15307
Szczegóły |
Tytuł |
15307 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15307 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15307 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15307 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tadeusz Twarogowski
TYP SPOD CIEMNEJ GWIAZDY
GDZIE JEST PROFESOR TARNOW?
— Upłynęło już — rozpoczął redaktor Regnard — szesnaście miesięcy od chwili, gdy wyjechał
do Meksyku. I jak dotychczas wszelkie poszukiwania są bezskuteczne. Pan, panie Hoff, jako
przyjaciel doktora Tarnowa, powinien wiedzieć, po co się tam profesor wybrał. Przecież on był
fizykiem.
— Tak, tak, panie Regnard — podjął na nowo adwokat Hoff.
— Ma pan rację. Profesor Tarnow był fizykiem. Zanim udał się na Jukatan, aby poszukiwać
śladów starych kultur, pracował w instytucie. Badał promienie. Państwowe subsydia pozwalały mu
prowadzić prace na szeroką skalę. Dniami i nocami przesiadywał w laboratorium. Dokonał
wielkiego dzieła i zdobył sławę. Udało mu się uchwycić promienie świetlne, które przed wiekami
odbiła w przestrzeń kosmiczną Ziemia. Wybaczcie, panowie, jeżeli wyrażam się niezbyt ściśle i
mało fachowo. W tej dziedzinie nie jestem mocny. Poza tym profesor Tarnow tak mało o swym
wynalazku mówił. Może sądził, że my, profani, mało się na tym rozumiemy. Kto wie? Prac nad
wynalazkiem profesor nie dokończył — podjął po chwili cichym głosem Hoff. — Wstrzymano
subsydia. Co prawda, urządził sobie skromną pracownię w domu, ale badania nie miały już tego
rozmachu, co przedtem. Przypominacie sobie, panowie, jaką niespodzianką była dla nas
wiadomość o wyjeździe Tarnowa.
— Wtedy chciałem wydostać dla pisma trochę informacji. Pragnąłem wyjaśnić przyczyny,
które skłoniły profesora do zainteresowania się nagle archeologią. Jednakże nie jestem z siebie
zadowolony. Zresztą, moi panowie, nawet doktor Tor, aczkolwiek był asystentem profesora, nawet
on — powtarzam — nie zna właściwych powodów tej nieszczęśliwej w skutkach decyzji Tarnowa.
— Profesor popłynął z doktorem Torem statkiem linii Holandia–Ameryka — przerwał
redaktorowi adwokat Hoff.
— Wyruszył z Rotterdamu przez Hawanę do Vera Cruz. Tu poczynił przygotowania do
ekspedycji, której celem był Jukatan, a ściślej, pewien rejon w pobliżu północnej granicy
Hondurasu. By opłynąć półwysep, profesor wynajął łódź motorową oraz zwerbował załogę. Po
przybyciu do wyznaczonego punktu drogą morską należało z kolei zapuścić się w dżunglę. Tutaj,
w dziewiczych lasach, w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od morza, wyprawa dotarła
do miasta ruin, celu ekspedycji profesora Tarnowa. O istnieniu tego miasta nie wiedział nawet rząd
meksykański. Być może profesor w czasie doświadczeń widział na ekranie swego cudownego
aparatu to miasto w jego pierwotnym kształcie, miasto pełne wspaniałych pałaców, rojne, wielkie.
Być może widział również zagładę tego miasta. Kto wie, czy nie to właśnie było głównym
powodem zwrotu jego dotychczasowych zainteresowań w kierunku archeologii. Profesor Tarnow
rozpoczął poszukiwania według sporządzonego przez siebie szkicu. Prace postępowały co prawda
powoli, jednakże wyniki były doskonałe. Raptem tragedia. Profesor, który miał zwyczaj chodzić
wśród ruin samotnie, z jednej ze swych wędrówek nie wrócił. Wszelkie wysiłki doktora Tora, by
odszukać zaginionego, nie dały wyniku. Nie można było znaleźć najmniejszego śladu. Po dwu
miesiącach wyprawa zwinęła obóz i ruszyła w kierunku zatoki, w której stała zakotwiczona łódź…
To wszystko, co mi wiadomo o losie profesora… Poszukiwania podjęło następnie kilka jeszcze
ekspedycji, lecz wszystkie wysiłki — jak panowie pamiętacie — były bezskuteczne. Doktor Tor
wrócił, by prowadzić dalej prace profesora Tarnowa. Udało mu się nawet przejąć na własność
pracownię swego byłego szefa.
