15070

Szczegóły
Tytuł 15070
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15070 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15070 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15070 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DANA PALMER SPLĄTANE LOSY PROLOG Delikatna twarz na nakrochmalonej białej poduszce była blada i nieruchoma. Mężczyzna patrzył na nią z góry z trudnym do ukrycia uczuciem nie znanego sobie niepokoju. Przez lata trzymał swoje emocje pod kontrolą. Czułość była luksusem, na jaki żaden najemnik, a już najmniej ktoś z reputacją Diega Laremosa nie mógł sobie pozwolić. Ale to nie była obca kobieta i emocje, które odczuwał patrząc na nią, były dość pomieszane. Nie widział jej od pięciu lat, a mimo to nie wydawała się starsza nawet o dzień. Powinna mieć dwadzieścia sześć lat, pomyślał nieobecny duchem. Sam miał lat czterdzieści. Nie spodziewał się, że będzie nieprzytomna. Kiedy nadeszła do niego wiadomość ze szpitala, nieomal ją zlekceważył. Melissa Sterling zdradziła go dawno temu. Nie miał ochoty na odnawianie przykrej znajomości, ale z poczucia obowiązku i z ciekawości przyjechał do południowej Arizony. Ale to nie była pułapka, jak poprzednio. Kobieta była ranna i bezradna, lecz żyła, choć przez cały ten czas uważał ją za umarłą. Wysoki, ciemny, w nieskazitelnym, ciemnoszarym garniturze, odwrócił się, aby bezmyślnie popatrzeć przez szybę na dobrze utrzymane podłogi przed separatką Melissy Sterling. Nosił wąsy, których nie miał w owe dramatyczne dni, jakie z nim dzieliła. Był trochę bardziej muskularny i trochę starszy. Ale lata podkreślały jedynie jego dobry wygląd i czyniły go dojrzalszym. Prześliznął się spojrzeniem ciemnych oczu w stronę łóżka, na którym spoczywało smukłe ciało tej kobiety, tej obcej, która schwytała go w pułapkę małżeństwa, a potem porzuciła. Jak na kobietę Melissa była wysoka, choć on był od niej znacznie wyższy. Miała długie, faliste blond włosy, które kiedyś sięgały niżej talii. Obcięła je. Okalały teraz jej owalną, mizerną twarz. Miała niebieskie cienie pod zamkniętymi oczami i doskonałe w kształcie usta, niemal tak samo blade jak jej twarz; prosty nos marszczył się lekko w proteście przeciwko przymocowanym do niego rurkom, które tłoczyły powietrze. Wokół pełno było sprzętu elektronicznego i przewodów, które prowadziły do różnych monitorów. Wypadek - powiedział dzień wcześniej przez telefon lekarz dyżurny. - Jest gorzej niż źle. To była katastrofa lotnicza, którą cudem przeżyli ona, pilot i kilku innych pasażerów samolotu z Phoenix. Samolot rozbił się na pustyni w pobliżu Tucson; przywieziono ją tu nieprzytomną. Personel ostrego dyżuru znalazł w portfelu zniszczony, starannie złożony dokument, który zawierał informację o jej stanie cywilnym. Był to akt ślubu napisany po hiszpańsku; wyblakły atrament zaświadczał, że jest żoną niejakiego Diega Laremosa z Dos Rios w Gwatemali. Lekarz upierał się, że Diego jest jej mężem, a skoro tak, to czy zgadza się na natychmiastową operację dla ratowania jej życia? Niezbyt chętnie sięgając pamięcią wstecz pytał, czy nie ma innych bliskich, ale lekarz powiedział, że tych trochę żałosnych resztek bagażu nie zawierało żadnej wskazówki. Diego pozostawił więc swoją gwatemalską farmę na łasce własnej, najemnej bandy i udał się samolotem z miasta Gwatemala do Tucson. Nie spał przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Kobieta w łóżku poruszyła się nagle z jękiem. Jej wielkie i łagodne, szare oczy były jedynym widocznym znakiem związków krwi z matką Melissy, Gwatemalką, której zdrada ściągnęła cierpienie i... niesławę na całą rodzinę Laremosów. Spojrzeniem ciemnych oczu ogarnął jej blade, zastygłe rysy i myślał, jak to się stało, że on i Melissa mogli w ogóle do czegoś