15367
Szczegóły |
Tytuł |
15367 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15367 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15367 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15367 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marcin Lenda
Kwestia wyboru
I
Tego dnia widok ze wzgórza nie był olśniewający. Niebo pokrywała szczelna powłoka szarych, brzemiennych w deszcz, burzowych chmur. Okoliczne pagórki, porośnięte mieszanym lasem, zdawały się drzemać, spowite peleryną mgły. Uważny obserwator mógłby dostrzec wijącą się z oddali nitkę traktu, która ocierała się o położoną u stóp wzniesienia gospodę, by dalej na północy zniknąć między zamglonymi wzgórzami.
Para zimnych, szarych oczu wpatrywała się w budynki położonej przy trakcie karczmy. Pierwsze podmuchy wiatru, niosącego sobą obietnicę rychłej nawałnicy, rozwiały grzywę jasnych włosów, obnażając wysokie czoło. Blada twarz dosiadającego czarnego ogiera mężczyzny nie zmieniła się, jedynie w oczach zapłonęły ognie determinacji. Dokładnie za jego plecami rozchyliły się gałęzie jednego z okalających polanę dębów. Z lasu wynurzył się następny jeździec, a jego wierzchowiec obwieścił ich przybycie cichym parsknięciem. Zwierz poczłapał powoli przez polanę, zrównując się ze swym czarnoskórym pobratymcem. Nowoprzybyły uniósł niedbałym gestem rondo czarnego, szerokoskrzydłego kapelusza, wypatrując tego, co zainteresowało jego brata.
– Znaleźliśmy ją, Janie. Czuję to! Ten nieumarły mówił prawdę – obwieścił blondyn. – Ona tu jest. Wkrótce podzieli jego los, ale najpierw... – wypowiadając te słowa, sięgnął pod czarny płaszcz, do wiszącego przy pasie skórzanego kołczana – ... poświęcimy jej chwilę uwagi. – Uniósł w górę dłoń, zaciśniętą na osikowym kołku. Szpic pokryty był srebrem.
– Ta dziwka zaśpiewa dla nas tej nocy. – Jego wąskie, sine wargi wygięły się w uśmiechu, który jego brat dobrze znał. Noc zapowiadała się interesująco.
Blondyn uderzył piętami boki rumaka. Posłuszne swemu panu zwierzę ruszyło polną ścieżką w dół zbocza. Jan jeszcze przez chwilę obserwował zabudowania karczmy, a wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnych myśli. Następnie przeniósł wzrok na plecy Olafa, który znikał już miedzy pierwszymi drzewami na skraju polany. Jego sylwetka wydawała się wątła i krucha w porównaniu z potężnym i dobrze zbudowanym ciałem Jana. Choć niemal dorównywał mu wzrostem, Olaf był fizycznie słabszy od niego, pomimo tego, że nie należał do słabeuszy. W ich duecie to właśnie Jan zapewniał siłę. Wkładem Olafa były zasłużona sława i doskonałe umiejętności łucznicze. Potężniejszy z braci uśmiechnął się w duchu do siebie. Tworzyli naprawdę zgrany zespół.
Oszczędnym ruchem sięgnął do przymocowanego na plecach półtoraręcznego miecza. Ostrze z cichym syknięciem opuściło do połowy pochwę. Pokryte było srebrem. Podobnie jak kord, zwisający u pasa przy lewym biodrze. Popędził konia, ruszając śladem brata.
Na opustoszałą teraz polanę uderzyła niewidzialna ręka wiatru, pochylając ku ziemi kępy wysokiej, uschniętej trawy i wprawiając gałęzie okalających ją drzew w szaleńczy tan. Błysnęło, a zaraz potem rozległ się głuchy grzmot. Chmury uwolniły swoje brzemię.
Rozpadało się na dobre.
II
Droga nie przypominała już porządnego, bitego traktu, jakim była jeszcze godzinę temu, a samotny wędrowiec, któremu przyszłoby ją przemierzać, czułby się zapewne jak stały mieszkaniec kislevickich mokradeł.
Podobne przemyślenia błądziły po udręczonej głowie krasnoludzkiego podróżnika, którego nogi grzęzły do kostek w bagnistej breji, w jaką przemieniła się nawierzchnia drogi. W przykrytą skórzanym, przemokniętym już kapturem głowę, uderzały krople deszczu sprawiając, że piechur wyrzucał z siebie od czasu do czasu stek przekleństw, kierowany do świata w ogóle, a do nieciekawej pogody w szczególności. Uwzględniał też nieudolność cesarskich inżynierów, wykonawców traktu, dyliżansowych przewoźników i właścicieli gospod, którzy nie raczyli otworzyć gdzieś nieopodal swojego interesu.
– Na Grungiego, jeszcze chwila na tym deszczu, a będę miał dziury w czaszce! – wykrzyczał z twarzą zwróconą ku szarym i nieprzyjemnym niebiosom.
Sytuacja stawała się z każdą chwilą coraz mniej przyjemna. Gdyby nie chmury, pokrywające szczelną warstwą nieboskłon, Brokk dostrzegłby słońce, chowające swoją twarz za wierzchołkami jesionów, rosnących wzdłuż traktu. Atakowane mackami zimnego wiatru, uginały swe grube konary, a jęki wydawane przez smagane wichrem gałęzie przypominały zawodzenie szaleńca. Poruszane siłą żywiołu drzewa mogłyby nasunąć mu skojarzenie z paskudnymi, zmutowanymi trollami, które targane atakiem epilepsji jakimś cudem utrzymują się na nogach.
Krasnolud zdawał się jednak tego nie dostrzegać. Chociaż jego twarz przeciął skurcz niepewności, to nie drzew, ani nawet uderzenia pioruna obawiał się Brokk. Zamęt w jego duszy czyniły plotki, posłyszane w zajeździe, który, jak sam właśnie stwierdził, dosyć pochopnie opuścił. Mówiły one o bandach mutantów – zwierzoludzi, które pożerały nieostrożnych podróżnych, zagubionych na szlaku. Łatwo było drwić z pomiotu chaosu w świetle dnia, w przytulnym i miłym wnętrzu gospody, trzymając w garści kufel portera.
W tej chwili, mimo swego niemałego doświadczenia nie widząc szans na rozpalenie ognia, jedynym rozsądnym wyjściem wydawało mu się kontynuowanie marszu, aż do skutku. Sięgnął do pasa, opinającego jego, wedle standardów krasnoludzkich, szczupły brzuch i wydobył metalową flaszką, którą uprzejmy właściciel ostatnio mijanej gospody był łaskaw napełnić niezbyt drogim, ale mocnym trunkiem. Kilka ostatnich kropel gorzały wpadło w przełyk, nie przynosząc niestety oczekiwanego ciepełka, wywołując w zamian nieprzyjemny skurcz w gardle. Brokk zatrzymał się, spoglądając z niedowierzaniem do wnętrza flaszki. I właśnie wtedy to usłyszał. Piskliwy dźwięk, nie pasujący do otoczenia. To był...