— A co się stało z wynalazkiem? — zapytał doktor Berger.
— Pracuje nad nim Tor.
— Dlaczego nie syn? Doktor Piotr Tarnow jest przecież również fizykiem — rzucił Regnard.
— Piotr Tarnow — odpowiedział Hoff — pomagał kiedyś ojcu, obecnie zaś pracuje
intensywnie nad własnym wynalazkiem, ponadto warunki zmusiły zarówno Piotra, jak i jego
matkę, panią Tarnow, do sprzedania wszystkiego byłemu asystentowi. — Hoff przerwał na chwilę,
by zapalić cygaro, po czym podjął na nowo. — Piotr Tarnow ma pewien plan. Chce mianowicie po
zakończeniu swoich prac, może już za dwa–trzy miesiące, wyruszyć do Meksyku, aby podjąć na
nowo poszukiwania. Jest zdania, że Tor nie uczynił wszystkiego, by odnaleźć profesora. Szkoda,
że nie przyszedł tu dzisiaj, na pewno dowiedzielibyśmy się czegoś więcej.
SPOJRZENIE W PRZESZŁOŚĆ
Doktor Tor ukłonił się i powiedział:
— Witam państwa serdecznie i dziękuję za zainteresowanie, które okazujecie mojej pracy.
Szczególną jednak przyjemność sprawia mi fakt, że mogę zademonstrować aparat przed panią
Tarnow, gdyż właśnie nad tym aparatem pracował przez długi czas jej mąż, a mój profesor. Z kolei
doktor Tor zwrócił się do Piotra.
— Panu, panie doktorze Tarnow, na pewno sprawi satysfakcję, że prace badawcze pańskiego
czcigodnego ojca doprowadzone zostały do końca. Uważałem za swój obowiązek zaprosić
również pana, panie Hoff, jako długoletniego przyjaciela profesora. Pana, panie Regnard, proszę o
odpowiednią publikację w pańskim poczytnym piśmie. W przekonaniu, że wynalazek znajdzie
zastosowanie w dziedzinie historii powszechnej i geografii, zaprosiłem pana, profesorze Czechin z
Europejskiego Towarzystwa Geograficznego, oraz pana, panie profesorze Decker z uniwersytetu
w Leyden.
Po tym wstępie Tor przystąpił do rzeczowych wyjaśnień:
— Jeżeli światło pada na jakiś przedmiot, to zostaje ono przez ten przedmiot częściowo
pochłonięte i zamienione na ciepło, po części zaś odbite. Właśnie dzięki temu odbitemu światłu
możemy przedmiot ów widzieć. Od milionów lat promienie Słońca padają na powierzchnię Ziemi.
Od milionów lat Ziemia odbija te promienie w przestrzeń kosmiczną. Znaczy to, że od milionów
lat obrazy powierzchni Ziemi, wszystkie wydarzenia historyczne, wszystkie zjawiska przyrody,
obrazy fauny i flory z różnych epok znajdują się w przestrzeni międzygwiezdnej.
Regnard nie powstrzymał się, aby wtrącić:
— Wszechświat, kosmos, jest przecież nieskończony. Jak pan chce zatem te odbite promienie,
niosące z sobą obrazy, znowu sprowadzić na Ziemię?
Doktor Tor uśmiechnął się i podniósł ze stołu gumowy balon.
— Proszę sobie wyobrazić — powiedział — że po tym balonie biegnie mrówka. Dla niej droga
nie ma końca, a jednak balon jest ograniczony. Ograniczony jest również mimo swej
nieskończoności wszechświat. W tym nieskończonym, a jednak ograniczonym wszechświecie
światło odbite przez Ziemię przebiega w każdej sekundzie przestrzeń długości około 300 000 km.