takiego doprowadzić... ROZDZIAŁ PIERWSZY Była mglista, deszczowa pogoda, ale to akurat nie przeszkadzało Melissie Sterling. Zmokniecie nie wydawało się wygórowaną ceną za kilka drogich chwil z Diegiem Laremosem. Jego rodzina posiadała od czterech pokoleń fincę, gigantyczną gwatemalską farmę, która graniczyła z ziemią jej ojca. Obydwie rodziny były zwaśnione ze sobą z powodu, jaki dała nieżyjąca już matka Melissy. Mimo to dziewczyna uwielbiała syna i spadkobiercę Laremosów. Wydawało się, że ta dziewczęca adoracja jest mu obojętna. Ostatniej nocy szalała burza. Melissa pojechała konno do małego domku mamy Chavez, aby sprawdzić, czy staruszka czuje się dobrze. I okazało się, że Diego, zaniepokojony o swoją starą nianię, również zajrzał tam w tym samym celu. Przyniósł melony i ryby, a teraz odprowadzał Melissę do domu jej ojca. Pod panamą Diega czerniała gęstwina włosów. Czuło się chłodne opanowanie, które graniczyło z zarozumiałością. Nigdy nie musiał podnosić głosu na służących; Melissa tylko raz widziała go w bójce. Był godny, powściągliwy i wydawało się, że nie ma żadnych słabości. Ale był tajemniczy. Często znikał na całe tygodnie i pewnego razu wrócił z bliznami na policzku, utykając. Melissa była bardzo ciekawa, ale nie zapytała, co się stało. Mimo, że miała już lat dwadzieścia, ciągle jeszcze była nieśmiała w obecności mężczyzn, a zwłaszcza Diega. Uratował ją kiedyś, gdy zgubiła się podczas deszczu w lesie, poszukując ruin z czasów Majów i od tamtej chwili kochała się w nim potajemnie. - Przypuszczam, że twoja babka i siostra umarłyby, gdyby wiedziały, że jestem o krok od ciebie - westchnęła. - Nie darzą twojej rodziny nadmierną sympatią, to prawda... - zgodził się. - Moi krewni nie mogą zapomnieć, że Edward Sterling porwał novię memu ojcu w przeddzień ich ślubu i że z nią uciekł. - Mój ojciec kochał ją i ona go kochała - powiedziała broniąc się Melissa. - Twój ojciec tak czy owak mógł zawrzeć z nią jedynie małżeństwo aranżowane, nie z miłości. Był znacznie starszy od mojej matki. Ponadto od lat był wdowcem. - Twój ojciec jest Anglikiem - powiedział Diego chłodno. - Nigdy nie rozumiał naszego sposobu życia. Tu honor jest życiem sam w sobie. Kiedy ukradł kobietę zaręczoną z moim ojcem, pohańbił rodzinę. - Diego spojrzał na Melissę, nie dodając, że jego ojciec liczył także na dziedzictwo jej nieboszczki matki, bo chciał odbudować fortunę rodową. Diego uważał, że postawa ojca miała na względzie raczej interes, ale stary mężczyzna, na swój chłodny sposób, był przywiązany do Sheili Sterling. Diego ściągnął cugle wierzchowca i utkwił wzrok w Melissie, obejmując spojrzeniem jej wiotkie ciało w dżinsach i różowej koszuli, rozpiętej aż po pełne piersi. Nie mógł sobie pozwolić na romans z córką kobiety, która okryła niesławą jego rodzinę. - Twój ojciec nie powinien ci pozwalać na takie włóczęgi - powiedział nieoczekiwanie, łagodząc wymowę słów nieśmiałym uśmiechem. - Zaczynają tu działać partyzanci. Jest niebezpiecznie. - Nie myślałam o tym - powiedziała. - Nigdy tak nie rób, chica - szepnął, naciągając kapelusz skosem na czoło. - Twoje fantazje przyniosą ci pewnego dnia zgubę. To groźne czasy. - Zawsze jest groźnie - powiedziała z płochliwym uśmiechem. - Ale ja czuję się z tobą bezpiecznie. - To najniebezpieczniejsza fantazja ze wszystkich - powiedział z zadumą - ale niewątpliwie nie zdajesz sobie jeszcze z tego sprawy. Ruszaj, trzeba stąd iść... - Chwileczkę. - Wyjęła aparat fotograficzny z kieszeni i nastawiając na niego, odpowiedziała uśmiechem na jego grymas: - Wiem, co myślisz: nigdy więcej. Ale cóż mogę poradzić, jeśli trudno mi znaleźć właściwą perspektywę na obrazie, na którym cię maluję? Potrzebny mi jeszcze jeden kadr. Jeden, obiecuję. - Nacisnęła migawkę, zanim zdołał