-Szyld! Niech mnie gobos powącha, jeśli to nie poruszany na wietrze szyld gospody. Niech Grungi błogosławi tego zacnego szynkarza! – wykrzyknął z nadzieją w głosie. Biegiem przebył odległość dzielącą go do zakrętu, nie zważając na rozpryskiwane dookoła błoto i topór tkwiący w skórzanym uchwycie przy pasie, który podczas biegu uderzał go w nogę.
Zza ściany lasu wyłoniła się wysoka, drewniana palisada, okalająca kilka budynków. Z komina buchał biały dym, maltretowany niemiłosiernie przez podmuchy zimnego wiatru. Z uczuciem spełnienia zauważył kołyszący się dębowy szyld, umocowany nad bramą dwoma grubymi łańcuchami.
– "Blask miesiąca" – przeczytał nazwę gospody, z niemałym mozołem składający litery w reikspielu. Wspaniale, byle tylko mieli portera, pomyślał, dochodząc jednocześnie do wniosku, że będzie mógł mówić o szczęściu, jeżeli uda mu się przenocować na klepisku, we wspólnej izbie. Do zamożnych raczej nie należał.
Sękatą dłonią ujął metalową kołatkę i energicznie zastukał, nie licząc zbytnio na to, że ktoś go usłyszy. Zaczął powoli przemyśliwać nad planem sforsowania wysokiego płotu, kiedy zza wrót dobiegły go jakieś szmery. Poprzez niewielkie, zakratowane okienko otworzone z trzaskiem, padł promień świtała, bijący z rozchwianego płomyka oliwnej lampy, oświetlając bardziej trzymającego lampę człowieka, niż czekającego u wrót krasnoluda. Oblicze, które pojawiło się w judaszu, należało do mężczyzny w sile wieku, o wydatnym, orlim nosie, szeroko rozstawionych, zmrużonych w tej chwili oczach i twarzy pociętej pajęczyną zmarszczek. O dziwo, gospodarz nie wydawał się zmartwiony tym, że miast siedzieć sobie przy ciepłym kominku, musi szlajać się przez zabłocone podwórko, moknąć w strugach deszczu, by wpuścić pod swój dach jakiegoś zbłąkanego wędrowca.
– Cóż to za bogowie przywiedli cię do mych progów w tak niewdzięczną pogodę, krasnoludzie? -zapytał zaciekawiony głos zza bramy.
-Panie, jestem tylko strudzonym wędrowcem, z którego bogowie zakpili, postanawiając urządzić mu srogą łaźnię przy pomocy deszczówki, jednocześnie nosząc się chyba z zamiarem utopienia w bagnie, w jakie przemienił się ten przeklęty gościniec!
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Zapraszam zatem w skromne progi "Blasku miesiąca". Może znajdzie się rada jakaś na przemarznięte członki....
Zgrzytnęła odsuwana zasuwa. Człowiek uchylił furtkę, wpuszczając na podwórze zmokniętego krasnoluda. Na ramiona miał zarzucony skórzany płaszcz, którego kaptur wiatr odrzucił mu na plecy. Ciemne, przeplatane siwizną włosy były mokre. Kropelki wody ściekały mu po nosie.
Zaraz za bramą, po prawej stronie, stała drewniana stodoła. Minęli ją dziarskim krokiem, zdążając do wejścia do gospody. Człowiek pochylony do przodu, walcząc z naporem wiatru starł się omijać stojące na podwórzu kałuże. Poły jego płaszcza, unoszące się na wietrze, sprawiały, że przypominał wielkiego kruka, a wrażenie to podkreślała twarz, której centrum stanowił pokaźnej wielkości nos.
Ręka Brokka odruchowo sięgnęła do kołyszącego się u pasa topora, gdy kątem oka zauważył jakiś ruch od strony stodoły. Broń pozostała jednak na swoim miejscu, kiedy zdał sobie sprawę, iż to, co go zaniepokoiło, to cienie rzucane przez ich osoby, oświetlone migotliwym światłem lampy niesionej przez człowieka. Miotana podmuchami wiatru, ożywiła ciemne postaci, których dziwaczny taniec okazał się wybrykiem imaginacji krasnoluda.
Drewniane okiennice były zamknięte i tylko niewielkie smugi światła padały na podwórko.
– Dużo dzisiaj gości?!
– Eee, właściwie to nie. Jak sam się przekonałeś, trakty jeszcze nie bardzo zdatne do użytku. Od zeszłej jesieni niewiele dyliżansów u nas przystawało, a jedyna klientela to chłopstwo z pobliskiej wsi. Dzisiaj, najwyraźniej pogoda zniechęciła ich do gorzałki. Jest jeno dwóch podróżnych, wieczorem końmi przyjechali. Zamierzają nocować, ale mruki, wieści nijakich nie oznajmili. Obaj blondyni, wysocy, może być, że bracia. Chudszy z nich monetę rzucił, jadła kazał dać. Drugi, postawniejszy, miecz na plecach nosi okrutny. Coś mi się widzi, że to może najmici jacyś, ale chyba szlachetnego rodu – przekrzykując zawodzenie wiatru odpowiedział człowiek.
Drzwi otworzyły się z cichym jękiem. Płomienie zatkniętych w ścianę pochodni drgnęły. Zdawać by się mogło, że wnętrze gospody pochyliło się, zamierając na chwilę, by zaraz wrócić do swego normalnego położenia, gdy człowiek zamknął drzwi za plecami Brokka, uspakajając rozdygotane ognie pochodni.
– Dobry wieczór! Niech wasi bogowie mają was w opiece.
Krasnolud wszedł do środka wolnym krokiem, zawieszając zaciekawione spojrzenie na jedynych gościach lokalu.
Dwóch młodych mężczyzn. Około trzydziestki, ocenił Brokk. Dobrze zbudowani, zwłaszcza ten siedzący tyłem do wejścia. Ciemnobrązowa skórzana kurtka opinała jego muskularne ramiona. Zrzucony z głowy duży kapelusz opuszczony miał na plecy. Jasne proste włosy. Byczek zaciskał dłoń na kuflu, a drewniane naczynie było niemal niewidoczne w jego potężnej łapie. O ławę oparty miał półtorak. Drugie ostrze wsparte o podłogę, zwiało u jego pasa. Wpatrywał się w punkt zawieszony gdzieś między barem, a stołem, przy którym siedział.
Ten zwrócony bokiem do wejścia, nie tak postawny, jak sąsiad, wlepił spojrzenie dużych szarych oczu w krasnoluda. Grzywa białych włosów, zarzucona lekko na bok, nadawała jego twarzy nieco chłopięcy wyraz. Wizerunek psuła szeroka, zakrzywiona szrama, biegnąca przez prawy policzek. Pociągła, szczupła twarz pozostała bez wyrazu, gdy Brokk odwzajemnił spojrzenie, by po chwili dać za wygraną i odwrócić wzrok.
Poczuł nagle ukłucie chłodu, gdzieś w okolicy serca. Doszedł do wniosku, że ta paskudna pogoda dała mu się we znaki hardziej niż mu się pierwej wydawało.
