14393
Szczegóły |
Tytuł |
14393 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14393 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14393 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14393 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT E HOWARD ROBERT JORRDAN
CONAN
KRWAWY MONOLIT
PRZEKŁAD KATARZYNA PAWLAK
ROZDZIAŁ I
Po opuszczeniu Shantharionu Conan i Thanar* udali się na południe, do Turami. W Forcie
Wakla, w którym Conan rozstał się z Bossończykiem, dotarła do niego wiadomość od starego
przyjaciela Tao–Li, zapraszająca Cymeryjczyka do zamku niedaleko Ruo–Gen w Khitaju. Po
długiej podróży drogą morską, Conan dotarł do Khitaju. Na zamku byli już wszyscy zaproszeni
goście, wśród których było wielu przyjaciół Conana. W tym doborowym towarzystwie nie
brakowało oczywiście pięknych kobiet, wśród których prym wiodły Yu–Lin siostra Tao–Li, i
Zamoranka Morania. Niedługo jednak dane im było cieszyć się wspaniałymi polowaniami i
rozkoszować się jedzeniem ze stołów zastawionych z królewskim przepychem. Spokój ich został
zakłócony przez dziwne wydarzenia w okolicy, jak i wkrótce na samym zamku.
NOCNY DEMON
Conan przeklął pod nosem błoto, jakim pokryty był cały brzeg i wolnym krokiem udał się
główną ulicą w stronę zamku, gdzie zmierzał w odpowiedzi na zaproszenie starego przyjaciela
Tao–Li.
Tao–Li był dziwnym, ale dalekowzrocznym człowiekiem — silnym człowiekiem, który widział
rzeczy, o jakich jego współcześni nawet nie śnili. Może w jego żyłach płynęła krew starożytnych,
którzy to, jak mówią czarnoksiężnicy, w dawnych wiekach rządzili morzami i budowali miasta w
głębi lądu. Jego plan na sukces był dziwny, jednak udany; niewielu ludzi pomyślałoby o takim
rozwiązaniu, a jeszcze mniejszej liczbie, by się to udało. Jego zamek znajdował się na wybrzeżu
ciemnego, tajemniczego kontynentu, stanowiącego ciągłe wyzwanie dla odważnych.
Tam właśnie, niedaleko małej zatoki, wyrżnął gęstą dżunglę, zbudował swój zamek i swoje
spichlerze, i bezlitosną ręką wydobywał bogactwa ziemi. Miał cztery statki: trzy mniejsze i jeden
olbrzymi galeon. Podróżowały one pomiędzy jego terytoriami, a miastami Kosali, Stygii, Zingary,
a nawet Vanaheimu, z dużymi ładunkami przedziwnego drewna, kości słoniowej, niewolników;
tysiącami dziwnych bogactw, jakie Tao–Li posiadł przez handel lub podbój.
Dzikie przedsięwzięcie i jeszcze dzikszy handel. Mógłby wyczarować z tego mrocznego lądu
całe imperium, gdyby nie Ta–Yon o twarzy szczura, jego bratanek.
Przy malej, płytkiej przystani znajdowało się rozległe nabrzeże. Zejście na ląd prowadziło w
górę małego wzniesienia, po obu stronach, którego znajdowały się podobne do małych chatek
spichlerze, a przy szerokiej, płytkiej fosie, kończyło się. Nad fosą znajdował się wąski most, a za
nim wysoka palisada z wbitych w ziemię pni. Palisada ta otaczała cały zamek. Sam zamek
zbudowany był na miarę innej, wcześniejszej epoki. Nacisk położony był bardziej na jego
obronność niż piękno. Zbudowany był z kamienia, przyniesionego tutaj z głębi lądu i nosił na sobie
ślady wielu lat ciężkiej, niewolniczej pracy tysięcy niewolników, a teraz, już w pełni wykończony,
wyglądał na twierdzę nie do zdobycia. Taki też był zamiar budowniczych, ponieważ wybrzeża
notorycznie nawiedzane były przez piratów, a także w każdej chwili groziło powstanie
miejscowych ludów.
Z każdej strony zamku wycięto dżunglę na kilometr i na oczyszczonym terenie zbudowano
drogi. Wszystko to wymagało olbrzymiego nakładu pracy, jednak w okolicy nie brakowało siły
ludzkiej. Wystarczyło dać mały prezent wodzowi, a on zorganizował wszystko, co było potrzebne.
A Khitajczycy wiedzą, jak sprawić, by ludzie dobrze pracowali!
Niecałe trzysta metrów na wschód od zamku płynęła szeroka, płytka rzeka wpadająca do zatoki.
Jednak jej nazwa kompletnie umknęła z pamięci Conana. Była to jakaś barbarzyńska nazwa, której
nigdy nie mógł poprawnie wypowiedzieć.
Zorientował się, że nie był jedynym zaproszonym do zamku. Zdaje się, że Tao–Li raz do roku
zbierał grupę wesołych kompanów w swoim samotnym zamku i oddawał się uciechom przez kilka
tygodni, aby odbić sobie pozostałe tygodnie ciężkiej pracy i samotności.
Prawdę mówiąc, gdy Conan wszedł, była już prawie noc, a zabawa była w pełni. Przyjęto go z
wielką radością. Przedstawiono nieznajomym, a jego przyjaciele wylewnie się z nim witali.
Był jednak zbyt zmęczony, aby brać pełny udział w uciechach. Jadł więc tylko i pił w spokoju,
przysłuchując się toastom, pieśniom, i obserwując biesiadników.
Oczywiście dobrze znał Tao–Li, jako że był jego bliskim przyjacielem przez wiele lat; również
jego śliczną siostrę Yu–Lin, która była główną przyczyną, dla jakiej w ogóle przyjął zaproszenie
przyjazdu do tej śmierdzącej dziury, na końcu świata. Ta–Yon, którego także Conan znał i nie
darzył sympatią, był przebiegłym, fałszywym człowiekiem z twarzą szczura. Poza tym był tam
jego stary, dobry przyjaciel, Zamorańczyk Tethron i jego siostra Morania, która, jak zwykle, robiła
oczy do wszystkich zebranych mężczyzn. Poza tym był tam też niski, krępy Kothyjczyk
nazywający się Zarinhus; również Jorn, niechlujny szlachcic z Brythunii; także Terhan Shah,
szczupły, cichy mężczyzna o ciemnej karnacji, nazywający siebie Hyrkańczykiem i zawsze
noszący u pasa miecz niemal dłuższy od niego samego.
Byli też inni, mężczyźni i kobiety, których już znał, ale było to tak dawno, że ich imiona
wyleciały Conanowi już z pamięci.
Jednakże był tam jeden człowiek, którego twarz przykuła jego wzrok, niczym magnes
przyciągający stal. Był to potężnie zbudowany mężczyzna, nieco powyżej średniego wzrostu,
ubrany, możnaby powiedzieć, dość skromnie, a u boku miał miecz dorównujący swoją długością
mieczowi Hyrkańczyka.
Jednak ani nie jego odzienie, ani nie jego miecz sprawiły, że Conan zwrócił na niego uwagę.