zaprotestować. - Ten słynny obraz zabiera ci bardzo wiele czasu, ni?a - powiedział. - Pracujesz nad nim już osiem miesięcy, a ja jeszcze nie mogłem nawet rzucić na niego okiem. - Pracuję wolno - odpowiedziała wymijająco. Fotografia miała być dodana do kolekcji zdjęć, nad którymi siadała, aby powzdychać w zaciszu własnego pokoju. Aby pomarzyć, ponieważ marzenia były raczej wszystkim, co mogła przeżyć z Diegiem. Wiedziała to dobrze. Jego rodzina byłaby przeciwna nawet jakiejkolwiek wzmiance o możliwości pobytu Melissy pod ich dachem, podobnie zresztą jak o ich przyjaźni. - Kiedy wybierasz się na studia? - Niebawem, jak sądzę. Wyprosiłam rok po szkole, żeby pobyć z tatą, ale ten zamęt bardzo go niepokoi. Zamierza mnie stąd wysłać. A ja nie chcę jechać do Stanów. Chcę być tutaj. - Twój ojciec słusznie nalega - mruknął Diego, choć nie chciał myśleć o przejażdżkach po swoich włościach bez szans na spotkanie Melissy. Przyzwyczaił się do niej. Dla mężczyzny światowego, doświadczonego i cynicznego, jakim stał się przez lata, Melissa była haustem wiosennego powietrza. Bał się, że gdyby mu dano szansę, mógłby ulec pokusie jej rozkosznego, młodego ciała. Była smukła i wysoka, miała długie, opalone nogi, piersi o właściwym kształcie oraz zgrabnie wciętą talię. Nie była piękna, lecz jej ciemna twarz wspaniale prezentowała się w oprawie długich jasnych włosów. Odpowiednio ubrana i wyszkolona byłaby wyjątkową... gospodynią, żoną, z której mężczyzna mógłby być dumny. Ale Diego nie zamierzał myśleć o Melissie w taki sposób. Gdyby kiedykolwiek miał się ożenić, jego żoną byłaby Gwatemalka z dobrej rodziny, nie zaś kobieta, której ojciec raz już zhańbił nazwisko Laremosów. - Jesteś teraz prawie zawsze w domu - powiedziała Melissa, kiedy jechali stępa wzdłuż doliny w pobliżu wulkanu Atitlán, widocznego na tle zielonej dżungli. Kochała Gwatemalę, lubiła wulkany i jeziora, rzeki i rozległe doliny. Kochała zwłaszcza tajemnicze ruiny Majów, te, których odkrycie było taką sensacją. - Farma pochłania większość mojego czasu od dnia śmierci ojca - odrzekł. - Ponadto zrobiłem się za stary, aby zajmować się pracą, do której przywykłem. - Nigdy o tym nie mówiłeś. Co to za praca? - Owszem, byłoby o czym mówić. - Uśmiechnął się niepewnie. - Jak idzie twojemu ojcu z kompanią bananową? Wyrównali mu straty z powodu burzy? Tropikalna burza zniszczyła plantację bananów, w której ojciec Melissy miał znaczne udziały. Tegoroczne zbiory były bardzo nędzne. Podobnie jak Diego, jej ojciec inwestował także w inne branże, na przykład w hodowlę bydła, które pasło się na terenach sąsiadujących z ziemiami Laremosów. Ale tradycyjnie na owocach zarabiało się najwięcej. - Nie wiem - potrząsnęła głową. - Nie rozmawia ze mną o interesach. Sądzę, że myśli, iż jestem zbyt tępa, aby je zrozumieć. - Uśmiechnęła się, będąc myślami daleko, przy małej książce, na którą trafiła niedawno w kufrze matki. - Wiesz, mój tata bardzo się zmienił od czasu, kiedy matka go poznała. Jest dziś stateczny i spokojny. Mama pisała, że kiedy się pobrali, zawsze znajdował się w samym centrum spraw, był bardzo odważny i lubił ryzyko... - Myślę, że jej śmierć trochę go zmieniła, maleńka - powiedział Diego, nieobecny duchem. - Być może - odrzekła. - Apollo mówił, że byłeś najlepszy tam, w tej swojej robocie - dodała szybko. - I że któregoś dnia może opowiesz mi o tym. Patrząc jej w oczy, powiedział półszeptem: - Moja przeszłość jest czymś, o czym nigdy nie zamierzam z kimkolwiek rozmawiać. Apollo nie ma prawa mówić ci takich rzeczy. Głos zmroził ją, ponieważ zabrzmiał lodowato. Zmieniła nerwowo temat. - To miły człowiek. Kiedyś, podczas burzy, pomagał tacie spędzić zabłąkane krowy. Musi być dobry w tym, co robi, inaczej nie chciałbyś go trzymać. - Jest dobry - powiedział, notując w pamięci, że musi poważnie porozmawiać z tym czarnym amerykańskim eks-żandarmem, który był jednym z członków jego bandy najemników - ale to nie oznacza, że może dyskutować z tobą na mój temat. - Nie złość się na niego, proszę - powiedziała łagodnie. - To była moja wina, nie jego. Przepraszam, że go zapytałam. Wiem, że jesteś bardzo skryty, jeśli idzie o twoje życie prywatne, ale chciałam wiedzieć, dlaczego wróciłeś wtedy do domu tak bardzo poraniony. - Spuściła oczy. - Martwiłam się. Nie mógł jej mówić o swojej przeszłości. Nie mógł jej powiedzieć, że był najemnikiem, którego praca polegała na niszczeniu pewnych miejsc i – czasem - ludzi. I że była to bardzo dobrze płatna praca i że jedynym, czym się w takiej pracy ryzykuje, jest własne życie. Jego sekretne operacje okryte były tajemnicą. Wiedzieli o nich jedynie urzędnicy państwowi, którym wyświadczał czasem przysługi. A co się tyczy przyjaciół i znajomych, nie musieli wiedzieć, skąd ma pieniądze na utrzymywanie gospodarstwa... - No importa. Powinnaś wyjść za mąż - powiedział niespodziewanie. - Już czas, aby twój ojciec znalazł ci narzeczonego. - Sama sobie znajdę męża. Nie chcę, aby mnie obiecano jakiemuś bogatemu staruchowi z myślą o pomnożeniu rodzinnej fortuny. Diego uśmiechnął się. - Och, ni?a, to młodzieńczy idealizm. Kiedy osiągniesz mój wiek, znikną wszystkie jego ślady. Namiętna miłość nie trwa długo. - Mówisz takim chłodnym tonem - powiedziała półgłosem. - Nie wierzysz w miłość? - Miłość jest słowem, którego nie znam - odrzekł niedbale. - Nie interesuje mnie. Melissa doznała zawrotu głowy i poczuła lęk. Zawsze uważała, że Diego jest równie romantyczny jak ona. Nie chciała myśleć o tym, że może poślubić kogoś innego, ale miał już trzydzieści pięć lat i wkrótce powinien zacząć myśleć o spadkobiercy. - To bardzo cyniczna postawa. Popatrzył na nią, unosząc czarne brwi. - Należymy do dwóch różnych światów, wiesz o tym? Mimo twego gwatemalskiego wychowania i świetnej znajomości hiszpańskiego rozumujesz ciągle jak Angielka. - Zapewne odziedziczyłam po matce znacznie więcej, niż sądzisz - wyznała z zakłopotaniem. - Była Hiszpanką, ale uciekła z pierwszym drużbą z własnego ślubu. - Nie ma z czego żartować. Odgarnęła do tyłu długie włosy. - Nie pesz mnie, Diego - napomniała go delikatnie. - Nie to miałam na myśli. Ja naprawdę jestem bardzo tradycyjna. - Oczywiście, tego jestem pewien - powiedział. Ich spojrzenia spotkały się; odczekał, aż się zarumieni. - Nawet moja prababka aprobuje to, że ojciec trzyma cię twardą ręką. Dwadzieścia lat i ani wieczoru z młodym mężczyzną poza polem obserwacji taty. Nie wytrzymała jego przenikliwego spojrzenia. - Nie tak wielu młodych mężczyzn składa mi wizyty. Nie jestem dziedziczką i nie jestem piękna. - Piękno jest przelotne; charakter trwa. Dla mnie jesteś w porządku, peque?a - powiedział miękko. - W swoim czasie młody człowiek przyjdzie z kwiatami i zaproponuje ci małżeństwo. Nie trzeba się spieszyć. - Więc tak myślisz - powiedziała żałośnie. - Spędzam całe moje życie samotnie. - Samotność jest ogniem, który hartuje stal - pocieszył ją. - Korzystaj z tego. Da ci to w przyszłości pogodę ducha, którą nauczysz się cenić. Spojrzała na niego pytająco. - Założę się, że ty życia nie spędzasz samotnie? - Nie całkiem, być może. - Wzruszył ramionami. - Ale od czasu do czasu lubię swoje własne towarzystwo. Lubię także zapach kawowych krzewów, wdzięczne ruchy liści palmy bananowej, parny wiatr na twarzy, dumne ruiny Majów i wyniosłe wulkany. Oto moje dziedzictwo. Twoje dziedzictwo - dodał z czułym uśmiechem. - Pewnego dnia uznasz to za najszczęśliwszy okres w swoim życiu. Nie marnuj go. To możliwe, pomyślała z zadumą. Poczuła niemal dreszcz rozkoszy, mając go tak blisko siebie. Tak, to