15275
Szczegóły |
Tytuł |
15275 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15275 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Margit Sandemo
Klasztor w Dolinie Łez
Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA
POL-NORDICA Publishing Ą, Sp. z o.o. Otwock 1997
Tytuł oryginału: „Klostret i Tararnas dal"
Ilustracja na okładce: David Barcilon Redakcja: Elżbieta Skrzyriska
Copyright © 1994 by Margit Sandemo
For the Polish edition:
Copyright © 1997 by Pol-Nordica Publishing Sp. z o.o.
AU Rights Reserved
ISBN 83-85841-96-2
Druk: AiT Trondheim AS, Norwegia
Wydawca jest członkiem
Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wydawców
STRESZCZENIE
Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.
Od dłuższego czasu islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril
cierpią prześladowania ze
strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina poznali wiele spraw
związanych z tajemnicą Świętego
Słońca, wielkiej złotej kuli o strasznych magicznych właściwościach. Święte
Słońce zaginęło przed tysiącami
lat.
Istnieją ponadto dwa szlachetne kamienie, które zły zakon pragnie zdobyć.
Najstarszy syn Móriego i Tiril,
Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie oraz
niezwykłych zdolnościach, znalazł
w dzieciństwie wielki szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno
odszukał na Islandii czerwony
faran-gil, drugi z tajemniczych klejnotów. Do obu pomógł mu dotrzeć duch
opiekuńczy Dolga, zwany Cieniem,
sam nimi bardzo zainteresowany. Wiele wskazuje na to, że owe szlachetne kamienie
stanowią klucz, który
otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach
mówią niejasne pogłoski.
Całkiem ostatnio odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe
Wrota. Starą mapę odkryto
podczas fantastycznej wyprawy do Karakorum u podnóża Himalajów. Móri i jego
przyjaciele właśnie
stamtąd wrócili.
"W skład rodziny jego i Tiril wchodzą następujące osoby:
Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.
Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.
Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniacz-ka Villemanna, lat 21.
Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat.
Theresa, księżna, matka Tiril.
Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.
Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, 23 lata.
Danielle, delikatna, łagodna i bezradna siostra Rafaela, 19 lat.
No i, oczywiście, pies Nero.
Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem
istniejącym obok,
sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów, które wspierają rodzinę w
jej walce z rycerskim
zakonem. Owe duchy pomogły im właśnie teraz wrócić w bardzo krótkim czasie z
Karakorum. Tak się
jednak złożyło, że małą Danielle wysłano do domu przed innymi. Odprowadzała ją
pani powietrza, ale'musiała
nieoczekiwanie przyłączyć się do reszty grupy. Zostawiła więc Danielle w lesie
na wschód od dworu
Theresenhof. Wkrótce wszyscy pozostali dotarli do domu, lecz Danielle tam nie
zastali.
Nikt z biorących udział w wyprawie nie widział jej od chwili, gdy się z nimi
pożegnała!
Dłużej już tego nie zniosę, myślała Danielle, brnąc w mokrym śniegu przed siebie
w kierunku, gdzie, jak
sądziła, powinno się znajdować Theresenhof.
Była oszołomiona, wciąż nie bardzo przytomna po koszmarnych przeżyciach w
Karakorum i po wywołującej
zawrót głowy powrotnej podróży do domu w towarzystwie pani powietrza. W dodatku
środek nasenny wciąż
jeszcze działał. Przewodniczka zostawiła ją po prostu w lesie, samą i
przestraszoną. Marzły jej nogi, głodna była
ponad wszelkie wyobrażenie i nieludzko zmęczona. Ale nawet nie to w największym
stopniu odbierało jej
odwagę.
Teraz trzeba już nareszcie skończyć ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, myślała w
desperacji Koniec z duchami
i podróżowaniem w czasie oraz przestrzeni do innych sfer. To dobre dla wuja
Móriego i jego dzieci, ja jednak
jestem całkiem zwyczajną dziewczyną i nie mam żadnych, ale to żadnych zdolności
okultystycznych. Chcę
prowadzić normalne życie, jakie przystoi młodej dziewczynie ze szlacheckiego
rodu, chcę założyć rodzinę i osiąść
nareszcie w spokoju. Mieć kilkoro ładnych, zdrowych dzieci.-
Problem polegał jedynie na tym, że Danielle nigdy nie została poinformowana,
skąd się takie miłe i ładne dzieci
biorą. Sądziła, że wystarczy po prostu wyjść za mąż, a dzieci pojawiają się
niejako same z siebie, dzięki
błogosławieństwu księdza. Być może zbyt długo żyła w atmosferze czarów i
niezwykłości? Może wierzyła, że
ślubne błogosławieństwo to coś w rodzaju hokus-pokus? Jak zaklęcia Móriego,
który za pomocą magicznych run i
formułek otwiera tajemnicze zamki.
Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach. To życie, prowadzone na
cieniutkiej niczym ostrze noża granicy
pomiędzy rzeczywistością a światem magicznym, było przecież także i zabawne, i
niezwykle podniecające!
Obcowanie z rodziną Móriego to nieprzerwane pasmo przygód. A przybrane
rodzeństwo... cóż za cudowni
szaleńcy!
Och, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego nie jest już w stanie
ciągnąć tego dalej. Niezwykłość
przeżyć zawdzięczała przecież w ogromnej mierze temu, że była zakochana,
najpierw w Dolgu, a potem w
Villemannie.
Teraz obaj odwrócili się do niej plecami.
I od tej chwili fantastyczne przygody nie wydawały się jej już takie fascynujące.
Kiedy ostatecznie uświadomiła sobie, że Dolg nigdy się nią nie przejmował, a
Taran powiedziała, iż Ville-
mann jest w Danielle zakochany od lat, ona również odkryła młodszego z braci.
Teraz zrozumiała, że jego utraciła także, zanim zdążyła mu wyznać, jak bardzo
jej na nim zależy.
W głębi duszy dobrze wiedziała, dlaczego się tak stało. Zarówno ona, jak i on
dojrzewali. Villemann jednak
szybciej, był zresztą starszy. W jej przypadku sprawy toczyły się nieco wolniej.
A Villemann zaczął patrzeć na nią
jakby nowymi oczyma, stwierdził, że jest i pozostanie niebywale dziecinna. To,
co kiedyś było w niej
wzruszające właśnie przez tę niedojrzałość, miało już takie na zawsze pozostać,
tyle że z upływem lat traciło na
świeżości i wdzięku. Danielle się nie rozwijała.
Bardzo gorzkie uczucie, kiedy się coś takiego stwierdza w odniesieniu do własnej
osoby.
Ale przecież nie mogę być inna, niż jestem, myślała zbuntowana. Oczywiście, że
nie jestem odpowiednią
dziewczyną dla Dolga czy Villemanna, ale istnieje chyba na świecie ktoś, komu
potrzebne będzie takie
łagodne... delikatne... naiwne cielę...
Z trudem brnęła w głębokim śniegu, pochłonięta smutnymi myślami.
Nagle przystanęła.
Rozejrzała się wokół.
Teraz powinnam chyba już wyjść z tego lasu, przestraszyła się. Dokładnie na
wprost muszą leżeć
zabudowania Theresenhof, może jeszcze słabo widoczne ze sporej odległości, ale
gdybym chociaż zobaczyła
czerwone dachy budynków na wzgórzu...
