14377
Szczegóły |
Tytuł |
14377 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14377 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14377 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14377 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JEŹDZIEC GROMU
Kiedyś byłem Żelaznym Sercem Komanczów. To co mówię, to nie żadna fantazja, nie cierpię
również halucynacji. Jestem tego pewien, bowiem rasa, która podbiła moich przodków
pozostawiła mi pamięć leków. Siedzę tu, w swoim biurze na piętnastym piętrze i spoglądam z góry
na najnowocześniejszą cywilizację jaką znam. Patrzę przez najbliższe okno i widzę tylko błękitne
niebo między szczytami wieżowców, które wybudowano, by górować na tym ostatnim Babilonem.
Gdybym spojrzał w dół, zobaczyłbym jedynie pasy betonu, po których płynie nieprzerwany
strumień potrącających się ludzi i maszyn wyposażonych w koła. Tu nie ma przestrzeni jak w
oceanie nagiej, brązowej prerii, nad którą rozciąga się błękitne niebo. Nie ma tu suchej trawy
falującej pod niewidocznymi stopami niewidzialnych mieszkańców pustkowi. Nie ma tu
odludnych miejsc i niezmierzonych przestrzeni. Nie ma rytych tajemnic, marzeń, wizji i
przepowiedni. Tutaj wszystko jest jak najbardziej namacalną substancją — moc można zobaczyć,
dotknąć i usłyszeć. Siła i energia kruszą wszystkie marzenia i zmieniają mężczyzn oraz kobiety w
piszczące automaty.
Siedzę tu, pośród nowoczesnej pustyni stali, kamienia, elektryczności i powtarzam
niewytłumaczalnie: byłem Żelaznym Sercem, łowcą skalpów, mścicielem, Jeźdźcem Gromu.
Moja skóra nie jest ciemniejsza od skóry moich klientów. Cywilizowane ubranie noszę z taką
swobodą, jak żaden z nich. A dlaczego miałbym nie nosić? Mój ojciec okrywał się kocem, nosił
wojenny pióropusz i szmaciane spodnie. Ja jednak nigdy nie nosiłem żadnej innej odzieży niż biali
ludzie. Mówię po angielsku — a także francusku, hiszpańsku, niemiecku — bez akcentu,
pominąwszy południowo–zachodnie idiomy, których nie spotka się u żadnego białego z Oklahomy
czy Teksasu. Mam za sobą lata w colleg’u — Carlisle — Uniwersytet w Teksasie — Princeton. W
mojej profesji odniosłem rozsądny sukces. Bez pytań zostałem zaakceptowany w wybranym
przeze mnie kręgu towarzyskim — socjeta składała się z kobiet i mężczyzn czysto anglosaskiego
pochodzenia. Moi współpracownicy rzadko myśleli o mnie jako o Indianinie. Najwyraźniej stałem
się białym człowiekiem.
Pozostało jedno dziwactwo — pamięć. To nie jest nic niewyraźnego, zamglonego czy
iluzorycznego. Tak jak pamiętam wczorajszy dzień jako John Garfield, tak samo pamiętam
bardziej odległe dni, kiedy żyłem i działałem jako Żelazne Serce. Siedzę i patrzę na nowoczesną
pustynię stali, betonu i kół. Wszystko to wydaje się nagle słabe i nierealne, jak mgła unosząca się z
samego ranka nad brzegami Czerwonej Rzeki. Patrzyłem na tę mgłę, a mój wzrok sięgał nawet
dalej. Widzę brązowe Wzgórza Wichita, gdzie się urodziłem, chatę, w której przyszedłem na świat,
chude konie i nędzne krowy pasące się na spalonym słońcem pastwisku znajdującym się w pobliżu
małego, wysuszonego pola porośniętego rzadkimi rzędami kukurydzy. Ale widzę również dalej:
ciągnącą się prerię, brązowe i suche przestrzenie zapierające dech w piersiach. Nie ma tam
wysokich domów, białych chat czy pól kukurydzy, są natomiast tipi z bawolej skóry i
brązowoskórzy, nadzy wojownicy z pióropuszami ciągnącymi się niczym sznur błyszczących
meteorów, wijący się w szalonej radości barbarzyńskiego triumfu.
Urodziłem się w chacie białego człowieka. Nigdy nie nosiłem barw wojennych ani nie stąpałem
po wojennej ścieżce, nie tańczyłem również tańca skalpu. Nie władałem włócznią, ani nie
strzelałem strzałami o kamiennych grotach do masy parskających bawołów.
Żaden chłopiec w Oklahomie nie mógł mnie przewyższyć w jeździe konnej. Krótko mówiąc
jestem cywilizowanym człowiekiem.
Wcześnie w młodości zdałem sobie sprawę z dręczącego mnie niepokoju, niespokojnego i
przygnębiającego braku zadowolenia z mojej egzystencji.
—Czytałem książki, studiowałem z zapałem, który zadowalał moich białych nauczycieli,
nabrałem m stosunku do rzeczy cenionych przez białych. Pokazywano na mnie z dumą. Mówiono
o mnie i były to komplementy, ponieważ ludzie przyzwyczaili się myśleć o mnie jak o białym
człowieku. Ale niepokój wzrastał, chociaż nikt tego nie podejrzewał. Ukrywałem go za maską
kamiennej, indiańskiej twarzy tak, jak moi przodkowie przywiązani przez Apaczów do pala
ukrywali swój ból przed oczami wrogów.
Ale to we mnie tkwiło. Czaiło się w zakamarkach mego umysłu, gdy siedziałem w klasie
słuchając i starannie ukrywając wrodzone lekceważenie dla nauki. Szukałem formalnego poparcia
J mojego materialnego dobrobytu. To co we mnie tkwiło dodawało kolorów moim snom. A w tych
snach, które w dzieciństwie były zamazane, byłem jakby starszy — brązowoskóry, nagi wojownik
na tle burzy, chmur i błyskawicy. Zespolony z koniem jak centaur, z wojennym pióropuszem
spływającym na plecy i złowrogo błyszczącym ostrzem uniesionej włóczni.
Po tych powtarzających się wizjach zaczęły się we mnie budzić instynkty rasowe i przesądy.
Sny zaczynały ubarwiać moje życie na jawie, ponieważ sny zawsze odgrywały wielką rolę w życiu
Indian. Mój umysł zaczynał się stawać czerwony. Wybrane przeze mnie życie białego człowieka
zaczęło wymykać mi się z rąk. Cień unoszącego się nade mną, ociekającego krwią tomahawka
zaczynał nabierać kształtów. W moim mózgu pojawiła się nowa potrzeba, niepohamowane
pragnienie gwałtownej akcji. Ze strachem zacząłem odczuwać niepokój, który mogła ugasić tylko
krew. Rzucałem się w nocy na łóżko bojąc się zasnąć, bojąc się, że zostanę pochłonięty przez
napływającą, nieubłaganą falę rasowej podświadomości. Gdyby to się zdarzyło, wiedziałem, że
mógłbym zabić — nagle, brutalnie i w zrozumieniu białego człowieka, bez powodu.