W ciągu roku światło to przebywa w swej nie kończącej się wędrówce około 9,5 biliona
kilometrów. Jest to znana jednostka astronomiczna, rok świetlny. A oto kilka przykładów
liczbowych, które dają dobry pogląd, jeżeli chodzi o odległości astronomiczne. Światło potrzebuje
na przykład 5,5 godziny, aby dotrzeć do granicy naszego systemu słonecznego, ale 35 tysięcy lat,
aby osiągnąć centrum Drogi Mlecznej. Najbliżej Ziemi położona gwiazda. Alfa Centauri, jest
oddalona od nas o cztery lata świetlne. Jej światło, które trafia teraz na Ziemię, wysłane zostało
przed czterema laty. Światło zaś gwiazd z konstelacji Oriona przed 400 laty, a więc wtedy, gdy w
Niemczech szalały wojny chłopskie, gdy w Polsce panował ostatni z dynastii Jagiellonów
Zygmunt August. Jeszcze wcześniej wysłały swe światło gwiazdy z Tarczy Sobieskiego lub
mgławica Andromedy. Pierwsze — gdy w Egipcie wznoszono olbrzymie piramidy, drugie zaś,
gdy ziemie Europy pokrywał lodowiec.
Redaktor Regnard robił szybko zapiski.
— Światło odbite od Ziemi staje się na swej drodze coraz słabsze — ciągnął doktor Tor. —
Kiedy po wielu latach wraca na Ziemię, jest tak słabe, że nie można go dostrzec. Trzeba potężnych
wzmacniaczy, aby stało się znowu widoczne.
Po tym dość ogólnym wstępie prelegent przeszedł do opisu wynalazku.
— Pierwsze prace profesora Tamowa obejmowały budowę aparatu odbiorczego i wzmacniacza
tych nadzwyczaj słabych promieni świetlnych. Profesor zbudował na dachu tego domu wielką
instalację zwierciadeł wklęsłych, obracających się we wszystkich kierunkach. Instalacja ta przez
szczególny układ zwierciadeł wyłącza aktualną widoczność światła Słońca, Księżyca oraz gwiazd
i planet. Ponadto jest ona zdalnie sterowana. Nieco później udała się konstrukcja specjalnego
wzmacniacza dla promieni świetlnych, których siła, mówiąc obrazowo, wystarcza jeszcze do
uwidocznienia światła odbitego od Ziemi przed 5000–6000 lat. Najnowszy wzmacniacz pozwala
już na odbiór światła, którego fale odbiła Ziemia przed 20 000 lat. Obrazy z czasów jeszcze
odleglejszych są niestety zamglone. Aby móc na przykład śledzić epoki geologiczne, które trwały
miliony lat, należy zainstalować nowy wzmacniacz, bardziej precyzyjny, bardziej skomplikowany
i o większej mocy. Niestety, możliwości techniczne naszego przemysłu są jak dotychczas pod tym
względem ograniczone. Być może w niedalekiej przyszłości i ta trudność będzie pokonana.
Tor zrobił małą pauzę. Dwaj zaproszeni uczeni spoglądali na niego jak na maga. Jedynie Piotr
Tarnow siedział nieporuszony.
— Mankamentem mego aparatu — podjął na nowo doktor Tor — jest również to, że nie potrafi
on rejestrować na swym ekranie obrazów z okresu po 1200 roku naszej ery. Zło, że tak powiem,
polega na tym, iż światło, biegnąc po najkrótszej krzywej, zużywa 800 lat, by wrócić na Ziemię.
— Jeżeli pana dobrze zrozumiałem — wtrącił profesor Decker — aparat pański nie uwidoczni
na przykład walk Flandrii o wolność w 1302 roku.
— Tak, to się zgadza. Podkreślam raz jeszcze, że zdarzenia po 1200 roku, aż do naszych
czasów, nie mogą być uchwycone.
Profesor Decker skinął głową.
— Szczególną trudność konstrukcyjną — ciągnął dalej Tor — sprawiała budowa
odpowiedniego wykrywacza kontynentów. Bez niego bowiem byłoby niemożliwe uzyskanie na
ekranie telewizyjnym określonego terytorium. Dzięki zaś wykrywaczowi każdy dowolny wycinek
powierzchni Ziemi może być powiększony lub zmniejszony przez proste przekręcenie
odpowiedniej gałki. Największa powierzchnia, którą aparat może objąć, odpowiada mniej więcej
wielkości kontynentu Północnej Ameryki.
— Po prostu niepojęte — wykrzyknął profesor Czechin.
— Teraz państwo pozwolą do laboratorium. — Mówiąc to doktor Tor otworzył duże szklane
drzwi, które prowadziły do okrągłego pokoju, zastawionego mnóstwem aparatów, tablic
rozdzielczych, zegarów i błyszczących różnokolorowym światłem lamp. Naprzeciwko wejścia
rzucał się w oczy matowy ekran telewizora.