A tymczasem nic tylko las. Las, las, las...
Boże drogi, gdzie ja właściwie jestem?
Młody drwal, Leonard Waldboden, wyszedł wczesnym rankiem, by wyciąć chaszcze na
zarośniętej leśnej
działce. Był to pogodny człowiek, przystojny, choć może nie olśniewająco
urodziwy. Miał pełne życzliwości
spojrzenie, a beztroskie życie, jakie prowadził, sprawiało, że patrzył na świat
spokojnie.
Leonard cieszył się zawsze powodzeniem u dziewcząt, sam nie bardzo rozumiał,
dlaczego, bo na przykład
starszy brat był od niego dużo bardziej przystojny, a pod tym względem nie
wiodło mu się najlepiej. Brat
jednak bywał często niezadowolony, złościł się też na Leonarda za to jego
szczęście do kobiet.
Po spędzonym wesoło na tańcach sobotnim wieczorze Leonard czuł się w ów
poniedziałkowy poranek
wyspany i rześki. Lubił przebywać w lesie, gdzie echo niosło się daleko i
panowała mroźna świeżość. Ziemię
pokrywała cienka warstwa śniegu i...
Nagle przystanął. Wpatrywał się uważnie w leśne podłoże, nie bardzo rozumiejąc,
co to znaczy. Widział
ślady niedużych stóp. Kobieta albo większe dziecko?
Ślady w lesie nie są w końcu niczym specjalnie dziwnym, zdumiewające było
natomiast to, że te tutaj
pojawiały się jakby znikąd. Po prostu były, zmierzały ku zachodowi, ale nie
miały nigdzie początku. Wyglądało
tak, jakby się zaczynały właśnie na tej polance, którą Leonard miał przed sobą.
Jakby ten, kto je zostawiał,
wychynął spod ziemi albo spadł z nieba.
Leonard nie pojmował, co to się mogło stać. Niesamowita sprawa, poczuł ciarki na
plecach. Miał ochotę
zawrócić i uciec stąd jak najdalej, ale ciekawość zwyciężyła i ruszył za
dziwnymi śladami.
Kiedy już opuścił polankę, uspokoił się nieco. Tak naprawdę nie badał dokładnie
okolicy, może więc ten
człowiek zeskoczył w którymś miejscu z drzewa? Chociaż skąd by się tam wziął?
Nie, najprawdopodobniej to
jakieś dziecko, które dla zabawy szło tyłem, a potem ruszyło znowu przed siebie,
stawiając stopy dokładnicw
tych samych miejscach co przedtem. To oczywiste, nie ma się nad czym zastanawiać.
On sam przecież tak robił
w dzieciństwie, żeby oszukać brata, za co dostawał lanie.
Ślady układały się bezładnie. Zdawało się, że od czasu do czasu idący przystawał,
jakby nie wiedząc, co
dalej. A może ona czy on to zabłąkany wędrowiec? Tak, chyba tak.
To przypuszczenie skłoniło Leonarda, by szukać dalej. Znał przecież las jak
własną kieszeń, a chętnie by
pomógł komuś w potrzebie. Jeśli ów człowiek zamierzał iść na zachód, jak to z
początku wyglądało, to później
zawrócił. Ku północy. Niedobrze.
Młody drwal pospieszył naprzód.
W niektórych miejscach śnieg całkiem stopniał i ziemia była czarna, a wtedy
ślady się urywały. Wyglądało
zresztą na to, że idący chętniej wybiera właśnie te gołe miejsca. Z pewnością
marznie w nogi.
I wtedy ją zobaczył. Stała bezradna w sosnowym zagajniku, próbując się
zorientować w stronach świata, ale
najwyraźniej bez rezultatu.
- Dzień dobry! - zawołał Leonard przyjaźnie. - Czy panienka zabłądziła?
Odwróciła się gwałtownie.
O Boże, jakaż ona ładna! Serce Leonarda zabiło z ożywieniem. To prawdziwa
królewna z bajki! I
płakała. A jak się przestraszyła jego głosu! Aż podskoczyła.
- Czy panienka zabłądziła? - powtórzył, podchodząc bliżej. i
- Myślę, że tak - odparła żałosnym głosikiem.
- O Jezu - jęknął Leonard. Zaczął jej się uważniej przyglądać.
Ubranie miała na sobie dosyć dziwaczne. Obszerne i z pewnością bardzo praktyczne,
ale jak na
księżniczkę z bajki, niezbyt wytworne. Określenie „wytworne" przyszło mu do
głowy, kiedy spoglądał na jej
ładną buzię. Ale ubranie? Nie!
Gruba chustka na kręconych włosach nadawała jej chłopski wygląd. Chustka miała,
oczywiście, chronić
przed zimnem, ale elegancka nie była. Zniszczony i brudny kożuszek z owczej
skóry, wysokie, zapinane
na guziki buty i... Boże drogi, pomyślał Leonard zdumiony. Spodnie! Ona ma na
sobie szerokie spodnie. Czegoś
podobnego jeszcze w życiu nie widziałem! Spodnie zamiast spódnicy! Uszyte z
grubego materiału.
Dziewczyna w spodniach?
Biedak nie mógł, oczywiście, wiedzieć, że kobiety z Theresenhof już dawno
zrezygnowały z
jeżdżenia w damskich siodłach podczas swoich długich i męczących wypraw. Theresa
i Tiril wymyśliły wobec
tego szerokie spodnie, które do męskiego siodła były najwygodniej-szym ubraniem.
Wszystkie cztery panie z
Theresenhof uważały teraz, że to znakomity strój nie tylko do konnej jazdy.
Kobiety z otoczenia Móriego
rzadko przejmowały się tym, co inni sądzą na temat ich stylu życia.
Gdy Leonard zorientował się, że stoi oto i gapi się na dziewczynę jak na
dziwoląga, odwrócił wzrok i
rzekł z uśmiechem:
- Mam na imię Leonard i do moich obowiązków na leży doglądanie lasu.
Mieszkam w majątku Webera.
A jak tobie na imię?
Uważał, że „doglądać lasu" i „mieszkać w majątku" brzmi znacznie lepiej, niż
„być drwalem", jednym z wielu
parobków we dworze.
- Ja jestem Danielle - odparła nieśmiało. - I mieszkam w Theresenhof.
Sądząc po ubraniu, musi to być jakaś dziewczyna pracująca w dworskich oborach,
pomyślał Leonard. Ale
jakaś bardzo delikatna i drobna, rzadko się takie widuje.
Biedactwo, taka była wystraszona, kiedy się pokazałem.
- Odprowadzę cię do domu - powiedział ze wzrusze niem w głosie.
Kiedy odskoczyła w tył, zapytał zdumiony:
- Ale ty się chyba mnie nie boisz? Nie chcę zrobić ci krzywdy.
Dziewczyna spuściła wzrok.
- Wybacz, nie chciałam być niewdzięczna - szepnęła. - Tylko że ostatnio
przeżyłam tyle okropnych rzeczy.
Dziękuję ci. Jeśli zechcesz pokazać mi, jak wyjść z tego lasu, to ja już potem
sama znajdę drogę.