Nie chciałem zabijać ludzi, którzy mnie nigdy nie skrzywdzili. Nie chciałem, by mnie później
powieszono. Chociaż gardziłem — wciąż gardzę — filozofią białego człowieka i jego kodeksem,
odnajduję i odnajdywałem — w jego cywilizacji — materialne rzeczy, których pożądałem od
kiedy wyparłem się życia moich przodków.
Próbowałem pozbyć się tego prymitywnego, morderczego pragnienia uprawiając sport. Ale
przekonałem się, że football, boks, wrestling, tylko potęgują to uczucie. Gwałtowniej rzucałem
moje potężnie umięśnione ciało do walki, mniej satysfakcji czerpałem z tych udawanych walk,
bardziej tęskniłem za czymś innym, nie wiedziałem jednak za czym.
W końcu poszukałem pomocy. Nie poszedłem do białego lekarza ani do psychologa. Wróciłem
do regionu, w którym się urodziłem i odszukałem starego szamana Orle Pióro, który mieszkał
samotnie wśród wzgórz, mając w gorzkiej pogardzie styl życia białych ludzi. W moim ubraniu
białego człowieka siadłem ze skrzyżowanymi nogami w jego tipi z bawolich skór. Mówiłem i
zanurzałem dłoń w misie, która stała między nami, a którą wypełniała suszona wołowina. Orle
Pióro był stary. Nie wiem, ile miał lat. Jego mokasyny były wytarte i zniszczone, a koc obskurny i
połatany. Był w grupie, którą złapał generał MacKenzie Palo Duro i kiedy wystrzelał im wszystkie
kole, uczynił Orle Pióro żebrakiem, bowiem bogactwem szamana, tak zresztą jak i innych
członków plemienia, były konie.
Słuchał mnie bez słowa, a później długi czas siedział w milczeniu. Głowa opadła mu na piersi i
jego zasuszona broda niemal dotykała naszyjnikiem z zębów Pawnisów. W milczeniu słuchałem
nocnego wiatru szepczącego między tyczkami namiotu i upiornie pohukującej w głębi lasu sowy.
W końcu uniósł głowę i przemówił:
— Masz kłopoty z magiczną pamięcią leków. Wojownik, którego oglądasz to człowiek, którym
ty kiedyś byłeś. Nie przyjeżdża pragnąc byś rozłupywał głowy białych ludzi tomahawkiem.
Przybywa w odpowiedzi na dzikość panującą w twojej duszy. Pochodzisz od wojowników. Twój
dziad jeździł z Samotnym Wilkiem i Peta Nocona. Zdjął wiele skalpów. Książki białych ludzi nie
mogą cię zaspokoić. Jeżeli nie znajdziesz wyjścia, twój umysł stanie się czerwony, a w uszach
będą ci śpiewać duchy twoich przodków. Wtedy zabijesz jak mężczyzna ze snu, nie będziesz
wiedział dlaczego to zrobiłeś, a biali cię powieszą. To niedobrze dla Komancza zostać
zadławionym na śmierć przez stryczek. Nie możesz wtedy śpiewać pieśni śmierci, a dusza nie
może opuścić ciała i już na zawsze musi mieszkać pod ziemią wraz z rozsypującymi się kośćmi.
Nie możesz być wojownikiem. Te dni już minęły. Ale jest sposób ucieczki od zła czynionego przez
twoje leki. Jeśli pamiętasz — Komańcz, kiedy umierał, odchodziło Krainy Szczęśliwych Łowów,
gdzie odpoczywał i polował na białe bawoły. Sto lat później odradzał się w plemieniu, jeśli jego
duch nie został zniszczony na skutek utraty skalpu. On nie pamięta, a jeśli nawet, to nie wszystko,
tylko trochę. Błąka się jak we mgle. Ale jest lek, który przywróci mu pamięć, lek potężny i
straszliwy, którego nikt o słabym charakterze nie przeżyje. Pamiętam. Pamiętam ludzi, których
ciała zamieszkiwała moja dusza w minionych wiekach. Mogę wędrować we mgle i rozmawiać z
wielkimi, których dusze się jeszcze nie odrodziły — z Quanah Parkerem i z jego ojcem Peta
Nacona, z jego dziadem Żelazną Koszulą, z Satanta z plemienia Kiowa i z Siedzącym Bykiem z
Ogalalla i wieloma innymi. Jeśli jesteś odważny, musisz pamiętać i żyć obok swojego starego
życia, musisz być zadowolony, znając swoje męstwo i waleczność z przeszłości.
Zaproponował mi rozwiązanie, substytut dla gwałtownego życia w moim obecnym wcieleniu,
zawór bezpieczeństwa dla urodzonej dzikości, która czaiła się na dnie mojej duszy.
Teraz opowiem ci o magicznym rytuale, poprzez który odzyskałem pełną pamięć o minionych
dniach. Sam pośród wzgórz, widząc tylko starego Orle Pióro, stoczyłem swoją samotną walkę w
takich męczarniach, o których biali ludzie mogą co najwyżej’ śnić w nocnych koszmarach. To
stary, stary, sekretny lek, którego istnienia nie domyślają się nawet wszechwiedzący antropolodzy.
Zawsze należał do Komanczów. Siouxowie zapożyczyli z niego rytuały do swojego Tańca Słońca,
a od Siouxów Arikarasowie przywłaszczyli sobie część z nich do Tańca Deszczu. Ale zawsze był
to tajny obrządek, który mógł oglądać tylko szaman nie było tańczącego i krzyczącego tłumu
kobiet, mężczyznę inspirowała odwaga, jego decyzję utrwalały pieśni wojenne i wychwalanie
bohaterskich czynów. Tylko kompletny spokój dodawał sił jego wytrwałości tam w ciemnościach,
gdzie pod starymi gwiazdami hulał wiatr.
Orle Pióro naciął głęboko mięśnie na moich plecach. Blizny mam do dziś. W te dziury mieści
się zaciśnięta męska pięść. Naciął głęboko mięśnie i przeciągnął przez nie rzemienie z sinawej
skóry, które następnie mocno związał. Przerzucił rzemienie przez konar dębu i z siłą, jakiej można
było spodziewać się tylko po szamanie, podciągnął mnie do góry, aż moje stopy zawisły wysoko
na ziemią. Szybko przywiązał rzemienie i zostawił mnie tak wiszącego. Następnie przykucnął
pode mną i zaczął uderzać w bęben wykonany ze skóry ściągniętej z brzucha wodza Liponów.
Wolno i monotonnie uderzał w niego tak, że miękkie, złowieszcze dudnienie towarzyszyło mojej
męczarni mieszając się z szelestem, jaki powodował nocny wiatr buszując wśród listowia.
Noc się przeciągała, gwiazdy zmieniały, wiatr zamierał, przybierał na sile i znowu zamierał.
