15307

Szczegóły
Tytuł 15307
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15307 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15307 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15307 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tadeusz Twarogowski TYP SPOD CIEMNEJ GWIAZDY GDZIE JEST PROFESOR TARNOW? — Upłynęło już — rozpoczął redaktor Regnard — szesnaście miesięcy od chwili, gdy wyjechał do Meksyku. I jak dotychczas wszelkie poszukiwania są bezskuteczne. Pan, panie Hoff, jako przyjaciel doktora Tarnowa, powinien wiedzieć, po co się tam profesor wybrał. Przecież on był fizykiem. — Tak, tak, panie Regnard — podjął na nowo adwokat Hoff. — Ma pan rację. Profesor Tarnow był fizykiem. Zanim udał się na Jukatan, aby poszukiwać śladów starych kultur, pracował w instytucie. Badał promienie. Państwowe subsydia pozwalały mu prowadzić prace na szeroką skalę. Dniami i nocami przesiadywał w laboratorium. Dokonał wielkiego dzieła i zdobył sławę. Udało mu się uchwycić promienie świetlne, które przed wiekami odbiła w przestrzeń kosmiczną Ziemia. Wybaczcie, panowie, jeżeli wyrażam się niezbyt ściśle i mało fachowo. W tej dziedzinie nie jestem mocny. Poza tym profesor Tarnow tak mało o swym wynalazku mówił. Może sądził, że my, profani, mało się na tym rozumiemy. Kto wie? Prac nad wynalazkiem profesor nie dokończył — podjął po chwili cichym głosem Hoff. — Wstrzymano subsydia. Co prawda, urządził sobie skromną pracownię w domu, ale badania nie miały już tego rozmachu, co przedtem. Przypominacie sobie, panowie, jaką niespodzianką była dla nas wiadomość o wyjeździe Tarnowa. — Wtedy chciałem wydostać dla pisma trochę informacji. Pragnąłem wyjaśnić przyczyny, które skłoniły profesora do zainteresowania się nagle archeologią. Jednakże nie jestem z siebie zadowolony. Zresztą, moi panowie, nawet doktor Tor, aczkolwiek był asystentem profesora, nawet on — powtarzam — nie zna właściwych powodów tej nieszczęśliwej w skutkach decyzji Tarnowa. — Profesor popłynął z doktorem Torem statkiem linii Holandia–Ameryka — przerwał redaktorowi adwokat Hoff. — Wyruszył z Rotterdamu przez Hawanę do Vera Cruz. Tu poczynił przygotowania do ekspedycji, której celem był Jukatan, a ściślej, pewien rejon w pobliżu północnej granicy Hondurasu. By opłynąć półwysep, profesor wynajął łódź motorową oraz zwerbował załogę. Po przybyciu do wyznaczonego punktu drogą morską należało z kolei zapuścić się w dżunglę. Tutaj, w dziewiczych lasach, w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od morza, wyprawa dotarła do miasta ruin, celu ekspedycji profesora Tarnowa. O istnieniu tego miasta nie wiedział nawet rząd meksykański. Być może profesor w czasie doświadczeń widział na ekranie swego cudownego aparatu to miasto w jego pierwotnym kształcie, miasto pełne wspaniałych pałaców, rojne, wielkie. Być może widział również zagładę tego miasta. Kto wie, czy nie to właśnie było głównym powodem zwrotu jego dotychczasowych zainteresowań w kierunku archeologii. Profesor Tarnow rozpoczął poszukiwania według sporządzonego przez siebie szkicu. Prace postępowały co prawda powoli, jednakże wyniki były doskonałe. Raptem tragedia. Profesor, który miał zwyczaj chodzić wśród ruin samotnie, z jednej ze swych wędrówek nie wrócił. Wszelkie wysiłki doktora Tora, by odszukać zaginionego, nie dały wyniku. Nie można było znaleźć najmniejszego śladu. Po dwu miesiącach wyprawa zwinęła obóz i ruszyła w kierunku zatoki, w której stała