- Oczywiście!
Leonard, jako się rzekło, przywykł do podziwu dziewcząt i dość często to
wykorzystywał. Doświadczenie
podpowiadało mu, że służące od krów na ogół wiedziały, czego chcą, i tylko
czekały na rozkoszne sam na
sam.
Z tą Danielle jednak nie był całkiem pewien. Sprawiała wrażenie bardzo niewinnej
i ufnej. Ale to, oczywiście,
tylko pozory. Mówiła ładnym językiem, on jednak orientował się, że styl mówienia
służby bywał różny,
niekiedy poprawny, niekiedy nawet dość wulgarny. Wszyscy rozumieli, o co tak
naprawdę chodzi.
Dziewczyna jednak jest taka śliczna. Kiedy powiedział „chodź", wyciągając rękę,
po długim wahaniu podała
mu swoją i potem szła obok niego po śniegu. Czuł, jak lodowato zimna jest jej
drobna dłoń, i znowu ogarnęło
go wzruszenie.
- Marzną ci nogi?
- Trochę - odparła cicho, a zaraz potem dodała: - Ale to minie, kiedy
pójdziemy.
Leonard sam nie byłby w stanie ogarnąć wszystkich nieczystych myśli, jakie
kłębiły mu się w głowie, gdy
powiedział:
- Tu niedaleko jest stary szałas drwali. Możemy tam przez chwilę odpocząć,
rozpalę ogień, to się
rozgrzejesz.
- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu z mojego powodu - zaprotestowała
nieśmiało. ?
- To w każdym razie bardzo miły kłopot - odparł z uśmiechem doświadczonego
uwodziciela.
Dziewczyna zarumieniła się. Nie wyglądało na to, że jest przyzwyczajona do
takich lekko frywolnych
rozmów z młodymi mężczyznami. Ręce też miała znacznie delikatniejsze, niż
miewają służące. Może to
pokojówka, służy w domu? Nie, w takim pospolitym ubraniu? To niemożliwe.
Świniarka? Też nie. Mogłaby
natomiast zajmować się kurami. Nie potrafił określić jej zajęcia.
Zauważył jednak ukradkowe spojrzenia i zachwycony uśmiech panny, kiedy sądziła,
że on nie widzi.
Podobam jej się, pomyślał i ta świadomość wywołała nieoczekiwane bicie serca.
Boże drogi, Leonard, ta mała chyba
zawróciła ci w głowie? I to po paru minutach znajomości? Zwykle przecież
potrafisz zachować chłodny umysł.
Im jednak dłużej na nią spoglądał, tym gwałtowniej biło jego serce. Wzburzenie
ogarniało i duszę, i zmysły.
Leonard, coś ty! przywoływał do porządku sam siebie. Uspokój się! To zwyczajna
dziewczyna.
Wiedział już jednak na pewno, że tak nie jest. W każdym razie nie dla niego.
Trzeba brać pod uwagę środowisko, w jakim Leonard dorastał. Bez surowych zasad
moralnych, bez
jakiejkolwiek ogłady. Był to w gruncie rzeczy dobry chłopak, który mógł wyrosnąć
na kulturalnego człowieka,
może nawet zdobyć wykształcenie, gdyby tylko miał po temu warunki. Ale nie znał
świata, w którym młodzi
ludzie się kształcą. Znał jedynie grubiańskie dowcipy parobków i ich opowieści o
sobotnich doświadczeniach z
dziewczynami, sam prowadził takie samo życie i nabrał przeświadczenia, że
wszystko, co pożądane, budzi opór,
dzięki temu zdobył też większość swego doświadczenia z kobietami. O tym jednak,
co mógłby przeżyć z tą
drobną panienką, za nic nie opowiedziałby ordynarnym parobkom, swoim kolegom. To
zupełnie wyjątkowa
sprawa.
Leonard, sympatyczny, troskliwy i życzliwy, miał poczucie humoru i był
przyjacielem ludzi i zwierząt. Ale
takiej dziewczyny jak Danielle nigdy przedtem nie spotkał. Ubranie sprawiało, że
nie potrafił określić jej
pochodzenia, i popełniał pod tym względem błąd. Brał ją za kogoś z własnego
świata.
Danielle szła obok cicha. Raz po raz spoglądała na niego ukradkiem. O, jakiż to
wspaniały chłopak!
Leśniczy. Może nawet myśliwy, nie potrafiła powiedzieć. Mama Theresa z pewnością
by go bardzo polubiła,
Danielle musi go kiedyś zaprosić do domu.
Pomiędzy wysokimi drzewami było dość ciasno, Danielle musiała więc podążać za
Leonardem. Stąpała po
jego śladach, by śnieg nie wpadał jej do butów. Nagle zachichotała pod nosem.
Ludzie mówią, że jeśli
dziewczyna idzie po śladach mężczyzny, to się w nim zakocha. Ona, oczywiście,
zakochana nie jest, ale lubi
tego idącego przed nią leśniczego. Bardzo. On ma takie mocne dłonie. Szerokie
barki i wąskie biodra. Twarz
niespecjalnie urodziwa, ale też i niebrzydka, a poza tym ów Leonard był
niebywale czarujący! Kiedy na nią
patrzył, w jego oczach pojawiały się wesołe ogniki. Ale miał też we wzroku inny
wyraz, coś, dzięki czemu
ogarniało ją poczucie wspólnoty z tym nieznajomym.
Bardzo jej się to podobało.
Uratował jej życie! To wspaniałe! Danielle była takim właśnie romantycznym typem
dziewczyny, która
zakochuje się w swoim wybawicielu. Wpatrywała się w jego plecy, wstrzymując
oddech, w jego ciemnobrązowe
włosy, na których nie nosił czapki. Patrzyła na grubą samodziałową kurtkę, do
której poprzyczepiały się
sosnowe szpilki...
W pewnym momencie Leonard odwrócił się i uśmiechnął do Danielle szeroko. O,
poczuła, że wprost topi
się w cieple tego uśmiechu. Coś dla siebie nawzajem znaczyli. Była pewna, że on
się do nikogo prócz niej tak
nie śmieje. Oni dwoje bowiem mieli coś wspólnego. Łączyło ich to
nieprawdopodobnie romantyczne
spotkanie w głębi lasu...
- Zmęczona? - zapytał z czułością w głosie.
- Nie, nie - zapewniła pospiesznie, przemilczając fakt, iż ledwo powłóczy
nogami i że jest strasznie, ale to stra
sznie głodna. Nie potrafiła ocenić, czy Leonard ma przy sobie drugie śniadanie,
a nie chciała sprawiać mu kłopo
tu narzekaniem. Poza tym jej zmęczenie wkroczyło już w tę fazę, w której odczuwa
się jedynie pustkę w
głowie i człowiek pragnie tylko usiąść i przestać istnieć. Oczy pieką przy tym
nieznośnie, ale w ogóle nie chce
się spać.
- Właśnie zbliżamy się do szałasu - rzekł przyjaźnie.