Tylko bęben wciąż monotonnie warczał, aż niekiedy jego dźwięk dziwnie się zaczynał zmieniać i
nie był już dźwiękiem bębna, ale grzmotem powstającym, gdy niepodkute końskie kopyta uderzają
o prerię. Pohukiwanie sowy nie było już pohukiwaniem, ale mrożącym krew w żyłach okrzykiem
zapomnianych wojowników. W płomieniach męczarni przed moim zamglonym wzrokiem
pojawiło się olbrzymie ognisko, wokół którego zanosząc się monotonnym śpiewem skakały
demoniczne postacie. Już nie wisiałem na skórzanych rzemieniach przerzuconych przez konar
dębu, ale stałem wyprostowany przy palu, płomienie lizały moje stopy, a ja na przekór moim
wrogom śpiewałem pieśń śmierci. Przeszłość i teraźniejszość połączyły się i siały w jedno —
fantastycznie i okropnie. Wewnątrz mnie walczyła setka osobowości, aż przestał istnieć czas,
przestrzeń, forma, czy kształt. Istniał tylko wijący się, skręcający i wirujący chaos złożony z ludzi,
przedmiotów, zdarzeń i duchów, aż wszystko zostało triumfalnie zepchnięte w nicość przez
brązowego, wymalowanego, triumfującego jeźdźca na pomalowanym koniu, którego podkowy
krzesały ogień z prerii. W upiornym zachodzie słońca, przez ciemną kurtynę płomieni przedzierały
się konie i jeźdźcy. Wraz z ich przyjazdem mój udręczony umysł ustąpił i nie pamiętam nic więcej.
O szarym świcie, gdy wisiałem słaby i nieprzytomny, Orle Pióro przywiązał do moich stóp
strzeżone latami skarby — czaszki bawołów. Ich ciężar spowodował rozerwanie ciała i ścięgien.
Opadłem na’trawę u stóp starego dębu. Piekący ból świeżych ran spowodował, że odzyskałem
świadomość, ale nieznana wcześniej męczarnia pokaleczonego i poszarpanego ciała była niczym
przy wspaniałym uczuciu siły, które mnie ogarnęło. W mrocznych godzinach przed świtem, kiedy
bęben połączył przeszłość i teraźniejszość, uległem uczuciu, które górowało naci ponurymi
nastrojami. Wiedza, której szukałem, stała się moją. Ból był konieczny, wielki ból podbijający
świadomą część ducha, który włada materialnym ciałem.— Wtedy się przebudziłem, wrażliwość
połączyła się zmysłami i pozostała niepamięć, możesz ją nazwać psychiczną, magiczną, jak
chcesz. Już więcej nie mogłem być dręczony przez brak czegokolwiek, czy przez pociąg do
gwałtowności, który był zaszczepionym instynktem stworzonym przez tysiące lat wędrówek,
polowań i walk. W moich wspomnieniach mogłem odnaleźć ulgę przeżywając dzikie, minione dni.
Pamiętam wiele moich wcieleń, ciągnęły się aż do starożytności i mogłyby zdumieć
historyków. Dowiedziałem się, że przed niecałymi stu laty żyłem jako Komańcz. Czasami
odradzałem się niemal momentalnie, czasami moje wcielenia dzieliły łata, nie wiem jaka była tego
przyczyna.
Wiem, że obecnie moje ego zamieszkało ciało Amerykanina zwanego John Garfield, ale
ożywione zostało wiele dzikich, pomalowanych postaci z niedalekiej przeszłości. Na przykład, w
swoim ostatnim wcieleniu byłem wojownikiem na scenie wspaniałego, południowo–zachodnicgo
kraju. Byłem Esatema, który jeździł z Quanah Parkerem i z Satanta z Kiowa. Zginąłem w bitwie
pod Adobe Walls, latem 1S74 r. Była przerwa między Esatema i Johnem Garfieldem. Miedzy tymi
dwoma wcieleniami byłem tygodniowym, zniekształconym niemowlęciem, które urodziło się
podczas ucieczki plemienia z rezerwatu w 1878 roku. Ponieważ nie byłem istotą nadającą się do
życia, porzucono mnie na równinach bym zginął. Byłem — ale dlaczego mam próbować wyliczyć
wszystkie istnienia i ciała, które w przeszłości były moje? Jest to nieskończony łańcuch
pomalowanych, ozdobionych piórami, nagich postaci ciągnących się wstecz aż do niepamiętnych
czasów. Jest to przeszłość tak daleka, że sam waham się przekroczyć jej próg. Oczywiście, mój
biały czytelniku, nie będę próbował przenieść się wraz z sobą. Moja rasa jest bardzo stara była
stara, kiedy mieszkaliśmy w górach na północy Yellowstane i podróżowaliśmy pieszo, a nasze
skąpe zapasy żywności transportowały na grzbietach psy. Tej granicy nie przekroczyli biali
badacze i dobrze to zrobiło pamięci o pokoju i pięknym teoriom dotyczącym rodzaju ludzkiego.
Ale ja mogę opowiedzieć ci rzeczy, które wstrząsną twoją tolerancję, której się nabawiłeś czytając
opowiadania o rasie zniszczonej przez twoich przodków. Mógłbym ci opowiedzieć o długich,
obfitujących w nieludzkie okrucieństwa wędrówkach przez kontynent. Ale wystarczy.
Opowiem ci o Żelaznym Sercu, łowcy skalpów. Ze wszystkich moich wcieleń najbliżej jestem
związany z nim tak jak John Garfield związany jest z XX wiekiem. To był Indianin taki, jakiego
widziałem w moich snach. Są to wspomnienia wyblakłe i trudne do interpretowania. Nawiedzały
mnie w dzieciństwie i w młodości. Mówiąc do ciebie o moim poprzednim wcieleni vi, muszę
mówić jakby ustami Johna Garfielda, bo inaczej opowiadanie byłoby dla ciebie niezrozumiałym,
chaotycznym bredzeniem. Ja, John Garfield, jestem człowiekiem dwóch światów. Mój umysł nie
jest ani całkowicie czerwony, ani całkowicie biały.
Pozwól, że zinterpretuję opowieść o Żelaznym Sercu nie tak, jak zrobiłby to on sam, ale tak,
jakby opowiedział ją John Garfield, gdyż tak będzie dla ciebie zrozumiała.
Pamiętaj, o wielu rzeczach nie opowiem. Miały miejsca okrucieństwa i bestialstwa, które ja
pojmuję jako naturalny skutek życia toczącego się w tamtych czasach, ale których ty byś nie
zrozumiał i napełniłyby cię przerażeniem. W opowiadaniu pominę jeszcze inne rzeczy.
Barbarzyństwo ma wady nie mniejsze niż cywilizacja.
Opowiem ci o Żelaznym Sercu i o honorze, jaki go spotkał. Korzenie tego okrucieństwa były
starsze niż zapomniane ruiny ukryte w dżungli Jukatanu.
Żelazne Serce żył w drugiej połowie XVI wieku. Wydarzenia, które opiszę, musiały mieć
miejsce gdzieś około 1575 roku. Byliśmy już plemieniem, które ujarzmiło konia. Ponad wiek
wcześniej zeszliśmy z Gór Szoszonów i staliśmy się ludźmi równin i łowcami bizonów.
Podążaliśmy za ich stadami pieszo od Wielkiego Jeziora Niewolniczego, aż nad Zatokę, kłócąc się
po drodze z Wronami. Kiowa, Pawnisami i Apaczami. To była długa, męcząca podróż. Ale
nadejście konia zmieniło wszystko, zmieniło nas. W krótkim czasie, z dotkniętej ubóstwem rasy
niezaradnych wędrowców, staliśmy się narodem niezwyciężonych wojowników, a krwawy szlak
naszych podbojów ciągnął się od wiosek Czarnych Stóp na Bighorn, aż po hiszpańskie osiedla w
Chihuahua.