Gdy goście zajęli miejsca w ustawionych w półkole fotelach, doktor Tor zbliżył się do pulpitu
sterowego i wykonał kilka manipulacji na przełącznikach i dźwigniach. W pracowni rozległo się
ciche brzęczenie, równocześnie zaś na ekranie telewizora ukazały się dziwnych kształtów chmury.
Kłębiły się i przelewały jak podczas burzy. Wreszcie zarysowywać się zaczęły kontury lądu.
Wśród ciszy rozległ się nagle głos Tora:
— Jest to półwysep Jukatan. W tej chwili widać już wyraźnie ten ląd w szczegółach. Oto miasto,
jego ulice, ludzie. Oto co skłoniło Tarnowa do zorganizowania ekspedycji archeologicznej i
poszukiwania wykopalisk.
W naprężeniu i ciszy oczy widzów śledziły przesuwające się obrazy, które stawały się coraz
ostrzejsze. Widać było pełne zatok wybrzeże morskie. Jak srebrna wstęga wiła się wśród zielonej
dżungli rzeka. Z lewej strony, na końcu ekranu, wyłaniały się z mgły Kordyliery. Doktor Tor
przybliżył się z boku do telewizora i zakreślając linijką koło na ekranie, powiedział:
— Tę część kraju pokażę teraz w wycinku powiększonym.
Po chwili rozległy się trzaski, po czym zamigotały na ekranie kolorowe ognie, wreszcie
przesuwać się począł krajobraz wybrzeża Jukatanu. Raptem całą płaszczyznę ekranu wypełnił
obraz miasta.
— Tu, w tym mieście, zaginął profesor Tarnow — powiedział stłumionym głosem Tor. — To
znaczy w ruinach tego miasta — poprawił się po chwili i wyłączył aparat.
Profesor Czechin poprosił jednak, by Tor pokazał jakiś kraj europejski, Włochy lub Grecję.
Były asystent profesora Tarnowa zaczął manipulować przy pulpicie sterowym.
— Trudno jest o tej porze roku pokazać Europę, spróbuję jednak.
Znowu ukazały się chmury. Niekiedy błysnęła gładka płaszczyzna, prawdopodobnie morze;
wtem wyłoniły się z mgły trzy wyspy, a u brzegów największej cztery okręty.
— Przecież to fregaty! — zawołał zdumiony profesor Decker. Dalsze jego słowa zagłuszył
trzask. Doktor Tor potrącił jedną z dźwigni i obraz znikł.
— To niemożliwe! Pan się pomylił, panie profesorze! Aparat nie mógł tego pokazać! Przed
1200 rokiem, jak pan wie, nie było tego rodzaju okrętów — odparł szybko Tor.
W zatoce jednak okręty były. Widzieli je wszyscy. Piotr Tarnow uważnie przypatrywał się
byłemu asystentowi swego ojca. Głęboka zmarszczka przecinała czoło syna. Zamyślenie jego
przerwał głos adwokata Hoffa:
— Proszę, panie doktorze, włączyć jeszcze raz aparat, a sprawa się wyjaśni.
— To, niestety, niemożliwe, moi panowie. Uległa przez moją nieuwagę uszkodzeniu jedna z
lamp. Z chwilą gdy otrzymam nową, seans możemy powtórzyć. Proszę mi jednak wierzyć, że
profesor Decker się pomylił. Okrętów na pewno nie było.
CIEMNA GWIAZDA
— Tu widzi pan dokumentację najnowszego urządzenia astroradarowego. Dzięki niemu, panie
doktorze Tarnow, zdołaliśmy zlokalizować i zmierzyć ogromne, ciemne gwiazdy.
Doktor Felsztyński udzielał informacji z wyraźnym zadowoleniem. Był dumny z osiągnięć
swego instytutu.
— Czy pan, panie doktorze, już opublikował wyniki swych badań? — zapytał Tarnow.
— Nie. Dotychczas jeszcze nie. Należy pan do niewielu ludzi, którzy dane te ode mnie uzyskali.
— Jestem panu bardzo wdzięczny za informacje. Wizyta w pańskim instytucie ma dla mnie
szczególne znaczenie. Dlatego też jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość.
Doktor Felsztyński spojrzał pytająco na swego gościa.
— Bawię się w Sherlocka Holmesa. Interesują mnie ciemni panowie i ciemne gwiazdy —
zagadkowo rzucił Tarnow.
