15275

Szczegóły
Tytuł 15275
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15275 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Margit Sandemo Klasztor w Dolinie Łez Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA POL-NORDICA Publishing Ą, Sp. z o.o. Otwock 1997 Tytuł oryginału: „Klostret i Tararnas dal" Ilustracja na okładce: David Barcilon Redakcja: Elżbieta Skrzyriska Copyright © 1994 by Margit Sandemo For the Polish edition: Copyright © 1997 by Pol-Nordica Publishing Sp. z o.o. AU Rights Reserved ISBN 83-85841-96-2 Druk: AiT Trondheim AS, Norwegia Wydawca jest członkiem Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wydawców STRESZCZENIE Są lata czterdzieste osiemnastego wieku. Od dłuższego czasu islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią prześladowania ze strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina poznali wiele spraw związanych z tajemnicą Świętego Słońca, wielkiej złotej kuli o strasznych magicznych właściwościach. Święte Słońce zaginęło przed tysiącami lat. Istnieją ponadto dwa szlachetne kamienie, które zły zakon pragnie zdobyć. Najstarszy syn Móriego i Tiril, Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie oraz niezwykłych zdolnościach, znalazł w dzieciństwie wielki szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno odszukał na Islandii czerwony faran-gil, drugi z tajemniczych klejnotów. Do obu pomógł mu dotrzeć duch opiekuńczy Dolga, zwany Cieniem, sam nimi bardzo zainteresowany. Wiele wskazuje na to, że owe szlachetne kamienie stanowią klucz, który otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski. Całkiem ostatnio odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota. Starą mapę odkryto podczas fantastycznej wyprawy do Karakorum u podnóża Himalajów. Móri i jego przyjaciele właśnie stamtąd wrócili. "W skład rodziny jego i Tiril wchodzą następujące osoby: Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23. Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21. Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniacz-ka Villemanna, lat 21. Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat. Theresa, księżna, matka Tiril. Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril. Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, 23 lata. Danielle, delikatna, łagodna i bezradna siostra Rafaela, 19 lat. No i, oczywiście, pies Nero. Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem istniejącym obok, sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów, które wspierają rodzinę w jej walce z rycerskim zakonem. Owe duchy pomogły im właśnie teraz wrócić w bardzo krótkim czasie z Karakorum. Tak się jednak złożyło, że małą Danielle wysłano do domu przed innymi. Odprowadzała ją pani powietrza, ale'musiała nieoczekiwanie przyłączyć się do reszty grupy. Zostawiła więc Danielle w lesie na wschód od dworu Theresenhof. Wkrótce wszyscy pozostali dotarli do domu, lecz Danielle tam nie zastali. Nikt z biorących udział w wyprawie nie widział jej od chwili, gdy się z nimi pożegnała! Dłużej już tego nie zniosę, myślała Danielle, brnąc w mokrym śniegu przed siebie w kierunku, gdzie, jak sądziła, powinno się znajdować Theresenhof. Była oszołomiona, wciąż nie bardzo przytomna po koszmarnych przeżyciach w Karakorum i po wywołującej zawrót głowy powrotnej podróży do domu w towarzystwie pani powietrza. W dodatku środek nasenny wciąż jeszcze działał. Przewodniczka zostawiła ją po prostu w lesie, samą i przestraszoną. Marzły jej nogi, głodna była ponad wszelkie wyobrażenie i nieludzko zmęczona. Ale nawet nie to w największym stopniu odbierało jej odwagę. Teraz trzeba już nareszcie skończyć ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, myślała w desperacji Koniec z duchami i podróżowaniem w czasie oraz przestrzeni do innych sfer. To dobre dla wuja Móriego i jego dzieci, ja jednak jestem całkiem zwyczajną dziewczyną i nie mam żadnych, ale to żadnych zdolności okultystycznych. Chcę prowadzić normalne życie, jakie przystoi młodej dziewczynie ze szlacheckiego rodu, chcę założyć rodzinę i osiąść nareszcie w spokoju. Mieć kilkoro ładnych, zdrowych dzieci.- Problem polegał jedynie na tym, że Danielle nigdy nie została poinformowana, skąd się takie miłe i ładne dzieci biorą. Sądziła, że wystarczy po prostu wyjść za mąż, a dzieci pojawiają się niejako same z siebie, dzięki błogosławieństwu księdza. Być może zbyt długo żyła w atmosferze czarów i niezwykłości? Może wierzyła, że ślubne błogosławieństwo to coś w rodzaju hokus-pokus? Jak zaklęcia Móriego, który za pomocą magicznych run i formułek otwiera tajemnicze zamki. Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach. To życie, prowadzone na cieniutkiej niczym ostrze noża granicy pomiędzy rzeczywistością a światem magicznym, było przecież także i zabawne, i niezwykle podniecające! Obcowanie z rodziną Móriego to nieprzerwane pasmo przygód. A przybrane rodzeństwo... cóż za cudowni szaleńcy! Och, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego nie jest już w stanie ciągnąć tego dalej. Niezwykłość przeżyć zawdzięczała przecież w ogromnej mierze temu, że była zakochana, najpierw w Dolgu, a potem w Villemannie. Teraz obaj odwrócili się do niej plecami. I od tej chwili fantastyczne przygody nie wydawały się jej już takie fascynujące. Kiedy ostatecznie uświadomiła sobie, że Dolg nigdy się nią nie przejmował, a Taran powiedziała, iż Ville- mann jest w Danielle zakochany od lat, ona również odkryła młodszego z braci. Teraz zrozumiała, że jego utraciła także, zanim zdążyła mu wyznać, jak bardzo jej na nim zależy. W głębi duszy dobrze wiedziała, dlaczego się tak stało. Zarówno ona, jak i on dojrzewali. Villemann jednak szybciej, był zresztą