Historycy twierdzą, że Komańcze dosiedli koni w 1714 roku. A my już wtedy, od ponad stu lat,
jeździliśmy konno. Kiedy w 1541 roku przybył Coronado szukając legendarnego miasta Cibolo,
my byliśmy już rasą jeźdźców. Dzieci uczyły się jeździć konno wcześniej niż chodzić.
Ja, Żelazne Serce, w wieku lat czterech jeździłem na własnym kucyku i przyglądałem się
stadom koni.
Żelazne Serce był potężnym mężczyzną, średniego wzrostu, krępym i muskularnym jak
większość z jego rasy. Opowiem, jak zdobyłem moje imię. Miałem brata trochę starszego ode
mnie, który nosił imię Czerwony Nóż. Miłość miedzy braćmi nie jest powszechna wśród Indian,
ale ja podziwiałem go głęboko i żarliwie, a także uwielbiałem tak, jak młodszy brat uwielbia
starszego.
To były czasy wędrówki naszej rasy. Jeszcze się nie osiedliliśmy w wielkim kanionie Palo
Duro, który później uznano za kolebkę naszej rasy. Na północy sięgaliśmy do Platte, ale coraz
bardziej wdzieraliśmy się na południowe tereny, na Równinę Graniczną, wypierając stamtąd w
serii potężnych bitew Apaczów. Sto dwadzieścia pięć lat później na zawsze złamaliśmy ich potęgę
w siedmiodniowej bitwie nad rzeką Wichita i odrzuciliśmy ich złamanych i pobitych w góry
Nowego Meksyku.
Ale w czasach Żelaznego Serca wciąż rościli sobie pretensje do południowych równin. W sumie
w tamtych czasach więcej wojen toczyliśmy z Siouxami niż z nimi. To Siouxowie zabili
Czerwonego Noża.
Pochwycili nas niedaleko rzeki Platte, około milę od górującego nad tym terenem urwistego
wzniesienia. Uciekaliśmy do wzniesienia i nurtowała nas jedna myśl. To nie był zwykły rajd, to był
najazd w sile trzech tysięcy wojowników. Byli tam Tetoni, Brule i Janktoni. Zamierzali zatoczyć
łuk kilka mil na południc— od obozowiska Komanczów. Jeżeli nasi rodacy nie zostaliby
ostrzeżeni, to Siouxowie by ich rozbili. Ja dotarłem do wzgórza, ale pod Czerwonym Nożem padł
koń i mój brat wpadł w ręce wrogów. Podprowadzili go do stóp wzgórza, na szczycie którego
ukryłem się przed ich strzałami i szykowałem się do nadania sygnału dymnego. Siouxowie nie
próbowali wspiąć się na urwisko obawiając się mojej włóczni i strzał, gdyż przejściem przez gorę
mogła iść tylko jedna osoba. Krzyczeli natomiast do mnie, że jeśli powstrzymam się od nadania
sygnału, to mojego brata spotka szybka śmierć, a oni odjadą zostawiając mnie w spokoju
— Zapal ognisko! — krzyczał Czerwony Nóż. — Ostrzeż naszych ludzi! Śmierć Siouxom!
Zaczęli go torturować, ale ja nie zwracałem na to uwagi, choć aż preria wokół mnie spływała
czerwienią. Pocięli go no kawałki członek po członku, a on śmiał się z nich i śpiewał swoją pieśń
śmierci, aż zadusił się wiosna krwią. Przeżył dłużej niż powinien żyć człowiek krojony na plasterki
tak jak on. Ale ja nic zwracałem na to uwagi i dym wznosił się do góry ostrzegając z daleka
naszych ludzi. Siouxowie zobaczyli, że wszystko stracone, dosiedli koni i odjechali, zanim na
południu pojawiła się pierwsza chmura kurzu oznaczająca, że nadciągają wojownicy z mojego
plemienia.
Życiem mojego brata okupiłem życie plemienia i od tamtej pory noszę imię Żelazne Serce. Od
tamtego dnia moim życiowym celem stało się spłacenie długu Siouxom i spłacałem go raz po raz.
Posługiwałem się strzałą, włócznią, ogniem i nożem — byłem przecież łowcą skalpów i
mścicielem, Jeźdźcem Gromu.
Niczym grom przetaczałem się przez prerię. Najodważniejsi wodzowie pozostawali w ukryciu,
gdy galopowałem potrząsając włócznią i śpiewając o swoich wyczynach nie dbając o ludzi ani
bogów. W mym sercu umarł strach, a stało się to na wzgórzu, kiedy patrzyłem jak mój brat umiera
pod nożami Tetonów. W całym moim życiu jeszcze tylko raz obudził się we mnie strach. I o tym
chcę opowiedzieć.
Jesienią roku 1575 — tak sobie to teraz wyliczyłem — czterdziestu z nas pojechało na południe
uderzyć na hiszpańskie osiedla. To był wrzesień, później nazywany Meksykańskim Księżycem.
Pojechaliśmy po konie, skalpy i kobiety. W czasach Esatema był to już przetarty szlak, ale w moich
czasach nie miał jeszcze czterdziestu lat. Później wiele razy jeździłem nim w różnych wcieleniach.
Na południe jeździliśmy po konie, ale w tym rajdzie nigdy nie dotarliśmy nad Rio Grande.
Skręciliśmy w bok i uderzyliśmy na Liponów w pobliżu rzeki zwanej San Saba. To nie było mądre.
Byliśmy jednak młodzi, żądni sławy. Jeszcze się nie nauczyliśmy, że konie są ważniejsze od
kobiet, a kobiety od skalpów. Zaskoczyliśmy bezbronnych Liponów i dokonaliśmy wśród nich
wspaniałej rzezi. Nie wiedzieliśmy jednak, że panuje przymierze pomiędzy nimi a kanibalami
Tonkewas, nieubłaganymi wrogami Komanczów. Tonkewasów rozbiliśmy raz na zawsze zimą
1864 roku, starliśmy ich z powierzchni ziemi w ich rezerwacie Clear Fork w Brazos. Walczył tam
Esatema i on — to znaczy ja — z zapałem, którego korzenie sięgały ponurej i zapomnianej
przeszłości, zanurzył swoje ręce w ich krwi.
Ale jesienią 1575 roku było daleko, bardzo daleko do rzeki Brazos. Podążając za pobitymi,
uciekającymi na oślep Liponami wpadliśmy na hordę Tonkewasów i ich sprzymierzeńców
Wiehita.
Z Liponami było ich pięciuset wojowników, to zbyt wielka liczba nawet dla Komanczów. Poza
tym walczyliśmy na stosunkowo lesistym terenie i to działało na naszą niekorzyść, ponieważ
urodziliśmy się, wyrośliśmy na równinach i woleliśmy toczyć walkę na otwartym terenie, gdzie
była przestrzeń dla naszych prymitywnych kawaleryjskich manewrów.
Kiedy żeśmy się przedarli przez gąszcz i rzucili do ucieczki, było nas już tylko piętnastu.