— Czy mógłby mi pan, doktorze, podać, w jakiej odległości znajdują się te gwiazdy od Ziemi?
— Najbliższa leży w konstelacji Oriona i oddalona jest od nas o dwie trzecie roku świetlnego.
— Co, dwie trzecie? — wykrzyknął Tarnow. — To przecież osiem miesięcy!
— Naturalnie. Cóż w tym dziwnego, panie Tarnow?
— To czyni razem szesnaście miesięcy.
— Co to ma znaczyć?
— Wszystko proste, proste, proste — powtarzał Piotr Tarnow nie zważając na gospodarza. —
Światło, by przebyć drogę od Ziemi do pańskiej ciemnej gwiazdy, potrzebuje 8 miesięcy i na drogę
powrotną, by wrócić na Ziemię, również 8 miesięcy.
Felsztyński nie rozumiał zachowania swego gościa.
— Może chce pan pomierzyć gwiazdę radarem? No, to życzę powodzenia. Musi pan jednak
czekać 16 miesięcy, aż pan coś odbierze.
Tarnow jednak nie słyszał ironicznej uwagi Felsztyńskiego. Siedział w głębokim fotelu i patrzył
gdzieś w dal, szepcąc cicho: — Szesnaście miesięcy, szesnaście miesięcy. Gdyby doktor
Felsztyński wiedział, że prawie tyle czasu mija od tajemniczego zniknięcia profesora Tarnowa, nie
dziwiłby się z pewnością zachowaniu gościa.
— Kochany przyjacielu — ocknął się wreszcie Tarnow — proszę mi podać dokładnie położenie
pańskiej ciemnej gwiazdy z konstelacji Oriona.
Felsztyński sięgnął po notatnik i podyktował kilka liczb.
Piotr szybko notował. Gdy skończył, spojrzał na zegarek i prawie bez pożegnania wybiegł z
instytutu.
Doktor Felsztyński patrzył za nim długo i kiwał głową.
— Jak on się zmienił. Nie ten sam chłopak.
NOCNY GOŚĆ
Piotr obejrzawszy się, czy nikt go nie obserwuje, podciągnął się wysoko na rękach, przerzucił
nogi na drugą stronę parkanu i opuścił się lekko na ziemię. Nasłuchiwał jakiś czas, po czym zaczął
się skradać ku domowi. Zatrzymał się w cieniu drzewa.
Na parterze świeciło się w dwu pokojach. Na wzorzystych firankach rysował się cień ludzkiej
postaci. Tarnow rzucił się w kierunku bramy. Powoli nacisnął lśniącą klamkę drzwi, które ustąpiły
pod naporem jego ramienia. Znalazł się w ciemnym hallu. Na lewo od wejścia przez wąską szparę
padała smuga światła. Tam znajdowały się drzwi do gabinetu. Otworzył je gwałtownie i stanął w
progu.
— Dobry wieczór, panie Tor.
Zagadnięty odwrócił się gwałtownie od okna. Zbladł.
— Jak pan się tu dostał? — odezwał się po chwili.
— Widzi pan przecież, przez te drzwi — padła ironiczna odpowiedź.
— To jest bezczelność! Czego pan chce?
— Porozmawiać z panem, doktorze. — Mówiąc to Piotr ruszył w głąb pokoju. Prawą rękę
trzymał w kieszeni płaszcza. Tor śledził każdy jego krok.
— Panie doktorze Tor — brzmiał głos Tarnowa — panie doktorze Tor, obwiniam pana o
morderstwo. Pan zamordował mego ojca.
— Pan chyba oszalał!
— Nie, doktorze. I nie rzucam słów na wiatr.
Były asystent profesora Tarnowa poderwał się błyskawicznie z krzesła i wrzasnął przeraźliwie:
— Precz! Wynosić się stąd natychmiast!
Piotr cofnął się ku drzwiom. Równocześnie błysnęła lufa pistoletu.
— Tor, porzuć pan tę grę — powiedział. — Złapałem pana w porę, zanim zdołał pan uciec z
aparatem za granicę.
Asystent usiadł znowu na krześle.
— Co zrobię ze swoim aparatem, to pana nie powinno obchodzić. A to — wskazał ręką na
pistolet — będzie pana jeszcze drogo kosztowało. I proszę mi wyraźnie powiedzieć, czego pan ode
mnie żąda?
