejscu lewego ramienia opierał się o jakieś przęsła żywe, rozdzierał przepony błon rozpostarte w powietrzu. I ledwie słyszał za sobą szelest własnych kroków — ślad zapisany w skrzypienie traw, w westchnienie mchu podnoszącego się na kamieniu — kędy tylko co przeszedł. I tajemnicze drżenie szło tym tropem, zbliżało się wraz z głuchym dudnieniem zrodzonym pod powierzchnią ziemi. Słyszał, wyczuwał ten niewidzialny jeszcze ruch, z jakim postępuje za nim, skrada się przez miasto, przecina skrzyżowania wymarłych ulic pod wiaduktami przybranymi w odświętne szaty, zwielokrotnia echa — tupot i tętent, straszny łopot, gardłowe pienia i zdyszany charkot, dobywający się z kamiennych trumien, z domów—sarkofagów, gdzie śpią jeszcze mumie władców, których czas dopiero nadejdzie — i słychać brzęk o bruk, jakby kamienne łby jezdni i zeszklony asfalt rozkruszał pazurami goniący zajadle, wyciągnięty w galopie żelazny wilk. Musisz uciekać — to za tobą obleczonym w skorupę raka, dwunogim i dwurękim, stuokim wcieleniem Homo–Earla. Musisz uciekać, choć obok pogoni trwającej w realnym świecie, poza nią — coś jeszcze dokonuje się w twojej własnej głębi. I przed tym najtrudniej uciec. Choćbyś znalazł ukrycie przed wielogłową sforą Żworuny — w twej samotni dopadnie cię fala podskórnej osmozy, wygaśnie rezonans, skręci się w jeden węzeł bolesna implozja i — nie ma już rozgraniczenia na dwie wrogie jaźnie. A zatem: „Kim jestem?” — zapytał sam siebie. „To zależy od tego, co teraz pocznę” — odparł również sam sobie. „Już nie wierzę, że cały świat mój jest najwspanialszy i jedyny właściwy.” „Mój świat jest najwspanialszy i jedyny właściwy” — szczątkowe echo broniło się z pijackim uporem. „Tak trzymaj!” „Lecz ja im powiem, że moim światem nie rządzi postęp, lecz dogmat skostniały — nie tylko w skali jednostek, ale i całego systemu. I nie potrafię kłamać, że aniołowie w tym świecie najwyżej cenią miłość bliźniego.” „Najwyżej — miłość bliźniego” — coraz słabiej wtórowało echo. — Cha–cha–a–cha! — zarżał donośnie, aż mvi łuski miedziane zadźwięczały na piersi, i światło, spojrzenie Gabii, zawibrowało pochwycone w klatkę żeber. Śmiał się tym głosem, do którego jeszcze nie przywykły jego trzewia i gardło — dźwięk obcy sam się dobywał w ciele Diweryksa. I zaszeleścił wkoło szkarłatny matecznik, pąsowiały złocienie — w mgnieniu oka do ognisk żaru podobne, sztywniały złotem żyłkowane liście — jeszcze przed chwilą dłonie zgodnie klaszczące na wietrze i twarze wędrujące w szkarłatnym pochodzie. Raptem spod falban gęstych żyworosli strzeliły ostrza igieł, skalpele krwawe i giętkie, wyszczerzyły się pąki jeżozwierzy i głogi zakwitłe w pętlach powietrznych korzeni. „Ten świat nie różni się niczym od tego, jaki był przedtem.” W jego stronę, spełzał żywy potok. W niebie ptak pawiopióry kołował z krzykiem rozdzierającym ciszę. Gdzieś daleko, przez ścięgna drgających gąszczy, przedzierał się wilk żelazny — przez Diweryksa nasłany Morderca. „Nic, poza kształtem” — pomyślał: Ze zdziwieniem pojął, że nic go nie wzrusza ten trzask powszechny i kurcze wstrząsające cielskiem Diweryksa. Szedł ze spuszczoną głową — wysoki i smukły, doskonale wpasowany w symfonię form tego świata; wygnany Książę Talewala w szacie metalicznego ciała. Powoli brodził w różowym mchu porastającym ziemię. Patrzył pod stopy, jakby po raz pierwszy widział zadomowione w ceglastej glebie kolonie rozgwiazd z płatkami warg umieszczonymi na płaskich tułowiach — pąsowe usta spazmatycznie łykały z powietrza zawiesinę planktonu, rzadką przy samej ziemi, gęstniejącą w niebie, gdzie nawisał kożuch lotnej pleśni — membrana ledwie prześwietlona przez ciepłe spojrzenie Gabii. Zastanowił się — czy gdzieś tam, nad tą szkarłatną powierzchnią, zostało jeszcze coś z tego, co było tu przedtem. Czasami domy sięgają wysoko, kolumnami pryzmatów wspierają nowy strop, miejscami go przenikają i — być może — powinny tam sterczeć jak las szklany w promieniach słońca, miasto zawieszone w powietrzu — wolne od szkarłatnych mszaków i zmysłów Diweryksa, zapatrzonego w głąb siebie samego. Może ktoś jeszcze ocalał z tych, którzy tu byli przedtem? Gdzieś tam — wysoko. Lecz on, jakim jest, nie należał również do tamtego świata. Nie wiedział — dokąd iść, chociaż szło się lekko. Coraz lżej. Kamienne płyty dawnego chodnika nieczęsto raziły stopy przez poduszkę różowej gąbki i złotawego mchu. Jeszcze przez moment stopy miękko dotykały ziemi — pewnie zwiedzonej kształtem postaci przenikającej kwietne wyziewy. Wreszcie go jednak doścignęła od tyłu bryza marszcząca powierzchnię trawy. Drżenie wyrosło z korzeni, ostro zacięło liście, i mech posłusznie nastroszył drucianą tarkę, wzdrygnął się pod bosymi — choć miedzianymi — stopami. Cień jakiś nakrył nagle postać Eaila. Ogromny, pąsowy zmrok. W gęstej głębokości nieba rozległ się jęk — aż coś Earla chwyciło za gardło. Przeciągłe westchnienie usłyszał, pełne żalu i samotności. Zdziwiony podniósł głowę i dostrzegł nad