zakotwiczona łódź… To wszystko, co mi wiadomo o losie profesora… Poszukiwania podjęło następnie kilka jeszcze ekspedycji, lecz wszystkie wysiłki — jak panowie pamiętacie — były bezskuteczne. Doktor Tor wrócił, by prowadzić dalej prace profesora Tarnowa. Udało mu się nawet przejąć na własność pracownię swego byłego szefa. — A co się stało z wynalazkiem? — zapytał doktor Berger. — Pracuje nad nim Tor. — Dlaczego nie syn? Doktor Piotr Tarnow jest przecież również fizykiem — rzucił Regnard. — Piotr Tarnow — odpowiedział Hoff — pomagał kiedyś ojcu, obecnie zaś pracuje intensywnie nad własnym wynalazkiem, ponadto warunki zmusiły zarówno Piotra, jak i jego matkę, panią Tarnow, do sprzedania wszystkiego byłemu asystentowi. — Hoff przerwał na chwilę, by zapalić cygaro, po czym podjął na nowo. — Piotr Tarnow ma pewien plan. Chce mianowicie po zakończeniu swoich prac, może już za dwa–trzy miesiące, wyruszyć do Meksyku, aby podjąć na nowo poszukiwania. Jest zdania, że Tor nie uczynił wszystkiego, by odnaleźć profesora. Szkoda, że nie przyszedł tu dzisiaj, na pewno dowiedzielibyśmy się czegoś więcej. SPOJRZENIE W PRZESZŁOŚĆ Doktor Tor ukłonił się i powiedział: — Witam państwa serdecznie i dziękuję za zainteresowanie, które okazujecie mojej pracy. Szczególną jednak przyjemność sprawia mi fakt, że mogę zademonstrować aparat przed panią Tarnow, gdyż właśnie nad tym aparatem pracował przez długi czas jej mąż, a mój profesor. Z kolei doktor Tor zwrócił się do Piotra. — Panu, panie doktorze Tarnow, na pewno sprawi satysfakcję, że prace badawcze pańskiego czcigodnego ojca doprowadzone zostały do końca. Uważałem za swój obowiązek zaprosić również pana, panie Hoff, jako długoletniego przyjaciela profesora. Pana, panie Regnard, proszę o odpowiednią publikację w pańskim poczytnym piśmie. W przekonaniu, że wynalazek znajdzie zastosowanie w dziedzinie historii powszechnej i geografii, zaprosiłem pana, profesorze Czechin z Europejskiego Towarzystwa Geograficznego, oraz pana, panie profesorze Decker z uniwersytetu w Leyden. Po tym wstępie Tor przystąpił do rzeczowych wyjaśnień: — Jeżeli światło pada na jakiś przedmiot, to zostaje ono przez ten przedmiot częściowo pochłonięte i zamienione na ciepło, po części zaś odbite. Właśnie dzięki temu odbitemu światłu możemy przedmiot ów widzieć. Od milionów lat promienie Słońca padają na powierzchnię Ziemi. Od milionów lat Ziemia odbija te promienie w przestrzeń kosmiczną. Znaczy to, że od milionów lat obrazy powierzchni Ziemi, wszystkie wydarzenia historyczne, wszystkie zjawiska przyrody, obrazy fauny i flory z różnych epok znajdują się w przestrzeni międzygwiezdnej. Regnard nie powstrzymał się, aby wtrącić: — Wszechświat, kosmos, jest przecież nieskończony. Jak pan chce zatem te odbite promienie, niosące z sobą obrazy, znowu sprowadzić na Ziemię? Doktor Tor uśmiechnął się i podniósł ze stołu gumowy balon. — Proszę sobie wyobrazić — powiedział — że po tym balonie biegnie mrówka. Dla niej droga nie ma końca, a jednak balon jest ograniczony. Ograniczony jest również mimo swej nieskończoności wszechświat. W tym nieskończonym, a jednak ograniczonym wszechświecie światło odbite przez Ziemię przebiega w każdej sekundzie przestrzeń długości około 300 000 km. W ciągu roku światło to przebywa w swej nie kończącej się wędrówce około 9,5 biliona kilometrów. Jest to znana jednostka astronomiczna, rok świetlny. A oto kilka przykładów liczbowych, które dają dobry pogląd, jeżeli chodzi