Sprawiła to jego twarz. Jego dzikie rysy, głęboko poprzecinane grubymi zmarszczkami
nadającymi całej twarzy wyraz zmęczenia i zmizerowania. Małe blizny, niczym ślady szponów
dzikiej zwierzyny, znaczyły brodę i czoło; Conan mógłby przysiąc, że jego szare oczy nabierały
czasem takiego wyrazu, jakby ich właściciel był przerażonym, ściganym stworzeniem.
Cymeryjczyk pochylił się w kierunku tej kokietki Moranii i zapytał ją o imię owego mężczyzny,
bo nie uchwycił go, gdy byli sobie przedstawieni.
— Morloq z Nemedii — odpowiedziała. — To dziwny człowiek. Nie bardzo go lubię.
— A więc zapewne nie chce ulec twoim czarom, ty mała uwodzicielko? — mruknął, po wielu
latach przyjaźni nie czuły już ani na jej złość, ani jej kobiece sztuczki. Jednak ona nie zezłościła
się, tylko odpowiedziała mu niewinnie, spoglądając zalotnie spod przymkniętych powiek.
Conan długo przyglądał się Morloqowi, czując w sobie jakąś dziwną nim fascynację. Jadł
niewiele, ale dużo pił, rzadko się odzywał, a jeśli to robił, to tylko po to, żeby odpowiedzieć na
zadawane mu pytania.
Po chwili, gdy zaczęto wznosić toasty, Conan zauważył, że kompani Morloqa zaczęli go
namawiać, by wstał i wygłosił swój toast. Z początku odmawiał, ale w końcu wstał, pod wpływem
ich ciągłych namów i stał przez chwilę w ciszy z wzniesionym kielichem. Zdawał się dominować i
całkowicie kontrolować grupę biesiadników. A później z dzikim, szyderczym śmiechem, podniósł
kielich nad głowę.
— Za zdrowie Orykhsesa — krzyknął — który zniewolił diabły! I niech będzie trzykrotnie
przeklęty za te z nich, które mu się wymknęły!
Toast i przekleństwo w jednym! Wypito go w ciszy, wymieniając zdziwione, wątpiące
spojrzenia.
Tej nocy Conan wcześnie udał się na spoczynek, zmęczony długą, morską podróżą i z głową
kiwającą się od mocnego wina, którego Tao–Li zawsze miał duży zapas.
Jego pokój był na górnych piętrach zamku i rozciągał się z niego widok na lasy, na
południowym brzegu rzeki. Umeblowany był w prosty, ujmujący sposób, podobnie jak reszta
zamku.
Podszedł do okna i spojrzał na strażnika przemierzającego teren zamku tuż przy murach;
popatrzył na przestrzeń otaczającą zamek i rozciągającą się bezużytecznie w świetle księżyca; na
leżący za nią las; na cichą rzekę.
Z terenów nad brzegiem rzeki, zamieszkałych przez miejscową ludność, dobiegł go dziwny,
brzęczący dźwięk jakiegoś prymitywnego instrumentu, wygrywający barbarzyńskie tony.
Z ponurych cieni lasu wzniósł się złośliwy okrzyk jakiegoś tajemniczego, nocnego ptaka. Po
nim nastąpił koncert tysiąca innych głosów wydawanych przez najróżniejsze ptaki, stwory i diabeł
wie co jeszcze! Jakiś olbrzymi kot rozpoczął swoje jeżące włosy na głowie wycie. Wzdrygnął się i
odwrócił od okna. Z pewnością te śmiertelne ciemności nawiedzane były przez diabły.
Nagle Conan usłyszał pukanie do drzwi, więc otworzył je i ujrzał Morloqa.
Ten od razu podszedł do okna i spojrzał na księżyc, który płynął pełen majestatu i glorii po
niebie.
— Jest prawie pełnia, czyż nie, Conanie? — zauważył, odwracając się do Cymeryjczyka.
Conan skinął głową i mógłby przysiąc, że Morloq wzdrygnął się.
— Wybacz mi, nie będę cię więcej niepokoił — odwrócił się, by odejść, ale przy drzwiach
zatrzymał się i cofnął w stronę Conana.
— Conanie — głos jego był prawie szeptem i przepełniała go gwałtowność — cokolwiek byś
miał zamiar robić, upewnij się, że zamkniesz i zaryglujesz swoje drzwi na noc!
Po tych słowach odszedł, zostawiając Cymeryjczyka patrzącego za nim w pełnym
oszołomieniu.
Conan położył się spać i wkrótce zapadł w sen. Wciąż dobiegały go dalekie odgłosy
biesiadników. Pomimo wyczerpania, a może z jego powodu spał wyjątkowo czujnie. Co prawda
nie obudził się ani razu aż do poranka, ale cały czas hałas i dziwne odgłosy przypływały do niego
poprzez osłonę drzemki. Raz zdawało mu się, że ktoś mocuje się z jego zaryglowanymi drzwiami.
Jak można było się spodziewać, większość gości następnego dnia była w ponurych nastrojach i
rankiem pozostała w pokojach, schodząc na dół dość późno. Oprócz Tao–Li, tylko trzej mężczyźni
byli trzeźwi: Morloq, Hyrkańczyk Terhan Shah, oraz Conan. Hyrkańczyk nigdy nie tykał wina, a
mimo że Morloq wypił go niesamowite ilości nie miało ono na niego większego wpływu.
Kobiety powitały ich bardzo uprzejmie.
— Doprawdy, Conanie — zauważyła ta kocica Morania, wdzięcznie podając mu dłoń, co
sprawiło, że zaśmiał się pod nosem. — Miło mi przekonać się, że są tutaj prawdziwi wojownicy,
którzy bardziej dbają o nasze towarzystwo niż o kielich wina; bo większość mężczyzn jest
dzisiejszego poranka zadziwiająco oszołomiona.
A później rzekła przewracając swymi wspaniałymi oczami w sposób, jakiego nie da się opisać:
— Zdaje mi się, że ktoś był wczoraj zbyt pijany, by umieć zachować dyskrecję, a może raczej
nie był wystarczająco pijany. Bo, o ile nie zawodzą mnie moje zmysły, ktoś najwyraźniej mocował
się z moimi drzwiami późno w nocy.
— Ha! — krzyknął Conan, porwany złością. — Co za…!
— Nie. Cicho. — Rozejrzała się dokoła, jakby upewniając się, że są sami, a potem rzekła:
— Czyż to nie dziwne, że Morloq zanim udał się na spoczynek ostatniej nocy ostrzegł mnie,
bym dokładnie zamknęła drzwi?
— To dziwne — mruknął Conan, ale nie powiedział jej, że i jemu powiedział to samo.
— A czyż nie jest dziwnym, Conanie, że mimo iż Nemedyjczyk opuścił naszą salę nawet przed
tobą, wygląda, jakby nie spał całą noc?
Conan wzdrygnął się. Pomysły kobiet często bywają dziwne.
— Dziś w nocy — rzekła kokieteryjnie — zostawię moje drzwi otwarte i zobaczę, kogo złapię.
— Nie zrobisz tego.
Pokazała małe ząbki w pełnym politowania uśmiechu i wskazała na mały sztylet.