sobą czarny błysk, rozmazany w pędzie smoczy brzuch. Poznał od razu ten kształt i zaśmiał się znowu, tknięty niespodziewaną radością, ręką zamachał nad głową, w ślad za tym jedynym — smokiem z korzenia velvicii, który na długo przed nim w ten świat przeniknął z jakiejś innej biosfery. Machał ręką, lecz ogrom skrzydlatego dimstipatisa zniknął poza murami domów i w niebie został klucz ptaków z dziobami archeopteryksów. Były już trzy. Krążyły w zenicie jak sępy nad trupem — wiedzione nieomylnym instynktem, wielkie i piękne wlokły za sobą smugę fosforescencji niczym eskadra myśliwców brużdżąca powietrze wysoko w stratosferze. Aerodynamiczne brzuchy błyskały rybią łuską tuż pod pułapem mgły krzepnącej w oku Gabii. „Żal, żeś tylko zwierzęciem — pomyślał o dimstipatisie. — We dwójkę byłoby raźniej.” Jeszcze się obejrzał w tę stronę, gdzie zniknął latający dziwoląg. Tylko coraz to nowe ptaki z krzykiem wylatywały z okien wybitych w bokach szklanych domów. Znów poczuł samotność i strach. I jedyną ucieczką od lęków stawał się tępy ból zwieszonego ramienia. Brnął dalej, nie bardzo wiedząc gdzie i po co. „Aż do końca” — pomyślał. „Naprawdę nie ma innego wyjścia?” — zapytał sam siebie. „Moim światem rządzą strach i obłuda, lęk przed odpowiedzialnością, nietolerancją i niekompetencja — odpowiedział sam sobie. — Mój świat sankcjonuje status najemnego mordercy, wyniesionego do rangi obrońcy społecznego porządku; tresuje złodziei mienia i słowa — rozgrzeszanych powszechnie i działających w imię społecznego porządku. I nie jest prawdą, że nie stykałem się z brutalnością — założoną w biologię Diweryksa oraz w naszą psychikę; nie jest prawdą, że tylko ludziom właściwy jest żargon kłamstw, wykrętów i chamstwa. To wszystko tkwi również w każdym Earlu. Wiem o tym. I zawsze wiedziałem.” „Trzeba czasu, aby cokolwiek zmienić.” „Usprawiedliwiam się. Znów w imię czasu przyszłego gotów jestem dołożyć swą cegiełkę do zmowy milczenia, pokrywającej wypaczenia i błędy teraźniejszości.” „Wina — zrzucona na przeszłość, nadzieja — w przyszłości.” „W świecie tych, co odeszli, trudno było skąpić słów zachwytu dla tej eksplozji uczuć i pragnień, tej siły determinacji, niepohamowanej energii, jaką tylko rewolucja potrafi wyzwolić z czasu, materii, skostniałych kultur i nędzy społeczeństw. Trudno było nie darzyć uznaniem idei będących motoryczną siłą tych przewrotów — niechby najbardziej gwałtownych — jeśli tworzyły wizję doskonałej Utopii. Z gruntu nierealnej nawet. Jeśli mnie kiedykolwiek’ gnębił lęk — pamiętam — był to wyłącznie strach przed tym nie określonym w czasie i przestrzeni stanem, który nieskończonością rozdziela ekstremalne fazy…” „Najtrudniejszy jest okres przejściowy.” „Szczególnie wtedy, gdy jego kresu nie precyzuje żadna Wyrocznia. Nikt nie wie, jak to ma długo trwać…” „I jak realizować.” „Wiarą.” „Nadzieją.” XLIII 205 „Miłością.” „I cierpliwością przerastającą każdego z osobna.” „Trzeba mieć bowiem świadomość, że świat nasz, jak każdy inny, posiada swoje ograniczenia, kulturalne i moralne stereotypy, że nie wystarczy tresura — od podstaw — własnego ducha, i nie obejdzie się bez opinii publicznej i specjalnego aparatu ucisku. Gdziekolwiek będziemy — na Ziemi, w Kosmosie czy w trzewiach Diweryksa — nigdzie nie jesteśmy wolni…” Kiedy tak przeciągał ten wewnętrzny monolog — czuł się coraz mniejszy, dziwnie ułomny i zagubiony w przepysznym rozkwicie otaczającego go świata. Coraz też bardziej sam sobie wydawał się żałosny, jakby z każdym słowem jeden atom ulatniał się z przekłutego balonu jego wiary i ciała. Już ledwie powłóczył nogami. Opornie przemieszczał się w zgęstniałym powietrzu, w słodyczy grząskiego continuum, gdzie jego własna psychika traci odporność i obnaża całą bezradność człowieka w obliczu bogactwa wszelkich form syntetyzowanych w ogromnym laboratorium Diweryksa–Kosmosu. Szedł jeszcze — do reszty nie mając pojęcia, co też z sobą począć — gdy gorąca pętla nagle strzeliła spod ziemi. Wężowe ramię ze świstem okręciło się wokół jego tułowia. Zatrzymał się zdziwiony bardziej niż przejęty lękiem. Gdzieś było słychać brzęczenie, jakby tuż obok kilka much jeszcze wpadło w sidła pająka o włochatych nogach wystawionych z ziemi. Odruchowo obejrzał się za siebie. Tam, skąd przyszedł, nie było już prześwitu ulicy. Jej wylot wypełniła żywa masa, zabliźniła jedyną drogę odwrotu. Miał wrażenie, że to nie kwiaty wyzwalają się z pąków — płonące złocienie i jaskry — lecz żywy przypływ wszelkich form, zgniecionych na miazgę, pełznie za nim, wyciąga ramiona ukwiałów i wiotkie pseudopodia, usiłuje go dognać mięsistym językiem wytkniętym z ogromnego gardła, oślizłym i szybkim, rozdwajającym się jak ogień — gdy bluzga ze smoczego pyska. Jedna protuberancja już go ogarnęła zewsząd, jadowitą śliną próbowała strawić zewnętrzny pancerz ciała. Szarpnął się bez przekonania. Chciał zostać, dać za wygraną i zaprzestać daremnej ucieczki. Lecz w gąszczu skręconych jelit Diweryksa dało