Sala barowa nie była specjalnie duża i niezbyt jasno oświetlona. Kilka dębowych stołów, drewniany kontuar, przy którym też można było zasiąść oraz kominek, w którym trzaskały płonące polana. Patrząc od strony wejścia, po prawej stronie koło baru znajdowały się drewniane schody, wiodące na galeryjkę, gdzie, jak domyślił się Brokk, mieściły się pokoje gościnne. Drzwi na parterze, obok schodów, prowadziły do dormitorium. Przywykłe do patrzenia w ciemności oczy krasnoluda dostrzegły po przeciwnej stronie kontuaru jeszcze jedne drzwi. Te były zamknięte.
– Oby twój topór nigdy się nie stępił! Witamy w "Blasku miesiąca"! – dobiegł go młody, kobiecy głos zza baru. Zachęcony ruszył żwawiej w tę stronę. Na myśl o łyku czegoś mocniejszego grdyka zaczęła zachowywać się jak żywa.
Dziewka karczmarza wyglądała, oceniając po wyglądzie, na nie więcej, jak siedemnaście wiosen. Czarne, proste włosy, przycięte na cztery palce poniżej ucha, okalały piękną twarz. Po obu stronach niewielkiego nosa błyszczały dwa węgle oczu. Kiedy Brokk w nie spojrzał, drugi raz tego wieczora odczuł szpilkę chłodu, wbijającą się w jego serce i drugi raz uznał, że to efekt noszenia przemokniętego ubrania.
– Bądź tak dobra, gołąbeczko i nalej strudzonemu wędrowcy kufelek portera.
– Niech to będzie na koszt lokalu – powiedział wchodzący za szynkwas właściciel. – Za to, że musiał pan czekać, tam pod bramą.
– Dziękuję. Prośbę mam. Chciałbym coś jeszcze wrzucić na ząb, przenocować i rano zjeść śniadanie. Nie wiem tylko, czy mnie będzie stać. W drodze jestem od dawna, złoto się kończy...
– Ile macie?
– Złotą koronę.
– Starczy. Jak pan zje, pokażę izbę. Pokoje i tak puste stoją puste. Jesteście panowie pierwszymi gośćmi, odkąd śniegi stopniały – dodał głośniej, tak by i ci dwaj siedzący przy stole usłyszeli.
– Porter – oznajmiła barmanka kładąc, na ladzie drewniany kufel pełen ciemnego napoju.
– Tak po prawdzie to nie moknąłem zbyt długo pod waszą bramą... Dziw mnie bierze, żeście w ogóle słyszeli, że do drzwi kołatam.
– Nie ma co się dziwić. Byłem w wychodku. Wracając do gospody, spostrzegłem się, że ktoś u drzwi stoi. Powiadajcie panie krasnoludzie, z daleka to droga prowadzi? A co tam w szerokim świecie?
– Co w świecie... tego nie wiem. Baby po wsiach gadają, że skoro zima była sroga, to lato będzie ciepłe i urodzajne. Oby tak było. Nic o tym powiedzieć nie mogę. Na roli znam się tyle samo, co na wieszczeniu pogody. Ręce do topora przywykłe bardziej niż to pługa czy kilofa.
– Wnoszę z tego, że drwalem pewnie jesteście – z drwiną w głosie wtrąciła się dziewczyna, a jej twarzyczka rozjaśniła się w kpiącym uśmiechu.
– Nie, córeczko. Jestem najemnikiem. Na życie zarabiam toporem, ale drzew nim bynajmniej nie ścinam. Pojmujesz? – w głosie Brokka zagrała urażona duma. Ostatnie słowa wypowiedział tak, by bezczelną dziewkę nieco przestraszyć, a dla większego efektu łypnął na nią groźnym spojrzeniem.
– Raczcie wybaczyć, panie krasnoludzie. Nie miałam zamiaru was obrazić – odpowiedziała, wcale nie zmieszana.
Krasnolud przechylił kufel, jednym haustem wlewając połowę jego zawartości w swój przepastny przełyk. Napój był chłodny, ze słodkawym posmakiem, mocny.
Brokk obrócił się nieznacznie na wysokim stołku, chcąc raz jeszcze przyjrzeć się dwóm pozostałym gościom lokalu. Bracia siedzieli z pochylonymi ku sobie głowami, zapewne o czymś rozprawiając. Jeśli nad czymś faktycznie debatowali, robili to na tyle cicho i dyskretnie, że krasnolud nie był w stanie wychwycić nawet pojedynczego słowa.
Zwrócił się ponownie do dziewczyny za barem, która również przyglądała się siedzącym przy stole mężczyznom. Zdawała się być bardzo blada, a wrażenie to podkreślały jeszcze czarne włosy, okalające twarz, a jej oczy... Cóż, nie wiedzieć czemu, jej oczy bardzo niepokoiły krasnoluda.
Był to inny rodzaj niepokoju, niż ten, jaki wywołał w nim krótkotrwały kontakt wzrokowy z blondynem ze szramą na licu. W oczach tamtego krył się pewien błysk szaleństwa, który krasnolud widział kiedyś w spojrzeniu ludzkiego wyznawcy rogatego szczura, na moment przed tym, nim sprawnym cięciem topora przekroił mu twarz na dwoje. Rzecz miała miejsce kilka lat temu w kanałach ściekowych miasta Aldorf. Niemniej jednak ten błysk fanatyzmu ujrzany w oczach kultysty zapadł Brokkowi głęboko w pamięci.
Gutrun, babka krasnoluda twierdziła, że oczy każdej istoty są zwierciadłem jej duszy. Twierdziła też, że młodzian, jakim był podówczas Brokk, ma dar odgadywania prawdziwej natury stworzeń, a krasnolud wierzył wtedy we wszystko, co mówiła ta stara jędza. Nie darzył jej żadnym innym uczuciem, poza głębokim szacunkiem, jaki mają krasnoludy do swoich starszych, zdążył się jednak nieraz przekonać, że wiele z tego, co mówiła, było prawdą. Równie wiele okazało się totalną bzdurą.
Tak więc spojrzenie barmanki wywoływało w nim niejasne odczucia. Jej gładka, pozbawiona zmarszczek twarz zadawała kłam wrażeniu, że te czarne skrzące się oczy patrzą na świat z mądrością nabytą latami doświadczeń.
– Jak cię zwą? – zapytał.
Dziewczyna podniosła wzrok znad wycieranego właśnie naczynia i spojrzała krasnoludowi w oczy. Brokk poczuł, że pogrąża się w bezdennej otchłani jej wejrzenia. Te niezwykłe, czarne oczy, zawierały w sobie na równi groźbę, jak i obietnicę...
– Genevieve. Na imię mam Genevieve.
Gwałtownie zapadła cisza. Zdawało się krasnoludowi, że nawet szalejący na dworze żywioł umilkł. Nie wiedział, czy nagle przestało padać, bowiem słyszalny do tej pory, jednostajny szum deszczu uderzającego o drewniany dach gospody ustał. Nawet wicher zdawał się zatrzymany w pół kroku. Pochodnie zamarły jakby zamrożone. Nie było słychać najlżejszego szmeru. Znienacka salę rozświetliły trupio białe smugi światła, wpadające poprzez szpary w drewnianych okiennicach. Mgnienie później rozległ się grzmot, którego echo odbiło się od okolicznych wzgórz. Pochodnie na powrót zaskwierczały w uchwytach na ścianach, a dach odpowiedział jednostajnym szeptem na uderzenia deszczu.