o odległości astronomiczne. Światło potrzebuje na przykład 5,5 godziny, aby dotrzeć do granicy naszego systemu słonecznego, ale 35 tysięcy lat, aby osiągnąć centrum Drogi Mlecznej. Najbliżej Ziemi położona gwiazda. Alfa Centauri, jest oddalona od nas o cztery lata świetlne. Jej światło, które trafia teraz na Ziemię, wysłane zostało przed czterema laty. Światło zaś gwiazd z konstelacji Oriona przed 400 laty, a więc wtedy, gdy w Niemczech szalały wojny chłopskie, gdy w Polsce panował ostatni z dynastii Jagiellonów Zygmunt August. Jeszcze wcześniej wysłały swe światło gwiazdy z Tarczy Sobieskiego lub mgławica Andromedy. Pierwsze — gdy w Egipcie wznoszono olbrzymie piramidy, drugie zaś, gdy ziemie Europy pokrywał lodowiec. Redaktor Regnard robił szybko zapiski. — Światło odbite od Ziemi staje się na swej drodze coraz słabsze — ciągnął doktor Tor. — Kiedy po wielu latach wraca na Ziemię, jest tak słabe, że nie można go dostrzec. Trzeba potężnych wzmacniaczy, aby stało się znowu widoczne. Po tym dość ogólnym wstępie prelegent przeszedł do opisu wynalazku. — Pierwsze prace profesora Tamowa obejmowały budowę aparatu odbiorczego i wzmacniacza tych nadzwyczaj słabych promieni świetlnych. Profesor zbudował na dachu tego domu wielką instalację zwierciadeł wklęsłych, obracających się we wszystkich kierunkach. Instalacja ta przez szczególny układ zwierciadeł wyłącza aktualną widoczność światła Słońca, Księżyca oraz gwiazd i planet. Ponadto jest ona zdalnie sterowana. Nieco później udała się konstrukcja specjalnego wzmacniacza dla promieni świetlnych, których siła, mówiąc obrazowo, wystarcza jeszcze do uwidocznienia światła odbitego od Ziemi przed 5000–6000 lat. Najnowszy wzmacniacz pozwala już na odbiór światła, którego fale odbiła Ziemia przed 20 000 lat. Obrazy z czasów jeszcze odleglejszych są niestety zamglone. Aby móc na przykład śledzić epoki geologiczne, które trwały miliony lat, należy zainstalować nowy wzmacniacz, bardziej precyzyjny, bardziej skomplikowany i o większej mocy. Niestety, możliwości techniczne naszego przemysłu są jak dotychczas pod tym względem ograniczone. Być może w niedalekiej przyszłości i ta trudność będzie pokonana. Tor zrobił małą pauzę. Dwaj zaproszeni uczeni spoglądali na niego jak na maga. Jedynie Piotr Tarnow siedział nieporuszony. — Mankamentem mego aparatu — podjął na nowo doktor Tor — jest również to, że nie potrafi on rejestrować na swym ekranie obrazów z okresu po 1200 roku naszej ery. Zło, że tak powiem, polega na tym, iż światło, biegnąc po najkrótszej krzywej, zużywa 800 lat, by wrócić na Ziemię. — Jeżeli pana dobrze zrozumiałem — wtrącił profesor Decker — aparat pański nie uwidoczni na przykład walk Flandrii o wolność w 1302 roku. — Tak, to się zgadza. Podkreślam raz jeszcze, że zdarzenia po 1200 roku, aż do naszych czasów, nie mogą być uchwycone. Profesor Decker skinął głową. — Szczególną trudność konstrukcyjną — ciągnął dalej Tor — sprawiała budowa odpowiedniego wykrywacza kontynentów. Bez niego bowiem byłoby niemożliwe uzyskanie na ekranie telewizyjnym określonego terytorium. Dzięki zaś wykrywaczowi każdy dowolny wycinek powierzchni Ziemi może być powiększony lub zmniejszony przez proste przekręcenie odpowiedniej gałki. Największa powierzchnia, którą aparat może objąć, odpowiada mniej więcej wielkości kontynentu Północnej Ameryki. — Po prostu niepojęte — wykrzyknął profesor Czechin. — Teraz państwo pozwolą do laboratorium. — Mówiąc to doktor Tor otworzył