— Słuchaj, diabełku. Morloq dał mi to samo ostrzeżenie, które dał tobie. Cokolwiek wiedział i
kimkolwiek był ten, który myszkował po zamku ostatniej nocy, jego celem było z pewnością raczej
zabójstwo, niż miłosna przygoda. Musisz dobrze zaryglować drzwi. Yu–Lin dzieli z tobą pokój?
— Nie. A moją służącą wysyłam na noc do pokoi dla służby — zamruczała, spoglądając na
Conana zalotnie spod przymkniętych powiek.
— Sadząc po sposobie twego wyrażania się, ktoś mógłby sądzić, że jesteś dziewczyną bez
charakteru — powiedział Conan ze szczerością charakteryzującą długą z kimś przyjaźń. — Bądź
ostrożna, młoda damo, albo powiem twemu bratu, by dał ci dobre lanie.
Po tych słowach odszedł, aby przywitać się z Yu–Lin. Ta dziewczyna była zupełnym
przeciwieństwem Moranii. Była nieśmiała, skromna, nie tak piękna, jak Zamoranka, ale miała
atrakcyjną, niemalże dziecięcą urodę.
Z zewnątrz dobiegał jakiś harmider. Do bramy przybyła grupa uzbrojonych wojowników z
miejscowego plemienia, zatrzymano ich tam pod strażą. Wśród nich było sporo młodych
mężczyzn i kobiet, zupełnie nagich i mocno związanych. Byli niewolnikami, schwytanymi przez
wojownicze plemię i przyprowadzonymi na sprzedaż. Tao–Li osobiście miał dokonać ich
przeglądu.
Nastąpiło długie licytowanie cen, które szybko Conana znużyło, więc odszedł, zastanawiając
się, jak człowiek o pozycji Tao–Li może zniżyć się do takiego poziomu, aby osobiście handlować
ludzkim towarem.
Zawrócił jednak, gdy usłyszał, jak jeden z miejscowych handlarzy wstał i przerwał handel,
występując do Tao–Li z długą przemową.
Podczas, gdy tamci rozmawiali, podszedł Morloq i wtedy Tao–Li odwrócił się do nich i rzekł:
— Jeden z rębaczy drzewa z wioski, został ostatniej nocy pożarty przez lamparta albo jakieś
inne temu podobne zwierzę. Był to silny, młody człowiek, jeszcze nieżonaty.
— Lampart? Czy ktoś go widział? — spytał nagle Morloq, a gdy Tao–Li odparł, że nie, nikt go
nie widział, bo była noc, Morloq podniósł drżącą rękę i przeciągnął nią po czole, jakby ocierając z
niego zimny pot.
— Spójrz, Conanie — powiedział Tao–Li — mam tutaj niewolnika, cud nad cudami, który
pragnie być twój. Diabli wiedzą, dlaczego.
Przyprowadził młodego, szczupłego chłopaka, którego jedyną zaletą zdawał się być jego
radosny uśmiech.
— Jest twój — rzekł Tao–Li — jest dobrze wytrenowany i będzie z niego dobry sługa. Nie
zapomnij, że niewolnik ma przewagę nad służącym, bo jedyne, czego mu trzeba to trochę jedzenia
i miejsce do spania, a od czasu do czasu małe dotknięcie batem, żeby nie zapomniał, gdzie jest jego
miejsce.
Już wkrótce Conan dowiedział się, dlaczego Golhar chciał być jego, dlaczego wybrał właśnie
jego. Było to z powodu jego długich, czarnych włosów opadających aż na ramiona. Jak się
okazało, Conan był jedynym wśród zebranych, który miał tak długie włosy i Golhar siedział
godzinami, wpatrując się w nie z cichą admiracją, póki Conan nie kopnął go zdenerwowany
wpatrzonym w niego wzrokiem.
Tej właśnie nocy wybuchła bójka między Zarinhusem, a Jornem z Brythunii, którzy zawsze żyli
we wzajemnej wrogości, choć nie zawsze była ona widoczna dla postronnego oka.
Jak zwykle, kobieta była jej przyczyną. Morania oddawała się niewybrednym flirtom z
obydwoma.
Nie było to rozsądne. Jorn był dzikim, młodym głupcem. Zarinhus był pożądliwą bestią. Ale
kiedyż kobieta używa swego rozsądku?
Ich wzajemna wrogość wybuchła pełnym, morderczym ogniem, gdy Kothyjczyk usiłował
pocałować Moranię.
W jednej chwili starły się miecze. I zanim Tao–Li zdołał ich powstrzymać, Tethron wdarł się
między walczących, wyrwał im miecze z rąk i zmusił do cofnięcia się.
— Panowie — powiedział miękko, ale zdecydowanie — czyż przystoi takim wojownikom
walczyć o moją siostrę? Ty, Morania, idź do swojego pokoju w tej chwili i nie opuszczaj go, póki
nie dostaniesz mojego pozwolenia.
Morania oddaliła się, mimo swojej pozornej niezależności, bo nikt nie ośmieliłby się
przeciwstawić temu szczupłemu, niemalże zniewieściałemu młodzieńcowi, gdy jego usta
wykrzywiała tygrysia złość, a jego ciemne oczy płonęły morderczym blaskiem.
Przystąpiono do przeprosin, ale ze spojrzeń, jakie rywale rzucili na siebie, wszyscy zorientowali
się, że kłótnia nie została zapomniana, i że najmniejszy pretekst wystarczy, by znów rozbłysła
pełnym ogniem.
Późno w nocy, Conan obudził się nagle z dziwnym, niezrozumiałym uczuciem grozy. Nie
potrafił wyjaśnić, dlaczego. Wstał i zobaczył, że drzwi były zaryglowane, a ujrzawszy Golhara
śpiącego na podłodze, ze złością obudził go kopniakiem.
A gdy Golhar podniósł się pośpiesznie, rozcierając bolące miejsca, ciszę nocy przerwał dziki
wrzask, wrzask, który zadźwięczał w całym zamku, i po którym nastąpił zaniepokojony krzyk
strażnika obchodzącego mury; przepełniony grozą wrzask dobiegał z ust kobiecych.
Golhar skulił się i skoczył za sofę. Conan z impetem otworzył drzwi i pobiegł wzdłuż ciemnego
korytarza. Zbiegając w dół schodów wpadł na kogoś i razem upadli na ziemię.
Gdy łapiąc oddech, przeciwnik odezwał się, Conan rozpoznał głos Jorna. Pomógł mu się
podnieść i pobiegł dalej, a on za nim. Wrzaski ustały, ale cały zamek wypełniały najróżniejsze
odgłosy świadczące o powstałym zamieszaniu. Ludzie nawoływali się, słychać było szczęk stali,
zapalały się pochodnie. Tao–Li nawoływał żołnierzy. Słychać było kroki uzbrojonych mężczyzn,
biegających po komnatach i korytarzach, zderzających się ze sobą co chwila. W całym tym
zamieszaniu Jorn, Terhan Shah i Conan dotarli do pokoju Moranii w tej samej chwili, gdy Tethron
wpadł do środka i porwał swą siostrę w ramiona.
Inni też nadbiegli, przynosząc światła i broń, krzycząc i pytając, co się wydarzyło.
Dziewczyna leżała cicho w ramionach brata, jej ciemne włosy, rozpuszczone, opadały w
nieładzie na ramiona, jej delikatne, nocne odzienie było podarte i odsłaniało jej ponętne ciało. Na
rękach, piersiach i ramionach były długie ślady zadrapań.