Danielle przystanęła. Nie wiedziała, co powinna zro bić, pojęcia nie miała,
dlaczego się waha, bo, jak powie
dzieliśmy, niezwykłe misteria miłości były jej całkowicie nie znane. Platoniczne
uniesienia, romantyczne wizje,
oto co znała w tej dziedzinie. Nigdy nie zdobyła wiedzy na temat bardziej
konkretnych stron stosunków pomię
dzy kobietami i mężczyznami. «
Leonard trochę mocniej ścisnął dłoń dziewczyny. Dlaczego ona się waha? Czyżby
zamierzała się drożyć?
Nie, nie ona.
Las trwał w ciszy. Gdzieś daleko dzięcioł tłukł z zapałem w pień sosny, niebo
stało nad ziemią szare, ale
nic nie wskazywało, że spadnie więcej śniegu. Poranek minął, zbliżało się
południe.
Danielle popatrzyła na Leonarda i na jej delikatnej, zmarzniętej buzi pojawił
się nieśmiały uśmiech. Od szyi
ku policzkom rozlewał się intensywny rumieniec.
Naprawdę wpadłem jej w oko, uznał młody drwal i z radości o mało nie podskoczył.
I jest chętna do
wszystkiego, mógłbym niemal przysiąc.
Niemal.
Co tam, zaraz się sprawy ułożą po mojej myśli. Jeśli Leonard Waldboden cokolwiek
potrafi, to właśnie
przekonywać wahające się panny!
- Chodź - powiedział łagodnie i Danielle ufnie weszła za nim do brzydkiego
szałasu. Rozpadający się,
popodpierany, oznaczał jednak ciepło i odpoczynek!
I jaki uprzejmy jest dla niej ten całkiem przecież obcy człowiek! Naprawdę
wzruszająco uprzejmy,
przyprowadził ją do szałasu tylko dlatego, że zmarzły jej nogi.
Leonard szarmancko przytrzymał Danielle drzwi. Zdawał się nie zauważać, że
skrzypnęły przy otwieraniu
potwornie i że musiał je podpierać, by nie spadły z zawiasów. Wiedział, że
powinien być uprzejmy! Takich
manier biedaczka nigdy pewnie jeszcze nie doświadczyła, myślał zadowolony z
siebie. Teraz z pewnością za-
chichocze i wymierzy mi klapsa w dłoń. Tak robią skrępowane dziewczyny, gdy nie
wiedzą, jak się zachować
wobec rycerskiego mężczyzny.
Doznał jednak rozczarowania, bowiem ona podziękowała jak za coś oczywistego i
spokojnie weszła do środka.
Ta Danielle wszystko robi inaczej.
O Boże, ależ ona ładna! Buzia i nos zaczerwieniony od mrozu, na policzkach
brudne ślady łez. Zresztą w ogóle
była niewiarygodnie brudna, jakby się nigdy nie myła. Albo w drodze musiała się
bardzo namęczyć, albo... Nie,
w to drugie nie był w stanie uwierzyć. Nie ta drobna panienka, jej życie było
pewnie okropnie jednostajne.
Teraz jednak czeka ją przygoda, o której długo nie zapomni! Leonard potrafił
czynić fascynującym życie
młodych kobiet.
Ale i on musiał przyznać, że ledwie jest w stanie opanować podniecenie. Ta mała
tak bardzo się różniła od
dziewcząt, które rutynowo podbijał.
W szałasie nie czekało ich nic specjalnego. Zimno, nędznie, rozpadające się
ściany, dwie prycze i stare
palenisko, które zbudowali drwale. Zamiast podłogi klepisko z gliny zasypane
śmieciami, wiórami i chrustem.
Drewniana skrzynka zamiast stołu, krzeseł nie było w ogóle. Leonard natychmiast
zabrał się do rozpalania
ognia.
- Zdejmij buty - poradził Danielle. - I połóż je przy ogniu, to przeschną.
Wahała się przez moment, ale w końcu posłuchała. Odetchnęła rozkosznie, kiedy
ciepło dotarło nareszcie
do jej zdrętwiałych z zimna stóp.
Leonard podszedł do koi, na której siedziała, i objął jej drobne ramiona.
Danielle zesztywniała, a potem
odsunęła się.
Do licha! Tu się zanosi na długie i żmudne zabiegi. Leonard jednak znał i ten
wariant.
Poza tym mieli czas. Dziewczyna stanowiła dla niego wyzwanie. Jeśli chce się
drożyć, to on przystanie
również na taką zabawę.
Kiedy ciepło zaczęło się rozchodzić po izbie, usiadł obok niej na pryczy,
zachowując jednak przyzwoitą
odległość, i zapytał, czy wciąż marznie.
- Już trochę lepiej - szepnęła.
Najwyraźniej była skrępowana tym, że siedzi tutaj z nim sama.
- Ile ty masz lat? - zaciekawił się Leonard.
- Osiemnaście - odparła cicho, spuszczając wzrok. - Na wiosnę skończę
dziewiętnaście.
Osiemnaście? W takim razie musi być już nieźle doświadczona! Dlaczego więc się
wygłupia?
Nie mógł się jednak na nią złościć. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z czymś
równie delikatnym,
powinien więc wyciągnąć z tej krótkiej chwili, ile tylko się da.
Ale właściwie dlaczego tylko z krótkiej? Leonard czuł, że tę dziewczynę
pragnąłby poznać znacznie lepiej.
Nie chciał, żeby się wszystko skończyło po kilku uściskach, dając pospieszną i
szybko przemijającą
radość.
Dziewczyna znowu ziewnęła. Obraziłby się, gdyby nie jej z daleka widoczne
wielkie zmęczenie. Jakby nie
spała od wielu nocy.
- Czy mogę ci wymasować ramiona? - zapytał odważ nie, kiedy milczenie
stawało się męczące.
Dziewczyna podskoczyła zdumiona.
- Co? Nie, ja...
Leonard jednak nie zamierzał już dłużej tracić czasu. Przysunął się bliżej i
położył swoje ogromne dłonie na
jej barkach. Boże, jakaż ona krucha! Przycisnął mocno i zaczął masować. Potem
przesunął dłonie na
łopatki i kręgosłup. To powinno ją rozbudzić.
- No i co, czujesz się lepiej?
- Taaak - wyjąkała, bo Leonard masował z takim za pałem, że potrząsał nią
całą.
- Zdejmij tę grubą kurtkę, ona kompletnie przemarz ła i wcale cię teraz nie
grzeje - zaproponował podstępnie.
- Przecież nie mogę - zaprotestowała.
Chryste, pomyślał Leonard. Ta dziewczyna okręciła mnie sobie wokół małego palca.
Jestem skończony!
Muszę ją mieć.
- Dlaczego nie miałabyś zdjąć kurtki? - mruknął, zsuwając kożuszek z jej
ramion.
- Mama mówi, że nie wolno mi przebywać samej z młodymi mężczyznami. I nie
powinnam nic z
siebie zdejmować.
Leonard westchnął. Zaczynają się problemy. Ale wyzwanie stawało się coraz
bardziej podniecające. A on
uwielbiał wyzwania.
- Przecież tu chodzi o to, żebyś się nie zaziębiła - próbował przekonywać.
Po chwili rzeczywiście udało mu
się zdjąć z niej kożuszek.
- Jaką masz piękną bluzkę! - zawołał zdumiony.