starszy. W jej przypadku sprawy toczyły się nieco wolniej. A Villemann zaczął patrzeć na nią jakby nowymi oczyma, stwierdził, że jest i pozostanie niebywale dziecinna. To, co kiedyś było w niej wzruszające właśnie przez tę niedojrzałość, miało już takie na zawsze pozostać, tyle że z upływem lat traciło na świeżości i wdzięku. Danielle się nie rozwijała. Bardzo gorzkie uczucie, kiedy się coś takiego stwierdza w odniesieniu do własnej osoby. Ale przecież nie mogę być inna, niż jestem, myślała zbuntowana. Oczywiście, że nie jestem odpowiednią dziewczyną dla Dolga czy Villemanna, ale istnieje chyba na świecie ktoś, komu potrzebne będzie takie łagodne... delikatne... naiwne cielę... Z trudem brnęła w głębokim śniegu, pochłonięta smutnymi myślami. Nagle przystanęła. Rozejrzała się wokół. Teraz powinnam chyba już wyjść z tego lasu, przestraszyła się. Dokładnie na wprost muszą leżeć zabudowania Theresenhof, może jeszcze słabo widoczne ze sporej odległości, ale gdybym chociaż zobaczyła czerwone dachy budynków na wzgórzu... A tymczasem nic tylko las. Las, las, las... Boże drogi, gdzie ja właściwie jestem? Młody drwal, Leonard Waldboden, wyszedł wczesnym rankiem, by wyciąć chaszcze na zarośniętej leśnej działce. Był to pogodny człowiek, przystojny, choć może nie olśniewająco urodziwy. Miał pełne życzliwości spojrzenie, a beztroskie życie, jakie prowadził, sprawiało, że patrzył na świat spokojnie. Leonard cieszył się zawsze powodzeniem u dziewcząt, sam nie bardzo rozumiał, dlaczego, bo na przykład starszy brat był od niego dużo bardziej przystojny, a pod tym względem nie wiodło mu się najlepiej. Brat jednak bywał często niezadowolony, złościł się też na Leonarda za to jego szczęście do kobiet. Po spędzonym wesoło na tańcach sobotnim wieczorze Leonard czuł się w ów poniedziałkowy poranek wyspany i rześki. Lubił przebywać w lesie, gdzie echo niosło się daleko i panowała mroźna świeżość. Ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu i... Nagle przystanął. Wpatrywał się uważnie w leśne podłoże, nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy. Widział ślady niedużych stóp. Kobieta albo większe dziecko? Ślady w lesie nie są w końcu niczym specjalnie dziwnym, zdumiewające było natomiast to, że te tutaj pojawiały się jakby znikąd. Po prostu były, zmierzały ku zachodowi, ale nie miały nigdzie początku. Wyglądało tak, jakby się zaczynały właśnie na tej polance, którą Leonard miał przed sobą. Jakby ten, kto je zostawiał, wychynął spod ziemi albo spadł z nieba. Leonard nie pojmował, co to się mogło stać. Niesamowita sprawa, poczuł ciarki na plecach. Miał ochotę zawrócić i uciec stąd jak najdalej, ale ciekawość zwyciężyła i ruszył za dziwnymi śladami. Kiedy już opuścił polankę, uspokoił się nieco. Tak naprawdę nie badał dokładnie okolicy, może więc ten człowiek zeskoczył w którymś miejscu z drzewa? Chociaż skąd by się tam wziął? Nie, najprawdopodobniej to jakieś dziecko, które dla zabawy szło tyłem, a potem ruszyło znowu przed siebie, stawiając stopy dokładnicw tych samych miejscach co przedtem. To oczywiste, nie ma się nad czym zastanawiać. On sam przecież tak robił w dzieciństwie, żeby oszukać brata, za co dostawał lanie. Ślady układały się bezładnie. Zdawało się, że od czasu do czasu idący przystawał, jakby nie wiedząc, co dalej. A może ona czy on to zabłąkany wędrowiec? Tak, chyba tak. To przypuszczenie skłoniło Leonarda, by szukać dalej. Znał przecież las jak własną kieszeń, a chętnie by pomógł komuś w potrzebie. Jeśli ów człowiek zamierzał iść na zachód, jak to z początku wyglądało, to później zawrócił. Ku północy. Niedobrze. Młody drwal pospieszył naprzód. W niektórych miejscach śnieg całkiem stopniał i ziemia była czarna, a wtedy ślady się urywały. Wyglądało zresztą na to, że idący chętniej wybiera właśnie te gołe miejsca. Z pewnością marznie w nogi. I wtedy ją zobaczył. Stała bezradna w sosnowym zagajniku, próbując się zorientować w stronach świata, ale najwyraźniej bez rezultatu. - Dzień dobry! - zawołał Leonard przyjaźnie. - Czy panienka zabłądziła? Odwróciła się gwałtownie. O Boże, jakaż ona ładna! Serce Leonarda zabiło z ożywieniem. To prawdziwa królewna z bajki! I płakała. A jak się przestraszyła jego głosu! Aż podskoczyła. - Czy panienka zabłądziła? - powtórzył, podchodząc bliżej. i - Myślę, że tak - odparła żałosnym głosikiem. - O Jezu - jęknął Leonard. Zaczął jej się uważniej przyglądać. Ubranie miała na sobie dosyć dziwaczne. Obszerne i z pewnością bardzo praktyczne, ale jak na księżniczkę z bajki, niezbyt wytworne. Określenie „wytworne" przyszło mu do głowy, kiedy spoglądał na jej ładną buzię. Ale ubranie? Nie! Gruba chustka na kręconych włosach nadawała jej chłopski wygląd. Chustka miała, oczywiście, chronić przed zimnem, ale elegancka nie była. Zniszczony i brudny kożuszek z owczej skóry, wysokie, zapinane na guziki buty i... Boże drogi, pomyślał Leonard zdumiony. Spodnie! Ona ma na sobie szerokie spodnie. Czegoś podobnego jeszcze w życiu nie widziałem! Spodnie zamiast spódnicy! Uszyte z grubego materiału. Dziewczyna w spodniach? Biedak nie mógł, oczywiście, wiedzieć, że kobiety z Theresenhof już dawno zrezygnowały z jeżdżenia w damskich siodłach podczas swoich długich i męczących wypraw. Theresa i Tiril wymyśliły wobec tego szerokie spodnie, które do męskiego siodła były najwygodniej-szym ubraniem. Wszystkie cztery panie z Theresenhof uważały teraz, że to znakomity strój nie tylko do konnej jazdy. Kobiety z otoczenia Móriego rzadko przejmowały się tym, co inni sądzą na temat ich stylu życia. Gdy Leonard zorientował się, że stoi oto i gapi się na dziewczynę jak na dziwoląga, odwrócił wzrok i rzekł z uśmiechem: - Mam na imię Leonard i do moich obowiązków na leży