Po chwili otworzyła oczy, coś wstrząsnęło gwałtownie jej ciałem i z całej siły przywarła do
Tethrona, błagając go, by nie pozwolił temu czemuś, by ją porwało.
— Drzwi! — załkała. — Zostawiłam drzwi otwarte. I coś wpełzło w ciemności do mojego
pokoju. Pchnęłam to nożem, ale to rzuciło się na mnie, zepchnęło mnie na podłogę i wbijało się we
mnie pazurami, drapiąc mnie, aż zemdlałam.
— Gdzie jest Zarinhus? — zapytał Hyrkańczyk, z dzikim błyskiem w ciemnych oczach.
Wszyscy popatrzyli po sobie. Wszyscy goście, oprócz Kothyjczyka, obecni byli w pokoju. Conan
zauważył, że Morloq przyglądał się przerażonej dziewczynie z jeszcze bardziej zagadkowym
wyrazem twarzy niż zwykle. Zauważył też, że nie miał przy sobie broni, co wydało się
Cymeryjczykowi dziwne.
— Tak, Zarinhus! — wrzasnął dziko Jorn. I połowa zebranych wyszła za Tao–Li na korytarz.
Pełni żądzy zemsty rozpoczęli przeszukiwanie zamku i znaleźli Zarinhusa w małym, ciemnym
holu. Leżał na twarzy we wciąż powiększającej się czerwonej kałuży.
— To dzieło jakiegoś tubylca! — krzyknął Jorn, wykrzywiając twarz.
— Bzdura! — wydarł się Tao–Li. — Żaden tubylec z zewnątrz nie prześliznąłby się
niezauważony przez żołnierzy. Wszyscy niewolnicy, łącznie z tymi należącymi do Zarinhusa byli
zamknięci i zaryglowani w osobnych pomieszczeniach, z wyjątkiem Golhara, który śpi w pokoju
Conana i z wyjątkiem służącej Yu–Lin.
— Ale któż inny mógłby uczynić coś takiego? — krzyknął Jorn ze złością.
— Ty! — powiedział nagle Conan — bo dlaczegóż miałbyś oddalać się od pokoju Moranii w
takim pośpiechu?
— Bądź przeklęty, ty kłamco! — krzyknął, a jego szybko dobyty miecz skierował się ku piersi
Conana; lecz, mimo że w istocie był szybki, Cymeryjczyk okazał się szybszy. Miecz Jorna uderzył
w ścianę, a on sam stał nieruchomo czując na swym gardle koniuszek miecza Conana.
— Związać go — powiedział Cymeryjczyk beznamiętnie.
— Odłóż broń, Conanie — rozkazał Tao–Li, stając po środku i biorąc sprawy w swoje ręce. —
Jornie, jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół, ale ja jestem tutaj jedynym prawem i muszę
spełnić swój obowiązek. Daj słowo, że nie będziesz próbował ucieczki.
— Daję słowo — odpowiedział Brythuńczyk spokojnie.
— Działałem bez rozmysłu. Proszę o wybaczenie. Nie uciekałem specjalnie, jednak komnaty i
korytarze tego przeklętego zamku są dla mnie, jak labirynt.
Ze wszystkich, prawdopodobnie tylko jeden mu uwierzył.
— Panowie! — wystąpił Morloq. — Ten młodzieniec jest niewinny. Przewróćcie Kothyjczyka.
Dwóch żołnierzy spełniło jego prośbę. Morloq wstrząsnął się i wskazał na rany. Wszyscy
spojrzeli raz, ale potem ze zgrozą odwrócili wzrok.
— Czyż człowiek mógł dokonać czegoś takiego?
— Nożem… — zasugerował ktoś.
— Żaden nóż nie zadaje takich ran — powiedział Hyrkańczyk.
— Zarinhus został rozerwany na strzępy szponami jakiejś dzikiej bestii.
Wszyscy rozejrzeli się wokół, jakby oczekując, że jakiś śmiertelny potwór wyłoni się z cieni.
Przeszukali zamek; każdy centymetr. Ale nie znaleźli żadnych śladów potwora.
Gdy Conan wrócił do swojej komnaty, nastawał już świt. Okazało się, że Golhar zabarykadował
się wewnątrz i prawie pół godziny zajęło Conanowi przekonanie go, by go wpuścił.
Natychmiast też odpłacił mu za takie potraktowanie go, mocnym kopniakiem i wytknął jego
tchórzostwo, a potem opowiedział mu, co wydarzyło się w zamku. Golhar rozumiał trochę Conana
i umiał mówić dziwną mieszanką językową, którą dumnie nazywał aquilońskim.
Usta Golhara otworzyły się, a w oczach jego widać było tylko olbrzymie białka, kiedy historia
osiągnęła swój punkt kulminacyjny.
— Jo, jo! — szepnął przerażony. — Co za potwór!
Nagle wpadł Conanowi do głowy pomysł. Słyszał wcześniej mętne opowieści, podobne do
legend, o diabelskim kulcie lamparta, który miał swoich wyznawców na Wybrzeżu. Żaden biały
człowiek z Zachodu nie widział nigdy tego obiektu czci, ale Tao–Li opowiadał historie o
ludziach–potworach, ubranych w skóry lamparcie, którzy wyłaniali się o północy z dżungli, by siać
mord i zniszczenie. Mrożący strach przeszył żyły Conana i po chwili chwycił Golhara uściskiem,
który sprawił, że aż zawył z bólu.
— Czy był to człowiek–lampart? — syknął, potrząsając nim bezlitośnie.
— Panie, panie — stęknął. — Ja dobry chłopiec! Pan, pan dostać człowieka! Więcej mówić nie!
— Powiesz mi! — warknął, ponawiając szarpaninę póki niewolnik słabo machając rękami w
geście protestu nie obiecał mu, że powie wszystko, co wie.
— Nie człowiek–lampart — wyszeptał, a jego oczy rozszerzyły się w nieziemskim przerażeniu.
— Księżyc, on w pełni, znaleźć drwala, on ślady pazurów. Znaleźć inny drwal. Duży Pan mówić:
lampart. On przychodzić i zabijać. Coś zabić człowiek–lampart! Duże pazury! Aj, aj! Księżyc w
pełni znowu. Coś przyjść do samotnej chaty; złapać kobieta, złapać i wbić się pazurami. Ktoś
znaleźć kobieta zabita. Duży Pan mówić: lampart. Znów księżyc w pełni i drwal znaleźć, znów
zabity. Teraz przyjść do zamku. Nie lampart. Ale zawsze ślady człowieka!
Conan wydał z siebie obłędny krzyk.
— To wszystko prawda — zapewniał Golhar. — Zawsze z miejsca zbrodni odchodziły ślady
ludzkich stóp.
— W takim razie, dlaczego tubylcy nie powiedzieli swemu Panu, że to coś może zacząć
polować na ludzi w zamku?
Na to Golhar wrócił do swego tajemniczego sposobu mówienia i szepnął Conanowi do ucha, że
ślady należały do kogoś, kto nosił buty!
Nawet zakładając, że Golhar kłamał, Conanowi przebiegły ciarki po plecach. Kto, w takim
razie, popełniał te wszystkie potworne morderstwa? Co sądzili o tym tubylcy?