- Dziękuję! Nie powinnam jej była wkładać w taką mę czącą podróż, ale mama
niczego nie zauważyła, więc wzię
łam ją mimo wszystko - mówiła, uśmiechając się sennie.
Pewnie dostała ją od chlebodawczyni, pomyślał Leonard. Od gospodyni.
- Jesteś głodna? - zapytał.
- Och, tak - jęknęła. - Nie jadłam od... Ech, nie wiem już od jak dawna.
Chyba od wielu dni.
Leonard rozpromienił się. Nareszcie mógł zrobić coś, co ją ucieszy. Rozpakował
węzełek z drugim
śniadaniem, chleb z masłem, kawałek sera i szynki, domowej roboty piwo. Do piwa
Danielle nie była
przyzwyczajona, ale nie chciała sprawiać kłopotu. Z wdzięcznością przyjmowała
poczęstunek, a kiedy tak
siedzieli obok siebie, jedząc, nabierała coraz większego zaufania do młodego
nieznajomego. Od czasu do czasu
uśmiechali się do siebie onieśmieleni.
- To powiadasz, że już od wielu dni błądzisz po lesie?
- Nie, nie, nie tutaj - odparła pospiesznie.
- Tak? A skąd przyszłaś? Znalazłem w lesie twoje ślady, ale było tak, jakby
się wzięły znikąd. Po prostu ni stąd, ni
zowąd pojawiły się pośrodku polanki. Czy weszłaś na po lankę tyłem, a potem
wyszłaś z niej po własnych śladach?
- Co? Tak, tak właśnie zrobiłam - potwierdziła Da nielle, domyślając się, co
Leonard widział. - Tak zrobi
łam. Szłam tyłem. Dla zabawy.
Przyjął wyjaśnienie do wiadomości. Nie zastanawiał się nad tym, że przecież
młoda dziewczyna,
przemarznięta i głodna, zabłąkana w lesie, nie miałaby ochoty na żadną zabawę.
Gapił się po prostu na białą skórę
w wycięciu bluzki i czuł, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego.
Po piwie Danielle stała się jeszcze bardziej senna. Poza tym kręciło jej się w
głowie. Teraz rozumiała, dlaczego
mama Theresa nie pozwala jej pić alkoholu. Była taka bezbronna. Cudownie jest
siedzieć blisko tego
sympatycznego Leonarda w przyjemnej atmosferze. W cieple. Najedzona. Danielle
nie widziała już nędzy
szałasu.
Była taka zmęczona, taka zmęczona...
Leonard najwyraźniej oczekiwał z jej strony wyjaśnienia, dlaczego tak długo
znajdowała się poza domem i
dokąd podróżowała, a gdy ona nadal nic nie mówiła, zaczął opowiadać o sobie.
Trochę oczywiście ubarwiał,
przedstawiał sprawy w lepszym świetle, by zaimponować tej panience. Pochwalił
się na przykład, że właściciel
majątku jemu właśnie zlecił opiekę nad całym lasem...
Dziewczyna ciężko wspierała się o jego ramię.
Śpi?
Tak, rzeczywiście, zasnęła! I prawdopodobnie nie słyszała wiele z pięknej
opowieści o jego życiu.
Przesunął ją odrobinę. Nie czuł się urażony, widział, że dosłownie pada z nóg.
Ciepło, jedzenie i piwo
rozmarzyły ją tak, że zasnęła. Potrafił jej to wybaczyć.
Ostrożnie ułożył ją na pryczy, podłożył własną kurtkę pod głowę śpiącej, a
kożuszka użył jako okrycia.
A może...?
Leonard zdjął z powrotem kożuszek. Była zbyt ładna, kiedy tak leżała, i spała
naprawdę, to oczywiste.
Niczego nie udawała.
Pogłaskał jej delikatną, drobną dłoń. Wsunął rękę pod bluzkę. Skórę miała białą
i piękną, również tam,
gdzie łzy zostawiły ślady na brudnych policzkach, zrozumiał więc, że ten brud to
nie jest jej naturalny stan.
Na szyi, za uszami była czyściuteńka niczym pączek róży.
Jaka czarująca, śliczna panienka! Ona musi należeć do niego! Będzie dla niej
taki dobry i czuły...
Nawet nie zauważył, że jego ręce same podnoszą te jej szerokie spodnie,
odsłaniają kolana. Pończoszki też
miała bardzo ładne. W tym Theresenhof muszą mieć naprawdę miłych gospodarzy.
Theresenhof? Poczuł skurcz żołądka. Czego to on nie słyszał o tym majątku!
Podobno jakiś czarnoksiężnik,
nie, dwóch! A syn ma jakoby bardzo dziwne zdolności.
Że też ona ma odwagę tam mieszkać!
Poczuł ciarki na plecach, kiedy przypomniał sobie, w jaki dziwny sposób
dziewczyna pojawiła się na
zasypanej śniegiem polanie. A jeśli ona...?
Nie, ona jest prawdziwym człowiekiem, czuł to. Przesuwał dłonie po jej udach,
jedno wciąż było zimne, ale
drugie rozgrzało się już w cieple od paleniska. Leonard jeszcze trochę
podciągnął spodnie.
Ogarniało go coraz większe podniecenie, musiał cofnąć na chwilę trzęsące się
ręce. Czy powinien zdjąć
z niej te spodnie? Spała tak głęboko, ale nigdy nic nie wiadomo, mógłby ją
okropnie wystraszyć.
Kiedy pieścił jej uda, usłyszał cichy jęk, ale nie miał wątpliwości, że sprawia
jej przyjemność. Na wargach
bowiem pojawił się słaby uśmiech.
Leonard oddychał z drżeniem. Wkraczał na niebezpieczny teren, ale to takie
podniecające. I pociągające. Za
nic by teraz nie zrezygnował.
Ostrożnie uniósł jej biodra i próbował ściągnąć spodnie. Wolno, wolniutko...
Nie obudziła się.
Podniecenie w nim narastało. Krew pulsowała w żyłach. Spokojnie, Leonard,
działaj ostrożnie, nie przestrasz jej!
Ale pieść ją, przygotuj, żeby była chętna, kiedy ją obudzisz.
Bo nie zamierzał brać śpiącej. To by było zbyt wulgarne, Leonard Waldboden nie
musiał uciekać się do
takich podstępów. Był honorowym parobkiem. To, że dziewczyny ulegały mu łatwiej
niż innym, uważał za
dar niebios czy losu.
Dziewczyna miała na sobie maleńkie majteczki, takich jeszcze nigdy nie widział.
Cieniutkie, delikatne, jak
z najprawdziwszego jedwabiu. Rozkosznie było ich dotykać, takie miękkie,
atłasowe.
Może on powinien się rozebrać? Zaczął rozpinać pas. Kiedy tylko dziewczyna
zobaczy jego dumną
męskość, na pewno nie będzie stawiała oporu. Ale to też ryzykowne. Biedaczka
może się przestraszyć. Nie
dlatego, że jest dziewicą. To niemożliwe, żeby osiemnastoletnia panna... Należy
jednak do tych kruchych istot,
z którymi trzeba postępować bardzo ostrożnie. Nie przeć od razu prosto do celu.