– Dolać jeszcze piwa?
– Nie... dziękuję. Chyba muszę się położyć. Powiedz mi, który to mój pokój, a sam trafię – odpowiedział nieco zachrypniętym głosem Brokk.
– Ej, dziewko! Daj nam jeszcze dzban miodu, jeśli łaska – zawołał z głębi sali jeden z braci. Widać nie dosyć jeszcze wypili.
– Schodami do góry, drzwi na wprost. Oto klucz. Spokojnej nocy.
Brokk nic nie odrzekł, odpowiadając jedynie zaniepokojonym spojrzeniem. Zebrał swój dobytek, składający się z mokrego płaszcza i skórzanej torby, po czym powlókł się na górę. U szczytu schodów przystanął na chwilę i odwrócił się. Dziewczyna kładła na stole zamówiony przez blondynów dzbanek. Właściciela nie było nigdzie widać. Wiatr wiał, deszcz padał, a pochodnie wesoło się paliły. Krasnolud po raz trzeci tego wieczora odczuł dotknięcie chłodu gdzieś w okolicy serca. Odruchowo sięgnął ku niemu ręką i podrapał się w przypominającą baryłkę klatkę piersiową. Tym razem niemiłe uczucie jednak nie dało się tak łatwo przegonić.
III
Drwa leżące w palenisku żarzyły się krwawym blaskiem. Czasem tylko zatańczyły między nimi języki płomieni dając, niewiele światła. Izba była więc pogrążona w mroku. Zresztą niewiele tu było do oglądania. Na lewo od drzwi stało drewniane łóżko, obok szafa. Stolik i zydel stały pod oknem zamkniętym teraz i zabezpieczonym okiennicami. Mokry kaftan i spodnie leżały na drugim zydlu opodal paleniska. Płaszcz suszył się rozwieszony u powały.
Wicher zawodził posępnie w kominie a deszcz uderzał równomiernie w pokryty drewnianymi gontami dach.
Ubrany jedynie w przepaskę biodrową i we dwa karwasze, krasnolud siedział na łożu, plecami oparty o drewnianą ścianę. Na złożonych "po kislevidzku" nogach spoczywał Topór. Pięknej roboty broń, która w jego rodzinie znajdowała się od kilku pokoleń, a którą otrzymał od swego nie żyjącego już ojca, a którą on otrzymał od swego ojca, a ten z kolei od swojego... i tak dalej, i tak dalej. Tata twierdził, że Topór został wykonany przez jakiegoś bardzo odległego przodka, wielkiego kowala, który do tworzenia tego oręża zaprzągł siły magiczne. Jeżeli w Toporze faktycznie była jakaś moc, to spała bardzo głęboko, a wszelkie sposoby jej przebudzenia zostały z dawna zapomniane. Mimo to, Brokk związany był ze swym orężem bardzo silną więzią. Broń ta nieraz ratowała go ze śmiertelnych opresji. Jakość jej wykonania, będąca niedoścignioną w obecnych czasach, czyniła ostrze bardzo trudnym do wyszczerbienia, a raz naostrzone żeleźce niemal się nie tępiło. To, w połączeniu z siłą Brokka sprawiało, że niejeden przeciwnik, z którym przyszło się mierzyć krasnoludowi, postradał tarczę już po kilku ciosach.
Karwasze pełniły funkcję tyle ochronną, co dekoracyjną. Były warte kilka koron, ale krasnoludowi żal było by je wymieniać na nocleg i ciepły posiłek, miały bowiem dla niego dużo większą wartość, niż złote monety.
Mimo zmęczenia nużącą podróżą, Brokk nie mógł zasnąć. Wpatrywał się w czerwień paleniska, jedną rękę trzymając na stylisku topora, drugą skubiąc swą długą brodę. Miał bardzo wyraźne przeczucie, że coś się zdarzy dzisiejszej nocy.
Nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, jakie na nim wywarła ta młoda ludzka kobieta, pracująca za barem. Uczucie to było amalgamatem zaciekawienia, oczarowania, fascynacji, zabarwionym fluidami lęku. Brokk nie uważał się za tchórza, chociaż zawsze w obliczu niebezpieczeństw, a w swym życiu stawił czoło wielu niebezpieczeństwom, odczuwał strach. Uczucie to nigdy nie przeszkadzało mu działać. Co więcej, to właśnie ten przyczajony gdzieś na dnie trzewi robak wyzwalał w nim nieznane wcześniej pokłady samozaparcia i ambicji, które nierzadko przeistaczały się w gniew tak ogromny, że sam widok jego twarzy zasiewał zwątpienie w sercach jego przeciwników.
Było w niej także coś, obok niezaprzeczalnego uroku, co sprawiało, że Brokk nie czuł się w jej pobliżu zbyt pewnie. Nie potrafił tego nazwać, ani jednoznacznie wskazać przyczyn swych odczuć, jednak to gdzieś w niej tkwiło, emanując na niego.
To przez te jej czarne jak smoła oczy – zamruczał pod nosem do siebie – i tą cholernie bladą skórę.
Tych dwóch osiłków na dole też mu się nie podobało. Zwłaszcza ten z blizną na twarzy.
– Pal tam sześć gadanie babki Gutrun, ale temu człekowi źle z oczu patrzało – zamruczał.
W kominie znów coś zawyło niezbyt przyjemnie i Brokk, gdyby należał do przesądnych stwierdziłby pewnie, że to dusza jakiegoś potępieńca, której Morr nie dopuścił do swego królestwa. Dla krasnoluda było to tylko zawodzenia wiatru, niemniej jednak musiał sam przed sobą przyznać, że nerwy miał nadszarpnięte wydarzeniami wieczoru.
Nie wiedział, ile czasu już minęło. Hałasy z dołu przestały dobiegać już dawno. Chcąc rozprostować ścierpnięte nogi, ruszył do paleniska. Dorzucił kilka niewielkich polan. W izbie nieco pojaśniało. Stał przez chwilę wpatrzony w płomienie, nie słysząc nic, ani padającego deszczu, ani zawiei. Przywdział nie do końca wysuszone odzienie, z myślą, że szybciej doschnie na nim, a i tak przyjdzie mu niebawem wyruszyć.
Kończył właśnie zakładać drugiego wysokiego do kolana buta, kiedy poprzez odgłosy zawieruchy przedarł się agonalny krzyk mordowanego człowieka. W trzech susach dopadł drzwi. Dzierżąc Topór w prawicy otworzył je lewą ręką i wyskoczył na galerię.
W sali na dole było znacznie ciemniej, niż wcześniej, paliło się bowiem mniej pochodni. Krasnolud w przeciągu trzech uderzeń serca ogarnął i zrozumiał całą sytuację. Krew w nim zawrzała.
Raz.
Właściciel gospody leżał na plecach, opodal wywróconego stołu, w kałuży własnej krwi. Potężne cięcie na ukos przez pierś odrzuciło go w stronę wejścia. Wciąż jeszcze podrygiwał. Na środku izby stał potężniejszy z "najmitów szlachetnego rodu" twarzą zwrócony ku karczmarzowi, dzierżąc w obu dłoniach skrwawiony miecz, jakby upewniając się, czy tamten nie stanowi już zagrożenia.