A Golhar odpowiedział:
— Tao–Li.
Wtedy Conan już zupełnie nie wiedział, co sądzić. Co to wszystko oznaczało? Kto zabił
Kothyjczyka i usiłował skrzywdzić Moranię? I gdy od nowa przypominał sobie zaszłe wypadki,
zrozumiał, że celem był nie gwałt, lecz zabójstwo.
Dlaczego Morloq go ostrzegł? Skoro to zrobił, musiał wiedzieć o zbrodni, jednocześnie
mówiąc, że Jorn jest niewinny i co więcej, od razu to udawadniając?
Conan nie mógł pojąć tego wszystkiego.
Wieści o morderstwie dotarły do uszu niewolników, mimo że zrobiono wszystko, aby temu
zapobiec. Wkrótce też pojawili się, zaniepokojeni i zdenerwowani, i Tao–Li, po raz trzeci tego
dnia, musiał wychłostać niewolnika za jego bezczelność. Zamek opanowała atmosfera
przygnębienia.
Conan zastanawiał się, czy nie powinien opowiedzieć Tao–Li o tym, co usłyszał od Golhara.
Postanowił jednak tymczasowo się z tym wstrzymać.
Tego dnia kobiety pozostały w pokojach, a zachowanie mężczyzn było pełne niepokoju. Tao–Li
ogłosił, że straże zostaną podwojone oraz, że korytarze w zamku również będą strzeżone. Conan
natomiast myślał sobie, pełen cynizmu, że jeśli podejrzenia Golhara były prawdziwe, na niewiele
zdadzą się straże.
Conan nie był człowiekiem, który znosiłby tego typu sytuację ze spokojem. Więc, jak wszyscy
pili przed udaniem się na spoczynek, postawił swój kielich z impetem na stole i ze złością
oznajmił, że, bez względu na to, czym jest zabójca, człowiekiem, zwierzem, czy nawet samym
diabłem, on będzie spał tej nocy z drzwiami otwartymi na oścież. Po tych słowach udał się do
swego pokoju.
Ponownie, jak pierwszej nocy, przyszedł do niego Morloq. Twarz jego przypominała oblicze
kogoś, kto zajrzał właśnie w otchłanie piekielne.
— Przyszedłem — powiedział — aby poprosić cię Conanie, nie, raczej, aby cię nakłonić, byś
ponownie przemyślał swoją decyzję.
Conan pokręcił głową ze zniecierpliwieniem.
— Jesteś przekonany? Tak? W takim razie proszę cię, byś zrobił to dla mnie i abyś w chwili,
gdy wejdę do mojej komnaty zaryglował moje drzwi od zewnątrz.
Cymeryjczyk zrobił, o co go prosił Morloq, potem wrócił do swojej komnaty, a umysł jego
pogrążony był w labiryncie myśli. Wysłał wcześniej Golhara do pomieszczeń dla niewolników, a
sam ułożył miecz i nóż w zasięgu ręki. Nie poszedł do łóżka, tylko przycupnął w ciemności. Musiał
zrobić wszystko, by nie usnąć. Dlatego też zaczął rozmyślać nad dziwnymi słowami Morloqa. Zdał
mu się bardzo podekscytowany; jego oczy zdradzały upiorne tajemnice znane tylko jemu jednemu.
Ale twarz jego nie była twarzą złego człowieka.
Nagle przyszedł Conanowi do głowy pomysł, by pójść do jego komnaty i z nim porozmawiać.
Spacer po ciemnych korytarzach był wstrząsającym doświadczeniem, ale w końcu stanął przed
drzwiami Morloqa. Zawołał go po cichu. Jednak nie dobiegła go żadna odpowiedź. Wyciągnął
rękę i poczuł tylko pod nią resztki połamanego drewna. Natychmiast też potarł krzesiwo, które ze
sobą przyniósł i nagły błysk światła ukazał mu wielkie, dębowe drzwi zwisające z potężnych
zawiasów; drzwi były połamane, wyrwane od wewnątrz. A komnata Morloqa była pusta.
Jakiś instynkt nakazał Conanowi pośpiesznie wrócić do swojej komnaty, pośpiesznie, ale cicho,
ostrożnie przebierając bosymi nogami. I gdy zbliżał się do drzwi, wyczuł, że coś czai się przed nim
w ciemności. Coś, co nadpełzło z bocznego korytarza i wolno przesuwało się w jego stronę.
W nagłym porywie paniki i strachu skoczył, dziko i na oślep przecinając ciemności. Zaciśnięta
pięść Conana natknęła się na ludzką głowę i coś upadło z hukiem. Znów potarł krzesiwo; na
podłodze leżał nieprzytomny człowiek i był to Morloq.
Zapalił pochodnię i wetknął ją w uchwyt na ścianie i w tej samej chwili Morloq otworzył oczy i
podniósł się z trudem.
— To ty! — krzyknął Conan, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. — Ty, spośród tych
wszystkich ludzi, to właśnie ty!
Lekko skinął głową.
— To ty zabiłeś Zarinhusa?
— Tak.
Cymeryjczyk usiłował powstrzymać napływającą falę przerażenia.
— Słuchaj — Morloq podniósł rękę. — Weź swój miecz i przeszyj mnie nim. Nikt ci nic nie
zrobi.
— Nie! — wrzasnął Conan. — Nie mogę!
— W takim razie pośpiesz się — powiedział nagląco — wejdź do pokoju i zarygluj drzwi.
Szybko! To wróci!
— Co wróci? — zapytał przerażony Conan. — Jeśli może zranić mnie, to może i ciebie. Chodź
ze mną do komnaty.
— Nie, nie! — niemalże załkał, odskakując od jego wyciągniętych ramion. — Szybko, szybko!
To zostawiło mnie na chwilę, ale wróci. — A potem zawył głosem pełnym przerażenia. — To
wraca! Jest już tutaj!
Conan poczuł coś, jakąś bezkształtną masę, gdzieś w pobliżu. Coś, co przepełniłoby lękiem
serce każdego.
Morloq stał na szeroko rozstawionych nogach, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Muskuły
napinały mu się pod skórą, oczy rozszerzały się i zwężały, a na czole wyszły żyły, jakby pod
wpływem olbrzymiego, fizycznego wysiłku. Gdy Conan tak patrzył, bezkształtna masa zaczęła z
nicości przybierać jakąś mętną postać. Niczym cień zbliżała się do Morloqa.
Otaczała go i brała w posiadanie! Na Croma, wnikała w niego, stając się jednym z nim
człowiekiem!
Morloq zachwiał się i wydał z siebie ciężki oddech. Ponura rzecz znikła. Nemedyjczyk
ponownie się zachwiał. Później odwrócił się w stronę Conana i… niech Crom pozwoli nigdy
więcej nie zobaczyć takiej twarzy.
Była to przerażająca twarz bestii. Oczy płonęły przerażającym blaskiem, okrutne usta były
odchylone ukazując błyszczące zęby, które przypominały bardziej zwierzęce kły niż ludzkie zęby.