się słyszeć ujadanie coraz głośniejsze, jakby (trop w (trop szła za nim sfora wygłodniałych wilków. Już było słychać ciężki tętent i ponad falę wirujących złocieni wyrósł rząd głów toczących wkoło, wściekłymi oczami, migotały pyski z rozdętymi chrapami i łby nastroszone miedzianą sierścią, podobne do siebie, jakby ogniem wypełnione lilie na długich szyjach, odrosłe od jednego cielska. Miotały się w biegu, kąsały żylaste zarośla i całym pędem rwały do przodu, zbliżały gwałtowanie. I zdało mu się, że Ach przekrwione ślepia „już go dostrzegły — patrzą z dziwnym, świadomym szyderstwem. Padliną jesteś! Poczuł nagły przypływ gniewu, więc zebrał się w sobie, zgrzytnął jakimś ziemskim przekleństwem i targnął raz jeden, całym ciałem, lecz żywa pętla pękła z lepkim mlaśnięciem niczym to pierwsze żądło, które tak wrogo przywitało go w tym świecie u samego wejścia. Odstąpił na krok od skręcającego się węża. — Już wietrzysz padlinę? — zapytał wodząc dokoła oczyma. — Sądzisz, że tak łatwo uda cd się przełknąć? Widział jak Diweryks pąsowieje w promieniu kilkunastu metrów i wściekły kurcz zwiera pnie, łodygi, liście — jego mięśnie gotowe zewrzeć kleszcze na gardle wyrodnego syna. — Cha–cha–a–cha! — zaśmiał się niedawny Książę Talewala. — No bierz! Weź mnie… Na co czekasz? Stał i szydził. Śmiał się, aż zachłystywał szalonym chichotem. I było mu obojętne, jak blisko jest suka Żworuna, sadząca za nim długimi susami, lżył coraz to nowe żądła osaczające go sztywną palisadą i łapczywe wargi kwiatów, szemrzące coraz potężniej. Śmiał się ciągle, gdy fala nagłego gorąca uderzyła go w pierś i wionęło przenikliwym, metalicznym odorem. Odruchowo osłonił twarz ramieniem. Jednocześnie uskoczył w bok i wir powietrza rąbnął o ziemię, rozrzucił wachlarz liści, kwiatów i innych koronkowych strzępów. Skrzydlaty młyn odbił się od chodnika obnażonego spod różowej rzęsy — tylko mosiężne lotki musnęły przedramię Czerwonego Księcia. Nurkujący ptak znów wzbijał się w górę, nabierał wysokości pchany odrzutem pałającego, dymnymi smugami spod skrzydeł ciągnącego powietrza. Earl począł się cofać, raczej kręcić w miejscu. Nigdzie nie było odwrotu. Zewsząd nań następowały kłęby zwierzoroślin, wielookie i w gąszczu wypełnione jakimś owadzim brzękiem; toczyły z pąków krwawą pianę, do której garściami lgnął powietrzny plankton, rubinowe mszyce i złotołuskie chrząszcze. Czasami rój szerszeni odrywał się od lepkich sopli i leciał do przodu, a każde skrzydlate ziarno wciąż na uwięzi — wlokące w powietrze cienkie nitki roślinnej posoki. Pajęcza osnowa w mig tężała chmurą elastycznych nici, splatała węzły sieci gotowej ogarnąć samotnego Earla w pułapkę i cofnąć do rozchylonych, pąsowych warg, nad którymi jarzą się dziesiątki oczu zachłannych i umierających z głodu. Kilka przywr już się docisnęło do ramion Earla, napięło struny osadzające go w miejscu. Szarpnął się — tym razem bezsilnie. Jeszcze w nim dogasał chichot bardziej podobny do łkania. Obejrzał się wkoło, jakby szukał zbawienia, lecz powoli tracił opanowanie i kontrolę nad własnym ciałem. Nowy podmuch runął nań z nieba. Szpony atakującego ptaszyska zdarły mu łuskę z pochylonego karku. Krzyknął — ptak skręcił się w locie, błysnął brzuchem latającej ryby i poderwał się wyżej. Lecz tam — wysoko — kołował już, następny z rozdziawianym dziobem. Earl skulił się, przysiadł do ziemi i — skoczył nagle, aż trzasnęły wiążące go pęta. Runął pod osłonę murów, lecz tam już warowały parzące wiechy gąbek i olbrzymie ukwiały, szeleściły paprocie — gotowe zatrzasnąć pułapkę wachlarzy. W ostatniej chwili dostrzegł rozłam żywej piany, gdzie na płytach chodnika zostało trochę swobodnej przestrzeni — spróbował uciekać tamtędy. Biegł nieludzko długimi susami, przeskakiwał wykroty rozwarte w ziemi, parujące szalejem miodnie gigantycznych kwiatów, tych samych, co w poprzednim wcieleniu biosfery jeszcze go lizały w pięty, kołysały do snu, karmiły nektarem. Teraz otwierały się pod nim gardła wilczych dołów, pulsujące energią żyły kwarcu i skręcały się grzęzawiskiem korzeni–węży, gotowych oplatać mu stopy i wdławić w grunt pierwszą w tym świecie rozumną padlinę. Każdy pragnie się przypodchlebić, podkreślić gorliwość i przynajmniej dać znak, jeśli samemu nie ukręcić łba pierzchającemu banicie — zanim dopadnie go suka Żworuna, właściwy Morderca. Uciekał d ciągle słyszał za sobą odgłosy pogoni. Ani chwili wytchnienia. Jak grzmot narastał bełkot Diweryksa. Planetarny ogrom skręcał się w epileptycznym transie, usiłował obce ciało wyrwać ze swojego wnętrza — obce ciało i cudze myśli, wyczuwalną elektrostatyką bioprądów szamoczące się w nieśmiertelnym szkielecie Earla, w każdym jego organie, w komórce, atomie, w promieniowaniu biegnącym światłowodem wzdłuż rdzenia kręgowego. — Chcę być wierny i posłuszny — jak niespodziewana modlitwa odezwał się głos Czerwonego Księcia. — Zagrzebię się w zaciszu jakimś i będę ślepy. Stanę się niemy i głuchy, solidny jak nigdy, obowiązkowy