— Drobiazgu — odpowiedział Tarnow. — Po prostu drobiazgu. Proszę mi aparatem, który —
jak widzę — jest jeszcze nie zdekompletowany, ujawnić ostatnie wypadki w mieście ruin. Chcę
wiedzieć, co się stało z moim ojcem.
— Przecież pan wie, że aparat nie obejmuje tego okresu.
— Ach, co pan powie — ironizował Piotr. — Twierdzi pan, że aparat wyświetla tylko obrazy z
okresu do 1200 roku. Otóż, panie Tor, gdy wczorajszej nocy pan smacznie chrapał, zakradłem się
do pańskiego laboratorium i zbadałem, że aparat ma urządzenie dodatkowe, którym można
odtworzyć obrazy z przeszłości prawie bezpośredniej. Dzięki zastosowaniu specjalnych filtrów
uzyskuje się — jak pan doskonale wie — odbicie promieni podczerwonych wysłanych z wielkich,
ciemnych gwiazd. Promienie te odbiły się swego czasu od powierzchni Ziemi, następnie w swej
wędrówce w przestrzeni trafiły na ciemne gwiazdy, by znowu się od nich odbić i wrócić do punktu
wyjścia. Nie muszę dodawać, że promienie te niosą z sobą obrazy aktualnych zdarzeń, faktów i
sytuacji. A więc może pan ujawnić wszystko, co się stało z moim ojcem. To jasne.
Tor zacisnął kurczowo ręce na oparciu krzesła.
— Pańskie wiadomości — rzucił — na nic się nie zdadzą. Aparat nie funkcjonuje. Brak ważnej
lampy.
— Nie opowiadaj pan głupstw. Ta gra na zwłokę nie ma sensu. Albo włączysz, morderco,
aparat, albo…
Złowieszcza cisza zapanowała w pracowni. Tor był trupio blady. Krople potu perliły się na jego
czole. Zrozumiał, że Piotr jest zdecydowany na wszystko. Podniósł się ociężale z krzesła i
podszedł zgarbiony do pulpitu sterowego.
— Na co mam nastawiać? — zapytał.
— Wie pan zupełnie dokładnie, którą z gwiazd mam na myśli. Nastaw pan odbiornik na Oriona.
Oto dane. Tu są dokładne wartości pozycyjne — wskazał na kartkę z szeregiem liczb, które podał
mu doktor Felsztyński.
Tor ujął mechanicznie kartkę i patrzył na nią przez kilka sekund. Oddychając ciężko, włączył
aparat. Tarnow nie ruszał się z miejsca. Stał chłodny i stanowczy na wprost swego przeciwnika,
obserwując każdy jego ruch. W pokoju rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Aparat zaczął
pracować. Na ekranie ukazały się potargane obłoki, które po chwili ułożyły się w zarysy lądu. Piotr
poznał wielką zatokę morską. Na prawo wrzynała się w morze podobna do wielkiego przecinka
Floryda, na lewo zaś wysuwał się obraz Jukatanu.
Półwysep stawał się coraz większy, aż wypełnił całkowicie płaszczyznę ekranu. Piotr miał
wrażenie, że obserwuje przesuwający się krajobraz z góry, jak z samolotu. Pod sobą miał zbitą
masę drzew. Dżungla. Nagle las przerzedził się i oczom Piotra ukazało się dziko porośnięte
rumowisko, z którego wystawała ogromna piramida schodowa. Leżała pośrodku miasta ruin.
Wzdłuż piramidy rozciągało się jak szeroka wstęga pasmo wolne od gruzów. Była to ulica. Na jej
krańcu widać było jasny punkt. Piotr rozkazał nastawić aparat na to miejsce. Wkrótce punkt
przybrał kształt białego namiotu, rozpiętego tuż obok budowli. Za bramą w pobliżu namiotu
krzątał się człowiek. Był to profesor Tarnow, ojciec Piotra.
Profesor z aparatem fotograficznym w ręku zmierzał w kierunku bramy. Obok wejścia do
namiotu stał asystent profesora, doktor Tor. Nachylał się nad małym stołem, na którym leżały
różne przedmioty. Wtem Tor podniósł błyszczący posążek. Odbijały się od niego promienie
słońca. Był ze szczerego złota.
Piotr chciał już zapytać asystenta o ten przedmiot, gdy raptem spadł na niego wymierzony z
dołu cios. Atakujący wyłączył błyskawicznie aparat i jednym susem znalazł się w hallu. W
pracowni zaległa ciemność.