Dwa.
Kilka kroków na lewo, tuż poza zasięgiem miecza, klęczał na jednym kolanie "szrama", napinając dziwnej konstrukcji kuszę. Serce zamarło w piersi krasnoluda, gdy dostrzegł Genevieve przyszpiloną do ściany grubym, drewnianym kołkiem.
– Dorżnij sukę! Szybko, zanim się uwolni! – Głos Olafa ociekał wprost rządzą mordu, a twarz przemieniła się w maskę nienawiści.
Trzy.
Brokk ruszył po schodach. Dzierżąc w obu dłoniach swój topór, zaatakował Jana. Potężny, wyprowadzony zza głowy cios i skowyt rodzący się na dnie gardła. Elegancka zastawa i wypad. Kontra. Cios od prawej. Mocny.
Błyskawiczny unik. Na czas.
Niemożliwie szybkie cięcie powrotne. Od lewej.
Parowanie. Srebrzysta klinga ślizga się po ostrzu topora, trafiając płazem w bok głowy krasnoluda. Nagła eksplozja jasności gdzieś koło prawego oka, usuwająca się spod nóg podłoga i trzask łamanego plecami drewnianego stołka.
Doświadczenie zdobyte podczas niezliczonych karczemnych rozrób dało znać o sobie i teraz. Będąc na wpół ogłuszonym przetoczył się w lewą stronę i zerwał się na nogi. Przekrzywił nieco głowę w prawą stronę tak, by móc nie kontuzjowanym okiem dojrzeć przeciwnika. Ból w prawym oku był tak duży, że lewe mimowolnie zamykało się. Potrząsnął kilka razy włochatą głową, chcąc przywrócić ostrość spojrzenia i pozbyć się nie przyjemnego dudnienia z wnętrza swej głowy.
-Kurwa! Uważaj! Uwolniła się! – Wykrzyczał Olaf, unosząc ku ramieniu groźnie wyglądającą kuszę. Czas, jaki swą szaleńczą interwencją zapewnił dziewczynie krasnolud, był czasem decydującym o życiu lub śmierci. Powstrzymał na te kilka cennych chwil wielkoluda, który zapewne jednym ciosem wielkiego miecza pozbawiłby jej unieruchomione ciało głowy i odwrócił uwagę tego z kuszą, wydającego się być jeszcze groźniejszym przeciwnikiem. Ocalił ją. Tylko na chwilę.
Brokk poprzez łzy ronione ze zdrowej źrenicy dostrzegł, że Genevieve sięga do kołka, który wystając z jej lewego ramienia niczym nieudana parodia kończyny, przygwoździł ją do ściany. Ruchem tak swobodnym, jakby podawała klientowi pełny kufel, wyrwała cierń. Zwieńczony srebrnym szpicem kołek poszybował szaleńczo wirując w stronę złożonego do strzału kusznika. Nie czyniąc mu żadnej szkody, musnął go zaledwie w ramię. W bezwarunkowym odruchu strzelec zmrużył oko. Wystrzelony przez niego drewniany pocisk, wymierzony w serce dziewczyny, chybił, wbijając się nieszkodliwie w ścianę.
– Bracie! – krzyknął z rozpaczą w głosie Olaf, zdając sobie sprawę z tego, że czas potrzebny do ponownego nabicia kuszy jest nieskończenie dłuższy od czasu, jaki Genevieve potrzebuje, by dopaść do niego. Zaalarmowany rozpaczliwym wołaniem Jan obrócił się napięcie gotów stawić czoło niebezpieczeństwu, jakie zagrażało bratu.
Patrząc na tę niespodziewaną i przejmującą lękiem scenę, w której dwóch uzbrojonych, rosłych chłopów atakuje nieletnią dziewkę, Brokk począł wątpić w swe zdrowe zmysły. Nie mógł do końca uwierzyć w to, co widział, ale zdało mu się, że dziewczyna ma zamiar rzucić się do gardła swemu niedoszłemu zabójcy, który widząc bezcelowość swojego działania, mimo to, usiłował naciągnąć kuszę. Gdy jednak olbrzym, dzierżący srebrny miecz zwrócił się ku niej, Genevieve poniechała strzelca, nieludzko szybkim ruchem dopadła ukrytych w pomroce drzwi, by schronić się za nimi.
– Na topór Grungiego, krwią za to zapłacicie, bezecni... – kierując się ku środkowi sali wycharczał krasnolud, aby odciągnąć uwagę morderców od ukrytej za drzwiami dziewczyny. Oparł broń o podłogę i popluł w dłonie dla pewniejszego chwytu.
– Głupi krasnoludzie, zejdź nam z drogi. Bladego pojęcia nie masz, komu stawiamy czoła. Ta dziewka to wampir! – cedząc słowa odrzekł Olaf. Blizna na jego obliczu zrobiła się purpurowa, przez co niezwykle kontrastowała z bladością twarzy. Ujął za ramię brata.
– Drzwi.
Wielkolud bez słowa schował miecz do zawieszone na plecach pochwy i począł uderzać ramieniem w drewniane drzwi.
– Jakże to... Skąd wiecie?
– To stwór chaosu, krasnoludzie. Gorszy i bardziej niebezpieczny, niż zwierzoludzie z Dark Waldu, czy Pustkowi Chaosu. Na tych wystarczy spojrzeć, by zorientować się, z czym ma się do czynienia. Nieumarli podobni tej martwej suce, której w swej głupocie pomogłeś zbiec, mordują ludzi, wysysając z nich krew, kradnąc ich dusze, unicestwiając na wieki. Zależnie od kaprysu przemieniają tych, którymi się pożywią w bezwolne, gnijące parodie człowieka, gotowe na każde ich skinienie do wszelkich okropieństw. Wedle woli obdarzają mrocznym pocałunkiem, czyniąc swe ofiary podobnymi sobie, odrażającymi pijawkami. Przez ciebie ta dziwka zyskała odroczenie pokuty. Nie ujdzie nam. I ani ty w tym nie przeszkodzisz, ani nikt inny.
– Skąd wiecie, że ona...?
– Informacje o niej otrzymaliśmy od innego nieumarłego... zanim wysłaliśmy go do otchłani. Ona nie jest pierwszym wampirem, któremu stawiamy czoła i jeśli Solkan pozwoli, nie ostatnim.
Obrazy i wrażenia ostatnich godzin stanęły raz jeszcze przed oczami Brokka. Genevieve z jej dziewczęcym wyglądem, piękną twarzą i tymi niesamowitymi oczami. Nie zwykł oceniać ludzi po wyglądzie zewnętrznym. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że wyrwała bez żadnego widocznego wysiłku unieruchamiający ją kołek i niewiele brakło, by rzuciła się łowcy do gardła. Czuł wyraźnie, że ma niesamowity mętlik w głowie i nie mógł się zdecydować, czy powinien uwierzyć słowom tego człowieka z blizną.
– Ale przecież wyglądała tak... niewinnie...
– Nie pozwól, by jej wygląd cię wprowadził w błąd. Może i wygląda młodo, ale liczy sobie przynajmniej kilka stuleci. Tak przynajmniej twierdził nasz... informator, zanim skonał. Jest śmiertelnie niebezpieczna.
