ROBERT E HOWARD ROBERT JORRDAN CONAN KRWAWY MONOLIT PRZEKŁAD KATARZYNA PAWLAK ROZDZIAŁ I Po opuszczeniu Shantharionu Conan i Thanar* udali się na południe, do Turami. W Forcie Wakla, w którym Conan rozstał się z Bossończykiem, dotarła do niego wiadomość od starego przyjaciela Tao–Li, zapraszająca Cymeryjczyka do zamku niedaleko Ruo–Gen w Khitaju. Po długiej podróży drogą morską, Conan dotarł do Khitaju. Na zamku byli już wszyscy zaproszeni goście, wśród których było wielu przyjaciół Conana. W tym doborowym towarzystwie nie brakowało oczywiście pięknych kobiet, wśród których prym wiodły Yu–Lin siostra Tao–Li, i Zamoranka Morania. Niedługo jednak dane im było cieszyć się wspaniałymi polowaniami i rozkoszować się jedzeniem ze stołów zastawionych z królewskim przepychem. Spokój ich został zakłócony przez dziwne wydarzenia w okolicy, jak i wkrótce na samym zamku. NOCNY DEMON Conan przeklął pod nosem błoto, jakim pokryty był cały brzeg i wolnym krokiem udał się główną ulicą w stronę zamku, gdzie zmierzał w odpowiedzi na zaproszenie starego przyjaciela Tao–Li. Tao–Li był dziwnym, ale dalekowzrocznym człowiekiem — silnym człowiekiem, który widział rzeczy, o jakich jego współcześni nawet nie śnili. Może w jego żyłach płynęła krew starożytnych, którzy to, jak mówią czarnoksiężnicy, w dawnych wiekach rządzili morzami i budowali miasta w głębi lądu. Jego plan na sukces był dziwny, jednak udany; niewielu ludzi pomyślałoby o takim rozwiązaniu, a jeszcze mniejszej liczbie, by się to udało. Jego zamek znajdował się na wybrzeżu ciemnego, tajemniczego kontynentu, stanowiącego ciągłe wyzwanie dla odważnych. Tam właśnie, niedaleko małej zatoki, wyrżnął gęstą dżunglę, zbudował swój zamek i swoje spichlerze, i bezlitosną ręką wydobywał bogactwa ziemi. Miał cztery statki: trzy mniejsze i jeden olbrzymi galeon. Podróżowały one pomiędzy jego terytoriami, a miastami Kosali, Stygii, Zingary, a nawet Vanaheimu, z dużymi ładunkami przedziwnego drewna, kości słoniowej, niewolników; tysiącami dziwnych bogactw, jakie Tao–Li posiadł przez handel lub podbój. Dzikie przedsięwzięcie i jeszcze dzikszy handel. Mógłby wyczarować z tego mrocznego lądu całe imperium, gdyby nie Ta–Yon o twarzy szczura, jego bratanek. Przy malej, płytkiej przystani znajdowało się rozległe nabrzeże. Zejście na ląd prowadziło w górę małego wzniesienia, po obu stronach, którego znajdowały się podobne do małych chatek spichlerze, a przy szerokiej, płytkiej fosie, kończyło się. Nad fosą znajdował się wąski most, a za nim wysoka palisada z wbitych w ziemię pni. Palisada ta otaczała cały zamek. Sam zamek zbudowany był na miarę innej, wcześniejszej epoki. Nacisk położony był bardziej na jego obronność niż piękno. Zbudowany był z kamienia, przyniesionego tutaj z głębi lądu i nosił na sobie ślady wielu lat ciężkiej, niewolniczej pracy tysięcy niewolników, a teraz, już w pełni wykończony, wyglądał na twierdzę nie do zdobycia. Taki też był zamiar budowniczych, ponieważ wybrzeża notorycznie nawiedzane były przez piratów, a także w każdej chwili groziło powstanie miejscowych ludów. Z każdej strony zamku wycięto dżunglę na kilometr i na oczyszczonym terenie zbudowano drogi. Wszystko to wymagało olbrzymiego nakładu pracy, jednak w okolicy nie brakowało siły ludzkiej. Wystarczyło dać mały prezent wodzowi, a on zorganizował wszystko, co było potrzebne. A Khitajczycy wiedzą, jak sprawić, by ludzie dobrze pracowali! Niecałe trzysta metrów na wschód od zamku płynęła szeroka, płytka rzeka wpadająca do zatoki. Jednak jej nazwa kompletnie umknęła z pamięci Conana. Była to jakaś barbarzyńska nazwa, której nigdy nie mógł poprawnie wypowiedzieć. Zorientował się, że nie był jedynym zaproszonym do zamku. Zdaje się, że Tao–Li raz do roku zbierał grupę wesołych kompanów w swoim samotnym zamku i oddawał się uciechom przez kilka tygodni, aby odbić sobie pozostałe tygodnie ciężkiej pracy i samotności. Prawdę mówiąc, gdy Conan wszedł, była już prawie noc, a zabawa była w pełni. Przyjęto go z wielką radością. Przedstawiono nieznajomym, a jego przyjaciele wylewnie się z nim witali. Był jednak zbyt zmęczony, aby brać pełny udział w uciechach. Jadł więc tylko i pił w spokoju, przysłuchując się toastom, pieśniom, i obserwując biesiadników. Oczywiście dobrze znał Tao–Li, jako że był jego bliskim przyjacielem przez wiele lat; również jego śliczną siostrę Yu–Lin, która była główną przyczyną, dla jakiej w ogóle przyjął zaproszenie przyjazdu do tej śmierdzącej dziury, na końcu świata. Ta–Yon, którego także Conan znał i nie darzył sympatią, był przebiegłym, fałszywym człowiekiem z twarzą szczura. Poza tym był tam jego stary, dobry przyjaciel, Zamorańczyk Tethron i jego siostra Morania, która, jak zwykle, robiła oczy do wszystkich zebranych mężczyzn. Poza tym był tam też niski, krępy Kothyjczyk nazywający się Zarinhus; również Jorn, niechlujny szlachcic z Brythunii; także Terhan Shah, szczupły, cichy mężczyzna o ciemnej karnacji, nazywający siebie Hyrkańczykiem i zawsze noszący u pasa miecz niemal dłuższy od niego samego. Byli też inni, mężczyźni i kobiety, których już znał, ale było to tak dawno, że ich imiona wyleciały Conanowi już z pamięci. Jednakże był tam jeden człowiek, którego twarz przykuła jego wzrok, niczym magnes przyciągający stal. Był to potężnie zbudowany mężczyzna, nieco powyżej średniego wzrostu, ubrany, możnaby powiedzieć, dość skromnie, a u boku miał miecz dorównujący swoją długością mieczowi Hyrkańczyka. Jednak ani nie jego odzienie, ani nie jego miecz sprawiły, że Conan zwrócił na niego uwagę. Sprawiła to jego twarz. Jego dzikie rysy, głęboko poprzecinane grubymi zmarszczkami nadającymi całej twarzy wyraz zmęczenia i zmizerowania. Małe blizny, niczym ślady szponów dzikiej zwierzyny, znaczyły brodę i czoło; Conan mógłby przysiąc, że jego szare oczy nabierały czasem takiego wyrazu, jakby ich właściciel był przerażonym, ściganym stworzeniem. Cymeryjczyk pochylił się w kierunku tej kokietki Moranii i zapytał ją o imię owego mężczyzny, bo nie uchwycił go, gdy byli sobie przedstawieni. — Morloq z Nemedii — odpowiedziała. — To dziwny człowiek. Nie bardzo go lubię. — A więc zapewne nie chce ulec twoim czarom, ty mała uwodzicielko? — mruknął, po wielu latach przyjaźni nie czuły już ani na jej złość, ani jej kobiece sztuczki. Jednak ona nie zezłościła się, tylko odpowiedziała mu niewinnie, spoglądając zalotnie spod przymkniętych powiek. Conan długo przyglądał się Morloqowi, czując w sobie jakąś dziwną nim fascynację. Jadł niewiele, ale dużo pił, rzadko się odzywał, a jeśli to robił, to tylko po to, żeby odpowiedzieć na zadawane mu pytania. Po chwili, gdy zaczęto wznosić toasty, Conan zauważył, że kompani Morloqa zaczęli go namawiać, by wstał i wygłosił swój toast. Z początku odmawiał, ale w końcu wstał, pod wpływem ich ciągłych namów i stał przez chwilę w ciszy z wzniesionym kielichem. Zdawał się dominować i całkowicie kontrolować grupę biesiadników. A później z dzikim, szyderczym śmiechem, podniósł kielich nad głowę. — Za zdrowie Orykhsesa — krzyknął — który zniewolił diabły! I niech będzie trzykrotnie przeklęty za te z nich, które mu się wymknęły! Toast i przekleństwo w jednym! Wypito go w ciszy, wymieniając zdziwione, wątpiące spojrzenia. Tej nocy Conan wcześnie udał się na spoczynek, zmęczony długą, morską podróżą i z głową kiwającą się od mocnego wina, którego Tao–Li zawsze miał duży zapas. Jego pokój był na górnych piętrach zamku i rozciągał się z niego widok na lasy, na południowym brzegu rzeki. Umeblowany był w prosty, ujmujący sposób, podobnie jak reszta zamku. Podszedł do okna i spojrzał na strażnika przemierzającego teren zamku tuż przy murach; popatrzył na przestrzeń otaczającą zamek i rozciągającą się bezużytecznie w świetle księżyca; na leżący za nią las; na cichą rzekę. Z terenów nad brzegiem rzeki, zamieszkałych przez miejscową ludność, dobiegł go dziwny, brzęczący dźwięk jakiegoś prymitywnego instrumentu, wygrywający barbarzyńskie tony. Z ponurych cieni lasu wzniósł się złośliwy okrzyk jakiegoś tajemniczego, nocnego ptaka. Po nim nastąpił koncert tysiąca innych głosów wydawanych przez najróżniejsze ptaki, stwory i diabeł wie co jeszcze! Jakiś olbrzymi kot rozpoczął swoje jeżące włosy na głowie wycie. Wzdrygnął się i odwrócił od okna. Z pewnością te śmiertelne ciemności nawiedzane były przez diabły. Nagle Conan usłyszał pukanie do drzwi, więc otworzył je i ujrzał Morloqa. Ten od razu podszedł do okna i spojrzał na księżyc, który płynął pełen majestatu i glorii po niebie. — Jest prawie pełnia, czyż nie, Conanie? — zauważył, odwracając się do Cymeryjczyka. Conan skinął głową i mógłby przysiąc, że Morloq wzdrygnął się. — Wybacz mi, nie będę cię więcej niepokoił — odwrócił się, by odejść, ale przy drzwiach zatrzymał się i cofnął w stronę Conana. — Conanie — głos jego był prawie szeptem i przepełniała go gwałtowność — cokolwiek byś miał zamiar robić, upewnij się, że zamkniesz i zaryglujesz swoje drzwi na noc! Po tych słowach odszedł, zostawiając Cymeryjczyka patrzącego za nim w pełnym oszołomieniu. Conan położył się spać i wkrótce zapadł w sen. Wciąż dobiegały go dalekie odgłosy biesiadników. Pomimo wyczerpania, a może z jego powodu spał wyjątkowo czujnie. Co prawda nie obudził się ani razu aż do poranka, ale cały czas hałas i dziwne odgłosy przypływały do niego poprzez osłonę drzemki. Raz zdawało mu się, że ktoś mocuje się z jego zaryglowanymi drzwiami. Jak można było się spodziewać, większość gości następnego dnia była w ponurych nastrojach i rankiem pozostała w pokojach, schodząc na dół dość późno. Oprócz Tao–Li, tylko trzej mężczyźni byli trzeźwi: Morloq, Hyrkańczyk Terhan Shah, oraz Conan. Hyrkańczyk nigdy nie tykał wina, a mimo że Morloq wypił go niesamowite ilości nie miało ono na niego większego wpływu. Kobiety powitały ich bardzo uprzejmie. — Doprawdy, Conanie — zauważyła ta kocica Morania, wdzięcznie podając mu dłoń, co sprawiło, że zaśmiał się pod nosem. — Miło mi przekonać się, że są tutaj prawdziwi wojownicy, którzy bardziej dbają o nasze towarzystwo niż o kielich wina; bo większość mężczyzn jest dzisiejszego poranka zadziwiająco oszołomiona. A później rzekła przewracając swymi wspaniałymi oczami w sposób, jakiego nie da się opisać: — Zdaje mi się, że ktoś był wczoraj zbyt pijany, by umieć zachować dyskrecję, a może raczej nie był wystarczająco pijany. Bo, o ile nie zawodzą mnie moje zmysły, ktoś najwyraźniej mocował się z moimi drzwiami późno w nocy. — Ha! — krzyknął Conan, porwany złością. — Co za…! — Nie. Cicho. — Rozejrzała się dokoła, jakby upewniając się, że są sami, a potem rzekła: — Czyż to nie dziwne, że Morloq zanim udał się na spoczynek ostatniej nocy ostrzegł mnie, bym dokładnie zamknęła drzwi? — To dziwne — mruknął Conan, ale nie powiedział jej, że i jemu powiedział to samo. — A czyż nie jest dziwnym, Conanie, że mimo iż Nemedyjczyk opuścił naszą salę nawet przed tobą, wygląda, jakby nie spał całą noc? Conan wzdrygnął się. Pomysły kobiet często bywają dziwne. — Dziś w nocy — rzekła kokieteryjnie — zostawię moje drzwi otwarte i zobaczę, kogo złapię. — Nie zrobisz tego. Pokazała małe ząbki w pełnym politowania uśmiechu i wskazała na mały sztylet. — Słuchaj, diabełku. Morloq dał mi to samo ostrzeżenie, które dał tobie. Cokolwiek wiedział i kimkolwiek był ten, który myszkował po zamku ostatniej nocy, jego celem było z pewnością raczej zabójstwo, niż miłosna przygoda. Musisz dobrze zaryglować drzwi. Yu–Lin dzieli z tobą pokój? — Nie. A moją służącą wysyłam na noc do pokoi dla służby — zamruczała, spoglądając na Conana zalotnie spod przymkniętych powiek. — Sadząc po sposobie twego wyrażania się, ktoś mógłby sądzić, że jesteś dziewczyną bez charakteru — powiedział Conan ze szczerością charakteryzującą długą z kimś przyjaźń. — Bądź ostrożna, młoda damo, albo powiem twemu bratu, by dał ci dobre lanie. Po tych słowach odszedł, aby przywitać się z Yu–Lin. Ta dziewczyna była zupełnym przeciwieństwem Moranii. Była nieśmiała, skromna, nie tak piękna, jak Zamoranka, ale miała atrakcyjną, niemalże dziecięcą urodę. Z zewnątrz dobiegał jakiś harmider. Do bramy przybyła grupa uzbrojonych wojowników z miejscowego plemienia, zatrzymano ich tam pod strażą. Wśród nich było sporo młodych mężczyzn i kobiet, zupełnie nagich i mocno związanych. Byli niewolnikami, schwytanymi przez wojownicze plemię i przyprowadzonymi na sprzedaż. Tao–Li osobiście miał dokonać ich przeglądu. Nastąpiło długie licytowanie cen, które szybko Conana znużyło, więc odszedł, zastanawiając się, jak człowiek o pozycji Tao–Li może zniżyć się do takiego poziomu, aby osobiście handlować ludzkim towarem. Zawrócił jednak, gdy usłyszał, jak jeden z miejscowych handlarzy wstał i przerwał handel, występując do Tao–Li z długą przemową. Podczas, gdy tamci rozmawiali, podszedł Morloq i wtedy Tao–Li odwrócił się do nich i rzekł: — Jeden z rębaczy drzewa z wioski, został ostatniej nocy pożarty przez lamparta albo jakieś inne temu podobne zwierzę. Był to silny, młody człowiek, jeszcze nieżonaty. — Lampart? Czy ktoś go widział? — spytał nagle Morloq, a gdy Tao–Li odparł, że nie, nikt go nie widział, bo była noc, Morloq podniósł drżącą rękę i przeciągnął nią po czole, jakby ocierając z niego zimny pot. — Spójrz, Conanie — powiedział Tao–Li — mam tutaj niewolnika, cud nad cudami, który pragnie być twój. Diabli wiedzą, dlaczego. Przyprowadził młodego, szczupłego chłopaka, którego jedyną zaletą zdawał się być jego radosny uśmiech. — Jest twój — rzekł Tao–Li — jest dobrze wytrenowany i będzie z niego dobry sługa. Nie zapomnij, że niewolnik ma przewagę nad służącym, bo jedyne, czego mu trzeba to trochę jedzenia i miejsce do spania, a od czasu do czasu małe dotknięcie batem, żeby nie zapomniał, gdzie jest jego miejsce. Już wkrótce Conan dowiedział się, dlaczego Golhar chciał być jego, dlaczego wybrał właśnie jego. Było to z powodu jego długich, czarnych włosów opadających aż na ramiona. Jak się okazało, Conan był jedynym wśród zebranych, który miał tak długie włosy i Golhar siedział godzinami, wpatrując się w nie z cichą admiracją, póki Conan nie kopnął go zdenerwowany wpatrzonym w niego wzrokiem. Tej właśnie nocy wybuchła bójka między Zarinhusem, a Jornem z Brythunii, którzy zawsze żyli we wzajemnej wrogości, choć nie zawsze była ona widoczna dla postronnego oka. Jak zwykle, kobieta była jej przyczyną. Morania oddawała się niewybrednym flirtom z obydwoma. Nie było to rozsądne. Jorn był dzikim, młodym głupcem. Zarinhus był pożądliwą bestią. Ale kiedyż kobieta używa swego rozsądku? Ich wzajemna wrogość wybuchła pełnym, morderczym ogniem, gdy Kothyjczyk usiłował pocałować Moranię. W jednej chwili starły się miecze. I zanim Tao–Li zdołał ich powstrzymać, Tethron wdarł się między walczących, wyrwał im miecze z rąk i zmusił do cofnięcia się. — Panowie — powiedział miękko, ale zdecydowanie — czyż przystoi takim wojownikom walczyć o moją siostrę? Ty, Morania, idź do swojego pokoju w tej chwili i nie opuszczaj go, póki nie dostaniesz mojego pozwolenia. Morania oddaliła się, mimo swojej pozornej niezależności, bo nikt nie ośmieliłby się przeciwstawić temu szczupłemu, niemalże zniewieściałemu młodzieńcowi, gdy jego usta wykrzywiała tygrysia złość, a jego ciemne oczy płonęły morderczym blaskiem. Przystąpiono do przeprosin, ale ze spojrzeń, jakie rywale rzucili na siebie, wszyscy zorientowali się, że kłótnia nie została zapomniana, i że najmniejszy pretekst wystarczy, by znów rozbłysła pełnym ogniem. Późno w nocy, Conan obudził się nagle z dziwnym, niezrozumiałym uczuciem grozy. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego. Wstał i zobaczył, że drzwi były zaryglowane, a ujrzawszy Golhara śpiącego na podłodze, ze złością obudził go kopniakiem. A gdy Golhar podniósł się pośpiesznie, rozcierając bolące miejsca, ciszę nocy przerwał dziki wrzask, wrzask, który zadźwięczał w całym zamku, i po którym nastąpił zaniepokojony krzyk strażnika obchodzącego mury; przepełniony grozą wrzask dobiegał z ust kobiecych. Golhar skulił się i skoczył za sofę. Conan z impetem otworzył drzwi i pobiegł wzdłuż ciemnego korytarza. Zbiegając w dół schodów wpadł na kogoś i razem upadli na ziemię. Gdy łapiąc oddech, przeciwnik odezwał się, Conan rozpoznał głos Jorna. Pomógł mu się podnieść i pobiegł dalej, a on za nim. Wrzaski ustały, ale cały zamek wypełniały najróżniejsze odgłosy świadczące o powstałym zamieszaniu. Ludzie nawoływali się, słychać było szczęk stali, zapalały się pochodnie. Tao–Li nawoływał żołnierzy. Słychać było kroki uzbrojonych mężczyzn, biegających po komnatach i korytarzach, zderzających się ze sobą co chwila. W całym tym zamieszaniu Jorn, Terhan Shah i Conan dotarli do pokoju Moranii w tej samej chwili, gdy Tethron wpadł do środka i porwał swą siostrę w ramiona. Inni też nadbiegli, przynosząc światła i broń, krzycząc i pytając, co się wydarzyło. Dziewczyna leżała cicho w ramionach brata, jej ciemne włosy, rozpuszczone, opadały w nieładzie na ramiona, jej delikatne, nocne odzienie było podarte i odsłaniało jej ponętne ciało. Na rękach, piersiach i ramionach były długie ślady zadrapań. Po chwili otworzyła oczy, coś wstrząsnęło gwałtownie jej ciałem i z całej siły przywarła do Tethrona, błagając go, by nie pozwolił temu czemuś, by ją porwało. — Drzwi! — załkała. — Zostawiłam drzwi otwarte. I coś wpełzło w ciemności do mojego pokoju. Pchnęłam to nożem, ale to rzuciło się na mnie, zepchnęło mnie na podłogę i wbijało się we mnie pazurami, drapiąc mnie, aż zemdlałam. — Gdzie jest Zarinhus? — zapytał Hyrkańczyk, z dzikim błyskiem w ciemnych oczach. Wszyscy popatrzyli po sobie. Wszyscy goście, oprócz Kothyjczyka, obecni byli w pokoju. Conan zauważył, że Morloq przyglądał się przerażonej dziewczynie z jeszcze bardziej zagadkowym wyrazem twarzy niż zwykle. Zauważył też, że nie miał przy sobie broni, co wydało się Cymeryjczykowi dziwne. — Tak, Zarinhus! — wrzasnął dziko Jorn. I połowa zebranych wyszła za Tao–Li na korytarz. Pełni żądzy zemsty rozpoczęli przeszukiwanie zamku i znaleźli Zarinhusa w małym, ciemnym holu. Leżał na twarzy we wciąż powiększającej się czerwonej kałuży. — To dzieło jakiegoś tubylca! — krzyknął Jorn, wykrzywiając twarz. — Bzdura! — wydarł się Tao–Li. — Żaden tubylec z zewnątrz nie prześliznąłby się niezauważony przez żołnierzy. Wszyscy niewolnicy, łącznie z tymi należącymi do Zarinhusa byli zamknięci i zaryglowani w osobnych pomieszczeniach, z wyjątkiem Golhara, który śpi w pokoju Conana i z wyjątkiem służącej Yu–Lin. — Ale któż inny mógłby uczynić coś takiego? — krzyknął Jorn ze złością. — Ty! — powiedział nagle Conan — bo dlaczegóż miałbyś oddalać się od pokoju Moranii w takim pośpiechu? — Bądź przeklęty, ty kłamco! — krzyknął, a jego szybko dobyty miecz skierował się ku piersi Conana; lecz, mimo że w istocie był szybki, Cymeryjczyk okazał się szybszy. Miecz Jorna uderzył w ścianę, a on sam stał nieruchomo czując na swym gardle koniuszek miecza Conana. — Związać go — powiedział Cymeryjczyk beznamiętnie. — Odłóż broń, Conanie — rozkazał Tao–Li, stając po środku i biorąc sprawy w swoje ręce. — Jornie, jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół, ale ja jestem tutaj jedynym prawem i muszę spełnić swój obowiązek. Daj słowo, że nie będziesz próbował ucieczki. — Daję słowo — odpowiedział Brythuńczyk spokojnie. — Działałem bez rozmysłu. Proszę o wybaczenie. Nie uciekałem specjalnie, jednak komnaty i korytarze tego przeklętego zamku są dla mnie, jak labirynt. Ze wszystkich, prawdopodobnie tylko jeden mu uwierzył. — Panowie! — wystąpił Morloq. — Ten młodzieniec jest niewinny. Przewróćcie Kothyjczyka. Dwóch żołnierzy spełniło jego prośbę. Morloq wstrząsnął się i wskazał na rany. Wszyscy spojrzeli raz, ale potem ze zgrozą odwrócili wzrok. — Czyż człowiek mógł dokonać czegoś takiego? — Nożem… — zasugerował ktoś. — Żaden nóż nie zadaje takich ran — powiedział Hyrkańczyk. — Zarinhus został rozerwany na strzępy szponami jakiejś dzikiej bestii. Wszyscy rozejrzeli się wokół, jakby oczekując, że jakiś śmiertelny potwór wyłoni się z cieni. Przeszukali zamek; każdy centymetr. Ale nie znaleźli żadnych śladów potwora. Gdy Conan wrócił do swojej komnaty, nastawał już świt. Okazało się, że Golhar zabarykadował się wewnątrz i prawie pół godziny zajęło Conanowi przekonanie go, by go wpuścił. Natychmiast też odpłacił mu za takie potraktowanie go, mocnym kopniakiem i wytknął jego tchórzostwo, a potem opowiedział mu, co wydarzyło się w zamku. Golhar rozumiał trochę Conana i umiał mówić dziwną mieszanką językową, którą dumnie nazywał aquilońskim. Usta Golhara otworzyły się, a w oczach jego widać było tylko olbrzymie białka, kiedy historia osiągnęła swój punkt kulminacyjny. — Jo, jo! — szepnął przerażony. — Co za potwór! Nagle wpadł Conanowi do głowy pomysł. Słyszał wcześniej mętne opowieści, podobne do legend, o diabelskim kulcie lamparta, który miał swoich wyznawców na Wybrzeżu. Żaden biały człowiek z Zachodu nie widział nigdy tego obiektu czci, ale Tao–Li opowiadał historie o ludziach–potworach, ubranych w skóry lamparcie, którzy wyłaniali się o północy z dżungli, by siać mord i zniszczenie. Mrożący strach przeszył żyły Conana i po chwili chwycił Golhara uściskiem, który sprawił, że aż zawył z bólu. — Czy był to człowiek–lampart? — syknął, potrząsając nim bezlitośnie. — Panie, panie — stęknął. — Ja dobry chłopiec! Pan, pan dostać człowieka! Więcej mówić nie! — Powiesz mi! — warknął, ponawiając szarpaninę póki niewolnik słabo machając rękami w geście protestu nie obiecał mu, że powie wszystko, co wie. — Nie człowiek–lampart — wyszeptał, a jego oczy rozszerzyły się w nieziemskim przerażeniu. — Księżyc, on w pełni, znaleźć drwala, on ślady pazurów. Znaleźć inny drwal. Duży Pan mówić: lampart. On przychodzić i zabijać. Coś zabić człowiek–lampart! Duże pazury! Aj, aj! Księżyc w pełni znowu. Coś przyjść do samotnej chaty; złapać kobieta, złapać i wbić się pazurami. Ktoś znaleźć kobieta zabita. Duży Pan mówić: lampart. Znów księżyc w pełni i drwal znaleźć, znów zabity. Teraz przyjść do zamku. Nie lampart. Ale zawsze ślady człowieka! Conan wydał z siebie obłędny krzyk. — To wszystko prawda — zapewniał Golhar. — Zawsze z miejsca zbrodni odchodziły ślady ludzkich stóp. — W takim razie, dlaczego tubylcy nie powiedzieli swemu Panu, że to coś może zacząć polować na ludzi w zamku? Na to Golhar wrócił do swego tajemniczego sposobu mówienia i szepnął Conanowi do ucha, że ślady należały do kogoś, kto nosił buty! Nawet zakładając, że Golhar kłamał, Conanowi przebiegły ciarki po plecach. Kto, w takim razie, popełniał te wszystkie potworne morderstwa? Co sądzili o tym tubylcy? A Golhar odpowiedział: — Tao–Li. Wtedy Conan już zupełnie nie wiedział, co sądzić. Co to wszystko oznaczało? Kto zabił Kothyjczyka i usiłował skrzywdzić Moranię? I gdy od nowa przypominał sobie zaszłe wypadki, zrozumiał, że celem był nie gwałt, lecz zabójstwo. Dlaczego Morloq go ostrzegł? Skoro to zrobił, musiał wiedzieć o zbrodni, jednocześnie mówiąc, że Jorn jest niewinny i co więcej, od razu to udawadniając? Conan nie mógł pojąć tego wszystkiego. Wieści o morderstwie dotarły do uszu niewolników, mimo że zrobiono wszystko, aby temu zapobiec. Wkrótce też pojawili się, zaniepokojeni i zdenerwowani, i Tao–Li, po raz trzeci tego dnia, musiał wychłostać niewolnika za jego bezczelność. Zamek opanowała atmosfera przygnębienia. Conan zastanawiał się, czy nie powinien opowiedzieć Tao–Li o tym, co usłyszał od Golhara. Postanowił jednak tymczasowo się z tym wstrzymać. Tego dnia kobiety pozostały w pokojach, a zachowanie mężczyzn było pełne niepokoju. Tao–Li ogłosił, że straże zostaną podwojone oraz, że korytarze w zamku również będą strzeżone. Conan natomiast myślał sobie, pełen cynizmu, że jeśli podejrzenia Golhara były prawdziwe, na niewiele zdadzą się straże. Conan nie był człowiekiem, który znosiłby tego typu sytuację ze spokojem. Więc, jak wszyscy pili przed udaniem się na spoczynek, postawił swój kielich z impetem na stole i ze złością oznajmił, że, bez względu na to, czym jest zabójca, człowiekiem, zwierzem, czy nawet samym diabłem, on będzie spał tej nocy z drzwiami otwartymi na oścież. Po tych słowach udał się do swego pokoju. Ponownie, jak pierwszej nocy, przyszedł do niego Morloq. Twarz jego przypominała oblicze kogoś, kto zajrzał właśnie w otchłanie piekielne. — Przyszedłem — powiedział — aby poprosić cię Conanie, nie, raczej, aby cię nakłonić, byś ponownie przemyślał swoją decyzję. Conan pokręcił głową ze zniecierpliwieniem. — Jesteś przekonany? Tak? W takim razie proszę cię, byś zrobił to dla mnie i abyś w chwili, gdy wejdę do mojej komnaty zaryglował moje drzwi od zewnątrz. Cymeryjczyk zrobił, o co go prosił Morloq, potem wrócił do swojej komnaty, a umysł jego pogrążony był w labiryncie myśli. Wysłał wcześniej Golhara do pomieszczeń dla niewolników, a sam ułożył miecz i nóż w zasięgu ręki. Nie poszedł do łóżka, tylko przycupnął w ciemności. Musiał zrobić wszystko, by nie usnąć. Dlatego też zaczął rozmyślać nad dziwnymi słowami Morloqa. Zdał mu się bardzo podekscytowany; jego oczy zdradzały upiorne tajemnice znane tylko jemu jednemu. Ale twarz jego nie była twarzą złego człowieka. Nagle przyszedł Conanowi do głowy pomysł, by pójść do jego komnaty i z nim porozmawiać. Spacer po ciemnych korytarzach był wstrząsającym doświadczeniem, ale w końcu stanął przed drzwiami Morloqa. Zawołał go po cichu. Jednak nie dobiegła go żadna odpowiedź. Wyciągnął rękę i poczuł tylko pod nią resztki połamanego drewna. Natychmiast też potarł krzesiwo, które ze sobą przyniósł i nagły błysk światła ukazał mu wielkie, dębowe drzwi zwisające z potężnych zawiasów; drzwi były połamane, wyrwane od wewnątrz. A komnata Morloqa była pusta. Jakiś instynkt nakazał Conanowi pośpiesznie wrócić do swojej komnaty, pośpiesznie, ale cicho, ostrożnie przebierając bosymi nogami. I gdy zbliżał się do drzwi, wyczuł, że coś czai się przed nim w ciemności. Coś, co nadpełzło z bocznego korytarza i wolno przesuwało się w jego stronę. W nagłym porywie paniki i strachu skoczył, dziko i na oślep przecinając ciemności. Zaciśnięta pięść Conana natknęła się na ludzką głowę i coś upadło z hukiem. Znów potarł krzesiwo; na podłodze leżał nieprzytomny człowiek i był to Morloq. Zapalił pochodnię i wetknął ją w uchwyt na ścianie i w tej samej chwili Morloq otworzył oczy i podniósł się z trudem. — To ty! — krzyknął Conan, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. — Ty, spośród tych wszystkich ludzi, to właśnie ty! Lekko skinął głową. — To ty zabiłeś Zarinhusa? — Tak. Cymeryjczyk usiłował powstrzymać napływającą falę przerażenia. — Słuchaj — Morloq podniósł rękę. — Weź swój miecz i przeszyj mnie nim. Nikt ci nic nie zrobi. — Nie! — wrzasnął Conan. — Nie mogę! — W takim razie pośpiesz się — powiedział nagląco — wejdź do pokoju i zarygluj drzwi. Szybko! To wróci! — Co wróci? — zapytał przerażony Conan. — Jeśli może zranić mnie, to może i ciebie. Chodź ze mną do komnaty. — Nie, nie! — niemalże załkał, odskakując od jego wyciągniętych ramion. — Szybko, szybko! To zostawiło mnie na chwilę, ale wróci. — A potem zawył głosem pełnym przerażenia. — To wraca! Jest już tutaj! Conan poczuł coś, jakąś bezkształtną masę, gdzieś w pobliżu. Coś, co przepełniłoby lękiem serce każdego. Morloq stał na szeroko rozstawionych nogach, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Muskuły napinały mu się pod skórą, oczy rozszerzały się i zwężały, a na czole wyszły żyły, jakby pod wpływem olbrzymiego, fizycznego wysiłku. Gdy Conan tak patrzył, bezkształtna masa zaczęła z nicości przybierać jakąś mętną postać. Niczym cień zbliżała się do Morloqa. Otaczała go i brała w posiadanie! Na Croma, wnikała w niego, stając się jednym z nim człowiekiem! Morloq zachwiał się i wydał z siebie ciężki oddech. Ponura rzecz znikła. Nemedyjczyk ponownie się zachwiał. Później odwrócił się w stronę Conana i… niech Crom pozwoli nigdy więcej nie zobaczyć takiej twarzy. Była to przerażająca twarz bestii. Oczy płonęły przerażającym blaskiem, okrutne usta były odchylone ukazując błyszczące zęby, które przypominały bardziej zwierzęce kły niż ludzkie zęby. To coś, nie można bowiem nazwać tego ludzką istotą, zaczęło zbliżać się do Conana. Dysząc ciężko Cymeryjczyk skoczył do tyłu i za drzwi w chwili, gdy ona skoczyła w powietrze susem, jaki natychmiast skojarzył się Conanowi ze skokiem wilka. Zatrzasnął drzwi, przytrzymując je przed naporem bestii, która nacierała na nie całym swoim ciężarem. Przeklinał siebie, że odpiął miecz, który leżał teraz w odległym rogu komnaty. Bestia w końcu ustąpiła i Conan usłyszał, jak powoli oddala się korytarzem. Niemalże omdlały i zupełnie wyczerpany usiadł, wyczekując i nasłuchując. Przez otwarte okno czuć było powiew wiatru niosący ze sobą wszystkie zapachy dżungli; zarówno te pikantne, zachęcające, jak i odrażające zapachy zgnilizny. Z pobliskiej wioski dobiegły odgłosy bębnów. Inne bębny odpowiedziały gdzieś z oddali, znad rzeki i z gąszczy. A potem w dżungli zabrzmiał długi, przeszywający skowyt wilka, wypełniając wszystko grozą. Serce skoczyło Conanowi do gardła. Świt przyniósł ze sobą opowieść przerażonych mieszkańców wioski, o kobiecie, która została nocą rozerwana na strzępy przez jakąś dziką bestię. Cymeryjczyk poszedł do Morloqa. Po drodze napotkał Tao–Li. Był zdenerwowany i poruszony. — Coś piekielnego dzieje się w tym zamku — powiedział. — Ostatniej nocy, mimo że nic nikomu nie powiedziałem, coś rzuciło się na jednego ze strażników, zerwało z niego skórzane okrycie i pognało za nim aż do barbakanu. Co więcej, ktoś zamknął Morloqa w jego pokoju i był on zmuszony rozwalić drzwi, aby się wydostać. Odszedł, nadal mrucząc coś do siebie, a Conan zaczął schodzić na dół, jeszcze bardziej zdziwiony niż przedtem. Morloq siedział na stołku, wyglądając przez okno. Jego wygląd zdradzał niesamowite wyczerpanie. Jego włosy były potargane, a ubranie było w nieładzie. Conan z przerażeniem zauważył czerwone ślady na jego dłoniach. Paznokcie miał połamane. Spojrzał na Conana, gdy wszedł i skinął ręką, by usiadł. Jego twarz wyrażała lęk i zmęczenie, ale była to twarz ludzkiej istoty. Po chwili milczenia odezwał się. — Opowiem ci moją dziwną historię. Nigdy przedtem nie mówiłem o tym nikomu i nie wiem, dlaczego chcę tobie o tym opowiedzieć, skoro i tak wiem, że mi nie uwierzysz. Ale Conan wysłuchał tej opowieści i z pewnością była to najdziwniejsza, najbardziej fantastyczna historia, jaką kiedykolwiek usłyszały ludzkie uszy. — Wiele lat temu — powiedział Nemedyjczyk — byłem w północnej Nemedii na misji wojskowej. Zmuszono mnie, bym samodzielnie przeszedł przez nawiedzone lasy Volsefere. W tych właśnie przerażających lasach napiętnowała mnie jakaś nieludzka istota, upiorne stworzenie — wilkołak. Stoczyłem z nim walkę w pełni księżyca i udało mi się go zabić. A prawdą jest, że gdy wilkołak zostanie zabity w swej półludzkiej postaci, jego duch będzie nawiedzał zabójcę przez całą wieczność. I tylko, gdy zostanie zabity pod postacią wilka, piekło pochłonie jego duszę. Prawdziwy wilkołak nie jest, jak wielu sądzi, człowiekiem, który może przyjąć postać wilka, tylko wilkiem, który przyjmuje postać człowieka! Posłuchaj mój przyjacielu, a wyjawię ci mądrość, piekielną wiedzę, jaką posiadłem uczyniwszy wiele przerażających rzeczy, wyjawioną mi wśród upiornych cieni ciemnych lasów, gdzie grasują potwory i nieludzkie stwory. Na początku świat był dziwny, jakby bez kształtu. Groteskowe stwory wałęsały się po dżungli. Wyrwane z innego świata starożytne demony i upiory nadeszły w wielkiej liczbie i osiedliły się w nowszym, młodszym świecie. Siły zła i dobra długo prowadziły ze sobą walkę. Dziwny stwór, zwany człowiekiem, wkroczył między inne stworzenia i ponieważ zarówno dobro, jak i zło muszą przyjąć jakąś konkretną formę, aby zaspokoić swe pragnienia, dobre duchy weszły w człowieka. Upiory wcieliły się w inne stworzenia, gady i ptaki; a dawna walka nadal zapamiętale się toczyła. Ale człowiek zwyciężył. Olbrzymie smoki i węże zostały zabite, a wraz z nimi umarły demony. W końcu Orykhses, najmądrzejszy spośród gatunku ludzkiego, wydał wielką wojnę tym, które jeszcze zostały i przy pomocy swojej mądrości zabił je lub pojmał w niewolę. Jednak niektóre z nich były tak zapamiętałe i dzikie, a jednocześnie nieustraszone, mimo że Orykhses walczył z nimi długo, nie mógł ich pokonać. Te przyjęły postać wilków. Wraz z upływem wieków, wilk i demon stały się jednym. Upiór nie mógł już z własnej woli opuścić ciała wilka. W wielu wypadkach dzikość wilka zwyciężyła nad subtelnością ducha i zupełnie go zdominowała, tak więc znowu wilk stał się tylko wilkiem, dzikim, chytrym, niebezpiecznym stworzeniem. Ale jeśli chodzi o wilkołaki, to nadal jest ich wiele, nawet w dzisiejszych czasach. I gdy nastaje pełnia księżyca, wilk może przyjąć formę człowieka lub pół–człowieka. A gdy księżyc dochodzi do zenitu, znów zwycięża w wilkołaku wilczy duch i ponownie wraca do swojej pierwotnej postaci. Jednak, gdy zostanie zabity pod ludzką postacią, duch uwalnia się i nawiedza zabójcę do końca jego dni. Posłuchaj teraz. Pomyślałem o tym, by zabić tę bestię, jak już przeobrazi się w swoją prawdziwą postać. Ale zabiłem go o sekundę za wcześnie. Księżyc, mimo że podchodził do zenitu, jeszcze go nie dosięgnął, a bestia nie w pełni jeszcze przeobraziła się w wilka. Nie wiedziałem nic o tym i po prostu poszedłem swoją drogą. Jednak gdy ponownie nastała pełnia, zacząłem wyczuwać na sobie wpływ jakichś dziwnych, tajemniczych sił. Powietrze zaczęła wypełniać atmosfera panicznego strachu, a ja uświadamiałem sobie jakieś niewytłumaczalne, zgubne impulsy drgające we mnie. Którejś nocy w małej wiosce, w środku olbrzymiego lasu, coś opętało mnie z pełną mocą. Była noc, a księżyc, prawie w pełni, wschodził nad lasem. A między mną, a księżycem zobaczyłem wilczy łeb, unoszący się w powietrzu, upiorny i ledwo widoczny! Niewiele pamiętam z tego, co wydarzyło się później. Słabo pamiętam, jak wszedłem w wąską, cichą ulicę, jak tam mocowałem się i na próżno usiłowałem oprzeć jakiejś sile. A reszta jest tylko czerwoną plamą w mojej pamięci. Gdy doszedłem do siebie następnego ranka zobaczyłem, że moje ubranie i ręce poplamione były krwią; usłyszałem przerażone krzyki wieśniaków i ich opowieści o dwojgu kochanków, którzy zostali zamordowani w potworny sposób zaraz za wioską, rozerwani na strzępy, jakby przez dzikie zwierzęta, jakby przez wilki. Uciekłem z wioski, daleko, ale nie uciekłem sam. W ciągu dnia nie czułem przy sobie obecności mego prześladowcy, ale gdy zapadała noc i wschodził księżyc, wyruszałem w ciemny las, jako potwór, morderca, zły duch w ludzkim ciele. Na Croma, ileż walk stoczyłem! Ale to coś zawsze mnie zdołało pokonać i ponownie wysyłało mnie w poszukiwaniu nowej ofiary. Ale, gdy księżyc wychodził z pełni, moc stworzenia nade mną słabła nagle. I nie powracała wcześniej niż trzy dni przed kolejną pełnią. Od tego czasu przemierzam świat, wciąż poszukując ucieczki. A to coś wciąż za mną podąża i bierze w posiadanie moje ciało za każdym razem, gdy następuje pełnia. Mitro, wybacz mi! Uczyniłem wiele zła! Już dawno sam bym się zabił, ale nie śmiem tego uczynić. Bowiem dusza samobójcy jest przeklęta i wówczas moja dusza na zawsze pochłonięta zostałaby przez ognie piekielne. A co jeszcze gorsze, moje ciało na zawsze wędrowałoby po świecie, zamieszkałe przez ducha wilkołaka! Czyż nie jest to najbardziej upiorna myśl? Ponadto zdaję się być nieczułym na ludzką broń. Wiele już mieczy i noży wbijanych było w moje ciało. Ale żaden nie odebrał mi życia. W Koth pojmano mnie i zaprowadzono mnie pod topór. I, mimo że chętnie umieściłbym pod nią swą głowę, coś znów mnie opanowało i kazało rozerwać kajdany, zadać śmierć strażnikom i uciec. Byłem w wielu miejscach na świecie, a szlak moich wędrówek naznaczony jest licznymi ofiarami. Łańcuchy ani cele więzienne nie są w stanie mnie zatrzymać. Już na zawsze będę związany z tym złym duchem, który mnie opętał. W geście rozpaczy przyjąłem zaproszenie Tao–Li, bo tutaj nikt, oprócz ciebie, nie wie o moim potwornym, podwójnym życiu, bo nikt nie jest w stanie rozpoznać mnie, gdy demon wciela się we mnie; a niewielu, którzy mnie widzieli przeżyli, by mogli o tym opowiedzieć. Moje dłonie są splamione, a moja dusza skazana na wieczne potępienie. Mój umysł rozdarty jest z powodu żalu za wszystkie moje zbrodnie. A mimo to, nie mogę nic uczynić, aby sobie pomóc. Jestem pewien, Conanie, że żaden człowiek nie zaznał nigdy piekła, przez jakie przechodzę. Tak, zabiłem Zarinhusa i usiłowałem zamordować Moranię. Nie wiem, czemu tego nie uczyniłem, bo zabijałem zarówno kobiety, jak i mężczyzn. A teraz, zechciej wziąć swój miecz i przeszyj mnie nim, a ja z ostatnim tchnieniem podziękuję ci. Znasz moją historię i masz przed sobą straconego człowieka opętanego przez demony, i nie mającego szansy znalezienia spokoju przez całą wieczność. Umysł Conana wrzał pod wpływem usłyszanej historii. Opuścił pokój Morloqa. Nie miał pojęcia, co począć. Zdawało mu się prawdopodobne, że Morloq mógł zabić wszystkich w zamku, ale nie był w stanie zmusić się do przekazania tej historii Tao–Li. W głębi duszy żal mu było Nemedyjczyka. Nikomu więc nic nie powiedział. W ciągu następnych dni wykorzystywał każdą okazję, by spotkać Morloqa i z nim porozmawiać. Nawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń. Mniej więcej w tym samym czasie ten diabeł Golhar zaczął zachowywać się w jakiś dziwnie podekscytowany sposób, jakby wiedział o czymś, co koniecznie chciał powiedzieć Conanowi, ale się bał. Tak oto dni mijały na ucztowaniu, pijatykach i polowaniach. Aż którejś nocy Morlog przyszedł do komnaty Conana i bez słowa wskazał na wschodzący księżyc. — Spójrz tylko — powiedział — mam pewien plan. Udam, że wybieram się do dżungli na polowanie i wyruszę, niby na kilka dni, ale w nocy wrócę do zamku, a ty musisz zamknąć mnie w lochu, który używany jest jako spichlerz. Tak też uczynili, a Conan schodził na dół dwa razy dziennie, aby zanieść przyjacielowi trochę jedzenia i picia. Morloq upierał się, że pozostanie w lochu nawet za dnia, bo, mimo że nieczysta moc, jaka go opętała, nigdy wcześniej nie zdradzała swych wpływów w ciągu dnia, i mimo że w tym czasie zdawała się być zupełnie bezsilna, nie chciał podejmować żadnego ryzyka. W tym samym mniej więcej czasie Conan zauważył, że kuzyn Tao–Li, Ta–Yon, coraz więcej uwagi poświęcał Yu–Lin, która była jego daleką krewną i zdawała się z niechęcią przyjmować te objawy zainteresowania jej osobą. Gdyby Conan miał jakąkolwiek okazję, to z przyjemnością wyzwałby go za to na pojedynek, bo tak bardzo go nienawidził, ale w tej sytuacji nie była to jego sprawa. Mimo wszystko zdawało mu się jednak, że Yu–Lin obawiała się go. Oprócz tego jego przyjaciel Tethron został oczarowany przez śliczniutką Khitajkę i słodko się z nią codziennie kochał. A Morloq siedział w swojej celi rozważając wszystkie swoje potworne czyny, aż w końcu w rozpaczy zaczął walić gołymi rękami w kraty. Terhan Shah z kolei wałęsał się po zamku zły niczym głodny wilk. Inni goście jeździli konno, kłócili się i wspólnie pili. Golhar zawsze czaił się gdzieś w pobliżu i wpatrywał w Conana swymi ślepiami, jakby w każdej chwili gotowy do przekazania mu jakiejś informacji szczególnej wagi. Nic więc chyba dziwnego, że nerwy Cymeryjczyka znajdowały się w stanie krytycznym. Każdego dnia miejscowa ludność stawała się coraz bardziej zgryźliwa, ponura i niesforna. Którejś nocy, niedługo przed pełnią księżyca, Conan wszedł do lochu, gdzie siedział Morloq. Nemedyjczyk w popłochu spojrzał na Conana. — Wiele ryzykujesz przychodząc do mnie nocą. Cymeryjczyk wzruszył ramionami siadając obok niego. Małe, zakratowane okienko wpuszczało nocne zapachy i dźwięki z pobliskiej dżungli. — Posłuchaj miejscowych bębnów — powiedział Conan. — Przez ostatni tydzień słychać je było prawie bezustannie. Morloq skinął głową. — Tubylcy są niespokojni. Zdaje mi się, że planują bunt. Czy zauważyłeś, że Ta–Yon spędza w ich towarzystwie dużo czasu? — Nie — odpowiedział Conan — ale wydaje mi się prawdopodobne, że między nim, a Tethronem nastąpi rozłam. Tethron zaleca się chyba do Yu–Lin. Tak sobie gawędzili, aż nagle Nemedyjczyk zamilkł, jakby pod wpływem dziwnego nastroju. Mówił do Cymeryjczyka monosylabami. Księżyc wstał i zdawał się zerkać do celi przez zakratowane okno. Twarz Morloqa rozjaśniła się w świetle jego promieni. I nagle Conana ogarnęło dziwne uczucie. Na ścianie za Morloqem pojawił się cień, cień, który wyraźnie przypominał wilczy łeb! W tej samej chwili Morloq poczuł na sobie jego wpływ. Z krzykiem zerwał się ze stołka. Z przerażeniem wskazał na cień, a Conan natychmiast drżącymi rękami zatrzasnął i zaryglował za sobą drzwi w tym samym momencie czując opadający na nie ciężar. Podczas gdy biegł w górę schodów dobiegały go odgłosy dzikiej szamotaniny i walenia w żelazne drzwi. Jednak nawet pod wpływem całej mocy wilkołaka drzwi nie ustąpiły. Gdy tylko wszedł do swojej komnaty, Golhar podskoczył do niego i w końcu wyrzucił z siebie opowieść, którą ukrywał od wielu dni. Conan słuchał z niedowierzaniem, a gdy dobiegła końca, wyskoczył z pokoju w poszukiwaniu Tao–Li. Powiedziano mu, że Ta–Yon poprosił go, by mu towarzyszył do wioski w celu zorganizowania sprzedaży niewolników. Tym, który to powiedział Conanowi był Terhan Shah, a gdy w kilku słowach Conan streścił mu, co usłyszał od Golhara, pobiegł dalej wraz z nim. Razem wybiegli przez bramę zamkową rzucając tylko jedno słowo strażnikom i udali się w kierunku wioski. „Tao–Li, miej się na baczności i nie chowaj miecza zbyt głęboko w pochwę! Głupiec! Cóż za głupiec, by pójść w ciemną noc z Ta–Yonem, tym zdrajcą!”, — myślał gorączkowo Conan. Gdy ich dogonili, zbliżali się już do wioski. — Tao–Li! — krzyknął Cymeryjczyk. — Wracaj natychmiast do zamku. Ta–Yon sprzedaje cię w ręce tubylców! Golhar powiedział mi, że Ta–Yon pożąda twego bogactwa, a równie mocno pragnie Yu–Lin! Jakiś przerażony tubylec bełkotał coś o śladach obutych stóp w pobliżu miejsca, gdzie zabito drwali i Ta–Yon wmówił ludziom z pobliskich wiosek, że to ty jesteś mordercą! Dziś w nocy mieli zorganizować powstanie i zabić wszystkich w zamku oprócz Ta–Yona! Czyż nie wierzysz mi, Tao–Li? — Czy to prawda, Ta–Yonie? — zapytał Tao–Li zdumiony. Ta–Yon zaśmiał się z politowaniem. — Ten głupiec mówi prawdę — powiedział. — Ale i tak nic ci to nie pomoże. Ho! Krzyknął, jednocześnie dając dużego susa w kierunku Tao–Li. Stal błysnęła w świetle księżyca, ale miecz Conana przebił Ta–Yona nim tamten zdążył zrobić drugi krok. W tej samej chwili wyrosły wokół nich cienie. Potem była już walka pierś w pierś, miecz ścierał się z mieczem, a nóż z nożem. Trzech mężczyzn przeciwko setce. Mignęły włócznie, a z dzikich gardeł wyrwał się krwiożerczy ryk. Conan zabił trzech tubylców trzema ciosami, a potem ruszył dalej w sam środek kotłującego się kłębowiska. W chwilę później Tao–Li opadł na niego z jedną strzałą sterczącą z ramienia, a drugą wbitą w nogę. Nad nimi stał Terhan Shah. Jego miecz poruszał się niczym żywe stworzenie. Jednocześnie nadciągnęła grupa strażników i udało im się wycofać do zamku. Czarne hordy ruszyły za nimi. Włócznie pobłyskiwały niczym fale stali, w niebo wznosiły się grzmiące dzikie ryki. Co chwilę nowa ich fala szturmowała zbocza, przelewała się przez fosę, aż w końcu całymi gromadami przewalali się przez palisadę. Równie często ostrza obrońców uniemożliwiały im dalszy atak i zrzucały ich z murów. Ograbili i podpalili spichlerze. Płomienie wtopiły się w światło księżyca. Tuż za rzeką znajdował się większy magazyn i wokół niego zebrały się grupy tubylców plądrując i kradnąc. — Gdyby tak któryś rzucił pochodnię… — powiedział Tao–Li — nie trzymamy tam niczego cennego oprócz kilku szkatułek z trującym proszkiem z Czarnego Lotosu. Nie ośmieliłem się trzymać czegoś tak trującego w zamku. Wszystkie plemiona znad rzeki i wybrzeża zebrały się na tę dzisiejszą masakrę, a wszystkie moje statki są na morzach. Może przez jakiś czas uda nam się bronić, ale w końcu dostaną się tutaj i urządzą sobie z