doglądanie lasu. Mieszkam w majątku Webera. A jak tobie na imię? Uważał, że „doglądać lasu" i „mieszkać w majątku" brzmi znacznie lepiej, niż „być drwalem", jednym z wielu parobków we dworze. - Ja jestem Danielle - odparła nieśmiało. - I mieszkam w Theresenhof. Sądząc po ubraniu, musi to być jakaś dziewczyna pracująca w dworskich oborach, pomyślał Leonard. Ale jakaś bardzo delikatna i drobna, rzadko się takie widuje. Biedactwo, taka była wystraszona, kiedy się pokazałem. - Odprowadzę cię do domu - powiedział ze wzrusze niem w głosie. Kiedy odskoczyła w tył, zapytał zdumiony: - Ale ty się chyba mnie nie boisz? Nie chcę zrobić ci krzywdy. Dziewczyna spuściła wzrok. - Wybacz, nie chciałam być niewdzięczna - szepnęła. - Tylko że ostatnio przeżyłam tyle okropnych rzeczy. Dziękuję ci. Jeśli zechcesz pokazać mi, jak wyjść z tego lasu, to ja już potem sama znajdę drogę. - Oczywiście! Leonard, jako się rzekło, przywykł do podziwu dziewcząt i dość często to wykorzystywał. Doświadczenie podpowiadało mu, że służące od krów na ogół wiedziały, czego chcą, i tylko czekały na rozkoszne sam na sam. Z tą Danielle jednak nie był całkiem pewien. Sprawiała wrażenie bardzo niewinnej i ufnej. Ale to, oczywiście, tylko pozory. Mówiła ładnym językiem, on jednak orientował się, że styl mówienia służby bywał różny, niekiedy poprawny, niekiedy nawet dość wulgarny. Wszyscy rozumieli, o co tak naprawdę chodzi. Dziewczyna jednak jest taka śliczna. Kiedy powiedział „chodź", wyciągając rękę, po długim wahaniu podała mu swoją i potem szła obok niego po śniegu. Czuł, jak lodowato zimna jest jej drobna dłoń, i znowu ogarnęło go wzruszenie. - Marzną ci nogi? - Trochę - odparła cicho, a zaraz potem dodała: - Ale to minie, kiedy pójdziemy. Leonard sam nie byłby w stanie ogarnąć wszystkich nieczystych myśli, jakie kłębiły mu się w głowie, gdy powiedział: - Tu niedaleko jest stary szałas drwali. Możemy tam przez chwilę odpocząć, rozpalę ogień, to się rozgrzejesz. - Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu z mojego powodu - zaprotestowała nieśmiało. ? - To w każdym razie bardzo miły kłopot - odparł z uśmiechem doświadczonego uwodziciela. Dziewczyna zarumieniła się. Nie wyglądało na to, że jest przyzwyczajona do takich lekko frywolnych rozmów z młodymi mężczyznami. Ręce też miała znacznie delikatniejsze, niż miewają służące. Może to pokojówka, służy w domu? Nie, w takim pospolitym ubraniu? To niemożliwe. Świniarka? Też nie. Mogłaby natomiast zajmować się kurami. Nie potrafił określić jej zajęcia. Zauważył jednak ukradkowe spojrzenia i zachwycony uśmiech panny, kiedy sądziła, że on nie widzi. Podobam jej się, pomyślał i ta świadomość wywołała nieoczekiwane bicie serca. Boże drogi, Leonard, ta mała chyba zawróciła ci w głowie? I to po paru minutach znajomości? Zwykle przecież potrafisz zachować chłodny umysł. Im jednak dłużej na nią spoglądał, tym gwałtowniej biło jego serce. Wzburzenie ogarniało i duszę, i zmysły. Leonard, coś ty! przywoływał do porządku sam siebie. Uspokój się! To zwyczajna dziewczyna. Wiedział już jednak na pewno, że tak nie jest. W każdym razie nie dla niego. Trzeba brać pod uwagę środowisko, w jakim Leonard dorastał. Bez surowych zasad moralnych, bez jakiejkolwiek ogłady. Był to w gruncie rzeczy dobry chłopak, który mógł wyrosnąć na kulturalnego człowieka, może nawet zdobyć wykształcenie, gdyby tylko miał po temu warunki. Ale nie znał świata, w którym młodzi ludzie się kształcą. Znał jedynie grubiańskie dowcipy parobków i ich opowieści o sobotnich doświadczeniach z dziewczynami, sam prowadził takie samo życie i nabrał przeświadczenia, że wszystko, co pożądane, budzi opór, dzięki temu zdobył też większość swego doświadczenia z kobietami. O tym jednak, co mógłby przeżyć z tą drobną panienką, za nic nie opowiedziałby ordynarnym parobkom, swoim kolegom. To zupełnie wyjątkowa sprawa. Leonard, sympatyczny, troskliwy i życzliwy, miał poczucie humoru i był przyjacielem ludzi i zwierząt. Ale takiej dziewczyny jak Danielle nigdy przedtem nie spotkał. Ubranie sprawiało, że nie potrafił określić jej pochodzenia, i popełniał pod tym względem błąd. Brał ją za kogoś z własnego świata. Danielle szła obok cicha. Raz po raz spoglądała na niego ukradkiem. O, jakiż to wspaniały chłopak! Leśniczy. Może nawet myśliwy, nie potrafiła powiedzieć. Mama Theresa z pewnością by go bardzo polubiła, Danielle musi go kiedyś zaprosić do domu. Pomiędzy wysokimi drzewami było dość ciasno, Danielle musiała więc podążać za Leonardem. Stąpała po jego śladach, by śnieg nie wpadał jej do butów. Nagle zachichotała pod nosem. Ludzie mówią, że jeśli dziewczyna idzie po śladach mężczyzny, to się w nim zakocha. Ona, oczywiście, zakochana nie jest, ale lubi tego idącego przed nią leśniczego. Bardzo. On ma takie mocne dłonie. Szerokie barki i wąskie biodra. Twarz niespecjalnie urodziwa, ale też i niebrzydka, a poza tym ów Leonard był niebywale czarujący! Kiedy na nią patrzył, w jego oczach pojawiały się wesołe ogniki. Ale miał też we wzroku inny wyraz, coś, dzięki czemu ogarniało ją poczucie wspólnoty z tym nieznajomym. Bardzo jej się to podobało. Uratował jej życie! To wspaniałe! Danielle była takim właśnie romantycznym typem dziewczyny, która zakochuje się w swoim wybawicielu. Wpatrywała się w jego plecy, wstrzymując oddech, w jego ciemnobrązowe włosy, na których nie nosił czapki. Patrzyła na grubą samodziałową kurtkę, do której poprzyczepiały się sosnowe szpilki... W pewnym momencie Leonard odwrócił się i uśmiechnął do Danielle szeroko. O, poczuła, że wprost topi się w cieple tego uśmiechu. Coś dla siebie nawzajem znaczyli. Była pewna, że on się do nikogo prócz niej tak nie śmieje. Oni dwoje bowiem mieli coś wspólnego. Łączyło