Uciekaliśmy na północ, a Tonkewasi ścigali nas prawie sto mil nawet po tym, jak Liponowie
zrezygnowali z pogoni. Ależ oni nas nienawidzili! Widać każdy z nich pragnął napełnić żołądek
dobrze upieczonym mięsem Komańcza. Wierzyli, że gdy nas zjedzą, przejdzie na nich waleczny
duch Komanczów. My również w to wierzyliśmy. Właśnie dlatego dodatkowo czuliśmy wstręt do
kanibalizmu. Nienawidziliśmy Tonkewasów tak samo wściekle, jak oni nas.
W pobliżu Double Mountain Fork w Brazos natknęliśmy się na Apaczów. Podczas drogi na
południe uderzyliśmy na nich, a oni uciekli z wyciem, by lizać swoje rany, ale teraz łaknęli zemsty.
I dostali ją. To była walka na zmęczonych wierzchowcach i z czterdziestu śmiałków, którzy
dumnie jechali na południe, tylko pięciu przejechało obok Caprock, która to skała tworzyła na
równinie gigantyczne schody prowadzące jakby na wyższy poziom.
Mogę opowiedzieć jak walczyli Indianie równin. Nigdy przedtem nie widziałem, by na tej
planecie ktoś tak walczył i nie przypuszczam, żeby to było możliwe teraz, gdyż na zawsze zmieniły
się warunki. Od Milk River do Zatoki walczyliśmy konno, uciekaliśmy jakby goniło nas stado
szerszeni uzbrojonych w śmiercionośne żądła. Spadał na nas deszcz strzał o krzemiennych grotach.
Szarżowali, otaczali, cofali się przypominając osy lub jadowite węże. Ale spotkanie przy Caprock
nie było bitwą w zwykłym sensie. Było nas piętnastu Komanczów przeciw setce Apaczów, więc
rzuciliśmy się do ucieczki, odwracając się jedynie, by posłać strzałę lub pchnąć włócznię, gdy
zanadto się zbliżali. Ruszyli za nami prawie o zachodzie słońca.
Gdyby nie to, opowieść o Żelaznym Sercu mogłaby się tam zakończyć, a jego skalp wędziłby
się w tipi Apaczów wraz z dziesięcioma innymi zdjętymi tego dnia przez Tygrysy Prerii.
Ale gdy zapadła noc rozproszyliśmy się i umknęliśmy im. Później ponownie zebraliśmy się u
stóp Caprock — zmęczeni, głodni, z pustymi kołczanami i na wyczerpanych koniach. Konie były
w takim stanie, że w dalszą drogę ruszyliśmy pieszo prowadząc je luzem. Jeśli nie ma rozpaczliwej
potrzeby, to Komańcz nigdy nic idzie pieszo. Błądziliśmy czując, że jesteśmy skazani. Po omacku
szukaliśmy drogi na północ. W dodatku skręciliśmy trochę na zachód, chociaż żaden z nas nie był
wcześniej w tych stronach. Chcieliśmy w ten sposób uniknąć spotkania z naszymi zaciętymi
wrogami. Byliśmy w sercu krainy Apaczów i żaden z nas nie miał nadziei, że żywi dotrzemy do
naszego domu w Cimarron. Błąkaliśmy się po tym pozbawionym wody pustkowiu, na którym nie
rosły nawet kaktusy, a niepodkute końskie kopyto nie zostawia śladu, gdyż ziemia jest twarda jak
żelazo. Był już prawic brzask, gdy przekroczyliśmy Granicę. Więcej nie jestem w stanie
powiedzieć. Obecnie nie ma tam żadnej granicy, ale wtedy wszyscy czuliśmy, a właściwie
wiedzieliśmy, że ją przekroczyliśmy. Weszliśmy do innej krainy. To był pewien rodzaj
nieokreślonego wstrząsu. Odczuliśmy go i my, i konie. Szliśmy prowadząc wierzchowce i nagle
wszyscy padliśmy na kolana, jakby zatrzęsła się pod nami ziemia. Konie parskały i cofały się.
Gdyby nie to, że były tak zmęczone, na pewno uwolniłyby się i uciekły. Nic nie mówiąc — zbyt
daleko zaszliśmy, by się troszczyć o cokolwiek — podnieśliśmy się chwiejąc na nogach.
Zauważyliśmy, że na niebie formują się chmury. Gwiazdy świeciły słabo, były prawie
niewidoczne. A ponadto wiatr, który wiał niemal ustawicznie nad opustoszałą równiną, nagle
ucichł. Zapanowała osobliwa cisza. Słaniając się szliśmy przez równinę, aż pomału nadszedł
ponury i przyćmiony świt. Zatrzymaliśmy się i popatrzeliśmy nieprzytomnie jeden na drugiego.
Wyglądaliśmy jak duchy o poranku, który nastał po zniszczeniu świtu.
Teraz wiedzieliśmy, że jesteśmy w krainie nawiedzonej. W nocy przekroczyliśmy granicę
oddzielającą ten dziwny, nawiedzony, zapomniany region od reszty świata. Tak jak i wcześniej
było tu posępnie, jednostajnie i monotonnie. Od horyzontu do horyzontu. Ale nad tą krainą wisiał
dziwny półmrok, rodzaj ciemnej mgły. Właściwie nie była to mgła, a raczej przyćmione światło
słoneczne. Kiedy się unosiła, była blada i wodnista Naprawdę trafiliśmy do Zaćmionej Krainy,
przerażającej krainy, o której szeptało się w mitologii Cherokee, chociaż jak oni się o niej
dowiedzieli, nie wiem. Nie mogliśmy spojrzeć poza jej granice, ale z przodu ujrzeliśmy kępę
stożkowatych tipi rozbitych na równinie. Dosiedliśmy naszych zmęczonych koni i wolno
ruszyliśmy przed siebie. Instynktownie wyczuwaliśmy, że nie ma tam żywych istot. Rozejrzeliśmy
się po wymarłym obozie. W milczeniu siedzieliśmy na koniach. Nad brązowym pustkowiem i nad
nami wisiało ciężkie niebo. Patrzyliśmy na nie jak przez przydymione szkło. Daleko na zachodzie
pojawiły się potężne kłęby mgły, której nasz wzrok nie mógł przeniknąć.
Cotopah wzdrygnął się i odwrócił wzrok, przykrył usta dłonią.
— To kraina duchów — powiedział. — Niedobrze tu przebywać.
Mimowolnie uczynił ruch, jakby chciał okryć kocem ramiona, chociaż zgubił go w trakcie
długiej ucieczki przed Tonkewasami.
Ale ja byłem Żelazne Serce i strach we mnie umarł. Podjechałem na moim wystraszonym koniu
do najbliższego tipi — wszystkie były ze skór białych bawołów — i rozsunąłem poły. I wtedy,
chociaż się nie bałem, dojrzałem mieszkańca namiotu i skóra mi dziwnie ścierpła. Była taka stara,
bardzo stara legenda, o której nie pamiętano ponad stu lat.
Za życia Żelaznego Serca była już niegroźna i zniekształcona. Mówiła, że dawno temu, zanim
plemiona ukształtowały się w takie, jakie są obecnie, nadeszli z północy dziwni i przerażający
ludzie. Na północy mieszkały plemiona dzikie i okrutne. Szli na południe niszcząc i zabijając
wszystkich, którzy im stanęli na drodze, aż przepadli na rozległych, wyżynnych równinach
południa. Starzy ludzie opowiadali, że przybyszów z północy spowijała mgła. To było dawno,
dawno temu, jeszcze przed tym, jak przodkowie Komanczów przybyli do doliny Yellowstone.