nas rzeź. Conan pośpiesznie udał się do lochu, gdzie siedział Morloq. Zawołał go spoza drzwi, a on pozwolił mu wejść mówiąc głosem, który od razu pozwalał zgadnąć, że demon opuścił go, przynajmniej tymczasem. — Okoliczne plemiona wznieciły powstanie — powiedział Conan. — Tyle sam zdążyłem się zorientować. I jak toczy się bitwa? W szczegółach opowiedział mu o zdradzie i walce, i wspomniał o przechowywanym proszku Czarnego Lotosu po drugiej stronie rzeki. Morloq zerwał się na równe nogi. — Ha, na moją potępioną duszę! — wrzasnął. — Jeszcze raz zagram w kości z piekłem! Szybko, pomóż mi się wydostać z zamku! Spróbuję przepłynąć rzekę i rozbić te szkatułki! — To szaleństwo! — krzyknął Conan. — Między palisadami, a rzeką jest z tysiąc buntowników, a dalej ze trzy razy więcej! A rzeka roi się od krokodyli! — Mimo wszystko spróbuję! — odpowiedział, a twarz jego zajaśniała nagłym blaskiem. — Jeśli mi się uda, to kilka tysięcy tubylców uśnie na wieki, a jeśli zginę, to moja dusza się uwolni i może przynajmniej zyskam przebaczenie za to, że moje życie pełne było zbrodni. Później krzyknął: — Szybko, bo wraca demon. Już czuję jego obecność. Pośpiesz się! Ruszyli pędem do bram zamku. Morloq biegnąc wydawał z siebie dźwięki niczym człowiek prowadzący przerażającą walkę. Gdy dotarli do bramy, zatrzymał się, a potem uniósł i przeskoczył przez nią. Powitały go dzikie wrzaski tubylców. Strażnicy sklęli i jego, i Conana. Patrząc w dół palisady Cymeryjczyk dostrzegł go, jak niezdecydowanie porusza się z jednej strony w drugą. Grupa tubylców w nieładzie rzuciła się w jego kierunku, z włóczniami gotowymi do ataku. I nagle niebo rozdarł przenikliwy wilczy ryk i Morloq ruszył do przodu. Tubylcy zatrzymali się zaskoczeni i nim, któryś z nich zdążył się poruszyć, już był między nimi. Wzniosły się dzikie krzyki, nie złości, lecz strachu. W zdumieniu strażnicy wstrzymali oddech. Morloq poruszał się do przodu, przez sam środek grupy buntowników. Zaczęli wycofywać się, jednak trzem nie udało się. Morloq nie ścigał ich daleko, zrobił może zaledwie z tuzin kroków, a potem zatrzymał się znieruchomiały. Stał tak przez chwilę, podczas gdy ze wszystkich stron napływały włócznie, a potem w jednej chwili odwrócił się i pobiegł szybko w kierunku rzeki. Kilka kroków od rzeki kolejna banda zastąpiła mu drogę. W świetle płonących domów cała ta scena była dobrze oświetlona. Rzucona włócznia rozdarła ramię Morloqa. Nie zatrzymując się wyrwał ją i natychmiast przeszył nią jednego z tubylców, przeskakując nad jego ciałem i wdzierając się w sam środek grupy. Nie mogli równać się z opętanym przez demony człowiekiem. Z krzykiem uciekli, a Morloq, skacząc na plecy jednego z nich, powalił go na ziemię. Chwilę później wstał, zachwiał się przez moment, ale już za chwilę ponownie wyrwał do brzegu rzeki. Zatrzymał się tam tylko na sekundę, a potem zniknął w ciemnych wodach. — Niech mnie diabli! — zadyszał Tao–Li pojawiając się nagle obok Conana. — Cóż to za człowiek? Czy to był Morloq? Conan skinął głową. Dzikie wrzaski tubylców zagłuszały odgłos walki na murach. Tubylcy byli zgromadzeni w dużej liczbie wokół olbrzymiego magazynu po drugiej stronie rzeki. — Planują wielki atak — powiedział Tao–Li. — Zdaje mi się, że przebiją się przez palisadę, tak mi się zdaje. Ha! I nagle na brzegu wybuchł dziki wrzask, który zdawał się rozdzierać niebiosa! Z magazynu buchnęły płomienie i wzniosły się do samych gwiazd! Zamkiem także wstrząsnął potężny okrzyk w odpowiedzi na to, co zobaczyli nad rzeką. W chwilę potem nastała cisza i tylko czarny obłok unosił się w powietrzu, a rozwiewany przez wiatr ukazał olbrzymią ilość pokręconych ciał w miejscu, w którym przed chwilą stali dzicy. Conan i Tao–Li mimo swoich ran, poprowadził atak z bram zamku w dół wzniesienia, aby tam rzucić się na przerażonych buntowników, którym udało się ujść cało z zasięgu trującego obłoku. Rzeź, jaka później nastąpiła, była straszna. Pogoń za zbiegłymi tubylcami trwała całą noc. Conan oddzielił się od reszty i wszedł tak głęboko w dżunglę, że później przez dwa dni nie był w stanie odnaleźć powrotnej drogi do wybrzeża. Dużo myślał o tych rzeczach, które minęły i zastanawiał się, czy to rzeczywiście Morloq dostał się do magazynu i podpalił go, powodując rozniesienie przez wiatr i ogień trującego proszku, czy było to tylko dzieło przypadku. Było to chyba niemożliwe, aby człowiek mógł przepłynąć pełną gadów rzekę, nawet gdyby był wspomagany przez demony. A jeśli rzeczywiście podpalił magazyn, sam z pewnością wraz z nim spłonął. Tak więc błądząc po pełnej niespodzianek dżungli zobaczył wybrzeże, a tuż przy brzegu małą, na wpół powaloną chatkę, pokrytą słomianym dachem. Wszedł do niej ostrożnie, mając nadzieję, że zamieszkują ją tylko owady i gady, które pozwolą mu się przespać. Gdy tylko minął próg, stanął jak oniemiały. Na prowizorycznym stołku siedział człowiek. Podniósł głowę, gdy wszedł, a promienie księżyca oświetliły jego twarz. Conan cofnął się z nagłym poczuciem lęku. To był Morloq, a księżyc był w pełni. I gdy tak stał, nie będąc nawet w stanie ruszyć nogą, on podniósł się i podszedł do Cymeryjczyka. A jego twarz, mimo że nosiła na sobie ślady przeżyć człowieka, który zajrzał do samych piekieł, była świadoma i normalna. — Wejdź, przyjacielu — powiedział, a w głosie jego brzmiał spokój. — Wejdź i nie obawiaj się mnie. Demon na zawsze już mnie opuścił. — Ale powiedz mi, jak też udało ci się zwyciężyć? — wykrzyknął Conan, jednocześnie sięgając po jego dłoń. — Stoczyłem potworną bitwę, gdy wpadłem do wody — odpowiedział — bo demon posiadł mnie i chciał, abym od razu napadł na tubylców. Ale po raz pierwszy moja dusza i umysł przezwyciężyły go na chwilę, chwilę na tyle długą, żebym mógł przeprowadzić to, co było moim planem. I sądzę, że dobre demony przyszły mi na pomoc, bo chciałem oddać życie, by ratować życie innych. Wskoczyłem do rzeki i płynąłem, a już po chwili krokodyle kłębiły się wokół mnie. Znów pod wpływem demona udało mi się je pokonać. A walczyłem w rzece. I nagle demon opuścił mnie. Wydostałem się z rzeki i podpaliłem magazyn. Po czym pobiegłem na oślep w dżunglę i przez całą noc wałęsałem się na wpół przytomny po dżungli. Rano trafiłem na tę chatę, gdzie przespałem cały dzień. Aż nadeszła noc i pełnia, a dzisiaj kolejna, a ja nie czułem na sobie żadnego wpływu demona. — Jestem wolny, wolny! — słowa jego wypełniała nuta cudownego uniesienia, niemal ekstazy: — Moja dusza jest wolna. Choć jest to zupełnie nieprawdopodobne, to demon leży utopiony na dnie rzeki lub wcielił się w ciało jednego z dzikich gadów, jakie pływają w wodach rzeki. ROZDZIAŁ II Po niesamowitych przeżyciach w Khitaju, Conan rusza na zachód. Podczas wędrówki przez Hyrkanię, nieopatrznie wplątuje się w intrygi tamtejszych władców, co doprowadza do wydania na niego wyroku śmierci, jako na niewygodnego świadka. Podczas ucieczki do Turanu, spotyka Red Sonję, która wkrótce będzie tak sławna jak Conan. Dzikie życie i dawne nawyki Conana doprowadzają do rozlewu krwi między nimi. Jego barbarzyński honor nie pozwolił mu zabić, a nawet walczyć z kobietą, piękną kobietą i w związku z tym krew, która popłynęła, była jego krwią. Lecz już wkrótce stają ramię w ramię przeciwko żołnierzom, którzy ścigają Conana, a wskutek tragicznego wydarzenia ścigają również Red Sonję. RED SONJA — Sonja, ty ruda cholero, gdzieś ty się podziała? Jej ojciec zawsze wołał ją w ten lub podobny sposób. Sonja poprawiła mokre od potu włosy i zarzuciła sobie na plecy wiązkę chrustu. W jej życiu niewiele było miejsca na odpoczynek. Z krzaków wyłonił się ojciec. Był wysoki, chudy, z ogorzałą w bojach twarzą. Liczne blizny świadczyły o jego służbie dla chciwych królów i ambitnych książąt. Patrzył na nią ponuro i przyszło jej na myśl, że gdyby miał inny wyraz twarzy, to by go chyba nie poznała. — Co ty tu robisz? — warknął. — Posłałeś mnie do lasu po chrust — odpowiedziała chmurnie. — Ale nie na cały dzień! — ryknął i wymierzył jej cios w głowę. Szczęściem od dawna nauczyła się unikać takich uderzeń i tym razem też zdążyła się uchylić. — Zapomniałaś, że dziś twoje wesele? Doprawdy, wolałaby zapomnieć. Palce jej zdrętwiały, chrust z trzaskiem upadł na ziemię. — Zapomniałam — szepnęła. Poczuła dziwną suchość w gardle. — Pozbieraj ten chrust i chodź — warknął. — Niedługo zacznie się ściemniać. Ty niewdzięczna smarkulo! Żeby twój ojciec musiał włóczyć się po lesie, żeby cię ściągnąć na twoje wesele! — Wesele! — zgrzytnęła. — Theron! Cholerny świat! — Coś ci się nie podoba? — syknął ojciec. — Znowu cię mam walnąć? Masz coś przeciwko mężowi, którego ci wybrałem? Nie jest wcale gorszy od innych młodych ludzi. — Wieprz i tyle! — prychnęła. — Sapiący, zapity, spocony wieprz! — Milcz! — ryknął. — Z niego przynajmniej będę miał podporę na stare lata. Jeszcze trochę, a nie będę mógł orać, odzywają mi się stare rany. Twój szwagier, bydlak, nie pomaga mi wcale. Theron jest inny, już on cię ustawi, nie ma obawy, z ręki mu będziesz jadła. Nie będzie cię tak rozpieszczał, jak ja. Świat skrył się Sonji za czerwoną mgłą, jak zawsze, ilekroć mówił o ustawianiu jej. Jako żywo nie czuła się rozpieszczana. Rzuciła na ziemię drwa, które w międzyczasie zdążyła bezmyślnie pozbierać, i ku własnemu zdumieniu powiedziała, co myśli. — Niech go jasny szlag trafi i ciebie z nim! — krzyczała. — Nie wyjdę za niego! Możesz mnie zbić, możesz mnie zabić, rób co chcesz, a ja mu się nie oddam! Była na wpół obłąkana nienawiścią i chyba tylko dlatego nie umarła ze strachu, widząc oczy ojca. Widać było w nich całą bezwzględność i okrucieństwo, z którym gwałcił, palił i mordował w swoich żołnierskich czasach. Zaryczał straszliwie, skoczył na nią i chciał ją uderzyć prawą pięścią w głowę. Uchyliła się. Spróbował lewą, kucnęła, cios przeciął powietrze. Wziął się na sposób, złapał ją za rozpuszczone włosy, owinął je wokół swojej ręki i wykręcił jej głowę na plecy. Mało nie skręcił Sonji karku. Potem złapał ją swoją potężną prawicą za podbródek… Chyba dosyć długo była nieprzytomna. Mogła się tylko domyślać, że wlókł ją za włosy przez las, aż do wioski. Bicie do utraty przytomności nie było dla niej nowością, ale po oprzytomnieniu nie czuła się na ogół tak słaba. Wszystko ją bolało, zapewne z powodu gałęzi i korzeni, po których była wleczona. Leżała w nędznej chacie, ubrana jak panna młoda — widocznie przebrali ją, gdy była nieprzytomna. Na świętego Mitrę, oślizgły wąż wydawał jej się czymś sto razy milszym w dotyku. Ogarnęła ją panika i czarna rozpacz. Miała chęć zedrzeć to z siebie, ale nagle ogarnęły ją mdłości. Stęknęła i opadła na łóżko. Czuła, że jest w pułapce bez wyjścia. Odeszły ją wszystkie siły. Nie płakała, bo nigdy nie umiała płakać, a kląć nie miała siły, i tak leżała bez ruchu, gapiąc się na nadpróchniałe krokwie. Z dworu usłyszała gwar głosów i śmiechów. Ktoś wszedł do chaty — to jej siostra Isabel, ze swoim najmłodszym dzieckiem na ręku. Spojrzała na Sonję smętnie, a ona pierwszy raz dostrzegła tak wyraźnie, jak się zgarbiła, jak pokręcone ma ręce, jak na jej twarzy widać cierpienie i zmęczenie życiem. Odświętna szata wydobywała na światło dzienne to wszystko, czego na codzień nie dostrzegała. — Wszystko gotowe, Sonju — powiedziała, przeciągając swoim zwyczajem wyrazy. Sonja nie odpowiedziała. Isabel posadziła oseska na ziemi, kucnęła przy Sonji i spojrzała na nią dziwnie zmysłowo. — Jesteś młoda, silna i nie zniszczona, Sonju — powiedziała jakby bardziej do siebie, niż do niej. — W weselnym stroju jesteś piękna. Czy nie jesteś szczęśliwa? Sonja przymknęła oczy. — Powinnaś się cieszyć i śmiać — westchnęła. Brzmiało to niemal jak jęk. — Raz się wychodzi za mąż. Ty go nie kochasz, ja to wiem. Ja też nie kochałam Ghilhauma. Takie jest życie kobiety Za parę lat zgarbisz się, jak ja, urodzisz parę bachorów, to też zrobi swoje, ręce ci się poskręcają, umysł stępieje od pracy, znużenia i ciągłego patrzenia na faceta, którego nienawidzisz, a któremu… Sonja otworzyła oczy i spojrzała na nią w osłupieniu. — Nie jestem dużo starsza od ciebie Sonju — mruknęła. — Spójrz na mnie. Chcesz tak wyglądać za parę lat? — A co mogę zrobić? — zapytała bezradnie. Spojrzała Sonji w oczy. W jej wzroku było coś strasznego, echo tej dzikości, którą znała z oczu ojca. — Tylko jedno — szepnęła. — Jedyne, co może zrobić kobieta, żeby nie zdychać po kawałku. Nie trzymaj się kurczowo życia, które zrobi z ciebie to, co zrobiło z twojej matki i co robi z twojej siostry. Nie żyj jak ja. Odejdź, póki jesteś młoda i ładna. Umarli pozostają młodzi. Trzymaj! Wcisnęła Sonji coś w rękę, wzięła dziecko i wyszła. Z lekka oszołomiona Sonja patrzyła na wąski sztylet w swojej dłoni. Potem spojrzała na dach i zrozumiała, co siostra miała na myśli. Ale gdy tak ściskała w dłoni wąską rękojeść, poczuła, jak wzbiera w niej coś dziwnego, czego dotąd nie znała. Nie znała…? Nie rozumiała, ale jakoś przeczuwała, to było jej znajome, choć nie wiedziała, skąd. Przecież w życiu nie miała w ręku broni poza siekierą i nożem kuchennym… Odgłosy dochodzące zza drzwi stały się głośniejsze, po czym usłyszała zbliżające się kroki. Pośpiesznie ukryła sztylet w zakamarkach obszernej szaty. Drzwi otwarły się. Ujrzała flegmatyczną, bezbarwną matkę — biedne, zahukane zwierzę robocze z umysłem zwierzęcia roboczego — a za nią Isabel. Gdy siostra zobaczyła, że Sonja żyje, w jej oczach mignął cień rozczarowania i troski. Odwróciła się. Inni wpadli do chaty, śmiejąc się i żartując, porwali ją z posłania. Mniejsza o to, czy jej opór przypisywali dziewiczemu wstydowi, czy nienawiści do pana młodego — dość, że ojciec żelaznym chwytem trzymał ją za jeden przegub, drugi dzierżyła żylasta baba i tak ją wywlekli z chaty wprost w krąg roześmianych ludzi. Wszyscy, tak mężczyźni jak i kobiety, byli już na poły pijani. Nie docierały do niej ich grube żarty i sprośne docinki. Rzucała się, jak dzikie zwierzę, kopała na oślep, wiła się, jak piskorz, słowem jej towarzysze musieli zadać sobie wiele trudu, żeby złamać jej opór. Ojciec półgłosem ją przeklinał, w końcu wykręcił jej rękę w przegubie. Wszystko, co osiągnął, to, że jeszcze raz usłyszał, czego mu życzy. Przed krąg wysunął się kapłan, wysuszony, stary dureń, którego nienawidziła tak samo, jak wszystkich innych. Potem zbliżył się do niej Theron, w nowym kaftanie i spodniach, z girlandą kwiatów na tłustej, czerwonej szyi. Na jego grube wargi wypłynął obleśny uśmiech, od którego ciarki jej przeszły po plecach. Stanął przy niej i łakomie wyszczerzył zęby, a w jego oczach malowało się zwierzęce pożądanie. Na jego widok zaniechała oporu i stanęła jak wryta. Ojciec i jego pomagierka puścili ją i cofnęli się. Zaległo milczenie. — Wiwat młodzi! — zaryczało paru pijanych. Błyskawicznie dobyła sztyletu, i jak z procy skoczyła na Therona. Stało się to tak szybko, że całe towarzystwo nie zauważyło nawet, co się święci, nie mówiąc już o tym, by ktoś jej zdołał przeszkodzić. Zanim Theron zdążył się przestraszyć, sztylet tkwił w jego sercu, wbity aż po rękojeść. Na twarzy zastygł mu wyraz bezgranicznego zdumienia. Z okrzykiem radości wyciągnęła sztylet z piersi swojego niedoszłego męża, a on padł na ziemię. Krew zalewała kwiaty. Długo się o tym opowiada, ale w rzeczywistości wszystko stało się w oka mgnieniu. Skoczyła, uderzyła i już jej tam nie było. Jej ojciec — żołnierz, jak by nie było — zareagował szybciej niż pozostali obecni. Zawył i rzucił się, by ją złapać. Za późno. Sonja przepchnęła się przez zdumiony tłum i pomknęła do lasu. Gdy dobiegała do pierwszych drzew, ojciec złapał za łuk i strzelił za nią. Skoczyła w bok, strzała utkwiła w pniu drzewa obok niej. — Mało, że głupi, to jeszcze ślepy! — zawołała z szyderczym śmiechem. — Chybić z tak bliska! Starość nie radość! — Wracaj, kurwo! — ryknął wściekle. — Idź do diabła! — wrzasnęła. — I pozdrów mojego męża! Pożegnawszy się w ten sposób z ukochanym tatą, odwróciła się i zniknęła w lesie. Dość długo przedzierała się przez gęstwinę. Z oddali słyszała krzyki wieśniaków, coraz słabiej, coraz dalej… Tylko nieliczni odważyli się w pościgu za nią wejść w gęsty las, zwłaszcza, że już się ściemniało. A Sonja biegła przez las, aż jej zabrakło tchu w płucach, a nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Rzuciła się na wilgotny, miękki mech i leżała bez tchu, aż księżyc pogrążył wierzchołki drzew w srebrzystej poświacie, a cienie wydały się jeszcze czarniejsze. Dookoła niej trzeszczały gałęzie, słyszała rozmaite szmery i szelesty, coś się ruszało wśród drzew, może zwierzęta, a może wilkołaki, czy inne wampiry, nie robiło to różnicy. Nieraz już nocowała w lesie, gdy noc zaskoczyła ją zbierającą chrust z dala od domu lub ojciec po pijanemu wyrzucił ją z chaty. Podniosła się i ruszyła przed siebie. Było jej w zasadzie wszystko jedno, w jakim kierunku idzie, byle się oddalać od wioski. Przed świtem opanowało ją zmęczenie. Znowu rzuciła się w poszycie i zasnęła, nie zaprzątając sobie głowy zbędnymi rozmyślaniami o leśnych zwierzętach i potworach. Obudził Sonję potworny głód. Był już prawie dzień. Usiadła i zamyśliła się. Zakrwawiony sztylet przypomniał jej głupią minę padającego na ziemię Therona. To z kolei wywołało w niej radość ze zdobytej wolności, tak że miała ochotę tańczyć i śpiewać. Zamiast tego wyczyściła sztylet liśćmi i ruszyła przed siebie, mrużąc oczy w blasku wschodzącego słońca. Wkrótce dotarła do krętej, leśnej drogi. Ucieszyło ją to nad wyraz, gdyż jej weselne buty miały już dosyć. Oczywiście była przyzwyczajona chodzić boso, ale korzenie i gałęzie w poszyciu sprawiały jej jednak ból. Przed którymś z kolei zakrętem drogi, czy raczej ścieżki, usłyszała człapanie końskich kopyt. W pierwszym odruchu chciała uskoczyć w krzaki, ale coś jej powiedziało, żeby tego nie robiła. Nie czuła strachu. Stanęła więc ze sztyletem w garści na środku ścieżki i stała tak, aż zza zakrętu wyłonił się jeździec, zaklął siarczyście i zatrzymał konia. Patrzyli na siebie bez słów. Był wysoki, dobrze zbudowany, raczej szczupły, a w oczach widać było dzikie błyski. Siedział na czarnym koniu z rzędem z czerwonej skóry, ubrany w jedwabne spodnie i dość już znoszony kaftan. Na ramionach miał szkarłatny płaszcz, a na głowie rogaty hełm. Nie miał zbroi, ale u pasa wisiał potężny miecz w wytartej skórzanej pochwie. — Na świętego Mitrę! — zawołał w końcu. — Czyś ty nimfa leśna, czy zgoła bogini? — A ty kto? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. Nie czuła strachu ani wstydu. — Zwę się Conan z Cymerii — odpowiedział, po czym ugryzł się w wargę i potrząsnął głową, jak ktoś, kto powiedział za dużo. Następnie obejrzał Sonję od stóp do głów i roześmiał się serdecznie. — Na Croma, skąd się tu wzięłaś? — zapytał. — Ruda dziewczyna w podartej, weselnej sukni, ze sztyletem w dłoni, w środku gęstego lasu, o wschodzie słońca! Pójdź, lube dziewczę, niech ten sen trwa. — To nie jest sen — odparła ponuro. — Ale kim jesteś? — dopytywał się. — Nazywam się Sonja Norghut — odpowiedziała. Rozbawiło go to tak, że omal nie spadł z konia. — Przebrana księżniczka! — zadrwił. — Doprawdy, dobre bo mocne! Z jakiejż to ponurej wieży, w starym zamczysku strzeżonym przez olbrzymy, wymknęłaś się w przebraniu wieśniaczki, piękna pani? — szerokim gestem odkrył głowę. — Mam takie samo prawo do tego nazwiska, jak paru bardzo ważnych ludzi — odparła. — Mój ojciec jest synem chłopki i księcia Norghuta. Zawsze używał tego nazwiska, a my, jego córki, mamy je po nim. Jak ci się ono nie podoba, droga wolna. Nikt ci nie kazał zatrzymywać się i nabijać ze mnie. — Nie chciałem cię urazić — odparł pośpiesznie i obrzucił Sonję pożądliwym spojrzeniem. — Na świętego Mitrę, bardziej ci ze szlachetnym nazwiskiem do twarzy niż niejednej wysoko urodzonej damie. Na Croma, istny klejnot Hyrkanii! Zaszczytem będzie dla mnie zostać twoim przyjacielem; lecz zdradź mi, co porabiasz w lesie o tej porze, w podartej sukni weselnej i rozpadających się butach, a na dodatek ten sztylet? Zgrabnie zeskoczył z konia i stanął przed nią. Nie dziwne, że zaufała pierwszemu napotkanemu człowiekowi, który ją potraktował życzliwie. Poza tym niektórzy mężczyźni mają w sobie coś, co sprawia, że kobiety im wierzą. — Wczoraj wieczorem uciekłam z wioski — powiedziała. — Chcieli mnie wydać za kogoś, kogo nienawidzę. — I spędziłaś noc sama w lesie? — Dlaczego nie? Conan pokręcił głową. Chyba trudno mu było w to uwierzyć. — Co teraz zamierzasz? — zapytał. — Masz w pobliżu przyjaciół? — Nie mam żadnych przyjaciół — odpowiedziała. — Będę wędrować, aż umrę z głodu albo coś mnie zeżre. Podrapał się kciukiem i palcem wskazującym w gładko wygolony podbródek. Przyjrzał jej się trzy razy, przy czym za drugim razem przez jego twarz przemknął jakby dziwny cień, który na chwilę zmienił go do niepoznania. — Szkoda by było — powiedział Cymeryjczyk w końcu. — Jesteś za ładna, żebym ci pozwolił zginąć bez sensu w lesie albo wpaść w ręce zbójów. Jeśli chcesz, zawiozę cię do Khorbulu, tam na pewno znajdziesz jakąś pracę. Mam nadzieję, że umiesz pracować? — Lepiej niż jakikolwiek mężczyzna w mojej wiosce. — Wierzę — mruknął, przyglądając jej się z nieskrywanym podziwem. — Robisz doprawdy niesamowite wrażenie, piękna i silna zarazem. Pójdź ze mną; wierzysz mi? — Nie chciałabym, żebyś przeze mnie miał kłopoty — odparła. — Ludzie z osady będą mnie ścigać. — Też coś! — prychnął. — Widział kto chłopa, który oddala się od domu bardziej niż na kilka kilometrów? Kogo ty się boisz? — Ojca — wyjaśniła ponuro. — On niestety nie jest chłopem. Przez większą część życia był żołnierzem. Będzie mnie ścigał, aż dogoni; a jak dogoni, to zabije. — Coś się wymyśli. Niedaleko stąd spotkałem młodzieńca, którego ubranie powinno na ciebie pasować. Zostań tutaj, aż wrócę. Zrobimy z ciebie mężczyznę i spokój. Zawinął koniem i puścił się galopem. Patrząc za nim, Sonja zastanawiała się, czy go jeszcze kiedyś zobaczy, czy też tak sobie z niej zadrwił. Tętent kopyt ucichł w oddali. Zapadła martwa cisza, a ona poczuła znowu dojmujący głód. Po, jak oceniała, dwustu lub trzystu latach czekania usłyszała znowu tętent kopyt, a po chwili ukazał się Conan i rzucił jej niewielkie zawiniątko. — Zabiłeś go? — zapytała. — Po co? — roześmiał się Cymeryjczyk. — Puściłem go wolno, uwolniłem go tylko od ubrania. No, mała! Idź w krzaki i przebierz się. Do Khorbulu kawał drogi. Rzuć mi te twoje fatałaszki. Zostawię je nad rzeką, tu niedaleko. Mam nadzieję, że je znajdą i pomyślą, żeś się utopiła. Wrócił, zanim zdążyła się ubrać. — Twój szanowny rodziciel — zawołał przez krzaki — będzie szukał córki, nie syna. Może sobie długo i wytrwale pytać wieśniaków, czy nie widzieli wysokiej, rudej dziewczyny! Najlepiej niech jeszcze powie, że w weselnej sukni, to już na pewno go uznają za pomylonego… Dobrze mu tak! Ha, ha. Wyszła z krzaków. Koszula i spodnie były dla niej czymś nowym i obcym, dawały jednak swobodę ruchów, jakich nigdy nie miała w spódnicy. Conan spojrzał na nią i twarz mu się wydłużyła. — Na diabły Croma! — mruknął. — Nie jest tak dobrze, jak myślałem. Ślepy by spostrzegł, że to nie mężczyzna… Czekaj no, daj ten sztylet, obetnę ci te loki. Jak powiedział, tak zrobił. Spojrzał na swoje dzieło i pokręcił smętnie głową. — Diabła tam, dalej widać, że jesteś kobietą — stwierdził. — No, obcy może się da nabrać, jak koło niego szybko przejedziemy… Trudno i darmo, musimy zaryzykować. — Dlaczego właściwie się mną zajmujesz? — zapytała, bo nie była przyzwyczajona do życzliwości. — Bo jestem mężczyzną — odparł. — A szanujący się mężczyzna nie zostawi dziewczyny w lesie na pewną śmierć. Conan może mieć w sakiewce więcej powietrza niż złota, ale honor jest mu równie drogi, jak rycerzowi czy baronowi. I dopóki ma miecz u boku i sam nie ginie z głodu, dopóty nie opuści nikogo w potrzebie. Usłyszawszy tę przemowę, poczuła się nieswojo, gdyż nie potrafiła równie kwieciście wyrazić swojej wdzięczności. Coś tam zaczęła bełkotać, a on uśmiechnął się i powiedział, że nie musi mu dziękować, bo cnota sama sobie jest nagrodą. Tak powiedział. Ludzi prawie nie spotykali, czasem trafił się jakiś kmiotek, z nabożnym przerażeniem zrywając z głowy wytartą czapkę. Koło południa zatrzymali się przed oberżą, samotnym, leśnym zajazdem ze słabo czytelnym szyldem. Conan nazywał ją — „Trupiarnia”! W progu stanął przygarbiony gospodarz. Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu, skinął parę razy głową i wycierając ręce w zatłuszczony skórzany fartuch, zapytał, czego sobie życzą. — Posiłku i noclegu — powiedział Conan głośno. — Jam jest Norghut z Balkhany, a oto mój młodszy brat. Przybyliśmy z Khorbulu i zdążamy do Ghor — skłamał. — Przygotujcie dla nas pieczonego kapłona, dobry człowieku i zatroszczcie się też o konia. Gospodarz skinął głową, zamruczał coś pod nosem i ujął wierzchowca za cugle. Kiedy Conan zdejmował Sonję z siodła, zdrętwiałą od długotrwałej jazdy, tamten obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem, dobitnie wskazującym, że przebranie go nie zwiodło, bo mężczyzna nie patrzy tak na chłopca… Weszli do izby. Za stołem kiwał się nad kubkiem wina jedyny gość — tłusty, silny mężczyzna z brzuchem zwisającym znad skórzanego pasa. Podniósł na nich wzrok, otworzył usta i najwyraźniej chciał coś powiedzieć, lecz Conan, nic nie mówiąc, spiorunował go wzrokiem. Widać było, że ci dwaj się znali, i to od dawna. Grubas znowu zajął się winem, a Sonja i Conan usiedli przy stole, na którym czekał już na nich kapłon, groch, chleb i dwie butle wina. Gwałtownie zaatakowała sztyletem przygotowane dla nich potrawy. Conan, przeciwnie, jadł jakby z przyzwyczajenia. Spoglądał to na grubasa — który teraz spał lub dobrze udawał, że śpi — to na Sonję, to na brudne okna, w porywach na czarny od dymu sufit. Mało jadł, za to dużo pił. Wypijał, nalewał, znowu wypijał, w końcu spytał, dlaczego nie tknęła jeszcze wina. — Na razie jem — odpowiedziała Sonja. Skończywszy jedzenie, niepewnie wzięła kubek do ręki. Nigdy przedtem nie piła wina. Wszelki alkohol, jaki trafiał do jej chaty — a nie było tego mało — ojciec pochłaniał sam. Wypiła zawartość kubka, jak wodę, jednym haustem, i oczywiście się zakrztusiła, ale sam smak był przyjemny. Conan zaklął cicho. — Na świętego Mitrę, w życiu nie widziałem kobiety, która, by tak piła! Upijesz się, dziewczyno! — Po pierwsze nie jestem kobietą — przywołała go do porządku. Jedziemy dalej? Cymeryjczyk pokręcił głową. — Zostaniemy tu do jutra. Jesteś zmęczona, musisz się wyspać. — Nie jestem zmęczona — odparła — tylko nieprzyzwyczajona do jazdy. Ale, jak dla mnie, możemy jechać. — Niemniej zostaniemy tu do jutra — uciął. — Na moje oko tutaj jesteśmy bezpieczni. — Jak sobie życzysz — ustąpiła. — Masz mnie całkowicie w ręku, więc twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. — To lubię! — uśmiechnął się. — Nic tak nie zdobi dziewczyny, jak radosne posłuszeństwo… Gospodarzu! — zawołał. — Mój brat pada na nos. Zaprowadźcie go do pokoju, niech się położy. Mamy za sobą długą drogę. — Robi się, proszę łaski pana — zamruczał gospodarz, kłaniając się nisko i nieznacznie zacierając ręce, gdyż Conan umiał wytwarzać w prostych ludziach przekonanie, że mają do czynienia co najmniej z księciem. Przez niską sień gospodarz wprowadził ich do tylnej izby i wdrapał się po drabinie do obszerniejszego pokoju. Znaleźli się pod stromym dachem. Pomieszczenie było na wpół urządzone, ale nie wydawało się luksusowe. Niestety — zaczęła już zwracać uwagę na takie szczegóły — tylko jedno wejście, to znaczy drzwi przy drabinie. Okno było w dodatku tylko jedno, a i to za wysoko nawet dla niej. Na dobitkę drzwi nie dawały się zaryglować od środka. Zauważyła, jak Conan zmarszczył czoło i obrzucił gospodarza nieufnym spojrzeniem, ten jednak, jak gdyby nigdy nic jął wychwalać zalety pokoju, w którym ich umieścił. — Śpij dobrze, bracie — powiedział Conan na tyle głośno, by gospodarz to usłyszał. — Coś mi tu śmierdzi — szepnął Sonji do ucha. — Tylko się ściemni, jedziemy dalej, tymczasem się zdrzemnij. O zmroku cię obudzę. Czy to od wina, czy z nieuświadomionego zmęczenia, dość, że zasnęła, jak stała, w ubraniu. Ktoś cicho otworzył drzwi. Było ciemno, tylko przez małe okienko wpadało do środka nieco światła gwiazd. W mroku ktoś się poruszał. Albo coś. Usłyszała trzeszczenie podłogi i jakby przytłumiony oddech. — Conanie, to ty? — szepnęła. Cisza. — Conanie! — powtórzyła głośniej. — Czy to ty, Cymeryjczyku? Ktoś jakby nagle wstrzymał oddech, znowu zatrzeszczała podłoga, usłyszała oddalające się kroki. Drzwi otwarły się ze skrzypem, potem zamknęły. Była sama w pokoju. Zerwała się i wyjęła sztylet. Ktokolwiek przed chwilą był w jej pokoju, wiedziała, że nie był to Conan, i chciała wiedzieć, kto i po co kręcił się przy niej w ciemności. Podeszła do drzwi, otworzyła je ostrożnie i wyjrzała z pokoju. Na dole było ciemno jak w studni, ale wyraźnie słyszała, że ktoś się tam rusza i grzebie przy drzwiach. Ze sztyletem w zębach zeszła bezszelestnie po drabinie, sama się dziwiąc swojej zręczności. Gdy tylko zeszła na dół i wzięła sztylet do ręki, ktoś otworzył drzwi wejściowe do oberży. W chwilę później ujrzała zgarbioną postać, w której rozpoznała oberżystę. Oddychał zbyt głośno, by móc zauważyć jej obecność. Pośpiesznie wyszedł na dwór i znikł w stajni. Czekała z zapartym tchem, próbując przeniknąć wzrokiem panujące ciemności. Wreszcie wyszedł, prowadząc ze sobą osiodłanego konia. Zamiast jednak wsiąść na niego, wyprowadził go do lasu. Wszystko wskazywało na to, że coś knuje. Po dłuższej chwili usłyszała cichy stukot kopyt. Widocznie gospodarz w bezpiecznej odległości siadł na konia i odjechał w sobie tylko wiadomym kierunku i celu. Próbowała to sobie jakoś sensownie wytłumaczyć. Doszła do wniosku, że gospodarz ją rozpoznał, znał sprawę i właśnie jest na drodze do jej wioski. Uchyliła nieznacznie drzwi jadalni i zajrzała do środka. Nie dostrzegła tam nikogo poza dziewczynką śpiącą na podłodze. Wokół zapalonej lampki na stole trzepotały ćmy. Skądś słychać było cichą rozmowę. Tylnym wejściem wymknęła się na zewnątrz oberży. Nad lasem wisiała głęboka, ciemna, bezwietrzna noc. Czasem parsknął koń w stajni, gdzieś w dali zahukał puchacz… Za oknem małego pomieszczenia z drugiej strony oberży, oddzielonego od jadalni krótkim korytarzem, paliła się pochodnia. Podeszła bliżej i stanęła, jak wryta, usłyszawszy swoje imię. Przywarła do ściany i zamieniła się w słuch. —…tak w każdym razie mówi — to był głos Conana. — Co ci w końcu robi, jak się nazywa wiejska dziwka? Przyznasz chyba, że jest świetna! — Widziałem ładniejsze nawet w Khorbulu, nie mówiąc o Secunderam — odparł drugi głos. Sonja wiedziała, że to głos grubasa, którego widziała w oberży zaraz po przyjeździe. — Ładniejsze! — prychnął Conan. — Ona jest nie tylko ładna. Ma w sobie coś dzikiego. Chodząca energia, mówię ci. Każdy znudzony kupiec da dobrą cenę, żeby się z nią zabawić. Każdego dziadygę weźmie, mówię ci. Słuchaj Obricu, żebym tak mógł się pokazać w Khorbulu, jak nie mogę, to bym ci nie proponował takiego interesu. Zresztą ten oberżysta dziwnie mi się nie podoba. — Jeśli pozna w tobie człowieka, który ma na pieńku z księciem Darlaghem… — mruknął Obric. — Wypluj to, kretynie! — syknął Conan. — To jest jeszcze jeden powód, dla którego muszę się pozbyć tej dziewuchy. Zaskoczyła mnie kompletnie i z tego wszystkiego przedstawiłem się jej prawdziwym imieniem. Ale wiedz, to było naprawdę coś, co świętego by wyprowadziło z równowagi! Słuchaj, jadę rano przez las, za którymś zakrętem stoi sobie dziewczyna w podartej, weselnej sukni. Niebieskie oczy świecą własnym światłem, wschodzące słońce zmienia jej włosy w żywy ogień, jeszcze dodaj do tego sztylet ze śladami krwi. W pierwszym momencie nie byłem pewien, czy mam przed sobą człowieka. Nie ukrywam, zimno mi się zrobiło. — Conan Cymeryjczyk, postrach żywych i umarłych, przestraszył się wiejskiej dziewczyny na leśnej drodze! — prychnął Obric i siorbiąc pociągnął łyk wina. — Nie ma się z czego śmiać — warknął Conan. — To naprawdę było mocne. Było w niej coś groźnego, baśniowego, coś strasznego i wspaniałego zarazem. Piękna jest, ale zarazem otaczają coś niesamowitego, jakiś niepokój. Nie wytłumaczę ci tego dokładnie, bo sam nie rozumiem. — Dramat układasz — ziewnął Obric. — Daruj sobie i przejdź do rzeczy. — Toż mówię — żachnął się Conan. — Zamierzałem ją sprzedać jednemu znajomemu, który ma burdel w Khorbulu. Sęk w tym, że wolę się nie pokazywać tak blisko księcia Darlagha. Jeżeli go jeszcze interesuję… — Jeszcze jak — zgrzytnął Obric. — Za informację o twoim miejscu pobytu dobrze by zapłacił. Wątpię, czy się odważy jawnie cię aresztować, załatwi to jakoś na boku, wiesz, sztylet w plecy w ciemnej uliczce, strzała z krzaków, czy coś w tym rodzaju, tak to sobie w każdym razie wyobrażam. — Ja też — mruknął Conan, jakby mniej pewnym głosem. — Głupio zrobiłem, że się pchałem tak daleko na wschód. Zanim się rozwidni, będę już daleko, a ty możesz zrobić z dziewczyną, co chcesz, sprzedać, w Bakharus, czy w Secunderam, twoja sprawa. Zapłać, ile powiedziałem, i jest twoja. — Za drogo sobie liczysz — zaprotestował Obric. — Poza tym, jak jest taka ostra, jak mówisz, to może się ostro bronić… — To już twoje zmartwienie — odparł spokojnie Conan. — Dosyć kobiet wziąłeś bez pytania o zgodę, to i jej dałbyś radę. Ale ostrzegam: w tym piecu diabeł pali… Zresztą, nie moja sprawa. Mówiłeś, że niedaleko stąd stoją twoi kumple, na pewno ci chętnie pomogą. I to ci jeszcze powiem, że jeśli nie zdołasz jej upłynnić z dużym zyskiem w Bakharus, czy gdzie tam zechcesz, toś jeszcze głupszy ode mnie. — No, dobra — westchnął Obric — zaryzykuję. W końcu nie ma interesów bez ryzyka. Srebrne monety zabrzęczały na stole, a Sonja miała wrażenie, że to dzwonią na jej pogrzeb. I w pewnym sensie tak było. Gdy tak stała przy ścianie, umarła w niej dziewczyna, którą była, a narodziła się kobieta, którą jest. Opuściły ją mdłości, a wezbrała zimna furia. Była twarda jak stal, szybka jak płomień i jak płomień niebezpieczna dla otoczenia. — Oblejmy ten interes — powiedział Conan. — Strzemiennego i znikam. Potem idź do niej… Sonja nie czekała, aż Obric przyjdzie do niej. Gwałtownie otwarła drzwi i wpadła do pokoju. Conan skamieniał z kubkiem w dłoni. Obricowi oczy wylazły z orbit. Cymeryjczyk otworzył usta, jak ktoś, kto nie wie, co powiedzieć. Musiała chyba mieć śmierć w oczach, bo zbladł, jak płótno. — Sonja! — krzyknął i podniósł się. Wpadła do wnętrza i zanim Obric zdążył cokolwiek zrobić, już leżał na ziemi w ostatnich drgawkach, a spomiędzy tłustych warg obficie płynęła krew. — Sonja! — krzyknął znowu Conan i wyciągnął do niej ręce. — Czekaj, dziewczyno…! — Ty bydlaku! — ryknęła, przepełniona bezgraniczną furią. — Ty skurwielu! I już stała nad nim, a szybkie ciosy sztyletu orały mu skórę na piersiach. Jakimś cudem nie trafiła w serce, natomiast ręce miał poranione dokładnie. Zdołał ją złapać za przegub i usiłował zmusić do puszczenia sztyletu. W ciasnym uścisku wpadli na stół. Przycisnął ją do jego krawędzi i usiłował ją obezwładnić. Ponieważ jednak miał tylko dwie ręce, musiał jedną z nich puścić jej przegub. Uwolniła się z jego osłabionego uchwytu i zadała kolejny cios. Sztych trafił na coś metalowego, ostrze ześliznęło się po żebrach. Trysnęła krew. Conan stęknął ciężko i puścił Sonję. Wysunęła się spod niego i wyrżnęła go pięścią w twarz. Krew poszła mu teraz także z nosa. Conan był całkowicie zaskoczony jej szybkością i zawziętością z jaką go atakowała. Znowu ją złapał, ale uderzony między oczy odepchnął ją od siebie z taką siłą, że zatoczyła się aż pod ścianę i osunęła się na ziemię. Mocno oszołomiona zerwała się jednak i złapała ułamaną nogę stołu. Conan jedną ręką otarł krew z oczu, a drugą złapał za miecz, ale znowu nie docenił jej szybkości. Drewniana pała z trzaskiem wylądowała na jego głowie. Zrezygnowawszy z obezwładnienia Sonji, rozpaczliwie próbował zasłonić się przed gradem ciosów. Zataczał się i potykał o to, co kiedyś było stołem, ławą i Obricem, a ona biła dalej. — Na Croma, dziewczyno, zabijesz mnie! — krzyknął. — Z miłą chęcią! — zaśmiała się i wymierzyła mu siarczysty cios w ucho. Legł wśród pogruchotanych sprzętów niezdolny do dalszego oporu. — Na Croma, dziewczyno — jęknął, wyciągając rękę przed siebie — miej litość! Na wszystkich świętych, przestań! Z wysiłkiem dźwignął się na kolana. W głowie mu huczało. — Sonja, przestań. Na świętego Mitrę, zmiłuj się nade mną! Za co? Klęczał przed nią z zakrwawioną głową, w ubraniu czerwonym od krwi. Spojrzała na niego ponuro i po chwili wahania odrzuciła pałę. — Daruję ci życie — powiedziała z pogardą. — Nie jesteś wart tego, bym sobie brudziła ręce. Odejdź, skądeś przyszedł! Spróbował się podnieść, i znowu osunął się na kolana. Cios w głowę okazał się poważniejszy niż to wyglądało. — Nie mogę wstać — zajęczał. — Świat mi się kręci w oczach, jestem słaby jak niemowlę. Sonju! Zawsze kpiłem ze śmierci, ale teraz, gdy mi zajrzała w oczy… Crom niech mi wybaczy, bo umieram… Nie daj mi zginąć tak marnie! — A niby dlaczego? — zapytała gorzko. — Uważasz, że zasłużyłeś na coś innego? Zawierzyłam ci, twoim obłudnym słowom o rycerskości i honorze, a tyś mi gotował gorszy los niż u kalifa w haremie! — To prawda — zajęczał. — Moja dusza jest czarniejsza niż noc, która mnie właśnie ogarnia. Zawołaj gospodarza, niech sprowadzi jakiegoś czarownika. — Sęk w tym, że gospodarz uciekł — odparła. — Tylnymi drzwiami wyszedł, wziął konia i pojechał. — Znaczy, poznał mnie — mruknął Conan — i pojechał donieść księciu Darlaghowi. No, to już całkiem po mnie. Dopiero teraz dotarło do Sonji, że gospodarz dowiedział się, kim naprawdę jest jej fałszywy przyjaciel, przez to, że w ciemności zawołała Cymeryjczyka po imieniu. Czyli, w pewnym sensie, jeżeli Conan zginie z rąk ludzi księcia, to w dużej części przez nią. A jej stosunek do szlachty stanowił mieszaninę strachu i nieufności, jak to zwykle u biedaków bywa. — Zabiorę cię stąd — powiedziała. — Jeśli kogoś mają zabić w imieniu prawa, to nie przeze mnie. Pośpiesznie opuściła oberżę i poszła do stajni. Służącej ani śladu. Albo uciekła do lasu, albo była zbyt pijana, by troszczyć się o to, co zaszło. Osiodłała konia, choć kładł uszy po sobie, a nawet próbował gryźć, i przyprowadziła go pod drzwi. Potem weszła do środka, żeby zabrać Conana. Pokrwawiony, w podartej odzieży wyglądał tak, że doprawdy można się go było przestraszyć. — Koń czeka — powiedziała Sonja. — Nie mogę się podnieść — mruknął. — Zaciśnij zęby — nie ustępowała. — Zaniosę cię. — Nie dasz rady — zaprotestował. Jak było do przewidzenia, dała radę. Zarzuciła go sobie na ramiona i podniosła. Ręce i nogi zwisały jej z ramion, jakby niosła trupa. Najtrudniej było wsadzić go na siodło, był kompletnie bezwładny. Ale w końcu jakoś sobie poradziła, po czym usiadła za nim, mocno go trzymając. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że właściwie nie wie, dokąd się wybiera. Conan najwyraźniej domyślił się przyczyny jej wahania. — Jedź na Khorbul, no, na zachód — szepnął. — Kilometr przed miastem mój kumpel ma karczmę, „Pod Krwiożerczym Dzikiem” się nazywa. Tę nocną jazdę Sonja zapamięta do końca życia, choć doprawdy wolałaby zapomnieć. Droga, jak wysoki, oświetlony gwiazdami wąwóz, między dwiema czarnymi ścianami drzew, oczywiście ani żywej duszy. Ręce miała lepkie od krwi Conana, któremu od wstrząsów pootwierały się ledwo zakrzepłe rany. Wkrótce po odjeździe zaczął gorączkować. Bełkotał coś bez sensu i rozmawiał z nieobecnymi. Czasem padały imiona, które znała — arystokratów i żołnierzy, piratów i wyjętych spod prawa, z którymi zdawał się rozmawiać o bohaterskich czynach i zbrodniach, podśpiewywał oderwane fragmenty marszów czy piosenek miłosnych i pijackich, gadał językami, których nie rozumiała… Niejedno przeżyła, niejedną niesamowitą podróż odbyła, ale nocna jazda z półtrupem w ramionach jest nie do zapomnienia. Czerwony świt budził się z nocy, gdy wreszcie dotarli do oberży, o której mówił Conan. Sonja podjechała do niej i zawołała gospodarza. Przed próg wyszedł zaspany chłopiec, ziewnął potężnie i przetarł oczy pięściami. Na widok potężnego ogiera z dwojgiem zalanych krwią jeźdźców zawył ze zgrozy i rzucił się z powrotem do domu. W chwilę później okno na piętrze otworzyło się i Sonja zobaczyła najpierw grot strzały, a potem głowę człowieka w hełmie. — Poszli won! — warknął. — To jest porządny zajazd, a nie speluna dla bandziorów. — Dam ja ci bandziorów! — wrzasnęła Red Sonja. — To jest porządny człowiek, napadli go i mało nie zabili. Conan Cymeryjczyk się nazywa, mówi ci to coś? — A, Conan! — ożywił się gospodarz. — Było tak od razu…! Idę już, idę… Okno zamknęło się ze zgrzytem, po czym usłyszała ze środka skrzypienie schodów. Zeskoczyła z konia, wzięła Conana w ramiona i ułożyła na ziemi. Właśnie w tym momencie wyszedł z oberży gospodarz i paru służących z pochodniami. Conan leżał nieruchomy i blady jak trup, ale serce biło mu, jak dzwon. Wiedziała, że nie jest też całkowicie nieprzytomny. — Na Croma, kto go tak urządził? — zapytał przerażony gospodarz. — Ja. Cofnął się o krok i zbladł. — Panie, zmiłuj się! Taki młody… Kobieta! — Dosyć gadania! — prychnęła. — Umieść go w swoim najlepszym pokoju! — Ta…a…k, o…o…oczywi…i…iście… — wyjąkał gospodarz, patrząc tępo na Conana. Słudzy cofnęli się. — Piekło i szatani! — ryknęła. — Będziesz tu tak sterczał z rozdziawionym ryjem, ćmoku jakiś, aż on tu zdechnie? Co powiedziałam?! Do domu z nim! Sonja położyła dłoń na rękojeści sztyletu Conana, który trzymała za pasem. Pomogło. Słudzy nagle oprzytomnieli i gorączkowo przystąpili do spełniania jej rozkazów. — Conan, to Conan… — zamruczał gospodarz — ale ta kobieta to diabeł wcielony… — Mniej gadaj, więcej rób, jeśli ci życie miłe! — warknęła Sonja i wyjęła jednemu z pachołków rzeźbiony misternie sztylet zza pasa. Chłopak był tak przerażony, że nawet tego nie zauważył. — Dosyć krwi na jedną noc. Rób, co każę. Jazda! Przez tę noc doprawdy urosła bardziej niż przez poprzednie parę lat. Nie była jeszcze w pełni kobietą, ale już niewiele jej brakowało. Zanieśli Conana do pokoju, który Primus zachwalał jako najlepszy w gospodzie. W rzeczy samej przewyższał on wszystko, co miał do zaoferowania. Pierwsze piętro z wejściem kręconymi schodami, okna normalnej wielkości. Niestety, i to pomieszczenie miało tylko jedne drzwi. Primus utrzymywał, że na leczeniu rannych zna się lepiej od niejednego czarownika, rozebrali więc Conana i zbadali go. Jakkolwiek wyglądał strasznie, wiadomo było, że będzie żył. Po oczyszczeniu ran z krwi i kurzu stało się bowiem jasne, że jakimś cudem nie trąciła sztyletem w żadne czułe miejsce, i mimo szczerych chęci, nie zdołała uszkodzić mu czaszki. Natomiast prawe ramię było złamane, a lewe zasinione. Usztywnili złamaną rękę, w czym była Primusowi bardzo pomocna, gdyż wypadki i bójki były w jej wiosce na porządku dziennym. Opatrzony i ułożony na baranich skórach oprzytomniał na tyle, by napić się wina i zapytać, gdzie jest. — Nie zostawiaj mnie, Sonju! — zamruczał, dowiedziawszy się, skąd się, tu wziął. — Primus to dobry człowiek, ale teraz potrzebuję kobiecej opieki. — Wrogowi nie życzę takiej opieki — mruknął pod nosem Primus, ale Conan tego nie usłyszał. — Będę przy tobie, dopóki nie staniesz na nogi — obiecała. Chyba go to uspokoiło, bo zaraz zasnął. Sonja zażądała osobnego pokoju. Primus posłał chłopca do stajni, a sam wskazał jej pokój sąsiadujący z pokojem Conana, ale nie złączony z nim. Świtało już, gdy wreszcie położyła się do łóżka. W życiu przedtem nie widziała tak wyściełanego łóżka, takich futer, nie mówiąc o spaniu na takowym, takoż nie dziwne, że obudziła się dopiero po wielu godzinach. Conan był już przytomny, gorączki też chyba nie miał. Jego ciało było, jak z żelaza i szybko przychodził do siebie, chyba, że rany rozjątrzyłyby się przez niedbalstwo lub niewiedzę karczmarza. Primus nie bawił się w czarownika, ale umiał posługiwać się ziołami i innymi roślinami. Mówił, że swą wiedzę zawdzięcza turańskim kapłanom, z którymi miał do czynienia w młodości. „Wszechstronny człowiek” — pomyślała Sonja. Pod wspólną opieką Conan szybko wracał do zdrowia. Mało ze sobą rozmawiali. Często o czymś rozprawiał z Primusem, na Sonję zwykle tylko spoglądał w milczeniu. Primus czasem z nią rozmawiał, miała jednak wrażenie, że się jej boi. Gdy raz wspomniała o zapłacie, machnął ręką, stwierdził, że nic od niej nie chce, i że może jeść i mieszkać u niego za darmo, dopóki Conan chce, żeby przy nim była. Niemniej napomniał ją, by nie rozmawiała z ludźmi z miasta, bo ich ciekawość mogłaby zaszkodzić Cymeryjczykowi. Nie pytała, co książę Darlagh ma do Conana, Primus jednak sam jej to powiedział. — To nie jest zemsta, Conan, za dużo wie. Swego czasu na swoje nieszczęście załatwiał dla księcia pewne dosyć paskudne zlecenia. Darlagh jest chorobliwie ambitny. Mówią, że zadowoliłaby go dopiero pozycja szacha. Teraz jest w łasce u króla, ale mógłby wszystko stracić, gdyby wyszło na jaw, że książę wymienia gęsto listy z Karloniusem, znanym teraz, jako cesarz na wygnaniu. Jeden Conan zna całą prawdę o ich konszachtach. Dlatego Darlagh pragnie jego śmierci — mimo że dla niego pracował — ale boi się otwarcie zaatakować, żeby Conan w obliczu śmierci nie powiedział, co wie. On go każe sprzątnąć po cichu — zasadzki na gościńcu, trucizny, nożem w plecy… Dopóki Conan jest na jego terenie, musi się dobrze ukrywać, chyba, że mu życie zbrzydło. — A gdyby znalazło się więcej takich, jak oberżysta z „Trupiarni”? — zapytała. — Nie ma obawy — odparł. — Łajdaków na świecie nie brak. Dobrze znam tych ludzi. Ale kruk, krukowi oka nie wykolę, swoich nie wydają. A Conan był kiedyś jednym z nich. Sonja pokiwała głową. Dziwny jest ten świat, zamyśliła się. Dlaczego Primus, uczciwy człowiek, zaprzyjaźnił się z takim łotrem, jak Conan, doskonale wiedząc, co ten ma na sumieniu? Cóż, niejeden porządny człowiek w głębi duszy podziwia jakiegoś bandziora, widząc w nim to, czym sam mógłby być, gdyby mu nie brakowało odwagi. W każdym razie zastosowała się do życzenia Primusa, toteż czas wlókł się okrutnie. Rzadko wychodziła z oberży za dnia. Tylko nocą czasem spacerowała samotnie po lesie, unikając przez to spotkań z miejscowymi. Gdzieś w niej rósł dziwny niepokój, wrażenie czekania na coś, lecz nie wiedziała, na co, uczucie, że coś musi przedsięwziąć, ale co? Tak minął tydzień, a potem spotkała Clithriona. Pewnego dnia, wracając o świcie z lasu, ujrzała w gospodzie pochylonego nad wołową pieczenia obcego, którego widok odebrał jej dech w piersi. Także i on przerwał jedzenie, i wlepił w nią oczy. Wysoki, chudy, żylasty. Pociągła twarz przecięta wielką blizną, szare oczy o spojrzeniu zimnym jak stal. Ze stali też napierśnik, nagolenniki i pancerz. Na jego kolanach leżał miecz, a na ławce obok niego hełm. — Na Croma! — wykrzyknął. — Mężczyzna czy kobieta? — A jak myślisz? — odpowiedziała pytaniem na pytanie, oparła się o stół i wpatrzyła się w niego. — Nie ma wątpliwości — powiedział, kręcąc głową. — Pełnej krwi kobieta. Ale ten sprzęt jest mało kobiecy, do tego jeszcze sztylet za pasem! Przypominasz mi kobietę, którą kiedyś znałem. Maszerowała jak mężczyzna, walczyła jak mężczyzna i jak mężczyzna zginęła od miecza. Tyle, że ona była czarna. Ale z budowy, z postawy jesteś do niej cholernie podobna. Siadaj, pogadamy. Jestem Clithrion. Słyszałaś o mnie? — Bo to raz! — odpowiedziała i usiadła. — W wiosce, z której pochodzę, opowiadano o tobie. Jesteś wielkim wojownikiem i wodzem. — Poniekąd. Znaczy, jak zbiorę ekipę — powiedział, pociągnął haust wina i przytrzymał jej kubek. — Na krew Lardona, pijesz jak mężczyzna! Może teraz kobiety zmieniają się w mężczyzn, bo mężczyźni doprawdy mają dziś w sobie coś z kobiet. W tych stronach kiedyś było szczytem ambicji móc się przyłączyć do mnie, a teraz nie znalazłem tu ani jednego chętnego. Piekło i diabły! Teraz, gdy cesarz Kosali zbiera swoich cholernych pachołków, żeby zagarnąć nasze ziemie — nie mówię już o łupach, jakie można zdobyć w Kosali — każdy Hyrkańczyk zdolny do walki powinien iść na Południe! Ech, ginie duch w wojownikach! Gdy tak patrzyła na jego blizny i słuchała tego, co mówił, poczuła dziwne podniecenie. Serce biło jej coraz szybciej, a z oddali — nie pierwszy raz w swoich marzeniach — usłyszała bicie bębna. — Pojadę z tobą! — oświadczyła. — Nie chcę być kobietą. Weź mnie ze sobą. Roześmiał się i uderzył otwartą dłonią w stół, jakby usłyszał dobry dowcip. — Na świętego Mitrę! — powiedział. — Fantazję to ty masz, dziewczyno; ale spodnie nie czynią mężczyzny. — Jeżeli tamta mogła maszerować i walczyć, to i ja mogę! — nie ustępowała. Pokręcił głową. — Czarna Gamora z Zembabwei była jedna z milionów. Wybij to sobie z głowy, dziewczyno. Ubierz się, jak kobieta i zachowuj się, jak kobieta; a będzie mi bardzo miło, gdy się do mnie przyłączysz. Sonja rzuciła ostre przekleństwo, aż się skulił z wrażenia, i zerwała się z miejsca. Jej ławka wywróciła się z trzaskiem. Stała przed nim, ręce jej się otwierały i zamykały, kipiała z wściekłości. Nigdy nie było trudno ją rozgniewać. — Tacy są mężczyźni! — zgrzytnęła. — Kobieta musi zawsze pamiętać, gdzie jest jej miejsce! Ma mleć żarnami, prząść, dawać dupy i rodzić! Ani kroku za wioskę, ani myśli o czymś, czego jej nie kazał pan i władca! Rzygać mi się chce, jak na was patrzę! Nie ma mężczyzny, który by mnie pokonał w walce, i póki żyję , będę to udowadniała światu. Kobiety! Baby! Wierne niewolnice, co się kulą pod batem i mogą się zemścić tylko w jeden sposób — odebrać sobie życie, jak mi to doradzała moja siostra. Odmawiasz mi miejsca między mężczyznami? Na Croma, będę żyła, jak mi się spodoba, umrę, kiedy Crom zechce; ale jeśli nie mogę być towarzyszem mężczyzny, to tym bardziej nie będę jego kochanką. Idź do diabła, Clithrionie, i pozdrów w piekle mojego niedoszłego męża! Odwróciła się zostawiając go osłupiałego, i poszła do pokoju Conana. Było z nim coraz lepiej, ale dalej leżał w łóżku, blady i słaby z usztywnioną ręką. — Jak się czujesz? — zapytała. — Już lepiej — odpowiedział. Chwilę patrzył na Sonję w milczeniu. — Sonja — zapytał w końcu — mogłaś mnie zabić, dlaczego tego nie zrobiłaś? — Bo jestem kobietą — odparła ponuro. — I nie umiem zabić bezbronnego człowieka. — Zasłużyłem na to, byś mnie zabiła — mruknął. — Jeszcze bardziej, niż Obric. Dlaczego się mną opiekujesz? — Nie chcę, żebyś z mojego powodu wpadł w ręce księcia — odpowiedziała. — A to przecież ja cię niechcący zdradziłam. A teraz, ja mam pytanie. Dlaczego jesteś takim cholernym bydlakiem? — Bo ja wiem? — odparł i przymknął oczy. — Nie przypominam sobie, żebym był inny, jak sięgam pamięcią. Tak się uczyłem świata… Bywałem żołnierzem, przemytnikiem, najemnym mordercą, złodziejem… Na świętego Mitrę, robiłem rzeczy, o których ciężko mi nawet myśleć! A przy tym na szczęście, a może niestety, zawsze był gdzieś we mnie zagubiony barbarzyńca, który nie chce mieć z tamtym łajdakiem nic wspólnego, żałuje za jego występki, boi się bogów i zatruwa mi życie. Dlatego prosiłem cię o życie. I dlatego teraz mówię ci prawdę, zamiast coś zmyślić na poczekaniu, żebyś się odczepiła. Chciałbym doprawdy być albo świętym, albo kompletnym łajdakiem. W tym momencie na schodach rozległy się ciężkie kroki i wysokie głosy. Słysząc imię Conana, Sonja rzuciła się do drzwi, aby je zaryglować, lecz on zabronił jej tego ruchem dłoni i z westchnieniem ulgi opadł na poduszką. — Ja znam tych ludzi. Właźcie, chłopcy! Do pokoju weszło kilku brzydkich, wojowniczo usposobionych mężczyzn. Przewodził im brzuchaty ochlapus w za dużych, wysokich butach. Bliznowate twarze, pokancerowane uszy. Dwóch miało „płaskie nosy, jednemu brakowało lewego oka. Rzucili dziewczynie jednoznaczne spojrzenia i zwrócili się do Conana. — No, Conanie — zaczął grubas — kto szuka, ten znajduje! Przed nami nie tak łatwo się ukryć, jak przed księciem Darlaghem, co? — Co tobie, Ridler? — spytał Cymeryjczyk ze szczerym zdumieniem. — Przyszliście odwiedzić rannego kumpla, czy… — Przyszliśmy zrobić z tobą porządek! — zagrzmiał Ridler. Odwrócił się, wskazując kolejno grubym paluchem na swoich towarzyszy. — Znasz ich? Senthor, Zandhros, Kongar, Thulron. Ze mną, pięciu twoich byłych kumpli, którzy teraz, osądzą cię za tchórzliwe morderstwo! — Czyś ty, do diabła zwariował? — krzyknął Conan i z wysiłkiem szarpał się na łokciach. — Kogo niby zabiłem, że się tak ciskasz? Póki pracowaliśmy razem, zawsze wnosiłem swoją część i łupy dzieliłem sprawiedliwie, może nie? — Przestań chrzanić o łupach! — ryknął Ridler. — Nie mówię o żadnych łupach, tylko o Obricu, którego tchórzliwie załatwiłeś w „Trupiarni”. Conan otworzył usta, zawahał się, rzucił Sonji nieprzytomne spojrzenie i zamknął usta. Zrobiła krok naprzód. — Idioci! — krzyknęła. — On nie zabił tego skurwiela Obrica. Ja to zrobiłam! — Dobre, bo mocne! — prychnął Ridler. — Więc to jest ta baba w spodniach! Ty zabiłaś Obrica? Żebym go nie znał, tobym może uwierzył. Dziewka z knajpy usłyszała rozróbę i ze strachu uciekła do lasu. Jak mówiła, Obric był sztywny, i Cymeryjczyk właśnie wyjeżdżał ze swoją dupą z oberży. Nie ma dwóch zdań, Conan załatwił Obrica, pewnie poszło o nią. Dobra, teraz my jej zrobimy dobrze, tylko wpierw skończymy z nim. Najpierw obowiązek, potem przyjemność, no nie chłopcy? Pozostali przyznali mu rację, rzucając obsceniczne żarty. — Sonju — powiedział Conan — zawołaj Primusa. — Doprawdy, to zbyteczne — powiedział Ridler. — Primus i cała służba są w stajni, i filtrują konie Clithriona. Zanim wrócą, będzie po wszystkim. Rozciągnijcie go na ławie! Chowa się za plecami baby, więc umrze jako baba! Odsunął Sonję pogardliwie na bok i podszedł do łóżka Conana, a pozostali czterej za nim. Cymeryjczyk z trudem usiadł na łóżku, lecz cios pięścią powalił go z powrotem. Świat zabarwił się na czerwono. W okamgnieniu Sonja miała w ręku miecz Conana. Gdy tylko poczuła rękojeść w dłoni, krew zagotowała się jej w żyłach. Z dzikim rykiem rzuciła się na Ridlera. Okręcił się i dobył miecza. Niczego więcej nie dokonał, ostrze jej broni gładko oddzieliło jego głowę od tułowia. Pozostali zawyli, jak sfora psów i natarli na nią. Przypomniała sobie, że ma sztylet, wyciągnęła go i rzuciła Senthorowi w sam środek twarzy. Są rzeczy, do których trzeba się urodzić, których nie można się tak po prostu nauczyć. Sonja, która w życiu nie miała miecza w ręku, odkryła, że to żelastwo w jej dłoni żyje własnym życiem, że włada nim nie myśląc. A także, że o wiele przewyższa pod tym względem swoich przeciwników. Miotali się całkiem bez sensu, marnowali siły na idiotyczne i niepotrzebne ruchy, jakby mieli w rękach motyki, a nie miecze. A ona była śmiertelnie spokojna. Z trudem przypominała sobie później szczegóły stoczonej walki, większości się tylko domyślała. Wszystko działo się zbyt szybko, by mogła nadążyć myślą za ruchami, które wykonywała. Nie pamiętała, jakimi zastawami i manewrami unikała gęsto zadawanych ciosów. Pewne wszelako, że rozpłatała czaszkę Thurlonowi. Że Zandhros nazbyt zaufał kolczudze, którą nosił pod koszulą, nadrdzewiałe małe kółka nie wytrzymały potężnego sztychu i Zandhros padł na wznak, przebity na wylot. Został tylko Kongar. Wzniósł miecz do ciosu, lecz w ostatniej chwili odcięła mu prawe ramię. Ręka z mieczem spadła na ziemię, a on z bezmiernym zdumieniem spojrzał na kikut. Wbiła mu miecz w pierś aż po rękojeść, i już leżał martwy. Potknęła się o niego i upadła. Zupełnie nie pamiętała, żeby wstawała i wyciągała miecz z trupa. Na miękkich nogach, z dziwnie ciężkim mieczem stała oto na zawalonej trupami podłodze. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Zataczając się, podeszła do okna, wystawiła głowę na zewnątrz i zwymiotowała rozkosznie i bez ograniczeń. Koszulę miała w strzępach. Z płytkiej rany w barku płynęła krew. Pokój wirował jej przed oczami, a zapach świeżej krwi dławił gardło. Jak przez mgłę ujrzała bladą twarz Conana. Na schodach rozległy się pośpieszne kroki, po czym w drzwiach stanął Clithrion, z mieczem w dłoni, a za nim Primus. Wytrzeszczyli z niedowierzaniem oczy, a Clithrion zaklął potężnie. — A nie mówiłem? — sapnął Primus. — W tej kobiecie siedzi diabeł. Na świętego Mitrę, istna rzeźnia! — Czy to twoja robota, dziewczyno? — zapytał Clithrion dziwnie przytłumionym głosem. Odgarnęła dłonią mokre włosy z twarzy i skinęła głową. — Mhm. Miałam dług do spłacenia. — Na Croma — mruknął i spojrzał na nią, jak na zjawę z zaświatów. — Mimo tych włosów masz w sobie coś czarnego i ponurego. — Red Sonja! — powiedział Conan i uniósł się na łokciu. — Urodzona pod czarną gwiazdą wojny i niezgody. Gdziekolwiek pójdzie, będzie przelana krew mężczyzn. Od razu to wyczułem, gdy pierwszy raz ujrzałem ją o wschodzie słońca, z zakrwawionym sztyletem w dłoni. — Wyrównałam swój dług wobec ciebie — powiedziała. — Naraziłam cię na śmierć, a teraz uratowałam ci życie, narażając własne. Rzuciwszy mu zbroczony krwią miecz pod nogi ruszyła do drzwi. Clithrion, który dotąd stał jak posąg, otrząsnął się i pośpieszył za nią. — Do wszystkich diabłów — powiedział — to, co się stało, całkowicie zmieniło moje zdanie! Jesteś taka, jak była Czarna Gamora z Zembabwei, urodzona do miecza, więcej warta niż tuzin mężczyzn. Czy nadal chcesz się do mnie przyłączyć? — Jako towarzyszka broni — odparła. — W swoim łóżku mnie nie zobaczysz. — Tego i nie żądam — mruknął — patrząc na pięć trupów. W tydzień później wraz z Clithrionem opuściła gospodę „Pod Krwiożerczym Dzikiem”. Pojechali na wschód. Sonja siedziała na ognistym rumaku, ubrana tak, jak przystało na człowieka Clithriona. Miała na sobie aksamitny kaftan, jedwabne spodnie, długie hyrkańskie buty, pod kaftanem kolczugę, a na głowie lśniący hełm. Za pasem tkwiły dwa sztylety, a u jej boku na wspaniałym pendencie wisiał miecz. Całości dopełniała peleryna z purpurowego jedwabiu. Wszystko to kupił Clithrion, a na jej protesty odpowiedział: — Oddasz z tego, co zdobędziemy w Kosali. Towarzysz Clithriona musi robić wrażenie! Chwilami Sonja wątpiła, czy Clithrion rzeczywiście tak dalece akceptuje ją jako mężczyznę, jak twierdził. Miała wrażenie, że nie do końca porzucił swoje pierwotne pomysły… Ale to nie grało roli. Tydzień był bardzo męczący. Clithrion codziennie godzinami uczył jej szermierki. Cieszył się reputacją najlepszego szermierza w Hyrkanii i przysięgał, że nigdy nie miał zdolniejszego ucznia od niej. Nauczyła się wszystkich tricków morderczego rzemiosła, a jej szybkie oko i pewna ręka nieraz wywoływały u niego okrzyki zdumienia. Przez resztę czasu uczył ją strzelać z łuku i kuszy, a także radzić sobie w walce wręcz. Nigdy jeszcze żaden początkujący nie miał lepszego nauczyciela, ani żaden nauczyciel pilniejszego ucznia. Autentycznie paliła ją żądza nauczenia się wszystkiego, co on umiał. Jakby się na nowo narodziła, ale w świecie, w którym od początku było jej przeznaczone żyć. Dotychczasowe życie Sonji wydawało się jej snem, który rychło zapomni. Tak więc pewnego ranka na podwórzu „Krwiożerczego Dzika” wskoczyli na siodła, a Primus życzył im pomyślności. Gdy już mieli odjeżdżać, Sonja usłyszała swoje imię, po czym w oknie na piętrze ukazała się twarz Cymeryjczyka. — Sonja! — zawołał Conan. — Jak to tak? Wyjeżdżasz bez pożegnania? — Po cóż nam jakaś ceremonia? — zapytała. — Ani ty mi coś winien, ani ja tobie. Przyjaciółmi też nas ciężko nazwać. A poprawiło ci się już na tyle, że już nie potrzebujesz mojej opieki. Z tymi słowy dała koniowi ostrogę i po chwili byli na krętej, leśnej drodze. Clithrion spojrzał na nią dziwnie i wzruszył ramionami. — Dziwna z ciebie kobieta Red Sonju — rzekł. — Idziesz przez świat, jak jedna z bogiń przeznaczenia — niezmienna, niewzruszona, zwiastująca bliski koniec. Chyba nikomu nie przyniesiesz szczęścia. Nie odpowiedziała. Dalej jechali w milczeniu. Słońce wzeszło i pogrążyło w złocistym blasku drżące na wietrze liście. Przez drogę przemknęła spłoszona sarna. Ptaki śpiewały radośnie. Jechali drogą, którą Sonja przyjechała z Conanem owej pamiętnej nocy. Koło południa jednak skręcili w szerszą drogę, która wiodła na południowy wschód. Niewiele później Clithrion powiedział: — Las bez ludzi jest o wiele milszy… a to co? Człowiek, który spał pod drzewem, obudził się, spojrzał na nich i znikł pomiędzy potężnymi dębami. Widziała go tylko przez moment. Był to brzydki facet, ubrany jak drwal. — Przestraszył się chłopina nas — roześmiał się Clithrion. Sonję jednak opadły złe przeczucia, coś wisiało w powietrzu. Rozejrzała się nerwowo. — W tym lesie nie ma bandytów — powiedziała. — Nie miał powodu, by przed nami uciekać. Coś mi się tu nie podoba…, o słyszysz? Gdzieś między drzewami rozległ się przeraźliwy, drżący gwizd. Po paru sekundach odpowiedział mu drugi, bardziej oddalony. Nastawiła ucha. Jakby słyszała trzeci, jeszcze dalej na wschód. — Nie podoba mi się to — powtórzyła Red Sonja. — Ptak woła swoją panienkę — zaśmiał się Clithrion. — To nie były ptaki — odparła nerwowo. — Wychowałam się w lesie. Mówię ci, to nie były ptaki. To byli ludzie udający ptaki. Coś mi mówi, że to ma związek z tym drwalem, co przed nami uciekł, nie wiedzieć czemu. — Masz instynkt doświadczonego żołnierza — uśmiechnął się Clithrion i ku przerażeniu Sonji zdjął hełm, wieszając go na łęku siodła. — Nieufna, lekko spięta… W sumie dobrze, ale w tym lesie możesz sobie odpuścić. Nie mam tu wrogów. Wszyscy mnie znają i ze wszystkimi żyję dobrze. A zbójców w tych stronach jak wiesz nie ma. Naprawdę, nie ma się czego bać. — A ja mam złe przeczucia — upierała się. — Najpierw ucieka przed nami drwal, całkiem bez sensu, zaraz potem ktoś komuś daje sygnały… Zjedźmy lepiej z drogi i przebijmy sobie ścieżkę. W międzyczasie przebyli spory kawałek drogi i znaleźli się w skalistej okolicy, przeciętej przez płytką rzekę. Droga była tu szersza, ale dalej po obu stronach rosły drzewa i gęste zarośla. Po lewej stronie zarośla tworzyły niemal zwartą ścianę tuż przy drodze, po prawej natomiast były nieco rzadsze, a za nimi widać było rzekę i przeciwległy stromy brzeg. Od drogi do rzeki było może ze sto kroków. — Sonja, naprawdę, mówię ci — zaczął Clithrion — jesteśmy tu bezpieczni jak… Z zarośli po lewej nadleciało kilka strzał. Koń Sonji zarżał przeraźliwie i poczuła to wyraźnie, potknął się. Clithrion wyrzucił ramiona w górę i wywrócił się w siodle do tyłu. Jego koń wspiął się i padł. Wszystko to ledwo zdążyła zauważyć, bo jej koń rzucił się na oślep w krzaki po prawej stronie drogi. Gruby konar dębu ściągnął ją z siodła. Na wpół ogłuszona legła w krzakach. Nie widziała wprawdzie drogi, słyszała jednak kroki i głośną rozmowę kilku mężczyzn. — Sztywny, nie ma gadania! — ryknął jeden. — A gdzie baba? — Tam przez rzekę leci zakrwawiony koń bez jeźdźca — odparł drugi. — Pewnie leży gdzieś w krzakach. — Wolałbym ją żywą — rzucił trzeci. — Coś nam się od życia należy, no nie? Ale książę mówił, nie ryzykować bez potrzeby. O, jedzie kapitan Thaulaz! Na drodze rozległ się stukot kopyt. — Gdzie dziewczyna? — Gdzieś w krzakach — usłyszał w odpowiedzi. — Facet leży tu. Przez chwilę panowała cisza. — Do wszystkich możliwych i niemożliwych diabłów! — zaryczał kapitan. — Idioci, kretyni, tumani! To nie jest Conan! Zabiliście Clithriona! Głosy przybrały na sile. Słychać było przekleństwa, protesty, wymówki i tłumaczenia. Najgłośniej mówił ten, którego nazywali Thaulaz. — Mówię wam, to jest Clithrion, twarz ma co prawda całą we krwi, ale nie ma wątpliwości, że to on. W piekle bym go poznał. Matoły cholerne, coście narobili! — Dokładnie to, coś nam kazał robić — warknął inny. — Na dany znak zasadziliśmy się w krzakach, a ty kazałeś nam strzelać do każdego, kto nadjedzie. Skąd mieliśmy wiedzieć, o kogo chodzi? Nigdy nie wymieniałeś jego nazwiska, kazałeś zabić pierwszego, kto nadjedzie, proszę, tu leży. Dlaczego nie zostałeś z nami, żeby wszystkiego dopilnować? — Bo tak powiedział książę, matole! — warknął Thaulaz. — Za dużo ludzi mnie zna. Nie mogłem ryzykować, że ktoś mnie zobaczy i rozpozna, w razie, gdyby się nie udało. Potem zajęli się innym. Sonja usłyszała uderzenie i krzyk bólu. — Ty bydlaku! — ryknął Thaulaz. — Dałeś znak, że jedzie Conan, czy nie? — Ja nie wiem! — zawył tamten. Ja go nie znał. Gospodarz dla mnie powiedział, żeby ja patrzył za takim, co jedzie z rudą kobietą ubraną za pana, ta jak ja jo zobaczył z żołnierzem, ja jego miał za Cymeryjczyka… Nie!… Nie!!! Po chwili Sonja usłyszała uderzenia, krzyki i głuchy odgłos padającego ciała. — Jak książę się dowie, to nas powywiesza — powiedział kapitan. — Clithrion był w dobrych układach z księciem Andhorusem. Darlagh każe nas powiesić, żeby zrobić przyjemność Andhorusowi. Trzeba się ratować. Utopimy trupa w rzece, to nikt się nie dowie. Póki co poszukajcie trupa dziewczyny. Jeżeli to jeszcze nie jest trup, to ją ukatrupcie. Sonja zaczęła się wycofywać w kierunku rzeki. Spojrzała na drugą stronę. Sam brzeg był płaski i zarośnięty krzakami, ale niewiele dalej piętrzyła się stroma, skalna ściana. W jednym miejscu miała przerwę, wyglądało to na wlot do wąwozu. Zawsze jakaś szansa ucieczki. Doczołgawszy się w pobliże brzegu wstała i pomknęła ku rzece, w tym miejscu, głębokiej mniej więcej do kolan. Jej prześladowcy rozeszli się po lesie w kształt półokręgu, słyszała ich za sobą tudzież po obu stronach. Któryś ją zauważył. — Tam jest! Stój! Naciągnął łuk i strzelił. Strzała przeleciała Sonji koło ucha. Biegła dalej, w kierunku rzeki, za nią tuzin uzbrojonych mężczyzn. Jeden prawie ją dogonił, już na samym brzegu. Wbiegła do wody i odwróciła się, bojąc się ciosu z tyłu. Dobyła miecza i zaczęli walczyć. Woda sięgała do kolan. Utrudniało to Sonji pracę nogami, tego z Clithrionem nie ćwiczyła. Miecz tamtego zazgrzytał o jej hełm, gwiazdy zawirowały jej przed oczyma. Zdawszy sobie nagle sprawę, że zaraz dogonią ją pozostali, zdobyła się na desperacki atak i wbiła mu miecz między zęby. Ostrze przebiło czaszkę i zatrzymało się dopiero na wewnętrznej stronie hełmu. Napastnik, jak było do przewidzenia, zwalił się w wodę. W tym samym momencie dostała strzałą w udo. Zachwiała się, utrzymała jednak równowagę i wkrótce dotarła do zbawczego, jak sądziła, brzegu. Ścigający z wściekłymi okrzykami forsowali rzekę. Niektórzy strzelali z łuków, ale niecelnie. Ciągnąc za sobą postrzeloną nogę, z butem pełnym krwi dowlokła się Sonja do skalnej ściany. Przebiła się w upatrzonym miejscu przez zarośla i stanęła jak wryta. Była w pułapce. Rzekomy wąwóz okazał się szczerbą w skale, w tym miejscu ściana była o parą metrów niższa, a zarazem tworzyła trójkątne zagłębienie w ścianach zbyt wysokich i zbyt stromych, by się na nie mogła wspiąć, gdyby nawet miała zdrowe obie nogi. Bandyci wiedzieli to nie gorzej od niej. Słyszała już ich okrzyki triumfu. Przyklęknęła za krzakami na zdrowe kolano, zdjęła z pleców łuk i posłała strzałę najbliższemu bandycie trafiając go w głowę. Pozostali zatrzymali się, szukając ukrycia. Ci z drugiej strony rzeki cofnęli się między drzewa, a ci, którzy przekroczyli już rzekę, rozproszyli się w krzakach. Bandyci rozpoczęli ostrzał z łuków, lecz strzały przelatywały wysoko nad głową Sonji, trafiając w skałę. Czarnobrody bandzior podczołgał się do niebezpiecznie blisko położonego krzaka. Przestrzeliła mu pierś. Pozostali zawyli z żądzy krwi i znów nadleciało kilka strzał. Ale jedni strzelali zza rzeki, a inni znów nie mogli dobrze celować, boby musieli zbytnio wychylić się ze swoich kryjówek, więc ich strzały nie osiągały zamierzonego celu. Nagle jeden krzyknął: — Może niech kilku zejdzie w dół rzeki i znajdzie miejsce, gdzie da się wejść na skałę, to dostaniemy ją od góry? —Nie damy rady podejść niezauważenie — odpowiedział Thaulaz ze swojego ukrycia. — A strzela, jak sam diabeł. Czekajcie! Niedługo się ściemni, po ciemku nie będzie mogła celnie strzelać, a uciec nie ma którędy. Niech się tylko zrobi dostatecznie ciemno, to podejdziemy i załatwimy ją mieczami. Przypominam, że jest ranna w nogę. Cierpliwości! Sonja zaryzykowała strzał w krzaki z których dochodził głos Thaulaza. Wściekłe przekleństwa wskazywały, że chybiła, ale nieznacznie. A potem zaczęło się czekanie, od czasu do czasu przerywane przez pojedynczą strzałę. Zraniona noga puchła, komary dokuczały coraz bardziej. Słońce skryło się za skałami, więc przynajmniej było chłodniej. Dokuczał jej jednak głód i pragnienie, potęgowane przez chlupot tak bliskiej, a przecież nieosiągalnej wody. Grot tkwiący w nodze palił coraz bardziej, aż w końcu wydobyła go sztyletem i stłumiła krwawienie, przykładając na ranę roztarte liście. Nie widziała wyjścia. Wszystko wskazywało na to, że jej sny o sławie, chwale i wspaniałych przygodach skończą się pod tą ścianą. Grzmot bębna zmienił się w zimną stal wbijającą się w jej ciało. Ale, rzecz dziwna, nie czuła strachu, smutku ani żalu. Wolała tak zginąć, niż zdychać po kawałku, jak wszystkie kobiety, które znała. Rozmyślała o Clithrionie, który leżał obok swego martwego konia, i żałowała, że śmierć dopadła go w takim miejscu, nie zaś na polu bitwy, pod sztandarem kalifa, z hukiem trąb w uszach. Mijały godziny. W pierwszej chwili zdawało jej się, że słyszy galopującego konia, ale odgłos znikł gdzieś w oddali. Stopniowo drętwiała przeklinając muszki i modląc się, by wrogowie uderzyli, dopóki jeszcze będzie mogła celnie strzelać. O zmierzchu usłyszała dziwny odgłos nad sobą i za sobą. Odwróciła się z mieczem w rękach, sądząc, że zmienili zdanie i jednak wspięli się na skałę. — Sonja! — głos był cichy, ale przenikliwy. — To ja, Conan! Krzaki rozchyliły się i zza brzegu skały wychynęło blade oblicze. — Wracaj, idioto! — zawołała. — Zestrzelą cię, jak kaczkę! — Z ich miejsca jestem niewidoczny — uspokoił ją. — Tylko bądź cicho. Uważaj, spuszczę ci linę. Jesteś w stanie się wspiąć? Ja cię jedną ręką nie wciągnę. Nadzieja dodała jej sił. — Może — syknęła. — Zrzuć linę i przywiąż dobrze. Tylko szybko, oni już tu idą. Z ciemności wypadł koniec liny. Uczepiła się jej oburącz i zaczęła włazić do góry. Dolny koniec zwisał luźno, więc huśtała się na wszystkie strony, w dodatku z jedną nogą sztywną mogła się wspinać tylko rękami. Zresztą jej długie buty też nie były wykonane z myślą o łażeniu po skałach. Niemniej jednak po długich i ciężkich cierpieniach znalazła się na górnej krawędzi skalnej ściany. Z dołu słychać już było ostrożne stąpanie po piasku i cichy szczęk stali. Bandyci gotowali się do ataku. Conan pośpiesznie wciągnął linę i dał znak, by Sonja poszła za nim. Gdy przebijali się przez zarośla wyjaśnił jej, skąd się wziął w tym miejscu. — Przejeżdżając tu niedaleko, usłyszałem krzyki. Uwiązałem konia w lesie i niezauważony podszedłem bliżej, żeby zobaczyć, co się stało. Znalazłem na drodze Clithriona, a z tego, co było słychać z lasu, zrozumiałem, że szukają ciebie. Znam tę okolicą dosyć dobrze. Wróciłem po konia i podjechałem do tej szczerby, licząc, że będziesz próbowała się tędy wydostać. I trafiłem. Linę zrobiłem z peleryny, wzmocnionej moim pasem i cuglami… słyszysz ich? Na dole rozległy się krzyki i przekleństwa. — Mam ja się z tym Thaulazem — mruknął. — Słyszałem, co to towarzycho mówiło między sobą. Odkąd ten cholerny oberżysta doniósł, że jestem w okolicy, na parę kilometrów dookoła takie ekipy obstawiły wszystkie drogi. Teraz tak samo będą polować na ciebie. Ja znam tego Thaulaza. Póki on żyje, poty nie znasz dnia ani godziny, bo za dużo wiesz. Bo mogłabyś zaświadczyć, że to jego ludzie zabili Clithriona. Otóż i mój koń. Znikamy stąd. — Ale dlaczego pojechałeś za mną? — zapytała Sonja. — Bo wcale nie jesteśmy kwita — odparł. — Zawdzięczam ci życie. W mojej obronie biłaś się z Ridlerem i spółką, i wyrżnęłaś ich. Dlaczego trwasz w starej nienawiści do mnie? Już dostatecznie się zemściłaś za to, co planowałem. Przyłączyłaś się do Clithriona. Mogę się teraz ja przyłączyć do ciebie? — Ale tylko jako wspólnik — zastrzegła. — Pamiętaj, że nie jestem kobietą. — Jako towarzysz broni — zgodził się Conan. Wyciągnęła do niego rękę. Potrząsnął nią. — W kółko to samo — powiedział. — Znowu jedziemy na jednym koniu. Musimy się ulotnić, zanim te bydlaki wygramolą się na górę. Darlagh niezawodnie zablokował drogi do Bakharus i na południe, ale ogólnie świat należy do nas! Przed nami sława, chwała, przygody i bogactwo! ROZDZIAŁ III Udana ucieczka Red Sonji ze skalnej pułapki, której pomógł w ostatniej chwili Conan, powstrzymała na kilka dni pogoń Thaulaza, który stracił ślad. W międzyczasie Thaulaz otrzymał nowe zadanie. Kapitan nie mówiąc nic księciu o nieudanej zasadzce i o nowym niewygodnym świadku, odłożył na później pościg za Conanem i Red Sonją, poświęcając się nowej sprawie. W tym czasie Conan odzyskał pełną sprawność fizyczną. Ale tak to już jest w życiu, że ścieżki takich łudzi jak: Darlagh, Thaulaz, Conan i Red Sonja zawsze się krzyżują. Tak było i tym razem, kiedy to na drodze Thaulaza, który na rozkaz księżnej Zankhorii szykował nową rozróbę i śmierć niewinnych ludzi, pojawili się oczywiście Conan i Red Sonja. RUDOWŁOSA Z MIECZEM — Co robisz z tym mieczem, chłopczyku? O, na świętego Mitrę! To jest kobieta! Kobieta w hełmie i z mieczem! Czarnobrody olbrzym, który stanął na drodze, złapał za rękojeść miecza i patrzył na dziewczynę w zdumieniu. Nie zrobiło to na niej specjalnego wrażenia. W rzeczy samej była kobietą i znajdowała się na samotnej, leśnej polanie, z dala od siedzib ludzkich. Ale, jeśli nosiła kaftan, spodnie i długie buty, to nie po to, by podkreślić swoją figurę. Miecz u boku i hełm kryjący rude loki też nie służyły do ozdoby. W dodatku osobnik, którego los postawił dziewczynie na drodze, zupełnie jej się nie podobał. Był mocno zbudowany, miał czerwoną, zbójecką twarz, pociętą licznymi bliznami. Krawędź hełmu była złocona, w napierśniku można się było przeglądać. Szczególnie rzucała się w oczy peleryna, uszyta ze wspaniałego jedwabiu przetykanego złotą nicią. Musiał chyba spać przedtem pod drzewem gdzieś w pobliżu, bo do jednego z drzew przywiązany był potężny koń z siodłem ze złoconej, czerwonej skóry. Na widok wierzchowca westchnęła, była bowiem od rana w drodze i długie buty bardzo dały się jej nogom we znaki. — Kobieta! — powtórzył zdumiony. — A ubrana, jak mężczyzna! Zdejmij tę pelerynę, panienko, niech ci się przyjrzę! Doprawdy, nie wiem, co się ze mną dzieje! — Zdejmijże pelerynę! — ucięła. — Nie jestem zabawką dla takich, jak ty! — A kim ? — zapytał mrużąc oczy. — Red Sonja — odparła. — Gdybyś tu nie był całkiem obcy, to byś mnie znał. Pokręcił głową. — Istotnie jestem tu od niedawna. Pochodzę z północy, z Makkaletu. Zresztą to nieważne. Jak zwał, tak zwał. Chodź w me ramiona, daj buziaka. Coś się w niej zagotowało. — Znowu to samo! Czy doprawdy muszę wymordować połowę mężczyzn w tym kraju, żeby do pozostałych coś dotarło? Oświadczam ci, że ubieram się tak, jak się ubieram, bo tego wymaga ode mnie życie, a nie po to, żeby podniecać każdego buhaja. Walczę, jak mężczyzna, czego ci nie radzę sprawdzać, piję i żyję, jak mężczyzna. — …a ja cię wezmę, jak kobietę — przerwał i próbował ją objąć. Dostał pięścią prosto w usta i cofnął się o krok, plując krwią. — O żesz ty kurwo! — ryknął z ogniem w oczach. — Zapłacisz mi za to! Znowu ruszył na nią. Zobaczył w jej oczach to, co się w niej gotowało, a w jej dłoni miecz i trochę go to ostudziło. Na krótko. Zrozumiawszy, że żarty się skończyły, cofnął się jeszcze trochę, zrzucił pelerynę i również dobył miecza. Zgrzyt krzyżowanych kling poniósł się po lesie. O mały włos zabiłaby go przy pierwszym starciu, właściwie zupełnym przypadkiem odparował wściekły sztych, nie całkiem zresztą odparował, bo ostrze miecza dosięgło go, tyle, że zamiast trafić go w usta, rozerwało mu tylko skórę na kości policzkowej. Zawył, jak ranny łoś, ale stał się odtąd ostrożniejszy, zdawszy sobie sprawę, że to naprawdę nie jest dziecięca zabawa. Teraz użył całej swojej siły i wprawy. Okazało się, że był wytrawnym szermierzem. Na swoje szczęście Red Sonja uczyła się tego rzemiosła od najlepszego szermierza w Hyrkanii, ale ten bez wątpienia był w czołówce. W dodatku miał do perfekcji opanowane rozmaite tricki, dobitnie wskazujące, że nie był to uczciwy człowiek, lecz jeden z tych, którzy zrobią wszystko dla każdego, kto płaci złotem. Ale i Sonja nie wypadła sroce spod ogona. Nie była już nowicjuszką, a w bystrości oka i szybkości ruchów nie miała sobie równych. Pojąwszy, że nieczyste tricki na nic się nie zdadzą, napastnik postanowił wykorzystać swoją siłę i natarł z całym impetem. To też nic mu nie dało, bo o ile on był silniejszy, o tyle ona zwinniejsza, co pozwalało jej na czas odbijać w bok jego rzeczywiście potężne ciosy. Wkrótce jego oddech świstał między powybijanymi zębami, a na brodzie piana mieszała się z krwią. Gdy trochę opadł z sił, zaatakowała bez pardonu, odbiła jego miecz w bok i wbiła mu sztych w szyję tuż pod brodą. Osunął się z lepkim charkotem na ziemię, raz jeszcze się dźwignął na boku i skonał. Sonja wytarła starannie głownię miecza i zapytała sama siebie, co robić. Otworzywszy jego sakiewkę, znalazła tam tylko parę srebrnych monet. Rozdrażniło to ją nad wyraz, bo nie miała pieniędzy, a była głodna. „Na posiłek w szynku powinno wystarczyć” — pomyślała. Ponieważ jej peleryna była mocno znoszona i miejscami porozdzierana, a jego okrycie ze złotymi wzorkami przypadło Sonji do gustu, dokonała więc zamiany. W trakcie tej operacji znalazła przy zabitym czarną, jedwabną maskę, którą początkowo chciała wyrzucić, po namyśle jednak uznała, że może się przydać. Owinąwszy trupa w swoją pelerynę i wepchnąwszy go w krzaki, żeby nie leżał na widoku, wsiadła na konia i odjechała, co jej zmęczone nogi, przyjęły z wyraźnym zadowoleniem. Zapadał zmierzch. Zamyśliła się nad łańcuchem wydarzeń, które doprowadziły ją w to miejsce. Będąc prostą, wiejską dziewczyną, przebiła sztyletem człowieka, którego ojciec upatrzył Sonji na męża. Uciekłszy z rodzinnej wioski, stała się diablicą w spodniach. Przemoc i śmierć były jej wiernymi towarzyszami. Clithrion, który nauczył ją posługiwać się mieczem i chciał zabrać do Kosali, zginął w zasadzce, zabity przez ludzi służących dla księcia Darlagha. Zginął, bo tamci wzięli go za jej przyjaciela Conana, którego książę chciał zgładzić, ponieważ Conan za dużo wiedział o intrygach Darlagha przeciwko królowi Vrancornowi. Teraz herszt bandy Thaulaz, ścigał i Sonję, mając ją za jedyną osobę wiedzącą, jak zginął Clithrion. Thaulaz zdawał sobie sprawę, że jeśli Darlagh dowie się, jak się sprawy miały, powywiesza całą bandę, by choć w ten sposób ułagodzić licznych przyjaciół Clithriona. Tak więc ciało Clithriona, dobrze obciążone kamieniami, gniło na dnie rzeki, Thaulaz zaś ścigał Conana na zlecenie księcia, a Sonję na własny rachunek. Conan i Red Sonja nie mieli się gdzie podziać. Właściwie wybierali się do Turanu, ale ich wrogowie zapędzili ich w ten kąt Hyrkanii. Teraz była w drodze do Conana, który udał się na wybrzeże, gdzie spodziewał się odnaleźć niejakiego Varborna, turańskiego pirata. Kombinowali jak wyrwać się z kraju, wiedząc, że nie da się uciekać bez końca. Według umowy miała spotkać się z towarzyszem o północy, w umówionym miejscu krętej drogi, wijącej się ku brzegowi. Nie żałowała momentu, w którym zamieniła codzienny kierat w małym świecie rodzinnej wioski, na życie w niepewności i przemocy. Do takiego życia była stworzona, wśród mężczyzn czuła się jednym z nich. Piła, klęła, bawiła się i walczyła, jak oni. Wciąż na nowo, ze sztyletem, czy mieczem w dłoni udowadniała swoją odwagę. Wolała żyć krótko, życiem pełnym przygód niż dreptać bez końca między ogrodem, kolebką, kuchnią i łóżkiem mężczyzny, którego nienawidziła. Wśród takich myśli dotarła do niewielkiej, przydrożnej oberży. Na jej widok żołądek natrętnie upomniał się o swoje prawa. Ostrożnie zajrzawszy przez drzwi, nie dojrzała w środku nikogo poza dwojgiem służących, przekazała przeto konia stajennemu i weszła do izby. Służący na jej widok o mało co się nie wywrócił, a służąca wytrzeszczyła oczy, że ledwie nie wypadły jej z orbit. Przyzwyczajona do takich reakcji, kazała przynieść sobie posiłek, po czym usiadła za stołem, nie zdejmując hełmu. Przyzwyczajona była zawsze mieć się na baczności. W pewnym momencie usłyszała w głębi domu cichą rozmowę. Ktoś ostrożnie otworzył i zamknął drzwi. Nie wiedziała, co by to miało znaczyć, w każdym razie zamierzała skończyć spokojnie posiłek. Udała przeto, że nie zauważa gospodarza, który wszedł z głębi domu do izby, spojrzał na nią uważnie i szybko się wycofał. Niewiele później, ktoś wszedł do pomieszczenia tylnymi drzwiami. Był niski, miał ciemną twarz o ostro zarysowanych rysach i czarną pelerynę. Poczuwszy na sobie jego spojrzenie, na razie nie dała nic po sobie poznać, jedynie poluzowała nieco miecz w pochwie. Przybysz podszedł do Sonji pośpiesznie i syknął: — Badrax? Red Sonja odwróciła się gwałtownie z dłonią na rękojeści miecza. „Ciemny” odskoczył do tyłu, wstrzymując oddech. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. — Na Croma! — krzyknął. — Kobieta! Badrax jest kobietą. Tego mi nie mówili… nie wiedziałem, że… — No i co z tego? — nie wiedziała, co go aż tak zbiło z tropu, nie chciała jednak, żeby wiedział, że nie wie. — W sumie to bez znaczenia — powiedział w końcu. — Nie jesteś pierwszą kobietą w spodniach i z mieczem. — Ostatecznie miecz jest mieczem, kto by go nie trzymał. Opisano mi tylko twoją pelerynę. Chodź, robi się późno. Czekają na ciebie w tylnym pokoju. Sonja zrozumiała z tego, że wzięto ją za człowieka, którego zabiła, znalazłszy się z nim sam na sam w lesie. Nie bardzo wiedziała, co robić. Jeśli się przyzna, że nie jest Badraxem, to może źle skończyć, zanim zdąży wyjaśnić, skąd mianowicie ma jego pelerynę. Nic, tylko unieszkodliwić „Ciemnego” i szybko zmykać… Jednakże to, co powiedział, radykalnie zmieniło postać rzeczy. — Włóż maskę i opatul się dokładnie peleryną — powiedział. Tu nikt cię nie zna, ja poznałem cię tylko po pelerynie, bo mi ją dokładnie opisano. Nie trzeba ci było jawnie przychodzić do izby, ktoś mógłby cię zobaczyć. To, co robimy, jest mocno śliskie i nikt nie może znać naszej tożsamości ani teraz, ani w przyszłości. Mów mi Raxdorf, pozostali nie będą ci się przedstawiać, ani ty im. Przy tych słowach ogarnęła Sonję przemożna kobieca ciekawość. Bez słowa wstała, nałożyła maskę, okryła się peleryną tak, że nikt by w niej nie poznał kobiety i poszła z człowiekiem, który nazywał siebie Raxdorfem. Wyszli z izby tylnymi drzwiami, a Raxdorf zaryglował je, po czym wyjął maskę podobną do maski, którą miała Red Sonja i włożył ją na twarz, wziął ze ściany pochodnię i poprowadził ją wąskim korytarzem o ścianach z dębowych bali. W pewnym miejscu zatrzymał się, umocował pochodnię między balami i zastukał w ścianę. Z drugiej strony rozległ się szmer i dwa bale odsunęły się, tworząc otwór w ścianie, przez który przeszli. Znajdowali się w małym pomieszczeniu bez widocznych okien lub drzwi, gdzieś jednak musiał być ukryty jakiś otwór, bo duszno nie było. Przysłonięta lampka dawała słabe, upiorne światło. Na ławkach pod ścianami siedziało dziesięć postaci. Wszyscy mieli na sobie ciemne peleryny. Kapelusze i hełmy dotykały masek zakrywających twarze tak, że widać było tylko oczy. Nikt nic nie mówił, nikt się nie poruszał, istne zebranie potępieńców. Raxdorf bez słowa wskazał Sonji miejsce na jednej z ławek. Następnie podszedł do ściany i odsunął na bok jeden bal, nie ten, przez który weszli. Przez powstały otwór weszła do komnaty jeszcze jedna zamaskowana postać, która jednak różniła się od pozostałych. Poruszała się, jak mężczyzna nawykły do rozkazywania, a choć był przebrany, miała wrażenie, że skądś go zna. Stanął na środku, a Raxdorf wykonał ruch ręką w kierunku ławki, jakby chciał pokazać, że wszyscy są gotowi. Wysoki, nieznajomy skinął głową. — Instrukcje dostaliście przed przyjściem tutaj — powiedział. — Wiecie, że macie mnie słuchać i wypełniać moje rozkazy. Zapłatę otrzymacie po robocie. Więcej nie musicie wiedzieć. Żadnych pytań. Mówić, jak najmniej. Nie znacie mnie, a ja nie znam was. Im mniej o sobie wiecie, tym lepiej. Gdy wykonamy zadanie, każdy pójdzie swoją drogą. Jasne? Dziesięć głów skinęło uroczyście, Sonja jednak oparła się o ścianę i ciaśniej owinęła się peleryną. Wiedziała mniej i jednocześnie więcej, niż tamten myślał. Znała ten głos, słyszała go w okolicznościach, których nie zapomina się tak łatwo. Ten głos wydawał rozkazy zabójcom Clithriona, kiedy leżała ranna w skalnej niszy i strzałami trzymała ich z dala od siebie. Ekipą łajdaków, do której przez przypadek trafiła dowodził Thaulaz. Gdy stalowe spojrzenie prześliznęło się po ich twarzach, nastroszyła się nieco i pod peleryną złapała rękojeść miecza. Ale z zewnątrz nie było tego widać. Skinął na Raxdorfa, odwrócił się i wyszedł, jak przyszedł. Raxdorf skinął na nich i jeden po drugim poszli za Thaulazem, jak procesja czarnych duchów. Ostatni zgasił lampkę. Przez chwilę szli w absolutnych ciemnościach, potem otworzyły się jakieś drzwi, za którymi widniało rozgwieżdżone niebo. Stali na małym podwórzu z tyłu gospody, a obok nich dwanaście koni. Był wśród nich i koń Red Sonji, choć przecież poleciła stajennemu zaprowadzić go do stajni. Widocznie w oberży „Pod Półksiężycem” każdy miał swoje rozkazy. Bez słowa wsiedli na koń i ruszyli za Thaulazem wijącą się przez las drogą. Panowała kompletna cisza, mącona tylko tętentem kopyt i czasem skrzypieniem skóry. Jechali na zachód, w kierunku wybrzeża. Wkrótce las się przerzedził, ale gęste zarośla utrudniały poruszanie się, a ścieżka była coraz mniej wyraźna. Nie jechali już równą kolumną, lecz bezładną kupą. A więc wybiła moja godzina, pomyślała Red Sonja. Nie wiedziała, dokąd jechali i mało ją to obchodziło. W każdym razie, znalazła się w jednym z oddziałów księcia Darlagha, dowodzonym przez jego prawą rękę, Thaulaza. A dopóki Thaulaz chodził po tym świecie, dopóty życie Conana i Sonji nie było warte funta kłaków. Było ciemno. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, a gwiazdy skryły się za skłębionymi chmurami, które pokryły cały nieboskłon. Nie jechali już żadną drogą, lecz na przełaj przez odludzie. Wiatr wzdychał między drzewami. Stopniowo Red Sonja podjechała do Thaulaza, dobywając sztyletu. Nagle usłyszała, cichy głos jadącego obok niego Raxdorfa. — Głupota, wydrwić ją, która mogła uczynić go potężniejszym niż król Aquilonii. Gdyby Varborn… Uniosła się w strzemionach i z całej siły wpakowała mu sztylet między łopatki. Powietrze ze świstem uszło mu z płuc. Spadł z konia głową w dół, a Sonja w tej samej chwili zawinęła koniem i dała mu ostrogę. Potężnym susem jej wierzchowiec roztrącił otaczające ich postacie i wpadł w gąszcz, zanim tamci zdążyli dobyć broni. Za Sonją słychać było krzyki, przekleństwa, szczęk stali, rozkazy wydawane przez Raxdorfa i najstraszniejszy ze wszystkich głosów, głos Thaulaza. Przeklinała swojego pecha. Gdy tylko zadała cios, wiedziała, że nie był śmiertelny. Thaulaz, podobnie, jak ona, nosił pod kaftanem kolczugę. Sztylet, zrobiony z dobrej stali, prawie ją przebił, ale jego nie zranił, a jeśli już, to lekko. Spadł z konia, bo go z niego tym potężnym ciosem zepchnęła. Sonja znała go na tyle, by wiedzieć, że rychło będzie z nim miała do czynienia, gdy tylko nie będzie miał żadnego bardzo ważnego zadania. Takich ludzi byle co nie odrywa od prywatnej zemsty. Zwłaszcza, że dowiedziawszy się od Raxdorfa, że Badrax jest rudą dziewczyną, niezawodnie domyśli się, że spotkał swojego starego i wciąż groźnego wroga. Na długiej wodzy, szalonym galopem Sonja mknęła przez las, nasłuchując, czy nie nadciąga pogoń. Jechała na południe, w stronę drogi, na której umówiła się z Conanem. Dotarła tam szybciej, niż przewidywała. Droga prowadziła na zachód, a oni przedtem jechali równolegle do niej. O jakiś kilometr dalej na zachód, na rozstaju dróg stał kamienny menhir. Jedna droga wiodła na zachód, druga na południowy zachód. Tu Red Sonja miała spotkać się z Conanem. Umówili się o północy, czyli miała jeszcze dużo czasu, którego nie zamierzała spędzić na środku drogi. Mógł się wszak napatoczyć Thaulaz. Dojechawszy na miejsce spotkania zaszyła się przeto w gęstej grupie drzew i teraz czekała na swego towarzysza. Noc była ciemna i głucha, nic nie wskazywało też, by w okolicy kręciła się pogoń. Doszła do wniosku, że jeśli tamci nawet ją szukali, to się rychło zniechęcili. Ciemność była niemal dotykalna. Uwiązawszy konia do drzewa, położyła się w trawie przy drodze i po chwili posłyszała leniwy stukot kopyt. Co prawda z południowego zachodu i tylko od jednego konia, ale na wszelki wypadek wskoczyła w krzaki i dobyła miecza. Odgłos powoli się przybliżał i wreszcie, gdy księżyc właśnie wyjrzał zza chmur, na jasnej wstędze drogi ukazał się potężnie zbudowany jeździec w szerokiej pelerynie i rogatym hełmie. Conan stawił się na spotkanie. Zatrzymał się przy menhirze, zaklął i swoim zwyczajem odezwał się na głos do siebie. — Parę godzin za wcześnie. Mówi się trudno, poczekam. — Długo ci nie zejdzie — powiedziała Sonja i wyszła z cienia. Odwrócił się w siodle, wyrywając miecz. Potem roześmiał się i zeskoczył z konia. — Oj, Sonja, Sonja — powiedział. — Wielokrotnie przysięgałem niczemu się nie dziwić. Ale przy tobie to niemożliwe. Cóż to, koń? I to jaki! Do tego ta pyszna, nowa peleryna! Do wszystkich diabłów, masz ty fart! Co tym razem, kości, czy miecz? — Miecz — odpowiedziała Sonja. — Ale co tak wcześnie? — zapytał. — Co jest grane? — Zapytaj Thaulaza — odparła ponuro. — Gdzieś tu się kręci… Dłoń Conana sama skoczyła do miecza. Red Sonja opowiedziała mu w skrócie, co zaszło. — Mało dziwne — mruknął. — Złego diabli tak łatwo nie biorą. Słuchaj, ja też mam ci coś do powiedzenia, i to jest właśnie odpowiedni czas i miejsce, nie ma żadnych drzwi, zza których ktoś mógłby się na nas rzucić, ściany, która by się mogła rozstąpić, czy czegoś w tym rodzaju. Jak skończę, trzeba kombinować od nowa, bo na Varborna nie możemy dłużej liczyć. Słuchaj! — Zeszłej nocy o wschodzie księżyca podkradłem się nad małą, spokojną zatoczkę, w której stał na kotwicy wiadomy okręt. Tu jest pełno takich miejsc, brzeg jest pokręcony, ma od groma półwyspów i zatok. Tam, ma strome i dokładnie zalesione brzegi. Dość, że trafiłem łatwo i zobaczyłem rzeczywiście „Niezawodnego Przyjaciela”, tak się ta balia nazywa, stojącego na kotwicy. Na pokładzie spała załoga, wszyscy w trupa pijani. Piraci, zwłaszcza ci, to banda idiotów, żadnej warty, czy czegoś takiego. Może i była zresztą jakaś warta, ale nikogo trzeźwego, to pewne. Zastanawiałem się, czy mam krzyczeć, czy płynąć do nich. Tymczasem zza cypla wypłynęły do zatoki trzy duże łodzie pełne ludzi i podpłynęły do okrętu. Spokojnie przybili, a ja zastanawiałem się, czy mam ich zawołać, w końcu mógł to być Varborn, z ludźmi wracający z wyprawy, czy lepiej się nie odzywać…. Wleźli po łańcuchach kotwicznych na pokład, tom już nie miał wątpliwości, że to są Turańczycy, normalni marynarze. Któryś pirat trzeźwiejszy od innych, zerwał się i krzyknął na alarm. Z kubryku i kajuty na rufie wyleciał Varborn i jego ludzie, półnadzy, ale uzbrojeni. Tamci natarli na piratów i zaczęło się. To nawet nie była walka, raczej pogrom. Wycięli tych piratów, prawie do nogi, trupy wyrzucali za burtę. Paru skoczyło do wody i popłynęło na ląd, ale większość zginęła. Tamci podnieśli kotwicę, wrócili do łodzi i odholowali „Niezawodnego Przyjaciela” z zatoki. Krótko potem postawili żagle i odpłynęli na otwarte morze. Niewiele później dołączył do nich inny okręt i razem znikli mi z oczu. Kto z piratów wyszedł z tej awantury z życiem, trudno powiedzieć, bo uciekli do lasu i tyle ich widziałem. Czy Varborn żyje, nie wiem, zresztą tak czy siak bez okrętu nas do Turanu nie przewiezie. Jedno mi się tylko nie podoba, Turańczycy, którzy napadli na „Niezawodnego Przyjaciela”, to nie byli zwykli marynarze. Dobrze znam turański i odróżnię mowę prostaka, a człowieka wysoko urodzonego. Ubrać się, jak łachudra nie sztuka, trudniej mówić, jak on… I oświadczam ci, że tymi marynarzami dowodzili przebrani oficerowie Gwardii Królewskiej. — Dlaczego? — zapytała Sonja. — Dlaczego? Łatwo dojść po tym, jak przeprowadzili całą akcję. Dopłynęli okrętem za cypel, tam spuścili na wodę łodzie pełne ludzi, żeby przejąć okręt. Tylko dlaczego poszli na takie ryzyko? Mieli szczęście, bo gdyby jakimś trafem więcej piratów było trzeźwych, toby ich bez trudu zatopili, zanim, by dopłynęli do burty. Jest jedno wytłumaczenie: sprawa jest bardzo tajna. Stąd oficerowie przebrani za marynarzy. Z jakiegoś powodu komuś zależało na sprzątnięciu Varbor — na i spółki szybko, cicho i bez rozgłosu. Nie mam bladego pojęcia, dlaczego, zważywszy, że Turańczycy i Hyrkańczycy korzystają z usług tego pirata. — Co do tego, to…. słyszysz? Od wschodu zbliżał się łomot kopyt galopującego konia. Księżyc znów skrył się za chmurami i noc była ciemna, choć w pysk daj. — Thaulaz! — syknęła Sonja. — Jest sam. Daj mi łuk! Teraz mi nie ujdzie! — Najpierw trzeba ustalić, czy faktycznie jest sam — zauważył Conan, ale dał jej łuk. — Jest — warknęła Sonja. — Jedzie jeden koń, zresztą żeby nawet był z nim sam diabeł… Promień księżyca wymknął się z luki w chmurach. W słabym świetle ukazał się ich oczom pędzący koń z jeźdźcem. Strzeliła. Potężny koń wspiął się i padł. Nocną ciszę rozdarł krzyk przerażenia. Conan i Sonja krzyknęli również, bo w świetle księżyca wyraźnie widzieli trzymającego się cugli jeźdźca. Była to kobieta. Pobiegli drogą i znaleźli szczupłą postać, leżącą na ziemi obok konia. — Jest ranna? — zapytał Conan. — Sonja, tak jakbyś trafiła kobietę… — Trafiłam w konia — przerwała. — Akurat, jak strzelałam, poderwał głowę. Niech ja ją obejrzę… Sonja pochyliła się nad nią i podniosła jej bladą, owalną twarz. Pod jej twardymi palcami odzież i skóra dziewczyny robiła wrażenie miękkiej i delikatnej. — Bardzo cię poraniło, dziewczyno? — zapytała. Na dźwięk jej głosu wydała z siebie rozpaczliwy krzyk i szlochając objęła Sonję za kolana. A następnie uklękła i wzniosła ręce w błagalnym geście, drżąc ze strachu. — Więc ty też jesteś kobietą! Łaski! Nie rób mi nic złego! — Zamknij się, babo! — przerwała niecierpliwie. — Nikt ci tu nic nie zrobi. Kości masz całe? — Całe, tylko się trochę potłukłam. Ale mój biedny koń. — Przykro mi — mruknęła Sonja. — Nie chciałam go zabić, mierzyłam w jeźdźca. — Ale dlaczego chciałaś mnie zabić? — jęknęła. — Ja cię nawet nie znam. — Jestem Sonja — odparła — względnie Red Sonja. — A ty kto? Sonja postawiła ją na nogi i puściła. Księżyc znów wypłynął zza chmur i pogrążył drogę w srebrzystej poświacie. W zdumieniu patrzyła na wspaniałą odzież swojej niedoszłej ofiary i na piękną, owalną twarz, okoloną luźnymi, czarnymi włosami. Ciemne oczy lśniły w blasku księżyca, jak czarne klejnoty. Conan wydał zdławiony krzyk. — O, pani! — zerwał hełm z głowy i pokłonił się. — Pokłoń się, Sonja! To jest Karisha! Sonja wsadziła kciuki za pas i rozstawiła szerzej nogi. — Dlaczego niby porządna osoba ma klękać przed dziwką, choćby i królewską? — zapytała. Conan oniemiał, a dziewczyna cofnęła się o krok, słysząc te ostre słowa. — Bardzo cię proszę, unieś głowę Conanie — powiedziała cicho Karisha, która w świetle księżyca także poznała Cymeryjczyka. Conan wyprostował się, ale hełmu nie założył. — Ależ to bardzo nierozsądne, pani! — powiedział. — Sama, nocą w lesie…! — Och! — zawołała nagle i złapała się za głowę, jak ktoś, kto nagle przypomniał sobie coś bardzo ważnego. — Może właśnie go mordują! Conanie jesteś dzielnym człowiekiem, pomóż mi! Złapała Cymeryjczyka za ramię i potrząsnęła nim. — Słuchaj — powiedziała, choć Conan i bez tego zamienił się w słuch. — Jak widzisz, przyjechałam tutaj sama, w nocy, a to, żeby naprawić zło i uratować jedno życie. Znasz mnie jako Karishę, metresę króla… — Pani, widywałem cię na dworze, kiedy byłem „gościem” emira Zarkona* — powiedział Conan. Dziwnie trudno przechodziły mu te słowa przez gardło. — Znam cię przede wszystkim jako najpiękniejszą kobietę w Hyrkanii. — Jesteś bardzo miły — odparła i złapała go mocniej. — Ale świat wie tyle, co ktoś podsłucha. Mówią, że mogłabym owinąć sobie króla dookoła palca, ale tak naprawdę, jestem tylko pionkiem w grze, której nie rozumiem, niewolnicą kogoś o silniejszej woli niż Vrancorn. — Zankhorii — mruknął Conan. — Która przeze mnie rządzi synem, a przez niego Hyrkanią. To ona zrobiła ze mnie to, czym jestem. Gdyby nie ona, nie byłabym metresą króla, tylko uczciwą żoną, uczciwego człowieka. Słuchaj, przyjacielu! Wysłuchaj i uwierz mi! Dziś w nocy, ktoś przyjedzie na wybrzeże, po swoją śmierć przyjedzie! A list, który go tam posłał, napisałam ja! Biada mi, która tak obchodzę się z kimś, kto… kto mnie kocha… Ale nie należę do siebie. Jestem niewolnicą księżnej Zankhorii. Robię, co każe, bo drogo musiałabym zapłacić za nieposłuszeństwo. Jestem w jej mocy i nie potrafię się jej przeciwstawić. Ten człowiek dostał w Kara — Shehr list, w którym prosiłam go o spotkanie w pewnej oberży, w tych stronach. Tylko ja mogłam ściągnąć go tutaj, jego, który dobrze wie, jak potężnych ma wrogów. Ale mi ufa… Bogowie, zmiłujcie się nade mną! Parę razy zaszlochała histerycznie, na co Sonja patrzyła zafascynowana bo w życiu nigdy nie płakała. — To robota Zankhorii — powiedziała. — Kiedyś go kochała, a on ją odtrącił; nie ma mocy nad wzgardzoną kobietą. Mści się ona zimno, stopniowo. Odebrała mu tytuł i cześć, teraz chce mu odebrać życie. W gospodzie „Pod Jastrzębiem” zastanie zamiast mnie, bandę najemnych morderców, którzy wybiją jego służących, a jego samego pojmają i przekażą piratowi Varbornowi, któremu dobrze zapłacono za to, by ten człowiek zniknął na zawsze. — Po co ta cała szopka? — zapytała Sonja. — Sztylet w plecy dałby podobny efekt. — Nawet Zankhoria nie pójdzie na takie ryzyko — usłyszała w odpowiedzi. — On był zbyt potężny, ma jeszcze wielu wpływowych przyjaciół. — W całej Hyrkanii jest tylko jeden człowiek, którego Zankhoria aż tak nienawidzi — powiedział Conan i spojrzał Karishy prosto w oczy. — Właśnie — powiedziała. — Jeżeli On zginie, będzie to ciężki cios dla Hyrkanii — mruknął Conan. — Z tym, że Varborn go nie przejmie… Pokrótce opowiedział jej co widział na wybrzeżu. — To go sami zabiją — powiedziała drżącym głosem. — Przecież go nie wypuszczą! Dowodzi nimi Raxdorf, prawa ręka Zankhorii… — …i Thaulaz — uzupełnił Conan. — Wszystko się zgadza. Więc Sonja, teraz wiemy, co to była za banda. Ciekawym, czy Darlagh zna sprawę. — Nie — odparła Karisha. — Ale Zankhoria chciałaby uczynić go swoją ofiarą, więc używa do swoich celów jego zaufanego, Thaulaza. Ale dosyć gadania, szkoda czasu! Pomożecie? Jedź, ze mną do „Jastrzębia”, może zdążymy przed tymi bandziorami. Wymknęłam się o zmierzchu i jadę cały czas, bez odpoczynku! Pomóż Conanie! — Życzenie Karishy jest dla mnie rozkazem, nie mogę dopuścić byś sama się spotkała z bandziorami Raxdorfa — powiedział Conan tonem, jakiego nigdy u niego Sonja nie słyszała. Czy to księżyc nadał jego twarzy taki dziwny wyraz? Gdzieś znikła dzika twarz barbarzyńcy, pojawiło się gładkie oblicze, na którym malowała się odwaga i szlachetność. — Red Sonju, która nie chciałaś schylić głowy przede mną, patrz, oto ja klękam przed tobą! I proszę cię o pomoc! I w rzeczy samej uklękła, padła na kolana w pył drogi, załamała białe ręce, w czarnych oczach zalśniły łzy. — Wstań — powiedziała Sonja z zażenowaniem. — Zrobię, co w mojej mocy. Nie znam się na waszych dworskich intrygach i nie chcę się znać, ale zrobię, co się da! Szlochając Karisha wstała, zarzuciła Sonji miękkie ramiona na szyję i pocałowała w usta, co ją jeszcze bardziej zażenowało. Pierwszy raz ktoś ją w ogóle pocałował, o ile była w stanie sobie przypomnieć. — Chodźmy — powiedziała szorstko. — Tracimy czas. Conan wsadził dziewczynę na siodło i usiadł za nią, Red Sonja zaś dosiadła swojego czarnego rumaka. — Jaki masz plan? — zapytała. — Żadnego — odparł Conan. — To co chcesz robić? — To, co będzie trzeba. Na razie, jak najszybciej jechać do „Jastrzębia”! Jeśli Thaulaz stracił dużo czasu na szukanie ciebie, a tak pewnie było, to jest szansa, że jeszcze nie dotarł do gospody. A jeżeli… To cóż, zobaczymy, co się da zrobić. Po tych słowach ponaglił konia i wysunął się nieco do przodu. Nie słyszała przeto Sonja, o czym rozmawiał Conan z Karishą, ale ich pomruki od czasu do czasu dochodziły do jej uszu, a jego głos był niezwykle miękki i zupełnie nie pasował do Conana, jakiego znała. Wreszcie dojechali do gospody „Pod Jastrzębiem”. Dom był pogrążony w ciemnościach, tylko w jadalni paliła się jedna oliwna lampa. Panowała grobowa cisza. W powietrzu wisiał zapach świeżej krwi. Na drodze przed domem, leżał na wznak człowiek w ubraniu służącego, z zakrwawioną twarzą. W pobliżu drzwi leżała postać w czarnej pelerynie, a obok resztki zakrwawionej, czarnej maski. Zmasakrowanej twarzy nie sposób było rozpoznać. W jadalni, zaraz za drzwiami leżał jeszcze jeden sługa z rozwaloną głową i złamanym mieczem w dłoni. Stoły i ławy leżały w nieładzie na zakrwawionej podłodze. W kącie Conan znalazł skulonego trzeciego sługę, przebitego chyba dziesięcioma mieczami. Panowała cmentarna cisza. Widząc tę jatkę, Karisha o mało nie zemdlała. Conan wyprowadził ją, czy raczej wyniósł ją na zewnątrz. — Thaulaz tu był — powiedział. — Wzięli Go ze sobą i znikli. Ale, gdzie pojechali? Tutejsi chyba wszyscy uciekli i przed świtem nie wrócą. A jednak przeszukując z mieczem w dłoni gospodę, za przewróconym stołem Sonja, znalazła jakąś skuloną postać, która po bliższym zbadaniu okazała się służącą. Padła na kolana, błagając o łaskę. — Z naszej strony nic ci nie grozi. Co tu się stało? — Ludzie w maskach — chlipnęła. — Wpadli nagle przez drzwi… — Nie słyszeliście koni? — zapytał Conan. — Thaulaz nie ma zwyczaju ostrzegać swoje ofiary — przerwała mu niecierpliwie Sonja. — Niezawodnie zostawili konie w lesie i podkradli się na piechotę. Napadli na pana i na jego służących — paplała. — Pan przyjechał wieczorem i siedział przy stole nad kubkiem wina. Kiedy tamci wpadli, zerwał się, krzycząc, że go zdradzono… Z ust Karishy wydobył się krzyk bólu. Załamała ręce i wiła się, jakby płonąc od środka. — A potem zaczęła się bijatyka — ciągnęła dziewczyna. — Zabili służących, a pana związali i wywlekli na dwór… — To on tak urządził tego bandytę, co leży przed progiem? — zapytała Sonja. — Nie, on go tylko przebił mieczem. Szef tych w maskach, taki wysoki, z kolczugą pod kaftanem, porąbał mu twarz mieczem… „Aha — pomyślała Sonja — Thaulaz nie chciał, żeby ktoś rozpoznał jego człowieka”. — I on jeszcze przebił mieczem po kolei wszystkich umierających służących, żeby mieć pewność, że nikt nie przeżył — szlochała. — Ukryłam się za stołem, bo byłam zbyt przerażona, żeby uciec do lasu, jak gospodarz i inni. — W jakim kierunku odjechali? — zapytała Sonja i potrząsnęła biedną dziewczyną. — Tam, tam — sapnęła i wskazała palcem kierunek. — Na starą drogę do morza. — Słyszałaś coś, co by nam dało punkt orientacyjny? — Nie, nie. Mówili mało, a ja byłam przestraszona. — Do wszystkich diabłów! — ryknęła Sonja. — Coś takiego nie przechodzi bezszmerowo. Pomyśl i przypomnij sobie, zanim ci zacznę odświeżać pamięć! — Pamiętam tylko, że ten ich szef kazał pana związać, a potem zdjął przed nim hełm i powiedział: Wasza Wysokość, statek oczekuje! — Znaczy, że chcą z nim odpłynąć — powiedział Conan. — A najbliższe miejsce, gdzie da się, przybić statkiem, to zatoka u ujścia rzeki Akrim. Chodźcie! Nie mają nad nami dużej przewagi. Jeżeli jadą starą drogą — a muszą, bo nie znają terenu — to jadąc skrótem, który znam, zarabiamy najmarniej pół godziny. — No to biegiem! — zawołała Karisha, w którą nagle wstąpiła nowa energia. Po chwili mknęli ku brzegowi. Skrót Conana okazał się zarośniętą ścieżką, o początku niemal nie do zauważenia z drogi. Wił się skalistą granią, by potem wśród skalnych bloków i skarlałych drzew doprowadzić ich na brzeg. Zatokę otaczały zbocza porośnięte gęstym lasem. Między drzewami widać było błyszczącą wodę i białe żagle łagodnie trzepocące na wietrze. Zostawiwszy konie i Karishę w ukryciu, Conan i Sonja podkradli się w miejsce, z którego był dobry widok na plażę. W cieniu drzew kręciła się grupa ciemnych postaci, a z łodzi, która musiała dopiero co przypłynąć do brzegu, wysiadała grupa ludzi. Dalej, na głębszej wodzie, kołysał się okręt. Conan zaklął cicho. — To jest „Niezawodny Przyjaciel”, ale to nie są ludzie Varborna, tamtych już ryby żrą. Nic z tego nie rozumiem, co tu w końcu jest grane? Zamaskowani bandyci popchnęli w kierunku łodzi wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który nawet teraz zakrwawiony, w podartej koszuli, robił wrażenie kogoś dostojnego. — Na diabły Croma — sapnął Conan — to On! — Kto? — zapytała Sonja. — Chyba mogę wiedzieć, za kogo nadstawiam głowę? — Karlonius… — zaczął i urwał. — Słuchaj! Podczołgawszy się bliżej, usłyszeli wyraźnie głos Thaulaza: — Nie, nie, nie. Wykluczone. Ja ciebie nie znam. Tu ma się stawić twój kapitan Varborn i w ogóle nie ma innej możliwości. Umowa była wyraźna. — Kapitan jest bardzo zajęty — odparł jeden z marynarzy po hyrkańsku, lecz z obcym akcentem. Był to wysoki mężczyzna o dumnej postawie. — Nie ma powodu do obaw. Masz przed sobą ludzi Varborna, a tam stoi „Niezawodny Przyjaciel”. Przekażcie nam więźnia i tu kończy się wasza rola. Sonja patrzyła na tych ludzi z zainteresowaniem, nigdy przedtem nie widziawszy turańskich piratów. Jeden w drugiego wysocy i silni, u pasów dobre miecze, pod kurtkami stal. Nigdy przedtem nie widziała marynarzy tak dumnej postawy i tak uzbrojonych. Złapali człowieka, którego Conan nazwał Karloniusem i ciągnęli go do łodzi, przy, czym wysoki mężczyzna w czerwonej pelerynie zdawał się sprawować dowództwo. — W rzeczy samej — powiedział Thaulaz — tam stoi „Niezawodny Przyjaciel”, znam go dobrze, inaczej w ogóle nie byłoby rozmowy. Ale ciebie nie znam. Poślij po kapitana Varborna, albo ja zabieram więźnia z powrotem. — Dosyć! — zawołał tamten arogancko. — Toż mówię, że kapitan nie może przyjść. Ty mnie nie znasz… Thaulaz, który od dłuższego czasu uważnie wsłuchiwał się w głos tamtego, krzyknął nagle: — Jak to nie znam? Czy myśmy się kiedyś nie spotkali, Wasza Wysokość? Z tymi słowy zerwał z głowy rozmówcy kolorową chustę. Jego oczom ukazało się dumne oblicze z orlim nosem. — Więc to tak! — zawołał Thaulaz. — Chcecie przejąć więźnia, ale nie żeby go zabić, lecz żeby go użyć przeciw Vrancornowi! Może jestem łajdakiem, ale nie zdrajcą króla! Wyrwał nóż i rzucił — nie w Turańczyka, lecz w Karloniusa. Ale Turańczyk podbił mu rękę i nóż chybił celu. Na brzegu rozpętało się piekło. Banda Thaulaza natarła na Turańczyków. Broń migała w świetle księżyca, gdy Hyrkańczyk pojedynkował się z Turańczykiem. Aż wreszcie miecz Thaulaza zabarwił się na czerwono, a jego wróg padł na piasek i oddał ducha. W międzyczasie ludzie, którzy wlekli więźnia do łodzi, przyłączyli się do bójki. Tylko ten w czerwonej opończy próbował dalej ciągnąć opierającego się człowieka. Sonja usłyszała z daleka skrzypienie wioseł, spojrzała w stronę statku i zobaczyła dalsze trzy łodzie, podpływające do brzegu. Powiedziała o tym Conanowi. Oboje wyszli z ukrycia i pobiegli po białym piasku w stronę walczących postaci. Walka była zażarta. Turańczycy mieli przewagę liczebną, ale bandyci bronili się, jak dzikie wilki. Kiedy podbiegli bliżej, dwaj marynarze rzucili się na nich. Conan strzelił z łuku, ale chybił, o co w zwodniczym świetle księżyca nietrudno. Po chwili był już uwikłany w walkę na miecze. Sonja poczekała, aż przeciwnik zbliżył się do niej na odległość metra i wtedy strzeliła. Ostry grot przebił kolczugę, jak papier. Wzniesiony już do ciosu miecz bez dźwięku upadł na piasek. Po paru krokach była przy Karloniusie i jego prześladowcy, ale ktoś jej wszedł w drogę. Thaulaz nigdy nie tracił swego celu z oczu. Pojąwszy, że więźnia nie zatrzyma, postanowił go zabić. Przebiwszy się przez tumult, z zakrwawionym mieczem przypadł do więźnia, uniósł broń i zadał potężny cios wymierzony w jego odkrytą głowę. Człowiek w czerwonej pelerynie z ledwością odparował uderzenie, które jednak wytrąciło mu miecz z ręki. Ale zanim Thaulaz uderzył drugi raz, Sonja, która uporała się już ze swym poprzednim przeciwnikiem zadała mu cios w szyję. Znowu pech, pośliznęła się na, piasku. Tylko sztych miecza zahaczył o pancerz, nie czyniąc łajdakowi szkody. Błyskawicznie odwrócił się do niej. Poznał. W międzyczasie stracił maskę. Oczy mu lśniły, jak u obłąkanego. — Na Croma! — zawołał i zaśmiał się dziko. — Red Sonja! Odparował następny cios Sonji i zaczęli walczyć. Zranił ją w prawą rękę i w udo, ona zaś trafiła go w głowę, przebijając klingą hełm i raniąc go w głowę, tak, że krew zalewała mu oczy. Jeszcze jeden taki cios i byłby skończony. On chyba też na to wpadł, a może zauważył, że stracił większość ludzi, dość, że nagle z dzikim śmiechem odskoczył od Sonji i uciekł. Roztrącił tych, którzy go próbowali zatrzymać i znikł w lesie. W chwilę później rozległ się tętent. Teraz mogła zainteresować się więźniem, którego człowiek w czerwonej pelerynie ciągle trzymał za związane ramiona. Przecięła krępujące go więzy i odwróciła go w stronę skraju lasu. Niestety pchnęła go za mocno i upadł. Czerwony z dzikim krzykiem rzucił się na swego więźnia. Odepchnęła go na bok, podniosła Karloniusa i krzyknęła, żeby uciekał, ten jednak wyglądał na ogłuszonego jakby po uderzeniu płazem. Na szczęście pojawił się Conan, złapał więźnia pod ramię i zawlókł do lasu. Czerwony najwyraźniej w przystępie rozpaczy także zmienił plany. Ruszył za Karloniusem i chciał go zaatakować z tyłu. Naturalnie nic z tego nie wyszło, bo Sonja wpakowała mu sztych pod pachę. Z rykiem bólu upadł na piasek, a Sonja pobiegła za Conanem. Ścigający ją Turańczycy zrezygnowali ‘ wycofali się do łodzi, zabierając ze sobą rannego towarzysza, którego nazywali Corentin, czy jakoś podobnie. Wraz z Conanem zaniosła Karloniusa w miejsce, gdzie czekała Karisha. Stała pod oświetlonymi przez księżyc drzewami niczym biały cień. Na jej widok Karlonius zatrzymał się z dziwnym okrzykiem. — Och, kochany — zawołała — przebacz! Nie miałam wyboru… — Nikomu tak nie wierzyłem, jak tobie — w jego głosie słychać było raczej smutek, niż gniew. — Wasza Wysokość — powiedział Conan, dotykając jego ramienia. — Zapewniam, że Karisha uczyniła wszystko, co było w jej mocy, aby odkupić swoje winy. Zdradziła cię, panie, ale też ryzykowała życiem, żeby cię uratować. Teraz weźcie oba konie i uciekajcie stąd, bo nikt nie wie, co będzie rano. Tymi ludźmi dowodził kapłan Corentin, a to nie jest człowiek, który się łatwo poddaje. Jak przez sen książę usiadł na jednego konia, Karisha z pomocą Conana na drugiego i oboje odjechali w dal. — No cóż — powiedziała Sonja. — Dzięki twej rycerskości jesteśmy znów w punkcie wyjścia. Nie mamy pieniędzy ani możliwości dotarcia do Turanu, a ty ponadto oddałeś konie. Na czym będzie polegała nasza następna przygoda? — Tej nocy trzymałem w ramionach Karishę, metresę króla Hyrkanii — odparł. W porównaniu z tym każda nowa przygoda wydała się Conanowi niegodna wzmianki. ROZDZIAŁ IV Wkrótce po nieudanej próbie porwania Karloniusa, wędrowne plemię napadło na zamek księcia Darlagha, co zmusiło wszystkie bandy ścigające Conana do powrotu na zamek. W walce z nomadami zginął książę, jak również Raxdorf i Thaulaz. W związku z tym Red Sonja nie musiała już opuszczać Hyrkanii. Wyruszyła więc na północ, Conan zaś przyłączył się do karawany kupieckiej, jadącej do Aquiłonii. Będąc w Shem, Conan nocując w pewnej małej wiosce usłyszał straszną, a zarazem bardzo ekscytującą opowieść o Czarnym Głazie znajdującym się w okolicy. Ludzie będący w pobliżu głazu, podczas pełni księżyca tracili zmysły, a często wkrótce umierali. Conan zafascynowany opowieścią, wyrusza podczas pełni do tajemniczego kamienia. KRWAWY MONOLIT opowieść starca — Po raz pierwszy przeczytałem o tym w dziwnej księdze pewnego mnicha z Eruk, który prowadził niezwykły żywot, a umarł w tajemniczy i przerażający sposób. Miałem szczęście otrzymać dostęp do jego tak zwanej Czarnej Księgi tuż przed tym, jak nieubłagane przeznaczenie dosięgło go. Księga, jaką mi udało się zdobyć, oprawiona była w grubą skórę, a okładki zapinane były na ciężkie, pokryte rdzą klamry. Wątpię, aby było więcej niż pół tuzina takich ksiąg na całym świecie. Mnich ten spędził swe całe życie na zgłębianiu zakazanych tematów. Podróżował po całym świecie, udało mu się dotrzeć do wielu nieznanych plemion, czytał niezliczone, małoznane księgi i manuskrypty; a w swej Czarnej Księdze, która czasami zaskakuje jasnością przedstawianych argumentów, to znów ich wieloznacznością, pisze o rzeczach, które zmrozić mogłyby krew każdego myślącego człowieka. Czytając to, co mnich ośmielił się napisać, nie możliwe jest powstrzymanie się od spekulacji, jakie też musiały być rzeczy, o których nawet nie wspomniał. Jakie też ciemne sprawy musiały znajdować się w manuskryptach, które nigdy nie ujrzały światła dziennego, nad którymi pracował na kilka miesięcy przed śmiercią, a które teraz leżą zniszczone w zamkniętej i zaryglowanej komnacie, gdzie znaleziono mnicha martwego ze śladami szponów na szyi? Nigdy się o nich nie dowiemy, gdyż najbliższy przyjaciel mnicha, Eldorion po tym, jak spędził całą noc usiłując uporządkować fragmenty, i jak przeczytawszy wszystko, co zostało zapisane, spalił całość na popiół, a sam podciął sobie gardło nożem. Jednak nawet zawartość Czarnej Księgi jest wystarczająco wstrząsająca, biorąc nawet pod uwagę przypuszczenie, że jest ona jedynie wytworem fantazji szaleńca. Tam właśnie, oprócz innych rzeczy, zetknąłem się ze wzmianką o Czarnym Głazie, tym przedziwnym, przygniatającym monolicie znajdującym się gdzieś w górach Płomiennych i będącym tematem wielu ponurych legend. Mnich nie poświęcił mu zbyt wiele miejsca, jego ponura księga dotyczyła głownie kultów i ciemnych obiektów czci, jakie, według niego, praktykowane były za jego czasów, a zdaje się, że Czarny Głaz reprezentuje coś, co całe wieki temu zostało zatracone lub zapomniane. Jednak mówił o nim, jako o jednym z kluczy — zwrotu tego używał dość często w powiązaniu z rozmaitymi rzeczami i będącego jednym z powodów dziwności jego pracy. Mimochodem wspomniał o dziwnych zjawiskach, jakie zdawały się otaczać monolit w czasie pełni księżyca. Przytaczał teorię innego mnicha Koriaha, że monolit był pozostałością inwazji stygijskiej i został wzniesiony na pamiątkę ich zwycięstwa nad Shemitami. Mnich zaprzeczył temu stwierdzeniu, nie podając jednak żadnych przekonywujących faktów, a twierdząc jedynie, że przypisywanie Stygijczykom wzniesienia Czarnego Głazu byłoby tak samo głupie, jak zakładanie, że Zandor Wspaniały był twórcą piramid w okolicach Khemi. Te niesamowite rozważania dotyczące tak zamierzchłych czasów na tyle rozbudziły moją ciekawość i zainteresowały mnie, że po wielu trudach udało mi się dotrzeć do nadgryzionej przez szczury i zaśniedziałej, podobnej i równie niesamowitej Księgi Koriaha. Spotkało mnie jednak rozczarowanie, bo Koriah jeszcze bardziej ogólnikowo niż mnich wspominał o Czarnym Głazie, opisując jego historię zaledwie w paru linijkach, traktując go jako zjawisko mało ważne w porównaniu ze stygijskimi menhirami i piramidami, które zdawały się być jego ulubionym tematem. Przyznawał, że nie był w stanie objaśnić, skąd pochodziły okaleczenia monolitu. Jednakże, mimo iż niewiele mogłem dowiedzieć się od Koriaha, to wspomniał on nazwę wioski sąsiadującej z Czarnym Głazem — Slagharion — nazwę, która oznaczała coś w rodzaju Miasta Wiedźm. — Starcze, rozpocznij wreszcie swą opowieść. — Cierpliwości panowie, napijcie się jeszcze wina — odparł starzec. — Miasto nie będące na żadnej mapie, jakie byłem w stanie odnaleźć, leżało w dzikim, praktycznie nie odwiedzanym terenie, odległym od tras nawiedzanych przez karawany. Jednak znalazłem pewien materiał do przemyśleń w Czarnej Księdze. W rozdziale dotyczącym tajemniczych mitów, opowiada o przedziwnych zabobonach otaczających Czarny Głaz, szczególnie o przekonaniu, że jeśli ktokolwiek śpi w pobliżu monolitu, to do końca swych dni będzie prześladowany przez okropne upiory. Przytacza też opowieści wieśniaków dotyczące zbyt ciekawskich, którzy wybrali się w okolice Głazu w noc, kiedy księżyc był w pełni i czego konsekwencją było to, że stracili umysł i umarli pod wpływem tego, co tam zobaczyli. To była tylko cząstka, którą, ujawniała Księga, ale moje zainteresowanie wzrastało w miarę czytania, bo wyczułem szczególnie złowróżbną atmosferę otaczającą Głaz. Było w nim coś, co wskazywało na wpływ ciemnych, starożytnych sił, a wciąż pojawiające się wzmianki o jakichś nieziemskich wydarzeniach następujących podczas pełni, obudziły we mnie drzemiące instynkty i sprawiły, że poczułem się, jak ten, kto nocą wyczuwa bardziej niż słyszy przepływ wody gdzieś pod ziemią. I nagle skojarzyłem Czarny Głaz z pewną dziwną i fantastyczną pieśnią napisaną przez szalonego wędrowca Yorkhina: „Ludzie Monolitu”. Moje poszukiwania umożliwiły mi uzyskanie informacji, że napisał tą pieśń podróżując po Shem i nie miałem wątpliwości, że Czarny Głaz był tym właśnie monolitem, do którego odnosiła się ta przedziwna pieśń. Ponownie czytając jej zwrotki po raz kolejny poczułem w sobie nagłe, ponaglające wrzenie, jakie już przedtem doświadczyłem, kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z historią Głazu… Karawana, z którą Conan się zabrał, zawiozła go do Nippr — gdzie zatrzymała się na dwa dni — okolic całkiem odległych od jej pierwotnego celu, a późniejsza kilkudniowa podróż przywiodła go do małej wioski, położonej w urodzajnej dolinie, wysoko w pokrytych jodłami górach. Sama podróż z Nippr minęła bez większych wydarzeń, ale przedostatniego dnia mijali stare miejsce walk w dolinie Shalraz, gdzie dzielny shemicki książę, Miragorn, dawał brawurowy, lecz bezużyteczny opór zwycięskim wojskom ze Stygii, kiedy to wielka fala Stygijczyków zalała środkowe Shem, i dotarła aż do granic Koth. Kierujący karawaną wskazał Conanowi olbrzymią stertę bezładnie ułożonych kamieni na pobliskim wzgórzu, pod którymi, jak powiedział, spoczywają kości dzielnego rycerza. Książę stał pod na wpół zwalonymi murami starego zaniku na wzgórzu, dając rozkazy swoim żołnierzom, gdy nadbiegł żołnierz przynosząc mu małą, polakierowaną szkatułkę znalezioną przy zwłokach znanego, stygijskiego kapłana Aiosa, poległego w walce. Książę wziął do ręki zwój pergaminu i zaczął czytać, lecz już po przeczytaniu zaledwie kilku słów zbladł, bez słowa odłożył pergamin do szkatułki i wepchnął ją sobie pod pachę. W tym samym momencie ukryty za wzgórzem oddział Stygijczyków, rozpoczął ostrzał z katapult, olbrzymie głazy bombardowały stary zamek i Shemici z przerażeniem patrzyli, jak mury zamieniają się w ruiny i całkowicie pochłaniają księcia. Bez przywódcy mała armia szybko została rozbita, a po bitwie nastały następne lata wojny, w związku z czym kości księcia nigdy nie zostały odnalezione. Dzisiaj miejscowa ludność wskazuje na olbrzymie usypisko ruin w dolinie Shalraz, pod którymi, jak mówią, nadal spoczywa to, co nie dało oprzeć się upływowi czasu, a kiedyś było księciem Miragornem. Wioska Slagharion zrobiła na Conanie wrażenie ospałej, niczym ze snu wybitej, małej mieściny, która najwyraźniej była przykładem zapomnianego, oddalonego zewsząd miejsca, do którego cywilizacja nigdy nie dotarła. Bardzo stare domy, a także sposób ubierania się i zachowywania ich mieszkańców należały do poprzedniego stulecia. Byli przyjacielsko nastawieni, trochę zaciekawieni, ale nie wścibscy, mimo iż goście ze świata zdarzali się tam nad wyraz rzadko. — Wiele lat temu przybył tu jakiś wędrowiec i zatrzymał się w wiosce na kilka dni — poinformował Conana właściciel gospody, w której nocował. — Był to młody człowiek i trochę dziwnie się zachowywał, mruczał coś do siebie, zdaje się, że był poetą. Nazywał się Yorkhin. — Tak, słyszałem o nim — odpowiedział Conan — i stworzył pieśń o waszej wiosce. — Naprawdę? — zainteresowanie gospodarza nagle wzrosło — W takim razie, skoro wszyscy poeci są nieco dziwni w sposobie swego mówienia i zachowania, ten musiał osiągnąć wielką sławę, bo jego czyny i konwersacje były najdziwniejsze z tych, jakie w całym swoim życiu widziałem i słyszałem. — Jak to zwykle bywa z poetami — odpowiedział Conan — sława jego nadeszła dopiero po śmierci. — A więc nie żyje? — Umarł pięć lat temu krzycząc w opętaniu zamknięty w celi, w jednej z górskich świątyń. Postradał rozum. — To przykre, to przykre — westchnął gospodarz ze współczuciem. — Biedny człowiek, za długo przypatrywał się Czarnemu Głazowi. Serce w Conanie zadygotało, ale nie zdradził swojego nagłego zainteresowania i powiedział tylko niedbale: — Słyszałem coś o tym Czarnym Głazie. Czyż nie znajduje się on gdzieś w okolicach tej wioski? — Bliżej niż ludzie by sobie życzyli — odpowiedział. — Popatrz! — Zaprowadził Cymeryjczyka do okna i wskazał w górę pokrytego jodłami zbocza błękitnej góry. — Tam, za tym gołym urwiskiem, które można stąd dojrzeć, stoi przeklęty Głaz. Oby został starty w proch, a proch ten oby został zaniesiony przez wiatr we wszystkie strony świata. Kiedyś ludzie spróbowali go zniszczyć, ale, gdy tylko ktoś dotknął go młotem lub w jakiś sposób usiłował zrobić mu coś złego, koniec jego był przykry. Więc teraz ludzie omijają go z daleka. — Co takiego upiornego jest w tym kamieniu? — zapytał Conan z zaciekawieniem. — Jest to obiekt nawiedzany przez demony — odpowiedział niechętnie, a głos jego zadrżał. — W dzieciństwie znałem człowieka, który przybył do nas z nizin i wyśmiewał naszą tradycję. W swej hardości udał się podczas pełni do Głazu, a o świcie przybył z powrotem do wioski, ledwo trzymając się na nogach. Był ogłupiały. Coś pokręciło mu zmysły i zamknęło mu usta. Aż do dnia swojej śmierci, dnia, który wkrótce nadszedł, mógł odezwać się tylko po to, by wyrzucić z siebie potworne bluźnierstwa. Mój własny bratanek, będąc jeszcze małym chłopcem, zgubił się w górach i spał w lesie, niedaleko Głazu, a teraz, będąc już dorosłym mężczyzną, torturowany jest przez upiorne sny do tego stopnia, że często budzi się zlany potem i ze śmiertelnym krzykiem na ustach. — Ale lepiej pomówmy o czymś innym. Nie jest dobrze zbyt długo rozwodzić się o tych rzeczach. Conan zauważył więc, że jego gospoda sprawia na nim wrażenie starej, a on odpowiedział z dumą: — Fundamenty mają ponad czterysta lat; poprzedni dom był jedynym w wiosce, który nie został doszczętnie spalony podczas napływu diabłów Aiosa na góry. Mówią, że tutaj, w domu, który stał wówczas na tych samych fundamentach, kapłan miał swoją siedzibę, podczas gdy cała okolica była rabowana, a ludność zabijana. Conan dowiedział się, że obecni mieszkańcy Slagharionu nie są potomkami ludności, jaka zamieszkiwała tę okolicę przed najazdem Stygijczyków. Zwycięscy żołnierze nie zostawili w wiosce ani jednej żywej istoty, podobnie zresztą, jak i w całej okolicy, przez którą się przewinęli. Oczyścili tereny z mężczyzn, kobiet i dzieci w wielkim, krwawym morderstwie, pozostawiając w ciszy i opustoszeniu szeroki pas kraju. Obecni mieszkańcy Slagharionu są potomkami osadników z niższych kotlin, którzy przybyli do zrujnowanej wioski po opuszczeniu jej przez Stygijczyków. Gospodarz nie opowiadał o eksterminacji byłych mieszkańców z wielkim żalem i poinformował Conana, że jego pradziadowie z niższych terenów odnosili się do górali z jeszcze większą nienawiścią i niechęcią niż do Stygijczyków. Raczej niejasno mówił o powodach tych waśni, ale powiedział, że poprzedni mieszkańcy Slagharionu mieli zwyczaj dokonywania krwawych najazdów na niziny, podczas których porywali kobiety i dzieci. Ponadto, powiedział, że należeli oni do innej rasy niż obecna ludność; potężnie zbudowana rasa z nizin pomieszała się ze zdegenerowaną rasą z gór, aż w końcu wszelkie różnice zanikły i powstała niezbyt atrakcyjna mieszanina. Nie miał najmniejszego pojęcia, kim byli ci ocaleli górale, ale uważał, że żyli w górach od niepamiętnych czasów, zanim nadeszły podbijające ludy. Nie uznał Conan tej opowieści za bardzo ważną; była ona dla niego jedynie porównaniem do podobnego mieszania się plemion kilka tysięcy lat temu, czego rezultatem było powstanie Cymeryjczyków, rasy, która, niczym Piktowie, miała swoją doniosłą pozycję w historii świata. Czas ma przedziwną możliwość upraszczania prawdziwej historii; tak więc opowieści o Piktach pomieszały się z legendami, i w końcu zaczęto opisywać Piktów jako prymitywnych ludzi o odrażającym wyglądzie, co sprawiło, że ich indywidualność i oryginalność została w końcu zapomniana. W ten sam sposób, jak przypuszczał, nieludzkie cechy pierwszych mieszkańców Slagharionu mogłyby być odnalezione w starych, zapomnianych mitach o najazdach Stygijczyków, czy Kothyjczyków. Następnego dnia po przyjeździe, z samego rana, Conan otrzymał wskazówki od swojego gospodarza, który dał mu je z wielkim niepokojem i Cymeryjczyk wyruszył, aby odnaleźć Czarny Głaz. Po kilku godzinach wspinaczki po pokrytych roślinnością zboczach, dotarł do zniszczonego, potężnego, kamiennego urwiska, niewzruszenie wyrastającego z górskiego zbocza. Otaczał je wąski szlak, a gdy wspiął się wzdłuż niego, spojrzał w dół na spokojną dolinę Slagharion, która zdawała się drzemać, strzeżona z obu stron przez olbrzymie, błękitne góry. Pomiędzy urwiskiem, na którym stał, a wioską nie widać było żadnego śladu chat ani żadnej innej formy ludzkiego życia. Zobaczył sporo chat w dolinie — ale wszystkie one położone były po drugiej stronie Slagharionu — zdającej się ukrywać przed zboczami maskującymi Czarny Głaz. Szczyt urwiska okazał się być mocno zarośniętą płaszczyzną. Przebił się więc przez gęstą roślinność i już po chwili dotarł na rozległą polanę; w samym jej środku dumnie stał potężny kształt — Czarny Głaz. Był ośmiokątny, wysoki na około piętnaście metrów i szeroki na metr. Wskazywał ślady dawnej gładkości, ale teraz powierzchnia jego była zniszczona pod wpływem dzikich prób zniszczenia go; jednak młoty nie zrobiły nic ponad odłupanie kilku drobnych kawałków i zamazanie napisów, jakie kiedyś najwyraźniej spiralnie oplatały głaz do samego szczytu. Do wysokości około trzech metrów litery te były niemalże zupełnie zamazane, trudno więc domyślić się, jakie było ich pochodzenie. Wyżej były nieco wyraźniejsze i udało się nawet Conanowi wdrapać na głaz, i przyjrzeć im się z bliska. Wszystkie litery były mniej lub bardziej zniszczone, ale był pewien, że nie miały nic wspólnego z żadnym językiem używanym obecnie lub nawet znanym na ziemi. Przemierzył świat wzdłuż i wszerz, i mógł z pewnością stwierdzić, że te litery nie przypominały nic, co kiedykolwiek widział lub o czym kiedykolwiek słyszał. Największe podobieństwo do nich, z rzeczy, z jakimi się zetknął, miały prymitywne napisy na gigantycznych, symetrycznych skałach w zapomnianych dolinach w Kambuji. Pamiętał, że wtedy, gdy zwrócił uwagę towarzyszącego mu przewodnika na te ślady, odpowiedział mu, że albo powstały one pod wpływem pogody, albo były uczynione rękami tubylców. Jednak to Conana nie przekonało. Nie to, żeby litery na Czarnym Głazie były podobne do tych na olbrzymich skałach w Kambuji, ale miały w sobie coś do nich podobnego. Kolejną zagadką dla Conana był materiał, z jakiego zbudowany był monolit. Skała, jaka go tworzyła, była błyszcząco czarna, a jej powierzchnia, w miejscach, gdzie nie była zniszczona ludzką ręką, sprawiała wrażenie niemal przezroczystej. Spędził tam większą część dnia i wrócił zdumiony. Głaz nie przywodził mu na myśl żadnego podobieństwa do niczego innego na ziemi. Zdawało się, że monolit został wykonany przez jakieś nieznane siły, w czasach niepojętych przez ludzką rasę. Conan wrócił do wioski, ale jego zainteresowanie nie zmalało. Teraz, kiedy zobaczył już tą tajemniczą rzecz, pragnienie zbadania całej sprawy do końca było jeszcze silniejsze. Chciał dowiedzieć się, czyje ręce i w jakim celu stworzyły Czarny Głaz w zamierzchłej przeszłości. Odszukał bratanka właściciela gospody i wypytał go o jego sny, jednak opowieści jego, mimo iż chętnie z Conanem rozmawiał, były niejasne. Nie miał nic przeciwko rozmawianiu o nich, ale nie potrafił opisać ich w szczegółach. Pomimo że sny powtarzały się i zdawały się być niezwykle wyraziste, w chwili, gdy się budził nie potrafił ich sobie przypomnieć. Pamiętał jedynie chaotyczne koszmary, olbrzymie wijące się języki ognia i bębny bijące nieprzytomnie. Tylko raz widział w snach Czarny Głaz i był on nie na wierzchołku góry, lecz stanowił wieżę olbrzymiego, czarnego zamku. Jeśli chodzi o resztę mieszkańców wioski, niechętnie rozmawiali o Głazie, z wyjątkiem starego człowieka o zaskakującej wiedzy, który spędził więcej życia podróżując po świecie niż reszta ludzi w wiosce. Wierzył, że kiedyś odbywał się w pobliżu sabat czarownic, i że prawdopodobnie wszyscy ówcześni mieszkańcy wioski byli wyznawcami tego samego kultu, który dał podstawę legendom o czarownicach. By udowodnić swoją tezę, podał nazwę wioski; poinformował Conana, że w dawnych czasach nie nazywała się Slagharion. Zgodnie z krążącymi legendami, budowniczowie nazwali ją Gigarmon, co było słowem, jakim miejscowe plemię nazywało okolicę, na której wioska została wzniesiona wiele wieków temu. Fakt ten ponownie wzniecił w Conanie niesamowite uczucie niepokoju. Barbarzyńska nazwa nie miała nic wspólnego z żadną kothyjską ani shemicką rasą, do jednej, z których ówcześni mieszkańcy tych gór musieliby przynależeć. — Było to oczywiste — powiedział starzec — że plemiona z niższych dolin uważały pierwszych mieszkańców wioski za wyznawców kultu czarnej magii, co sugeruje nazwa, jaką wiosce nadali, nazwa, która była używana jeszcze w czasach, gdy późniejsi osadnicy zostali zmasakrowani przez Stygijczyków, a wioska odbudowana przez czystszą i zdrowszą rasę. Nie wierzył, aby to tamci ludzie wznieśli monolit, ale uważał, że stanowił on dla nich centrum ich kultu. Opowiedział Conanowi dawne legendy przekazywane od czasów przed najazdem stygijskim i rozwinął swoją teorię twierdząc, że ci zdegenerowani osadnicy używali głazu jako czegoś w rodzaju ołtarza, na którym składali swoje ofiary z ludzi, a były nimi dzieci i niemowlęta uprowadzone z niższych terenów. Nie wiedział nic o dziwnych wydarzeniach w czasie pełni księżyca oraz dziwnej legendzie o szczególnym bóstwie, jakie czarnoksiężnicy Gigarmonu mieli poniekąd powoływać do życia za pomocą swych pieśni i barbarzyńskich rytuałów chłosty i zabójstw. Sam, jak powiedział, nie zbliżał się do Głazu w czasie pełni, ale nie bałby się tego uczynić; cokolwiek istniało lub wydarzyło się tam w przeszłości, od dawna już zostało pochłonięte przez mgły czasu i nicości. Czarny Głaz stracił swoje znaczenie i teraz jest już tylko świadectwem zamierzchłej przeszłości. Mniej więcej po tygodniu pobytu w Slagharionie, Conan wracał wieczorem do domu z wizyty u starca, gdy nagle uderzyła go pewna myśl — „Dziś będzie pełnia!” Czas, który wszystkie legendy przypisywały za szczególny wpływom Czarnego Głazu. Zawrócił od gospody i szybkim krokiem szedł przez wioskę. Slagharion pochłonięty był w ciszy; mieszkańcy wcześnie udawali się na spoczynek. Nikogo nie spotkał podczas marszu przez wioskę. Opuścił wioskę i zaczął iść w zupełnej ciemności wśród jodeł maskujących zbocze góry. Olbrzymi, srebrny księżyc wisiał już nad kotliną, zalewając urwiska i zbocza tajemniczym światłem, i rzucając wokół rozmaite cienie. Nie wiał żaden wiatr, ale wyczuwało się wokoło trudne do określenia ruchy, a uszu dochodziły przedziwne szepty. „Z pewnością w noce, jak ta — podpowiedziała mu wyobraźnia — nagie czarownice przemierzały kotlinę, wiodąc za sobą rozmaite zaprzyjaźnione demony.” Doszedł do urwiska. W świetle księżyca miało ono inny wygląd w porównaniu z tym, co widział uprzednio, i co nieco go to zaniepokoiło. Dziwne światło sprawiało, że nie wyglądało ono, jak coś stworzone przez naturę, tylko niczym ruiny potężnych, zbudowanych przez tytanów murów, wystających ze zbocza góry. Z trudem udało mu się opanować swoją wyobraźnię i doszedł do rozległej płaszczyzny, gdzie zawahał się przez moment, zanim wszedł w ciemny las. Jakieś napięcie wisiało w powietrzu otaczając wszystkie