Gdy Piotr odzyskał przytomność, po asystencie nie było śladu.
W NASTĘPNYCH GODZINACH
Trzej mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na siebie. Relacja Piotra Tarnowa o wypadkach
ubiegłego wieczoru, które rozegrały się w pracowni doktora Tora, wzburzyła wszystkich do głębi.
— Od wczoraj wieczór jest już dla mnie zupełnie jasne —ciągnął Piotr — dlaczego Tor usunął
mego ojca. Nie wiem, czy przypominacie sobie — zwrócił się do Regnarda i Hoffa — że mój
ojciec wspominał w jednym ze swych listów o znalezionych w ruinach cennych przedmiotach. I
nie tylko, moi panowie, były to przedmioty cenne pod względem archeologicznym. Przekonałem
się o tym wczoraj. Ojciec mój znalazł w ruinach złoty skarb, który asystent zapragnął posiąść.
Dlatego też profesor Tarnow musiał zginąć.
— Można się z tym zgodzić, doktorze Tarnow — zabrał głos Regnard. — Tak, można się z tym
zgodzić. Ale to trzeba udowodnić. Przecież na ekranie telewizora nie widział pan, że doktor Tor
był sprawcą zabójstwa, że dokonał go na osobie pańskiego ojca. Cały materiał, którym pan w tej
chwili dysponuje, to w zasadzie poszlaki. A te nie stanowią jeszcze dostatecznego dowodu winy.
— Zgadzam się z panem, panie Regnard — odparł Piotr. —Ale zaręczam, że ostateczny
materiał będę miał, być może za dwa, trzy dni.
— A to w jaki sposób? — spytał adwokat HofT.
— Aparat od wczoraj rejestruje cały przebieg ekspedycji. Po ucieczce doktora Tora w
laboratorium dyżuruje stale mój asystent albo ja sam. Całe szczęście, że zdecydowałem się na
wczorajszy krok. Gdybym nie wtargnął brutalnie do pracowni Tora we właściwym czasie,
musiałbym czekać na podobną okazję nie wiadomo jak długo. Gwiazda w następnych godzinach
zdradzi sprawcę. Jeśli przepuścimy tę okazję, to wydarzenie na półwyspie Jukatan mogłoby być
odtworzone za pomocą aparatu dopiero po wielu stuleciach. Czy wobec tego mogą mnie panowie
rozgrzeszyć z owego najścia na dom doktora Tora?
— Tak, to była jedyna słuszna droga — potwierdził Hoff.
— Aparat jest stale w ruchu — podjął Piotr. — Stale obserwuje się ekspedycję, jej poczynania i
prace. Gdy nadejdzie chwila krytyczna, proszę panów, jako moich i mego ojca przyjaciół, by byli
łaskawi udać się do laboratorium.
— Oczywiście, oczywiście, panie doktorze — odparł Regnard.
LOS PROFESORA TARNOWA
Doktor Dolega, kolega uniwersytecki Piotra Tarnowa, nastawił przy pomocy jednego ze
studentów kamerę filmową przed telewizorem. Zaproponował sfilmowanie seansu. Była godzina
ósma rano. Redaktor siedział tuż obok adwokata. Nieco z boku stał Piotr. Wszyscy obserwowali
ekran telewizora.
Znowu ukazał się namiot. Profesor Tarnow stał z doktorem Torem przy stoliku polowym, na
którym leżała mapa lub plan miasta ruin. Coś omawiali, bo profesor wskazywał palcem na mapę.
Nieco z tyłu pracowało kilku tubylców. Usuwali gruzy sprzed bramy, wycinali krzewy. W pewnej
chwili Tor wszedł do namiotu, profesor zaś ruszył poprzez ruiny. Przedzierał się wśród zarośli, by
w końcu dostać się do wysokiej ściany. Zatrzymał się przed otworem, obok którego stały oparte o
mur kilof i łopata.
— Patrzcie, panowie, oto Tor! — wybuchnął adwokat Hoff.
Rzeczywiście, za profesorem, oglądając się na wszystkie strony, przemykał się asystent. Nie
chciał, by go ktoś spostrzegł. Biegł schylony, przyczajał się za bryłami gruzów, wreszcie dopadł
krzewów, które tworzyły wokół miejsca pracy profesora gęstą barierę.