Teraz tutaj, na własne oczy widziałem jednego ze Straszliwych Ludzi.
Na niedźwiedziej skórze leżał olbrzym. Gdy stał musiał mieć pełne siedem stóp wysokości.
Jego potężne barki i ogromne kończyny pokryte były bryłami mięśni. Jego twarz znamionowała
okrucieństwo — wąskie, zaciśnięte wargi, wystająca szczęka, pochyłe czoło przykryte
gmatwaniną włosów. Obok niego leżał topór. Ostre ostrze wykonane z zielonego nefrytu osadzone
było w rękojeści I z twardego drzewa, które niegdyś rosło na północy i które błyszczało jak mahoń.
Gdy ujrzałem topór, zapragnąłem go mieć, choć miał zbyt długie stylisko i był za ciężki, by go
używać siedząc na koniu. Włożyłem włócznię do namiotu i przyciągnąłem topór śmiejąc się z
protestów moich towarzyszy.
Nie popełniłem świętokradztwa — broniłem się. — To nie jest namiot śmierci, w którym
wojownicy składają zwłoki wielkiego wodza. Ten mężczyzna zmarł we śnie tak, jak oni wszyscy.
Nie wiem dlaczego tyle lat przeleżał tu nie pożarty przez wilki czy myszołowy, ani dlaczego jego
ciało nie rozłożyło się, ale cały ten teren to kraina duchów. Mimo to topór postanowiłem wziąć.
Chciałem właśnie zsiąść z konia i podnieść topór, gdy wtem wkoło rozległy się krzyki.
Stanęliśmy twarzą w twarz z tuzinem Pawnisów pomalowanych w barwy wojenne. A jednym z
wojowników była kobieta! Siedziała okrakiem na wierzchowcu i wymachiwała tomahawkiem o
krzemiennym grocie.
W tamtych czasach pojawiały się kobiety–wojownicy, ale wśród plemion równin stanowiły
rzadkość. Natychmiast ją poznaliśmy, to była Conchita — wojowniczka z plemienia
Południowych Pawnisów. Była zwiastunem wojny. W brawurowych najazdach na całym południu
przewodziła grupie wybranych, wojowniczych mężczyzn.
W mej pamięci nawet teraz żywo płonie jej obraz. Obróciłem się i dojrzałem ją — szczupłą,
gibką, arogancką postać tętniącą życiem i groźbą. Siedząc na koniu wyglądała wspaniale. Za nią
tłoczyła się grupa śmiałków, na twarzach których malowało się okrucieństwo. Conchita była naga,
jeśli nie liczyć krótkiej, sięgającej do pół uda spódniczki zdobionej paciorkami. Jej pas był również
zdobiony paciorkami i przytrzymywał nóż w ozdobnej pochwie. Na szczupłych stopach miała
mokasyny, a jej czarne włosy splecione były w dwa grube, lśniące warkocze opadające na plecy.
Jej czarne oczy błyszczały, a czerwone wargi rozwarte były w krzyku. Wymachiwała
tomahawkiem kierując jednocześnie pozbawionym cugli, nieosiodłanym koniem z wprawą i
zapierającą dech nieodpartą gracją. Była pełnej krwi Hiszpanką, córką kapitana Cartera
wykradzioną przez Apaczów jako dziecko. Tym znowu wykradli ją Południowi Pawnisi i wśród
nich wychowała się na Indiankę.
Wszystko to widziałem, gdy obejrzałem się i zobaczyłem jak z przeraźliwym krzykiem rzuca
się na nas, a za nią jej wojownicy. Użyłem słowa „rzuciła” i jest ono właściwe. Koń i jeździec
zdawali się raczej rzucać na nas, niż galopować w naszym kierunku. Tak szybko przebiegał ich
atak.
Walka była krótka. Jak mogło być inaczej? Ich było dwanaścioro na względnie świeżych
rumakach, nas pięciu na ochwaconych koniach. Wysoki wódz z twarzą poznaczoną bliznami
podjechał do mnie pierwszy. Była mgła, więc nie widzieliśmy się wzajemnie, dopóki niemal na
siebie nie wpadaliśmy. Widząc nasze puste kołczany postanowili z t nami skończyć przy pomocy
swoich włóczni i maczug. Ten, który do mnie podjechał, dźgnął mnie, ale naciskając kolanami
konia zmusiłem go do ostatniego wysiłku i okręcił się w koło. W otwartej walce żaden Pawnis,
nawet Południowy nie może się równać z Komanczem. Włócznia ze świstem przeszła obok mojej
piersi i, kiedy koń wraz z jeźdźcem przejechali obok mnie, cisnąłem swoją włócznią. Wbiła się w
plecy Pawnisa z tacą siłą, że ostrze przeszyło go na wylot. Wyrwałem dzidę z ciała wroga i
próbowałem ponownie obrócić rumaka, gdyż z lewej strony zagrażało mi nowe
niebezpieczeństwo. Ale koń był już wycieńczony. Obrócił się jak canoe tonące w wartkim nurcie
Missouri. Spadła na mnie maczuga Pawnisa.
Odchyliłem się w bok ratując czaszkę przed rozbiciem, ale maczuga spadła na moje barki
ogłuszając mnie i zwalając z konia. Jak kot spadłem na nogi i wyciągnąłem nóż, ale wtedy koń
uderzył mnie bokiem i wyłożyłem się jak długi.
To Conchita mnie powaliła. Pomału, na wpół ogłuszony, próbowałem się podnieść na kolana.
Zeskoczyła lekko na ziemię i jej krzemienny tomahawk zawisł nad moją głową.
Zobaczyłem słaby blask ostrza i dotarło do mnie, że tego ciosu nie zdołam uniknąć! I wtedy
zamarła w bezruchu z tomahawkiem uniesionym nad moją głową. Szeroko otwartymi oczami
patrzyła na coś, co znajdowało się za mną. Zmusiłem się i obróciłem głowę, mimo że strasznie mi
się w niej kręciło. Na ziemi leżała reszta Komanczów, a także pięciu Pawnisow. Wszyscy żywi
zamarli w bezruchu tak jak Conchita. Jeden z Pawnisów klęczał na plecach martwego Cotopaha. W
zębach trzymał nóż i szarpał skalp mojego towarzysza. Kucnął jednak nagle jak ogłupiały, gdy
spojrzał tam, gdzie patrzyli wszyscy.
Mgła na zachodzie uniosła się i ukazały się ściany oraz płaski dach dziwnej budowli. Była
dziwnie odmienna od pueblo Indian uprawiających na dalekim zachodzie kukurydzę. Jak tamte
była zbudowana z cegieł suszonych na słońcu i jej architektura też była podobna, a mimo to było w
niej coś dziwnie odmiennego. Z puebla wyszedł szereg dziwnych postaci — niskich, brązowych
mężczyzn odzianych w stroje z farbowanych na jasno piór. Wyglądali podobnie jak Indianie
puebla. Nie mieli broni, nieśli tylko rzemienie z niegarbowanej skóry i bicze. Tylko idący na czele,
wysoki, posępny Indianin niósł w lewej ręce dziwną tarczę w kształcie dysku wykonaną z
błyszczącego metalu, a w prawej młotek.