cienie, niczym niewidzialny potwór wstrzymujący oddech, by nie wystraszyć swej ofiary. Conan musiał jednak otrząsnąć się z tego wrażenia, które było poniekąd naturalne, biorąc pod uwagę upiorność tego miejsca i jego piekielną reputację. Wszedł w las i poczuł się, jakby ktoś go śledził, a gdy zatrzymał się raz, był pewien, że coś oślizłego i wilgotnego przesunęło się po jego twarzy w ciemności. W końcu wyszedł na polanę i ujrzał wysoki monolit rysujący się na tle drzew. Na skraju lasu, po stronie urwiska znajdował się głaz, naturalnie tworzący coś w rodzaju siedzenia. Usiadł więc. Nasunęła mu się refleksja, że pewnie w tym samym miejscu siedział szalony poeta, Yorkhin, gdy pisał swoją pieśń, „Ludzie Monolitu”. Gospodarz myślał, że to Głaz spowodował jego szaleństwo, ale nie wiedział, że ziarno opętania zostało zasiane w umyśle poety zanim jeszcze przybył do Slagharionu. Rzucił okiem na gwiazdy i zobaczył, że nadchodzi północ. Usiadł wygodniej, oczekując jakie też duchy się pojawią. Lekki nocny wietrzyk wzniósł się wśród gałęzi jodeł, brzmiąc niczym cicha, tajemnicza muzyka, wygrywana niewidzialnymi instrumentami. Monotonia tych dźwięków i wpatrywanie się w monolit wprowadziły Conana niemalże w stan samohipnozy; stał się senny. Usiłował zwalczyć to uczucie, ale sen ogarnął go, niezależnie od jego chęci; monolit zdawał bujać się i tańczyć, kształt jego zmieniał się co chwila w oczach Conana, aż w końcu usnął. Gdy otworzył oczy chciał się podnieść, ale nadal leżał i czuł, jakby jakaś lodowata dłoń trzymała go i nie pozwalała się ruszyć. Zimny pot zalał ciało Cymeryjczyka. Polana nie była już pusta. Zapełniał ją cichy tłum dziwnych postaci. Na wpół przymkniętymi oczami przyglądał się szczegółom ich prymitywnych strojów, które zdawały się archaiczne i zapomniane nawet w tym zacofanym zakątku. „Z pewnością — pomyślał — byli to mieszkańcy wioski, którzy przybyli tu, by odbyć jakieś przedziwne spotkanie”. Jednak, gdy bliżej im się przyjrzał, zorientował się, że nie byli to ludzie ze Slagharionu. Byli niscy, mocno zbudowani. Ich brwi były gęste, twarze szerokie i jakby trochę tępe. Niektórzy mieli cechy rasy shemickiej, ale zdawały się one być zdegenerowane przez jakąś mieszankę rasową, której nie był w stanie zidentyfikować. Wielu z nich ubranych było w skóry zwierzęce. Wygląd zarówno kobiet, jak i mężczyzn sugerował prymitywną brutalność. Przerażali Conana i napawali obrzydzeniem, ale nie zwracali na niego uwagi. Stanęli w dużym półkolu przed Głazem i rozpoczęli pieśni, wymachując ramionami i poruszając całymi ciałami w rytm wyśpiewywanej pieśni. Wszystkie oczy zwrócone były na wierzchołek Głazu. Najdziwniejsze ze wszystkiego było brzmienie ich głosów; setki mężczyzn i kobiet wznosiło swe głosy w dzikich pieśniach niecałe kilkanaście metrów od niego, ale on słyszał je niczym trudny do zidentyfikowania pomruk dobiegający jakby z odległych połaci przestrzeni lub… czasu. Przed monolitem stało coś przypominającego olbrzymi kocioł, z którego wydobywał się żółty, mdły dym. Wznosił się w powietrze i otaczał Głaz niczym wąż. Z jednej strony kotła leżały dwie postaci — młoda, naga dziewczyna, ze związanymi dłońmi i stopami oraz dziecko, najwyraźniej zaledwie kilkumiesięczne. Z drugiej strony siedziała przycupnięta ohydna, stara wiedźma, trzymając na kolanach coś, co przypominało stary, czarny bęben; uderzała w niego powolnymi ruchami otwartych dłoni, ale do Conana nie dochodził żaden dźwięk. Rytm poruszających się ciał stawał się coraz szybszy, aż w końcu w obszar między ludźmi, a monolitem wyskoczyła naga, młoda dziewczyna. Oczy jej płonęły, a włosy w nieładzie fruwały wokół głowy. Kręcąc się oszalałe na palcach dobiegła do otwartej przestrzeni i nagle upadła na ziemię przed Głazem, gdzie pozostała leżąc nieruchomo. W tym samym momencie z ciemności wyłoniła się inna, fantastyczna postać i podążyła za dziewczyną. Był to mężczyzna. Wokół talii przewiązaną miał przepaskę z koziej skóry, a twarz zasłaniała mu maska przypominająca olbrzymi, wilczy łeb, tak że wyglądał, jak potwór z koszmarów sennych, łączący w sobie ludzkie i bestialskie elementy. W ręku trzymał związane gałęzie jodły, a wokół jego szyi znajdował się ciężki, złoty łańcuch, w którym księżyc odbił swe światło. Do tego łańcucha przywiązany był inny, mniejszy, który zdawał się być połączeniem dla jakiegoś brakującego wisiora. Zebrani szaleńczo zamachali ramionami i podwoili swoje okrzyki, gdy ta niesamowita postać pojawiła się w zasięgu ich wzroku i przemierzyła otwartą przestrzeń jednym, długim skokiem. Podbiegł do kobiety rozłożonej przed Głazem i zaczął chłostać ją przy pomocy przyniesionych gałęzi. Wtedy ona skoczyła na nogi i rozpoczęła najbardziej dziki taniec, jaki kiedykolwiek widział. Jej dręczyciel tańczył wraz z nią, utrzymując dziki rytm i koordynując swoje ruchy z jej kręceniem się, i skokami, jednocześnie nieprzytomnie chłoszcząc jej nagie ciało. Przy każdym uderzeniu wydawała z siebie jeden dźwięk, jedno i to samo słowo, a reszta ludzi powtarzała je po niej. Conan widział, jak ich usta się poruszały i teraz dalekie mruczenie ich głosów zlało się w jeden, nagły krzyk, powtarzany w kółko niczym w ekstazie. Jednak nie był w stanie zrozumieć słowa, które wykrzykiwali. Dzicy tancerze kręcili się i wirowali niczym opętani, podczas gdy obserwujący ich ludzie stali nadal w tym samym miejscu i wymachiwali ramionami w rytm ich tańca. Szaleństwo rosło w oczach tancerzy i powodowało wzrost zaangażowania u obserwatorów. Sam taniec też stawał się coraz dzikszy i bardziej oszalały, stał się obsceniczny i zwierzęcy, a stara wiedźma wciąż wyła i niepohamowanie waliła w bęben niczym nawiedzona, aż w końcu dźwięki przypominały już diabelską muzykę. Krew płynęła po członkach tancerki, ale ona zdawała się nie czuć bólu powodowanego biczowaniem. Było ono dla niej jedynie stymulacją do dalszych, jeszcze bardziej nieziemskich ruchów. Zbliżała się do mgły żółtego dymu, który rozprzestrzeniał się już wszędzie wokół i otaczał obydwie postaci. Tancerka wtopiła się w żółtą mgłę i okryła się nią niczym szalem. Później wyłoniła się z dymu, a tuż za nią dzika istota chłoszcząca ją. Wyskoczyła w niemożliwej do opisania eksplozji dynamicznego, szalonego ruchu i nagle, niespodziewanie, opadła na ziemię trzęsąc się i dysząc, jakby kompletnie osłabiona przez oszalałe wyczyny. Chłosta jednak trwała dalej z potworną brutalnością i intensywnością, aż tancerka zaczęła czołgać się na brzuchu w kierunku monolitu. Kapłan — tak Conan go nazwał — podążył za nią, bijąc jej nieokryte ciało z całą mocą swych silnych ramion, podczas gdy ona czołgała się, zostawiając na ziemi długi ślad krwi. Dotarła do monolitu i z trudem łapiąc oddech objęła go ramionami i pokryła zimny głaz gorącymi pocałunkami, jakby w oszalałej, nieopanowanej ekstazie. Fanatyczny kapłan wyskoczył w górę i odrzucił od siebie zakrwawione rózgi. Zebrani czciciele, wyjąc z pianą na ustach, zwrócili się do siebie nawzajem i poczęli zrywać z siebie ubrania i rozrywać ciała pazurami i zębami, gnani zwierzęcą pasją. Kapłan pochwycił dziecko jedną ręką i wykrzykując ponownie to Imię, wzniósł niemowlę wysoko w powietrze i uderzył nim o monolit, tak, że mózg wypłynął dziecku z głowy, pozostawiając na czarnej powierzchni odrażającą plamę. Zlany zimnym potem z przerażenia Conan obserwował, jak kapłan rozdziera maleńkie ciało gołymi rękami i wyrzuca garście krwi wokoło oraz na Głaz, a później wrzuca czerwone, rozdarte ciało do kotła. Patrzył, jak wznieca to płomienie i dym, skraplające się, jako czerwony deszcz, podczas gdy oszalali brutale wyli w kółko wykrzykując Imię. Później nagle wszyscy upadli na ziemię, wijąc się niczym węże, a kapłan wyrzucił w górę ramiona jakby w geście triumfu. Conan otworzył usta, by wykrzyczeć swoje przerażenie i obrzydzenie, ale wydał z siebie tylko cichy, brzęczący odgłos. W tej samej chwili zauważył bowiem, że na wierzchołku monolitu siedzi przycupnięty olbrzymi stwór przypominający ropuchę! Conan zobaczył jego pękaty, obrzydliwy i ruchomy zarys na tle księżyca oraz jego twarz, która mogłaby być twarzą naturalnego stworzenia, z olbrzymimi, mrugającymi oczami wyrażającymi całą jego żądzę, niepojętą zachłanność, obsceniczną okrutność i potworne zło, jakie prześladuje rodzaj ludzki, od kiedy to nasi przodkowie zeszli z drzew, jako nieowłosione, rozumne istoty. W oczach tych odzwierciedlone były wszystkie potworności i szatańskie sekrety uśpione w miastach na dnie mórz i oceanów, które uciekają przed światłem dnia w ciemność pradawnych kryjówek. I tak właśnie siedziała i spoglądała na swych czcicieli ta odrażająca istota, przywołana z ciemności wzgórz poprzez nieziemskie rytuały sadyzmu i krwi. Tymczasem reszta zebranych wiła się na ziemi w ekstatycznym oddaniu. Wtedy kapłan w zwierzęcej masce wziął zniewoloną, wijącą się dziewczynę w swoje brutalne ramiona i postawił ją przed potworem siedzącym na monolicie. I gdy potwór pożądliwie i obrzydliwie nabrał powietrza, Conan poczuł, jakby coś uderzyło go w głowę i popadł w pełne ukojenia omdlenie. Gdy ponownie otworzył oczy był już cichy, spokojny poranek. Wszystkie wydarzenia ostatniej nocy ogarnęły nagle jego umysł, aż podniósł się w pośpiechu i rozejrzał wokół ze zdumieniem. Monolit wznosił się wyniośle i cicho nad drzewami, które kołysały się, zielone i nienaruszone w porannym wietrze. Powiódł wzrokiem po polanie; to tutaj tancerze skakali i tupali tak, że ziemia powinna być udeptana, a tutaj tancerka ciągnęła swe okaleczone ciało, pozostawiając na ziemi strugi krwi. Jednak na zaroślach nie widniała ani jedna czerwona plama. Spojrzał z lękiem na głaz, o który kapłan rozbił głowę porwanego dziecięcia, jednak i tutaj nie było żadnych śladów ani plam. — Sen! Był to tylko koszmar senny, albo… wstrząsnął ramionami. — Wszystko to było zbyt wyraziste, by mogło być tylko snem. Po cichu wrócił do wioski i wszedł do gospody nie będąc przez nikogo widzianym. Usiadł tam medytując nad tym, co wydarzyło się w nocy. I im więcej myślał o tym wszystkim, tym bardziej skłonny był odrzucić teorię, że był to tylko sen. To, co widział, było iluzją i było oczywiste, że nie mogło to być materialne. Jednak wydało mu się, że patrzył na odbite niczym w lustrze czyny z dalekiej przeszłości. Ale jakże mógł być pewien? Jakiż miał dowód, że jego widzenie było rzeczywiście prawdą, a nie tylko koszmarem sennym powstałym w jego umyśle? I nagle powstała mu w głowie myśl, która nadeszła niczym odpowiedź na wątpliwości — Aios! Zgodnie z legendą, człowiek ten, będąc zarówno żołnierzem, jak i kapłanem, dowodził tym oddziałem armii, który najechał Slagharion; wydawało się to dość logiczne; a jeśli rzeczywiście tak było, to musiał on udać się prosto ze zrujnowanej okolicy do doliny Shalraz, by tam spotkać swe przeznaczenie. Conan wyskoczył w górę z nagłym krzykiem — ten manuskrypt, który znaleziono przy zwłokach kapłana, i który wprawił księcia w takie zaniepokojenie, czyż nie mógł on zawierać czegoś innego niż normalną opowieść o tym, co zwycięscy Stygijczycy znaleźli w Slagharionie? Cóż innego mogłoby bowiem tak wstrząsnąć żelaznymi nerwami księcia? A ponieważ nigdy nie odnaleziono kości księcia, tym bardziej więc nie odnaleziono lakierowanej szkatułki z jej tajemniczą zawartością. Musi więc ona wciąż leżeć zakopana pod ruinami, jakie pokryły Miragorna. Z niezwykłym pośpiechem zabrał się do pakowania swojej torby. Trzy dni później Conan był już w małej wiosce zaledwie kilka kilometrów oddalonej od starego miejsca walk, a gdy księżyc wzniósł się na niebo, pracował z dziką zawziętością na stercie kamieni pokrywających szczyt pagórka. Kręgosłup mu pękał, za kilka lat, gdy pomyśli o tym, co teraz robił, będzie zdumiony, jak udało mu się tego dokonać, mimo iż pracował bez przerwy od wschodu księżyca do samego świtu. Dokładnie w chwili, gdy zaczęło wschodzić słońce, dokopał się do ostatniego pokładu kamieni, i gdy je odrzucił ujrzał, co pozostało z księcia Miragorna, jedynie kilka marnych cząstek kości, a pomiędzy nimi, przygnieciona i nie przypominająca swego dawnego kształtu, leżała szkatułka, która przetrwała wszystkie te wieki, i którą uchroniła od zniszczenia jedynie jej lakierowana powierzchnia. Pochwycił ją z wielkim zapałem, i gdy znalazł się już z powrotem w swoim pokoju, w gospodzie, otworzył ją i zorientował się, że pergamin przetrwał w prawie niezniszczonej postaci. W szkatułce było jeszcze coś więcej — mały, kwadratowy przedmiot owinięty w jedwab. Nie mógł doczekać się, kiedy zagłębi się w sekrety pożółkłych stron, ale zmęczenie zwyciężyło. Od momentu opuszczenia Slagharionu Conan prawie w ogóle nie spał i to, połączone z wysiłkami ostatniej nocy, zupełnie powaliło go z nóg. Pomimo własnych chęci, musiał wyciągnąć się na łóżku i nie obudził się aż do zachodu słońca. Później zjadł coś w pośpiechu, a zaraz potem usiadł i w świetle migoczącej lampki rozpoczął czytanie stygijskich liter pokrywających pergamin. Było to trudne zadanie, bo nie za dobrze znał ten język, a ponadto pracę utrudniał mu archaiczny styl pisania. Jednak podczas mozolnego studiowania manuskryptu co chwilę jakieś słowo albo zdanie, jakie udało mu się odczytać, napełniało go narastającym przerażeniem. Tym bardziej więc starał się skoncentrować, i opowieść stawała się coraz bardziej klarowna, i zaczynała przyjmować konkretny kształt, co sprawiło, że krew zdawała się zastygać Conanowi w żyłach, włosy jeżyły mu się na karku, a język przylgnął do podniebienia. W końcu, gdy szary świt zaczął wkradać się przez okno, odłożył manuskrypt i wziął do ręki rzecz odwiniętą z kawałka jedwabiu. Przypatrywał się jej otępiałymi oczami i wiedział już, gdzie tkwiła prawda, nawet gdyby było to możliwe, by nie wierzyć w prawdziwość opisów tego potwornego manuskryptu. Odłożył obydwie rzeczy do szkatułki i nie spoczął póki nie obciążył jej kamieniami i nie wrzucił do najgłębszych wód miejscowej rzeki, które, niech Crom pozwoli, zaniosą ją z powrotem do Piekieł, skąd przybyła. To, co widział w nocy na wzgórzach nad Slagharionem nie było snem. Dobrze stało się, że Yorkhin wybrał się tam tylko za dnia, bo gdyby zobaczył to piekielne zgromadzenie, jakie Conanowi przyszło oglądać, jego szalony umysł doprowadziłby go do śmierci dużo wcześniej. Conan sam nie wiedział, jak mu udało się nie postradać zmysłów. Nie, nie był to sen, Conan widział zgniły tłum umarlaków, którzy wyszli z Piekieł, by czcić stare bóstwo; duchy ślące pokłony przed innym duchem. Albowiem Piekło od dawna stało się ich odrażającym bogiem. Nie miał pojęcia za pomocą jakich sił, czy też tajemniczych czarów otwierają się wrota Piekieł podczas pełni, ale widział to na własne oczy. Wiedział też, że tej nocy nie patrzył na żywe istoty. Manuskrypt napisany uważną ręką kapłana Aiosa w szczegółach opisuje, na co on sam i jego żołnierze natknęli się w dolinie Slagharion; Conan przeczytał, skrupulatnie przedstawione, opisy bluźnierczych i obscenicznych czynów dokonywanych przez rozwrzeszczanych czcicieli. Przeczytał również o zapomnianej, ponurej, czarnej jaskini na wzgórzach, gdzie to przerażeni Stygijczycy otoczyli kręgiem olbrzymią, nadętą, podobną do ropuchy istotę, by potem zarżnąć ją przy pomocy płomiennej, starożytnej stali, poświęconej w dawnych czasach przez Moharona, śpiewając przy tym pieśni pamiętające dawne lata. I nawet mocna ręka doświadczonego Aiosa zadrżała, gdy opisywał mrożące krew w żyłach, wprawiające ziemię w trzęsienie śmiertelne okrzyki potwora; potwora, który nie umarł sam, a wziął ze sobą co najmniej połowę swoich oprawców. Jednak sposobu, w jaki oni zginęli, nawet kapłan nie był w stanie lub nie chciał opisać. Ta kwadratowa figurka, wyrzeźbiona w złocie i zawinięta w jedwab, była podobizną potwora, a Aios zerwał ją ze złotego łańcucha wiszącego na szyi zamordowanego, Starszego Kapłana Maski. Dobrze się stało, że Stygijczycy wymietli ogniem i stalą wszelkie życie z tej potępionej doliny. Widoki, jakim przyglądały się zamyślone góry, przynależały do ciemności i świątyń dawnej przeszłości. Ta ropusza istota jest na zawsze uwięziona w Piekle wraz ze swoją odrażającą świtą i uwalniana jest tylko na jedną godzinę podczas pełni, tak, jak dane było Conanowi zobaczyć. A jeśli chodzi o jej czcicieli, to nikt z nich już nie pozostał na ziemi. Jednak zimnym potem oblewa Conana uświadomienie sobie, że takie rzeczy kiedyś istniały, i że wzięły w posiadanie ludzkie dusze. Conan zrozumiał powtarzające się w mitach wspomnienia o kluczach — tak! Kluczach do Zewnętrznych Drzwi — drzwi łączących teraźniejszość z zapomnianą przeszłością — kto wie? Może też z innymi, nieznanymi sferami teraźniejszości. Zrozumiał też, dlaczego bratanek właściciela gospody nawiedzany był przez koszmary senne, w których widział Czarny Głaz jako wieżę na olbrzymim, czarnym zamku. Jeśli ludzie kiedykolwiek rozpoczną wykopaliska w tych górach, mogą znaleźć nieprawdopodobne rzeczy pod okrywającymi wszystko zboczami. Ponieważ jaskinia, w której Stygijczycy uwięzili istotę, nie była tak naprawdę jaskinią. Cymeryjczyk zadrżał na myśl o tym, jakie olbrzymie, niepojęte przestrzenie czasu dzielą obecną erę od tej, gdy ziemia się zatrzęsła i rozstąpiła, by pochłonąć jedno, a wznieść te błękitne góry, które teraz zakrywają rzeczy, jakie trudno sobie nawet wyobrazić. I lepiej, aby żaden człowiek nie próbował obalić upiornej wieży, jaką ludzie nazywają Czarnym Głazem! Klucz! O, tak, jest to Klucz, symbol zapomnianej tragedii. Tragedia ta wyblakła i zmyła się w jedno ze wschodzącym świtem ziemi. Człowiek nie zawsze był panem na ziemi — i czyż teraz naprawdę nim jest? Jakież nienazwane istoty mogą nawet teraz wychynąć z ciemnych zakątków świata? ROZDZIAŁ V Gdy Conan opuścił wioskę Slagharions skierował się na północ do Cymerii. W drodze przez Aquilonię spotyka swego przyjaciela Thanara. Po kilku dniach Conan jednak dociera do Cymerii, gdzie przebywa około miesiąca, spędzając czas na polowaniach, ucztach, pijaństwie i demonstracji swej siły w licznych pojedynkach. Po tym okresie rusza dalej na północ do Asgardu, gdzie wśród Aesirów ma wielu przyjaciół. Zatrzymuje się w dzikiej dolinie, w której mieszka tylko jeden człowiek, stary Jarghis. Codziennie Conan obserwował Aesira, gdy ten wracając z polowania przechodził niedaleko niego. Cymeryjczyk zauważył, że Jarghis nie szedł prosto, lecz zataczał spore półkole, omijając nieduży pagórek. Domyślił się, że Aesir czegoś się obawiał i jak wkrótce miało się okazać, miał rację. TAJEMNICZY GROBOWIEC Conan nie wierzył w duchy ani demony dopóki ich nie zobaczył. Ale Jarghis tak. Jednak ani przesądność Jarghisa, ani uparty sceptycyzm Conana nie ochroniły ich przed tragedią, jaka ich spotkała — tragedią, jakiej ludzie nie pamiętali od wielu lat — mrożący krew w żyłach koszmar wzniesiony z martwych, czarnych i zapomnianych stuleci. Jednak, gdy Conan usiadł na swym prowizorycznym stołku tej ostatniej nocy, myśli jego były tak dalekie od niesamowitych gróźb, jak tylko mogą być myśli ludzkie. Jego rozmyślania nie były przyjemne, ale dotyczyły spraw materialnych. Przyjrzał się swoim zniszczonym butom i zaklął. Conan był wysoki, mocno zbudowany i twardy niczym bawola skóra — prawdziwy syn mieszkańców gór, którzy wydarli te ziemie przyrodzie. Ciało jego było brązowe od słońca i silny był jak rogaty wół. Jego całe ciało wskazywało na drzemiące w nim dzikie instynkty, a teraz przeklinał sam siebie, że kiedykolwiek zsiadł z grzbietu swego rączego konia i przybył do Asgardu, gdzie nuda mogła zabić szybciej niż miecz wroga. Więc siedział i klął, bo nie mógł już usiedzieć bezczynnie, był wdzięczny, że nie był właścicielem tej ziemi, na której marnowałby cały swój czas, i że wciąż na Zachodzie były walczące państwa, gdzie silny, młody człowiek mógł nadal zarobić na życie, jako najemnik. Gdy Conan siedział tak ponuro, ujrzał nadchodzącą postać swego najbliższego przyjaciela, Jarghisa, małomównego Aesira, który mieszkał w niewidocznej stąd chacie za wzgórzem i przełęczą. W chwili obecnej wracał do swojej chaty z polowania i przechodził jakieś sto metrów od Conana. Conan nieruchomo obserwował, jak wspina się na kamienne ogrodzenie i ciężko idzie ścieżką, jaką udeptał w krótkiej, suchej trawie. Conan wiedział, że zawsze wracał tą samą ścieżką do domu. I obserwując go, Cymeryjczyk zauważył, jak daleko zbacza, w celu ominięcia niskiego, zaokrąglonego pagórka, jaki wznosił się nad pastwiskiem. Jarghis zataczał duże koło wokół tego wzniesienia i Conan pamiętał, że ten stary Aesir zawsze omijał go z daleka. I jeszcze jedna rzecz przyszła Conanowi do głowy — Jarghis zawsze przyśpieszał kroku, gdy podchodził do wzniesienia; zawsze zdołał tam dotrzeć przed zachodem słońca, mimo że inni przeważnie polowali od świtu do ostatniego promienia słońca. Ciekawość Cymeryjczyka wzrastała z dnia na dzień. Wstał i schodząc w dół lekkiego stoku, na szczycie, którego stała jego chata, ruszył tropem Aesira. — Hej, Jarghis, zaczekaj chwilę. Jarghis zatrzymał się, rozejrzał wokół i pozostał nieporuszony, bez entuzjazmu patrząc, jak Conan podchodzi do niego. — Jarghis — powiedział leniwie Conan — to nie moja sprawa, ale chciałem cię tylko zapytać, jak to jest, że ty zawsze omijasz z dala ten pagórek? — Bez powodu — mruknął Jarghis z niechęcią. — Kłamiesz — odparł Cymeryjczyk. — Dobrze ci to idzie. O co chodzi, myślisz, że to wzgórze jest nawiedzone, czy co? Jarghis wzruszył ramionami. — To niedobre miejsce — mruknął, unikając wzroku Conana. — Lepiej nie budzić zła. — Założę się, że boisz się duchów — zaśmiał się Cymeryjczyk. — Też coś, jeśli to jest cmentarne wzgórze, to ci Aesirowie co tam leżą są już martwi od tak dawna, że ich duchy do niczego już się nie nadają. Conan wiedział, że tutejsi mieszkańcy patrzyli z przesądną awersją na wzgórza, jakie spotkać można co jakiś czas na tych ziemiach, relikty przeszłości i zapomnianych czasów, mieszczące w sobie wodzów i wojowników zapomnianych plemion. — Najlepiej nie tykać tego, co jest zakopane w ziemi — burknął Jarghis. — Puste gadanie — powiedział Conan. — Ja i kilku chłopaków zaczęliśmy kiedyś kopać w jednym z tych wzniesień w krainie Śnieżnego Lwa i wykopaliśmy kawałki kości z jakimiś koralikami i grotami strzał, i tego typu rzeczami. Zatrzymałem sobie kilka zębów przez jakiś czas, aż w końcu je zgubiłem, no i nigdy żadne duchy mnie nie nawiedzały. — Aesirowie? — warknął Jarghis nieoczekiwanie. — Kto tu mówi o Aesirach? Nie tylko Aesirowie żyli w tych stronach. W dawnych czasach dziwne rzeczy się tu działy. Słyszałem opowieści od naszych, przekazywane z pokolenia na pokolenie. A nasi byli tutaj na długo przed tym, jak pojawili się tu Cymeryjczycy. — Tak, masz rację — przyznał Conan. — Pierwsi obcy w tych stronach to oczywiście byli Hyboryjczycy. Jak mówią, Blordrik przechodził niedaleko stąd i wojska Melshtrema też tutaj były, dawno temu, nie wiem nawet, jak dawno. — Zgadza się — powiedział Jarghis. — Rozbili tam obóz, o tam, gdzie teraz stoi ta twoja chata. Conan odwrócił się, żeby spojrzeć na zagrodę, zamieszkałą teraz przez konie do jazdy. — A skąd ty tyle wiesz o tym wszystkim? — zapytał z zaciekawieniem. — Jeden z moich przodków był pod Melshtremem — odpowiedział Jarghis. — Żołnierz, Orgath Jarghis; opowiedział swojemu synowi o całej tej ekspedycji, a on powiedział swojemu i tak dotarło to aż do mnie, ale ja nie mam syna, któremu mógłbym to opowiedzieć. — Nie wiedziałem, że masz takich przodków — powiedział Conan. — Może wiesz też co nieco o złocie, o którym mówią, że Melshtrem gdzieś je tutaj ukrył. — Nie było żadnego złota — warknął Jarghis. — Żołnierze Melshtrema trzymali ręce przy sobie, walczyli przecież we wrogich krainach, a poza tym ekspedycja miała inne zadania i nie była nastawiona na zdobycie łupów, wielu po drodze zostawiło swoje kości. Później, wiele lat później, Vanirowie napadli na oddział przewożący złoto z kopalni niedaleko stąd, ukryli zdobyte złoto i uciekli; te dwie historie się po prostu pomieszały. Ale nawet ich złota już nie ma, bo polujący w górach myśliwi znaleźli je i wykopali. Conan pokiwał głową zamyślony, ledwo nią poruszając. Na całym Północnym kontynencie nie było miejsca tak obfitującego w opowieści o zagubionych lub ukrytych skarbach, jak Asgard. Nieprzeliczalne bogactwa przewinęły się w tą i z powrotem po wzgórzach i równinach Nordheimu w dawnych czasach, kiedy to Hyboryjczycy byli w posiadaniu kopalń srebra i złota w tych dzikich górach, i kontrolowali handel futrami na Północy. Echa tych bogactw nadal brzmią w opowieściach o kryjówkach pełnych złota. Jedno z takich błądzących marzeń, narodzone z chęci przeżycia kolejnej przygody, powstało w umyśle Cymeryjczyka. Na głos powiedział: — Dobra, w każdym razie, nie mam nic innego do roboty i myślę, że pokopię sobie trochę na tym starym usypisku i zobaczę, co też da się tam znaleźć. Efekt, jaki to proste stwierdzenie wywołało na Jarghisie, porównać można jedynie z szokiem. Cofnął się, a jego śniada, brązowa twarz stała się szara; jego oczy zabłysły; wyrzucił w górę ramiona w rozpaczliwym geście protestu. — Na Croma, nie! — krzyknął. — Nie rób tego, Conanie! Nad tym wzgórzem ciąży klątwa, mój dziad mi mówił… — Co ci mówił? — spytał Conan. Jarghis popadł w milczenie. — Nie mogę mówić — mruknął. — Przysięgałem milczenie. Mogę otworzyć moje serce tylko przed mym najstarszym synem, którego niestety nie mam. Ale, wierz mi, kiedy mówię, że lepiej, abyś sobie od razu poderżnął gardło, niż gdybyś miał włamać się do tego przeklętego wzgórza. — Dobrze — powiedział Conan, zniecierpliwiony tymi przesądami — jeśli to wszystko rzeczywiście jest aż takie złe, dlaczego mi o tym nie powiesz? Daj mi jakąś logiczną przyczynę, dlaczego mam się tam nie udać. — Nie mogę nic powiedzieć! — krzyknął Jarghis rozpaczliwie. — Ja wiem! Ale przysięgałem milczenie, tak, jak czynił to przede mną każdy członek mojej rodziny. To tak ponura sprawa, że ryzykuję wieczne potępienie nawet, jeśli o tym wspomnę! Gdybym miał ci powiedzieć, wyrwałoby to duszę z twego ciała. Ale przysięgałem, a nie mam syna, więc moje usta są na zawsze zamknięte. — No tak, dobrze — sarkastycznie odpowiedział Conan — dlaczego więc tego nie napiszesz? Jarghis podskoczył, wybałuszył oczy i ku zdumieniu Cymeryjczyka pochwycił pomysł. — Zrobię to! Niech Bogom będą dzięki, że czarnoksiężnik nauczył mnie pisać, gdy byłem dzieckiem. Moja przysięga nie mówiła nic o pisaniu. Przysięgałem tylko, że nie będę mówił. Spiszę dla ciebie całą historię, ale ty musisz mi przysiąc, że nie będziesz nikomu o tym mówił, i że spalisz pergamin, jak tylko go przeczytasz. — Dobra — powiedział Conan, żeby go uspokoić, a staremu ulżyło. — Wspaniale! Od razu pójdę pisać. Jutro, jak będę szedł na polowanie, przyniosę ci moją opowieść i wtedy zrozumiesz, dlaczego nikt nie powinien tykać tego przeklętego wzgórza. Z tymi słowami Jarghis spiesznie oddalił się ścieżką do swojego domu, a jego pochylone ramiona kiwały się pod wpływem wysiłku wkładanego w ten pośpiech. Conan, patrząc za nim, uśmiechnął się ponuro, wzruszył ramionami i odwrócił się w stronę domostwa. Potem zatrzymał się i przyjrzał ponownie niskiemu, zaokrąglonemu wzniesieniu, po obu stronach obrośniętemu trawą. „To musi być grobowiec” — stwierdził, bo zaskakująca była jego symetria i podobieństwo do innych kopców, jakie wcześniej widział. Popatrzył spode łba, gdy usiłował zrozumieć pozorny związek między tym tajemniczym pagórkiem, a wojowniczymi przodkami Jarghisa. Conan przyglądał się znikającej postaci starego Aesira. Płytka dolina, przecięta przez przełęcz, otoczona drzewami i krzewami, leżała między ziemiami Conana, a niskim wzgórzem, za którym znajdowała się chata Jarghisa. Wśród drzew, wzdłuż przełęczy znikał stary Aesir. Tymczasem Conan podjął nagłą decyzję. Spiesznie udał się w górę łagodnego stoku, wziął z chaty kilof i łopatę. Słońce jeszcze nie zaszło i Conan wiedział, że może dostać się do kopca na tyle głęboko, że umożliwi mu to określenie jego natury zanim zapadną ciemności. Jeśli nie, mógł zawsze pracować przy świetle pochodni. Conan, jak wielu ludzi jego typu, kierował się w życiu impulsem, a jego obecnym pragnieniem było wdarcie się w to tajemnicze wzniesienie i odkrycie co — jeśli cokolwiek — kryło się w środku. Myśl o skarbie ponownie przyszła mu do głowy, rozbudzona przez stosunek Jarghisa do całej sprawy. A co będzie, jeśli jednak ta porośnięta trawą sterta brązowej ziemi rzeczywiście ukrywa bogactwa, dziewicze złoża z zapomnianych kopalni albo monety starożytnych Hyboryjczyków? Czyż nie było możliwe, że żołnierze Melshtrema sami wznieśli to usypisko na skarbie, jakiego nie mogli ze sobą dźwigać, kształtując je na wzór miejscowych kopców, by zmylić poszukiwaczy? Czy stary Jarghis o tym wiedział? Nie byłoby dziwne, że gdyby wiedział o skarbie, stary Aesir nie chciałby się do niego dotykać. Kierowały nim prymitywne przesądy, a więc raczej żyłby z jałowej ziemi i polowania, niż zaryzykowałby gniew czających się duchów lub diabłów, bowiem Aesirowie mówią, że ukryte złoto jest zawsze przeklęte, a z pewnością na to wzgórze miało być nałożone jakieś szczególne przekleństwo. „No dobrze — medytował Conan — ale przecież Asgardskie diabły nie miały władzy nad Cymeryjczykami, prześladowanymi jedynie przez ich własne demony”. Conan zabrał się do pracy z dziką energią charakteryzującą tego typu ludzi. Jego zadanie nie było łatwe; gleba, ciągle wystawiona na działanie słońca, była twarda niczym żelazo i pełno w niej było kamieni. Cymeryjczyk pocił się obficie i stękał z wysiłku, ale zapał poszukiwacza skarbów płonął w nim. Ocierał więc tylko pot z czoła i wbijał się głęboko w ziemię mocnymi uderzeniami kilofa, które rozrywały zbitą glebę. Słońce zachodziło, a on pracował nadal w długim, sennym, letnim półmroku, nieświadomy pory dnia i miejsca. Zaczynał utwierdzać się w przekonaniu, że kopiec był miejscowym grobowcem, ponieważ znalazł ślady węgla drzewnego w glebie. Starożytni ludzie, którzy wznosili te groby, podsycali ogień całymi dniami na całym usypanym grobowcu, co powodowało stopienie się piasku, który tworzył twardą skorupę utrudniającą dostanie się do środka krypty. Wszystkie kopce, które Conan wcześniej otwierał zawierały warstwę węgla drzewnego niedaleko pod powierzchnią. Ale ślady węgla, które teraz znalazł były bezładnie rozsypane w ziemi. Jego pomysł o ukrytym przez Hyboryjczyków skarbie osłabł, ale nadal pracował. Kto wie? Może jacyś dziwni, miejscowi, teraz nazywani Budowniczymi Kopców mieli swój własny skarb, który zakopali wraz ze zmarłym. W pewnej chwili Conan krzyknął z podniecenia, bo jego kilof zabrzęczał na kawałku metalu. Pochwycił go i przybliżył do oczu, wysilając je w zanikającym świetle. Rzecz ta była podłużna, oblepiona błotem, pokryta rdzą i bardzo zniszczona, ale wiedział, co to było, sztylet, niezaprzeczalnie hyboryjski sądząc po jego wysadzanej szlachetnymi kamieniami rękojeści. Wstrzymał się z dalszą pracą, kompletnie oszołomiony. Żaden Hyboryjkczyk nie mógł wznieść tego kopca, bo nosił zbyt wiele śladów miejscowego rzemiosła. A więc, jak to się stało, że resztki hyboryjskiego noża ukryte były w tej twardej glebie? Conan pokręcił głową i od nowa zabrał się do pracy. Wiedział, że w samym środku kopca, o ile był to oczywiście grobowiec miejscowy, znajdzie wąską komnatę zbudowaną z ciężkich kamieni, zawierającą kości wodza, dla którego kopiec został wzniesiony i ofiary jemu poświęcone. W zapadających ciemnościach poczuł, jak jego kilof natrafił ciężko na coś nieustępliwego, przypominającego granit. Oględziny, przy pomocy rąk i oczu, pomogły mu stwierdzić, że był to blok skalny, niedbale ociosany. Bez wątpienia stanowił jeden koniec komnaty śmierci. Nie było sensu nawet próbować go rozwalić. Conan spróbował tylko odłupać kawałek, zeskrobując brud i kamienie z jego boków, doszedł do wniosku, że aby go wydobyć, wystarczy wbić coś ostrego pod spód i podważyć. Ale teraz w końcu zdał sobie sprawę, że wokół nastały ciemności. W świetle wschodzącego księżyca rzeczy wyglądały ponuro i rzucały dziwne cienie. Jego koń zarżał w zagrodzie, skąd dobiegały też pełne zaniepokojenia pomruki zmęczonych zwierząt i chrzęst ich szczęk na ziarnie. Jakiś ptak krzyknął przenikliwie z cieniów ciemności, znad wąskiej, krętej przełęczy. Conan wyprostował się z niechęcią. Lepiej było wziąć pochodnię lub lampę i pracować dalej przy świetle. Pomacał się po kieszeni, bo pomyślał, że mógłby wyważyć głaz i sprawdzić, co znajduje się we wnętrzu przy świetle iskier wykrzesanych z krzemieni. I nagle zesztywniał. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy naprawdę usłyszał cichy, upiorny szelest, który zdawał się docierać spod głazu? Węże! Bez wątpienia znalazły jakieś otwory gdzieś u podstawy kopca i w środku może znajdować się wiele dużych i jadowitych węży stłoczonych w tym podobnym do jaskini wnętrzu czekających, aż włoży między nie swoją dłoń. Zadrżał lekko na tę myśl i odsunął się od dziury, którą wykopał. Na nic nie zda się macanie w ciemno. I zdał sobie sprawę, że przez ostatnich kilka minut wyczuwał jakiś zgniły odór wydobywający się z wnętrza, ze wszystkich stron głazu, mimo że przyznał, iż zapach nie bardziej sugerował obecność jakiś płazów, niż jakakolwiek inna obrzydliwa woń. Było w niej coś z oparów, jakie wydobywają się z grobu , bez wątpienia były to gazy wydobywające się z komnaty śmierci, które z pewnością były niebezpieczne dla żyjących. Conan położył na ziemi swój kilof i wrócił do chaty, niecierpliwy z powodu tego koniecznego opóźnienia. Wchodząc do ciemnego pomieszczenia odnalazł swoją oliwną lampę wiszącą na ścianie. Spojrzał na nią i z satysfakcją stwierdził, że pełna była oliwy. Zapalił ją i ruszył z powrotem, bo jego zapał nie pozwolił mu nawet na chwilę się zatrzymać, by coś zjeść. Samo otwarcie kopca zaintrygowało go, tak, jak zaintrygowałoby każdego człowieka z bujną wyobraźnią, a odkrycie hyboryjskiego sztyletu jeszcze bardziej rozbudziło jego ciekawość. Z pośpiechem oddalał się od swojej chaty, a lampa rozciągała wokół niego długie, chwiejne cienie. Zachichotał, gdy wyobraził sobie myśli Jarghisa, i co by zrobił, gdyby dowiedział się następnego dnia, że zakazany kopiec został otwarty. „Dobrze się stało, że otworzyłem go tego wieczora” — pomyślał Conan. Jarghis mógł nawet próbować go powstrzymać przed prowadzeniem jakichkolwiek poszukiwań, gdyby wiedział. W sennej ciszy, letniej nocy, Conan dotarł do kopca, podniósł kaganek i zaklął oszołomiony. Lampa w pełni ukazała dziurę, którą wykopał i jego narzędzia leżące w miejscu, gdzie je zostawił, ale również czarny, pusty otwór! Wielki głaz leżał na samym dnie dziury, jakby został przez kogoś odrzucony. Z niepokojem nachylił lampę i spojrzał do małego, podobnego do jaskini pomieszczenia, oczekując, że ujrzy… sam nie wiedział co. Jednak oczy jego nie napotkały na nic oprócz gołych, kamiennych ścian, długiej, wąskiej celi, na tyle dużej, by mogła pomieścić ciało ludzkie, najwyraźniej zbudowanej z niedbale ociosanych, kwadratowych głazów, sprytnie i mocno połączonych ze sobą. — Jarghis! — krzyknął Conan z furią. — Podły kojot! Założę się, że patrzył, jak pracowałem, a kiedy poszedłem po lampę, zakradł się, podważył głaz i zabrał wszystko, co znajdowało się w środku. Niech go diabli, już ja go załatwię! Dzikim gestem zgasił lampę i spojrzał na płytką, porośniętą krzewami dolinę. I jak tak patrzył, nagle zesztywniał. Po drugiej stronie wzgórza, tam, gdzie znajdowało się domostwo Jarghisa, poruszył się cień. Księżyc już zachodził, sprawiając, że wszystkie cienie wyglądały ponuro w jego świetle. Jednak wzrok Cymeryjczyka wyostrzony był przez słońce i dzikie wiatry, wiedział, że była to jakaś dwunożna istota, która znikała za niskim ramieniem zarośniętego wzgórza. — Niesie to do swojej chaty — syknął Conan. — Na pewno coś ze sobą niesie, bo inaczej nie szedłby w takim tempie. Cymeryjczyk przełknął ślinę, zastanawiając się, dlaczego zaczęły przebiegać jego ciało ciarki. Co też takiego dziwnego było w starym, podłym złodzieju uciekającym do domu ze swoim łupem? Conan usiłował stłumić w sobie to uczucie, że ten zamglony cień, który zdawał się poruszać do przodu, jakby się dziwnie skradał, nie był czymś normalnym. Musiał istnieć jakiś powód tego pośpiechu, skoro przysadzisty, stary Jarghis poruszał się w takim nadzwyczajnym tempie. — Cokolwiek znalazł, jest to tak samo jego, jak moje — zaklął Conan, starając się nie myśleć o tym nienormalnym sposobie chodzenia postaci. — To ja kopałem. Szlag, by to trafił! Nic dziwnego, że naopowiadał mi te bzdury. Chciał, żebym zostawił kopiec w spokoju, żeby sam go mógł dopaść. To cud, że do tej pory jeszcze nie kopał. Ale, w końcu, nigdy nic nie wiadomo z tymi Aesirami. Medytując tak, Conan szedł wolno w dół zbocza, które prowadziło do przełęczy. Wszedł w cień drzew i gęste krzaki, i podążał dalej, wzdłuż wysuszonego koryta, zauważając mimochodem, że żaden ptak, ani żadne leśne zwierzę nie wydawały odgłosów w ciemnościach nocy. W nocnym powietrzu wisiało jakieś oczekiwanie, zasłuchane napięcie, które wcale mu się nie podobało. Cienie w przełęczy zdawały się nienormalnie gęste, zbyt nieruchome. Żałował teraz, że zgasił lampę, którą nadal ze sobą niósł i cieszył się, z kolei, że miał swój wielki miecz, z którym nigdy się nie rozstawał, i który dzierżył teraz w prawej dłoni. Poczuł w sobie chęć wydania jakiegoś głosu, po to, by po prostu przerwać tę ciszę, ale zaklął tylko i zrezygnował z tego pomysłu. Odetchnął z ulgą, gdy wygramolił się na niski, przeciwległy brzeg i znalazł się w świetle gwiazd. Szedł w górę zbocza, aż dotarł na wierzchołek wzgórza. Spojrzał w dół, na pokrytą drzewami równinę, gdzie stała uboga chat Jarghisa. W jednym z okien paliło się światło. — Założę się, że pakuje się do ucieczki — mruknął Conan. — Ah, co za… Podskoczył, niczym uderzony, kiedy przerażający krzyk rozciął nagle tę ciszę. Cymeryjczyk potrząsnął głową, żeby oddalić od siebie trwogę tego krzyku, który wznosił się nieprzytomnie, a potem wybuchnął odrażającym rechotem. — Na Croma — Conan poczuł, że całe ciało pokrył mu zimny pot. — Jarghis albo ktoś inny… Już wymawiając te słowa, biegł w dół wzgórza tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to krzaki rosnące na zboczu. Lampę odrzucił, by mu nie przeszkadzała w biegu. Jakaś potworna scena musiała mieć miejsce w tej samotnej chacie, ale on miał zamiar to zbadać, nawet gdyby miało to oznaczać spotkanie się twarzą w twarz z samym Diabłem. Zacisnął dłoń na swoim mieczu, gdy biegł. Pomyślał, że muszą to być jacyś rabusie, którzy zabijają teraz Jarghisa, żeby zabrać mu łup z kopca. Zapomniał o swoim przerażeniu. Ktokolwiek napadł na tego starego głupca pożałuje tego, nawet gdyby to Jarghis okradł kopiec. Potknął się i upadł na ziemię z impetem. I nagle światło w środku chaty zgasło, a Conan wstając zachwiał się, i opierając się o drzewo z siłą, która sprawiła, że zajęczał, a plecy jego skaleczyły się o wystające kolce. Zaklął, ale pobiegł dalej w kierunku chaty, pełen niepokoju, co ujrzy w środku. Conan spróbował otworzyć jedyne drzwi, ale były zaryglowane. Krzyknął do Jarghisa, ale nie otrzymał odpowiedzi. Jednak martwa cisza nie trwała długo. Z wewnątrz dobiegł zaskakujący, przytłumiony, niepokojący dźwięk i urwał się, kiedy Conan uderzeniem miecza zmiażdżył drzwi. Słaba framuga pękła i Cymeryjczyk wskoczył do ciemnej chaty, wysilając wzrok i wymachując mieczem w żądzy zabijania. Ale żaden dźwięk nie przerwał przerażającej ciszy i nic nie poruszało się w ciemności, chociaż chaotyczne wyobrażenia Conana ukazywały mu potworne cienie zaczajone w kątach chaty. Ręką mokrą od potu odnalazł na stole kilka lampek i zapalił jedną z nich. Oprócz niego w chacie był tylko Jarghis, stary Jarghis, leżący martwy na brudnej podłodze, z ramionami odrzuconymi, jakby wisiał na krzyżu, z rozdziawionymi w wyrazie oszołomienia ustami, z oczami szeroko otwartymi i spoglądającymi z absolutnym przerażeniem, którego Conan nie mógł znieść. Jedno okno było otwarte, sugerując drogę ucieczki zabójcy, pewnie także sposób, w jaki dostał się do środka. Conan podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył jedynie zbocze wzgórza z jednej strony i równinę z drugiej. Nagle zadrżał, czy w cieniach drzew nie poruszał się jakiś kształt, czy to tylko jego wyobraźnia rysowała tę poruszającą się postać przed jego oczami? Odwrócił się, gdy lampka zaczęła parzyć mu palce. Zapalił inną lampę stojącą na prostym stole, klnąc, że ponownie się sparzył. Lampa była bardzo gorąca, tak jakby paliła się całymi godzinami. Z niechęcią zwrócił się w kierunku zwłok leżących na podłodze. Cokolwiek zabiło Jarghisa, była to potworna śmierć, ale Conan, z uwagą dokonując oględzin martwego człowieka, nie znalazł żadnej rany, nie było na nim żadnego śladu noża ani uderzeń. Chwila! Na dłoni Cymeryjczyka znajdował się cienki ślad krwi. Szukając dalej, w końcu znalazł jej źródło, trzy, czy cztery małe skaleczenia na szyi Jarghisa, z których powoli wypływały strużki krwi. Z początku pomyślał, że zostały zrobione za pomocą sztyletu — cienkiego, okrągłego noża — ale po chwili pokręcił głową. Widział już wcześniej rany zadane sztyletem, na własnym ciele miał wiele blizn po ranach tego typu. Rany, które widział bardziej przypominały ukąszenia jakiegoś zwierzęcia, wyglądały, jak ślady ostrych szponów. Jednak Conan nie wierzył, że były wystarczająco głębokie, by mogły spowodować śmierć. Nie było też dużo krwi. W zakątkach jego umysłu powstało nagłe przekonanie, nie do końca sprecyzowane, że Jarghis umarł ze strachu, a te rany zostały zadane albo jednocześnie z jego śmiercią, albo nawet w chwilę potem. Ponadto Cymeryjczyk jeszcze coś zauważył; na podłodze porozrzucane były poszarpane kartki pergaminu. Stary Aesir też ściskał w dłoni pomięte kartki, tak, jak mówił wcześniej, pisał pewnie o klątwie nałożonej na kopiec. Wszędzie wokół leżały kartki, na których pisał i gorąca lampka, to wszyscy niemi świadkowie, że starzec siedział przy stole pisząc przez wiele godzin. W takim razie to nie on dostał się do pomieszczenia w kopcu i to nie on ukradł jego zawartość, a więc kto to był, na Croma? I kogo lub co zobaczył Conan na zboczu wzgórza? Tak, była tylko jedna rzecz do zrobienia, osiodłać konia i pojechać dziesięć mil do Bentharos, najbliższego miasta i poinformować gubernatora o zabójstwie. Conan zebrał kartki. Ostatnia z nich była zgnieciona w zaciśniętej dłoni starego i Cymeryjczykowi z trudnością udało się ją wyciągnąć. Potem, gdy odwrócił się, by zgasić światło, zawahał się przez chwilę i sam siebie przeklął za ten strach czający się gdzieś w jego podświadomości, strach przed tą zamgloną postacią, którą widział przez okno, zanim zgasło światło w chacie. „Długie ramię zabójcy — pomyślał — bez wątpienia sięgnęło w kierunku lampy, by ją zgasić”. Co takiego nienormalnego lub nieludzkiego było w tym, co zobaczył? Z pewnością cały obraz był zniekształcony przez światło lampy i rzucane przez nią cienie. Tak, jak człowiek stara się przypomnieć sobie szczegóły koszmaru sennego, tak Conan usiłował zdefiniować w swoim umyśle jakąś konkretną przyczynę, która mogłaby wyjaśnić mu, dlaczego ten umykający obraz tak bardzo go zdenerwował, że aż upadł na drzewo, i dlaczego samo nawet jego wspomnienie sprawiało w tej chwili, że na całym ciele występował mu zimny pot. Przeklinając, by dodać sobie odwagi, zapalił pochodnię, zdmuchnął lampę dopalającą się na stole i z zapałem ruszył, dzierżąc swój potężny miecz. W końcu, dlaczego jakieś pozornie nieludzkie aspekty tego podłego zabójstwa miałyby go niepokoić? Takie zbrodnie były w istocie odrażające, ale dość częste, szczególnie wśród górskich ostępów. Później, gdy wkroczył w cichą, rozjaśnioną gwiazdami noc, zatrzymał się nagle. Zza przełęczy dobiegł go nieoczekiwany, mrożący krew w żyłach krzyk. Musiał pochodzić od przerażonego konia, w chwilę potem w oddali rozległ się szalony tupot kopyt końskich. Conan przeklął ze złości i przerażenia. Czy była to pantera czająca się na wzgórzach, czy to jakiś olbrzymi dziki kot zagryzł starego Jarghisa? W takim razie, dlaczego ofiara