duże szklane drzwi, które prowadziły do okrągłego pokoju, zastawionego mnóstwem aparatów, tablic rozdzielczych, zegarów i błyszczących różnokolorowym światłem lamp. Naprzeciwko wejścia rzucał się w oczy matowy ekran telewizora. Gdy goście zajęli miejsca w ustawionych w półkole fotelach, doktor Tor zbliżył się do pulpitu sterowego i wykonał kilka manipulacji na przełącznikach i dźwigniach. W pracowni rozległo się ciche brzęczenie, równocześnie zaś na ekranie telewizora ukazały się dziwnych kształtów chmury. Kłębiły się i przelewały jak podczas burzy. Wreszcie zarysowywać się zaczęły kontury lądu. Wśród ciszy rozległ się nagle głos Tora: — Jest to półwysep Jukatan. W tej chwili widać już wyraźnie ten ląd w szczegółach. Oto miasto, jego ulice, ludzie. Oto co skłoniło Tarnowa do zorganizowania ekspedycji archeologicznej i poszukiwania wykopalisk. W naprężeniu i ciszy oczy widzów śledziły przesuwające się obrazy, które stawały się coraz ostrzejsze. Widać było pełne zatok wybrzeże morskie. Jak srebrna wstęga wiła się wśród zielonej dżungli rzeka. Z lewej strony, na końcu ekranu, wyłaniały się z mgły Kordyliery. Doktor Tor przybliżył się z boku do telewizora i zakreślając linijką koło na ekranie, powiedział: — Tę część kraju pokażę teraz w wycinku powiększonym. Po chwili rozległy się trzaski, po czym zamigotały na ekranie kolorowe ognie, wreszcie przesuwać się począł krajobraz wybrzeża Jukatanu. Raptem całą płaszczyznę ekranu wypełnił obraz miasta. — Tu, w tym mieście, zaginął profesor Tarnow — powiedział stłumionym głosem Tor. — To znaczy w ruinach tego miasta — poprawił się po chwili i wyłączył aparat. Profesor Czechin poprosił jednak, by Tor pokazał jakiś kraj europejski, Włochy lub Grecję. Były asystent profesora Tarnowa zaczął manipulować przy pulpicie sterowym. — Trudno jest o tej porze roku pokazać Europę, spróbuję jednak. Znowu ukazały się chmury. Niekiedy błysnęła gładka płaszczyzna, prawdopodobnie morze; wtem wyłoniły się z mgły trzy wyspy, a u brzegów największej cztery okręty. — Przecież to fregaty! — zawołał zdumiony profesor Decker. Dalsze jego słowa zagłuszył trzask. Doktor Tor potrącił jedną z dźwigni i obraz znikł. — To niemożliwe! Pan się pomylił, panie profesorze! Aparat nie mógł tego pokazać! Przed 1200 rokiem, jak pan wie, nie było tego rodzaju okrętów — odparł szybko Tor. W zatoce jednak okręty były. Widzieli je wszyscy. Piotr Tarnow uważnie przypatrywał się byłemu asystentowi swego ojca. Głęboka zmarszczka przecinała czoło syna. Zamyślenie jego przerwał głos adwokata Hoffa: — Proszę, panie doktorze, włączyć jeszcze raz aparat, a sprawa się wyjaśni. — To, niestety, niemożliwe, moi panowie. Uległa przez moją nieuwagę uszkodzeniu jedna z lamp. Z chwilą gdy otrzymam nową, seans możemy powtórzyć. Proszę mi jednak wierzyć, że profesor Decker się pomylił. Okrętów na pewno nie było. CIEMNA GWIAZDA — Tu widzi pan dokumentację najnowszego urządzenia astroradarowego. Dzięki niemu, panie doktorze Tarnow, zdołaliśmy zlokalizować i zmierzyć ogromne, ciemne gwiazdy. Doktor Felsztyński udzielał informacji z wyraźnym zadowoleniem. Był dumny z osiągnięć swego instytutu. — Czy pan, panie doktorze, już opublikował wyniki swych badań? — zapytał Tarnow. — Nie. Dotychczas jeszcze nie. Należy pan do niewielu ludzi, którzy dane te ode mnie uzyskali. — Jestem panu bardzo wdzięczny za informacje. Wizyta w pańskim instytucie ma dla mnie szczególne znaczenie. Dlatego też jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość. Doktor Felsztyński spojrzał pytająco na swego gościa. — Bawię się w Sherlocka Holmesa. Interesują mnie ciemni panowie i ciemne gwiazdy — zagadkowo rzucił Tarnow. — Czy mógłby mi pan, doktorze, podać, w jakiej odległości znajdują się te gwiazdy od Ziemi? — Najbliższa leży w konstelacji Oriona i oddalona jest od nas o dwie trzecie roku świetlnego. — Co, dwie trzecie? — wykrzyknął Tarnow. — To przecież osiem miesięcy! — Naturalnie. Cóż w tym dziwnego, panie Tarnow? — To czyni razem szesnaście miesięcy. — Co to ma znaczyć? — Wszystko proste, proste, proste — powtarzał Piotr Tarnow nie zważając na gospodarza. — Światło, by przebyć drogę od Ziemi do pańskiej ciemnej gwiazdy, potrzebuje 8 miesięcy i na drogę powrotną, by wrócić na Ziemię, również 8 miesięcy. Felsztyński nie rozumiał zachowania swego gościa. — Może chce pan pomierzyć gwiazdę radarem? No, to życzę powodzenia. Musi pan jednak czekać 16 miesięcy, aż pan coś odbierze. Tarnow jednak nie słyszał ironicznej uwagi Felsztyńskiego. Siedział w głębokim fotelu i patrzył gdzieś w dal, szepcąc cicho: — Szesnaście miesięcy, szesnaście miesięcy. Gdyby doktor Felsztyński wiedział, że prawie tyle czasu mija od tajemniczego zniknięcia profesora Tarnowa, nie dziwiłby się z pewnością zachowaniu gościa. — Kochany przyjacielu — ocknął się wreszcie Tarnow — proszę mi podać dokładnie położenie pańskiej ciemnej gwiazdy z konstelacji Oriona. Felsztyński sięgnął po notatnik i podyktował kilka liczb. Piotr szybko notował. Gdy skończył, spojrzał na zegarek i prawie bez pożegnania wybiegł z instytutu. Doktor Felsztyński patrzył za nim długo i kiwał głową. — Jak on się zmienił. Nie ten sam chłopak. NOCNY GOŚĆ Piotr obejrzawszy się, czy nikt go nie obserwuje, podciągnął się wysoko na rękach, przerzucił nogi na drugą stronę parkanu i opuścił się lekko na ziemię. Nasłuchiwał jakiś czas, po czym zaczął się skradać ku domowi. Zatrzymał się w cieniu drzewa. Na parterze świeciło się w dwu pokojach. Na wzorzystych firankach rysował się cień ludzkiej postaci. Tarnow rzucił się w kierunku bramy. Powoli nacisnął lśniącą klamkę drzwi, które ustąpiły pod naporem jego ramienia. Znalazł się w ciemnym hallu. Na lewo od wejścia przez wąską szparę padała smuga światła. Tam znajdowały się drzwi do gabinetu. Otworzył je gwałtownie i stanął w progu. — Dobry wieczór, panie Tor. Zagadnięty odwrócił się gwałtownie od okna. Zbladł. — Jak pan się tu dostał? — odezwał się po chwili. — Widzi pan przecież, przez te drzwi — padła ironiczna odpowiedź. — To jest bezczelność! Czego pan chce? — Porozmawiać z panem, doktorze. — Mówiąc to Piotr ruszył w głąb pokoju. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Tor śledził każdy jego krok. — Panie doktorze Tor — brzmiał głos Tarnowa — panie doktorze Tor, obwiniam pana o morderstwo. Pan zamordował mego ojca. — Pan chyba oszalał! — Nie, doktorze. I nie rzucam słów na wiatr. Były asystent profesora Tarnowa poderwał się błyskawicznie z krzesła i wrzasnął przeraźliwie: — Precz! Wynosić się stąd natychmiast! Piotr cofnął się ku drzwiom. Równocześnie błysnęła lufa pistoletu. — Tor, porzuć pan tę grę — powiedział. — Złapałem pana w porę, zanim zdołał pan uciec z aparatem za granicę. Asystent usiadł znowu na krześle. — Co zrobię ze swoim aparatem, to pana nie powinno obchodzić. A to — wskazał ręką na pistolet — będzie pana jeszcze drogo kosztowało. I proszę mi wyraźnie powiedzieć, czego pan ode mnie