– Jak z nią walczyć?
– Czyżby odeszła ci ochota od stawania w jej obronie?
– Wziąłem was za bezecnych zbójów, którzy podnieśli broń na bezbronną dziewkę. Nie miałem pojęcia, jak się sprawy mają. Jeśli jest jak mówisz, proszę, byście przyjęli moją pomoc. Wedle możliwości postaram się naprawić, co popsułem. Nazywam się Brokk.
– Olaf von Kirsten, a to mój brat Jan – przedstawił się kusznik. – Teraz posłuchaj uważnie, bo od tego będzie zależało życie twoje, a może być, że i nasze. Pijawki nie można zranić zwykłym orężem, tylko srebrnym lub magicznym, albo święconą wodą. Jeśli zaatakuje, wystrzegaj się jej kłów i pazurów i nie stawaj mi na linii strzału. Jeśli Solkan pozwoli, następny kołek umieszczę w jej martwym sercu. To powinno ją powstrzymać na tyle, by Jan zdążył jej obciąć głowę, co prawdopodobnie wyśle ją do otchłani.
Rozległ się łomot, gdy drzwi ustąpiły pod naporem siłacza. Olaf podniósł załadowaną na nowo kuszę.
Brokk z ciekawością spojrzał na tą przeznaczoną do eksterminacji wampirów broni. Na drewnianym leżu zamocowana była długa, metalowa tuleja, pokryta nieznanymi krasnoludowi ornamentami, która mimowolnie kojarzyła mu się z lufą widzianego kiedyś garłacza, a w której łowca umieścił zwieńczony srebrnym szpicem kołek. Od końca tulei, do 2/3 jej długości biegło poprzeczne nacięcie, w którym w momencie strzału poruszała się stalowa cięciwa, wypychając pocisk. Ramiona kuszy, również pokryte dziwnymi symbolami, wzmocnione były metalowymi podporami. Brokk nie wiedział, czy owe znaki pełniły jedynie funkcje ozdobne, czy, co bardziej prawdopodobne, były jakimiś runami, mającymi zwiększyć potencjał tej, jak się domyślał, śmiercionośnej broni.
Powietrze przeciął syk wysuwanego z pochwy miecza. Olaf ruchem głowy wskazał krasnoludowi wiszącą nieopodal pochodnię, którą ten wziął lewą ręką, ściskając w prawej drzewce topora.
Pierwszy do izdebki wskoczył Jan. Tuż za nim jego brat, któremu po piętach deptał Brokk, unosząc wysoko pochodnię. Pokój był niewielki, mieścił w sobie łóżko, szafę i stolik, na którym stała lampa naftowa, kilka książek, papier, przybory piśmiennicze. Jedyne okno znajdowało się na przeciwległej ścianie, tuż obok kolejnych, zamkniętych drzwi. Wampirzycy ani śladu. Jan przyskoczył do drzwi i otworzył je jednym szarpnięciem. Ciemność nocy, strugi deszczu i wicher były wszystkim, co ich oczekiwało. Przekroczył próg, zagłębiając się w czerń, czując na plecach oddech brata. W postawie gotowości, trzymając miecz oburącz, skierował się w lewo, w stronę studni. Jego oczy starały się przeniknąć zasłonę ciemności wypatrując celu. Buty grzęzły w błocie, w jakie przemieniła się szara, gliniasta ziemia. Przeszył go dreszcz wywołany pospołu zimnym deszczem i uderzeniami wiatru. Zaraz za nim w wyjściu pojawił się Olaf z kuszą, której nie odejmował od ramienia. Skierował się w prawo, ku bramie wodząc żądnym wampirzej krwi wzrokiem w poszukiwaniu ofiary. Wicher zakołysał płomieniem Brokkowej pochodni, gdy ten wynurzył się z izby. W powietrzu rozległa się skwierczenie smolnej głowni, na którą spadały krople deszczu, zagłuszając na chwilę szum pobliskich drzew.
Krasnolud szybkim ruchem głowy ogarnął teren. Jan, studnia, drewniany parkan, za nim drzewa, boczna ściana stodoły, Olaf w pozycji strzeleckiej. Znajdowali się na tyłach gospody... pochodnia zgasła z sykiem.
– Uciekła.
– Nie. Na pewno jest gdzieś w pobliżu...
Brokk zamarł. Zdało mu się, że cos usłyszał. Dźwięk, dobiegał ad strony stodoły. Nie potrafił go zidentyfikować, lecz było to jakby...skrzypienie? I znowu, tylko jakby w innej tonacji. Chwilę później rozległ się chlupot błota i parskanie.
– Konie! – wykrzyknął Olaf. – Zabiera nasze konie! – Wypowiadając ostatnie słowo, ruszył biegiem przed siebie, w stronę bramy. Jan minął w pędzie Brokka, błoto pryskające spod butów ochlapało nogawki jego spodni. Krasnolud ruszył w ślad za braćmi, odrzucając bezużyteczną teraz pochodnię. Łowcy rozdzielili się. Strzelec skręcił w przejście pomiędzy gospodą, a stajnią, sygnalizując bratu, by ten biegł dalej, omijając stajnię od tyłu. Sposobem tym, jak uświadomił sobie krasnolud, dostaną się do furty z dwóch różnych stron, co mogło się okazać atutem, gdyby wampirzyca znajdowała się w pobliżu bramy. Bez wahania podążył śladem Olafa. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli ten chybi, a biorąc pod uwagę szybkość wampirzycy, było to prawdopodobne, będzie bezbronny. Dałoby to krasnoludowi możliwość wykazania się w starciu i szansę naprawienia pomyłki, jaką popełnił w gospodzie, pozwalając umknąć pijawce.
Krasnolud nie po raz pierwszy w swym życiu uświadomił sobie, że ciężko komuś jego rozmiarów dorównać w szybkości długonogim ludziom. Szrama zniknął właśnie, skręcając w lewo ku wejściu, gdy krasnoluda do zakrętu dzieliło jeszcze ładnych kilkanaście łokci. Chwilę później i krasnolud wyskoczył z za narożnika stodoły, trzymając oburącz swą broń.
Zwolnił. W otwartej na oścież bramie dostrzegł ciemne sylwetki łowców stojących na trakcie. Obaj zwróceni byli ku północy, skąd dochodził cichnący tętent koni. Półtorak zalśnił srebrem, chowany przez Jana do przywieszonej przez plecy pochwy. Idąc teraz już bez pośpiechu w stronę braci, Brokk spojrzał w ciemność otwartej na oścież stodoły. Odrzwia poruszone wichrem krzyknęły skrzypieniem niedokładnie naoliwionych zawiasów. To był ten nieokreślony dźwięk, który zwrócił uwagę krasnoluda, kiedy wybiegli z izby wampirzycy.