był dobry czas, czas pełni życia i miłości. Nie życzyłaby sobie niczego więcej. Zsiadł z konia i zdjął ją z siodła, objąwszy szczupłymi, mocnymi i pewnymi dłońmi w talii. Przez krótką chwilę trzymał ją w taki sposób, że ich spojrzenia spotkały się i coś mignęło w jego ciemnych oczach. Ale zaraz zgasło; postawił ją na ziemi i cofnął się. Odchyliła głowę, broniąc się przed ledwo wyczuwalnym zapachem skóry i tytoniu, którymi przesiąkła jego biała koszula. Tak bardzo chciała wspiąć się i pocałować jego twarde wargi, przywrzeć do niego i doświadczyć wszystkich cudów pierwszego uczucia. Ale Diego widział tylko młodą dziewczynę, a nie kobietę. - Odprowadzę twoją klacz do stajni - obiecał, wskakując z gracją na siodło. - Nie odchodź teraz daleko od domu - dodał stanowczo. - Ojciec powie ci, co wiesz już ode mnie, że samotne przejażdżki nie są teraz bezpieczne. - Jak pan sobie życzy, se?or Laremos - mruknęła i dygnęła prowokująco. Kiedyś zareagowałby śmiechem na taki gest. Ale teraz zaczepka wywołała nagły i nieoczekiwany efekt. Krew zatętniła mu w skroniach, ciało odmówiło posłuszeństwa. Czarne oczy powędrowały ku jej delikatnym piersiom i zatrzymały się na nich. - Do zobaczenia - powiedział i zawrócił konia. Melissa wpatrywała się w niego z biciem serca. Mimo swej niewinności rozpoznała w jego oczach błysk gorącego pożądania. Chciała biec za nim, aby się przekonać, że właściwie pojęła jego reakcję. Weszła do domu z dreszczem tłumionego podniecenia. Od tej chwili każdy dzień miał nieść jeszcze więcej niespodzianek. Estrella, przygotowując kolację, przeszła samą siebie. Przyrządziła stek z pieprzem, serem i ryżem przyprawionym sosem oraz zimnym melonem jako sałatką. Melissa objęła ją, gdy ta delektowała się zapachami potraw. - Delicioso - powiedziała, szczerząc w uśmiechu zęby. - Stek kładzie się na podbite oko - prychnęła z lekceważeniem Estrella. - Najlepsze jest mięso iguany. - Prędzej zjadłabym węża - skrzywiła się Melissa. - Jadłaś wczoraj. - Estrella uśmiechnęła się figlarnie. - To był kurczak! - Oczy młodej kobiety rozszerzyły się. Estrella zaprzeczyła ruchem głowy. - Wąż! - Wybuchnęła śmiechem, kiedy Melissa zamierzyła się na nią. - Nie, nie, nie. Nie możesz mnie uderzyć. To był pomysł twojego ojca. - Mój ojciec nie zrobiłby czegoś takiego - powiedziała. - Nie znasz ojca - skwitowała ladina z błyskiem w oku. - Poćwicz na pianinie, bo se?ora Lopez rozzłości się, kiedy w piątek przyjdzie cię posłuchać. Melissa westchnęła. - Myślę, że ta cierpliwa dama rzeczywiście wpadnie w furię. Nigdy nie daje za wygraną, nawet kiedy wie, że przelecę kadencję nie dotykając czarnych klawiszy. - Ćwicz! Kiwnęła głową i nagle zmieniła temat: - Tata nie dzwonił? - spytała. - Nie. - Estrella spojrzała na Melissę, mrużąc jedno ze swych czarnych oczu. - Nie życzyłby sobie, abyś jeździła konno z panem Laremosem. - Skąd wiesz, że jeździłam? - krzyknęła. - To jest mój sekret - powiedziała Estrella z zadowoloną miną. - No, zwiewaj i pozwól mi zająć się kuchnią. Melissa wstała z nadzieją, że Estrella nie podzieli się wiadomością z ojcem. I, jak się wydaje, ladina rzeczywiście nie miała takiego zamiaru, ale Edward Sterling dowiedział się o tym tak czy owak. Wrócił ze swojej podróży w interesach zaniepokojony. Jego siwiejące blond włosy były wilgotne od deszczu, a elegancki, biały garnitur trochę się wygniótł. - Luis Martinez widział cię na przejażdżce z Laremosem - powiedział szorstko, nie mówiąc jej „dzień dobry". - Sądziłem, że rozmawialiśmy już na ten temat? - Nic na to nie poradzę - powiedziała, rezygnując z jakichkolwiek wykrętów. - Myślę, że w to nie wierzysz. - Wierzę - powiedział ku jej zdziwieniu. - A nawet rozumiem to. Ale nie rozumiem, dlaczego Laremos zachęca cię do tego. Nie zamierza się