Och, taką ma na nią ochotę! Powinien jednak wciągnąć jej spodnie na miejsce,
delikatnie, żeby jej nie
obudzić. Ciało dziewczyny nie pozostało obojętne na jego zabiegi. Poznawał to po
cichych pojękiwaniach i
ledwo dostrzegalnych ruchach na pryczy, przeciągała się leciutko, jakby
udręczona, a zarazem stęskniona. To
nie będzie trudna zdobycz.
Oddychał ciężko, gwałtownie.
Blady promień słońca wpadł przez otwór świetlny w ścianie szałasu i spoczął na
jej udzie. W półmroku
Leonard nie widział dokładnie jej ślicznych majteczek, teraz zobaczył, że są
oślepiająco białe i że zostały uszyte z
prawdziwego jedwabiu, a na jednej nogawce jest jakiś haft.
Monogram?
Z trudem zbierał myśli. Widział duże, ozdobne D, zwieńczone koroną. Imponującą
koroną, nie taką
prościutką jak ta, którą pieczętował się jego chlebodawca, właściciel majątku,
Weber. Ta sprawiała wrażenie
dużo ważniejszej.
D... jak Danielle. Po tej literze następowało coś jeszcze, ale zbyt pokrętne, by
mógł to odczytać. Dwie inne
litery. Małe... studiował dokładnie. Małe v, a poza tym już tylko ozdobne
zawijasy.
Owo małe v musi oznaczać „von".
Danielle von...
Jezu!
Leonard siedział kompletnie oszołomiony. Całe podniecenie zgasło.
Dobry Boże, co on zrobił?
Jeszcze nic złego, ale co mógł zrobić! Gdyby posunął się dalej.
Dzięki ci, Boże, powtarzał w duchu, unosząc wzrok ku zapadającemu się dachowi
szałasu. Dzięki ci, mój
aniele stróżu, że pozwoliłeś mi zobaczyć ten monogram!
Trwał tak ogłuszony, z otwartymi ustami, i gapił się na nią. Ubranie, brudna
twarz wprowadziły go w błąd.
Jeśli jednak przyjrzeć się dziewczynie uważnie, nietrudno dostrzec, że pochodzi
z wyższych sfer.
Musiał być ślepy! Ale to takie niewiarygodne, żeby panna ze szlacheckiego domu
błądziła sama po lesie
w takim ubraniu. Skąd ona się w ogóle wzięła? Mówi, że opuściła dom dawno temu.
Musi ją tam z powrotem odstawić!
W końcu zamknął usta i odzyskał jako tako inteligentny wyraz twarzy. Z
największą ostrożnością
podciągnął jej spodnie i pozwolił spać tak, by podniecone ciało odzyskało spokój.
Nie powinna się obudzić
dręczona takimi myślami, to nie przystoi.
Bolesny smutek ogarnął Leonarda. Niestety, ta mała osóbka nigdy nie będzie do
niego należała. On
tymczasem już prawie się w niej zakochał.
I, co gorsza, uczucie wcale nie chciało tak od razu zgasnąć. Wcale nie wiadomo,
kiedy go opuści. Siedział i
patrzył na nią, aż poczuł, że wilgotna mgła przesłania mu wzrok. Zaskoczony i
zły na siebie otarł oczy.
Wstał. On, Leonard Waldboden, mógł mieć każdą dziewczynę, jakiej zapragnął.
Dlaczego więc płacze nad
tą jedną?
Zamierzał obudzić Danielle, ale wciąż czuł się zanadto wzburzony, powinien
jeszcze trochę odczekać.
Kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze, a potem delikatnie dotknął jej ramienia.
- Czas leci. Chyba musisz wracać do domu. Przestraszona zerwała się z
posłania. Przepraszała go,
że zasnęła, nie miała zamiaru być wobec niego nieuprzejma, ale to okropne
zmęczenie... I dziękowała mu, że
ją obudził, to prawda, powinna się pospieszyć, w domu na pewno na nią czekają.
Leonard spostrzegł, że Danielle przygląda mu się ukradkiem, kiedy oboje
przygotowywali się do wyjścia.
Czy ona coś zauważyła? zastanawiał się. Niestety, tego się już nie dowiem,
niczego takiego mi przecież, nie
wyzna.
- Powiedz mi - zaczął niepewnie, kiedy brnęli już po rozmokłym śniegu. -
Kilka razy wspomniałaś o
swojej matce. Kim ona jest?
- Mama? - zapytała zdumiona. - To księżna Theresa. Nie wiedziałeś o tym?
Dobry Boże! Leonard poczuł się taki maleńki jak szara mysz na tym białym śniegu.
Przełknął ciężko ślinę i mówił dalej:
- Proszę mi wybaczyć, że mówiłem ty do jaśnie panienki...
- Nie, nie, nie... - przerwała mu pospiesznie. - W na szej rodzinie nie
przestrzega się takich konwenansów.
Znowu musiał westchnąć: Dobry Boże, jak traktować kogoś takiego?
- Panienka... Ty nie powiedziałaś mi, skąd wracasz
- sam czuł, że nastrój pomiędzy nimi bardzo się zmie nił, stał się jakiś
uroczysty. A przecież byli już prawie
przyjaciółmi. Ale to ostatnie, to jego wina. Ona się nie zmieniła. - Czemu
jesteś ubrana jak wiejska dziewczy
na? - zakończył.
- Chcesz wiedzieć, skąd się wzięłam na polanie? - za pytała powoli, jakby
nie wiedziała, co mu odpowiedzieć.
- No widzisz, ja wracam z Karakorum.
- Skąd?
- Z Karakorum. To daleko stąd. W górach.
No tak, w Austrii jest wiele wysokich gór, a on przecież nie zna ich dziwnych
nazw.
- Co tam robiłaś?
Było oczywiste, że dziewczyna pragnie zyskać na czasie. Wciąż niepewna, co
odpowiedzieć, rzekła cicho:
- Mm... No cóż, musieliśmy tam kogoś uratować. Kto został uwięziony. Dawno
temu. Poradziliśmy sobie.
- Jacy my? - zapytał Leonard skrępowany, bał się bo wiem, że Danielle jest
już z kimś związana. Jakie to zre
sztą ma znaczenie, dla niego ona i tak jest nieosiągalna. Mimo to świadomość, że
istnieje ktoś inny, wydawała
mu się nieznośna.
- Wszyscy razem - odparła tak samo niepewnie jak na początku. - Wuj Móri i
troje jego dzieci, poza tym mój
brat Rafael, ja i Nero. To pies. I jeszcze Uriel. On jest aniołem.
- Co takiego?
- Nie, nie, zapomnij o tym! Popatrz, jak ładnie jest w lesie!
Ale tak łatwo się nie wymiga, o nie!
- Twój wuj, Móri... Ludzie gadają, że to czarownik.
- Nie czarownik - odparła oburzona. - To czarno księżnik! Jest bardzo miły i
dobry.
- Tak, wiem, że jest zdolnym doktorem, ludzie wyra żają się o nim jak
najlepiej. Ale uważają też, że bywa
bardzo niebezpieczny.
- Nie wuj Móri! Owszem, mógłby być groźny dla złych ludzi, ale nigdy dla
dobrych.
- Boisz się go?