ich to nieprawdopodobnie romantyczne spotkanie w głębi lasu... - Zmęczona? - zapytał z czułością w głosie. - Nie, nie - zapewniła pospiesznie, przemilczając fakt, iż ledwo powłóczy nogami i że jest strasznie, ale to stra sznie głodna. Nie potrafiła ocenić, czy Leonard ma przy sobie drugie śniadanie, a nie chciała sprawiać mu kłopo tu narzekaniem. Poza tym jej zmęczenie wkroczyło już w tę fazę, w której odczuwa się jedynie pustkę w głowie i człowiek pragnie tylko usiąść i przestać istnieć. Oczy pieką przy tym nieznośnie, ale w ogóle nie chce się spać. - Właśnie zbliżamy się do szałasu - rzekł przyjaźnie. Danielle przystanęła. Nie wiedziała, co powinna zro bić, pojęcia nie miała, dlaczego się waha, bo, jak powie dzieliśmy, niezwykłe misteria miłości były jej całkowicie nie znane. Platoniczne uniesienia, romantyczne wizje, oto co znała w tej dziedzinie. Nigdy nie zdobyła wiedzy na temat bardziej konkretnych stron stosunków pomię dzy kobietami i mężczyznami. « Leonard trochę mocniej ścisnął dłoń dziewczyny. Dlaczego ona się waha? Czyżby zamierzała się drożyć? Nie, nie ona. Las trwał w ciszy. Gdzieś daleko dzięcioł tłukł z zapałem w pień sosny, niebo stało nad ziemią szare, ale nic nie wskazywało, że spadnie więcej śniegu. Poranek minął, zbliżało się południe. Danielle popatrzyła na Leonarda i na jej delikatnej, zmarzniętej buzi pojawił się nieśmiały uśmiech. Od szyi ku policzkom rozlewał się intensywny rumieniec. Naprawdę wpadłem jej w oko, uznał młody drwal i z radości o mało nie podskoczył. I jest chętna do wszystkiego, mógłbym niemal przysiąc. Niemal. Co tam, zaraz się sprawy ułożą po mojej myśli. Jeśli Leonard Waldboden cokolwiek potrafi, to właśnie przekonywać wahające się panny! - Chodź - powiedział łagodnie i Danielle ufnie weszła za nim do brzydkiego szałasu. Rozpadający się, popodpierany, oznaczał jednak ciepło i odpoczynek! I jaki uprzejmy jest dla niej ten całkiem przecież obcy człowiek! Naprawdę wzruszająco uprzejmy, przyprowadził ją do szałasu tylko dlatego, że zmarzły jej nogi. Leonard szarmancko przytrzymał Danielle drzwi. Zdawał się nie zauważać, że skrzypnęły przy otwieraniu potwornie i że musiał je podpierać, by nie spadły z zawiasów. Wiedział, że powinien być uprzejmy! Takich manier biedaczka nigdy pewnie jeszcze nie doświadczyła, myślał zadowolony z siebie. Teraz z pewnością za- chichocze i wymierzy mi klapsa w dłoń. Tak robią skrępowane dziewczyny, gdy nie wiedzą, jak się zachować wobec rycerskiego mężczyzny. Doznał jednak rozczarowania, bowiem ona podziękowała jak za coś oczywistego i spokojnie weszła do środka. Ta Danielle wszystko robi inaczej. O Boże, ależ ona ładna! Buzia i nos zaczerwieniony od mrozu, na policzkach brudne ślady łez. Zresztą w ogóle była niewiarygodnie brudna, jakby się nigdy nie myła. Albo w drodze musiała się bardzo namęczyć, albo... Nie, w to drugie nie był w stanie uwierzyć. Nie ta drobna panienka, jej życie było pewnie okropnie jednostajne. Teraz jednak czeka ją przygoda, o której długo nie zapomni! Leonard potrafił czynić fascynującym życie młodych kobiet. Ale i on musiał przyznać, że ledwie jest w stanie opanować podniecenie. Ta mała tak bardzo się różniła od dziewcząt, które rutynowo podbijał. W szałasie nie czekało ich nic specjalnego. Zimno, nędznie, rozpadające się ściany, dwie prycze i stare palenisko, które zbudowali drwale. Zamiast podłogi klepisko z gliny zasypane śmieciami, wiórami i chrustem. Drewniana skrzynka zamiast stołu, krzeseł nie było w ogóle. Leonard natychmiast zabrał się do rozpalania ognia. - Zdejmij buty - poradził Danielle. - I połóż je przy ogniu, to przeschną. Wahała się przez moment, ale w końcu posłuchała. Odetchnęła rozkosznie, kiedy ciepło dotarło nareszcie do jej zdrętwiałych z zimna stóp. Leonard podszedł do koi, na której siedziała, i objął jej drobne ramiona. Danielle zesztywniała, a potem odsunęła się. Do licha! Tu się zanosi na długie i żmudne zabiegi. Leonard jednak znał i ten wariant. Poza tym mieli czas. Dziewczyna stanowiła dla niego wyzwanie. Jeśli chce się drożyć, to on przystanie również na taką zabawę. Kiedy ciepło zaczęło się rozchodzić po izbie, usiadł obok niej na pryczy, zachowując jednak przyzwoitą odległość, i zapytał, czy wciąż marznie. - Już trochę lepiej - szepnęła. Najwyraźniej była skrępowana tym, że siedzi tutaj z nim sama. - Ile ty masz lat? - zaciekawił się Leonard. - Osiemnaście - odparła cicho, spuszczając wzrok. - Na wiosnę skończę dziewiętnaście. Osiemnaście? W takim razie musi być już nieźle doświadczona! Dlaczego więc się wygłupia? Nie mógł się jednak na nią złościć. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z czymś równie delikatnym, powinien więc wyciągnąć z tej krótkiej chwili, ile tylko się da. Ale właściwie dlaczego tylko z krótkiej? Leonard czuł, że tę dziewczynę pragnąłby poznać znacznie lepiej. Nie chciał, żeby się wszystko skończyło po kilku uściskach, dając pospieszną i szybko przemijającą radość. Dziewczyna znowu ziewnęła. Obraziłby się, gdyby nie jej z daleka widoczne wielkie zmęczenie. Jakby nie spała od wielu nocy. - Czy mogę ci wymasować ramiona? - zapytał odważ nie, kiedy milczenie stawało się męczące. Dziewczyna podskoczyła zdumiona. - Co? Nie, ja... Leonard jednak nie zamierzał już dłużej tracić czasu. Przysunął się bliżej i położył swoje ogromne dłonie na jej barkach. Boże, jakaż ona krucha! Przycisnął mocno i zaczął masować. Potem przesunął dłonie na łopatki i kręgosłup. To powinno ją rozbudzić. - No i co, czujesz się lepiej? - Taaak - wyjąkała, bo Leonard masował z takim za pałem, że potrząsał nią całą. - Zdejmij tę grubą kurtkę, ona kompletnie przemarz ła i wcale cię teraz nie grzeje - zaproponował podstępnie. - Przecież nie mogę - zaprotestowała. Chryste, pomyślał Leonard. Ta dziewczyna okręciła mnie sobie wokół małego palca. Jestem skończony! Muszę ją mieć. - Dlaczego nie miałabyś zdjąć kurtki? - mruknął, zsuwając kożuszek z jej ramion. - Mama mówi, że nie wolno mi przebywać samej z młodymi mężczyznami. I nie powinnam nic z siebie zdejmować. Leonard westchnął. Zaczynają się problemy. Ale wyzwanie stawało się coraz bardziej podniecające. A on uwielbiał wyzwania. - Przecież tu chodzi o to, żebyś się nie zaziębiła - próbował przekonywać. Po chwili rzeczywiście udało mu się zdjąć z niej kożuszek. - Jaką masz piękną bluzkę! - zawołał zdumiony. - Dziękuję! Nie powinnam jej była wkładać w taką mę czącą podróż, ale mama niczego nie zauważyła, więc wzię łam ją mimo wszystko - mówiła, uśmiechając się sennie. Pewnie dostała ją od chlebodawczyni, pomyślał Leonard. Od gospodyni. - Jesteś głodna? - zapytał. - Och, tak - jęknęła. - Nie jadłam od... Ech, nie wiem już od jak dawna. Chyba od wielu dni. Leonard rozpromienił się. Nareszcie mógł zrobić coś, co ją ucieszy. Rozpakował węzełek z drugim śniadaniem, chleb z masłem, kawałek sera i szynki, domowej roboty piwo. Do piwa Danielle nie była przyzwyczajona, ale nie chciała sprawiać kłopotu. Z wdzięcznością przyjmowała poczęstunek, a kiedy tak siedzieli obok siebie, jedząc, nabierała coraz większego zaufania do młodego nieznajomego. Od czasu do czasu uśmiechali się do siebie onieśmieleni. - To powiadasz, że już od wielu dni błądzisz po lesie? - Nie, nie, nie tutaj - odparła pospiesznie. - Tak? A skąd przyszłaś? Znalazłem w lesie twoje ślady, ale było tak, jakby się wzięły znikąd. Po prostu ni stąd, ni zowąd pojawiły się pośrodku polanki. Czy weszłaś na po lankę tyłem, a potem wyszłaś z niej po własnych śladach? - Co? Tak, tak właśnie zrobiłam - potwierdziła Da nielle, domyślając się, co Leonard widział. - Tak zrobi łam. Szłam tyłem. Dla zabawy. Przyjął wyjaśnienie do wiadomości. Nie zastanawiał się nad tym, że przecież młoda dziewczyna, przemarznięta i głodna, zabłąkana w lesie, nie miałaby ochoty na żadną zabawę. Gapił się po prostu na białą skórę w wycięciu bluzki i czuł, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego. Po piwie Danielle stała się jeszcze bardziej senna. Poza tym kręciło jej się w głowie. Teraz rozumiała, dlaczego mama Theresa nie pozwala jej pić alkoholu. Była taka bezbronna. Cudownie jest siedzieć blisko tego sympatycznego Leonarda w przyjemnej atmosferze. W cieple. Najedzona. Danielle nie widziała już nędzy szałasu. Była taka zmęczona, taka zmęczona... Leonard najwyraźniej oczekiwał z jej strony wyjaśnienia, dlaczego tak długo znajdowała się poza domem i dokąd podróżowała, a gdy ona nadal nic nie mówiła, zaczął opowiadać o sobie. Trochę oczywiście ubarwiał, przedstawiał sprawy w lepszym świetle, by zaimponować tej panience. Pochwalił się na przykład, że właściciel majątku jemu właśnie zlecił opiekę nad całym lasem... Dziewczyna ciężko wspierała się o jego ramię. Śpi? Tak, rzeczywiście, zasnęła! I prawdopodobnie nie słyszała wiele z pięknej opowieści o jego życiu. Przesunął ją odrobinę. Nie czuł się urażony, widział, że dosłownie pada z nóg. Ciepło, jedzenie i piwo rozmarzyły ją tak, że zasnęła. Potrafił jej to wybaczyć. Ostrożnie ułożył ją na pryczy, podłożył własną kurtkę pod głowę śpiącej, a kożuszka użył jako okrycia. A może...? Leonard zdjął z powrotem kożuszek. Była zbyt ładna, kiedy tak leżała, i spała naprawdę, to oczywiste. Niczego nie udawała. Pogłaskał jej delikatną, drobną dłoń. Wsunął rękę pod bluzkę. Skórę miała białą i piękną, również tam, gdzie łzy zostawiły ślady na brudnych policzkach, zrozumiał więc, że ten brud to nie jest jej naturalny stan. Na szyi, za uszami była czyściuteńka niczym pączek róży. Jaka czarująca, śliczna panienka! Ona musi należeć do niego! Będzie dla niej taki dobry i czuły... Nawet nie zauważył, że jego ręce same podnoszą te jej szerokie spodnie, odsłaniają kolana. Pończoszki też miała bardzo ładne. W tym Theresenhof muszą mieć naprawdę miłych gospodarzy. Theresenhof? Poczuł skurcz żołądka. Czego to on nie słyszał o tym majątku! Podobno jakiś czarnoksiężnik, nie, dwóch! A syn ma jakoby bardzo dziwne zdolności. Że też ona ma odwagę tam mieszkać! Poczuł ciarki na plecach, kiedy przypomniał sobie, w jaki dziwny sposób dziewczyna pojawiła się na zasypanej śniegiem polanie. A jeśli ona...? Nie, ona jest prawdziwym człowiekiem, czuł to. Przesuwał dłonie po jej udach, jedno wciąż było zimne, ale drugie rozgrzało się już w cieple od paleniska. Leonard jeszcze trochę podciągnął spodnie. Ogarniało go coraz większe podniecenie, musiał cofnąć na chwilę trzęsące się ręce. Czy powinien zdjąć z niej te spodnie? Spała tak głęboko, ale nigdy nic nie wiadomo, mógłby ją okropnie wystraszyć. Kiedy pieścił jej uda, usłyszał cichy jęk, ale nie miał wątpliwości, że sprawia jej przyjemność. Na wargach bowiem pojawił się słaby uśmiech. Leonard oddychał z drżeniem. Wkraczał na niebezpieczny teren, ale to takie podniecające. I pociągające. Za nic by teraz nie zrezygnował. Ostrożnie uniósł jej biodra i próbował ściągnąć spodnie. Wolno, wolniutko... Nie obudziła się. Podniecenie w nim narastało. Krew pulsowała w żyłach. Spokojnie, Leonard, działaj ostrożnie, nie przestrasz jej! Ale pieść ją, przygotuj, żeby była chętna, kiedy ją obudzisz. Bo nie zamierzał brać śpiącej. To by było zbyt wulgarne, Leonard Waldboden nie musiał uciekać się do takich podstępów. Był honorowym parobkiem. To, że dziewczyny ulegały mu łatwiej niż innym, uważał za dar niebios czy losu. Dziewczyna miała na sobie maleńkie majteczki, takich jeszcze nigdy nie widział. Cieniutkie, delikatne, jak z najprawdziwszego jedwabiu. Rozkosznie było ich dotykać, takie