Profesor tymczasem zaczął poszerzać otwór w murze. Tor znajdował się tuż za nim, zaledwie
dwa, trzy kroki. W ręce trzymał grubą pałkę. Profesor był tak zajęty pracą, że zupełnie nie
wyczuwał obecności asystenta. Piotr, blady, trzymał się kurczowo pulpitu. Przeczuwał, że teraz
stanie się rzecz najstraszniejsza. Rzeczywiście, Tor wyskoczył z krzaków i z całej siły wymierzył
cios w głowę nachylonego profesora. Napadnięty zachwiał się, uniósł ręce i runął na ziemię.
Kapelusz potoczył się kilka metrów w dół pagórka i zatrzymał się na krzaku.
Tor obserwował przez chwilę leżącego, następnie chwycił kilof i zaczął pośpiesznie rozszerzać
szczelinę w murze. W krótkim czasie była ona na tyle duża, że Tor mógł zmieścić w niej ciało
zabitego. Z kolei morderca zasypał szczelinę, oparł kilof i łopatę o ścianę i wycofał się z powrotem
w gąszcza.
Adwokat Hoff uniósł się z fotela i podszedł do Piotra, który blady jak płótno wpatrywał się w
ekran telewizora. Doktor Dolega dał znak swemu pomocnikowi, by wyłączył kamerę. W tej chwili
jednak okrzyk redaktora Regnarda skierował znowu uwagę obecnych na ekran. Oto z gąszczy, tuż
obok pryzmy gruzów, wysunął się Indianin. Jego ruch, sposób posuwania się, czujność,
elastyczność przypominały bohaterów powieści Maya. Stąpał tak lekko, że nie drgnęła żadna
gałązka. Sunął bezgłośnie w kierunku zasypanej szczeliny. W kilka minut odgrzebał ciało
profesora Tarnowa. Pochylił się nad nim i przyłożył ucho do jego piersi. Badał, czy żyje. Nagle
chwycił łopatę i zasypał gruzem otwór, z kolei podniósł bez wysiłku ciało profesora, zarzucił je
sobie na plecy i znikł w gąszczu jukatańskiej dżungli.
W miejscu gdzie popełniono zbrodnię, znowu zapanował spokój. Żaden szczegół nie zdradzał,
że przed paroma minutami rozegrał się tu wstrząsający dramat. Kilof i łopata stały oparte o mur
starodawnej bramy miasta. Słońce rzucało jaskrawe błyski na rude rumowisko. W pracowni
słychać było tylko przyśpieszone oddechy kilku mężczyzn.
POWRÓT PROFESORA TARNOWA
Na dworcu pani Tarnow oraz kilku przyjaciół rodziny witało powracającego z Meksyku
profesora. O dniu przyjazdu zawiadomił ich Piotr. Przed kilkoma dniami pisał do adwokata Hoffa.
List był wysłany z meksykańskiego miasta Reales. W tej to miejscowości młody Tarnow zetknął
się z przewodnikiem–tubylcem Maro Perucho, Indianinem, który wyratował pogrzebanego w
gruzach profesora. Przewodnik ten poprowadził Piotra w głąb dziewiczych lasów.
,,Morderca — relacjonował w swym liście Piotr rozmowę z Indianinem — zagrzebał pańskiego
ojca i oddalił się od miejsca zbrodni w przekonaniu, że nie miał żadnego świadka. Według mnie
ojciec pański na skutek uderzenia mógł być tylko ogłuszony. Gdy go odgrzebałem, stwierdziłem,
że moje przypuszczenie było słuszne. Jeszcze żył. Zabrałem go do moich przyjaciół w lesie. Rana
na głowie zagoiła się szybko, ale umysł jego ulotnił się. Sam siebie nie poznaje. Nic nie pamięta”.
Sądziłem — pisał Piotr — że ojciec, gdy mnie zobaczy, odzyska pamięć. Niestety… W liście
swym donosił również Piotr o losie, jaki spotkał doktora Tora. Otóż asystent profesora po ucieczce
z Europy wrócił na miejsce zbrodni. Działał szybko. Pragnął, zanim czyn jego stanie się głośny,
dostać się do miasta ruin, zrabować ukryte tam jeszcze skarby i ulotnić się przed ewentualnym
pościgiem. Nie miał jednak szczęścia. Natknął się na owego Indianina, który rozpoznał w nim
sprawcę zamachu na życie Tarnowa. Reszty dokonała już meksykańska policja…