Stali tak przez chwilę na rozmokłej drodze, bijąc się z własnymi myślami. W krasnoludzie zbudziło się coś na kształt wyrzutów sumienia. Wszedł w paradę tym ludziom, uniemożliwiając im wykonanie ich zadania, któremu, jak zauważył, oddawali się z brutalną pasją zawodowców. Nie potrafił odgadnąć o czym teraz myślą, ich oblicza bowiem nie zdradzały żadnych uczuć. Będąc, jak każdy krasnolud, obdarzony możliwością ograniczonego widzenia w ciemnościach dostrzegł, że szrama na twarzy Olafa nie straciła swego purpurowego koloru, jakby wnętrze tego człowieka palił żar, znajdujący jedyne ujście właśnie poprzez bliznę.
Wiatr z niezmienną siłą targał gałęziami przydrożnych jesionów, a ich szumu nie zagłuszał nawet odgłos padającego deszczu, który zdążył przemoczyć ponownie ubranie krasnoluda. Szyld kołysał się, targany podmuchami nawałnicy. Ze szczytu położonego na zachodzie wzgórza wyrosła nitka pioruna, na mgnienie zalewając okolicę białym jak całun światłem. Rozległ się grzmot, zwielokrotniony echem.
– Umknęła – oznajmił zachrypniętym głosem Olaf – a ten deszcz zatrze wszystkie jej ślady. Zostały jeszcze ze trzy godziny ciemności. Wyruszymy o świcie.
Oparł nabitą kuszę na ramieniu i ruszył w stronę gospody, a jego potężny brat podążył zanim bez słowa. Żaden nie zaszczycił krasnoluda nawet spojrzeniem.
Brokk, uniósłszy swoją brodatą twarz ku niewidocznym w tej chwili niebiosom, pozwolił, by krople deszczu spływały mu po twarzy, wyganiając resztki bólu wywołanego ciosem w głowę. Przywiesił topór u pasa i poczłapał do gospody, nie zważając na błotniste kałuże, zalegające podwórze.
IV
Gospodarz, a właściwie jego ciało, leżało tam, gdzie posłał je morderczy cios Jana, to znaczy pod stołem, obok wywróconego zydla. Ręce rozrzucone miał na boki, a dłonie na skutek pośmiertnych konwulsji unurzane we własnej posoce. Twarz przypominała rzeźbę, którą ktoś z wyobraźnią mógłby zatytułować maską bólu. Z zaciśniętych ust wypłynęła krew, by zlać się w jedno z tą, która zastygła na podłodze wokół ciała. Oczy miał otwarte, zdawać by się mogło, zapatrzone gdzieś powyżej sufitu.
Krasnolud, idąc na górę, minął wychodzące zza baru Jana niosącego dwie flaszki. Ze swego pokoju krasnolud zabrał koc i wrócił na dół do sali. Przykucnąwszy przy zwłokach przechylił głowę nieboszczyka w jedną i w drugą stronę. Szyja była gładka. Żadnych ran czy choćby zadrapań. Tak, by nie dostrzegli tego siedzący przy stole, uniósł mu górną wargę i dokładnie przyjrzał się zębom, szczególną uwagę zwracając na kły. Pobrudziła je krew, ale były zwyczajnej długości, także dziąsła wydawały się normalne. Zamknął martwe oczy i przykrył ciało przyniesionym z góry kocem. Przez chwilę modlił się w duchu do Grungiego, polecając krasnoludzkiemu bogu zmarłego. Wstał i podszedł do stołu, przy którym siedzieli bracia.
– Ten człeczyna, który leży se tam pod stołem... też był wampirem? – zapytał, gładząc swoją brodę.
– Nie sądzę, bo zbyt łatwo nam z nim poszło. Przypuszczam, że to był jeden z tych, którzy z własnej woli przekreślają swe człowieczeństwo, by zakosztować tej parodii nieśmiertelności, jaką jest egzystencja nieumarłego. Prawdopodobnie naganiał wampirzycy ofiary, by mogła nasycić swe czerwone pragnienie. Nie zdążyła go jeszcze przemienić, niech dzięki będą Solkanowi. Z dwoma pijawkami naraz mielibyśmy nielichą przeprawę – odrzekł Olaf.
Krasnolud zamilkł, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Ten człowiek był dogłębnie przekonany o słuszności tego, co mówił i wyglądało na to, że miał rację. Właściciel gospody zdawał się być uprzejmym, zgodził się na lichą zapłatę za nocleg i jedzenie, ale z drugiej strony, jeżeli gości wykańczała pijawka, to i tak położyłby łapę na wszystkich rzeczach Brokka. Nie potrafił pogodzić się z myślą, że ta Genevieve mogła być tym, za kogo uważał ją von Kirsten – wysysającego krew wampira, mordercę bez zasad czy skrupułów. Wyglądała przecież tak... niewinnie.
W ścianie, naprzeciw miejsca, gdzie siedział spostrzegł jeden z pocisków, jakie miotała kusza Olafa, który utkwił w ścianie, nie czyniąc pijawce krzywdy. Wstał i podszedł tam. Ujął kołek dwoma rękami i pociągnął. Z początku powoli, z dużym oporem osikowa "drzazga" zaczęła wychodzić ze ściany, by po krótkiej chwili poddać się całkowicie. Zaskoczony krasnolud zatoczył się nieco, gdy trzymany przez niego pocisk wyskoczył ze ściany. Nie uważał się za słabeusza, ale mając w pamięci łatwość, z jaka dziewczyna uporała się jednorącz z takim drzewcem, na dodatek wyrywając go ze swego ramienia, musiał przyznać, że dysponuje ona nadludzką siłą. Wyglądało na to, że von Kirsten się nie mylił. Wrócił to stołu i położył przed nim kołek.
– Rzekłeś, że nieraz stawialiście czoło takim, jak ta. Cóż to za potwór?
– Pomiot chaosu, krasnoludzie, stokroć bardziej niebezpieczny, niż zwierzoczłek czy inna zmutowana poczwara. Niektórzy spośród nich potrafią władać magią. Samym spojrzeniem może taki pozbawić człowieka woli, czyniąc z niego marionetkę. Wszyscy są niezwykle silni, jak sam mogłeś zauważyć. Niektórzy nie mogą znieść światła słonecznego, ani przekroczyć bieżącej wody, a dzień spędzają w trumnie wypełnionej ziemią z kraju swych narodzin. Ci najczęściej urządzają krwawe orgie, przy których bitewne pobojowisko wydaje się być bardzo przytulnym miejscem. Wysysają ludzi do cna, nawet dziesiątkami, a pozbawione krwi zwłoki rzucają na pożarcie swym sługom – w – ciemności.
Są i tacy, którym zbytnio nie przeszkadza ni bieżąca woda, ni światło dnia, a święte symbole nie robią na nich wrażenia. Ci mogą egzystować pomiędzy niczego nie świadomymi ludźmi, stanowiąc największe zagrożenie – przerwał na chwilę, by pociągnąć łyk z trzymanej w dłoni butelki. Brokk dojrzał w jego oczach ognie szaleństwa, które zdawały się rozpalać coraz bardziej z każdym wypowiedzianym przez niego słowem.