nie nosiła na sobie śladów dzikich pazurów? I kto zgasił światło w chacie? Zastanawiając się nad tym wszystkim, Conan biegł jednocześnie w kierunku ciemnej przełęczy. Gdy wszedł w ciemności krzewów wzdłuż wysuszonej przełęczy, poczuł, że jego język jest dziwnie suchy. Cały czas przełykał ślinę i trzymał pochodnię wysoko w powietrzu. Światło jej jeszcze bardziej pogłębiało nagromadzone, ponure cienie. Z jakiejś dziwnej przyczyny, do głowy Conana wpadła myśl, że chociaż ta kraina była zamieszkana od niedawna, w rzeczywistości była bardzo stara. Ten otwarty i zbezczeszczony grobowiec był milczącym dowodem, że kraina ta była od starożytnych czasów zamieszkiwana przez ludzi. I nagle noc, wzgórza i cienie spłynęły na Conana z całą ich starożytną głębią. To tutaj żyło wiele pokoleń ludzi i umarło ich wiele, zanim jeszcze przodkowie Conana cokolwiek o tym kraju usłyszeli. Nocą, wśród cieni tej właśnie przełęczy, snuły się bez wątpienia odrażające duchy wielu z tych ludzi. Pochłonięty tymi myślami Cymeryjczyk śpieszył wśród cieni gęsto rosnących drzew. Odetchnął z ulgą, gdy wyszedł z drzew po swojej stronie. Śpiesząc w górę zbocza do otoczonej murkiem zagrody, nadal unosił pochodnię wysoko, rozglądając się bacznie wokoło. Zagroda była pusta; nawet leniwej klaczy Aronii nie było w polu widzenia. A poprzeczki były opuszczone. Wskazywało to na ludzką działalność, a cała sprawa nabrała nagle nowego, przerażającego zabarwienia. Ktoś chciał powstrzymać Conana od podróży do miasta tej nocy. Znaczyło to, że morderca uciekał teraz i chciał dać sobie, jak najwięcej czasu albo… Cymeryjczyk skrzywił się gorzko. Był pewien, że daleko za równiną mógł wciąż dosłyszeć słaby i zanikający tętent kopyt końskich. Co, na Croma, tak je przestraszyło? Conan ruszył do domu. Nie wszedł jednak zbyt pewnie. Skradał się najpierw wokół chaty, zaglądając ostrożnie przez ciemne okna, wysilając słuch aż do bólu, aby usłyszeć jakiś dźwięk, który zdradziłby obecność zaczajonego mordercy. W końcu zaryzykował otwarcie drzwi i wsunięcie się do środka. Serce waliło mu w piersiach, w dłoni dziko ściskał miecz, a uczucia jego były mieszanką strachu i złości. Jednak żaden ukryty zabójca nie skoczył na niego, a dokładne przeszukanie chaty nic nie dało. Z westchnieniem ulgi zamknął drzwi, zaryglował je i zapalił lampy wiszące na ścianach. Myśl o starym Jarghisie leżącym, z oczami jak lód, samotnie w chacie po drugiej stronie przełęczy, sprawiła, że zadrżał i wstrząsnął się, ale nie miał zamiaru tej nocy wyruszyć na piechotę do miasta. Wyciągnął z ukrycia swój stary topór bojowy, wygodniejszy do walki w małym pomieszczeniu, położył go na stole i uśmiechnął się z satysfakcją. Może zabójca nie chciał pozostawić przy życiu żadnych świadków swojej zbrodni. W takim razie niech przyjdzie! On — lub oni — znajdą go przygotowanego do walki i nie stanowił on będzie dla nich łatwej zdobyczy takiej, jak stary, nieuzbrojony Aesir. To przypomniało Conanowi o kartkach, które przyniósł ze sobą z chaty. Upewnił się, że nie siedzi w prostej linii z oknem, przez które mogłaby nadejść niespodziewana strzała i rozpoczął czytanie, cały czas wytężając słuch, w oczekiwaniu niepokojących dźwięków. I gdy czytał tak ten prosty tekst, w który Jarghis włożył tyle pracy, w duszy jego wzrastało powolne, zimne przerażenie. Historia, którą stary Aesir pracowicie spisywał, była historią wzbudzającą potworny strach, opowieść przekazywana z pokolenia na pokolenie, sięgająca aż do czasów starożytnych. I czytał Conan o wędrówkach Melshtrema i jego ludzi, którzy przemierzali śmiało śnieżne pustynie północnych krain w czasach, gdy wszystko było jeszcze dzikie i nieznane. Rękopis mówił, że było ich z początku około czterdziestu żołnierzy, sług i panów. Był kapitan — Melshtrem, czarnoksiężnik — młody Kenon, i Konghar — tajemniczy wojownik, którego uratowano z opuszczonego statku na Morzu Vilayet; cała reszta załogi i pasażerów umarła w ataku epidemii, jak mówił, a on wyrzucał ich zwłoki za burtę. Więc Melshtrem wziął go na pokład swojego statku, którym pływała ekspedycja w północnych rejonach morza. Conan przeczytał co nieco o ich wyprawach, opowiedzianych prostym stylem starego Jarghisa, słowami, które starzy Aesirowie przekazywali przez setki lat. Zapisane kartki słabo odzwierciedlały trudności, na jakie napotkali Hyborowie — zimno, pragnienie, burze śnieżne, włócznie wrogich plemion. Jednak to nie to było głównym punktem opowieści Jarghisa, chodziło mu o przerażający, czający się koszmar, który zawisł nad samotnym oddziałem przedzierającym się przez otchłanie dzikiego świata. Jeden po drugim, ludzie padali, a nikt nie wiedział, kto był zabójcą. Strach i czarne podejrzenia zżerały serca uczestników wyprawy, a ich przywódca nie wiedział, dokąd się zwrócić. Wszyscy mieli tę świadomość, że był wśród nich potwór w ludzkim ciele. Mężczyźni zaczęli odsuwać się od siebie, rozbiegali się podczas marszu, a te wzajemne podejrzenia i fakt, że szukali bezpieczeństwa w samotności, czynił ich jeszcze łatwiejszą zdobyczą dla potwora. Szli z trudem przez dzikie ziemie, zagubieni, bez nadziei, a niewidzialny zabójca wciąż czaił się w ich szeregach, atakując ich po kolei w marszu i podczas snu. Na szyi każdego zabitego zobaczyć można było rany od ostrych szponów, za przyczyną, których wykrwawiali się na śmierć; tak też żyjący wiedzieli z jakim złem mają do czynienia. Mężczyźni szli przez dzikie tereny, wzywając bogów lub bluźniąc w panice, walcząc opętale ze snem, aż w końcu zasypiali wyczerpani, a sen przynosił im śmierć, a innym trwogę. Podejrzenia skupiły się na wielkim, czarnoskórym niewolniku z Kush. Zakuli go więc w łańcuchy. Ale młody Kerion, pozostając któregoś razu w tyle, został napadnięty. Jednak czarnoksiężnik ten zwalczył swego napastnika i żył na tyle długo, żeby wypowiedzieć w swym ostatnim tchnieniu imię demona do Melshtrema. A Conan, wzdrygając się, z szeroko otwartymi oczami, przeczytał: „…I teraz stało się oczywiste dla kapitana, że czarnoksiężnik mówił prawdę, a zabójcą był Konghar, który był wampirem, nieśmiertelnym potworem, odżywiającym się krwią ludzką. I Melshtrem przypomniał sobie pewnego pustelnika, który żył w górach nad morzem Vilayet od niepamiętnych czasów, żywiąc się krwią bezbronnych ofiar, obdarowującą go upiorną nieśmiertelnością. Człowiek ten zniknął nagle, nikt nie wiedział, dokąd uciekł, ale było oczywiste, że on i Konghar byli tym samym człowiekiem. Był na statku, a Melshtrem wiedział już teraz, że ludzie na tym statku umierali nie z powodu epidemii, tak, jak przedstawił to potwór, lecz od kłów wampira. Kapitan, murzyn i kilku żołnierzy, którym udało się ujść z życiem, wyruszyli, by go odszukać, i w końcu znaleźli go, pogrążonego w zwierzęcym śnie w stercie liści. Cały nosił ślady ludzkiej krwi swojej ostatniej ofiary. Teraz wiadomo, że wampir, niczym wielki wąż, popada w głęboki sen, gdy jest najedzony i można wtedy go podejść bez żadnego ryzyka. Ale Melshtrem nie wiedział, co zrobić z ciałem potwora, bo jak można zabić umarłego? Ponieważ wampir jest człowiekiem, który umarł dawno temu, ale w jakiś dziwny sposób pozostaje żywy. Mężczyźni poganiali swego przywódcę, by przebił serce potwora i odciął mu głowę, wypowiadając zaklęcia, które zetrą jego ciało w proch, ale czarnoksiężnik już nie żył, a Melshtrem obawiał się, że potwór obudzi się w trakcie rytuału. Wzięli więc Konghara, podnosząc go delikatnie i zanieśli go do miejscowego grobowca stojącego w pobliżu. Otworzyli kopiec, wyjęli kości tam spoczywające i na ich miejsce ułożyli wampira dokładnie dopasowując głazy, które, jeśli Crom pozwoli, pozostaną zamknięte aż do końca świata. Jest to przeklęte miejsce i wolałbym gdzie indziej umierać z głodu, niż trafić do tej części kraju, bo wiedziałem o tej krainie, o przełęczy o kopcu kryjącym swoją potworną tajemnicę od dzieciństwa. A więc wiesz już Conanie, dlaczego nie wolno ci otwierać grobowca i budzić potwora…” Tutaj rękopis kończył się niewyraźnym słowem. Conan wstał, serce biło mu jak opętane, z twarzy odpłynęła krew, a język przylgnął do podniebienia. W końcu znalazł słowa w ustach. — To dlatego ten sztylet był w grobowcu, jeden z Hyborów musiał go upuścić, gdy kopali, a ja powinienem był wiedzieć, że już wcześniej w nim kopano, sądząc po tym, jak ten węgiel był porozrzucany, ale… na Croma… Zamyślił się pod wpływem czarnych wizji, niesamowity potwór ruszający się w swoim grobie, pchający od środka, by odwalić naruszony kilofem głaz, cienisty kształt poruszający się na wzgórzu, zmierzający do światła, które obiecywało ludzką ofiarę, przerażające, długie ramię, które zobaczył w oknie… — To szaleństwo! — sapnął. — Jarghis był przesądnym durniem! Nie ma takich rzeczy, jak wampiry! A jeśli nawet, by były, to dlaczego najpierw mnie nie zaatakował, zamiast Jarghisa? Chyba, że wcześniej się rozejrzał i upewnił, że wszystko jest w porządku. Och, do diabła! To wszystko to jakieś mrzonki. Słowa zamarły mu w gardle. W oknie pojawiła się twarz i bez żadnego dźwięku przypatrywała mu się. Dwoje lodowatych oczu przeszywało go na wskroś, sięgając aż do jego duszy. Ryk wydobył mu się z gardła, a upiorna zjawa zniknęła. Jednak powietrze przepełnione było jakąś dziwną wonią podobną do tej, jaka wisiała wokół starożytnego grobowca. I nagle drzwi skrzypnęły, wolno wygięły się do środka. Conan cofnął się do ściany, a miecz drżał mu w ręce. Nie przyszło mu do głowy, żeby uderzyć przez drzwi; w swoim skołatanym umyśle miał tylko jedną, nieskładną myśl, że tylko ta cienka przeszkoda z drewna, dzieliła go od jakiegoś potwora, zrodzonego z łona nocy i czarnej przeszłości. Oczy mu się wytrzeszczyły, gdy usłyszał trzeszczenie zasuwy, i gdy zobaczył, że drzwi ustępują. Drzwi szeroko otworzyły się do środka. Conan nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Język przylegał mu do podniebienia. Jego błękitne oczy ujrzały wysoki, podobny do sępa kształt, lodowate oczy, długie czarne pazury, zniszczone odzienie, szkaradnie stare, długie skórzane buty, zardzewiały hełm, szeroki, zniszczony płaszcz opadający miękkimi fałdami. W czarnym wejściu stała odrażająca postać, która wypełzła z przeszłości, a umysł Conana parował. Dzikie zimno biło od tej postaci, zapach zgnilizny i trupa. A jednak ten „niemartwy” wkroczył między żywych, jak sęp szukający żeru. Conan uderzył na ślepo i zobaczył, jak miecz przebija ciało na wylot, a kawałki gnijącego materiału odpadają z piersi tego Stworzenia. Wampir zachwiał się pod wpływem siły uderzenia, a potem wyprostował się i ruszył do przodu z przerażającą prędkością. Conan cofnął się, zostawiając miecz w piersi potwora, który w jakiś sposób się zaklinował. Konghar sam wyciągnął miecz ze swego ciała i odrzucił pod ścianę. „A więc te czarne legendy były prawdą — ludzka broń była bezużyteczna — bo czyż można zabić kogoś, kto już od stuleci nie żyje życiem śmiertelnych?” Nagle dłonie, podobne raczej do łap, zbliżyły się do gardła Cymeryjczyka i wprawiły go w stan opętanego szaleństwa. I tak, jak jego przodkowie, Atlantydzi, walczyli ramię w ramię przeciwko przerażającym siłom, tak Conan walczył z zimną, martwą, pełzającą istotą, która chciała odebrać jego życie i duszę. Conan nigdy nie mógł przypomnieć sobie szczegółów tej ohydnej walki. Był to ślepy chaos, w którym ryczał niczym dzikie zwierzę, machał rękami, kopał i bił, gdzie długie, czarne pazury, jak szpony pantery atakowały go, a ostre kły usiłowały zbliżyć się do jego gardła. Tarzając się po podłodze pokoju, obydwaj owinięci fałdami starego, gnijącego płaszcza, napierali na siebie nawzajem między połamanymi sprzętami, a furia wampira nie była gorsza od kierowanej strachem desperacji jego ofiary. Wpadli na stół, wywracając go na bok, a lampa oliwna spadła na podłogę i opryskała ściany nagłym ogniem. Conan poczuł gorącą oliwę, która i jego dosięgła, ale w swej dzikiej złości i w wirze walki nie zwrócił na to uwagi. Czarne pazury atakowały go, a lodowate oczy mroziły go aż do duszy. Ciało potwora było suche i twarde jak drzewo, pod jego oszalałymi palcami. Szalona furia spływała na Cymeryjczyka coraz większymi falami. Jak człowiek walczący z koszmarem sennym, krzyczał i klął, podczas gdy wokół nich wzrastał ogień i zapalały się od niego ściany i dach. Tarzali się i kręcili wśród rozdzierających wszystko języków ognia, niczym demon i śmiertelnik walczący w otchłaniach piekielnych. We wzrastającym tumulcie ognia Conan zmusił się do ostatniego, oszalałego wysiłku. Uwolnił się z uchwytu potwora i z trudem stanął na nogach, dysząc ciężko, cały pokryty krwią. Potem rzucił się ślepo na odrażającą postać i złapał go tak mocno, że wampir nie mógł się uwolnić. Podniósłszy swego upiornego napastnika wysoko w górę, rzucił nim o stół, jak człowiek łamiący patyk na kolanie. Coś trzasnęło, jakby łamiąca się gałąź i wampir, wyzwolony z uchwytu Conana, upadł w dziwnej pozie na zajętą ogniem podłogę. Jednak nadal nie był martwy, bo oczy jego wciąż płonęły i wpatrywały się w Conana z upiornym głodem, a jego postać ze złamanym kręgosłupem, usiłowała przyczołgać się do niego, niczym zdychający wąż. Conan, dysząc, otrząsnął krew z oczu i z trudem wydostał się za wyłamane drzwi. I niczym człowiek uciekający z piekła, szedł kulejąc między drzewami i krzewami, póki nie oddalił się na bezpieczną odległość. Spoglądając za siebie, na płomienie palącego się domu, wzniósł modły do Croma, by dom tak długo się palił, aż nie spłoną doszczętnie kości Konghara — Wampira i nie wytarty zostanie z pamięci ludzkiej. ROZDZIAŁ VI Wiadomość o rozkopaniu grobowca, uwolnieniu wampira, dotarła do władz, którym, mimo że darzyły Conana wielkim szacunkiem, nie spodobało się zbezczeszczenie grobowca. Conan postanawia opuścić Asgard i przemknąć się wzdłuż granicy Vanaheimu nad morze Północne. Tam, w najdalej wysuniętym na północ — na terytorium Piktów — porcie, Conan wraz z grupą zbiegłych niewolników, byłych piratów i tym podobnych wyrzutków, zdobywa przybyły do portu vanaheimski statek, którego zostaje dowódcą. Na wiele miesięcy zostaje piratem i grasuje na Morzu Północnym, jak również łupi wybrzeże Vanaheimu. Jedna z dalekich wypraw na północ, kończy się zatonięciem statku, co zmusza Conana do wędrówki na południe przez wrogi kraj Vanirów. Długotrwałe jesienne opady deszczu nie pozwoliły Conanowi przejść przez bagna na zachodniej granicy Cymerii i zmusiły go do wejścia głęboko na terytorium Piktów. NA WOJENNYM SZLAKU Ponad ołowianymi, szarymi stepami, pod szarym, ołowianym niebem, leciało kilka czapli. Jak daleko sięgnąć okiem, wszędzie rozpościerały się brudnawe, falujące trawy, wzburzone zimnym wiatrem. Parę skąpych kęp drzew urozmaicało tę monotonię, a w oddali widać było zakola wielkiej rzeki, która się wiła, jak wąż przez to pustkowie. Trzciny rosły tam gęsto, a ptactwo wodne kołowało wysoko. Conan popatrzył na to bezludzie i w duszy poczuł ponurą samotność. I wtedy się to zaczęło. Z nadrzecznych zarośli oderwały się cztery postacie, w których dzięki swym bystrym oczom rozpoznał jeźdźców. Pędzili w jego stronę, a jeden wysunął się przed pozostałych. Conan trzymał w garści cugle wielkiego, srokatego ogiera. Wskoczył na niego teraz, odpiął topór i tarczę, i podjechał do pobliskiej kępy drzew. Nie wierzył, że zbliżający się jeźdźcy zaatakują go. Wyglądali, jakby pozostająca w tyle trójka goniła tego z przodu. A Cymeryjczyk był ciekaw, jacy to ludzie zamieszkują te pustkowia. Zbliżali się szybko i wkrótce Conan zobaczył, że jego domysły były trafne. Człowiek na przedzie chwiał się w siodle, a jedna ręka zwisała mu bezwładnie. Kierowi koniem drugą ręką, a w zębach trzymał złamany miecz. Był wysoki, młody i jechał, jak wicher, a żółte włosy powiewały mu na wietrze. Ale ścigający doganiali go szybko. Byli niżsi, ale lepiej zbudowani niż ten, którego ścigali i dosiadali niskich, szybkich koni. Gdy zbliżyli się do jego schronienia, Cymeryjczyk zauważył, że byli odziani w skóry oraz srebrzyste kolczugi i nosili hełmy. Mieli duże, okrągłe tarcze oraz lekko zakrzywione miecze i topory. Conan podjął natychmiastową decyzję. To nie była jego sprawa, ale trzech uzbrojonych mężczyzn ścigało rannego wojownika, którego rasa była zdecydowanie bliższa ludowi Conana niż rasa ścigających. Cymeryjczyk doszedł do wniosku, że to muszą być Vanirowie, choć wiedział, iż ich tereny leżały dalej na północ. Instynktowna nienawiść zapłonęła mu w sercu. Była to bardzo stara waśń między Cymeryjczykami, a Vanirami; tak silna, że dzisiejsi potomkowie prymitywnych wojowników nadal rzucali się sobie do gardeł. Żółtowłosy młodzieniec przemknął obok małego zagajnika, a najbardziej wysunięty z goniących już go prawie doganiał. Wzniesiona szabla błysnęła w ciemnej dłoni, a dziki wrzask tryumfu wzbił się pod niebiosa. Natychmiast zmienił się jednak w okrzyk zdumienia, gdy jakiś kształt wyskoczył niespodziewanie spośród drzew. Niczym pocisk z katapulty, wielki srokosz naparł na rumaka Vanira, który nie miał czasu, by ściągnąć cugle i uniknąć zderzenia. Uderzając z boku, cięższy koń zwalił lżejszego z nóg na łeb, a jeździec runął pod wierzgające kopyta, które roztrzaskały mu czaszkę. Conan zakręcił, by zatrzymać nadciągających Vanirów, którzy wyli, jak wilki ze zdumienia i wściekłości, ale ci zajechli go z obu stron. Cymeryjczyk ruszył w stronę bliższego, ale drugi mógł uderzyć z drugiej strony. Zakrzywiony miecz runął na głowę Conana, ale Cymeryjczyk, kierując konia kolanami, przyjął cios na tarczę i niemal równocześnie uderzył. Ostra głownia rozdarła hełm i rozłupała rudowłosą czaszkę. Gdy Vanir zwalił się z siodła, Conan odwinął się, by odparować miecz, który już wisiał nad jego głową. Żółtowłosy młodzieniec dostrzegł potyczkę i ruszył w sukurs swemu wybawcy, ale walka zakończyła się nim dotarł na miejsce. Ostatni Vanir zaatakował z lewej, wyjąc, jak szaleniec. Sądził, że Cymeryjczyk nie dosięgnie go swym czerwonym toporem bez obracania koniem lub przerzucenia broni do lewej ręki. Ale gdy doskoczył tnąc, żółtowłosy zobaczył sztuczkę, o jakiej nigdy nie słyszał. Conan stanął w strzemionach, obrócił się w siodle i odwrócił kolejność akcji. Odparował świszczące ostrze toporem i uderzył tarczą. Okrzyk tryumfu Vanira zmienił się nagle w głuche rzężenie, gdy ostry kolec na środku tarczy rozdarł mu żyły na szyi. Krew zalała tarczę Vanira, a on sam padł na ziemię, gdzie skonał, drapiąc swe skrwawione gardło. Conan obrócił się i zobaczył rannego młodzieńca zatrzymującego konia nieopodal. Odezwał się w języku, który Cymeryjczyk mógł zrozumieć: — Dziękuję ci bracie, kimkolwiek jesteś. Te psie syny zaniosłyby mą głowę Hogarowi, gdyby nie ty. Czterech z nich opadło mnie w trzcinach nad rzeką. Jednego usiekłem — na Croma, już nigdy nie będzie jadł pieczonej baraniny. Ale strzaskali mi miecz, złamali rękę i zmusili do ucieczki. Powiedz mi, jak się nazywasz, abyśmy mogli zostać braćmi. — Zwę się Conan — odparł Cymeryjczyk. — Moje drugie imię brzmi Amra, co znaczy Lew, a pochodzę w Cymerii. Ale teraz podróżuję od wielu dni. — Jestem Losarthes — powiedział młodzieniec — a mój lud to Thurgańczycy, mieszkańcy stepów. Mój klan obozuje tam, tuż za horyzontem. Jedź ze mną i pozwól mym ludziom — cię ugościć. — Najpierw opatrzę ci ramię — rzekł Conan, choć młodzieniec śmiał się z zadrapania, jak to nazwał. Conan doświadczony w leczeniu ran, nastawił złamaną kość i najlepiej, jak mógł zabandażował głębokie cięcie, tamując krwawienie startymi liśćmi i pajęczyną zebranymi z karłowatych drzew. Losarthes nawet nie jęknął, a gdy wszystko było skończone, podziękował Cymeryjczykowi z cichą uprzejmością. Potem ruszyli w stronę obozu. — Skąd znasz mój język? — spytał chłopk. — Od miesięcy podróżuję po wielkich lasach — odparł Conan. Plemiona leśne są spokrewnione z mieszkańcami stepów, a ich języki są prawie takie same. Ale powiedz mi, Losarthes, skąd się wzięli ci Vanirowie, których pobiliśmy? Widziałem dawno temu Vanirów, którzy czasami zapuszczali się nawet w wielkie puszcze na granicy z Aquilonią, ale przecież Vanaheim leży daleko na północy. — O tak, zgadza się — przytaknął Losarthes — ale te psy zostały przegnane przez swych krewniaków. Losarthes mówił dużo i Conan stwierdził, że jest bardziej szczery i bystry niż posępni, leśni ludzie, na których natknął się w czasie swych ostatnich wędrówek. Chociaż był młody, Thurganczyk podróżował już daleko, do żółtych piasków południa, na wschód za lasy Bossońskie, na terytorium Aquilonii, i na zachód do morza. Jego plemię było wędrującymi nomadami, a on sam był wyjątkowym włóczykijem. Ci Vanirowie byli dzikimi, gwałtownymi wojownikami, pod których naporem padały twierdze Cymerii i Asgardu. Ale ich plemię zostało pokonane w bezustannej wojnie domowej przez inny klan z dalekiej północy. Losarthes nie był tego pewien. Ale opuścili pastwiska swych przodków i wędrowali daleko poza luźnymi granicami zasięgu swej rasy. Przyszli na stepy, gdzie najdalej wysunięci przedstawiciele obu rywalizujących ras walczyli i mieszali się ze sobą, i gdzie teraz rozpoczęła się zwykła wojna podjazdowa: obustronne zasadzki i najazdy po kobiety i konie. Bandy włóczących się Vanirów kręciły się raz w jedną, raz w drugą stronę, gdzie zaniósł ich kaprys. Ale ostatnio wojna nabrała nowego aspektu. Wśród Vanirów żyjących na pastwiskach po drugiej stronie rzeki wyłonił się nowy przywódca. Był to Hogar, który sięgnął po władzę, mordując poprzednika. Miał wielkie ambicje. Marzył o władzy, o suwerenności, nie o nieużytkach pastwisk i plemionach nomadów, lecz o wielkim imperium sięgającym od stepów piktyjskich, poprzez lasy bossońskie i zachodnie ziemie Cymerii, tak, twoje ziemie do granic Vanaheimu. Chce stworzyć swoje państwo, niezależnie od władców Vanaheimu. Liczy na sukces, gdyż wie, że przygraniczne plemiona są mieszanką niejednolicie rasową, i nie są tak silnie związane z rasą rządzącą, w kraju Cymeryjczyków, Aquilończyków czy Vanirów. Nie była to wizja szaleńca, jak stwierdził Losarthes, który słyszał od starych ludzi o chwilowych cesarstwach, które wyłaniały się z dnia na dzień, by przetoczyć się po Ziemi, jak ogień po stepie i równie szybko tym samym ogniem spłonąć. Ale Hogar miał jedną przeszkodę do pokonania: Thurgańczyków, dziedzicznych władców stepów. Jego pierwszym ważnym krokiem będzie ich zniszczenie. Dotychczas Vanirowie, rozpaleni przez swego wojowniczego przywódcę, rozpędzili sąsiednie klany, wycinajc w pień wiele z nich, innych zmuszając do smutnego poddaństwa, a pozostałych przegonili precz. Teraz zbierali siły do straszliwego najazdu na swych nieprzyjaciół na zachodzie i na granicy z Cymerią. Jeźdźcy z obozu Losarthesa przemierzali stepy gromadząc inne klany Thurgańczyków. Losarthes wyjaśnił, że jego lud nie miał stałych siedzib, lecz szedł w poszukiwaniu trawy. Różne klany były rozsiane w promieniu dziesiątek kilometrów, gdziekolwiek zawiódł je kaprys. Szpiedzy donieśli o ruchach Vanirów i właśnie w drodze powrotnej z odległego klanu, Losarthes natknął się na swych odwiecznych wrogów. Młody Thurgańczyk stwierdził, że jego klan nie był liczny, ale przez całe stulecia zwyciężali swych nieprzyjaciół. Niegdyś liczyli wiele tysięcy, ale wojny plemienne zdziesiątkowały ich, a część plemienia oddzieliła się i poszła na południe, gdzie zapomnieli o swym koczowniczym życiu i stali się poddanymi Piktów. Losarthes prychnął z pogardą. — Ale ty, mój bracie — wykrzyknął nagle — nie powiedziałeś mi, jak doszło do tego, że wędrujesz tak daleko od swych własnych pastwisk. Byłeś z pewnością wodzem wśród twego ludu. Conan skrzywił się posępnie. — Byłem ostatnio wodzem na galerze zwanej „Zemsta Croma” daleko na zachód. A serce me było pełne nienawiści do Vanirów, którzy przez stulecia pustoszyli mój kraj. Zebrałem wokół siebie ludzi takich, jak ja: bezpańskich wyrzutków, i krętymi sposobami porwaliśmy Vanirom galerę. W szybkich słowach Conan usiłował opisać ostatni, krwawy okres w swym niespokojnym i pełnym bitew życiu. Statek nazywał się „Kruk”, ale on przemianował go na „Zemstę Croma”. Zdobyty został podstępem i wściekłą walką, a jego załogę stanowiły szumowiny z całego świata. Każdy członek załogi miał wystawioną cenę za swą głowę. Zbiegli się do Conana łotry, złodzieje i mordercy, których jedyną zaletą była lekkomyślna żywiołowość zdesperowanych ludzi, którzy nie mają po co żyć. Aquilońscy banici, zingarańscy kryminaliści, zbiegli, piktyjscy niewolnicy, stygijscy piraci, niedoszli wisielcy z Vanaheimu — wszyscy sterowali i wiosłowali na „Zemście Croma”, walczyli i plądrowali na rozkaz swego dowódcy. Byli tam ludzie z obciętymi uszami i nosami, ludzie ze znamionami wypalonymi na twarzach i ramionach, ludzie, których członki nosiły ślady dybów i kajdan. Nie znali miłości ni nadziei i walczyli, jak złaknione krwi diabły. Ich jedynym prawem było słowo Conana i było to prawo niezmienne. Nie było między nimi sentymentów. Warczeli na niego, jak wilki, a on ich klął, jak ostatnią hołotę. Bali się i szanowali jego okrucieństwo i waleczność, a on cenił ich desperacką dzikość. Nie usiłował narzucać im swojej woli, jak czynili to inni wodzowie, którzy nie walczyli przeciw całemu światu. Żądał od nich tylko, aby poszli za nim i walczyli, jak demony, gdy rozkaże. Nigdy nie powtarzał rozkazu. Piekielne kręgi, w których się znalazł, obudziły w nim śpiącego tygrysa i sprawiły, że z całej tej morderczej załogi on był najstraszliwszy. Gdy wydawał rozkaz, człowiek wykonywał go natychmiast, albo równie szybko wyciągał broń. Karą za nieposłuszeństwo, czy wahanie było natychmiastowe roztrzaskanie łba buntownika strasznym toporem wodza. Ludzie, którzy szli za Conanem, zanim został piratem, nie poznaliby go teraz, gdy stał na zalanej krwią rufie „Zemsty Croma” z błyszczącymi oczami i ociekającym krwią toporem, i rzucał rozkazy swej pstrokatej hordzie głosem oszalałej pantery. Był piratem łupiącym piratów. Tylko, gdy zapasy się kończyły, lądował i pustoszył żyzne wybrzeża morza północnego. Chorobliwa nienawiść do Vanirów sprawiła, że niszczył ich twierdze na całym wybrzeżu Vanaheimu, a czasami nawet wpływał rzekami w głąb lądu. Gdy zimowe burze smagały zachodnie morza śniegiem i deszczem, Conan i jego oberwańcy płynęli dalej, głodując, marznąc, cierpiąc, i spadali na swych wrogów z ogniem i mieczem. Ludzie, którzy przyszli do Cymeryjczyka z więzień lub spod cienia szubienicy, znajdowali ciężką służbę. Obiecywał im tylko ciężkie, gorzkie życie, nieustanny znój i wojnę oraz krwawą śmierć. Ale dawał im szansę odgryźć się na świecie i unurzać się w krwi, i ludzie za nim szli. Nawet wtedy, gdy krzepcy Vanirowie wciągali swe długie łodzie w zimie na ląd, a sami zamykali się w swych solidnych domostwach i pili słuchając skaldów, Conan i jego złodzieje przemierzali spienione morza, by dopaść swych wrogów w ich schronieniu i zostawić po sobie tylko tlące się zgliszcza. To było w środku zimy. Burza targała morzem, gnając przed sobą ostrą mżawkę zamarzającą na maszcie i ławkach wioślarzy. Fale przelewały się przez niskie burty drakkara. Wioślarze byli przemoczeni do suchej nitki, a ich brody pokryte lodem. Nawet ci ludzie, odporni na wszelkie trudy, którzy żyli jak wilki, byli u kresu sił. Na dziobie, jedną ręką trzymając się stewy zakończonej smoczą głową, stał Cymeryjczyk i wytężając wzrok, usiłował dojrzeć coś poprzez deszcz i zamarzający pył wodny. Jego kolczuga pokryta była lodem, a krew na jego butach zamarzła na kamień. Ale on nie zważał na nic. Wkrótce po urodzeniu został wrzucony w zaspę, żeby dowieść swego prawa do życia. Był twardszy od wilka. A teraz serce płonęło w nim takim ogniem, że zewnętrzny chłód nic nie mógł mu uczynić. Wypłynął daleko, zostawiając za sobą kolejne, skrwawione i tlące się ruiny na brzegach Vanaheimu. Niezadowolony z łupów zapuścił się daleko na północ i teraz znajdował się na wodach zwanych Zatoką Vanghard. Nagle dojrzał przelotny cień we mgle i gromko zakrzyknął: — Drakkar! Jakiś Vanir, który wypłynął mu na spotkanie, bez wątpienia usłyszał o jego grabieżach i nie chciał zostać przyłapany na drzemce w swym skalti, jak przydarzyło się to innym królom mórz, których czaszki zdobiły teraz burty. Conan utkwił oczy w pędzącym kształcie i rozkazał zmienić kurs, żeby stanąć bokiem. Jego zastępca, ponury, jednooki Stygijczyk ośmielił się sprzeciwić. — Będziemy musieli utrzymać tę łajbę na wietrze, a jeżeli skręcimy o pół stopnia, to boczna fala złamie ją na pół. To już dostateczne szaleństwo, żeby obijać się po takich morzach statkiem bez pokładu. — Niech to diabli porwą! — ryknął Conan. — Rób co mówię, ty diabelskie nasienie! Rozmył się we mgle, nie widzę go… Gigantyczne, lodowate fale rzucały długim, niskim statkiem, jak łupiną. Stygijczyk miał rację; tylko wariat zapuściłby się na te wody zimą. Ale Conan miał w duszy cień szaleństwa, które czasami zrywało wszelkie bariery. Nagle, bez ostrzeżenia, zakrzywiona stewa zamajaczyła we mgle na ich lewej burcie. Ludzie na „Zemście Croma” ujrzeli rogate hełmy i dzikie, rudobrode twarze Vanirów, zgromadzonych wzdłuż burty, krzyczących i wymachujących bronią. — Przybić burtą i do abordażu! — wrzasnął Conan, a w tej samej chwili chmara strzał zaświstała poprzez wycie wichru. „Zemsta Croma” skoczyła do przodu, jak koń, ale w następnej chwili najsilniejszy człowiek przy sterze, ogromny Bossończyk ze znamieniem zbiegłego niewolnika na twarzy, padł ze strzałą w sercu, a kopiący ster udaremnił wszelkie wysiłki jego kompanów. Conan ryknął dziko i pozostali rzucili się do przodu, ale niekontrolowany drakkar obrócił się, zatrząsł się pod uderzeniem bocznej fali, która zmyła mnóstwo ludzi za burtę, a wtedy drakkar Vanirów staranował ich. Stalowy taran nie uderzył wprost. Gdyby tak się stało, rozciąłby „Zemstę Croma” na pół. Ale i tak zrobił dużą dziurę koło dziobu i poszarpał burtę z ogłuszającym trzaskiem łamanych wioseł. Drakkary dobiły burtami i ich relingi natychmiast zaroiły się wyjącymi, ryczącymi postaciami, które cięły i ginęły w krwawej, nienawistnej rzezi. Ludzie przy burtach padali, jak muchy. Topory rozbijały hełmy i czaszki, a miecze rozcinały okryte kolczugami ciała. Ale Stygijczyk dopadł Conana, który ciął i rąbał, jak spragniony krwi demon, i wrzasnął: — Fale mogą nas rozedrzeć na pół w każdej chwili, a „Zemsta Croma” już tonie pod nami! — Zwiąż je razem! — wrzasnął Conan z błyszczącymi oczami i pianą na ustach. Jego utajone szaleństwo zerwało się całkowicie z uwięzi. — Zwiąż te łajby burtami, a pociągniemy te świnie z nami do piekła! Zatoniemy z nimi i tonąc wyrżniemy ich! I własnymi rękami rzucił pierwsze haki. Vanirowie pojęli do czego zmierza i usiłowali odbić, ale było już za późno. Oba statki były mocno ze sobą złączone i nie można było nimi sterować. Zdani byli na łaskę wiatru, który ciskał nimi i rzucał wkoło, podczas gdy załogi zwarły się w ostatnim starciu. Rąbiąc i tnąc w krwawym kataklizmie wyjącego piekła, Conan zdał sobie mgliście sprawę, że inny, wielki ryk wdarł się w panujący hałas, jakby huk fal rozbijających się o skały. Ale morderczy szał ogarnął zarówno jego, jak i pozostałych, i nie przestali .wrzeszczeć i rąbać toporami, gdy dwa znękane statki pozbawione masztów i stew, ze strzaskanymi wiosłami i burtami, runęły do przodu poprzez fale i rozbiły się o spieniony, skalisty brzeg. * * * — I ty jeden przeżyłeś? — spytał Losarthes z zapartym tchem. — Tak, tylko ja — odparł Conan ponuro. — Nie wiem jak. W środku tumultu, spadła na mnie ciemność i obudziłem się w chacie dziwnych ludzi. Jakiś kaprys fali wyrzucił mnie na brzeg żywego, gdy wszyscy pozostali zginęli. Morze wyrzuciło jeszcze wielu innych, ale tylko we mnie kołatało się życie. Inni padli z ran, wody i zimna. Wielu zamarzło. Jak powiedzieli ci ludzie, ja też byłem wpół zamarznięty. Trzymałem tarczę i topór tak mocno w dłoniach, że nie mogli ich otworzyć, i gdy się ocknąłem, nadal dzierżyłem broń. Ci ludzie to byli Frygisi. Byli życzliwi i zajęli się mną dobrze. Mieszkałem z nimi przez pewien czas, ale ich ziemia była jałowa, ciągle pokryta lodem i śniegiem, więc kiedy nadszedł czas, gdy wiedziałem, że na południu jest już wiosna, opuściłem ich. Dostałem od nich konia i pojechałem na południe poprzez wielkie lasy pełne wilków, niedźwiedzi i złych bestii, których cienie i ślady tylko widziałem. W owych lasach natknąłem się na dzikie, barbarzyńskie plemiona. Z jednymi walczyłem, a u innych mieszkałem przez jakiś czas. Niektórzy z nich opierali się Vanirom więc znowu mogłem wziąć odwet na tych psach. I tak wędrowałem. Z początku na koniu, który dostałem od Frygisów, potem na innych, które ukradłem lub kupiłem, a na koniec na tym wielkim ogierze, którego podarował mi jakiś wódz, wrogi Vanirom. Gdy opuściłem chatę Frygisów, była tam późna zima. Teraz znowu nadchodzi zima, a ja jestem wciąż daleko od południowych ziem, za którymi tęskni me serce. — Jedź więc ze mną, mój bracie, i zamieszkaj w namiotach mych ludzi — nalegał Losarthes. — Jesteśmy dzielnym ludem i kochamy wojenne czyny. Będziesz wodzem. Dziewczęta nasze są piękne. Zamieszkaj z mym ludem. Conan wzruszył ramionami. — Pojadę z tobą, bo mój koń jest znużony, a ja jestem głodny. Pozostanę z wami przez jakiś czas, bo czuję wojnę w powietrzu. Kruki zaczynają się zbierać, a ja nie chcę zostać z boku, gdy rozpocznie się szczęk oręża. Gdy dojechali do obozu Thurgańczyków, zapadła noc. Conan widział obozy Vanirów, i thurgański biwak nie różnił się od nich. Te same, wysokie, ciężkie, drewniane wozy, te same wysokie siodła ułożone starannie jedno na drugim, te same grupy ludzi wokół ognisk, gdzie kobiety gotowały mięso i podawały rogi z mlekiem i miodem. Conan zdał sobie sprawę, że obserwował tę fazę życia koczowników, która odchodziła szybko w przeszłość. Thurgańscy nomadowie stopniowo porzucali pasterskie życie na rzecz rolnictwa lub dołączali do silniejszych ras, z którymi się krzyżowali i mieszali. Conan widział mnóstwo dowodów na to, że mieszanie się tych starożytnych władców stepów i ludów z północy już się rozpoczęło. Wielu Thurgańczyków miało szerokie twarze i blond lub rude włosy, które zdradzały krew Vanirów. Było też wielu Piktów czystej krwi, choć większość członków plemienia była wysoka, mocno zbudowana, o jasnych oczach i płowych włosach, zupełnie niepodobna do prymitywnych Piktów. Konie Thurgańczyków były mniejsze i lżejsze, za to bardziej zwrotne niż te dosiadane przez Vanirów, a ich miecze były długie, proste i ciężkie, miały dwa ostrza i ostre końce. Byli ponadto uzbrojeni w ciężkie topory, długie włócznie i sztylety, a ich łuki były lżejsze i mniej skuteczne niż broń Vanirów. Ich zbroje były skąpe i prymitywne, składały się głównie ze stalowych hełmów, prostych kolczug z metalowych płytek przytwierdzonych do ciężkich, skórzanych kubraków oraz drewnianych, obitych skórą, okrągłych tarczy. Mężczyźni byli wysocy, chodzili wyprostowani i mieli szczere, otwarte twarze, zaś kobiety miały miły wygląd. Wojownicy na koniach uganiali się po stepie i wyzywali do walki swych towarzyszy, ale uspokajali się, gdy tylko Losarthes na nich krzyknął. Gdy księżyc wschodził, Conan i młodzieniec ruszyli kłusem w górę niewielkiego wzniesienia, na którym Thurgańczycy rozbili obóz. Conan ogarnął równinę swym bystrym wzrokiem i dostrzegł ciemne postaci i kołyszące się kształty na tle odległego horyzontu, i zbliżające się do obozu na wzgórzu. — Mój lud odpowiedział na wezwanie — powiedział Losarthes, a Cymeryjczyk przytaknął. Jego oczy błyszczały w mroku, gdy mglista pamięć przodków poruszyła się niewyraźnie w uśpionych głębiach jego duszy. Tak, klany zbierały się, by nakarmić kruki, jak zwykły to były czynić wszystkie klany z równin od niepamiętnych czasów, i jak czynili to przodkowie Cymeryjczyka, którzy gromadzili się w górach, idąc pieszo lub jadąc na półdzikich koniach. Gdy zbliżyli się do ognisk, powitał ich okrzyk radości. Conan natychmiast wyłowił wodza. Nazywał się Xonar, jak powiedział Losarthes. Był stary, ale jego broda jeszcze nie okryła się siwizną, a kiedy wstał, by powitać z prostotą gościa, Cymeryjczyk zobaczył, że był potężnie zbudowany, a wiek nie osłabił jeszcze jego sokolego wzroku, ani stalowych mięśni. — Twarz twoja jest dla mnie nowa — rzekł wódz głębokim, spokojnym głosem. — Nie jesteś, ani Piktem, ani Vanirem, czy Aquilończykiem. Ale kimkolwiek jesteś, zsiądź z konia i daj mu odpocząć. Najedz się i napij przy naszych ogniskach tej nocy. — Wodzu, to znaczny wojownik — wykrzyknął Losarthes. — Przybył wesprzeć nas przeciw Vanirom! Na honor mego klanu, wysłał dziś trzech Vanirów, aby wyli u bram Piekieł! Starzec pochylił swą lwią głowę. — Nasze życia są twoje, bohaterze. Gdy Conan zeskakiwał z konia, dostrzegł człowieka siedzącego koło ognia. Był w średnim wieku i miał niską, szeroką budowę Pikta. Miał w sobie coś z wodza, a pod baranimi skórami lśnił jedwab i srebrzysta kolczuga. Jego szeroka, ciemna twarz była nieruchoma, ale jego małe bystre oczka rozbłysły, gdy spoczęły na wspaniałym ogierze — srokaczu. Za wodzem przykucnął szczupły, przystojny młodzieniec, najprawdopodobniej syn. Oczy Pikta długo spoczywały na srokoszu. Conan zabrał się za konia, zanim zajął się sobą. Upewnił się, że zaopiekowano się nim dobrze, po czym usiadł przy ognisku wodza. Losarthes, dumny z nowej znajomości i tego, że dopuszczono go do ogniska starszyzny, opowiedział o podróżach Cymeryjczyka i o tym, jak go spotkał. Wszyscy słuchali z wielkim zainteresowaniem, a nowo przybyli przeciskali się, żeby popatrzeć na Conana i posłuchać szeptanych wersji jego wyczynów, od ludzi z wewnętrznych kręgów. — Wyglądasz na orła, bohaterze! — rzekł Xonar. — Nie musieli mi mówić, że byłeś wodzem w swym kraju, i tak wiem, że jesteś władcą. Lud Thurgańczyków potrzebuje ostrych mieczy i ludzi z żelaza. Hogar idzie na nas i któż to wie, jak potoczy się ta wojna. Piktowie Kana to wielcy wojownicy, a rozpierzchli się, jak ptaki pod uderzeniem wojsk Hogara — skinął głową na Pikta pijącego kobyle mleko. — O tak — głos Pikta był, jak grzechot miecza w pochwie. — Byli jako wilki pośród owiec, to szaleńcy! — Jest w nich takie szaleństwo, że walczą, jak pożar pochłaniający stepowe trawy — przytaknął Xonar. — Jest w nich też magia, która pozwala im wytrwać do końca. Hogar twierdzi, że pochodzi od tego krwawego wodza wszech czasów, Tholdrona. Co więcej, nosi u pasa ten sam miecz, który mityczny Vanir unurzał w krwi wielu królów. Conan wykrzyknął ze zdumienia. Perliste oczy Kana skierowały się na niego. — Widziałem go — mruknął Pikt, unosząc swój puchar. — W jego dłoni był, jak czerwony płomień i z jego pomocą nakarmił ptaki. — Na Croma! Śmierć szła przed jego rumakiem, a trupy zostawały z tyłu. Gdy uderzył, to tak, jakby cała horda uderzyła i nikt nie mógł mu się przeciwstawić. Zaznaczył swą drogę mymi wojownikami zwalonymi w czerwonych rzędach. Zapanowała cisza. Nocny wiatr świstał w wysokich trawach i słychać było odległe dudnienie wozów i nawoływania posterunków. Xonar potrząsnął głową i szarpał brodę swą żelazną dłonią. — Zbierają się szybko. O świcie wszystkie klany Thurgańskie będą w obozie i ruszymy na naszych nieprzyjaciół. Ale w głębi umysłu mam chłodne wątpliwości. Przyjdzie nam walczyć z czymś więcej, niż ze zwykłymi śmiertelnikami. Wszystkie oczy zwróciły się na Conana. Prymitywni ludzie szybko wychwytują wróżby i nadprzyrodzone znaki. Wydawało im się, że przybycie Conana nie jest przypadkiem, lecz tajemne siły zesłały im go na pomoc. Ale Cymeryjczyk powiedział tylko: — Prześpię się teraz. Gdy wyciągnął się na owczych skórach w namiocie Xonara, głębokie wspomnienia przodków znowu zawirowały w jego duszy. Leżał nasłuchując odgłosów obozu nomadów. Wszystkie zdawały się bliskie i znajome: trzask ognisk, woń saganów zjadłem, zapach końskiej skóry i mięsa, szczęk uzd i skrzypienie siodeł, śpiewy i śmiech nomadów. Thurgańczycy, mimo że nie byli związani rasowo z Piktami, stanowili silną podporę ich państwa — byli jego korzeniami i rdzeniem, na północnej granicy. Trzymali się kurczowo tej pierwotnej egzystencji, którą przodkowie Conana porzucili już przed wiekami. Lud Losarthesa był pierwotny, silny i czysty w swym dziewiczym życiu i zasadach. Byli ciasno związani z czystą esencją egzystencji, z nieokrzesaną, krwawą rzeczywistością życia. Gdy zapadał w sen, jego ostatnią myślą było, że pomimo, iż jego lud i tych ludzi dzieliły dziesiątki lat rozwoju, to krew tych nomadów była jego krwią i po latach wędrówek po obcych krajach wrócił wreszcie do domu. A potem zasnął i śnił o tym, że okryty skórami przemierzał zaśnieżone puszcze i góry na wozach ciągniętych przez woły lub na dzikich koniach. Towarzyszyli mu dzicy, niebieskoocy Cymeryjczycy. Razem ryczeli i rąbali w niezliczonych bitwach, w zamglonych, zaginionych światach. Walczyli z ludźmi, zwierzątami, rwącymi potokami, i deptali upadające cywilizacje, które były stare, gdy świat był jeszcze młody. W swych snach podróżował i walczył przez całe zapomniane stulecia. * * * Xonar zakreślił ręką krąg, który objął cały obóz, gdzie kobiety gotowały i naprawiały uprząż, a mężczyźni ostrzyli miecze. — To wszystko moi ludzie. Mogę zebrać siedmiuset wojów, silnych, zdolnych mężczyzn, ani za młodych, ani za starych do walki. Poluje z nami około trzystu Piktów i będą walczyć wraz z nami tak długo, jak starczy im strzał, ale nie możemy na nich polegać, gdy dojdzie do starcia na miecze. Hogar ma dobry tysiąc jeźdźców i pięciuset sprzymierzeńców. — A co z Kanem? — dopytywał się Conan. Xonar pokręcił głową. — Piktowie z klanu Kana są, jak wilki, które tworzą krąg wokół dwóch walczących byków, by pożreć przegranego. Kan poprosił nas o wsparcie, ale rozpoczął bitwę zanim mogliśmy mu pomóc. Uważa, że nic nam nie jest winien. Jego lud odszedł daleko na południe. Czeka, aby popatrzyć, jak będziemy stawać przeciw Vanirom. Ci Piktowie, którzy przy nas trwają, i ci, których Hogar zauroczył i zaciągnął do siebie na służbę, pochodzą z małych, błąkających się klanów. Plemię Kana jest najsilniejsze w tej części stepu. Pomimo przegranej z Vanirami, nadal może wystawić tysiąc jeźdźców. — A więc, na rogi Diabła — warknął Conan — dlaczego nie możesz go przekonać, że jeśli przyłączy się do ciebie, to pokonacie Vanirów? Stary wódz wzruszył ramionami. — Nie ma sensu kłócić się z Piktem. Hogar zaszczepił w nim wielki strach i teraz boi się wyruszyć przeciw temu Vanirowi. A poza tym, nie jestem taki pewien, czy on sam chce mi pomóc. Będzie patrzył, w którą stronę wiatr zawieje. Jeśli wygramy, powróci na swe stare pastwiska. Jeśli wygra Vanir, odejdzie jeszcze dalej na południe, może nawet na pustynie, albo dołączy do Hogara. Wierzy, że Vanir będzie wielkim zdobywcą, jak jego przodek Tholdron, a poza tym zawsze lepiej znaleźć się pod sztandarami zwycięzcy. — A więc czemu sam nie sprzymierzysz się z Hogarem? — Conan uważnie obserwował twarz starego wodza. Ogromna dłoń na drzewcu włóczni zatrzęsła się w gniewie, a oczy Xonara zabłysły. — My, byliśmy władcami tych stepów od niepamiętnych czasów. To stąd wyruszyły hordy zdobywców, by zaludnić świat. Gdy było nas wielu, przepędzaliśmy najeźdźców z powrotem na południowe pustynie. Teraz, gdy jest nas niewielu i jesteśmy słabi, odpowiadamy im tak, jak nasi przodkowie: „Śmierć wam, psie syny!”