żąda? — Drobiazgu — odpowiedział Tarnow. — Po prostu drobiazgu. Proszę mi aparatem, który — jak widzę — jest jeszcze nie zdekompletowany, ujawnić ostatnie wypadki w mieście ruin. Chcę wiedzieć, co się stało z moim ojcem. — Przecież pan wie, że aparat nie obejmuje tego okresu. — Ach, co pan powie — ironizował Piotr. — Twierdzi pan, że aparat wyświetla tylko obrazy z okresu do 1200 roku. Otóż, panie Tor, gdy wczorajszej nocy pan smacznie chrapał, zakradłem się do pańskiego laboratorium i zbadałem, że aparat ma urządzenie dodatkowe, którym można odtworzyć obrazy z przeszłości prawie bezpośredniej. Dzięki zastosowaniu specjalnych filtrów uzyskuje się — jak pan doskonale wie — odbicie promieni podczerwonych wysłanych z wielkich, ciemnych gwiazd. Promienie te odbiły się swego czasu od powierzchni Ziemi, następnie w swej wędrówce w przestrzeni trafiły na ciemne gwiazdy, by znowu się od nich odbić i wrócić do punktu wyjścia. Nie muszę dodawać, że promienie te niosą z sobą obrazy aktualnych zdarzeń, faktów i sytuacji. A więc może pan ujawnić wszystko, co się stało z moim ojcem. To jasne. Tor zacisnął kurczowo ręce na oparciu krzesła. — Pańskie wiadomości — rzucił — na nic się nie zdadzą. Aparat nie funkcjonuje. Brak ważnej lampy. — Nie opowiadaj pan głupstw. Ta gra na zwłokę nie ma sensu. Albo włączysz, morderco, aparat, albo… Złowieszcza cisza zapanowała w pracowni. Tor był trupio blady. Krople potu perliły się na jego czole. Zrozumiał, że Piotr jest zdecydowany na wszystko. Podniósł się ociężale z krzesła i podszedł zgarbiony do pulpitu sterowego. — Na co mam nastawiać? — zapytał. — Wie pan zupełnie dokładnie, którą z gwiazd mam na myśli. Nastaw pan odbiornik na Oriona. Oto dane. Tu są dokładne wartości pozycyjne — wskazał na kartkę z szeregiem liczb, które podał mu doktor Felsztyński. Tor ujął mechanicznie kartkę i patrzył na nią przez kilka sekund. Oddychając ciężko, włączył aparat. Tarnow nie ruszał się z miejsca. Stał chłodny i stanowczy na wprost swego przeciwnika, obserwując każdy jego ruch. W pokoju rozległo się charakterystyczne brzęczenie. Aparat zaczął pracować. Na ekranie ukazały się potargane obłoki, które po chwili ułożyły się w zarysy lądu. Piotr poznał wielką zatokę morską. Na prawo wrzynała się w morze podobna do wielkiego przecinka Floryda, na lewo zaś wysuwał się obraz Jukatanu. Półwysep stawał się coraz większy, aż wypełnił całkowicie płaszczyznę ekranu. Piotr miał wrażenie, że obserwuje przesuwający się krajobraz z góry, jak z samolotu. Pod sobą miał zbitą masę drzew. Dżungla. Nagle las przerzedził się i oczom Piotra ukazało się dziko porośnięte rumowisko, z którego wystawała ogromna piramida schodowa. Leżała pośrodku miasta ruin. Wzdłuż piramidy rozciągało się jak szeroka wstęga pasmo wolne od gruzów. Była to ulica. Na jej krańcu widać było jasny punkt. Piotr rozkazał nastawić aparat na to miejsce. Wkrótce punkt przybrał kształt białego namiotu, rozpiętego tuż obok budowli. Za bramą w pobliżu namiotu krzątał się człowiek. Był to profesor Tarnow, ojciec Piotra. Profesor z aparatem fotograficznym w ręku zmierzał w kierunku bramy. Obok wejścia do namiotu stał asystent profesora, doktor Tor. Nachylał się nad małym stołem, na którym leżały różne przedmioty. Wtem Tor podniósł błyszczący posążek. Odbijały się od niego promienie słońca. Był ze szczerego złota. Piotr chciał już zapytać asystenta o ten przedmiot, gdy raptem spadł na niego wymierzony z dołu cios. Atakujący wyłączył