- Ja? - roześmiała się nerwowo. - Nie, w najmniej szym stopniu. No, a teraz
musimy się pożegnać...
- Nie, nie, odprowadzę cię jeszcze trochę. Kogo mie liście tam ratować?
Danielle została dobrze wychowana, wiedziała, że uprzejmy człowiek odpowiada na
pytania, nie mogła
więc udać, że nie słyszy, co Leonard chce wiedzieć. Westchnęła jednak ciężko,
kiedy mruknęła:
- Madragów. Sigiliona, oczywiście, nie. To czlowiek-ja- szczur. Pomogły nam
duchy. I Cień. Ja jednak
zostałam odesłana do domu i nie wiem, jak się to skończyło. Mam nadzieję, że
wszyscy są już na miejscu,
przynajmniej po winni... ,
Gorączkowo mówiła dalej, nie chciała, żeby Leonard zadawał jeszcze jakieś
kłopotliwe pytania. A kiedy
zobaczyła grupę jeźdźców, w pół drogi między nimi a The-resenhof, zawołała
radośnie:
- O, to przecież oni! Jadą tutaj! Z pewnością mnie szukają. Hop, hop!
Jeźdźcy, rzecz jasna, nie mogli jej słyszeć, znajdowali się zbyt daleko.
Prawdopodobnie jednak ją widzieli,
ponieważ jechali teraz prosto w jej stronę.
- W takim razie ja zawracam - oświadczył Leonard.
- Już poradzisz sobie sama.
- Nie, nie - protestowała, trzymając go mocno za rę kę. - Chcę, żebyś
spotkał moją rodzinę, powinni się do
wiedzieć, że uratowałeś mi życie!
I omal nie odebrałem ci cnoty, pomyślał Leonard, ale ona najwyraźniej nie
zdawała sobie z niczego sprawy.
Tylko na początku spoglądała na niego od czasu do czasu w zadumie, później
jednak nic już nie wskazywało
na to, by się czegoś domyślała.
Westchnął zrezygnowany.
- Jak sobie życzysz - powiedział.
Leonard uważał, że wszyscy czterej jeźdźcy wyglądają na swoich wierzchowcach
niezwykle imponująco.
Czterej piękni młodzi mężczyźni.
Ciemnowłosy młody człowiek o romantycznym spojrzeniu zaczął czynić Danielle
wymówki:
- Co to znowu za głupstwa? Wracamy do domu śmier telnie zmęczeni, bo nie
spaliśmy od wielu godzin, i
nie możemy odpocząć, bo musimy szukać jakiejś zabłąkanej gąski! A to kto? -
zakończył, wskazując na
Leonarda.
- Dobrze już, dobrze, Rafaelu - uspokajał tamtego ja sny blondyn o
anielskiej twarzy. - Przecież nie wiemy,
co się stało.
- Zabłądziłam - jęknęła Danielle. - Leonard był taki dobry i pokazał mi
drogę.
Popatrzyli na niego wszyscy czterej. Brat dziewczyny, Rafael, surowo i
podejrzliwie, blondyn łagodnie,
trzeci z nich, młodzieniec o wesołej twarzy, z zaciekawieniem, natomiast...
Natomiast czwarty? Leonard poczuł lodowaty dreszcz na plecach. Czarnowłosy o
tajemniczej twarzy, z
oczami zapadniętymi głęboko ze zmęczenia, ale kogoś bardziej urodziwego trudno
sobie wyobrazić. Piękny, a
zarazem jakiś obcy. Te oczy... Czy człowiek może mieć takie oczy?
Syn czarnoksiężnika!
Najgorsze było jednak spojrzenie, jakie posłał Leonardowi. Podejrzliwe. Badawcze.
Jezu, on widzi mnie na wylot, pomyślał Leonard, zdjęty grozą. Czy widział, co
robiłem? Nie, teraz twarz mu
łagodnieje w uśmiechu. Jeśli widzi moją duszę, to musi wiedzieć też, jak bardzo
żałuję. Że pragnę tylko jej dobra.
Czterej jeźdźcy zeskoczyli z koni, ą kiedy Danielle opowiedziała im, co się
stało, dziękowali serdecznie
młodemu drwalowi. Dowiedzieli się bowiem, że nakarmił ją swoim jedzeniem i
ogrzał w szałasie, i o tym, że
Danielle usnęła zmęczona i dlatego wszystko trwało tak długo.
- A może on coś ci zrobił? - zapytał Rafael ostro.
- Zrobił mi? - zdumiała się Danielle. - No, oczywiście, zrobił wszystko,
żeby mi było dobrze i wygodnie, on jest
bardzo miły i sympatyczny pod każdym względem.
To ostatnie sformułowanie było może trochę niezręczne, ale wiedzieli przecież,
jaka naiwna jest Danielle,
przyjęli je więc za dobrą monetę. Tylko spojrzenie, jakie Dolg rzucił spod oka,
wracając do konia, mogło
świadczyć o czym innym.
Leonard bardzo się zdenerwował i nic nie mógł na to poradzić.
Młodzi ludzie nalegali, by poszedł z nimi do There-senhof, bo rodzice Danielle z
pewnością chcieliby mu
osobiście podziękować. On jednak obstawał przy swoim: już i tak stracił pół dnia,
zaś panowie i panienka
potrzebują snu, a nie gości.
Rozumieli, że miał zobowiązania wobec swego chlebodawcy, więc zaczęli się żegnać.
Nareszcie Leonard
mógł odetchnąć z ulgą.
- Musimy coś zrobić dla tego młodego człowieka - po wiedziała w kilka dni
później Theresa do Erlinga. -
Wiem, że jesteśmy w najgorętszym okresie przygotowań do ślubu
- Przypuszczalnie to jego rodzice pracują w oborze, na to wygląda, i pilnują,
by synowi niczego nie
brakowało.
- Prawdopodobnie. W takim razie co robimy? Theresa zastanawiała się.
- Samo wesele to sprawa Tiril i Móriego i nie powinniśmy się wtrącać do
listy ich gości. Taran jednak bardzo
by chciała mieć bal maskowy kilka dni przed ślubem. To teraz wielka moda,
zwłaszcza na dworze cesarskim, i Ta
ran uważa, że nie możemy być gorsi. Sama chciałaby wy stąpić jako cnotliwa i
skromna nimfa Echo, chociaż nie
wiem, kogo chce tym oszukać. Zaprosimy więc Weberów na maskaradę, a z nimi tego
Leonarda -
postanowiła. - Zresztą w przebraniu chłopak będzie się czuł swobo dniej.
Erling był zadowolony z takiego rozwiązania. Po chwili westchnął jednak ciężko.
- A co myślisz o planach wszystkich trojga dzieci Ti ril, by wrócić do
Norwegii?
Theresa podniosła głowę znad haftu.
- Ja ich rozumiem. Poza tym to naturalne, że dorosłe dzieci opuszczają dom.
Ale strasznie będę za nimi tęsk
niła.
- Ja także - potwierdził Erling. - Ja także. There- senhof już nigdy nie
będzie takie samo, niestety.
Właściciel ziemski Anton Weber stał i patrzył na pomieszczenia dla służby. Kiwał
się w tył i w przód,
miętosząc w dłoniach list. Był zamyślony, ale zarazem tak przejęty, że aż go
ssało w żołądku.