żenić, Melisso, i wie, co dla mnie znaczyłoby skompromitowanie ciebie. - Jego twarz stężała. - To właśnie niepokoi mnie najbardziej. Cała rodzina Laremosa byłaby zachwycona, gdyby mogła nas widzieć upokorzonych. - Nie możesz uwierzyć, że Diego ma dobre intencje, prawda? Że mnie po prostu lubi? - Podniosła ręce. - Przypuszczam, że lubi pochlebstwa - powiedział sucho. Nalał brandy do kieliszka i usiadł, krzyżując nogi. - Posłuchaj, kochanie, już pora, abyś poznała prawdę o twoim bohaterze. To długa i niezbyt piękna historia. Miałem nadzieję, że pójdziesz na studia i że nie stanie się nic złego. Ale musisz przestać ubóstwiać tego typa. Jak sądzisz, co Diego Laremos robił jeszcze dwa lata temu, aby się utrzymać? - Podróżował w interesach. Laremosowie mają pieniądze. - Laremosowie nie mają niczego. Albo nie mieli niczego - uciął. - Stary miał nadzieję, że poślubi Sheilę i położy łapę na domniemanych milionach jej ojca. Ale nie wiedział, że ojciec Sheili stracił wszystko i że ma zamiar dobrać się do ich plantacji bananów. To była komedia pomyłek. Wtedy poznałem twoją matkę i tak skończyły się podchody. Do dziś nikt z jej rodziny nie odzywa się do mnie, a Laremosowie robią to tylko przez grzeczność. A wielka ironia całej sprawy polega na tym, że żaden z nich nie znał prawdy o rodzinie drugiego. Nigdy nie było tam żadnych pieniędzy, jedynie mrzonki o połączeniu majątków. - Jeśli Laremosowie nie mieli niczego - wdała się w spekulacje Melissa - to dlaczego dziś mają tak wiele? - Ponieważ twój drogi Diego miał wiele werwy. Miał także kilku takich jak on sam przyjaciół z bronią automatyczną - powiedział bezceremonialnie ojciec. - Diego był najemnym żołnierzem. Melissa milczała i patrzyła bez wyrazu na ojca. - Diego nie jest tak bezwzględny, aby mordować ludzi. - Nie bądź dzieckiem - usłyszała w odpowiedzi. - Nie wiedziałaś, że ludzie, którymi otacza się w Casa de Luz, są jego dawnymi kamratami? Człowiek, którego nazwali Pierwsza Koszula, czarny eks-żołnierz Apollo Blain, Semson i Drago - wszyscy są byłymi najemnikami i żaden z nich nie ma własnego kraju. Melissa poczuła drżenie rąk. Sceny i epizody z życia Diega, które oglądała i które ją zaintrygowały, układają się oto w sensowną całość. Straszliwą całość. - Widzę, że rozumiesz - powiedział ojciec bardzo spokojnie. - Nie myślę o nim źle dlatego, że wiem, co robił. Ale przeszłość tego rodzaju byłaby zbyt trudna do przyjęcia dla kobiety. Jestem pewien, że nad swoimi uczuciami panuje żelazną wolą. Niewinna, zakochana dziewczyna nie zdoła go otworzyć, Melisso. A ciebie on nie bierze nawet pod uwagę. Ożeni się z Gwatemalką, jeśli się w ogóle ożeni. Ciebie nie poślubi, nie wiesz? Starała się uśmiechnąć, ale na policzkach pokazały się łzy. - Dziecinko! - Ojciec wstał i objął ją czule. - Nie gniewaj się; nie ma przyszłości dla ciebie i Diega. Najlepiej będzie, jeśli stąd wyjedziesz. Melissa musiała się zgodzić. - Masz rację. Nie wiedziałam. Diego nigdy mi nie mówił o swojej przeszłości. Teraz rozumiem, co miał na myśli, kiedy mówił, że nie wie, czym jest miłość. - Chciałbym, żeby twoja matka żyła. Wiedziałaby, co ci doradzić - powiedział ojciec i pogładził jej włosy. - Ale i ty radzisz całkiem dobrze - odparła Melissa ocierając łzy. - Myślę, że pewnego dnia będzie to dla mnie przeszłość. - Pewnego dnia - zgodził się ojciec. - W najlepszym wypadku, Melly, wasze dwa światy nie dopasują się do siebie. Są zbyt różne. - Diego też to powiedział. - Podniosła wzrok. - Zatem Laremos zdaje sobie z tego sprawę. Dobrze. Nie będzie więc żadnych przeszkód - pokiwał głową Edward. Być może ojciec miał rację. Jeśli Diego coś czuł, było to fizyczne, nie duchowe. Pożądanie może być czymś wspaniałym, ale bez uczucia jest tylko cieniem. Przeszłość Diega wstrząsnęła nią. Czy