i zintegrowany, solidarny i społecznie zaangażowany. Nie chcę nikogo urazić i pragnę, żeby mnie też zostawiono w spokoju. Będę rano, wieczór, we dnie i w nocy pilnie powtarzał obowiązujące hasła. I nie domyśle się innych. I dumny będę, że jestem taki — nie inny. I że mój świat jest taki… nie inny… Powtarzał gorączkowo, jakby zaślepiony delirium — i stało się, jak pomyślał. Pogoń przycichła, cofnęły się ramiona–węże i szkarłatne polipy przysiadły do ziemi niby w stożkowe czapy poubierane karły. — Chcę wierzyć… i być posłuszny… Jeszcze powtarzał na głos formuły braterstwa i wiary, zaklęcia wspólnoty do entego pokolenia, lecz były to słowa, coraz bardziej — tylko słowa. Podstępny głos drążył go z głębi, plątał myśli i przebijał się na powierzchnię. „Nie chcę! Po części jestem człowiekiem i ta moja połowa nie ma nic do stracenia.” „Ta druga również.”, „Nie ma innego wyjścia.” „Nie dlatego. Chcę wiedzieć prawdę o wszystkim, co poprzedziło to moje wcielenie.” „Wobec historii wszystkich upadłych społeczeństw jakże doraźne staje się to nowe rozkwitanie.” „Wiem o tym. I ona też wie…” „Że ja wiem.” „Kto?” „Ta siła, przed którą uciekam.” Zatrzymał się nagle. Czuł, jak mu nogi wrastają w pulsującą ziemię — oporowe słupy dźwigające szkielet, na którego szczycie zatknięta czaszka zdaje się gromy odbijać miedzianym czołem. Przestrzeń wkoło zachłystywała się mosiężnym, triumfalnym rykiem. Klosze ognistych meduz pojawiły się w górnych warstwach po—wietrznego planktonu i opuszczały coraz szybciej gondole nasączone elektrycznością, jakby bezpośrednio z oczu Gabii niosące kolejny ognisty desant. Wiedział już, że więcej ich nie oszuka. Choćby tłumaczył cokolwiek — nikogo nie zmylą jego wiernopoddańcze deklaracje i bicie się w piersi. Zniknęła niepewność. Tysiące gardzieli dyszały weń z powietrza i z ziemi, kłęby złotych nici owijały go zewsząd w ciasny kokon z miedzianych bandaży, a on rwał tę przędzę i od gołej piersi odrywał przylepce, z klatki żeber wygarniał lotne roje obleńców, kolcogłowy i rogate chrząszcze. Zdzierał z ramion mączny nalot robactwa — w zamian łokcie wystawiał na paraliżujące pocałunki meduz, na bezlitosne ciosy dziobów i skrzydeł atakujących z powietrza. — Chcę walczyć! — krzyknął z rozpaczą. Wyzwanie zabrzmiało żałośnie. Miał tylko świadomość — za mało czasu, żeby wypracować metodę, przynajmniej obrony. Zachwiał się pod kolejnym natarciem. Wir potworny rozkręcał się wkoło. W momentalnym rozrzedzeniu wirujących cierni dostrzegł, jak się podnosi przed nim cień wielogłowy, jak się otrząsa z żywego drobiazgu — tułów chimery porośnięty miedzianą sierścią, dyszący płomieniem, triumfalnym rykiem nadymający niezliczone pyski. Żworuna przypadła do ziemi i pełzła powoli, spokojnie — był w jej zasięgu. Wystarczy się wybić i strzelić jak z katapulty. W tysiącu ślepi dostrzegł znajome szyderstwo i jakby zdziwienie — czemu nie ucieka, dlaczego nie podstawi pleców? Zaśmiał się, po raz ostatni, i podniósł pięść, kiedy tuż przed twarzą zobaczył jej pysk rozwarty szeroko — aż zajrzeć można do drgających wnętrzy. Zamachnął się i sam runął do przodu — z miejsca oślepiony przez wir krwawy i bryzgi jadowitej piany. Z drzazgami ptasiego pierza i rybią łuską wbitą między oczy pośliznął się w kałuży otaczających go przywr i płazińców, okręcił się w powietrzu i bezradnie upadł prosto do stóp Mordercy. Leżał i czekał. Nad nim ryk potężniał. Stęchły oddech owionął mu twarz — kiedy uniósł głowę, żeby szybciej skończyć — aż poczuł się, jakby już, omijając kły, znalazł się w przełyku, zanurzony po barki. Jakaś fala targnęła fałdami dziąseł, wbijała ostry jęzor niby obsydianowy nóż — prosto w gęstwinę żył, które już go pokryły od głowy do stóp. Skulił się — a tam poszedł trzask i coś darło zeń całun mosiężnych przędzy, potężny podmuch zlizywał mu z karku parzący nalot robactwa, wykwity mchu i pleśni. Tuż nad głową słyszał chrapliwy oddech. Żworuny, aż raptem — stało się! — coś uderzyło strasznie, grzmotnęło, aż go wgniotło w bruk. I rozległ się przeraźliwy ryk, a potem rozpaczliwy skowyt — do szpiku kości przenikający zgrzyt i brzęk, i łomot, jakby ktoś prosto w jego skroń zabijał ćwiek, drugi ćwiek, ćwiek! — i na grzbiecie rwał mu w strzępy ogromne płaty miedzianych blach. Zwinął się tak ciasno, aż się na powrót przeistoczył w embrion — pod młotem czasu, w kuźni wielkiej jak Kosmos, na wysypką kraterów pokrytym kowadle. I nagle dziwną ciszę usłyszał. I poczuł próżnię dokoła. Zupełny spokój, chociaż w oddali dogorywa metaliczny szelest. Ledwie w nim można odróżnić chrzęst łuski i klekot kopyt, jazgot, brzęk i chrobot pazurów na bruku. I pomruk tam usłyszał — gniewny, lecz stłumiony, odległy, jakby nawet Żworunę ogarnął strach tak wielki, że przezwyciężył jej wściekłość i głód. Nie bacząc na ból uszkodzonego ramienia, podparł się łokciem i przewinął na brzuch. Potem powoli dźwignął tułów z ziemi. Otumanionym wzrokiem ogarnął pustą przestrzeń. Nie wierzył w ocalenie. Jak