Ten osobliwy pochód zatrzymał się przed nami, a my patrzyliśmy. Conchita z tomahawkiem w
ręku, Pawnisi będący pieszo lub na koniach, ranni i ocalali, a także ja, klęczący na jednym kolanie
i potrząsający głową, by dojść do siebie. Wtedy Conchita instynktownie wyczuła
niebezpieczeństwo, desperacko wykrzyknęła komendę i skoczyła z uniesionym tomahawkiem.
Gdy wojownicy mieli już rzucić się do ataku, mężczyzna z piórami sępa we włosach uderzył
młotkiem w gong. Okropny łoskot skoczył na nas jak niewidoczna pantera. To było jak uderzenie
pioruna, łoskot tak przeraźliwy, że wręcz namacalny. Conchita i Pawnisi padli jak rażeni gromem,
konie stanęły dęba i umknęły. Conchita turlała się po ziemi, wrzeszcząc w męce i dłońmi zatykając
uszy.
Ale ja byłem Żelazne Serce, Komańcz, i strach spał we mnie. Skoczyłem na równe nogi z
nożem w ręku chociaż wydawało się mi, iż ten okropny dźwięk rozsadzi mi czaszkę. Rzuciłem się
do gardła Sępiemu Pióropuszowi. Ale mój nóż nigdy nie wbił się w jego brązowe ciało. Znowu
zadźwięczał okropny gong i jeszcze raz powaliła mnie okropna siła. Upadłem na plecy. Jeszcze
parę razy młot uderzył w gong. Ogłuszająca wibracja dźwięku spowodowała, że niebo i ziemia
zdawały się odrywać od siebie. Tam, na ziemi, czułem się jak człowiek wbijany maczugą w
zeschniętą skorupę.
Kiedy ponownie mogłem widzieć, słyszeć i myśleć, miałem ręce skrępowane z tyłu, a na szyi
rzemień z nie gotowanej skóry. Zwycięzcy prowadzili nas w stronę miasta, a ja ledwo
powłóczyłem nogami. Właściwie budowla nie była miastem tylko zamkiem, ale tak ją nazwałem.
Z Conchitą i jej Pawnisami postąpiono w podobny sposób. Tylko jednemu, który był ciężko ranny,
poderżnęli gardło jego własnym nożem i zostawili wraz z resztą zabitych. Jeden z Indian wziął
topór, który wyciągnąłem z tipi, obejrzał go z zainteresowaniem i zarzucił na ramię. By jednak to
zrobić, musiał użyć obydwu rąk.
Tak więc potykając się szliśmy w kierunku zamku. Byliśmy na wpół uduszeni przez rzemienie
opasujące nasze szyje, a od czasu do czasu zachęcano nas do marszu uderzeniami skórzanych
batów, które spadały nam na ramiona. Tylko Conchita nie była tak traktowana, chociaż brutalnie
szarpano za jej rzemień, gdy pozostawała w tyle. Jej wojownicy spoglądali dzikim wzrokiem. To
był najbardziej wojowniczy odłam Pawnisów, gałąź, która mieszkała w górze rzeki Cimarron i
która bardzo różniła się zwyczajami od swoich północnych braci. Ich kultura była bardziej typowa
dla Indian równin, niż kultura tworzona przez ich plemiennych krewniaków. Nigdy nie zetknęli się
z mówiącymi po angielsku najeźdźcami, a w 1641 roku wyniszczyła ich ospa. Włosy spinali w
długie warkocze, które ciągnęły im się po ziemi. Przystrajali je srebrnymi ozdobami.
Zamek — nazwałem go tak w języku Johna Garfielda i twoim.
Żelazne Serce, mówiłby o nim jako o miejscu do mieszkania — zamek stał na szczycie niskiego
wzniesienia, niegodnego miana góry. Łamało ono jednak płaską monotonię równiny. Otaczał go
mur, w którym znajdowała się brama. Na jednym z płaskich dachów zobaczyliśmy wysoką postać
okrytą płaszczem z piór lśniących nawet w przytłumionym świetle. Uniesioną dłonią zrobił
władczy gest, ruszył majestatycznie w kierunku wejścia i zniknął.
Wrota wykonano z brązu i wyrzeźbiono na nich pierzastego węża. Na jego widok Pawnisi
zadrżeli i odwrócili oczy. Jak wszyscy Indianie z równin ze wstrętem wspominali dawne dni, gdy
wspaniałe i przerażające królestwa dalekiego południa toczyły wojny z tymi z dalekiej północy.
Przeprowadzono nas przez dziedziniec, wprowadzono po niskich brązowych schodach, a
następnie przeprowadzono korytarzem nie podobnym do tych, którymi poprzecinane były puebla.
Wiedzieliśmy, że takie domy wznoszono w potężnych miastach daleko w zamieszkałych przez
węże dżunglach południa. W naszych duszach zadźwięczało echo starożytnych legend.
Weszliśmy do obszernego, okrągłego pomieszczenia, do którego przez otwarty dach wpadał
strumień przyćmionego światła. W centrum sali stał czarny, kamienny ołtarz, a wzdłuż jego
brzegów ciągnęły się pokryte ciemnymi plamami kanały. Przy nim, na podwyższeniu, na tronie z
kości słoniowej przykrytym futrami morskich wydr siedziała postać, którą widzieliśmy na dachu.
Był to rosły, muskularny mężczyzna o wysokim czole i wyrazistych, jastrzębich rysach twarzy. Na
jego twarzy nie było widać litości, tylko okrutną arogancję i szyderczy cynizm. To była twarz
człowieka będącego ponad ludzkimi uczuciami: złością, litością, czy miłością. Patrzył na nas z
okrucieństwem, a Pawnisi pospuszczali oczy. Nawet Conchita, gdy przez chwilę spojrzała mu w
oczy, skrzywiła się i spuściła wzrok.
Ale ja byłem Żelazne Serce. Moje czarne oczy bez mrugnięcia wytrzymały jego świdrujące
spojrzenie. Długo patrzył na mnie, aż w końcu przemówił w języku Indian pueblo, który w tamtych
dniach był językiem handlowym, rozumianym przez większość dosiadających koni Indian.
— Jesteś jak dzika bestia. W twoich oczach tli się płomień mordu. Nie boisz się?
— Żelazne Serce jest Komanczem — odpowiedziałem pogardliwie. — Spytaj Siouxa czy jest
coś, czego się boi! Mój tomahawk porozbijał im głowy. Spytaj Apaczów, Kiowa, Czejenów,
Wrony czy Pawnisów! Jeśliby Pawnisa żywcem obedrzeć ze skóry, a jego skórę pociąć na kawałki
nie większe niż dłoń mężczyzny, a następnie każdym kawałkiem przykryć martwego wojownika,
którego tamten zabił, to nie przykryłoby się więcej niż jednego zabitego.
Mimo strachu oczy Pawnisów dziko błysnęły, gdy tak wychwalał swe męstwo. Mężczyzna na
tronie roześmiał się jednak, a w jego śmiechu nie było nuty wesołości.