To coś, nie można bowiem nazwać tego ludzką istotą, zaczęło zbliżać się do Conana. Dysząc
ciężko Cymeryjczyk skoczył do tyłu i za drzwi w chwili, gdy ona skoczyła w powietrze susem, jaki
natychmiast skojarzył się Conanowi ze skokiem wilka. Zatrzasnął drzwi, przytrzymując je przed
naporem bestii, która nacierała na nie całym swoim ciężarem. Przeklinał siebie, że odpiął miecz,
który leżał teraz w odległym rogu komnaty.
Bestia w końcu ustąpiła i Conan usłyszał, jak powoli oddala się korytarzem. Niemalże omdlały
i zupełnie wyczerpany usiadł, wyczekując i nasłuchując. Przez otwarte okno czuć było powiew
wiatru niosący ze sobą wszystkie zapachy dżungli; zarówno te pikantne, zachęcające, jak i
odrażające zapachy zgnilizny. Z pobliskiej wioski dobiegły odgłosy bębnów. Inne bębny
odpowiedziały gdzieś z oddali, znad rzeki i z gąszczy. A potem w dżungli zabrzmiał długi,
przeszywający skowyt wilka, wypełniając wszystko grozą. Serce skoczyło Conanowi do gardła.
Świt przyniósł ze sobą opowieść przerażonych mieszkańców wioski, o kobiecie, która została
nocą rozerwana na strzępy przez jakąś dziką bestię. Cymeryjczyk poszedł do Morloqa.
Po drodze napotkał Tao–Li. Był zdenerwowany i poruszony.
— Coś piekielnego dzieje się w tym zamku — powiedział. — Ostatniej nocy, mimo że nic
nikomu nie powiedziałem, coś rzuciło się na jednego ze strażników, zerwało z niego skórzane
okrycie i pognało za nim aż do barbakanu. Co więcej, ktoś zamknął Morloqa w jego pokoju i był on
zmuszony rozwalić drzwi, aby się wydostać.
Odszedł, nadal mrucząc coś do siebie, a Conan zaczął schodzić na dół, jeszcze bardziej
zdziwiony niż przedtem.
Morloq siedział na stołku, wyglądając przez okno. Jego wygląd zdradzał niesamowite
wyczerpanie.
Jego włosy były potargane, a ubranie było w nieładzie. Conan z przerażeniem zauważył
czerwone ślady na jego dłoniach. Paznokcie miał połamane.
Spojrzał na Conana, gdy wszedł i skinął ręką, by usiadł. Jego twarz wyrażała lęk i zmęczenie,
ale była to twarz ludzkiej istoty.
Po chwili milczenia odezwał się.
— Opowiem ci moją dziwną historię. Nigdy przedtem nie mówiłem o tym nikomu i nie wiem,
dlaczego chcę tobie o tym opowiedzieć, skoro i tak wiem, że mi nie uwierzysz.
Ale Conan wysłuchał tej opowieści i z pewnością była to najdziwniejsza, najbardziej
fantastyczna historia, jaką kiedykolwiek usłyszały ludzkie uszy.
— Wiele lat temu — powiedział Nemedyjczyk — byłem w północnej Nemedii na misji
wojskowej. Zmuszono mnie, bym samodzielnie przeszedł przez nawiedzone lasy Volsefere. W
tych właśnie przerażających lasach napiętnowała mnie jakaś nieludzka istota, upiorne stworzenie
— wilkołak. Stoczyłem z nim walkę w pełni księżyca i udało mi się go zabić. A prawdą jest, że gdy
wilkołak zostanie zabity w swej półludzkiej postaci, jego duch będzie nawiedzał zabójcę przez całą
wieczność. I tylko, gdy zostanie zabity pod postacią wilka, piekło pochłonie jego duszę.
Prawdziwy wilkołak nie jest, jak wielu sądzi, człowiekiem, który może przyjąć postać wilka, tylko
wilkiem, który przyjmuje postać człowieka!
Posłuchaj mój przyjacielu, a wyjawię ci mądrość, piekielną wiedzę, jaką posiadłem uczyniwszy
wiele przerażających rzeczy, wyjawioną mi wśród upiornych cieni ciemnych lasów, gdzie grasują
potwory i nieludzkie stwory.
Na początku świat był dziwny, jakby bez kształtu. Groteskowe stwory wałęsały się po dżungli.
Wyrwane z innego świata starożytne demony i upiory nadeszły w wielkiej liczbie i osiedliły się w
nowszym, młodszym świecie. Siły zła i dobra długo prowadziły ze sobą walkę.
Dziwny stwór, zwany człowiekiem, wkroczył między inne stworzenia i ponieważ zarówno
dobro, jak i zło muszą przyjąć jakąś konkretną formę, aby zaspokoić swe pragnienia, dobre duchy
weszły w człowieka. Upiory wcieliły się w inne stworzenia, gady i ptaki; a dawna walka nadal
zapamiętale się toczyła. Ale człowiek zwyciężył. Olbrzymie smoki i węże zostały zabite, a wraz z
nimi umarły demony. W końcu Orykhses, najmądrzejszy spośród gatunku ludzkiego, wydał wielką
wojnę tym, które jeszcze zostały i przy pomocy swojej mądrości zabił je lub pojmał w niewolę.
Jednak niektóre z nich były tak zapamiętałe i dzikie, a jednocześnie nieustraszone, mimo że
Orykhses walczył z nimi długo, nie mógł ich pokonać. Te przyjęły postać wilków. Wraz z
upływem wieków, wilk i demon stały się jednym. Upiór nie mógł już z własnej woli opuścić ciała
wilka. W wielu wypadkach dzikość wilka zwyciężyła nad subtelnością ducha i zupełnie go
zdominowała, tak więc znowu wilk stał się tylko wilkiem, dzikim, chytrym, niebezpiecznym
stworzeniem. Ale jeśli chodzi o wilkołaki, to nadal jest ich wiele, nawet w dzisiejszych czasach. I
gdy nastaje pełnia księżyca, wilk może przyjąć formę człowieka lub pół–człowieka. A gdy księżyc
dochodzi do zenitu, znów zwycięża w wilkołaku wilczy duch i ponownie wraca do swojej
pierwotnej postaci. Jednak, gdy zostanie zabity pod ludzką postacią, duch uwalnia się i nawiedza
zabójcę do końca jego dni.
Posłuchaj teraz. Pomyślałem o tym, by zabić tę bestię, jak już przeobrazi się w swoją prawdziwą
postać. Ale zabiłem go o sekundę za wcześnie. Księżyc, mimo że podchodził do zenitu, jeszcze go
nie dosięgnął, a bestia nie w pełni jeszcze przeobraziła się w wilka.
Nie wiedziałem nic o tym i po prostu poszedłem swoją drogą. Jednak gdy ponownie nastała
pełnia, zacząłem wyczuwać na sobie wpływ jakichś dziwnych, tajemniczych sił. Powietrze zaczęła
wypełniać atmosfera panicznego strachu, a ja uświadamiałem sobie jakieś niewytłumaczalne,
zgubne impulsy drgające we mnie.
Którejś nocy w małej wiosce, w środku olbrzymiego lasu, coś opętało mnie z pełną mocą. Była
noc, a księżyc, prawie w pełni, wschodził nad lasem. A między mną, a księżycem zobaczyłem
wilczy łeb, unoszący się w powietrzu, upiorny i ledwo widoczny!