– Od lata tępimy ten przeklęty przez bogów gatunek, bez litości ścigając ich i ich ludzkich sługusów po całym Imperium, nie zważając na koszty. Bez względu na to, z którym z nich przyjdzie mieć sprawę, nie spoczniemy, dopóty nie zetrzemy w proch ostatniego z tych odmieńców! – prawie wykrzyczał krasnoludowi w twarz, nie widząc nawet, że w furii jaka go ogarnęła, zgniótł trzymaną w dłoni butelkę. Rozległ się trzask pękającego szkła. Czerwone wino, mieszając się z ciemniejszą krwią, rozlało się po stole. Szkarłat blizny, który przecinał twarz łowcy, uczynił ją straszną maską nienawiści. Olaf wstał gwałtownie, przewracając zydel, strząsnął z ręki okruchy szkła, obrócił się i bez słowa poszedł na górę.
Krasnoluda ogarnął strach. Człowiek ten wydawał się szaleńcem. Misja jego życia pochłonęła go bez reszty. Przekroczył granicę, zza której nie miał powrotu.
Brokk spojrzał na siedzącego przy stole olbrzyma. Z niezwykłą jasnością uświadomił sobie, że człowiek ów przez cały wieczór nie odezwał się słowem. Jego twarz pozostał beznamiętna, jakby wybuch jego brata nie uczynił na nim najmniejszego wrażenia, a to, co mówił Olaf, nie bardzo go dotyczyło.
– "...nie zważając na koszty...", co ? – powiedział cicho krasnolud. Olbrzym popatrzył na niego bez słowa. W jego szarych, podobnych do brata oczach ukrywał się smutek. Nie był w nich tego błysku fanatyzmu, który cechował wejrzenie drugiego łowcy. Pokiwał powoli głową, po czym przechylił flaszkę, opróżniając ją do dna. Puste naczynie odłożył na stół. Nie patrzył już na krasnoluda. Zawiesił spojrzenie gdzieś w przestrzeni, zamyślony.
– Wybacz – rzekł krasnolud wstając od stołu – ale ta niewdzięczna pogoda źle podziałała na mój pęcherz. Muszę mu ulżyć.Wstał i ruszył na zewnątrz, mijając przykryte kocem zwłoki, na których zatrzymał na chwilę wzrok. Było mu żal tego człowieka. Chociaż wiele słuszności było w słowach von Kirstena, jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że ten człowiek był niewinny... W każdym razie wampirem nie był, a to, że pomagał wampirzycy... Ale czy na pewno jej pomagał? Czy Geneviev, była tym, za kogo uważali ją łowcy? No, przecież bez problemu wyrwała ten cholerny, przeciw-wampirzy kołek, tak więc na pewno nie wszystko było z nią w porządku. Nie była do końca normalna. Może jakaś... No co?
– Sam siebie okłamuję – pomyślał. – Na pewno jest przeklętą pijawką. A to, że ściga ją dwóch psychopatów, niczego nie zmienia.
Stojąc na progu i spozierając w czerń nieba zdało się krasnoludowi, że jakby mniej pada, a i wiatr uderza z mniejsza niż uprzednio siłą. Ruszył w prawo, gdzie dostrzegł ciemny zarys wychodka. Poczłapał ku niemu, nic sobie nie robiąc z błota i wciąż padającego deszczu.
Kiedy nieboskłon przecięła błyskawica, rozświetlając upiornym blaskiem okolicę, zatrzymał się, tknięty instynktownym przeczuciem. Jasność rozlała się na mgnienie, ujawniając postać dziewczyny trochę na prawo, za plecami krasnoluda, opartą plecami o boczną ścianę gospody. Stała tam, w przemoczonym ubraniu, a deszcz przemienił jej włosy w czarne strąki. Twarz szpeciły długie, wystające z rozchylonych ust kły, opierające się o dolną wargę. Dłonie miała przedziwnie pokrzywione, a szeroko rozstawione palce zwieńczone szponami. Nim ogarnęły ich ciemności, Genvieve błyskawicznym ruchem oderwała się od ściany i runęła na obracającego się ku niej krasnoluda. Wylądowali w kałuży, a odgłos upadku utonął w odgłosie gromu. Krasnolud czuł, jak pijawka z siłą imadła zaciska dłoń na jego nadgarstku, unieruchamiając prawą rękę. Przestał walczyć, kiedy ostre jak brzytwa szpony nacięły skórę na jego szyi. Zacisnął kurczowo powieki w oczekiwaniu na ostateczny cios. Czas potrzebny wampirzycy do zakończenia jego żywota wydał mu się nieskończenie długi. Z cichym westchnieniem wypuścił trzymane w płucach powietrze, zdając sobie niejasno sprawę z tego, że jeszcze żyje.
Cios nie padł.
Wampirzyca z sykiem uwolniła jego prawą rękę na czas potrzebny, by unieruchomić ją kolanem. Brokk otworzył oczy, by ujrzeć przed sobą twarz, która tylko do pewnego stopnia mogła być nazwana ludzką. Długość jej kłów była odległością, jaka dzieliła go od śmierci. Zdał sobie sprawę, że nawet jej oczy przeszły przemianę. Zapalił się w nich ogień drapieżcy na polowaniu i ledwo kontrolowana żądza krwi.
W głowie zakołatała mu myśl, by krzykiem ostrzec siedzących w gospodzie łowców, ale znikła bez śladu, gdy wampirzyca odezwała się.
– Jeśli wydasz z siebie choć tchnienie, umrzesz. – Jej głos przypominał warkot, a wystające zęby utrudniały mówienie – Zapewne nieświadomie uratowałeś mi dzisiaj życie, dlatego nie chcę cię zabijać, choć widzę, że w końcu stanąłeś po ich stronie. Sprawa dotyczy tylko mnie i tych dwóch co zwą siebie... – niemal wypluła te słowa – ...łowcami wampirów. Słyszałam o nich wiele. Bez litości mordują podobne do mnie potwory, nie zważając na nikogo i na nic.
Przez chwilę jakby się zawahała, a krasnoludowi zdało się, że żądza, jakby przygasła w jej oczach. – Ostronos... właściciel gospody... Czy on...?
Krasnolud zaprzeczył wolnym ruchem głowy.
– Nie żyje – wyszeptał.
– Zapłacą i za to! A ty, jeśli chcesz ujrzeć światło dnia, trzymaj się od tego z dala!
Płomienie w jej oczach buchnęły na nowo, niosąc obietnicę śmierci. Odchyliła się lekko biorąc zamach prawa ręką i krasnolud zauważył, że lewą przyciska do swojej piersi. Cios w skroń był szybki i mocny. Zanim odpłynął w nieświadomość, Brokk zrozumiał, że musiała ją boleśnie poranić, dotykając jego posrebrzanego karwasza.
V
Nie miał problemów z określeniem czasu i miejsca, albowiem pojęcia te były mu całkowicie obce, gdyż nie posiadał świadomości swego istnienia. Był tylko szum, wszędzie, i pomyślał, że sam też jest szumem. Znikąd pojawiło się słowo: dobro, a zaraz po nim zło, zrozumiał, że nie potrafi ich od siebie odróżnić, bo mają podobne oblicza.
Poprzez szum przedarły się pierwsze wrażenia. Dotkliwe pulsowanie bólu i przenikliwe zimno. Zaraz potem odczuł delikatne muśnięcia na lewym policzku. Krasnolud podniósł się, zdając sobie sprawę, że nie widzi na prawe oka. Szaruga przedświtu zakradła się nie wiedzie