— Jest twardy, silny i ma tupet — powiedział do ponurego mężczyzny z gongiem. — Wiele
wytrzyma, Xototl. Umieść go w ostatniej celi.
— I kobietę, o Tezcatlipoca? — spytał Xototl kłaniając się nisko.
Conchita drgnęła i spojrzała rozszerzającymi oczami na fantastyczną postać na tronie. Znała
azteckie legendy i to imię było imieniem jednego wcieleń słońca bez wątpienia bluźnierczo
przywłaszczonym przez władcę złego zamku.
— Umieść ją w Pokoju Złota — powiedział Tezcatlipoca, zwany też Panem Mgieł. Z
zainteresowaniem, popatrzył na nefrytowy topór leżący na ołtarzu. — To jest topór Guara, wodza
mieszkańców północy! — rzekł. — Przysięgał, że tym toporem rozłupie kiedyś moją czaszkę! Ale
Guar i całe jego plemię przed wiekami zmarli w swoich namiotach, a moja czaszka wciąż się
trzyma dzięki magii starożytnych. Zostaw ten topór tutaj i zabierz ich stąd! Wkrótce pomówię z
dziewczyną, a później zabawimy się jak za najlepszych dni Złotych Królów!
Wyprowadzili nas z okrągłej sali i przeprowadzili przez szereg dużych sal. Po drodze
przypatrywał się nam brązowoskóre kobiety mające w sobie coś z kotów. Były piękne złowrogim
pięknem i nie licząc złotych ozdób całkowicie nagie. Szczególną uwagę zwracały na dziewczynę
Pawnisów.
Śmiały się z niej słodkim, złym śmiechem, zdradzieckim niczym zatruty miód.
Weszliśmy w długi korytarz zamykany ciężkimi drzwiami. Do każdej celi, którą mijaliśmy,
wpychany był jeden wojownik. Byłem ostatni i kiedy wpychano mnie do celi, zobaczyłem w
cudownych oczach Conchity błysk przerażenia. Ciśnięto mnie brutalnie na podłogę, a nogi
związano rzemieniami. Nie dano mi ani jeść, ani pić.
Po pewnym czasie otworzyły się drzwi. Spojrzałem w górę i ujrzałem patrzącego na mnie Pana
Mgieł.
— Biedny głupcze! — mruknął. — Niemal ci współczuję! Spragniona krwi bestia prerii, z
twoim zuchwalstwem i przechwałkami, opowieściami o skalpach i zabójstwach. Wkrótce jęcząc
będziesz błagał o śmierć.
— Komańcz nie krzyczy przy palu — odrzekłem, a w moich oczach zapłonęła żądza mordu.
Napiąłem mięśnie, aż rzemienie werżnęły mi się w ciało. Nie chciały puścić. Roześmiał się i cicho
opuścił celę zamykając za sobą drzwi. Szczęknął zasuwany rygiel.
Tego, co wydarzyło się później, nie widziałem. Usłyszałem jednak o tym. Xototl podniósł
Conchitę i szeregiem schodów poszedł z nią do komnaty, w której ściany, sufit i podłoga były ze
złota. Drzwi były ze złota, a w oknach wstawiono złote kraty. Stało tam również złote, przykryte
futrami morskich wydr łoże. Xototl rozwiązał ją i stał przez chwilę patrząc na nią z pożądaniem.
Następnie niechętnie odszedł posępny. Zamknął drzwi za sobą i zostawił ją samą. Wkrótce
przyszedł do niej Pan Mgieł — wysoki, kroczący majestatycznie jak jakiś bóg. Miał na sobie ten
dziwny płaszcz z kolorowych piór, a jego czarne włosy zdobił wykonany— ze złota wąż z
uniesioną głową.
Pan Mgieł powiedział Conchicie, że był czarownikiem w starym, bardzo starym królestwie,
które upadło przed nadejściem barbarzyńskich. Tolteków. Z powodów osobistych udał się na
północ i założył własne królestwo na ponurej równinie otaczając je czarodziejską mgłą. Natknął się
na plemię Indian. Ich pueblo oblegane było przez najeźdźców z północy i plemię zwróciło się do
niego o pomoc, oddając się całkowicie w jego ręce. On rzucił czary i zesłał śmierć na przybyszów
z północy. Ale zostawił ich w namiotach, a ludowi pueblo powiedział, że może ich przywrócić do
życia, kiedy tylko będzie chciał. Pod jego okrutnymi rządami liczebność plemienia zmalała że
teraz liczyło ono niewiele ponad stu ludzi, wszyscy wykonywali jego rozkazy. Z południa
przyszedł tysiąc lat temu. Nie był nieśmiertelny, ale mógł żyć bardzo długo. Gdy skończył
opowieść, zostawił Conchitę, a kiedy wyszedł, wypełznął za nim wspaniały wąż, który wykonywał
jego rozkazy. Jego ofiarą padło wielu poddanych Pana Mgieł.
Tymczasem ja leżałem w celi i słuchałem, jak wywlekają Pawnisa i wloką go korytarzem. Po
dłuższej chwili usłyszałem przeraźliwy, wręcz zwierzęcy ryk agonii i zastanowiłem się, jakie męki
mogły wycisnąć taki krzyk z gardła Południowego Pawnisa? Później usłyszałem śmiech
oprawców. Wtedy po raz pierwszy obudził się we mnie strach — był to nie tyle fizyczny strach ile
obawa, że podczas nieznanych mi tortur mogę krzyknąć i okryć hańbą cały naród Komanczów.
Leżałem i słuchałem, jak wykańczano Pawnisów. Każdy z wojowników krzyczał.
Tymczasem do komnaty Conchity wślizgnął się Xototl. Oczy płonęły mu żądzą.
— Jesteś taka delikatna i piękna — mruknął. — Znudziły mi się tutejsze kobiety.
Objął ją i popchnął na złote łoże. Nie opierała ę. Ale nagle sztylet, który tamten nosił za pasem,
znalazł się w jej dłoni. Wbiła mu go w plecy szybko i śmiercionośnie. Zanim krzyk zdążył mu się
wyrwać z gardła, zadusiła go. Upadła wraz z Xototlem na podłogę i dźgała go raz po raz, aż
znieruchomiał. Wtedy podniosła się jak kot i wybiegła przez drzwi porywając po drodze łuk, nóż i
garść strzał. Znalazła się w mojej celi i pochyliła nade mną.
— Szybko! — syknęła. Jej duże oczy płonęły. — Zabija właśnie ostatniego wojownika!
Udowodnij, że jesteś mężczyzną!
Nóż nie był tępy, ale miał cienkie ostrze, a rzemienie były mocne. Rżnęła je wytrwale, aż w
końcu przecięła. Stanąłem na nogi, za pas zatknąłem nóż, a w rękę wziąłem łuk i strzały.
Wymknęliśmy się z celi i ostrożnie ruszyliśmy korytarzem w dół, aż stanęliśmy twarzą w twarz
z zaskoczonym strażnikiem. Wypuścił z dłoni łuk i strzały. Chwyciłem go za gardło zanim zdążył
krzyknąć. Nie zdążył puścić włóczni i sięgnąć po nóż, gdyż gołymi rękami skr