mężczyzna taki jak on był w ogóle zdolny do miłości? Dzielenie się nimi z ojcem i wprowadzanie go w jeszcze większy niepokój nie miało sensu. - Jak poszło w stolicy? - zapytała, starając się rozluźnić atmosferę. - Nie jest tak źle, jak na początku sądziłem. Zjedzmy coś, wszystko ci wyjaśnię. Jeżeli jesteś wystarczająco dorosła, aby iść na studia, przypuszczam, że masz także dość lat, aby zapoznać się ze stanem finansów rodziny. ROZDZIAŁ DRUGI Melissa spała płytkim snem. Śnił jej się Diego w chaosie wystrzałów i ostrych słów i obudziła się z wrażeniem, że niemal nie zmrużyła oka. Zjadła śniadanie w towarzystwie ojca, który jej powiedział, że musi wracać do miasta, aby sfinalizować kontrakt z firmą skupującą owoce. - Siedź w domu - ostrzegł wychodząc. - Żadnych t?te ? t?te z Diegiem Laremosem. - Muszę poćwiczyć na pianinie - rzuciła z daleka, kiedy już wychodził na dwór. - Ty też uważaj na siebie. Ruszył samochodem, a ona usiadła w salonie przy małym pianinie i otworzyła zeszyt z ćwiczeniami. Nie miała do nich serca, dlatego ćwiczyła bardzo uproszczony kawałek Sibeliusa, poddając się bezwolnie jego błogiemu, smutnemu przesłaniu. Miała opuścić Gwatemalę i Diega. Nie było żadnej nadziei. Wiedziała w głębi duszy, że nigdy go nie zdobędzie, zaczęła sobie uświadamiać, że jeżeli nie wyjedzie, przyszłość jej rysuje się dość ponuro. Poznawszy jego przeszłość, doszła do wniosku, że posiąść go może tylko kobieta znacznie bardziej doświadczona i bardziej skomplikowana. Wstała od pianina, zamknęła wieko i usiadła przy biurku ojca. Leżały tam porozrzucane pakiety obligacji i ołówek służący do prowadzenia rachunków. Melissa napisała nim kilka linijek namiętnej prozy o nieodwzajemnionej miłości. A potem nagle, pod wpływem impulsu, skreśliła krótki list do Diega, prosząc, aby spotkał się z nią w dżungli tej nocy, ponieważ chciałaby mu pokazać, zanim nastanie świt, jak bardzo go kocha. Przeczytawszy roześmiała się na samą myśl o wysłaniu takiej kartki. Zmięła ją, rzuciła na blat, wstała zza biurka, przeczytała list raz jeszcze i wróciła do pianina. Potem zjadła obiad, który wcale jej nie smakował i w końcu uświadomiła sobie, że oszaleje, jeśli będzie musiała przesiedzieć tak resztę popołudnia. Osiodłała klacz i machając poirytowanej Estrelli ruszyła ku dolinie. Musiała „wygalopować" z siebie trochę tej nerwowej energii. Pędziła w dół poprzez dolinę, gdy nagle rozległ się wystrzał. Wystraszona klacz na moment stanęła w miejscu i zrzuciła Melissę na twardy grunt. Ramię i kark zetknęły się z ostrymi kamieniami. Skrzywiła się i jęknęła, próbując usiąść. Klacz z rozwianą grzywą pędziła dalej i wtedy właśnie Melissa dostrzegła zbliżającego się jeźdźca, za którym gnali trzej uzbrojeni mężczyźni. Diego! Wystrzał rozległ się raz jeszcze i Melissa uświadomiła sobie, że mężczyźni strzelają do Diega. Nie odwracał się. Jego uwaga skupiona była teraz na Melissie. Pędził ku niej galopem, był dzięki temu mniej wyraźnym celem dla ścigających go jeźdźców. Łukiem mijając Melissę wyskoczył z siodła. - Por Dios - rzucił się na kolana i wystrzelił w kierunku zbliżającego się jeźdźca. Wystrzał ogłuszył ją i wywołał mdłości, kiedy uświadomiła sobie, jak rozpaczliwa była to sytuacja. - Jesteś ranna? - Nie, Diego, upadłam tylko. - Silencio. - Strzelił raz jeszcze do partyzanta, który zatrzymał się nagle w połowie doliny, żeby oddać strzał. Przygiął Melissę ku ziemi delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem i wycelował, tym razem dokładniej. Nie chciał, żeby to widziała, ale jej życie zależało od tego, czy zdoła zatrzymać prześladowców. Ogień z przeciwnej strony zamarł. Melissa zerknęła na Diega. Jego mocno opalona twarz była teraz nieruchoma, a ręce zdecydowanie i pewnie unosiły krótką broń. Odwrócił się