miękkie, atłasowe. Może on powinien się rozebrać? Zaczął rozpinać pas. Kiedy tylko dziewczyna zobaczy jego dumną męskość, na pewno nie będzie stawiała oporu. Ale to też ryzykowne. Biedaczka może się przestraszyć. Nie dlatego, że jest dziewicą. To niemożliwe, żeby osiemnastoletnia panna... Należy jednak do tych kruchych istot, z którymi trzeba postępować bardzo ostrożnie. Nie przeć od razu prosto do celu. Och, taką ma na nią ochotę! Powinien jednak wciągnąć jej spodnie na miejsce, delikatnie, żeby jej nie obudzić. Ciało dziewczyny nie pozostało obojętne na jego zabiegi. Poznawał to po cichych pojękiwaniach i ledwo dostrzegalnych ruchach na pryczy, przeciągała się leciutko, jakby udręczona, a zarazem stęskniona. To nie będzie trudna zdobycz. Oddychał ciężko, gwałtownie. Blady promień słońca wpadł przez otwór świetlny w ścianie szałasu i spoczął na jej udzie. W półmroku Leonard nie widział dokładnie jej ślicznych majteczek, teraz zobaczył, że są oślepiająco białe i że zostały uszyte z prawdziwego jedwabiu, a na jednej nogawce jest jakiś haft. Monogram? Z trudem zbierał myśli. Widział duże, ozdobne D, zwieńczone koroną. Imponującą koroną, nie taką prościutką jak ta, którą pieczętował się jego chlebodawca, właściciel majątku, Weber. Ta sprawiała wrażenie dużo ważniejszej. D... jak Danielle. Po tej literze następowało coś jeszcze, ale zbyt pokrętne, by mógł to odczytać. Dwie inne litery. Małe... studiował dokładnie. Małe v, a poza tym już tylko ozdobne zawijasy. Owo małe v musi oznaczać „von". Danielle von... Jezu! Leonard siedział kompletnie oszołomiony. Całe podniecenie zgasło. Dobry Boże, co on zrobił? Jeszcze nic złego, ale co mógł zrobić! Gdyby posunął się dalej. Dzięki ci, Boże, powtarzał w duchu, unosząc wzrok ku zapadającemu się dachowi szałasu. Dzięki ci, mój aniele stróżu, że pozwoliłeś mi zobaczyć ten monogram! Trwał tak ogłuszony, z otwartymi ustami, i gapił się na nią. Ubranie, brudna twarz wprowadziły go w błąd. Jeśli jednak przyjrzeć się dziewczynie uważnie, nietrudno dostrzec, że pochodzi z wyższych sfer. Musiał być ślepy! Ale to takie niewiarygodne, żeby panna ze szlacheckiego domu błądziła sama po lesie w takim ubraniu. Skąd ona się w ogóle wzięła? Mówi, że opuściła dom dawno temu. Musi ją tam z powrotem odstawić! W końcu zamknął usta i odzyskał jako tako inteligentny wyraz twarzy. Z największą ostrożnością podciągnął jej spodnie i pozwolił spać tak, by podniecone ciało odzyskało spokój. Nie powinna się obudzić dręczona takimi myślami, to nie przystoi. Bolesny smutek ogarnął Leonarda. Niestety, ta mała osóbka nigdy nie będzie do niego należała. On tymczasem już prawie się w niej zakochał. I, co gorsza, uczucie wcale nie chciało tak od razu zgasnąć. Wcale nie wiadomo, kiedy go opuści. Siedział i patrzył na nią, aż poczuł, że wilgotna mgła przesłania mu wzrok. Zaskoczony i zły na siebie otarł oczy. Wstał. On, Leonard Waldboden, mógł mieć każdą dziewczynę, jakiej zapragnął. Dlaczego więc płacze nad tą jedną? Zamierzał obudzić Danielle, ale wciąż czuł się zanadto wzburzony, powinien jeszcze trochę odczekać. Kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze, a potem delikatnie dotknął jej ramienia. - Czas leci. Chyba musisz wracać do domu. Przestraszona zerwała się z posłania. Przepraszała go, że zasnęła, nie miała zamiaru być wobec niego nieuprzejma, ale to okropne zmęczenie... I dziękowała mu, że ją obudził, to prawda, powinna się pospieszyć, w domu na pewno na nią czekają. Leonard spostrzegł, że Danielle przygląda mu się ukradkiem, kiedy oboje przygotowywali się do wyjścia. Czy ona coś zauważyła? zastanawiał się. Niestety, tego się już nie dowiem, niczego takiego mi przecież, nie wyzna. - Powiedz mi - zaczął niepewnie, kiedy brnęli już po rozmokłym śniegu. - Kilka razy wspomniałaś o swojej matce. Kim ona jest? - Mama? - zapytała zdumiona. - To księżna Theresa. Nie wiedziałeś o tym? Dobry Boże! Leonard poczuł się taki maleńki jak szara mysz na tym białym śniegu. Przełknął ciężko ślinę i mówił dalej: - Proszę mi wybaczyć, że mówiłem ty do jaśnie panienki... - Nie, nie, nie... - przerwała mu pospiesznie. - W na szej rodzinie nie przestrzega się takich konwenansów. Znowu musiał westchnąć: Dobry Boże, jak traktować kogoś takiego? - Panienka... Ty nie powiedziałaś mi, skąd wracasz - sam czuł, że nastrój pomiędzy nimi bardzo się zmie nił, stał się jakiś uroczysty. A przecież byli już prawie przyjaciółmi. Ale to ostatnie, to jego wina. Ona się nie zmieniła. - Czemu jesteś ubrana jak wiejska dziewczy na? - zakończył. - Chcesz wiedzieć, skąd się wzięłam na polanie? - za pytała powoli, jakby nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. - No widzisz, ja wracam z Karakorum. - Skąd? - Z Karakorum. To daleko stąd. W górach. No tak, w Austrii jest wiele wysokich gór, a on przecież nie zna ich dziwnych nazw. - Co tam robiłaś? Było oczywiste, że dziewczyna pragnie zyskać na czasie. Wciąż niepewna, co odpowiedzieć, rzekła cicho: - Mm... No cóż, musieliśmy tam kogoś uratować. Kto został uwięziony. Dawno temu. Poradziliśmy sobie. - Jacy my? - zapytał Leonard skrępowany, bał się bo wiem, że Danielle jest już z kimś związana. Jakie to zre sztą ma znaczenie, dla niego ona i tak jest nieosiągalna. Mimo to świadomość, że istnieje ktoś inny, wydawała mu się nieznośna. - Wszyscy razem - odparła tak samo niepewnie jak na początku. - Wuj Móri i troje jego dzieci, poza tym mój brat Rafael, ja i Nero. To pies. I jeszcze Uriel. On jest aniołem. - Co takiego? - Nie, nie, zapomnij o tym! Popatrz, jak ładnie jest w lesie! Ale tak łatwo się nie wymiga, o nie! - Twój wuj, Móri... Ludzie gadają, że to czarownik. - Nie czarownik - odparła oburzona. - To czarno księżnik! Jest bardzo miły i