błyskawicznie aparat i jednym susem znalazł się w hallu. W pracowni zaległa ciemność. Gdy Piotr odzyskał przytomność, po asystencie nie było śladu. W NASTĘPNYCH GODZINACH Trzej mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na siebie. Relacja Piotra Tarnowa o wypadkach ubiegłego wieczoru, które rozegrały się w pracowni doktora Tora, wzburzyła wszystkich do głębi. — Od wczoraj wieczór jest już dla mnie zupełnie jasne —ciągnął Piotr — dlaczego Tor usunął mego ojca. Nie wiem, czy przypominacie sobie — zwrócił się do Regnarda i Hoffa — że mój ojciec wspominał w jednym ze swych listów o znalezionych w ruinach cennych przedmiotach. I nie tylko, moi panowie, były to przedmioty cenne pod względem archeologicznym. Przekonałem się o tym wczoraj. Ojciec mój znalazł w ruinach złoty skarb, który asystent zapragnął posiąść. Dlatego też profesor Tarnow musiał zginąć. — Można się z tym zgodzić, doktorze Tarnow — zabrał głos Regnard. — Tak, można się z tym zgodzić. Ale to trzeba udowodnić. Przecież na ekranie telewizora nie widział pan, że doktor Tor był sprawcą zabójstwa, że dokonał go na osobie pańskiego ojca. Cały materiał, którym pan w tej chwili dysponuje, to w zasadzie poszlaki. A te nie stanowią jeszcze dostatecznego dowodu winy. — Zgadzam się z panem, panie Regnard — odparł Piotr. —Ale zaręczam, że ostateczny materiał będę miał, być może za dwa, trzy dni. — A to w jaki sposób? — spytał adwokat HofT. — Aparat od wczoraj rejestruje cały przebieg ekspedycji. Po ucieczce doktora Tora w laboratorium dyżuruje stale mój asystent albo ja sam. Całe szczęście, że zdecydowałem się na wczorajszy krok. Gdybym nie wtargnął brutalnie do pracowni Tora we właściwym czasie, musiałbym czekać na podobną okazję nie wiadomo jak długo. Gwiazda w następnych godzinach zdradzi sprawcę. Jeśli przepuścimy tę okazję, to wydarzenie na półwyspie Jukatan mogłoby być odtworzone za pomocą aparatu dopiero po wielu stuleciach. Czy wobec tego mogą mnie panowie rozgrzeszyć z owego najścia na dom doktora Tora? — Tak, to była jedyna słuszna droga — potwierdził Hoff. — Aparat jest stale w ruchu — podjął Piotr. — Stale obserwuje się ekspedycję, jej poczynania i prace. Gdy nadejdzie chwila krytyczna, proszę panów, jako moich i mego ojca przyjaciół, by byli łaskawi udać się do laboratorium. — Oczywiście, oczywiście, panie doktorze — odparł Regnard. LOS PROFESORA TARNOWA Doktor Dolega, kolega uniwersytecki Piotra Tarnowa, nastawił przy pomocy jednego ze studentów kamerę filmową przed telewizorem. Zaproponował sfilmowanie seansu. Była godzina ósma rano. Redaktor siedział tuż obok adwokata. Nieco z boku stał Piotr. Wszyscy obserwowali ekran telewizora. Znowu ukazał się namiot. Profesor Tarnow stał z doktorem Torem przy stoliku polowym, na którym leżała mapa lub plan miasta ruin. Coś omawiali, bo profesor wskazywał palcem na mapę. Nieco z tyłu pracowało kilku tubylców. Usuwali gruzy sprzed bramy, wycinali krzewy. W pewnej chwili Tor wszedł do namiotu, profesor zaś ruszył poprzez ruiny. Przedzierał się wśród zarośli, by w końcu dostać się do wysokiej ściany. Zatrzymał się przed otworem, obok którego stały oparte o mur kilof i łopata. — Patrzcie, panowie, oto Tor! — wybuchnął adwokat Hoff. Rzeczywiście, za profesorem, oglądając się na wszystkie strony, przemykał się asystent. Nie chciał, by go ktoś spostrzegł. Biegł schylony, przyczajał się za bryłami gruzów, wreszcie dopadł krzewów, które tworzyły wokół miejsca pracy profesora gęstą