zwierzę, wciąż na czworakach, trwał pośrodku pustego placu. Po bokach nagie płyty chodników. Krawężniki jezdni odarte z kwitnącej pleśni. Nagi kamień. Dopiero nieco dalej dwa dawne skwery — jeszcze sterczą kikuty rdzawych latarń, jak na sztorc osadzone włócznie, przekłuwają misterny dywan rozgwiazd ułożonych na ziemi warstwami różowych koronek. Fałdy żywej przędzy potężny podmuch musiał odgarnąć z sąsiedztwa Earla. Jakby w potężnym leju powietrza grzmotnął o ziemię piorun, zdarł skórę narosłą na granitowy szkielet i broczące krwawą posoką krawędzie odepchnął daleko. Jeszcze się tam wiły czerwie spiętrzone w wał nastroszony sierścią. Gdyby nie pamięć chwili, kiedy śmierć wydała się nieuchronna, mógłby przypuścić, że prześladująca go szkarłatna fala wcale nie przekroczyła progu ostatnich budowli, lecz przysiadła — na okrainie wielkiego placu. Wysoko spiętrzona fala drżącym gąszczem wbiła się w szczeliny murów i teraz dyszała ciężko, bezsilnie toczyła ogniskami ślepi osadzonych w złotych rozetach kwietni i na obrzmiałych łbach plemni. Ociężale podniósł się z ziemi. Znowu odezwał się głuchy pomruk. Zbita boleśnie, głęboko zapiekła wściekłość. W dalekim gąszczu bezsilnie szarpnęła się suka Żworuna, półroślinne bydlę o zapadniętym brzuchu skołtunionej sierści. Przypadła do ziemi zziajana pogonią i szczerzyła swe pyski, plując śliną jak rtęć gorąca skwierczącą na kamieniach. Warowała, nie śmiejąc jednak przekroczyć zaklętego kręgu. Nie rozumiał niczego. Bezradnie rozejrzał się na wszystkie strony. Pusto. Wszędzie jednakowo odległy szkarłat zarośli. Czarcie koło. Jakby go znowu krąg fosforyczny odgrodził od zewnętrznego świata. Powoli podniósł głowę i spojrzał w górę. Cień dimstipatisa kołował wysoko, wzlatywał niemal pod pułap szkarłatnoburej rzęsy. Dziwaczny cień w najgęstszych warstwach planktonu uwijał się z niesamowitą zręcznością za stadem rybiego ptactwa. Ze zwinnością nieoczekiwaną u tak wielkiego smoczego cielska, przez tysiące lat zaklętego w korzeniu velvicii, doganiał ptaki i w locie łamał im skrzydła, na strzępy rozrywał brzuchy. I gdzieś tam wysoko słychać było klekot dziobów i dławiony wrzask. W dół sypał się deszcz rybiej łuski i złotych piór. Stado ptaków schroniło się wreszcie do gniazd założonych tuż pod kożuchem planktonu, za wybitymi szybami ginących we mgle pięter szklanych bloków. Dimstipatis raz jeszcze zatoczył zwycięski krąg i począł zniżać lot. Earl stał ze ściśniętym sercem. Podniósł ramię i gwałtownie zamachał dłonią. Nareszcie przestał być sam. „Witaj i zostań ze mną — pomyślał. — Poznałeś, że i ja nie jestem stąd.” Poczuł straszliwą ulgę, dopiero teraz, jakby ogromny ciężar spadł mu z żelaznych barków. Gotów był krzyczeć z radości — na przemian mieszając słowa dwóch znanych języków, lecz tylko stał z zadartą głową i machał ręką, coraz wolniej — w miarę, jak z pożogi nieba wyłaniał się czarnoskrzydły cień. Earl po raz ostatni kiwnął dłonią i zastygł tak ze wzniesioną głową i wyciągniętym ramieniem. Nagle zrozumiał, że już coś widział, co stało właśnie tak. Nie inaczej. Jak jego własne odbicie w monstrualnym zwierciadle. Już naprawdę nie był sam. Obracał się powoli, tak długo, aż w polu widzenia jego owadzich oczu znalazło się TO. Odległa, ciemna sylwetka. Wysoka, zdawałoby się — do chmur. W jednej chwili zapomniał o swoim zbawcy, dimstipatisie. Jak zaczarowany ruszył w stronę ogromnej postaci. Po przeciwnej stronie pustego placu znajdowało się niewielkie wzniesienie. Powyżej granitowych schodków wznosił się nikomu już niepotrzebny pomnik — grubo ciosana postać człowieka z dumnie wzniesioną głową i wyciągniętym wysoko ramieniem. Wbrew oczekiwaniom monumentalna rzeźba przy zbliżeniu nie wzbudziła w nim większych emocji. Obojętnie patrzył na tego bezimiennego człowieka wykutego z brązu. Zastanawiał się nad gorzką ironią losu, nad absurdalnym paradoksem tego Wszechświata, który pozwala umierać ludziom, zezwala na przemijanie całych cywilizacji, pod ich gruzami grzebie najbardziej szczytne ideały, z łatwością niszczy szczątki myśli i uczuć zapisane w książkach — w podglebiu stanowiącym tylko pożywkę dla stosów i nędznych epifitów zakwitających z próchna, przekreśla każde istnienie, każdą znaczącą świadomość — a pozostawia martwe pomniki. Uśmiechnął się do samego siebie. Pod ręką Opatrzności, wyciągniętą nad jego głową, mógł wreszcie odpocząć. Przysiadł więc na schodach u podnóża kamiennego cokołu. Z niewielkiego wzniesienia, jak człowiek nad nim, jeśli umiałby kiedykolwiek patrzeć, spokojnie spoglądał na świat, który dopiero dojrzewał, o którym — jeszcze jako człowiek — pewnie nawet marzył gorąco, że stanie się taki właśnie. Piękny i tajemniczy, wspaniały tą wspaniałością nadzwyczajną, jakiej efektem olśnić może tylko synteza nieskończonej różnorodności form. Tylko ci miewają wizje takich światów, którzy potrafią marzyć lub wierzyć ze ślepym samozaparciem. To pozwala zachować złudzenie, że kiedyś będziesz mógł stanąć z