dobry. - Tak, wiem, że jest zdolnym doktorem, ludzie wyra żają się o nim jak najlepiej. Ale uważają też, że bywa bardzo niebezpieczny. - Nie wuj Móri! Owszem, mógłby być groźny dla złych ludzi, ale nigdy dla dobrych. - Boisz się go? - Ja? - roześmiała się nerwowo. - Nie, w najmniej szym stopniu. No, a teraz musimy się pożegnać... - Nie, nie, odprowadzę cię jeszcze trochę. Kogo mie liście tam ratować? Danielle została dobrze wychowana, wiedziała, że uprzejmy człowiek odpowiada na pytania, nie mogła więc udać, że nie słyszy, co Leonard chce wiedzieć. Westchnęła jednak ciężko, kiedy mruknęła: - Madragów. Sigiliona, oczywiście, nie. To czlowiek-ja- szczur. Pomogły nam duchy. I Cień. Ja jednak zostałam odesłana do domu i nie wiem, jak się to skończyło. Mam nadzieję, że wszyscy są już na miejscu, przynajmniej po winni... , Gorączkowo mówiła dalej, nie chciała, żeby Leonard zadawał jeszcze jakieś kłopotliwe pytania. A kiedy zobaczyła grupę jeźdźców, w pół drogi między nimi a The-resenhof, zawołała radośnie: - O, to przecież oni! Jadą tutaj! Z pewnością mnie szukają. Hop, hop! Jeźdźcy, rzecz jasna, nie mogli jej słyszeć, znajdowali się zbyt daleko. Prawdopodobnie jednak ją widzieli, ponieważ jechali teraz prosto w jej stronę. - W takim razie ja zawracam - oświadczył Leonard. - Już poradzisz sobie sama. - Nie, nie - protestowała, trzymając go mocno za rę kę. - Chcę, żebyś spotkał moją rodzinę, powinni się do wiedzieć, że uratowałeś mi życie! I omal nie odebrałem ci cnoty, pomyślał Leonard, ale ona najwyraźniej nie zdawała sobie z niczego sprawy. Tylko na początku spoglądała na niego od czasu do czasu w zadumie, później jednak nic już nie wskazywało na to, by się czegoś domyślała. Westchnął zrezygnowany. - Jak sobie życzysz - powiedział. Leonard uważał, że wszyscy czterej jeźdźcy wyglądają na swoich wierzchowcach niezwykle imponująco. Czterej piękni młodzi mężczyźni. Ciemnowłosy młody człowiek o romantycznym spojrzeniu zaczął czynić Danielle wymówki: - Co to znowu za głupstwa? Wracamy do domu śmier telnie zmęczeni, bo nie spaliśmy od wielu godzin, i nie możemy odpocząć, bo musimy szukać jakiejś zabłąkanej gąski! A to kto? - zakończył, wskazując na Leonarda. - Dobrze już, dobrze, Rafaelu - uspokajał tamtego ja sny blondyn o anielskiej twarzy. - Przecież nie wiemy, co się stało. - Zabłądziłam - jęknęła Danielle. - Leonard był taki dobry i pokazał mi drogę. Popatrzyli na niego wszyscy czterej. Brat dziewczyny, Rafael, surowo i podejrzliwie, blondyn łagodnie, trzeci z nich, młodzieniec o wesołej twarzy, z zaciekawieniem, natomiast... Natomiast czwarty? Leonard poczuł lodowaty dreszcz na plecach. Czarnowłosy o tajemniczej twarzy, z oczami zapadniętymi głęboko ze zmęczenia, ale kogoś bardziej urodziwego trudno sobie wyobrazić. Piękny, a zarazem jakiś obcy. Te oczy... Czy człowiek może mieć takie oczy? Syn czarnoksiężnika! Najgorsze było jednak spojrzenie, jakie posłał Leonardowi. Podejrzliwe. Badawcze. Jezu, on widzi mnie na wylot, pomyślał Leonard, zdjęty grozą. Czy widział, co robiłem? Nie, teraz twarz mu łagodnieje w uśmiechu. Jeśli widzi moją duszę, to musi wiedzieć też, jak bardzo żałuję. Że pragnę tylko jej dobra. Czterej jeźdźcy zeskoczyli z koni, ą kiedy Danielle opowiedziała im, co się stało, dziękowali serdecznie młodemu drwalowi. Dowiedzieli się bowiem, że nakarmił ją swoim jedzeniem i ogrzał w szałasie, i o tym, że Danielle usnęła zmęczona i dlatego wszystko trwało tak długo. - A może on coś ci zrobił? - zapytał Rafael ostro. - Zrobił mi? - zdumiała się Danielle. - No, oczywiście, zrobił wszystko, żeby mi było dobrze i wygodnie, on jest bardzo miły i sympatyczny pod każdym względem. To ostatnie sformułowanie było może trochę niezręczne, ale wiedzieli przecież, jaka naiwna jest Danielle, przyjęli je więc za dobrą monetę. Tylko spojrzenie, jakie Dolg rzucił spod oka, wracając do konia, mogło świadczyć o czym innym. Leonard bardzo się zdenerwował i nic nie mógł na to poradzić. Młodzi ludzie nalegali, by poszedł z nimi do There-senhof, bo rodzice Danielle z pewnością chcieliby mu osobiście podziękować. On jednak obstawał przy swoim: już i tak stracił pół dnia, zaś panowie i panienka potrzebują snu, a nie gości. Rozumieli, że miał zobowiązania wobec swego chlebodawcy, więc zaczęli się żegnać. Nareszcie Leonard mógł odetchnąć z ulgą. - Musimy coś zrobić dla tego młodego człowieka - po wiedziała w kilka dni później Theresa do Erlinga. - Wiem, że jesteśmy w najgorętszym okresie przygotowań do ślubu - Przypuszczalnie to jego rodzice pracują w oborze, na to wygląda, i pilnują, by synowi niczego nie brakowało. - Prawdopodobnie. W takim razie co robimy? Theresa zastanawiała się. - Samo wesele to sprawa Tiril i Móriego i nie powinniśmy się wtrącać do listy ich gości. Taran jednak bardzo by chciała mieć bal maskowy kilka dni przed ślubem. To teraz wielka moda, zwłaszcza na dworze cesarskim, i Ta ran uważa, że nie możemy być gorsi. Sama chciałaby wy stąpić jako cnotliwa i skromna nimfa Echo, chociaż nie wiem, kogo chce tym oszukać. Zaprosimy więc Weberów na maskaradę, a z nimi tego Leonarda - postanowiła. - Zresztą w przebraniu chłopak będzie się czuł swobo dniej. Erling był zadowolony z takiego rozwiązania. Po chwili westchnął jednak ciężko. - A co myślisz o planach wszystkich trojga dzieci Ti ril, by wrócić do Norwegii? Theresa podniosła głowę znad haftu. - Ja ich rozumiem. Poza tym to naturalne, że dorosłe dzieci opuszczają dom. Ale strasznie będę za nimi tęsk niła. - Ja także - potwierdził Erling. - Ja także. There- senhof już nigdy nie będzie takie samo, niestety. Właściciel ziemski Anton Weber stał i patrzył na pomieszczenia dla służby. Kiwał się w tył i w przód, miętosząc w dłoniach list. Był