barierę. Profesor tymczasem zaczął poszerzać otwór w murze. Tor znajdował się tuż za nim, zaledwie dwa, trzy kroki. W ręce trzymał grubą pałkę. Profesor był tak zajęty pracą, że zupełnie nie wyczuwał obecności asystenta. Piotr, blady, trzymał się kurczowo pulpitu. Przeczuwał, że teraz stanie się rzecz najstraszniejsza. Rzeczywiście, Tor wyskoczył z krzaków i z całej siły wymierzył cios w głowę nachylonego profesora. Napadnięty zachwiał się, uniósł ręce i runął na ziemię. Kapelusz potoczył się kilka metrów w dół pagórka i zatrzymał się na krzaku. Tor obserwował przez chwilę leżącego, następnie chwycił kilof i zaczął pośpiesznie rozszerzać szczelinę w murze. W krótkim czasie była ona na tyle duża, że Tor mógł zmieścić w niej ciało zabitego. Z kolei morderca zasypał szczelinę, oparł kilof i łopatę o ścianę i wycofał się z powrotem w gąszcza. Adwokat Hoff uniósł się z fotela i podszedł do Piotra, który blady jak płótno wpatrywał się w ekran telewizora. Doktor Dolega dał znak swemu pomocnikowi, by wyłączył kamerę. W tej chwili jednak okrzyk redaktora Regnarda skierował znowu uwagę obecnych na ekran. Oto z gąszczy, tuż obok pryzmy gruzów, wysunął się Indianin. Jego ruch, sposób posuwania się, czujność, elastyczność przypominały bohaterów powieści Maya. Stąpał tak lekko, że nie drgnęła żadna gałązka. Sunął bezgłośnie w kierunku zasypanej szczeliny. W kilka minut odgrzebał ciało profesora Tarnowa. Pochylił się nad nim i przyłożył ucho do jego piersi. Badał, czy żyje. Nagle chwycił łopatę i zasypał gruzem otwór, z kolei podniósł bez wysiłku ciało profesora, zarzucił je sobie na plecy i znikł w gąszczu jukatańskiej dżungli. W miejscu gdzie popełniono zbrodnię, znowu zapanował spokój. Żaden szczegół nie zdradzał, że przed paroma minutami rozegrał się tu wstrząsający dramat. Kilof i łopata stały oparte o mur starodawnej bramy miasta. Słońce rzucało jaskrawe błyski na rude rumowisko. W pracowni słychać było tylko przyśpieszone oddechy kilku mężczyzn. POWRÓT PROFESORA TARNOWA Na dworcu pani Tarnow oraz kilku przyjaciół rodziny witało powracającego z Meksyku profesora. O dniu przyjazdu zawiadomił ich Piotr. Przed kilkoma dniami pisał do adwokata Hoffa. List był wysłany z meksykańskiego miasta Reales. W tej to miejscowości młody Tarnow zetknął się z przewodnikiem–tubylcem Maro Perucho, Indianinem, który wyratował pogrzebanego w gruzach profesora. Przewodnik ten poprowadził Piotra w głąb dziewiczych lasów. ,,Morderca — relacjonował w swym liście Piotr rozmowę z Indianinem — zagrzebał pańskiego ojca i oddalił się od miejsca zbrodni w przekonaniu, że nie miał żadnego świadka. Według mnie ojciec pański na skutek uderzenia mógł być tylko ogłuszony. Gdy go odgrzebałem, stwierdziłem, że moje przypuszczenie było słuszne. Jeszcze żył. Zabrałem go do moich przyjaciół w lesie. Rana na głowie zagoiła się szybko, ale umysł jego ulotnił się. Sam siebie nie poznaje. Nic nie pamięta”. Sądziłem — pisał Piotr — że ojciec, gdy mnie zobaczy, odzyska pamięć. Niestety… W liście swym donosił również Piotr o losie, jaki spotkał doktora Tora. Otóż asystent profesora po ucieczce z Europy wrócił na miejsce zbrodni. Działał szybko. Pragnął, zanim czyn jego stanie się głośny, dostać się do miasta ruin, zrabować ukryte tam jeszcze skarby i ulotnić się przed ewentualnym pościgiem. Nie miał jednak szczęścia. Natknął się na owego Indianina, który rozpoznał w nim sprawcę zamachu na życie Tarnowa. Reszty dokonała już meksykańska policja…