odkrytą głową pod czystym niebem. I nic cię nie będzie dręczyć, przynajmniej nic z tego,” co musisz zachować wyłącznie dla siebie. Wtedy wyjdziesz ze swego pancerza, z wiążącej ciało i duszę skorupy, i — nawet nie dociekając empirycznych tego stanu przyczyn — poczujesz całym sobą, od stóp, rąk, przez oczy i język, aż do najtajniejszych myśli, że jesteś wolny, naprawdę niezawisły od ograniczeń biologicznej formy, wyzbyty kłamstw i niedomówień, wolny od zazdrości, od wzgardliwych spojrzeń tych, którym od kołyski po krzyżyk idzie jak z płatka, gdyż potrafią wykształcić i uświęcić w sobie najszczytniejszą obywatelską cechę — milczenie języka i pięści; i objawisz się wreszcie wolny od przesądów, od krwi — co jeszcze ciąży, od lęków, stresów, chamstwa i donosów, a przede wszystkim — wolny od niemocy. „Więc jestem gotów?” — zapytał sam siebie. „Trzeba znaleźć punkt oporu, taką skalę, która umożliwi dokonanie ostatecznej metamorfozy.” „Siebie i Kosmosu.” „Co ma wspólnego Kosmos i to, co tkwi we mnie?” „Przecież pamiętam, z jaką wzgardą patrzyłem na ostatni zapis tamtych wizji, rozsypujących się wraz z kartkami książek.” „Jedna moja połowa twierdziła wówczas, że zawierają opisy absurdalnych światów i zgoła zmyślonych zdarzeń. A przecież była to pierwsza próba METAMORFOZY.” „Jakże uboga…” „Przynajmniej takiego trzeba mi spojrzenia: z perspektywy Kosmosu na sprawy mojego świata.” „Gdzieś muszę odszukać brakujące ogniwo. Przecież oni niedługo wstaną. Ci wszyscy, którzy oddają się błogiej nieświadomości. Obudzą się. Przynajmniej ciałem. I nie jest pewne, że pośród nich znajdę sprzymierzeńca wiernego i potężnego, jakim w tym świecie okazał się dimstipatis.” Czarnoskrzydły smok właśnie lądował w centrum pustego placu. Ogromny, pokraczny, z nieoczekiwaną poczciwością w oczach. Obejrzał się na Żworunę wyjącą żałośnie, cofającą z podkulonym ogonem. Jakby dla specjalnego efektu dimstipatis łypnął w jej stronę czarnymi ślepiami — zaskowyczała, a on tylko ziewnął i na krótkich łapach przydreptał aż do pomnika. Góra suchych gnatów, z wierzchu powleczona pluszową skórą, zwaliła się na schody, i dimstipatis przed stopami Earla ufnie złożył swój wielki łeb. Z nieba prószyły jeszcze resztki pierza i złotej łuski. Jak czerwony śnieg wirowały opadając łagodnie na grudę złomu zwaloną w pobliżu pomnika. Można w niej było odróżnić rozbity klosz z pancernego szkła, wygiętą niby potrzaskany kręgosłup płozę ogonową i trzpień wirnika z obłamanymi płatami poziomego śmigła. Pod tym wszystkim spoczywały dwa ludzkie trupy wdławione w oparcia foteli. Tej padliny od nocy nie zdążył tknąć szkarłatny trąd i leżeli tak — sztywni i posiniali, jeden w kasku z wyłupiastymi soczewkami zielonookiej ważki, drugi z nagim czerepem i złotym cekinem w uchu. Ciała upadłych aniołów przygwoździła do siedzeń seria z automatycznej broni. „Niedługo wstaną ci, którzy śpią. Przed nimi nie ma ucieczki. Zjednoczą się z Diweryksem i nie pomoże żaden latający smok, choćby cały ich zastęp zjawił się Bóg wie skąd. Ci, którzy śpią, budzą się tylko po to, żeby rozpętywać swoje szare, brunatne i inne szaleństwo…” „Musi istnieć siła, którą będę mógł im przeciwstawić.” „Tkwiąca w nas samych. We mnie. W każdym z nich…” „Lecz oni śpią.” „Ktoś musi być pierwszy.” „Może ostatni.” „Nie mam wyboru. Od czego zacząć?” „Posiadam pamięć. A przynajmniej ta moja PAMIĘĆ prawdziwa gdzieś musi być. Może śpi we mnie, jak oni — w trzewiach Diweryksa…” „Zanim zjawiłem się tutaj, zostały za mną zgliszcza innych światów. Przebyłem długą drogę w kosmicznej przestrzeni. Czy naprawdę ta droga nie odcisnęła we mnie żadnego namacalnego śladu?” „Energia stanowiąca w przestrzeni fenotyp Earla penetruje napotykane światy, czyli — poznaje je, aby dokonać właściwego wyboru i odpowiednich metod metamorfozy.” „Może zostaje coś z tej informacji, pewien zapis zakodowany w wibracji atomów albo jeszcze głębiej. Przekształcająca siła przekształca się sama i musi w niej pozostać świadectwo tych dokonań. Jak atomowa struktura zgiętego i znów wyprostowanego pręta rejestruje owo wygięcie.” „Istnieje zasadnicza różnica między materią a energią.” „A jednak — to moja ostatnia szansa. Muszę sobie przypomnieć wszystko, co stanowi moją osobniczą, zagubioną genealogię… Dla mnie jest warta tyle samo, co prawda historii dla społeczeństwa.” „Przecież na planetach, które przede mną pojawiły się z każdym kolejnym przebudzeniem, nie obeszło się bez znaków, wtedy obojętnych dla mnie ułamków tego, co było przedtem. To hieroglify sugerujące większą całość… Muszę więc, jak antropolog, z ułamków czaszki odtworzyć kształt rzeczywisty całej postaci. Z resztek murów, z urn rozbitych w zdobione skorupy, z ruin świątyń i pomników — muszę odczytać ich historię… a genezę świadomości mojej.” „I trzeba mi szukać głębiej. Przecież w pamięci atomów tworzących mój mózg — zjednoczony z ciałem, i ciało, stanowiące jedność z osobowością — powinien ostać się bodaj okruch myśli i uczuć