Szczerze mówiąc, musiał to niegdyś być bardzo przystojny mężczyzna. Nadal
zachował sporo urody, chociaż
paradny jedwabny pas napinał się niebezpiecznie na wydatnym brzuchu. Nosił
starannie ufryzowaną perukę,
pod którą kryły się przerzedzone i tłuste włosy. Ubrany według ostatniej mody w
jedwabne spodnie i aksamitną
kurtkę, pod szyją miał koronkowy żabot, a dłonie kryły się w również koronkowych
mankietach koszuli.
Czarne lakierki błyszczały, chociaż w podeszwach ziały potwornie wielkie dziury.
Dlatego bardzo się starał, by
nikt nie zobaczył spodu jego obuwia i nigdy się nie skarżył na ból nóg po
spacerze, chociaż chodzenie po
kamieniach bosą stopą nie należało do przyjemności.
Zastanawiał się nad treścią listu.
„W związku ze ślubem naszej kochanej Taran z..."
Zaproszenie na bal maskowy? Do Theresenhof!
Weberowie powinni się cieszyć. Powinni skakać w górę z radości. Niedostępne
Theresenhof. Ale
zaproszenie zawierało dziwaczną klauzulę.
Leonard.
Co oni sobie właściwie myślą? Ze właściciel ziemski Weber i jego małżonka ze
szlacheckiego rodu przybędą
na eleganckie przyjęcie w towarzystwie parobka, podobnie jak oni zaproszonego na
bal?
Z pewnością na balu będą też goście z Wiednia, z cesarskiego dworu. Członkowie
rodziny panującej. Weber
ma wśród nich paradować w towarzystwie swojego stajennego?
No nie, to nie tylko parobek, może nawet bardziej drwal, ale co to zmienia?
Ów Leonard wyświadczył jakoby przysługę córce księżnej, Danielle, tak stoi w
liście. Uratował jej życie
czy coś takiego. To dopiero, myślał Weber sarkastycznie. Ten łajdak najprędzej
uratowałby ją przed
staropanieństwem, taki uwodziciel jak on...
Nawet małżonka Webera, pani Józefina, miała do niego słabość. Wyróżniała go...
Oczywiście z zachowaniem
form, ale jednak! Weber miał ochotę wyrzucić ze dworu całą jego rodzinę,
wiedział jednak, że byłoby to w
najwyższym stopniu nierozsądne. To stary Waldbo-den dbał, żeby zachować dwór w
jakim takim porządku, i
utrzymywał biedę na znośnym poziomie. Bez zapłaty, tylko za mieszkanie i
jedzenie. Weber by sobie bez niego
nie poradził.
Cichutko podeszła do niego żona, która wyglądała niczym stary, wychudły koń. O
długiej twarzy i wielkich
zębach, miała głębokie worki pod oczami i blade, cienkie wargi.
- Nie możemy tego zrobić - powiedziała pani stanow czo. - Nie wolno im tak
nas upokarzać. Powiemy, że
chłopak jest chory.
- W takim razie my też nie mamy tam nic do robo ty. Napisali przecież
wyraźnie: W związku z pomocą,
jakiej Leonard udzielił naszej córce, ratując jej życie i tak dalej, pragną
widzieć jego i nas... jego
wymieniają na pierwszym miejscu! Że też można mieć taką czelność!
- Niewiarygodne! - powtarzała małżonka raz po raz.
- Tutaj napisane jest jeszcze, że chcieliby go jakoś wy nagrodzić. Z
pewnością to zaproszenie na
maskaradę uważają za nagrodę.
- Nie byłabym taka pewna - oświadczyła pani Józefi na. - Sformułowanie jest
dwuznaczne. Mam raczej wra
żenie, że chcieliby się od nas dowiedzieć, jakiego rodza ju to człowiek i co,
naszym zdaniem, powinni mu dać.
- Tak sądzisz? - zapytał Weber, ponownie studiując list. - Tak, chyba masz
rację. Ale to niemożliwe,
musimy podziękować i odmówić, zaraz się przecież rozniesie po folwarku, że
parobek poszedł z nami na bal.
- Może powie się ludziom, że zabraliśmy go w cha rakterze twojego służącego?
Po prostu lokaj.
Najpierw Weber ucieszył się na tę propozycję, zaraz jednak oboje państwo
zrozumieli, że to się nie uda.
Leonard zostanie przyjęty w Theresenhof jak gość i oczywiście rozgada wszystko.
- Trzeba odmówić - rzekł Weber w zamyśleniu.
- Jeśli nie... - zaczęła pani zupełnie innym tonem. - Jeśli nie...
- Co takiego?
- Mamy gościa.
- Mamy, ale co z tego? Nie został przecież zaproszony.
- Spójrz na Leonarda. Właśnie wyszedł z szopy.
- Owszem, widzę tego drania. Ale o co ci chodzi?
- To bal maskowy, czyż nie? -Tak.
- Nie dostrzegasz podobieństwa w budowie, w ru chach?
- Jakiego podobieństwa?
- Między Leonardem i naszym gościem. Leonard o ni czym nie musi wiedzieć,
więc też później niczego nie
wygada.
- Chcesz powiedzieć...?
- Nasz gość, Barthold von Krauss, bardzo się prze cież interesuje księżną
Theresą i jej życiem. Zamierza
nawet napisać o niej książkę. On z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu,
by odegrać komedię.
- Udawać Leonarda? O to ci chodzi? No, można mu starannie przesłonić twarz...
Przebrać go na przykład
za pirata! Trójkątna apaszka na twarzy.
- I maska na oczach. Na głowie mocno zawiązana chusta, ukrywająca włosy. No
i musi zniknąć przed pół
nocą, zanim zacznie się zdejmowanie masek.
- Tak jest! Zaraz go zapytamy.
- Ale czy zechce udawać parobka?
- Kamerdynera! Wszyscy eleganccy goście księżnej Theresy przyjdą ze
służącymi.
- Chodź! Trzeba z nim porozmawiać!
Barthold von Krauss natychmiast zaakceptował pomysł. Państwo Weberowie byli zbyt
podnieceni, by
zauważyć lisi błysk, który zapłonął w jego oczach. Nigdy się nie zastanawiali,
dlaczego ów wytworny pan
mieszka u nich już od tygodnia. Przybył z wiadomością o śmierci jakiejś dalekiej
kuzynki pani domu, zmarłej
zresztą dość dawno temu, ale jakoś nie znajdowali w tej wizycie niczego dziwnego.
Zaprosili go, by odpoczął u
nich przez kilka dni, na co przystał bardzo chętnie. Zawsze tak pokierował
rozmową, by dowiedzieć się czegoś
o księżnej Theresie. Karmili go więc wszystkimi plotkami, jakich w okolicy
krążyło mnóstwo, tymi bardzo
złośliwymi również, o lekceważeniu ze strony rodziny nowego cesarza, o tym, że
zięć jest czarownikiem i że
spotkała ich za to kara, bo wnuk urodził się nienormalny.
Nazywać Dolga nienormalnym to głęboka przesada, ale akurat państwu Weberom
bardzo to odpowiadało.
Po rozm