zamyślony, ale zarazem tak przejęty, że aż go ssało w żołądku. Szczerze mówiąc, musiał to niegdyś być bardzo przystojny mężczyzna. Nadal zachował sporo urody, chociaż paradny jedwabny pas napinał się niebezpiecznie na wydatnym brzuchu. Nosił starannie ufryzowaną perukę, pod którą kryły się przerzedzone i tłuste włosy. Ubrany według ostatniej mody w jedwabne spodnie i aksamitną kurtkę, pod szyją miał koronkowy żabot, a dłonie kryły się w również koronkowych mankietach koszuli. Czarne lakierki błyszczały, chociaż w podeszwach ziały potwornie wielkie dziury. Dlatego bardzo się starał, by nikt nie zobaczył spodu jego obuwia i nigdy się nie skarżył na ból nóg po spacerze, chociaż chodzenie po kamieniach bosą stopą nie należało do przyjemności. Zastanawiał się nad treścią listu. „W związku ze ślubem naszej kochanej Taran z..." Zaproszenie na bal maskowy? Do Theresenhof! Weberowie powinni się cieszyć. Powinni skakać w górę z radości. Niedostępne Theresenhof. Ale zaproszenie zawierało dziwaczną klauzulę. Leonard. Co oni sobie właściwie myślą? Ze właściciel ziemski Weber i jego małżonka ze szlacheckiego rodu przybędą na eleganckie przyjęcie w towarzystwie parobka, podobnie jak oni zaproszonego na bal? Z pewnością na balu będą też goście z Wiednia, z cesarskiego dworu. Członkowie rodziny panującej. Weber ma wśród nich paradować w towarzystwie swojego stajennego? No nie, to nie tylko parobek, może nawet bardziej drwal, ale co to zmienia? Ów Leonard wyświadczył jakoby przysługę córce księżnej, Danielle, tak stoi w liście. Uratował jej życie czy coś takiego. To dopiero, myślał Weber sarkastycznie. Ten łajdak najprędzej uratowałby ją przed staropanieństwem, taki uwodziciel jak on... Nawet małżonka Webera, pani Józefina, miała do niego słabość. Wyróżniała go... Oczywiście z zachowaniem form, ale jednak! Weber miał ochotę wyrzucić ze dworu całą jego rodzinę, wiedział jednak, że byłoby to w najwyższym stopniu nierozsądne. To stary Waldbo-den dbał, żeby zachować dwór w jakim takim porządku, i utrzymywał biedę na znośnym poziomie. Bez zapłaty, tylko za mieszkanie i jedzenie. Weber by sobie bez niego nie poradził. Cichutko podeszła do niego żona, która wyglądała niczym stary, wychudły koń. O długiej twarzy i wielkich zębach, miała głębokie worki pod oczami i blade, cienkie wargi. - Nie możemy tego zrobić - powiedziała pani stanow czo. - Nie wolno im tak nas upokarzać. Powiemy, że chłopak jest chory. - W takim razie my też nie mamy tam nic do robo ty. Napisali przecież wyraźnie: W związku z pomocą, jakiej Leonard udzielił naszej córce, ratując jej życie i tak dalej, pragną widzieć jego i nas... jego wymieniają na pierwszym miejscu! Że też można mieć taką czelność! - Niewiarygodne! - powtarzała małżonka raz po raz. - Tutaj napisane jest jeszcze, że chcieliby go jakoś wy nagrodzić. Z pewnością to zaproszenie na maskaradę uważają za nagrodę. - Nie byłabym taka pewna - oświadczyła pani Józefi na. - Sformułowanie jest dwuznaczne. Mam raczej wra żenie, że chcieliby się od nas dowiedzieć, jakiego rodza ju to człowiek i co, naszym zdaniem, powinni mu dać. - Tak sądzisz? - zapytał Weber, ponownie studiując list. - Tak, chyba masz rację. Ale to niemożliwe, musimy podziękować i odmówić, zaraz się przecież rozniesie po folwarku, że parobek poszedł z nami na bal. - Może powie się ludziom, że zabraliśmy go w cha rakterze twojego służącego? Po prostu lokaj. Najpierw Weber ucieszył się na tę propozycję, zaraz jednak oboje państwo zrozumieli, że to się nie uda. Leonard zostanie przyjęty w Theresenhof jak gość i oczywiście rozgada wszystko. - Trzeba odmówić - rzekł Weber w zamyśleniu. - Jeśli nie... - zaczęła pani zupełnie innym tonem. - Jeśli nie... - Co takiego? - Mamy gościa. - Mamy, ale co z tego? Nie został przecież zaproszony. - Spójrz na Leonarda. Właśnie wyszedł z szopy. - Owszem, widzę tego drania. Ale o co ci chodzi? - To bal maskowy, czyż nie? -Tak. - Nie dostrzegasz podobieństwa w budowie, w ru chach? - Jakiego podobieństwa? - Między Leonardem i naszym gościem. Leonard o ni czym nie musi wiedzieć, więc też później niczego nie wygada. - Chcesz powiedzieć...? - Nasz gość, Barthold von Krauss, bardzo się prze cież interesuje księżną Theresą i jej życiem. Zamierza nawet napisać o niej książkę. On z pewnością nie będzie miał nic przeciwko temu, by odegrać komedię. - Udawać Leonarda? O to ci chodzi? No, można mu starannie przesłonić twarz... Przebrać go na przykład za pirata! Trójkątna apaszka na twarzy. - I maska na oczach. Na głowie mocno zawiązana chusta, ukrywająca włosy. No i musi zniknąć przed pół nocą, zanim zacznie się zdejmowanie masek. - Tak jest! Zaraz go zapytamy. - Ale czy zechce udawać parobka? - Kamerdynera! Wszyscy eleganccy goście księżnej Theresy przyjdą ze służącymi. - Chodź! Trzeba z nim porozmawiać! Barthold von Krauss natychmiast zaakceptował pomysł. Państwo Weberowie byli zbyt podnieceni, by zauważyć lisi błysk, który zapłonął w jego oczach. Nigdy się nie zastanawiali, dlaczego ów wytworny pan mieszka u nich już od tygodnia. Przybył z wiadomością o śmierci jakiejś dalekiej kuzynki pani domu, zmarłej zresztą dość dawno temu, ale jakoś nie znajdowali w tej wizycie niczego dziwnego. Zaprosili go, by odpoczął u nich przez kilka dni, na co przystał bardzo chętnie. Zawsze tak pokierował rozmową, by dowiedzieć się czegoś o księżnej Theresie. Karmili go więc wszystkimi plotkami, jakich w okolicy krążyło mnóstwo, tymi bardzo złośliwymi również, o lekceważeniu ze strony rodziny nowego cesarza, o tym, że zięć jest czarownikiem i że spotkała ich za to kara, bo wnuk urodził się nienormalny. Nazywać Dolga nienormalnym to głęboka przesada, ale akurat państwu Weberom bardzo to odpowiadało. Po rozm