Niewiele pamiętam z tego, co wydarzyło się później. Słabo pamiętam, jak wszedłem w wąską,
cichą ulicę, jak tam mocowałem się i na próżno usiłowałem oprzeć jakiejś sile. A reszta jest tylko
czerwoną plamą w mojej pamięci. Gdy doszedłem do siebie następnego ranka zobaczyłem, że
moje ubranie i ręce poplamione były krwią; usłyszałem przerażone krzyki wieśniaków i ich
opowieści o dwojgu kochanków, którzy zostali zamordowani w potworny sposób zaraz za wioską,
rozerwani na strzępy, jakby przez dzikie zwierzęta, jakby przez wilki.
Uciekłem z wioski, daleko, ale nie uciekłem sam. W ciągu dnia nie czułem przy sobie obecności
mego prześladowcy, ale gdy zapadała noc i wschodził księżyc, wyruszałem w ciemny las, jako
potwór, morderca, zły duch w ludzkim ciele.
Na Croma, ileż walk stoczyłem! Ale to coś zawsze mnie zdołało pokonać i ponownie wysyłało
mnie w poszukiwaniu nowej ofiary. Ale, gdy księżyc wychodził z pełni, moc stworzenia nade mną
słabła nagle. I nie powracała wcześniej niż trzy dni przed kolejną pełnią.
Od tego czasu przemierzam świat, wciąż poszukując ucieczki. A to coś wciąż za mną podąża i
bierze w posiadanie moje ciało za każdym razem, gdy następuje pełnia. Mitro, wybacz mi!
Uczyniłem wiele zła!
Już dawno sam bym się zabił, ale nie śmiem tego uczynić. Bowiem dusza samobójcy jest
przeklęta i wówczas moja dusza na zawsze pochłonięta zostałaby przez ognie piekielne. A co
jeszcze gorsze, moje ciało na zawsze wędrowałoby po świecie, zamieszkałe przez ducha
wilkołaka! Czyż nie jest to najbardziej upiorna myśl?
Ponadto zdaję się być nieczułym na ludzką broń. Wiele już mieczy i noży wbijanych było w
moje ciało. Ale żaden nie odebrał mi życia. W Koth pojmano mnie i zaprowadzono mnie pod
topór. I, mimo że chętnie umieściłbym pod nią swą głowę, coś znów mnie opanowało i kazało
rozerwać kajdany, zadać śmierć strażnikom i uciec. Byłem w wielu miejscach na świecie, a szlak
moich wędrówek naznaczony jest licznymi ofiarami. Łańcuchy ani cele więzienne nie są w stanie
mnie zatrzymać. Już na zawsze będę związany z tym złym duchem, który mnie opętał.
W geście rozpaczy przyjąłem zaproszenie Tao–Li, bo tutaj nikt, oprócz ciebie, nie wie o moim
potwornym, podwójnym życiu, bo nikt nie jest w stanie rozpoznać mnie, gdy demon wciela się we
mnie; a niewielu, którzy mnie widzieli przeżyli, by mogli o tym opowiedzieć.
Moje dłonie są splamione, a moja dusza skazana na wieczne potępienie. Mój umysł rozdarty jest
z powodu żalu za wszystkie moje zbrodnie. A mimo to, nie mogę nic uczynić, aby sobie pomóc.
Jestem pewien, Conanie, że żaden człowiek nie zaznał nigdy piekła, przez jakie przechodzę.
Tak, zabiłem Zarinhusa i usiłowałem zamordować Moranię. Nie wiem, czemu tego nie
uczyniłem, bo zabijałem zarówno kobiety, jak i mężczyzn.
A teraz, zechciej wziąć swój miecz i przeszyj mnie nim, a ja z ostatnim tchnieniem podziękuję
ci.
Znasz moją historię i masz przed sobą straconego człowieka opętanego przez demony, i nie
mającego szansy znalezienia spokoju przez całą wieczność.
Umysł Conana wrzał pod wpływem usłyszanej historii. Opuścił pokój Morloqa. Nie miał
pojęcia, co począć. Zdawało mu się prawdopodobne, że Morloq mógł zabić wszystkich w zamku,
ale nie był w stanie zmusić się do przekazania tej historii Tao–Li. W głębi duszy żal mu było
Nemedyjczyka.
Nikomu więc nic nie powiedział. W ciągu następnych dni wykorzystywał każdą okazję, by
spotkać Morloqa i z nim porozmawiać. Nawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń.
Mniej więcej w tym samym czasie ten diabeł Golhar zaczął zachowywać się w jakiś dziwnie
podekscytowany sposób, jakby wiedział o czymś, co koniecznie chciał powiedzieć Conanowi, ale
się bał.
Tak oto dni mijały na ucztowaniu, pijatykach i polowaniach. Aż którejś nocy Morlog przyszedł
do komnaty Conana i bez słowa wskazał na wschodzący księżyc.
— Spójrz tylko — powiedział — mam pewien plan. Udam, że wybieram się do dżungli na
polowanie i wyruszę, niby na kilka dni, ale w nocy wrócę do zamku, a ty musisz zamknąć mnie w
lochu, który używany jest jako spichlerz.
Tak też uczynili, a Conan schodził na dół dwa razy dziennie, aby zanieść przyjacielowi trochę
jedzenia i picia. Morloq upierał się, że pozostanie w lochu nawet za dnia, bo, mimo że nieczysta
moc, jaka go opętała, nigdy wcześniej nie zdradzała swych wpływów w ciągu dnia, i mimo że w
tym czasie zdawała się być zupełnie bezsilna, nie chciał podejmować żadnego ryzyka.
W tym samym mniej więcej czasie Conan zauważył, że kuzyn Tao–Li, Ta–Yon, coraz więcej
uwagi poświęcał Yu–Lin, która była jego daleką krewną i zdawała się z niechęcią przyjmować te
objawy zainteresowania jej osobą.
Gdyby Conan miał jakąkolwiek okazję, to z przyjemnością wyzwałby go za to na pojedynek, bo
tak bardzo go nienawidził, ale w tej sytuacji nie była to jego sprawa. Mimo wszystko zdawało mu
się jednak, że Yu–Lin obawiała się go.
Oprócz tego jego przyjaciel Tethron został oczarowany przez śliczniutką Khitajkę i słodko się z
nią codziennie kochał.
A Morloq siedział w swojej celi rozważając wszystkie swoje potworne czyny, aż w końcu w
rozpaczy zaczął walić gołymi rękami w kraty.
Terhan Shah z kolei wałęsał się po zamku zły niczym głodny wilk.
Inni goście jeździli konno, kłócili się i wspólnie pili.
Golhar zawsze czaił się gdzieś w pobliżu i wpatrywał w Conana swymi ślepiami, jakby w
każdej chwili gotowy do przekazania mu jakiejś informacji szczególnej wagi. Nic więc chyba
dziwnego, że nerwy Cymeryjczyka znajdowały się w stanie krytycznym.
Każdego dnia miejscowa ludność stawała się coraz bardziej zgryźliwa, ponura i niesforna.
Którejś nocy, niedługo przed pełnią księżyca, Conan wszedł do lochu, gdzie siedział Morloq.
Nemedyjczyk w popłochu spojrzał na Conana.