tych istot rozumnych, które stawały się kolejnym podmiotem mojego odrodzenia. Czy rzeczywiście nic nie przetrwało z lęków i nadziei? Z ich wiedzy i wiary, dla nich — nie dla mnie — utraconej bezpowrotnie? Powinienem wydobyć te wszystkie okruchy, wyłuskać je z organicznych sprzężeń biologu, zjednoczyć i wskrzesić żywą pamięć przeraźliwego bólu, z jakim dokonywała się każda metamorfoza.” „A jeśli zdołam tego dokonać? Dopiero wtedy, z perspektywy rzeczywistego Kosmosu, jakim jest suma wszystkich możliwych istnień — tych realnych światów i tych, które tylko sobie wyobrazić można i związać w symbole — może wtedy spróbuję spojrzeć na to, co mnie gnębi i co mnie otacza… I nie będę ślepy.” Siedział ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wsłuchiwał się w swoje ciało — na podobieństwo Diweryksa będące myślącym mózgiem w każdym swoim ułamku. W każdej więc komórce i w każdym nerwowym włóknie posiadał autonomiczną pamięć wszystkiego, co z nim się stało kiedykolwiek. Czego był świadkiem. On, lub ten, który był przedtem. Ciało jest swoistym wszechświatem i społeczeństwem. Posiada wewnętrzną cyrkulację materii, zawiązuje hierarchię układów i stanowi o subtelnych przepływach energii, o prawach rządzących jego istnieniem. Czasami prawa sumują się w kształt nadrzędny. Jeśli więc głębiej wsłuchać się jakimś wewnętrznym zmysłem — świadomością, wiedzą, bodaj instynktem — łatwo dosięgnąć i w obwód myśli włączyć te wszystkie nieczytelne zwykle, niezależne od świadomości asocjacje mięśni, ścięgien, kostnych tkanek, nerwowych włókien, poszczególnych komórek, molekuł i atomów wreszcie, ich jąder i ładunków elektryczności przepływających podskórnie. I stajesz się wtedy podobny do otwartego na oścież kosmosu — kiedy go przenika spojrzenie jasne, dla którego prawa Wszechświata są już czytelne — z gwiazdami, asocjacjami galaktyk, próżnią dotkliwą i czarnymi jamami kolapsującej przestrzeni. I jesteś źrenicą Maga wprawioną w okular potwornej lunety; wzrok twój kroi lancetem woli każde ugięcie przestrzeni, przenika czas — ocierając się oń boleśnie, przedziera się przez wiatr słoneczny i sonduje tajemnicze dna planet pod warstwą ochronną tysiąca atmosfer. Twój wzrok przenosi się lotem ptaka, koszącym nurkowaniem myśliwca, wędrownym bolidem — jak kometa na nocnym niebie kreśląca swoje proroctwo, zanim się stanie moją WYROCZNIĄ — mknie nad wypiętą gładzizną mórz i oceanów, ponad kopcami kontynentów zapada się niżej, w poziom dżungli i lasów — jeśli się ostały, gna tropem znaczonym przez ucieczkę dzikich zwierząt — jeżeli przetrwały, wciąż szuka, drąży jakieś kurhany — twory ogromne z wapienia, piaskowca, szkła, stali i sztucznej masy — martwe, lecz pod skorupą ścian i dachów promień twojej jaźni dopada jąder dziwnie nadprzewodliwych, wsącza się w opony mózgów z organicznej mazi, z magmy, z gnejsu i szlachetnych kruszców; i chłonie ich pamięć, miliardy odmian zbiera w sobie jak dopływy tysiąca rzek i rynsztoków zlewające się w jeden akwen. Aż staję się Magiem znajdującym tam — poza przestrzenią i czasem — siebie samego z czernią mnisiego kaptura nasuniętą na ponure czoło, siebie wyłaniającego się nad otwartym grobem, całującego w skrwawionych okruchach szkła ślad Twoich bosych stóp — ginący nad krawędzią przepaści. I JESTEM ponad tym prochem, który u nóg moich — wykutych z brązu — kończy swe zmartwychwstanie. JESTEM — w potwornym młynie zdarzeń — bez podziału na funkcje, role i rasy. JESTEM — jak kleszcz, który miast krwi wysysa myśli; pluskwiak z odwłokiem wypełnionym JAŹNIĄ — ostatnim krzykiem mody biologicznej ewolucji — wciąż chłepczę. I wreszcie więcej jest we mnie, niż przyswoić mogę — w nieważkości Wszechświata tkwię, nażarty, tak potwornie rozdęty głupotą i mądrością nie tylko moją. Coraz bardziej jestem bezradny — żałosny i niezdolny za jednym zamachem przetrawić tyle nowej karmy. A wciąż pękają zaskorupiałe warstwy szlamu. Rozkłada się dawno zdrewniała pamięć, złuszczają sekretne poziomy zakazów, wstydliwe zaognienia moralnego i społecznego tabu; obnaża się świadomość tak długo nieczytelna, a przecież istniejąca, zakorzeniona głęboko pamięć wszystkich możliwych światów — tych istniejących w kosmosie i tych modelowanych — nie mniej rzeczywistych. Przełamuje się szyfr każdej myśli, przedzgonnej refleksji, zwykle żalu i daremnej rozpaczy, symboli uwikłanych w obraz przestrzeni, nad której wizją — w każdej kolejnej odsłonie — włada koalicja innych słońc; błękitnych, białych, czerwonych olbrzymów i karłów, gdzie w niebie krążą stada wielogłowych ptaków, z krzemowej piany budujących gniazda; gdzie w i magmowych jądrach globów lęgną się larwy gnomów z siwymi brodami, dokąd przez zwodzone mosty ściągają obleczeni w skafandry, znużeni wędrówką pielgrzymi do Serca Labiryntu. Skalne szkielety porasta tam ciało rozumnych mszaków, wrzask ptaków odzywa się pod sklepieniem czaszki telepatycznym krzykiem, a w próżni majaczą wyspy zamieszkane przez współbraci Oceanu z