. Jeśli zacznę paktować z tymi rudymi szakalami, niech serce zgnije mi w piersi! Conan uśmiechnął się twardo i ponuro. — Jest w tobie stal, starcze. Ale przeoczyłeś jedną rzecz: jeśli wygramy, plemię będzie bardzo osłabione, a wtedy Kan może spaść na nas ze swymi szakalami i wyciąć nas. Xonar szarpnął swą brodę. — To prawda, ale cóż mamy począć? Cymeryjczyk wzruszył ramionami. — Jak chcecie walczyć z tymi Vanirami? — Ano tak, jak zawsze: wsiądziemy na konie i pogalopujemy przez step, aż napotkamy ich hordę, a wtedy wydamy okrzyk wojenny, runiemy na nich i wytniemy ich, jak zboże. — A czy oni nie naciągną łuków i nie zestrzelą was z siodeł nim zdołacie ich dopaść? — warknął Conan. — Poleci cała chmura strzał — zgodził się. — Ale Vanirowie nie są tacy, jak Piktowie wolą walkę na miecze. Wypuszczą chmurę strzał, gdy ruszą do ataku, a potem popędzą na nas z nagą stalą. Wojownicy Kana mieli przewagę, dopóki trwał pojedynek na strzały, ale, gdy Vanirowie runęli na nich, nie mogli im dotrzymać pola. Vanirowie są więksi i lepiej uzbrojeni. — Dobrze — mruknął Conan. — Jesteście lepiej zbudowani od Piktów i jesteście wyżsi od Vanirów, więc będziecie równorzędnymi przeciwnikami, a być może będziesz miał nad nimi tę samą przewagę, jaką oni mieli nad ludźmi Kana. Ale wojownicy wasi muszą, jak najszybciej doprowadzić do walki na miecze, jeśli chcą wygrać. — Czy nie zechciałbyś poprowadzić do walki naszych wojsk Conanie? — Będzie to dla mnie zaszczyt walczyć u boku tak dzielnych wojowników, jak Thurgańczycy. — Co nam radzisz? Jak powinniśmy się przygotować do bitwy. — Na początek obejdę obóz i zorientuję się, jaką bronią dysponują przybyłe klany. A ty Xonarze zbierz wszystkich przybyłych wodzów. Gdy wrócę naradzimy się, jaką strategię obrać. Pożegnawszy się z Xonarem, Conan ruszył na obchód obozu. Obozowe ogniska sypały deszczem iskier i dobrze oświetlały teren wokół, więc mimo zapadających ciemności dokładnie obejrzał sobie broń przybyłych wojowników. Po powrocie do namiotu Xonara, zastał go w otoczeniu wodzów. Światła ogniska igrały na jego jasnej brodzie i odbijały się w bystro patrzących oczach. Xonar był stary. Siedemdziesiąt trzy zimy przeszły nad jego lwią głową, a drugie lata wypełniały okrutne wojny i krwawe intrygi. Wciąż miał jednak proste plecy i silne ramiona, a jego głos był głęboki i donośny. Przedstawił Conana, i pokrótce wyjaśnił, że Cymeryjczyk poprowadzi ich do boju. Wodzowie stali obok niego. Wysocy wojownicy o zaprawionych w bojach rękach i wzroku wyostrzonym przez słońce, wiatry i górskie powietrze. Tygrysi książęta w swych bogatych tunikach, zielonych pasach, skórzanych sandałach i szafranowych płaszczach spiętych wspaniałymi, złotymi broszami. Tworzyli szereg orłów wojny — Rogharn, najstarszy syn Xonara, duma całego klanu, wysoki i silny, z dużymi niebieskimi oczami, które nigdy nie były spokojne, ale tańczyły z radości, posępniały ze smutku lub błyszczały z furii. Narghall, młodszy syn Rogharna, gibki, piętnastoletni młodzieniec o złotych lokach i pełnej entuzjazmu twarzy. Widać na niej było napięcie, gdyż młodzieniec po raz pierwszy miał wypróbować swoją rękę w wielkiej grze wojennej. Był tam jeszcze inny członek rodu Rogharna, jego kuzyn — Narghall Tohr, który był tylko kilka lat starszy, ale który był już słusznego wzrostu i w całym klanie był znany ze swego szaleństwa i zręczności we władaniu śmiercionośnym toporem. Ponadto był tam jeszcze Xanthor, książę z zachodniego wybrzeża i jego krewny — Gherax. I Darion z Nenoru, który ze swoimi dzikimi góralami przybył z nad granicy z Cymerią — wysokimi, posępnymi i milczącymi ludźmi. Był także Rotax i Aragorax wódz z Zurii. Karnag, brat wodza Aragoraxa i książę Hemaru, przebywał w namiocie Kana, wodza Piktów. Od zachodu słońca Karnag rozmawiał na osobności z wodzem Piktów i nikt nie wiedział o czym mówili. Wśród wodzów nieobecny był Donagh, drugi syn Xonara. Wraz z grupą wojowników był w polu na zwiadach. Późno w nocy, gdy narada dobiegała końca, powrócił jednak i oświadczył, że Vanirowie zamierzają uderzyć nad ranem. W związku z tym postanowiono nie zwlekać i wyjść im na spotkanie. * * * W mgle jaśniejącego świtu, jak duchy wojownicy formowali szeregi. Groźnie pobrzękiwała broń. Conan wyciągnął swe muskularne ramiona, ziewnął szeroko i wyciągnął wspaniały miecz z pochwy. — To jest dzień, w którym kruki opiją się krwi — powiedział i Rotax przytaknął pogrążony w myślach. — Conanie pomóż mi włożyć tę przeklętą klatkę — powiedział młody wódz. — Zakładam ją przez wzgląd na przepowiednię czarownicy. Ale na wszystkich bogów! Wolałbym walczyć całkowicie nagi! Thurgańczycy ruszyli. Pierwsi szli Caltharowie — jeden z klanów thurgańskich — wielcy, długonodzy mężowie w szafranowych tunikach. Każdy z nich na lewym ramieniu miał okrągłą tarczę z cisowego drzewa spiętego żelaznymi klamrami, a w prawej ręce ściskał śmiercionośny topór. Topór ten różnił się znacznie od ciężkiej broni Vanirów. Caltharowie władali nim jedną ręką i osiągnęli taką wprawę w walce tą bronią, że nikt im nie dorównywał. Ciosem kierował kciuk wyprostowany wzdłuż rękojeści. Żaden z wojowników nie nosił kolczugi, a tylko niektórzy z wodzów, jak Rogharn, nosili, lekkie stalowe hełmy. Na czele Caltharów kroczył Conan. Jego oczy błyszczały i uśmiechał się, jakby szedł na zabawę, a nie na rzeź. Z jednej jego strony szedł Rotax w swoim pancerzu, tuż obok podążał Donagh. Z drugiej strony kroczyło dwóch Narghallów: syn Rogharna i Narghall Tohr, który jedyny wśród Caltharów zawsze szedł do bitwy w pełnej zbroi. Pomimo młodego wieku wyglądał wystarczająco groźnie ze swoją ogorzałą twarzą i chłodnymi, niebieskimi oczami. Miał także spiczastą tarczę. W odróżnieniu od reszty wodzów, którzy przedkładali w bitwie miecze, Narghall Tohr walczył własnoręcznie wykonanym toporem. Jego wprawa we władaniu tą bronią była niesamowita. Tuż za Caltharami szły dwie kompanie pod wodzą Gheraxa. Byli to weterani długich wojen z Aquilończykami. Nosili kolczugi, a na głowach mieli hełmy zdobione końskimi grzywami. Za nimi szli wojownicy z zachodniego wybrzeża dowodzeni przez księcia Xanthora. Trzeci oddział składał się z wojowników z Zurii, dzikich mężczyzn z południa o kudłatych czuprynach. Odziani byli tylko w wilcze skóry. Ich wodzami byli Karnag i Aragorax. Karnag kroczył jakby mu było ciężko na duszy. To przez tę rozmowę z Piktem. Nieco z boku trzech głównych oddziałów maszerowali wysocy, pustynni nomadowie i Piktowie, przed, którymi konno jechał Kan. A przed całą tą hordą, na białym rumaku, jechał stary Xonar. Siwe loki okalały jego sędziwą twarz, a wzrok miał błędny. Dzicy piechurzy patrzyli na niego z zabobonnym lękiem. Wkrótce ujrzeli wojska Vanirów ustawione w szyku bojowym rozciągającym się w szeroki półksiężyc. Conan znał wielu wodzów z Vanaheimu i wiedział, że pośrodku półksiężyca będą stali najsilniejsi wojownicy z Sighurdem i ponurym Hogarem. Z jednej strony stali gwałtowni wojownicy znad zatoki Vanghard, dowodzeni przez posępnego wędrowca, którego imienia nikt nie znał, ale na którego wołano Sverghren. Na drugiej flance stali Vanirowie z Tabhiraz z ich wodzem Halimarem. Thurgańczycy nadciągali równiną rozciągającą się pomiędzy lasami Gottar i górami na wschodzie. W odległości nieco większej niż zasięg strzały z łuku oddziały rozdzieliły się i Thurgańczycy stanęli. Przed nich wyjechał Xonar trzymając w górze topór. — Synowie stepów! — jego głos zabrzmiał, jak dźwięk trąby. — Nie dane jest mi prowadzić was do walki, jak to czyniłem w minionych dniach. Ale mój namiot rozbiłem na tyłach waszych linii. Jeśli uciekniecie, będziecie musieli mnie stratować. Wy nie uciekniecie! Pamiętacie sto lat zniewagi i niesławy! Pamiętacie wasze spalone domy, wyrżnięte rodziny, zgwałcone kobiety i porwane w niewolę dzieci. Pamiętajcie o tym, zanim staniecie przed waszymi gnębicielami! Tylko jeden rozkaz mogę wam wydać — zwyciężcie albo zgińcie! Wojownicy zaczęli wyć, jak wilki, a w górze zatrząsł się las toporów. Xonar pochylił głowę, a twarz mu poszarzała. — Niech mnie odprowadzą do namiotu — szepnął do Conana. — Wiek odebrał mi siły i nie mogę już brać udziału w walce na topory. Ciężki jest mój los. Chodźmy i niech Crom wzmocni twoje ramiona na czas bitwy. Teraz, gdy Xonar wolno odjechał do namiotu w otoczeniu swojej straży, zaciśnięto pasy, wyciągnięto miecze i poprawiono tarcze. Conan pomógł założyć Rotaxowi hełm na głowę i wyszczerzył zęby w uśmiechu widząc rezultat. Młody wódz wyglądał, jak jakiś mityczny, żelazny potwór z cymeryjskiej legendy. Hordy wojowników ruszyły na siebie. Powietrze przeszyły strzały. Nie zatrzymało to jednak żadnej ze stron, Vanirowie uformowali swój ulubiony szyk klinowy z Sighurdem i Hogarem na czele. Ludzie północy kontrastowali z luźnymi liniami na wpół nagich Thurgańczyków. Szli w zwartych szeregach, ze skrzydlatymi hełmami na głowach, długich, sięgających za kolana kolczugach, na których mieli kaftany z wilczej lub niedźwiedziej skóry i getrach z garbowanej, wilczej skóry, które były spięte żelaznymi płytkami. Dźwigali duże tarcze z dębowego drzewa w kształcie prostokąta i długie włócznie. Setki wojowników idących na czele miało długie getry i stalowe rękawice. Wyglądali, jakby od stóp do głów odziani byli w stal. Maszerowali, jak zwarta ściana tarcz, tarcza przy tarczy, a ponad ich szeregami łopotała chorągiew z wizerunkiem czarnego kruka. Do tej pory zawsze przynosiła zwycięstwo Sighurdowi, nawet, jeśli śmiercią opłacał je ten, który ją niósł. Teraz dzierżył ją syn starego Asqhariona. Czuł, że godzina jego śmierci nadchodzi. Ostrze klina tworzyli najsilniejsi wojownicy — z Hogarem w swej matowoniebieskiej zbroi nie tkniętej przez żadne ostrze. Sighurd, wysoki, rudobrody w błyszczącej złotymi łuskami kolczudze. Garfin mający w duszy kpiącego diabła, który powodował, że Garfin śmiał się zawsze nawet w szaleńczej bitwie. Potężnie zbudowani Torstin i Harsmund. Książę Thelstrem wygnany syn króla Vanaheimu. Throghar, Ravenghorn i Thanrad. Przeciwko temu straszliwemu klinowi Thurgańczycy sunęli luźną gromadą, gdyż w pogardzie mieli każdy uporządkowany szyk. Ale Pikt i jego wojownicy nagle skręcili w lewo i zajęli pozycje na niedużym wzniesieniu. Kiedy Conan to zobaczył zaklął półgłosem, a Narghall Tohr warknął: — Zanim wygramy, musimy chronić zarówno nasze czoło, jak i tyły. Nagle z szeregów Vanirów wystąpił Throghar. Błyszczała na nim srebrna zbroja, a czerwone włosy powiewały, jak karmazynowy welon. Wrogie szeregi patrzyły na siebie z entuzjazmem, bowiem w tamtych dniach tylko kilka bitew zaczęło się bez wstępnych pojedynków. — Darion! — krzyknął Throghar podrzucając obnażony miecz tak, że odbijały się od niego promienie słoneczne. — Gdzie jest Darion z Nenoru? Czy ukryłeś się przed walką? — Jestem tutaj łajdaku! — krzyknął wódz górali występując spośród swoich ludzi i odrzucając pochwę miecza. Góral i Vanir spotkali się pośrodku terenu między dwoma wojskami. Darion ostrożny jak wilk na łowach i Throghar lekkomyślnie i porywczo wyskakujący. Jego roztańczone oczy błyszczały w szaleńczym śmiechu. Mimo ostrożności stopa Thurgańczyka poślizgnęła się na kamieniu. Zanim zdołał odzyskać równowagę miecz Throghara pchnął go z okrutną siłą. Ostry szpic przedarł się przez pancerz z łusek i zatonął głęboko w sercu górala. Krzyk radości szalonego Vanira zmienił się w okropne sapnięcie, mimo że Darion z Nenoru zgiął się padając, ciął po raz ostatni i rozłupał czaszkę Vanirowi. Na ziemię padli razem. Gromki ryk uniósł się pod niebiosa i dwie armie potoczyły się ku sobie, jak fale przypływu. Kiedy się zderzyły, padły pierwsze ciosy w bitwie. Nie było strategicznych manewrów, szarży jazdy, ani sypiących się strzał. Tysiące ludzi walczyło pieszo, ręka w rękę, człowiek przeciwko człowiekowi. Zabijali i umierali w krwawym zamęcie. Bitwa była zderzeniem fal włóczni i toporów. Pierwsi z Vanirami starli się Caltharowie. Oba szeregi zachwiały się pod wpływem uderzenia. Gardłowy ryk Vanirów zmierzył się z krzykami Thurgańczyków, a włócznie Północy błyszczały pośród toporów Południa. W największym gąszczu bitwy potężne ciało Conana unosiło się i opadało, gdy ciął na prawo i lewo kładąc ludzi pokotem, jak kukurydzę. Żadna tarcza ani hełm nie mogły się oprzeć jego straszliwym uderzeniom. Za nim postępowali wojownicy tnąc i wrzeszcząc, jak diabły. Przeciwko zwartym szykom Vanirów walczyli wojownicy z Zurii. „Pustynni Ludzie” i ich piktyjscy sprzymierzeńcy spadli mściwie na Vanirów z Tabhiraz. Żelazne szeregi ugięły się i wymieszały. Conan walcząc u boku Rotaxa uśmiechał się okrutnie, ciął tłum ociekającym krwią mieczem, a wzrokiem szukał Ravenghorna wśród gąszczu włóczni. Ale w tym wściekłym, bitewnym wirze, kiedy twarze pojawiały się i zaraz znikały, trudno było odszukać pojedynczego człowieka. Z początku oba szeregi nie ustępowały sobie ani na krok. Mięśnie nóg napięte, wyprężona pierś przy piersi, warczeli i rąbali, tarcza twardo uderzała o tarczę. W górę i w dół poruszały się całe szeregi ostrzy błyszcząc i lśniąc, jak bryzgi morza w słońcu. Ryk bitewny wypłoszył kruki, które zaczęły krążyć w górze, jak Valkirie. Później, kiedy ludzie nie mogli dłużej ustać w miejscu, szeregi zaczęły się cofać lub przeć naprzód. Vanirowie z Tabhiraz cofnęli się przed gwałtownym atakiem klanów thurgańskich i ich piktyjskich sprzymierzeńców. Ustępowali krok po kroku klnąc swego wodza, który z mieczem w dłoni walczył pieszo na czele szeregów. Ale na drugiej flance Vanirowie pod wodzą strasznego Sverghrena wytrzymali pierwszy straszliwy atak thurgańskich plemion. Wprawdzie ich szeregi początkowo zachwiały się, ale teraz dzicy ludzie w wilczych skórach padali niczym żęte zboże pod ciosami vanirskich włóczni i toporów. W centrum bitwa była najbardziej zawzięta. Żelazny klin Vanirów wytrzymał. Na te pancerne szeregi Caltharowie na próżno rzucali swoje pół nagie ciała. Okropna sterta zwłok układała się w pierścień, jak rafa, gdy Hogar i Sighurd zaczęli wolno, ale stanowczo zyskiwać przewagę. W nieugiętym marszu wdzierali się coraz głębiej w luźną formację Thurgańczyków. Ale w najważniejszym miejscu Thurgańczycy utrzymywali szyk i przeważali. Tam, w centrum o kształcie ostrza topora, walczył Conan i inni wodzowie. Wielki Cymeryjczyk spływał krwią z licznych cięć na rękach i nogach, ale jego ciężki miecz błyszczał przy uderzeniach i rozdzielał śmierć wśród wrogów. Wodzowie po obu jego stronach nie byli gorsi. Conan zawzięcie usiłował przedrzeć się przez tłum i dotrzeć do Sighurda. Dojrzał rosłego wojownika w gąszczu głów i włóczni. Vanir rozdzielał ciosy z siłą uderzającego pioruna i ten widok doprowadził Cymeryjczyka do szału. Nie mógł jednak przedrzeć się do niego. — Wojownicy cofnęli się — wysapał Rotax próbując strząsnąć pot zalewający mu oczy. Młody wódz był nietknięty. Włócznie i topory kruszyły się o jego hełm lub ześlizgiwały się po starożytnym pancerzu, ale Rotax nieprzyzwyczajony do zbroi czuł się, jak skuty łańcuchem wilk. Conan rzucił jedno szybkie spojrzenie. Rozwścieczeni „pustynni ludzie” wolno cofali się, szukając stopami ziemi nie zlanej krwią. Nie mogli powstrzymać posuwających się naprzód, odzianych w kolczugi Vanirów. Tamci też padali wzdłuż całej linii walki, ale dzięki zwartym szeregom i sile parcia naprzód, brnęli przez krwawe fale śmierci i umierali. — Narghall! — wysapał Conan ścierając krew z oczu. — Zostaw walkę i śpiesz do Kana! Niech atakuje, na Croma! Ale szaleństwo rzezi opanowało Tohra. Piana ciekła mu z ust, a oczy miał, jak szaleniec. — Do diabła z Piktem! — krzyknął rozłupując rudowłosą czaszkę uderzeniem będącym, jak rąbnięcie łapy tygrysa. — Donagh! — krzyknął Conan i pociągnął za ramię Thurgańczyka do tyłu. — Przedrzyj się do Kana, potrzebujemy jego wsparcia. Donagh niechętnie oddalił się od centrum bitwy i zaczął torować sobie drogę tysiącami uderzeń. Przez chwiejące się morze ostrzy i hełmów dojrzał wyniosłą postać Sighurda i jego wodzów. Stada kruków krążyły nad nimi, a ich świszczące miecze kładły ludzi, jak żniwiarz kładzie pszenicę. Po wyrwaniu się z tłoku Donagh pobiegł szybko wzdłuż walczących szeregów, aż dotarł do wzniesienia. Stali tam Piktowie. Spięci i dygocący, jak polujące psy gończe, ściskali broń i patrzyli z podnieceniem na swego wodza. Kan stał z boku i obserwował bitwę posępnym wzrokiem. Jego lwia głowa kiwała się, a palce mierzwiły złocistą brodę. — Kanie — powiedział Donagh bez ogródek — Conan prosi, byś przyśpieszył swój atak, gdyż ścisk jest wielki i Thurgańczycy znaleźli się w okrążeniu. Donagh miał nikłe pojęcie o chaotycznej walce toczącej się w duszy Kana. Pikt miał krwawe wizje bogactwa, siły, władania nad całymi stepami. Balansował pomiędzy haniebnym wstydem, a zdradą. Popatrzył na pole w miejscu, gdzie wśród włóczni wyrastała chorągiew jego siostrzeńca Karnaga. Wzdrygnął się, ale potrząsnął głową. — Nie, jeszcze nie pora. Zaatakuję, gdy nadejdzie czas. Przez chwilę Pikt i Thurgańczyk patrzyli sobie w oczy, a potem Kan spuścił wzrok. Donagh odwrócił się bez słowa i zbiegł ze stoku. Kiedy biegł, zobaczył, że napór Gheraxa i jego ludzi został powstrzymany. Halimar szalał, własnoręcznie ściął księcia Xanthora. Przypadkowe pchnięcie włócznią zraniło Halimara i teraz ludzie z Tabhiraz musieli się mocno trzymać, by powstrzymać napór pustynnych klanów i piktyjskich wojowników. Tam, gdzie walczyli Caltharowie, bitwa była najbardziej zacięta. Donagh dopadł Conana w środku rzezi. — Kan mówi, że zaatakuje, gdy nadejdzie czas. — Niech piekło pochłonie jego duszę! — krzyknął Tohr. — Zostaliśmy zdradzeni. Niebieskie oczy Conana zapłonęły. — A więc na Croma! — krzyknął. — Atakujemy i gińmy! Ten krzyk pobudził walczących mężczyzn. Thurgańczyków ogarnęła ślepa furia i spowodowała desperację. Ich szeregi zwarły się i donośny krzyk przetoczył się nad bitewnym polem. Teraz, gdy Conan ruszył naprzód, pozbawionych nadziei Thurgańczyków opanowała krwiożercza pasja. Bliskość przeznaczenia obudziła w nich szał i rzucili się do ostatniego ataku waląc w ścianę tarcz, które zachwiały się i runęły. Żadna ludzka siła nie mogłaby się oprzeć tak gwałtownemu atakowi. Conan i pozostali wodzowie nie mieli już nadziei na zwycięstwo, czy chociażby przeżycie. Zdesperowani walczyli, jak ranne tygrysy. Wypełniała ich wściekłość. Odcinali kończyny, roztrzaskiwali czaszki, rozcinali piersi i barki. Tuż za Conanem błyskał topór Tohra, a także miecz Rotaxa i innych wodzów. Pod tym potokiem stali, żelazne szeregi cofnęły się i załamały, przez wyrwę wdarli się oszalali Thurgańczycy. Formacja tarcz zniknęła. W tym samym momencie dzicy mężowie z Zurii rzucili się w desperackim ataku na Vanirów. Aragorax i Sverghren padli jednocześnie, i Vanirowie zaczęli cofać się, walcząc o każdy skrawek ziemi. Na całym polu bitwy walczyła masa wojowników, którzy nie trzymali się żadnego szyku. Przedzierając się przez zwał martwych, porąbanych Caltharów Conan dotarł ostatecznie do Sighurda. Za Vanirem stał syn ponurego Asqhariona trzymający książęcy sztandar z wizerunkiem kruka. Syn Asqhariona padł od jednego uderzenia Conana. Sighurd obrócił się, a jego miecz rozdarł tunikę i ranił pierść Conana, Vanir ciął z taką pasją w tarczę Cymeryjczyka, że aż zatoczył się do tyłu. Torstin schylił się po chorągiew, ale jeszcze jej nie podniósł, kiedy Narghall Tohr przedarł się i wbił mu topór w czaszkę aż po zęby. Sighurd, widząc, jak chorągiew pada, jeszcze raz uderzył, z taką siłą, że jego miecz przegrył hełm . Krew popłynęła strumieniem po twarzy Conana, który zachwiał się, ale zanim Sighurd zdążył ponownie uderzyć, topór Tohra polizał go, jak błyśniecie światła. Tarcza, którą Vanir się zasłonił, roztrzaskana spadła mu z ramienia i Sighurd cofnął się nie chcąc walczyć przeciwko śmiertelnemu toporowi. W stronę wodzów rzucili się w szalonym pośpiechu wojownicy. — Thorstein! — krzyknął Sighurd. — Podnieś chorągiew! — Nie dotykaj jej! — wrzasnął Harsmund. — Kto ją podnosi, umiera! Gdy to mówił, miecz Rotaxa strzaskał mu czaszkę. — Garfin! — krzyknął zdesperowany Sighurd. — Weź chorągiew! — Do diabła, sam ją sobie weź! — odparł Garfin. — To koniec nas wszystkich! — Tchórze! — ryknął i chwycił chorągiew próbując ukryć ją pod płaszczem. W jego kierunku, zakrwawiony, z błyszczącymi oczami przedzierał się Conan. Sighurd zbyt późno uniósł miecz. Broń trzymana przez Cymeryjczyka w prawej ręce rozszczepiła hełm Vanira i przecięła rzemienie, które go przytrzymywały. Hełm spadł na ziemię. Drugi, krótki miecz, który Cymeryjczyk trzymał w lewej ręce, uderzył zaraz po pierwszym ciosie i rozwalił głowę Vanira. Sighurd padł owinięty w pokrwawioną chorągiew. Rozległ się głośny ryk i Thurgańczycy zdwoili siłę swojego uderzenia. Zbroje Vanirów nie mogły już ich ochronić przed błyszczącymi w słońcu toporami. Rozlatywały się dębowe tarcze i rogate hełmy. Ale mimo to Vanirowie nie załamali się. Conan starał się teraz dotrzeć do Hogara, ale Vanir widział śmierć Sighurda. Świat Hogara rozpadał się. Nawet jego osławiona kolczuga zawiodła go. Była już w strząpach, ale wciąż chroniła swego właściciela. Cofnął się przed atakiem Conana. W ścisku, jakiś topór rozwalił hełm Cymeryjczyka powalając go jednocześnie na kolana. Uderzenie zamroczyło go nawet na moment. Jednak miecz Rotaxa zataczał śmiercionośne kręgi nad klęczącym Cymeryjczykiem i po chwili, zataczając się, Conan wstał. Nacisk zelżał, gdy Tohr, Conan i młody Narghall przesunęli się do przodu rąbiąc i dźgając. Rotax oszalały w gorączce bitwy zerwał swój hełm i odrzucił go na bok. Następnie zdarł pancerz. — Niech diabeł weźmie taką klatkę! — krzyknął łapiąc chwiejącego się Cymeryjczyka. Podtrzymał go, ale podbiegł Thorstein i wbił swoją włócznię w bok Rotaxa. Młody wódz zatoczył się i padł u stóp Conana. Donagh skoczył naprzód i odciął głowę Thorsteina. Stało się to tak nagle, że wirująca w powietrzu, w karmazynowym deszczu głowa wciąż się szeroko uśmiechała. Conan odpędził ciemności sprzed swoich oczu. — Rotax! — krzyknął straszliwym głosem padając na kolana przy swoim przyjacielu. Uniósł jego głowę. — Conan! — szepnął Rotax, ale jego oczy były już szkliste. Spomiędzy warg wypłynęła mu krew i zwiotczał w ramionach Cymeryjczyka, który skoczył na nogi z demonicznym okrzykiem. Rzucił się W tłum Yanirów, a jego ludzie ruszyli za nim. Na wzgórzu, Kan krzyczał dzieląc się z wiatrem swoimi wątpliwościami. Spiskował tak samo, jak Hogar. Chciał stać na uboczu, dopóki obie armie nie potną się na kawałki. Wtedy zawładnąłby całym północnym Pustkowiem Piktów, uprzednio wciągając Vanirów w pułapkę. — Atakujemy i gińmy! — krzyknął wyciągając miecz, i Piktowie zaczęli ujadać, jak polująca sfora. Runęli w dół, na pole bitwy. Pod uderzeniem nowych sił załamał się pochód Vanirów. Desperacko atakowani Vanirowie odrywali się pojedynczo lub grupami. Usiłowali przedrzeć się do zatoki, gdzie stały zakotwiczone ich okręty. Ale Piktowie wyrzynali ich w trakcie odwrotu, a okręty stały daleko, gdyż nastąpił przypływ. Cały dzień trwała okrutna bitwa. Wszyscy patrzyli na zachodzące słońce, ponieważ wydawało się, że upłynęła zaledwie godzina od momentu, gdy zwarły się pierwsze szeregi. Pierzchający Vanirowie kierowali się również ku rzece, a Thurgańczycy wskakiwali za nimi do wody, by ich pojmać. Pomiędzy walczącymi i uciekającymi grupami Vanirów znajdowali się thurgańscy wodzowie. Młody Narghall oddzielony był od Conana przez klany Tabhiraz i nie mógł się przedrzeć, dopóki Tohr nie rzucił się, jak oszalała bestia w zgrupowanie wrogów i nie zadał śmiertelnego uderzenia Halimarowi. Cymeryjczyk oszalały od zapachu krwi słaniał się ze zmęczenia i utraty krwi. Nacierał na grupę Vanirów, którzy ramię w ramię opierali się zwycięzcom. Ich przywódcą był Thanrad, który, gdy dojrzał Cymeryjczyka, ruszył wściekły w jego stronę. Conan był zbyt zmęczony, by parować ciosy. Wypuścił więc miecz i rzucił się na Vanira powalając go na ziemię. Upadając Thanrad wypuścił z rąk miecz. Obaj go chwycili, ale Conan za rękojeść, a Vanir za ostrze. Cymeryjczyk wyrwał broń z ręki przeciwnika, rozcinając mu przy tym nerwy i mięśnie. Następnie przyłożył ostrze do piersi Thanrada i z całych sił pchnął. Umierając Vanir wyciągnął sztylet, ale siły opuszczały go za szybko i jego ramię opadło bezwładnie. Teraz już wszyscy Vanirowie uciekali. Conan przeszedł nad ciałem Thanrada i ruszył wśród umierających i uciekających, szukając wzrokiem Ravenghorna. Odrzucił potrzaskaną przez topory tarczę. Jego szeroka pierś krwawiła w wielu miejscach, a głowę przed ostrzem miecza uratowała tylko kudłata czupryna. Włócznia drasnęła go w udo, ale rozgorączkowany prawie nie czuł ran. Słaba dłoń chwyciła go za kolano, gdy potykając się szedł pośród zwłok mężczyzn odzianych w wilcze skóry i pancerze. Schylił głowę i zobaczył Karnaga, siostrzeńca Kana. Oczy wodza stawały się szkliste w obliczu nadchodzącej śmierci. Conan uniósł jego głowę. Uśmiech wykrzywił sine wargi umierającego. — Słyszałem wojenny okrzyk Piktów — wyszeptał. — Kan nie mógł nas zdradzić. Nie mógłby nie stanąć do zwycięstwa. Gdy Karnag skonał, Conan wstał i dojrzał znajomą sylwetkę. Ravenghorn przedarł się przez tłum i teraz samotnie, szybko uciekał, ale nie w stronę morza, czy rzeki, gdzie jego towarzysze ginęli od thurgańskich toporów, ale w kierunku lasu Gottar. Conan rzucił się za nim popędzany przez nienawiść. Ravenghorn go dojrzał i odwrócił się z wściekłością. Gdy Conan doskoczył bliżej, Vanir ścisnął oburącz drzewce swojej włóczni i pchnął gwałtownie. Jednak ostrze ześlizgnęło się po stalowej obręczy opasującej szyję Cymeryjczyka. Nisko pochylony Conan pchnął z całych sił mieczem i potężne ostrze przeszło przez potrzaskaną kolczugę Ravenghorna. Wnętrzności Vanira wypłynęły na ziemię. Conan rozejrzał się i zorientował, że pościg zaprowadził go prawie do namiotu rozbitego niedaleko pola bitwy. Zobaczył stojącego przed namiotem Xonara. Wiatr rozwiewał siwe włosy króla, któremu towarzyszył tylko jeden człowiek. Conan podbiegł. — Jakie przynosisz wieści, żołnierzu? — spytał Xonar. — Rudowłose psy uciekają — odpowiedział — ale Rotax padł. — Przynosisz złe wieści. Pustkowie już nigdy nie będzie miało takiego wodza, jak on. — Gdzie twoja straż, panie? — Dołączyli do pogoni. — Pozwól, że zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce. Wokół pełno zbiegów. Xonar przecząco potrząsnął głową. — Nie. Wiem, że nie opuszczę tego miejsca żywy. Zeszłej nocy czarownica powiedziała mi, że dzisiaj zginę. Jaki pożytek z tego, że przeżyję Rotaxa i innych wodzów? Nagle człowiek towarzyszący Xonarowi krzyknął: — Jesteśmy zgubieni! Odziani w stal wojownicy idą na nas. — Uzbrojeni Vanirowie — stwierdził Conan odwracając się. Xonar wyciągnął swój ciężki miecz. Powoli zbliżała się do nich grupa umazanych krwią wojowników. Prowadzili ich Hogar i książę Thelstrem. Ich osławione kolczugi wisiały w strzępach, a miecze były wyszczerbione i ociekały krwią. Hogar z daleka dostrzegł namiot i postanowił zamordować Xonara. Jego dusza oszalała ze wstydu i wściekłości. Teraz był gotów poświęcić życie, byleby się zemścić. Rzucił się w kierunku Thurgańczyka, a za nim Thelstrem. Conan skoczył stając im na drodze, ale Hogar ominął go zostawiając księciu, a sam znalazł się przed Xonarem. Conan chwycił jedną ręką ostrze Thelstrema i zadał jedno, straszliwe pchnięcie, które przeszło przez kolczugę, jak przez papier i strzaskało mu kręgosłup. Potem skoczył do tyłu, by chronić Xonara. Kiedy się odwrócił, dostrzegł, jak Hogar paruje uderzenie Xonara i zatapia miecz w jego piersi. Thurgańczyk padł na jedno kolano i machnął mieczem przecinając mięso i kości, i odcinając przeciwnikowi obie nogi. Tryumfalny okrzyk zmienił się w ustach Vanira na upiorny jęk. Hogar przewrócił się w karmazynową kałużę. Wił się przez chwilę konwulsyjnie, aż wreszcie znieruchomiał. Conan rozejrzał się oszołomiony. Wojownicy towarzyszący Hogarowi uciekli, a wokół namiotu skupili się Thurganczycy. Okrzyki radości wznoszone przez bohaterów mieszały się z wrzaskami dobiegającymi z nad rzeki, gdzie wciąż jeszcze walczyły hordy. Thurgańczycy nieśli w stronę namiotu ciało Rotaxa. Zmęczeni, okrwawieni mężczyźni szli wolno ze spuszczonymi głowami. Za noszami, na których niesiono ciało księcia szli inni, taszcząc swych poległych towarzyszy. Na innych niesiono ciała Narghalla — syna Rogharna, Dariona z Nenoru, Karnaga i Aragoraxa — zachodnich wodzów, księcia Xanthora. Pomiędzy nimi szła czarownica, a złote włosy opadały jej na piersi. Wojownicy położyli nosze i zebrali się zmęczeni i milczący wokół ciała Xonara. Patrzyli na wodza, a ich zmysły przytępione były niedawną walką. Wrzask bitwy zamierał, gdy zachodzące słońce skąpało podeptane pole różowym światłem. Padło tysiące wojowników, a wraz z nimi większość Thurgańskich wodzów. Jednakże przeszło dwa razy więcej Vanirów leżało rozciągniętych na przesiąkniętej krwią ziemi. Potęga rudowłosych najeźdźców została załamana. Na tej dzikiej równinie zakończony został marsz Hogara ku wielkiemu imperium. Conan szedł wolno w stronę rzeki odczuwając już ból, jaki sprawiały mu rany. Natknął się na Narghalla Tohra. Szaleństwo bitwy już go opuściło i jego śniada twarz znów była nieprzenikniona. Od stóp do głowy cały był schlapany krwią. — Moje serce jest przygnębione z powodu śmierci tylu wodzów, ale w głowie mieszają mi się zdumienie i chwała. Kiedy znowu wygramy taką bitwę? To była uczta dla królów, morze zabitych… Jego głos zamarł. Stał z głową odrzuconą do tyłu i wpatrywał się w zachmurzone niebo. Słońce tonęło w ciemnym oceanie purpury. Na tle krwistego zachodu słońca przetaczały się wielkie chmury zbijające się w olbrzymią gromadę. Dmuchał w nie ostry, zimny wiatr. W powietrzu pojawiły się pierwsze płatki śniegu. Gdy ponownie spojrzał na równinę i Conana, Cymeryjczyk był już daleko od pola bitwy i powoli oddalał się kierując na wschód. Robert E. Howard GOŁĘBIE Z PIEKIEŁ 1. GWIZD W MROKU Griswell obudził się nagle, a każdy jego nerw drżał przeczuciem nadciągającego niebezpieczeństwa. Potoczył wokoło błędnym wzrokiem, nie mogąc sobie przypomnieć gdzie jest, ani co tutaj robi. Światło księżyca przebijało się przez zakurzone okna, a wielki, pusty pokój z wysokim sufitem i ziejącym czernią kominkiem, zdawał się obcy i upiorny. Otrząsając się z pajęczyn snu, przypomniał sobie, gdzie jest, i jak się tu znalazł. Obrócił głowę i spojrzał na swego towarzysza śpiącego koło drzwi. W mroku skąpo rozjaśnionym przez księżyc, John Branner był zamazanym pękatym kształtem. Griswell spróbował przypomnieć sobie co go rozbudziło. Nie było słychać żadnego dźwięku wewnątrz domu, ani na zewnątrz, oprócz grobowego pohukiwania sowy, gdzieś w sosnowych lasach. Nagle coś zaczęło mu się kojarzyć. To był sen, zmora nocna tak pełna grozy, że aż go obudziła. Wspomnienie wróciło, ostro rysując ohydną wizję. Czy to na pewno był sen? Z całą pewnością, ale był tak dziwnie powiązany z ostatnimi wydarzeniami, że trudno było powiedzieć, gdzie kończyła się rzeczywistość, a zaczynała fantazja. Śniąc, przeżywał szczegółowo jeszcze raz ostatnie godziny na jawie. Sen zaczął się nagle, kiedy zobaczyli z Johnem Brannerem dom, w którym teraz leżeli. Przyjechali klekocąc i podskakując, starą, zarośniętą i nierówną drogą wiodącą poprzez sosnowe bory, podróżowali z Johnem daleko od swego domu w Nowej Anglii w poszukiwaniu wakacyjnej przygody. Zobaczyli ten stary dom z balustradami i galeryjkami wznoszący się pośród chwastów i krzewów, w chwili, gdy słońce zachodziło za nim. Zawładnął ich wyobraźnią, gdy tak stał czarny, sztywny i posępny na tle bladego zachodu odgrodzonego czarnymi sosnami. Byli zmęczeni, mieli dosyć trwającego cały dzień podrygiwania i trzęsienia na leśnych drogach. Stary opuszczony dom poruszył ich wyobraźnię swą przedwojenną świetnością i ostatecznym upadkiem. Zostawili samochód przy wyboistej drodze, i kiedy szli krętą ścieżką wysypaną tłuczoną cegłą, prawie zagubioną w plątaninie poszycia, roztrzepotane, pierzaste stado gołębi poderwało się z balustrad i odleciało z niskim łopotem skrzydeł. Dębowe drzwi wisiały na zniszczonych zawiasach. Kurz zalegał na podłodze szerokiego, mrocznego holu, na szerokich stopniach schodów. Podeszli do drzwi naprzeciwko podestu i weszli do dużego pokoju. Był on pusty, zakurzony, z gęstymi pajęczynami w rogach. Kurz pokrywał grubą warstwą popioły na kominku. Pomyśleli o zebraniu drewna i rozpaleniu ognia, ale zrezygnowali z tego. Gdy słońce zaszło, szybko zapadł zmrok. Gęsty, czarny, absolutny mrok lasów sosnowych. Wiedzieli, że grzechotniki i miedzianki trafiają się często w lasach Południa i nie chcieli szukać opału po omacku w tych ciemnościach. Pożywili się skromnie czymś z puszki, potem zawinęli się w koce rozłożone przed pustym kominkiem i natychmiast zasnęli. Część tego przyśniła się Griswellowi. Znowu zobaczył posępny dom wyłaniający się na tle krwawego zachodu; znowu ujrzał lot gołębi, gdy szli z Brannerem zniszczoną dróżką. Zobaczył ciemny pokój, w którym teraz leżeli, oraz dwa kształty, które były nim i jego towarzyszem, leżące zawinięte w koce na brudnej podłodze. Od tego momentu jego sen zmienił się, opuścił świat rzeczywisty i zabarwił się strachem. Zaglądał do niewyraźnego, ciemnego pokoju oświetlonego szarym światłem księżyca, które sączyło się z jakiegoś niewidocznego źródła. W pokoju tym nie było okna. Ale w tym szarym świetle dostrzegł trzy milczące kształty, które wisiały rzędem, a ich widok i bezruch wywołały w jego duszy chłód przerażenia. Nie słyszał żadnego dźwięku, ani słowa, ale wyczuwał obecność strachu i obłędu kulącego się w ciemnym kącie… Nagle znalazł się w brudnym pokoju o wysokim suficie, przed wielkim kominkiem. Leżał zawinięty w koce, patrząc poprzez mroczne drzwi i ciemny hol. Wpatrywał się w miejsce, gdzie promień księżyca padał na schody, jakieś siedem stopni powyżej podestu. Na schodach coś było. Jakiś skulony, zniekształcony cień, który nie wchodził w pełni w światło promienia. Ale mroczna, żółta plama, która mogła być twarzą, obrócona była w jego stronę, tak, jakby coś przykucnęło na schodach obserwując go i jego towarzysza. Lodowaty strach schwycił go za serce i właśnie wtedy się obudził, o ile w ogóle spał. Zamrugał oczami. Promień księżyca padał na schody, tak, jak mu się to śniło, ale nie kryła się tam żadna postać. Jego ciało wciąż kurczyło się ze strachu, jaki sen, czy wizja wywołały w nim; czuł jakby nogi miał zanurzone w lodowatej wodzie. Odruchowo sięgnął, żeby obudzić swego towarzysza, gdy nagły dźwięk sparaliżował go. Piętro wyżej ktoś gwizdał. Gwizd wznosił się słodko i tajemniczo, nie była to żadna melodia, ale był i tak przenikliwy i melodyjny. Taki dźwięk w opuszczonym domu był wystarczająco alarmujący; ale Griswella zmroziło coś więcej niż strach przed fizyczną obecnością gościa. Sam nie potrafił określić przerażenia, które go ogarnęło. Koce Brannera poruszyły się i Griswell zobaczył, że ten siedzi sztywno. Jego postać odcinała się ciemno w mroku, głowa obróciła się w stronę schodów, jakby bacznie nasłuchiwał. Niezwykle słodkie i niesamowite zło zrodziło ten osobliwy gwizd. — John — wyszeptał Griswell suchymi ustami. Chciał krzyknąć — powiedzieć Brannerowi, że ktoś jest na górze, ktoś, kto ma wrogie zamiary, że muszą natychmiast uciekać z tego domu. Ale głos zamarł mu sucho w gardle. Branner wstał. Buty zabębniły o podłogę, gdy ruszył w stronę drzwi. Wolno wszedł do holu i ruszył w stronę podestu mieszając się z cieniami, które okalały schody czernią. Griswell leżał nie mogąc się ruszyć. Zdumienie kłębiło mu się w umyśle. Kto gwizdał na górze? Griswell zobaczył, jak Branner mija miejsce oświetlone księżycem, jak jego głowa podnosi się do góry, jak gdyby patrzył na coś nad schodami, czego Griswell nie mógł zobaczyć. Twarz miał, jak lunatyk. Przeszedł przez promień światła i zniknął Griswellowi z oczu, gdy ten próbował krzyknąć do niego by wracał. Z ust wyrwał mu się tylko upiorny szept. Gwizdanie przycichło, zamarło. Griswell słyszał, jak schody trzeszczą pod równymi krokami Brannera. Dotarł teraz do korytarza na piętrze, a Griswell słyszał, jak jego kroki przesuwają się wzdłuż holu. Nagle kroki ucichły, a cała noc zdawała się powstrzymywać oddech. Wtedy okropny krzyk rozdarł ciszę, a Griswell poderwał się odpowiadając krzykiem. Dziwny paraliż, który go trzymał uprzednio, zniknął. Ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się. Znowu odezwały się kroki. Branner wracał. Nie biegł. Kroki były jeszcze bardziej pewne i równe niż przedtem. Znowu zaskrzypiały schody. Ręka sunąca po omacku wzdłuż balustrady wsunęła się w promień światła; wtedy kolejny okropny dreszcz przeszył Griswella, który zobaczył, że druga dłoń ściska siekierę — siekierę, która ociekała czarno. Czy to Branner schodził na dół? Tak! Postać weszła w światło księżyca i Griswell ją rozpoznał. Zobaczył twarz Brannera i z ust wyrwał mu się krzyk. W twarzy Brannera nie było kropli krwi. Wyglądał jak trup. Krew spływała po niej dużymi, ciemnymi kroplami. Oczy miał szklane i wilgotne, a krew płynęła z głębokiego rozcięcia, które biegło przez czubek głowy! Griswell nie pamiętał, jak wyrwał się z tego przeklętego domu. Zachował tylko jakieś szalone, pomieszane wrażenie, że uciekając roztrzaskał zasnute pajęczyną okno, gnał ślepo potykając się na zachwaszczonym trawniku i mamrotał oszalały z przerażenia. Zobaczył czarną ścianę sosen i księżyc w krwistoczerwonej mgiełce, w czym nie było śladu logiki i normalności. Doszedł trochę do siebie, gdy zobaczył samochód zaparkowany przy drodze. W świecie ogarniętym nagłym szaleństwem, było to coś prozaicznie rzeczywistego; ale gdy sięgnął do drzwiczek, zabrzmiał mu w uszach suchy, mrożący krew żyłach szelest i odskoczył od falującego kształtu, który wychynął ze swych łuszczących się zwojów na miejscu kierowcy i zasyczał na niego, wysuwając w świtle księżyca rozwidlony język. Ze szlochem przerażenia obrócił się i zaczął uciekać drogą, niczym człowiek uciekający w marze sennej. Biegł bez celu. Jego zdrętwiały umysł nie był zdolny do żadnej świadomej myśli. Po prostu podporządkował się prymitywnemu, ślepemu nakazowi, aby biec, biec aż do utraty tchu. Czarne ściany sosen ciągnęły się bez końca; zdawało mu się, że nigdzie nie dotrze. Ale teraz jakiś dźwięk przedarł się przez mgłę strachu — stały, nieubłagany tupot z tyłu. Odwrócił głowę i zobaczył coś sadzącego za nim susami — wilk czy pies, nie mógł tego powiedzieć, ale oczy tego czegoś jarzyły się, jak kule zielonego światła. Sapiąc przyśpieszył biegu, zachwiał się na zakręcie i usłyszał końskie parsknięcie; zobaczył, jak koń staje dęba i usłyszał, jak jeździec klnie. W jego wzniesionej ręce błysnęła stal. Potknął się i upadł chwytając za strzemię. — Na litość Boską, pomocy! — wyrzucił bez tchu. — To coś! Zabiło Brannera, goni mnie! Patrz! Dwie ogniste kule płonęły na skraju zarośli na zakręcie. Jeździec znowu zaklął, a po klątwie rozległ się kilkakrotnie trzask jego sześciostrzałowca. Błysk wystrzału zniknął, a jeździec wyrwał strzemię z objęć Griswella, spiął konia i rzucił się w stronę zakrętu. Griswell zachwiał się, drżał na całym ciele. Jeździec zniknął z pola widzenia tylko na moment, po chwili wrócił galopem. — Zwiał. Wydaje mi się, że to był szary wilk, ale nie słyszałem, żeby gonił kiedyś człowieka. Wiesz pan co to było? Griswell mógł tylko słabo potrząsnąć głową. Jeździec, ostro zarysowany światłem księżyca, patrzył na niego z góry, wciąż trzymając w ręku dymiący pistolet. Był to dobrze zbudowany mężczyzna, średniego wzrostu, a jego szeroki kapelusz plantatora i buty oznaczały, że jest to ktoś miejscowy, tak, jak ubiór Griswella zdradzał obcego. — A tak w ogóle, to o co tu chodzi? — Nie wiem — odparł Griswell beznadziejnie. — Nazywam się Griswell. John Branner, mój przyjaciel, który podróżuje ze mną i ja zatrzymaliśmy się na noc w opuszczonym domu. Coś… — na samo wspomnienie zakrztusił się z przerażenia i krzyknął. — Boże! Ja chyba oszalałem! Coś przyszło i patrzyło ponad balustradą schodów, to coś miało żółtą twarz! Myślałem, że to mi się śni, ale to musiało być na prawdę. Potem ktoś zaczął gwizdać na piętrze i Branner wstał, i poszedł na górę, jakby spał albo był zahipnotyzowany. Słyszałem, jak krzyknął, albo ktoś krzyknął; potem wrócił na dół z okrwawioną siekierą w ręku, panie, na rany Boskie, on nie żył! Jego go głowa była rozcięta na pół. Widziałem jego mózg i krew cieknącą mu po twarzy, a twarz miał, jak trup. Ale zszedł po schodach! Bóg mi świadkiem, John Branner został zamordowany tam na górze, a potem jego martwe ciało zeszło po schodach z siekierą, żeby mnie zabić! Jeździec nie odpowiedział; siedział na koniu, jak posąg na tle gwiazd, a Griswell nie mógł odgadnąć wyrazu jego twarzy ocienionej rondem kapelusza. — Myśli pan, że zwariowałem — rzekł beznadziejnie. — Może i tak. — Nie wiem co mam myśleć — odparł jeździec. — Gdyby to nie był stary dwór Blassenvillów, no cóż, zobaczymy. Nazywam się Buckner. Jestem szeryfem w tym hrabstwie. Odwiozłem murzyna do sądu w sąsiednim hrabstwie i wracałem późno. Zeskoczył z konia i stanął obok, był niższy od szczupłego Griswella, ale o wiele silniej zbudowany. Była w nim naturalna pewność siebie i gotowość do decydowania, i widać było, że w każdej walce byłby niebezpiecznym przeciwnikiem. — Boi się pan wrócić do tego domu? — spytał, a Griswell zadrżał, ale pokręcił głową, zawzięta wytrwałość jego purytańskich przodków dodała mu sił. — Na samą myśl o zobaczeniu tego koszmaru jeszcze raz, wszystko się we mnie przewraca. Ale biedny Branner… — znowu się zakrztusił. — Musimy znaleźć jego ciało. Boże! — krzyknął, czując, że odwaga opuszcza go na samą myśl o tym bezdennym strachu. — Ale co znajdziemy? Jeżeli trup chodzi… — Zobaczymy. — Szeryf przytrzymał lejce w zagięciu łokcia i idąc ładował puste komory swojego błękitnego rewolweru. Gdy ruszyli, Griswell poczuł, że lodowacieje na myśl o tym czymś, co mogą spotkać na drodze, z okrwawioną, wykrzywioną, śmiertelną maską, ale ujrzeli tylko dom wyłaniający się upiornie zza drzew. Griswellem wstrząsnęło silnie. — Boże, na tle tych sosen ten dom wygląda naprawdę złowieszczo! Wyglądał ponuro od samego początku, kiedy przeszliśmy tą zarośniętą ścieżką i zobaczyliśmy, jak te gołębie wzlatują z progu… — Gołębie? — Buckner rzucił mu szybkie spojrzenie. — Widział pan gołębie? — Tak! Całe mnóstwo ich siedziało na poręczy ganku. Przez chwilę szli w milczeniu. Nagle Buckner powiedział: — Mieszkam tutaj przez całe życie. Mijałem dom Blassenvillów chyba tysiące razy o różnych porach dnia i nocy. Ale nigdy nie widziałem koło niego gołębia, ani tu, ani gdzie indziej w lesie. U Krwawy Monolit — Było ich całe mnóstwo — powtórzył Griswell zdumiony. — Widziałem ludzi, którzy przysięgali, że widzieli stado gołębi na balustradach o świcie — powiedział powoli Buckner. — Byli to murzyni, wszyscy oprócz jednego. To był włóczęga. Rozpalał ognisko przed domem, chciał się tam zatrzymać na noc. Przechodziłem tamtędy o zmroku i powiedział mi o tych gołębiach. Wracałem tamtędy następnego ranka. Było tam wygasłe ognisko, blaszany kubek, rondel, w którym smażył wieprzowinę, a jego koce wyglądały tak, jakby ktoś tam spał. Nikt go więcej nie widział. To było dwanaście lat temu. Murzyni mówią, że widują te gołębie, ale żaden z nich nie pójdzie tą drogą między zachodem, a wschodem słońca. Mówią, że te gołębie to dusze Blassenvillów wypuszczone o zachodzie z piekła. Murzyni mówią, że czerwień na zachodzie to światło z piekła, bo bramy piekieł otwierają się, a Blassenvillowie wylatują. — Kim byli ci Blassenvillowie? — spytał Griswell trzęsąc się. — Byli właścicielami całej tej ziemi tutaj. To francusko–angielska rodzina. Przybyli tu z Indii Zachodnich jeszcze przed przyłączeniem Louisiany. Wojna Secesyjna ich zrujnowała, tak, jak i wielu innych. Niektórzy zginęli na wojnie, inni wymarli. Nikt nie mieszkał we dworze od 1890, kiedy panienka Elizabeth Blassenville, ostatnia z linii, uciekła jednej nocy z domu, jakby był dotknięty zarazą i nigdy już nie wróciła, to pana auto? Zatrzymali się przy samochodzie, a Griswell patrzył skrzywiony na ponury dom. Jego zakurzone okna były puste i głuche, ale jemu nie wydawały się ślepe. Zdawało mu się, że upiorne oczy wpatrują się w niego zza brudnych szyb. Buckner powtórzył pytanie. — Tak. Niech pan uważa, na siedzeniu jest wąż, albo był. — Nie ma go — mruknął Buckner. Przywiązał konia i z torby przy siodle wyciągnął latarkę. — No dobra, popatrzmy. Ruszył potrzaskaną ścieżką tak swobodnie, jak gdyby szedł z wizytą do znajomych. Griswell posuwał się tuż za nim. Serce waliło mu w piersiach. Lekki wiaterek przyniósł zapach rozkładu gnijących roślin, a Griswell poczuł mdłości spowodowane szaloną odrazą do tych czarnych lasów, tych starych domów plantatorów, które kryły zapomniane sekrety niewolnictwa, krwawą dumę i tajemnicze intrygi. Kiedyś myślał o Południu, jako o słonecznym, leniwym kraju smaganym ciepłymi bryzami niosącymi zapach przypraw i kwiatów, gdzie życie płynęło spokojnie w rytmie pieśni śpiewanych przez czarnych ludzi na zalanych słońcem polach bawełny. Ale teraz odkrył nową, niespodziewaną stronę tego — stronę ciemną, ponurą, podszytą strachem i odkrycie to przerażało go. Dębowe drzwi wisiały tak, jak przedtem. Czerń wnętrza była wzmocniona przez promień latarki Bucknera, migoczący na parapecie. Promień ten przeciął ciemność holu i powędrował w górę schodów, Griswell wstrzymał oddech i zacisnął pięści. Ale żadna forma szaleństwa nie wyszła im na spotkanie. Buckner wszedł poruszając się, jak kot, w jednym ręku latarka, w drugim broń. Gdy promień światła wpadł do pokoju, Griswell krzyknął, a potem jeszcze raz, prawie mdlejąc z powodu tego co ujrzał. Ślady krwi ciągnęły się po podłodze, po kocach, w których spali. W kocach Griswella znajdowało się coś okropnego. Twarzą w dół leżał tam John Branner, a rozcięcie na jego głowie ukazywało się bezlitośnie w martwym świetle. Jego wyciągnięta ręka nadal ściskała siekierę, której ostrze było wbite głęboko w koce i podłogę w miejscu, gdzie była głowa Griswella, gdy tu spał. Nagła fala ciemności ogarnęła Griswella. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że się zachwiał, a Buckner go złapał. Gdy znowu zaczął widzieć i słyszeć, wstrząsnęły nim mdłości i opierając się głową o kominek zwymiotował. Buckner zaświecił mu prosto w twarz. Jego głos dochodził zza oślepiającego blasku, a on sam był niewidoczny. — Griswell, naopowiadałeś mi niestworzonych historii. Widziałem, jak coś cię goniło, ale to mógł być szary wilk albo wściekły pies. Jeżeli coś ukrywasz, lepiej wyrzuć to z siebie. To, coś mi powiedział nie nadaje się do żadnego sądu. Oskarżą cię o zabójstwo towarzysza. Będę cię musiał aresztować. Jeżeli powiesz mi teraz, jak to było, to będzie nam łatwiej. Słuchaj, czy to ty zabiłeś tego Brannera? A może było tak: pokłóciliście się, on złapał za siekierę i zamachnął się na ciebie, ale ty odskoczyłeś i go rąbnąłeś? Griswell skurczył się w sobie i kręcąc głową ukrył twarz w dłoniach. — Boże, człowieku, to nie ja zabiłem Johna! Przecież byliśmy przyjaciółmi od czasu, kiedy chodziliśmy razem do szkoły. Mówię prawdę. Nie mam panu za złe, że mi pan nie wierzy, ale klnę się na Boga, że to prawda. Światło przeniosło się znowu na okrwawioną głowę i Griswell zamknął oczy. Usłyszał, jak Buckner chrząknął. — Uważam, że został zabity tą siekierą, którą trzyma w ręku. Krew i mózg przylgnęły do ostrza, a włosy też się do niej przyczepiły, mają ten sam kolor co jego włosy. Stawia cię to w trudnej sytuacji, Griswell. — Jak to? — zapytał tępo. — Działanie w obronie własnej odpada. Branner nie mógł zamachnąć się na ciebie tą siekierą, po tym, jak mu rozwaliłeś tak czaszkę. Musiałeś wyrwać mu siekierę z głowy, wbić ją w podłogę i zacisnąć jego palce na niej tak, żeby wyglądało, że to on ciebie zaatakował. Byłoby to bardzo sprytne, o ile użyłbyś drugiej siekiery. — Ale ja go nie zabiłem — jęknął Griswell. — Nie mam zamiaru powoływać się na działanie w obronie własnej. — I to mnie właśnie zastanawia — przyznał otwarcie Buckner. — Jaki zabójca wymyśliłby taką zwariowaną historię, żeby udowodnić, że jest niewinny? Przeciętny morderca opowiedziałby przynajmniej jakąś logiczną bzdurę. Hmm! Ślady krwi prowadzą do drzwi. Ciało było przeciągnięte tutaj — nie, nie tak. Podłoga nie jest wymazana. Po tym, jak zabiłeś go gdzieś indziej, musiałeś przynieść go tu. Ale w takim wypadku, dlaczego nie ma krwi na twoim ubraniu? Mogłeś oczywiście zmienić ubranie i umyć ręce. Ale ten facet został zabity całkiem niedawno. — Zszedł po schodach, a potem przeszedł przez pokój — powiedział Griswell beznadziejnie. — Przyszedł, żeby mnie zabić. Wiedziałem, że idzie mnie zabić, gdy tylko zobaczyłem go, jak się chwiał na schodach. Uderzył tam, gdzie ja bym był gdybym się nie obudził. To okno, to ja przez nie uciekłem. Widzi pan, jest rozbite. — Dobra. Ale jeżeli chodził wtedy, to dlaczego nie chodzi teraz? — Nie mam pojęcia! Jestem za bardzo wstrząśnięty, żeby myśleć normalnie. Boję się, że wstanie z podłogi i rzuci się na mnie. Kiedy usłyszałem, jak ten wilk goni mnie drogą, pomyślałem, że to John — John, biegnący w ciemnościach z tą okrwawioną siekierą, i okrwawioną głową, i z tym śmiertelnym grymasem! Szczękał zębami, przeżywając od nowa swoje przerażenie. Buckner oświetlał podłogę. — Ślady krwi prowadzą do holu. Chodź, pójdziemy za nimi. Griswell skurczył się ze strachu. — One idą na górę. Buckner wpatrywał się w niego twardo. — Boisz się pójść ze mną na górę? Twarz Griswella była szara. — Tak. Ale pójdę tam, z panem, czy bez pana. To coś, co zabiło Johna może się tam jeszcze ukrywać. — Trzymaj się za mną — rozkazał Buckner. — Jeżeli coś na nas skoczy, ja się tym zajmę. Ale dla twego dobra, ostrzegam cię, że strzelam szybciej od skaczącego kota i rzadko pudłuję. Jeżeli chcesz mnie załatwić od tyłu, to lepiej o tym zapomnij. — Niech się pan nie wygłupia! Oburzenie przezwyciężyło jego lęk, a ten wybuch zdawał się bardziej uspokajać Bucknera, niż wszystkie wcześniejsze zapewnienia o niewinności. — Chcę postawić sprawę jasno — rzekł cicho. — Nie jestem przekonany o twojej winie. Jeżeli choć połowa tego, co mi powiedziałeś jest prawdą, to przeszedłeś przez piekło, a ja nie chcę cię zgnębić. Ale sam widzisz, że trudno mi uwierzyć w to, co mi opowiedziałeś. Griswell bez słowa pokazał mu, żeby prowadził. Wyszli do holu i zatrzymali się koło schodów. Cienki ślad czerwonych kropli, które odcinały się od grubego kurzu, wiódł na górę. — Widać ślady .człowieka w tym kurzu — mruknął Buckner. — Idź powoli, muszę im się dobrze przyjrzeć, bo zatrzemy je wchodząc na górę. Hmmm. Jedne idą na górę, drugie na dół. Tego samego człowieka. To nie są twoje ślady, Branner był od ciebie większy. Wszędzie ślady krwi, krew na poręczy, jakby oparł tam okrwawioną rękę, coś rozmazanego, co wygląda, jak mózg. — On zszedł po schodach. Już nie żył — Griswell zatrząsł się. — Trzymał poręcz jedną ręką, w drugiej miał tę siekierę, którą go zabito. — Albo był znoszony — mruknął szeryf. — Ale jeżeli ktoś go znosił, gdzie są ślady? Doszli do górnego holu, szerokiego, pustego pomieszczenia, pełnego kurzu i cieni, gdzie zaskorupiałe od brudu okna powstrzymywały światło księżyca, a latarka Bucknera dawała zbyt mało światła. Griswell drżał jak osika. To tu, w mroku i przerażeniu zginął John Branner. — Ktoś tutaj gwizdał — mruknął. — John poszedł, jakby ktoś go wzywał. Oczy Bucknera błyszczały dziwnie w świetle latarki. — Ślady stóp prowadzą w głąb holu — mruknął. — Takie same, jak na schodach, jedne przychodzą, drugie wracają. Takie same ślady. O cholera! Z tyłu, Griswell zdusił krzyk, bo ujrzał to co wywołało okrzyk Bucknera. Parę metrów od szczytu schodów, ślady Brannera zatrzymały się, a potem zawróciły, wracając prawie po wcześniejszych śladach. Tam gdzie trop się kończył, na zakurzonej podłodze był wielki rozprysk krwi i dochodziły jeszcze jedne ślady, ślady bosych stóp, wąskich, z wykręconymi palcami. One także oddalały się od tego miejsca drugą linią. Buckner klnąc pochylił się nad nimi. — Ślady się spotykają! A tam, gdzie się spotykają, na podłodze jest krew i mózg! Branner musiał zostać zabity tutaj, ciosem siekiery. Bose stopy przyszły z ciemności, żeby spotkać się ze stopami obutymi, a potem się rozeszły; buty poszły na dół, a bose poszły dalej holem. Poświecił w głąb holu. Ślady stóp zamazywały się w mroku poza zasięgiem światła. Z obu stron zamknięte drzwi pokoi wyglądały, jak wrota tajemnicy. — Przyjmijmy, że twoja zwariowana historia jest prawdziwa — Buckner mruknął do siebie. — To nie twoje ślady. Wyglądają, jakby zostawiła je kobieta. Przyjmijmy, że ktoś zagwizdał, a Branner poszedł na górę, żeby to sprawdzić. Ktoś mógł spotkać go tutaj w ciemności i rozwalić mu głowę. Znaki i ślady byłyby wtedy takie, jak są. Ale, jeśli tak, to dlaczego Branner nie leży tu, gdzie został zabity? Czyżby mógł żyć jeszcze na tyle długo, że zabrał siekierę mordercy i zwlókł się na dół? — Nie! — wspomnienie wstrząsnęło Griswellem. — Widziałem go na schodach! Nie żył. Żaden człowiek nie przeżyłby nawet minuty z taką raną. — Wierzę — mruknął Buckner. — Ale to szaleństwo! Albo jest to aż tak sprytne, ale któż przy zdrowych zmysłach wymyśliłby i przeprowadził tak skomplikowany i absolutnie zwariowany plan, żeby uniknąć kary za morderstwo, gdy proste powołanie się na obronę konieczną byłoby bardziej przekonujące? Żaden sąd nie uzna takiej historii. No dobra, chodźmy za tymi drugimi śladami. Idą w głąb holu, hej, co się dzieje? Czując lodowaty uścisk na sercu, Griswell zobaczył, że światło latarki słabnie. — To nowa bateria — mruknął Buckner, a Griswell po raz pierwszy usłyszał w jego głosie cień strachu. — Szybko! Wynosimy się stąd! Światło stało się słabym czerwonawym blaskiem. Ciemność wydała im się napięta, skradająca się, jak czarny kot. Buckner zaczął się wycofywać tyłem popychając potykającego się Griswella. Odbezpieczył i uniósł rewolwer. W narastającym mroku, Griswell usłyszał coś, co brzmiało, jak ukradkowe otwieranie drzwi. I nagle ciemność wokół nich zaczęła wibrować groźbą. Griswell wiedział, że Buckner też to odczuł, bo ciało szeryfa było tak napięte, jak skradającej się pantery. Buckner idąc za Griswellem, bez pośpiechu wycofał się do schodów. Zwalczył ogarniającą go panikę, która kazała mu krzyczeć i rzucić się do szalonej ucieczki. Cały był zlany zimnym potem. „A jeżeli w mroku za nimi skrada się jakiś trup, z twarzą zamarłą w śmiertelnym grymasie, z uniesioną do ciosu siekierą?” Był tak przejęty tą myślą, że ledwo zdał sobie sprawę, że dotarł już do holu na parterze. Dopiero teraz zauważył, że światło latarki stało się mocniejsze, gdy schodzili, a teraz świeciło znowu z całą mocą. Ale, gdy Buckner skierował je w górę, nie przebiło mroku, który wisiał u szczytu schodów niczym namacalna mgła. — To draństwo musi być zaklęte — mruknął Buckner. — Normalnie nie mogłoby się tak zachowywać. Nie ma innego wyjścia. — Niech pan poświeci do pokoju — poprosił Griswell. — Chcę zobaczyć, czy John jest, czy John… Nie potrafił wypowiedzieć tego co myślał, ale Buckner go zrozumiał. Obrócił promień światła, a Griswell nigdy by nie przypuszczał, że widok okrwawionego ciała zabitego człowieka może przynieść taką ulgę. — Wciąż tam jest — burknął Buckner. — Jeżeli rzeczywiście chodził po śmierci, to od tego czasu mu się to nie zdarzyło. Ale to coś… Znowu skierował światło w górę schodów i stał tak, gryząc gniewnie wargę. Ze trzy razy chciał podnieść broń. Griswell czytał w jego myślach. Szeryfa korciło, żeby pójść tam na górę i zmierzyć się z nieznanym. Ale zdrowy rozsądek powstrzymywał go. — Nie miałbym szansy w ciemności — mruknął. — I mam przeczucie, że światło znowu by zgasło. Odwrócił się i spojrzał Griswellowi prosto w oczy. — Nie ma co się oszukiwać. W tym domu jest coś diabelskiego i wydaje mi się, że domyślam się o co tu chodzi. Nie wierzę, że to ty zabiłeś Brannera. Cokolwiek go zabiło, jest teraz tam na górze. W twojej opowieści jest mnóstwo rzeczy, które nie wydają się logiczne; ale nie ma żadnej logiki w tym, że latarka gaśnie tak, jak ta. Nie wydaje mi się, że to coś na górze to człowiek. Nigdy nie spotkałem czegoś, czego bałbym się spotkać w ciemności, ale nie wejdę tam przed świtem. Poczekamy do rana na ganku. Gdy wyszli na szeroką werandę, gwiazdy już bladły. Buckner bawiąc się pistoletem usiadł na balustradzie naprzeciwko drzwi. Griswell usiadł koło niego i oparł się o rozsypujący się filar. Zamknął oczy, zadowolony z lekkiego wiaterku chłodzącego jego rozpaloną głowę. Poczuł się oderwany od rzeczywistości. Był obcy na obcej ziemi, która nagle stała się nasiąknięta potwornością. Nad jego głową zamajaczył cień szubienicy, a w domu leżał John Branner z rozwaloną głową, fakty te zawirowały mu w umyśle niczym zwariowane urojenie, aż wszystko zlało się, a jego umęczona dusza zapadła w sen. Obudził się bladym, zimnym rankiem, pamiętając wszystkie okropności zeszłej nocy. Mgły zasnuwały pnie sosen, ciągnęły się wstęgami po ścieżce. Buckner potrząsał nim. — Obudź się! Już dzień. Griswell podniósł się sztywny, krzywiąc się. Jego twarz była szara i stara. — Jestem gotowy. Chodźmy na górę. — Już tam byłem! — oczy Bucknera płonęły. — Nie obudziłem cię. Poszedłem, gdy tylko się rozjaśniło. Nic nie znalazłem. — A ślady bosych stóp… — Zniknęły! — Zniknęły? — Tak, zniknęły! Kurz został zamieciony w całym holu od miejsca, gdzie kończyły się ślady Brannera. Wymiecione w kąty. Nie ma szansy, żeby coś tam teraz wytropić. Coś zatarło ślady, gdy siedzieliśmy tutaj, a ja nic nie słyszałem. Obszedłem cały dom. Nigdzie żadnego śladu. Griswell zadrżał na myśl o tym, że spał sam na werandzie, gdy Buckner prowadził swoje śledztwo. — Co teraz zrobimy? — spytał apatycznie. — Razem z tymi śladami zginął jedyny dowód na to, że moja historia jest prawdziwa. — Zabierzemy ciało Brannera do sądu — odparł Buckner. — Ja będę mówił. Gdyby władze poznały fakty takie, jakie są, uparliby się, żeby cię oskarżyć. Ja nie wierzę, że zabiłeś Brannera, ale ani prokurator okręgowy, ani sędzia, czy ława przysięgłych nie uwierzą w to, co mi opowiedziałeś i co przytrafiło nam się w nocy. Załatwię to na swój sposób. Nie mam zamiaru cię aresztować, dopóki nie wykorzystam wszystkich innych możliwości. Jak dojedziemy do miasta, nie mów nic o tym, co się tu wydarzyło. Po prostu powiem prokuratorowi, że John Branner został zabity przez stronę, lub strony nieznane, i że pracuję nad tą sprawą. Czy wrócisz ze mną do tego domu i spędzisz tu ze mną noc w tym samym pokoju, w którym spaliście zeszłej nocy? Griswell zbladł, ale odparł z determinacją, z jaką jego przodkowie bronili swych domów przed Pekotami: — Tak, zrobię to! — No więc chodźmy; pomóż mi umieścić ciało w waszym samochodzie. Wnętrzności Griswella szarpnęły się na widok pozbawionej krwi twarzy Johna Brannera w chłodnym świetle świtu. Szara mgła owinęła się wokół ich stóp, gdy nieśli smutny ciężar przez trawnik. 2. BRAT WĘŻA Cienie sosen znowu się wydłużyły, a dwóch ludzi znowu nadjechało trzęsącym się samochodem z rejestracją z Nowej Anglii. Buckner prowadził. Griswell miał zbyt zszargane nerwy, aby zapanować nad kierownicą. Wyglądał smutno i ponuro, a jego twarz nadal była blada. Napięcie dnia spędzonego w sądzie jeszcze nasiliło przerażenie prześladujące jego duszę, niczym cień czarnego sępa. Nie spał, ani nic nie jadł. — Mówiłem, że opowiem ci o Blassenvillach — powiedział Buckner. — To byli dumni ludzie, wyniośli i całkiem bez skrupułów, gdy chcieli coś osiągnąć. Nie traktowali swoich murzynów tak dobrze, jak inni plantatorzy — myślę, że nauczyli się tego w Indiach Zachodnich. Było w nich sporo okrucieństwa, zwłaszcza, jeśli chodzi o panienkę Celię, ostatnią z rodziny, która przyjechała w te strony. To już było długo po zniesieniu niewolnictwa, ale ona nadal okładała batem swoją służącą mulatkę, jakby była jakąś niewolnicą. Tak przynajmniej twierdzą starzy ludzie… Murzyni mówili, że gdy Blassenville umierał, to diabeł zawsze czekał na niego wśród czarnych sosen. W każdym razie, wymarli dosyć szybko po Wojnie Secesyjnej. Mieszkali w biedzie na plantacji, która stopniowo zmieniała się w ruinę. Na koniec zostały tylko cztery siostry. Mieszkały w tym starym domu i ledwo wiązały koniec z końcem. Kilku murzynów mieszkało jeszcze w starych barakach niewolników i pracowali na polach za udział. Trzymały się na uboczu, zbyt dumne i wstydzące się swojej biedy. Ludzie nie widywali ich całymi miesiącami. Jeżeli potrzebowały czegoś, to wysyłały do miasta murzyna. Ale ludzie dowiedzieli się i tak, gdy wprowadziła się do nich panienka Celia. Przyjechała skądś w Indiach Zachodnich, skąd pochodziła cała rodzina. Mówią, że to była przystojna, ładna kobieta koło trzydziestki. Ale i tak nie utrzymywała więcej kontaktów z ludźmi, niż te siostry. Przywiozła ze sobą służącą mulatkę i całe okrucieństwo Blassenvillów wyszło z niej w traktowaniu tej dziewczyny. Dawno temu znałem jednego, starego murzyna, który przysięgał, że widział, jak panienka Celia przywiązała ją rozebraną do drzewa i okładała batem. Nikogo nie zdziwiło, gdy zniknęła. Każdy myślał, że po prostu zwiała. No więc, jednego dnia na wiosnę 1890, panienka Elizabeth, najmłodsza z sióstr, przyszła do miasta po raz pierwszy od może roku. Przyszła po zakupy. Powiedziała, że wszyscy murzyni się wynieśli stamtąd. I dalej mówiła dziwne rzeczy, że panienka Celia odeszła bez słowa, że jej siostry myślą, że wróciła do Indii Zachodnich, ale ona sądzi, że jej ciotka nadal jest w domu. Nie powiedziała, co miała na myśli. Potem wzięła zakupy i wróciła do dworu. Minął miesiąc i do miasta przyszedł murzyn, który powiedział, że panienka Elizabeth mieszka w dworze sama. Stwierdził, że jej sióstr już tam nie ma, że wyjechały jedna po drugiej bez słowa wyjaśnienia. Panienka Elizabeth nie wiedziała, dokąd wyjechały i bała sie zostać tam sama, ale nie miała pojęcia, gdzie mogłaby się udać. Nigdy nie opuszczała dworu i nie miała ani krewnych, ani przyjaciół. Ale śmiertelnie się czegoś bała. Murzyn mówił, że na noc zamykała się w swoim pokoju i paliła świece przez całą noc… To się wydarzyło w pewną burzliwą, wiosenną noc. Panienka Elizabeth wpadła krzycząc do miasta na swoim jedynym koniu, pół żywa ze strachu. Spadła z konia na placu, a jak mogła już mówić, powiedziała, że znalazła w dworze sekretny pokój, który był zapomniany przez sto lat. I mówiła, że znalazła tam swoje siostry, martwe, powieszone pod sufitem. Powiedziała, że coś ją goniło i nieomal roztrzaskało jej głowę siekierą, gdy wybiegała z domu, ale jakoś dopadła konia i uciekła. Prawie oszalała ze strachu, nie wiedziała co ją goniło, powiedziała, że to wyglądało, jak kobieta z żółtą twarzą. Ze stu ludzi pojechało tam natychmiast. Przeszukali dom od piwnicy po dach, ale nie znaleźli ani ukrytego pokoju, ani szczątków sióstr. Ale znaleźli siekierę wbitą we framugę drzwi i przyczepione do niej kilka włosów panienki Elizabeth. Nie chciała wrócić tam i pokazać im tajnych drzwi; prawie oszalała, gdy jej to zaproponowali. Gdy już mogła podróżować, ludzie zebrali trochę pieniędzy i pożyczyli jej, była wciąż zbyt dumna, żeby przyjąć jałmużnę, i wyjechała do Kalifornii. Nigdy nie powróciła, ale potem, gdy przysłała z powrotem pieniądze, ludzie dowiedzieli się, że wyszła tam za mąż. Nikt już nie kupił tego domu. Stoi tam tak, jak go zostawiła, a z biegiem lat ludzie wynieśli wszystkie meble. Pewnie były to same śmiecie. Żaden człowiek tam się nie kręci o zmierzchu. Ludzie pojawiają się po wschodzie i wracają na długo przed zachodem. — Co ludzie sądzili o historii panienki Elizabeth? — spytał Griswell. — No, większość ludzi myślała, że trochę zwariowała mieszkając sama w tym starym domu. Ale niektórzy wierzyli, że ta mulatka, Joan, jednak nie uciekła. Uważali, że ukrywała się w lesie i wyładowała swą nienawiść do Blassenvillów mordując panienkę Celię i trzy dziewczyny. Przeczesali lasy z psami, ale nigdy nie trafili na jej ślad. Jeżeli w domu rzeczywiście był sekretny pokój, to mogła się tam ukryć. — Nie mogła się tam ukrywać przez te wszystkie lata — mruknął Griswell — W każdym razie, to co teraz jest w domu nie jest człowiekiem. Buckner gwałtownie obrócił kierownicę i skręcił w wąską ścieżkę, która odchodziła od głównej drogi i wiła się wśród sosen. — Dokąd jedziemy? — Parę mil stąd mieszka jeden stary murzyn. Chcę z nim porozmawiać. Walczymy z czymś, co przechodzi wyobrażenie białego człowieka. Ten stary ma już prawie setkę. Gdy był mały, jego pan dał mu trochę wykształcenia, a po wyzwoleniu podróżował więcej, niż jakikolwiek biały. Mówią, że on jest voodoo. Griswell zadrżał na te słowa, patrząc niespokojnie na otaczający ich zielony las. Zapach sosen mieszał się z aromatem nieznanych roślin i kwiatów. Ale w tle czuło się odór zgnilizny i obumierania. Znowu przejęła go odraza do tych ciemnych, tajemniczych lasów. — Voodoo! — wymamrotał. — Zapomniałem o tym, nigdy nie myślałem o czarnej magii w związku z Południem. Dla mnie, czary zawsze wiązały się ze starymi, pokręconymi uliczkami nadmorskich miast, ocienionych dachami ze szczytami, które były już stare, gdy w Salem wieszali czarownice. Ciemne, zatęchłe uliczki, gdzie po nocy włóczą się czarne koty i inne podobne stwory. Czary zawsze oznaczały dla mnie miasta w Nowej Anglii, ale to wszystko bardziej przerażające, niż jakakolwiek legenda z Nowej Anglii, te ponure sosny, stare, opuszczone domy, zagubione plantacje, tajemniczy czarni ludzie, stare opowieści o szaleństwie i okropnościach. Boże, co za przerażające, starożytne koszmary można znaleźć na tym kontynencie nazywanym przez durni „młodym”! — To dom starego Jakuba. — powiedział Buckner zatrzymując samochód. Griswell zobaczył polankę i małą chatkę przycupniętą w cieniu ogromnych drzew. Sosny ustępowały tu dębom i cyprysom pokrytym mchem. Za chatą zaczynało się bagno, które ciągnęło się pod drzewami, przyduszone wybujałą roślinnością. Cienka nitka dymu sączyła się z glinianego komina. Poszedł za Bucknerem do niskiego wejścia, szeryf pchnął obite skórą drzwi i wszedł do środka. Griswell zamrugał w mroku wnętrza. Jedno małe okienko nie wpuszczało zbyt wiele światła. Stary murzyn siedział przy palenisku wpatrując się w garnek z gulaszem stojący na ogniu. Podniósł wzrok, gdy weszli, ale nie wstał. Wydawał się nieprawdopodobnie stary. Jego twarz była pomarszczona, a ciemne, żywe oczy zasnuwały się czasem mgiełką, tak, jakby jego myśli gdzieś błądziły. Buckner wskazał Griswellowi, żeby usiadł na krześle, a sam spoczął na prostej ławie koło paleniska, naprzeciwko starego. — Jakubie — powiedział bez ogródek — przyszedł czas, żebyś zaczął mówić. Wiem, że znasz sekret dworu Blassenvillów. Nigdy cię o to nie pytałem, bo to nie była moja sprawa. Ale ostatniej nocy został tam zamordowany człowiek, a ten facet może zostać za to powieszony, o ile nie powiesz mi co nawiedza stary dom Blassenvillów. Oczy starego zabłysły, potem zasnuły się mgłą, jakby wiekowe chmury przesłoniły jego umysł. — Blassenvillowie — mruknął, a jego głos był miękki i aksamitny, jego mowa była głęboka jak mrok sosnowego lasu. — To byli dumni ludzie, panie — dumni i okrutni. Niektórzy zginęli na wojnie, niektórzy w pojedynkach — mężczyźni, panie. Niektórzy umarli w dworze, starym dworze… Jego głos odpłynął w niewyraźne mamrotanie. — Co z tym dworem? — spytał cierpliwie Buckner. — Panienka Celia była najbardziej dumna z nich wszystkich — wymamrotał stary. — Najbardziej dumna i okrutna. Czarni ludzie jej nienawidzili; najbardziej Joan. Joan miała w sobie białą krew i też była dumna. Panienka Celia biła ją, jak niewolnicę. — Jaka jest tajemnica dworu Blassenvillów? — upierał się Buckner. Mgła zniknęła z oczu starego, które były teraz mroczne jak studnie. — Jaka tajemnica, panie? Nic nie rozumiem. — Rozumiesz. Ten dom stoi tu od lat ze swą tajemnicą. Znasz klucz do tej zagadki. — Panie, życie jest słodkie, nawet dla starego murzyna. — Twierdzisz, że ktoś mógłby cię zabić, gdybyś mi powiedział? Ale stary znowu mamrotał z zamglonymi oczami. — Nie ktoś. Nie człowiek. Czarni bogowie bagien. Mój sekret jest nietknięty, jest strzeżony przez Wielkiego Węża, boga nad bogami. Wyśle małego brata, żeby mnie pocałował swymi lodowatymi ustami, małego brata z białym półksiężycem na czole. Zaprzedałem duszę Wielkiemu Wężowi, gdy uczynił mnie twórcą zuvembie… Buckner zesztywniał. — Kiedyś słyszałem to słowo — powiedział powoli — z ust umierającego murzyna. Byłem wtedy dzieckiem. Co to znaczy? Strach wypełnił oczy Jakuba. — Co ja powiedziałem? Nie, nie! Nic nie mówiłem. — Zurembie — podpowiedział Buckner. — Zuvembie — mechanicznie powtórzył stary z pustym wzrokiem. — Zuvembie był kiedyś kobietą, na Wybrzeżu Niewolników słyszeli o tym. Bębny dudniące nocą na wzgórzach Haiti opowiadają o nich. Twórcy zuvembie są poważani przez ludzi z Damballah. Powiedzenie o tym białemu człowiekowi oznacza śmierć, to jedna z zakazanych tajemnic Wielkiego Węża. — Opowiedz o zuvembie — powiedział cicho Buckner. — Nie wolno mi o tym mówić — wymamrotał stary, a Griswell zdał sobie sprawę, że ten myśli głośno, że zbyt się zestarzał, żeby zauważać, że mówi na głos. — Żaden biały nie może wiedzieć, że tańczyłem na Czarnej Ceremonii voodoo, że zostałem twórcą zombie i zuvembie. Wielki Wąż karze gadatliwość śmiercią. — Zuvembie to kobieta? — spytał Buckner. — Był kobietą — mruknął stary murzyn. — Ona wiedziała, że jestem twórcą zwembie, przyszła do mojej chaty i poprosiła o straszny napój, napój z kości węża, krwi nietoperza wampira, rosy ze skrzydeł nocnego włóczęgi i innych nienazwanych składników. Tańczyła na Czarnej Ceremonii, już dojrzała, żeby stać się zuvembie, potrzebowała tylko Czarnego Napoju, była piękna, nie mogłem jej odmówić. — Komu? — dopytywał się spięty Buckner, ale głowa starego opadła mu na piersi i nie odpowiedział. Wydawało się, że zasnął na siedząco. Buckner potrząsnął nim. — Dałeś jej napój, żeby stała się zuvembie, co to jest zuvembie? Stary drgnął i wymamrotał sennie: — Zuvembie nie jest już człowiekiem. Nie poznaje ani rodziny, ani przyjaciół. To jedna z istot Czarnego Świata. Rozkazuje naturalnym demonom, sowom, nietoperzom, wężom i wilkołakom, i może tak zebrać ciemność, żeby przyćmić trochę światła. Można to zabić stalą lub ołowiem, ale jak się to zrobi czymś innym, to będzie żyć wiecznie. To nie je ludzkiego pożywienia. Mieszka, jak nietoperz w jaskini, albo starym domu. Czas nic nie znaczy dla zuvembie; godzina, dzień, rok, wszystko jedno. Nie może ani mówić, ani myśleć jak człowiek, ale może zahipnotyzować żywą istotę dźwiękiem swego głosu, a gdy zabije człowieka, ma kontrolę nad jego martwym ciałem dopóki nie stanie się zimne. Dopóki płynie krew, trup jest niewolnikiem zuvembie. To lubi zabijać ludzi. — Dlaczego ktoś miałby się stać zuvembie? — spytał cicho Buckner. — Nienawiść — wyszeptał stary. — Nienawiść! Zemsta! — Czy nazywała się Joan? — spytał Buckner. Wydawało się, że to imię przebija się przez mgłę zapomnienia w umyśle starego człowieka — voodoo. Zadrżał i mgła opadła mu z oczu, które teraz błyszczały, jak wilgotny czarny marmur. — Joan? — spytał powoli. — Nie słyszałem tego imienia od lat. Chyba się zdrzemnąłem, panowie. Nie pamiętam, proszę o wybaczenie. Starzy ludzie zasypiają przy ogniu jak stare psy. Pytali mnie panowie o dwór Blassenvillów? Gdybym powiedział ci, panie, dlaczego nie mogę odpowiedzieć, powiedziałbyś, że to głupie przesądy. Ale Boga białych biorę na świadka… Gdy mówił, sięgał ponad paleniskiem po szczapę drewna, grzebiąc wśród sterty patyków. Nagle wrzasnął, konwulsyjnie cofając rękę. Wraz z nią pojawiło się coś okropnego, wijącego i rzucającego się. Wokół ramienia starego owinęło się coś cętkowanego, a paskudna klinowata głowa uderzyła jeszcze raz z cichą furią. Stary, krzycząc, upadł na palenisko, przewrócił garnek i rozrzucił węgle. Buckner porwał za polano i rozwalił płaski łeb. Klnąc, kopnął na bok wijące się ciało. Stary Jakub przestał się rzucać i krzyczeć. Leżał sztywno, patrząc do góry szklanymi oczami. — Nie żyje? — spytał Griswell. — Martwy, jak Judasz Iszkariota — warknął Buckner, patrząc krzywo na skręconego gada. — Ten piekielny wąż wpuścił mu w żyły dość trucizny, żeby zabić tuzin ludzi w jego wieku. Ale wydaje mi się, że zabił go raczej szok i przerażenie. — Co teraz zrobimy? — spytał Griswell trzęsąc się. — Zostawimy ciało na łóżku. Nic mu się nie stanie, jeśli zamkniemy drzwi, żeby nie wlazły tu dziki, albo jakieś koty. Jutro zawieziemy go do miasta. Mamy dużo roboty dziś w nocy. Chodźmy. Griswell nie chciał dotykać trupa, ale pomógł Bucknerowi złożyć ciało na prymitywnym wyrku, po czym szybko wyszedł z chaty. Słońce zniżało się nad horyzontem, widoczne jako oślepiający, czerwony płomień za czarnymi pniami drzew. — Powiedział, że Wielki Wąż wyśle jednego ze swych braci — mruknął Griswell. — Bzdura! — warknął Buckner. — Węże lubią ciepło, a to bagno roi się od nich. Zakradł się i zwinął pod drwami. Stary Jakub poruszył go, więc go ugryzł. Nie ma w tym nic niezwykłego. — Po krótkiej chwili milczenia powiedział innym głosem: — Po raz pierwszy widziałem, żeby grzechotnik zaatakował bez „śpiewu” i po raz pierwszy widziałem węża z białym półksiężycem na głowie. Nie mówili ani słowa aż do głównej drogi. — Myśli pan, że ta mulatka Joan czai się w tym domu od tylu lat? — spytał Griswell. — Słyszałeś, co mówił stary Jakub — odparł Buckner ponuro — Dla zuvembie to nic takiego. Gdy minęli ostatni zakręt, Griswell zadrżał na widok dworu Blassenvillów rysującego się czarno na tle czerwonego zachodu. Zagryzł wargi, żeby nie krzyknąć. Myśl o przerażającej tajemnicy wróciła z całą mocą. — Patrz! — wyszeptał suchymi ustami, gdy zatrzymali się na poboczu. Buckner chrząknął. Z balustrad ganku podniosła się chmura gołębi i uleciała w stronę zachodzącego słońca, czarna na tle niesamowitego blasku. 3. GŁOS ZUVEMBIE Po odlocie gołębi, obaj mężczyźni siedzieli przez chwilę bez ruchu. — No więc w końcu je zobaczyłem — mruknął Buckner. — Tylko potępieni i skazani je widzą… może… — wyszeptał Griswell. — Ten włóczęga je widział… — Dobra, co ma być, to będzie — odparł spokojnie Buckner wysiadając z samochodu, ale Griswell zauważył, że odruchowo sięgnął do rewolweru w pochwie. Dębowe drzwi wisiały na zniszczonych zawiasach. Ceglasty chodnik odbijał echem ich kroki. Ślepe okna odbijały zachód słońca ognistymi taflami szyb. Gdy weszli do szerokiego holu, Griswell zobaczył serię ciemnych śladów biegnących w poprzek podłogi i prowadzących do pokoju. Ślady te znaczyły drogę umarłego. Buckner przyniósł koce z samochodu. Rozłożył je na podłodze przed kominkiem. — Położę się przy drzwiach — powiedział. — A ty połóż się tam, gdzie zeszłej nocy. — Może rozpalimy ogień w tym palenisku? — zapytał Griswell, drżąc na myśl o ciemności, która otuli sosny, gdy zapadnie zmierzch. — Nie. Masz latarkę i ja też. Będziemy tu leżeć po ciemku i zobaczymy co się stanie. Umiesz się obchodzić z tą spluwą, którą ci dałem? — Chyba tak. Nigdy nie strzelałem z rewolweru, ale wiem, jak to się robi. — Dobra, to najlepiej strzelanie zostaw mnie, o ile to będzie możliwe. Szeryf usiadł ze skrzyżowanymi nogami na kocu, opróżnił bębenek swojego błękitnego Colta i przyjrzał się krytycznie każdemu nabojowi, zanim go załadował ponownie. Griswell chodził nerwowo tam i z powrotem, patrząc ponuro na wolno zapadający zmierzch, niczym skąpiec oglądający swe blaknące złoto. Oparł się jedną ręką o kominek i popatrzył na popiół. Został pewnie po ogniu rozpalonym przez panienkę Elizabeth ponad trzydzieści lat temu. Przygnębiła go ta myśl. Od niechcenia rozgarnął popiół butem. Pod zwęglonymi szczątkami coś się pojawiło, poplamiony i pożółkły kawałek papieru. Nadal nie myśląc o tym co robi, pochylił się i wyciągnął go z paleniska. Był to notes w poszarpanych tekturowych okładkach. — Co znalazłeś? — spytał Buckner, patrząc przez lufę swojego rewolweru. — Jakiś stary notes. Wygląda na dziennik. Strony są zapisane, ale atrament wyblakł, a papier tak się rozpada, że trudno mi powiedzieć co to jest. Jak to mogło znaleźć się w kominku i nie spłonąć? — Wrzucone długo po tym, jak ogień wygasł — domyślił się Buckner. — Pewnie zostało to znalezione i wrzucone tam przez kogoś, kto szabrował tu meble. Pewnie ten ktoś nie umiał czytać. Griswell obojętnie przewracał rozsypujące się kartki, wytężając w zapadającym mroku wzrok nad pożółkłymi kartkami. Nagle zamarł. — Tu coś można odczytać. Proszę posłuchać: „Wiem, że w domu jest jeszcze ktoś oprócz mnie. .Słyszę, jak ktoś chodzi po domu, gdy zajdzie słońce, a sosny stają się czarne. Często w nocy słyszę, jak to drapie w drzwi. Kto to jest? Czy to któraś z moich sióstr? Czy to ciocia Celia? Jeśli to któreś z nich, to dlaczego tak cicho skrada się po domu? Dlaczego skrobie w moje drzwi i odpływa, gdy ją wołam? Nie, nie! Boję się. Boże, co mam zrobić? Boję się tu zostać, ale dokąd mam pójść?” — Na Boga! — wykrzyknął Buckner. — To musi być dziennik Elizabeth Blassenville. Czytaj dalej! — Nie mogę odczytać reszty stron — odparł Griswell. — Ale kilka stron dalej mogę odcyfrować kilka linijek: „Dlaczego wszyscy murzyni uciekli, gdy ciocia Celia zniknęła? Moje siostry nie żyją. Wiem o tym. Wyczuwam, że zginęły strasznie w przerażeniu i agonii. Ale dlaczego? Dlaczego? Jeżeli ktoś zamordował ciocię Celię, to dlaczego miałby zabić moje biedne siostry? Były zawsze dobre dla czarnych. Joan…” — Przerwał nachmurzony. — Kawałek strony jest oderwany. Tu jest jeszcze jeden zapis pod kolejną datą, tak mi się wydaje, że to jest data; nie jestem pewny. „… to coś okropnego, co wskazała stara murzynka. Wymieniła Jakuba Blonta i Joan, ale nie chciała mówić wprost. Może bała się…” Tu znowu brakuje kawałka. „Nie, nie! Jak to możliwe? Ona nie żyje, albo wyjechała. Ale, urodziła się i wychowała w Indiach Zachodnich i z tego, co jej się wyrwało kiedyś, wiem, że zagłębiała się w tajemnice voodoo. Wydaje mi się, że nawet tańczyła na jednej z tych ich strasznych ceremonii, jak mogła być tak okropna? I ta… ta potworność. Boże, jak to możliwe? Nie wiem, co o tym myśleć. A jeśli to ona włóczy się po domu w nocy, jeśli to ona gwiżdże tak dziwnie i słodko… nie, nie. Chyba mnie ogarnia szaleństwo. Jeśli zostanę tu sama, zginę tajemniczo tak, jak moje siostry. Jestem tego pewna.” Niespójna kronika skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Griswell był tak pochłonięty odcyfrowywaniem skrawków papieru, że nie zauważył, jak zapadł mrok i Buckner przyświecał mu latarką. Oderwany od lektury, drgnął i rzucił szybkie spojrzenie w stronę czarnego holu. — Co pan o tym myśli? — To, co myślałem przez cały czas — odparł Buckner. — Ta służąca mulatka, Joan, zmieniła się w zuvembie, żeby się zemścić na panience Celii. Prawdopodobnie nienawidziła całej rodziny tak, jak nienawidziła swojej pani. Brała udział w ceremoniach voodoo na swej rodzinnej wyspie, aż „dojrzała”, jak powiedział stary Jakub. Potrzebowała tylko Czarnego Napoju, a on jej go dostarczył. Zabiła panienkę Celię, a potem trzy siostry i prawie dopadła Elizabeth. Kryła się w tym domu przez te wszystkie lata, jak wąż w ruinach. — Ale dlaczego zabiła obcego? — Słyszałeś, co powiedział stary Jakub — przypomniał Buckner. — Zuvembie czerpie satysfakcje z mordowania ludzi. Wywołała Brannera na górę, rozbiła mu głowę i wetknęła mu siekierę do ręki, a potem wysłała na dół, żeby zabił ciebie. Żaden sąd w to nie uwierzy, ale jeżeli dostarczymy jej ciało, to będziemy mogli udowodnić tym twoją niewinność. Zeznam, że to ona zabiła Brannera. Jakub mówił, że zuvembie można zabić… W raporcie nie muszę zbyt dokładnie trzymać się szczegółów. — Przyszła i patrzyła na nas znad balustrady schodów — mruknął Griswell. — Ale dlaczego nie znaleźliśmy jej śladów na schodach? — Może ci się to przyśniło, a może zuvembie potrafi objawić się duchem, do diabła z tym! Po co starać się wytłumaczyć racjonalnie coś, co przekracza granice racjonalnej rzeczywistości? Lepiej zacznijmy czuwanie. — Niech pan nie gasi światła! — wykrzyknął Griswell odruchowo. Po chwili dodał: — Nie, oczywiście. Proszę zgasić. Musimy być w ciemności, jak… — zaciął się na chwilę — jak ja i Branner. Strach ogarnął go fizycznie, gdy pokój pogrążył się w ciemnościach. Leżał trzęsąc się, a serce biło mu tak, jakby miał się udusić. — Indie Zachodnie muszą być wylęgarnią zarazy na cały świat — mruknął Buckner wyglądający w kocach, jak ciemna plama. — Słyszałem już o zombie, ale nie miałem pojęcia, że jest coś takiego, jak zwembie. Powoduje to pewnie jakiś narkotyk wykoncypowany przez człowieka — voodoo, żeby wywołać szaleństwo u kobiet. Tylko, że to nie tłumaczy innych rzeczy, jak zdolność hipnozy, niezwykła długowieczność, panowanie nad trupami — nie, zuvembie to nie jest zwykła, szalona kobieta. To potwór, coś więcej, a zarazem mniej ludzkie, to coś stworzone przez magię zrodzoną wśród czarnych bagien i puszczy… No cóż, zobaczymy, co z tego wyniknie. Jego głos ucichł, a w głuchej ciszy, Griswell usłyszał bicie swego serca. Na zewnątrz, w czarnym lesie, złowieszczo zawył wilk i zahukały sowy. Potem znowu zapadła cisza, jak czarna mgła. Griswell zmuszał się, żeby leżeć nieruchomo w kocach. Wydawało się, że czas się zatrzymał. Czuł, jakby się dławił. Napięcie stale rosło nie do zniesienia. Próbował zapanować nad swymi nerwami, ale tylko cały pokrył się potem. Zaciskał zęby aż do bólu, a paznokcie wbił w dłonie. Nie wiedział, na co czaka. Upiór mógł znowu uderzyć, tylko jak? Czy będzie to straszny, słodki gwizd, odgłos bosych stóp na trzeszczących schodach, czy nagły cios siekierą w ciemności? Wybierze jego, czy Bucknera? A może Buckner już jest martwy? Nie widział nic w mroku, ale słyszał, słyszał równomierny oddech człowieka. Południowiec musiał mieć nerwy ze stali. Ale czy to na pewno Buckner oddychał oddzielony od niego cienkim pasem ciemności? A może potwór już cicho zaatakował, zajął miejsce szeryfa i leżał radując się upiornie, i gotując się do nowego ciosu? Tysiące okropnych pomysłów chodziło Griswellowi po głowie. Poczuł, że zwariuje, jeśli nie poderwie się na równe nogi i z oszalałym krzykiem nie ucieknie z tego przeklętego domu. Nawet strach przed szubienicą nie utrzyma go już dłużej w tych ciemnościach. Rytm oddechu Bucknera nagle się zmienił i Griswell poczuł, jakby ktoś go oblał lodowatą wodą. Gdzieś ponad ich głowami rozległo się dziwne, słodkie gwizdanie… Griswell stracił cała kontrolę, a jego umysł zapadł w ciemność głębszą, niż otaczający go mrok. Przez pewien czas panowała ciemność, a pierwszym świadomym wrażeniem, jak po przebudzeniu, było poczucie ruchu. Biegł, jak oszalały, potykając się, jakąś strasznie wyboistą drogą. Wokół panował mrok, a on biegł, jak ślepiec. Mętnie zdał sobie sprawę, że musiał wyrwać się z domu i przebiec kilka mil zanim jego zmysły zaczęły działać. Nie obchodziło go to; śmierć na szubienicy za morderstwo, którego nie popełnił, nie przerażała go nawet w połowie tak, jak myśl o powrocie do tego potwornego domu. Czuł, że może tylko biec, biec tak, jak biegnie teraz, aż do utraty tchu. Mglista zasłona jeszcze nie do końca opuściła jego umysł, ale zdał sobie sprawę, że nie widzi blasku gwiazd poprzez czarne gałęzie drzew. Pomyślał niejasno, że chciałby wiedzieć, dokąd biegnie. Zdawało mu się, że wchodzi na wzgórze, co było dziwne, bo wiedział, że w promieniu wielu mil od dworu nie ma żadnych wzgórz. Przed nim, w górze, pojawił się ciemny blask. Ruszył w jego stronę, po jakichś występach, które stawały się niepokojąco symetryczne. Nagle z przerażeniem zdał sobie sprawę, że w uszach ma dziwny dźwięk — tajemniczy, zwodniczy gwizd. Dźwięk rozproszył mgły do końca. Co się dzieje? Gdzie jest? Przebudzenie i zdanie sobie z tego sprawy uderzyły go , jak obuchem. Nie uciekał drogą, ani nie wspinał się na wzgórze — wchodził po schodach. Był wciąż w dworze Blassenvillów. I wchodził na górę po schodach! Nieludzki krzyk wydarł mu się z ust. Szalony gwizd wzniósł się upiornie w demonicznym tryumfie. Próbował się zatrzymać, zawrócić, nawet rzucić się poprzez balustradę. Jego własny krzyk dzwonił mu ogłuszająco w uszach. Nie istniał. Nie miał wolnej woli. Upuścił latarkę i zapomniał o broni w kieszeni. Nie panował nad swym ciałem. Jego nogi pracowały jak części mechanizmu oderwanego od jego mózgu, słuchające rozkazów z zewnątrz. Równo tupiąc niosły go krzyczącego w górę schodów, w stronę magicznego blasku płonącego ponad nim. — Buckner! — wrzasnął. — Buckner! Na litość Boską, pomocy! Głos uwiązł mu w gardle. Doszedł do szczytu schodów. Chwiejnie szedł w głąb holu. Gwizdanie przycichło i ustało, ale jego impuls nadal go przyciągał. Nie widział źródła mrocznego blasku. Wydawało się, że nie bierze się z jednego, centralnego punktu. Ale zobaczył niewyraźną postać zbliżającą się w jego stronę. Wyglądała, jak kobieta, ale żadna kobieta nie mogła chodzić tak przyczajona i żadna kobieta nie miała tak przerażającej twarzy, takiej złośliwej, żółtej plamy szaleństwa. Próbował krzyknąć na widok jej twarzy, na widok błysku stali we wzniesionej ręce wyglądającej, jak szpony, ale jego język zamarł. Wtedy coś ogłuszająco huknęło za nim. Ciemności rozdarł jęzor ognia, który oświetlił padającą, ohydną postać. Wraz z trzaskiem broni rozległ się nieludzki wrzask. W ciemnościach, które zapadły po błysku, Griswell padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Nie słyszał głosu Bucknera. Z omdlenia wyrwała go dłoń Południowca, szarpiąca go za ramię. Oślepiło go światło. Zamrugał, osłonił oczy i zajrzał Bucknerowi w twarz. Szeryf był blady. — Nic ci nie jest? Na rany Boskie, stało ci się coś? Tam na ziemi leży nóż rzeźnicki… — Nic mi nie jest — wymamrotał Griswell. — Strzelił pan w ostatniej chwili. Zmora! Gdzie to jest? Gdzie to poszło? — Słuchaj! Gdzieś z głębi domu dochodziło obrzydliwe szamotanie czegoś, co się rzucało w przedśmiertnych drgawkach. — Jakub miał rację — powiedział ponuro Buckner. — Ołów je zabija. Trafiłem ją. Nie odważyłem się użyć latarki, ale było dość światła. Jak zaczęło się to gwizdanie, prawie mnie podeptałeś, gdy wychodziłeś. Wiedziałem, że jesteś zahipnotyzowany, albo coś w tym rodzaju. Poszedłem za tobą. Byłem tuż za tobą, ale skuliłem się, żeby mnie nie zobaczyła i znów nie uciekła. Trochę za długo czekałem zanim strzeliłem, ale jej widok mnie sparaliżował. Patrz! Oświetlił hol i tym razem latarka świeciła jasno. W ścianie, w miejscu, gdzie wcześniej nie było drzwi, teraz ział otwór. — Tajne wejście, które znalazła panienka Elizabeth! — powiedział Buckner. — Chodźmy! Latarka oświetliła wąski korytarz wyglądający, jak tunel, który biegł w jednej z grubych ścian. Buckner zanurzył się weń bez wahania. — Może to coś mogło myśleć jak człowiek — mruknął przyświecając sobie. — Miało na tyle rozumu, żeby zeszłej nocy zatrzeć ślady, które doprowadziłyby nas do tej ściany i umożliwiłyby nam znalezienie wejścia. Tu, z przodu, jest pokój… tajny pokój Blassenvillów! Griswell zakrzyknął: — Boże! To ten pokój bez okien, który mi się śnił, z trzema wiszącymi ciałami… aaaaa! Światło Bucknera błądzące po okrągłym pomieszczeniu zatrzymało się nagle. W blasku latarki pojawiły się trzy postacie, trzy zasuszone, pomarszczone, zmumifikowane kształty, wciąż ubrane w zbutwiałe suknie z zeszłego stulecia. Ich pantofle nie dotykały podłogi, bo postacie te były powieszone za szyje na łańcuchach przyczepionych do sufitu. — Trzy siostry Blassenville! — mruknął Buckner. — A więc panienka Elizabeth jednak nie zwariowała. — Tam! — Griswell ledwie mógł mówić. — Tam, w kącie! Światło poruszyło się i zatrzymało. — Czy to coś było kiedyś kobietą? — wyszeptał Griswell. — Boże, ta twarz, nawet po śmierci… te ręce jak szpony, te zwierzęce pazury… Tak, to kiedyś było człowiekiem, widać to po resztkach tej sukni balowej. Ciekawe, dlaczego służąca mulatka nosiła taką suknię? — Gnieździła się tu przez ponad czterdzieści lat — mruknął Buckner, pochylając się nad tym przerażająco wyszczerzonym czymś leżącym w kącie. — To cię oczyszcza, Griswell, ze wszystkich zarzutów. Wariatka z siekierą, władzom to wystarczy. Boże, co za zemsta, co za perfidna zemsta! Jakąż potworną osobą musiała być na początku, żeby zagłębić się w tajemnice voodoo… — Mulatka? — wyszeptał Griswell, wyczuwając grozę silniejszą, niż przerażenie. Buckner potrząsnął głową. — Źle zrozumieliśmy bredzenie starego Jakuba i zapiski panienki Elizabeth. Musiała wiedzieć, ale duma rodzinna kazała jej milczeć. Rozumiem teraz; mulatka zemściła się, ale nie tak, jak myśleliśmy. Nie wypiła Czarnego Napoju, który zrobił jej stary Jakub. Był przeznaczony dla kogoś innego i podany prawdopodobnie w jedzeniu lub kawie. A potem Joan uciekła, zostawiając za sobą kiełkujące nasienie zła, które sama zasadziła. — To… to nie jest mulatka? — szepnął Griswell. — Gdy zobaczyłem ją w holu, od razu wiedziałem, że to nie ta mulatka. A te zniekształcone rysy twarzy noszą jeszcze podobieństwo rodzinne. Widziałem jej portret i nie mogę się mylić. To co tu leży, było niegdyś Celią Blassenville. * Tom III; Conan: Zakazane miasto Gothan. * Tom I; Conan: Droga demona.