— Wiele ryzykujesz przychodząc do mnie nocą. Cymeryjczyk wzruszył ramionami siadając
obok niego.
Małe, zakratowane okienko wpuszczało nocne zapachy i dźwięki z pobliskiej dżungli.
— Posłuchaj miejscowych bębnów — powiedział Conan. — Przez ostatni tydzień słychać je
było prawie bezustannie.
Morloq skinął głową.
— Tubylcy są niespokojni. Zdaje mi się, że planują bunt. Czy zauważyłeś, że Ta–Yon spędza w
ich towarzystwie dużo czasu?
— Nie — odpowiedział Conan — ale wydaje mi się prawdopodobne, że między nim, a
Tethronem nastąpi rozłam. Tethron zaleca się chyba do Yu–Lin.
Tak sobie gawędzili, aż nagle Nemedyjczyk zamilkł, jakby pod wpływem dziwnego nastroju.
Mówił do Cymeryjczyka monosylabami.
Księżyc wstał i zdawał się zerkać do celi przez zakratowane okno. Twarz Morloqa rozjaśniła się
w świetle jego promieni.
I nagle Conana ogarnęło dziwne uczucie. Na ścianie za Morloqem pojawił się cień, cień, który
wyraźnie przypominał wilczy łeb!
W tej samej chwili Morloq poczuł na sobie jego wpływ. Z krzykiem zerwał się ze stołka.
Z przerażeniem wskazał na cień, a Conan natychmiast drżącymi rękami zatrzasnął i zaryglował
za sobą drzwi w tym samym momencie czując opadający na nie ciężar. Podczas gdy biegł w górę
schodów dobiegały go odgłosy dzikiej szamotaniny i walenia w żelazne drzwi. Jednak nawet pod
wpływem całej mocy wilkołaka drzwi nie ustąpiły.
Gdy tylko wszedł do swojej komnaty, Golhar podskoczył do niego i w końcu wyrzucił z siebie
opowieść, którą ukrywał od wielu dni.
Conan słuchał z niedowierzaniem, a gdy dobiegła końca, wyskoczył z pokoju w poszukiwaniu
Tao–Li.
Powiedziano mu, że Ta–Yon poprosił go, by mu towarzyszył do wioski w celu zorganizowania
sprzedaży niewolników.
Tym, który to powiedział Conanowi był Terhan Shah, a gdy w kilku słowach Conan streścił mu,
co usłyszał od Golhara, pobiegł dalej wraz z nim.
Razem wybiegli przez bramę zamkową rzucając tylko jedno słowo strażnikom i udali się w
kierunku wioski.
„Tao–Li, miej się na baczności i nie chowaj miecza zbyt głęboko w pochwę! Głupiec! Cóż za
głupiec, by pójść w ciemną noc z Ta–Yonem, tym zdrajcą!”, — myślał gorączkowo Conan.
Gdy ich dogonili, zbliżali się już do wioski.
— Tao–Li! — krzyknął Cymeryjczyk. — Wracaj natychmiast do zamku. Ta–Yon sprzedaje cię
w ręce tubylców! Golhar powiedział mi, że Ta–Yon pożąda twego bogactwa, a równie mocno
pragnie Yu–Lin! Jakiś przerażony tubylec bełkotał coś o śladach obutych stóp w pobliżu miejsca,
gdzie zabito drwali i Ta–Yon wmówił ludziom z pobliskich wiosek, że to ty jesteś mordercą! Dziś
w nocy mieli zorganizować powstanie i zabić wszystkich w zamku oprócz Ta–Yona! Czyż nie
wierzysz mi, Tao–Li?
— Czy to prawda, Ta–Yonie? — zapytał Tao–Li zdumiony.
Ta–Yon zaśmiał się z politowaniem.
— Ten głupiec mówi prawdę — powiedział. — Ale i tak nic ci to nie pomoże. Ho!
Krzyknął, jednocześnie dając dużego susa w kierunku Tao–Li. Stal błysnęła w świetle księżyca,
ale miecz Conana przebił Ta–Yona nim tamten zdążył zrobić drugi krok.
W tej samej chwili wyrosły wokół nich cienie. Potem była już walka pierś w pierś, miecz ścierał
się z mieczem, a nóż z nożem. Trzech mężczyzn przeciwko setce. Mignęły włócznie, a z dzikich
gardeł wyrwał się krwiożerczy ryk. Conan zabił trzech tubylców trzema ciosami, a potem ruszył
dalej w sam środek kotłującego się kłębowiska. W chwilę później Tao–Li opadł na niego z jedną
strzałą sterczącą z ramienia, a drugą wbitą w nogę. Nad nimi stał Terhan Shah. Jego miecz poruszał
się niczym żywe stworzenie. Jednocześnie nadciągnęła grupa strażników i udało im się wycofać do
zamku.
Czarne hordy ruszyły za nimi. Włócznie pobłyskiwały niczym fale stali, w niebo wznosiły się
grzmiące dzikie ryki.
Co chwilę nowa ich fala szturmowała zbocza, przelewała się przez fosę, aż w końcu całymi
gromadami przewalali się przez palisadę. Równie często ostrza obrońców uniemożliwiały im
dalszy atak i zrzucały ich z murów.
Ograbili i podpalili spichlerze. Płomienie wtopiły się w światło księżyca. Tuż za rzeką
znajdował się większy magazyn i wokół niego zebrały się grupy tubylców plądrując i kradnąc.
— Gdyby tak któryś rzucił pochodnię… — powiedział Tao–Li — nie trzymamy tam niczego
cennego oprócz kilku szkatułek z trującym proszkiem z Czarnego Lotosu. Nie ośmieliłem się
trzymać czegoś tak trującego w zamku. Wszystkie plemiona znad rzeki i wybrzeża zebrały się na tę
dzisiejszą masakrę, a wszystkie moje statki są na morzach. Może przez jakiś czas uda nam się
bronić, ale w końcu dostaną się tutaj i urządzą sobie z nas rzeź.
Conan pośpiesznie udał się do lochu, gdzie siedział Morloq. Zawołał go spoza drzwi, a on
pozwolił mu wejść mówiąc głosem, który od razu pozwalał zgadnąć, że demon opuścił go,
przynajmniej tymczasem.
— Okoliczne plemiona wznieciły powstanie — powiedział Conan.
— Tyle sam zdążyłem się zorientować. I jak toczy się bitwa?
W szczegółach opowiedział mu o zdradzie i walce, i wspomniał o przechowywanym proszku
Czarnego Lotosu po drugiej stronie rzeki. Morloq zerwał się na równe nogi.
— Ha, na moją potępioną duszę! — wrzasnął. — Jeszcze raz zagram w kości z piekłem!
Szybko, pomóż mi się wydostać z zamku! Spróbuję przepłynąć rzekę i rozbić te szkatułki!
— To szaleństwo! — krzyknął Conan. — Między palisadami, a rzeką jest z tysiąc
buntowników, a dalej ze trzy razy więcej! A rzeka roi się od krokodyli!
— Mimo wszystko spróbuję! — odpowiedział, a twarz jego zajaśniała nagłym blaskiem. —
Jeśli mi się uda, to kilka tysięcy tubylców uśnie na wieki, a jeśl