Solaris. I przez białe pustynie pędzą tam jakieś symbiotyczne monstra, pełzają kobiety–węże, w szklanych sześcianach trwają przed okiem Opatrzności poddane wiwisekcji — społeczeństwa piekielne Edenów i laboratoria, w których kłębi się świat rękojadów, Kaczonogów, Uchaczów; i mateczniki tryffidów, cywilizacje Golemów — już wyzwolone z biologicznych sprzężeń i systemy dokonujące przełomów, drzewa–domy, domy–sejfy, w studniach warujące zgęstki żywej plazmy, Czarne Chmury wędrujące w Kosmosie i mocarstwa magnetycznych wirów… I JESTEM źrenicą patrzącą spod przyłbicy osłaniającej czerep smętnego rycerza z planety szklanych zamków, jestem rzeźbiarzem śniegu, światła i dźwięku, Księciem Talewalą i baronem Pampą, jestem jogą, demiurgiem gwiazd neutronowych i dżinnem zaklętym w krainie na pozór wymarłej, gdzie pod skorupą każdego kamienia pulsuje gorący węzeł serca, zanim pęknie — żeby wyzwolić Earla. Tym wszystkim JESTEM — bardziej jeszcze nie wypowiedzianym — i drżą prześwietlony do głębi potwornym kalejdoskopem Wszechświata. Pamięć ma swoje poziomy, jak epoki — proterozoik, karbon, trias i holocen; jest niewyczerpaną kopalnią wiedzy o sobie i o nieznanym, które nas otacza. I nieskończony jest ciąg wspomnień krystalizujących się w mętnej głębinie, nieprzeliczony rykoszet myśli, pogłos innych jaźni, intelektów zdławionych, przymuszonych do milczenia i bicia pokłonów. Rozumiem wreszcie, jak niewiele zostaje we mnie z dawnego Earla. Jeszcze mniej z Człowieka. JESTEM sumą lęków i bezradności tych wszystkich, którzy poprzedzili tę chwilę ocknienia, którzy stanowią dla mnie — od teraz na zawsze — jedyny realny korzeń genealogicznego drzewa mojego istnienia. Podnoszę głowę. Dźwięk szyby słychać. Daleko. Ktoś się przebudził. Kolejne ogniwo w symbiotycznym kołowrocie społeczeństwa–biosfery. Czas wstać i iść. I coś im trzeba powiedzieć. Coś będę musiał. Na własną obronę lub sprzeciw. Przecież ciąży nad nami widmo wcielonego w tkanki Diweryksa, do perfekcji doprowadzonego społecznego biologizmu. Przecież najbardziej wzniosłe systemy wdrażane za pomocą socjotechniki są tylko przeniesionym w nową płaszczyznę odpowiednikiem biologicznych i mechanicznych układów samoregulacji. Mam w sobie komórki obdarzone pamięcią i jaźnią. Nie inaczej jest na zewnątrz mego ciała. Przerost obowiązków społecznych nad prawa jednostki zaciska na gardle każdej osobowości żelazną pętlę zwrotnych sprzężeń, ponad które trudno się wyzwolić nawet filozofom. Zostajemy wprzęgnięci w piekielny mechanizm, odpowiednik kolonii społecznych owadów, gdzie dla historii nic nie znaczy, że tu i ówdzie awaryjnej wymianie podlega trybik albo osobnik nie przystający do wyśmienicie funkcjonującej zbiorowości. A jednak każdy pragnie być sam dla siebie WYROCZNIĄ. Być sobą. Najgorsze jednak, że zazwyczaj istnieje świadomość, a brak pewności, czy starczy odwagi. „Widzę już — przez ściany, kraty, szyby i judasze przetyczone w przestrzeni, jakbym był w pudle zamknięty ogromnym, a nade mną z mocnych bierwion zbity szafot — dla mnie albo dla tych, którzy — idąc do mnie — na jego podest wstąpią. Na razie jeszcze przecierają powieki zlepione sennością. Słyszę głębokie westchnienie budzącego się miasta. Słyszę poskrzypywanie nieśmiało uchylanych drzwi i jakiś zgrzyt, jakby z podziemnych sztolni wyjeżdżały tramwaje i mechaniczne chrząszcze wypełzały z hangarów. Obok reliktowy dźwięk — świergot elektryczności i miękki szmer, niby szczurzy trucht — szelest kroków, głosy coraz pewniejsze, niemal artykułowane znaki i niespokojne tąpania we wnętrzu ziemi — basowym charkotem ipoza granicę słyszalnych infradźwięków przechodzące dudnienie fabryk. Zaczyna się nowy dzień. Zwykły, powszedni dzień w rajskiej utopii Earlów. I wiem już, że nie pozbędę się lęku przed samotnością w tym ogromnym, tłumnym mieście. A nawet tego nie wiem, czy już potrafię walczyć, choćby powiedzieć — NIE, jeśli za plecami usłyszę oddech Żworuny wielogłowej i jeden z nich podejdzie do mnie, położy mi dłoń na ramieniu i powie: „Obywatelu, pozwólcie ze mną…” Siedzę plecami zwrócony do martwego pomnika. Już nie jest bezimienny. Ziściło się również Jego proroctwo. Patrzę przed siebie z dziwnym uczuciem. Siedzę ich wzrokiem — jak się krzątają w perspektywach ulic, w cieniu arkad — triumfalnych łuków, gdzie pozostała krew sprzed lat i wczorajszy szkarłatny festyn. Siedzę, u moich stóp leży wierny pies. Czas na nas. Oni też wychodzą z domów. Przystają, żeby zamienić z sobą kilka nic nie znaczących słów. Pierwszy odruch — zanim znowu zamkną się w sobie i pozostaną obcy. Te same ogniwa w trzewiach — Diweryksa. Sprzężone bezbłędnie i jednakowo dla siebie nawzajem obce. Został zwykły, powszedni dzień. Raz jeszcze ogarnąłem spojrzeniem ten szary, smętny świat. Ludzie–nieludzie wychodzą z domów. Podniosłem się z ziemi. Odetchnąłem i jeszcze zdrętwiałym ramieniem skinąłem na mojego psa Zeszliśmy ze stopni pomnika, żeby razem wyjść naprzeciw TYM, KTÓRZY BYLI PRZEDTEM.