nagle. Podniósł ją z trawy szybkim, lekkim ruchem, a jego mięśnie poradziły sobie z ciężarem, jak gdyby w ogóle go nie czuł. Rzucił się w gęstą dżunglę, która graniczyła z łąką. Biegł cały czas. Ponad jego ramieniem dostrzegła rozpierzchłe konie i dwu jeźdźców zwijających się w siodłach jak gdyby z bólu, podczas gdy trzeci ciągle jeszcze leżał na ziemi. Koń Diega dawno już uciekł, podobnie jak koń Melissy. Teraz, kiedy przynajmniej przez chwilę byli poza zasięgiem niebezpieczeństwa, jej ciało stało się wiotkie. Była ranna. Była naprawdę ranna. Wyglądało to na jakiś nieprawdopodobny koszmar. Chwała Bogu, że Diego... Dreszcz przeniknął ją na myśl o tym, co mogło się zdarzyć, gdyby ci mężczyźni dopadli ją i gdyby była sama. - Spadłam - wyjąkała, patrząc bezsilnie w jego złą twarz, kiedy pochylił się nad nią. - Diego, ci mężczyźni... czy jesteśmy wystarczająco daleko...? - W tej chwili tak - powiedział. - Przynajmniej zanim zorganizują posiłki, Melisso. Mówiłem ci, żebyś nie jeździła sama, prawda? Jego oczy świeciły czernią, a ona myślała, że w gruncie rzeczy widzi go po raz pierwszy. Nie był już tym rozleniwionym i pogodnym mężczyzną. Był kimś obcym. Najemnikiem, o którym opowiadał jej ojciec. Człowiekiem bez maski. - Gdzie są twoi ludzie? - spytała oschłym tonem. Jej ciało zesztywniało, kiedy męskie, szczupłe palce zaczęły rozpinać bluzkę. - Diego, nie! - krzyknęła. - Trzeba zatamować krwotok - uciął. - Nie ma czasu na przesadną skromność. Leż spokojnie. Unieruchomił jej ręce z rosnącym zniecierpliwieniem i ściągnął bluzkę, pod którą nosiła delikatny biustonosz. Jego czarne oczy przeszyły natychmiast przezroczysty materiał, który skrywał młode, jędrne piersi. Spojrzał też zaraz na jej ramię, które było zranione i krwawiło. - Jesteśmy odcięci - szepnął. - Popełniłem błąd zakładając, że kilka wystrzałów wystraszy partyzanta, który przeprowadzał zwiad wokół mojego pastwiska. Odjechał, ale tylko po to, żeby wrócić z tuzinem albo i większą jeszcze liczbą swoich przyjaciół. Nigdy nie nauczysz się słuchać? - spytał zimno. Przytknął chusteczkę do zranionych miejsc, tamując krew. Grymas bólu wykrzywił jej twarz. - Trzeba to opatrzyć. To cud, że nic poważniejszego nie stało się twojej piersi, choć jest porządnie posiniaczona. Diego zignorował jej zakłopotanie, rozpościerając chusteczkę na piersiach i poprawiając bluzkę. Nie pokazał po sobie nic z tego, co naprawdę czuł, ale obraz jej nietkniętego, doskonałego młodego ciała wprawił go w stan bolesnego pragnienia. Do tej pory mógł traktować Melissę jak dziecko. Ale po dzisiejszym dniu nie będzie już zdolny myśleć o niej w ten sposób. - Musimy szybko wydostać się z doliny. Rozpędziłem ich, ale właśnie dlatego tu wrócą. - Pomógł jej wstać. - Możesz iść? - Oczywiście - powiedziała, patrząc szeroko otwartymi oczami na małą, ale potężną broń, którą podniósł z ziemi. - Uzi - powiedział lekceważąc zaciekawienie dziewczyny - broń automatyczna, którą zaprojektowali Izraelczycy. - Bardzo mi przykro, że musiałaś patrzeć na to, co się działo, maleńka, ale gdybym nie odpowiedział im ogniem... - Wiem - powiedziała. Popatrzyła na niego i odwróciła wzrok, kiedy ruszyli w dżunglę. - Diego, ojciec powiedział mi, że robiłeś to zawodowo. Zatrzymał się i spojrzał na nią badawczo, ale w jej twarzy nie dostrzegł ani pogardy, ani lęku, ani przerażenia. - Po to, jak sądzę, żeby zniechęcić cię do jakichkolwiek poważniejszych kontaktów ze mną? Zarumieniła się raz jeszcze i opuściła wzrok. - Widzę, że moje zachowanie było dość czytelne - powiedziała gorzko. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że każdy wokół wie, iż robię z siebie idiotkę. - Mam trzydzieści pięć lat - powiedział Diego spokojnie. - A kobiety, wybacz, są dopuszczalnym nałogiem. Masz wyrazistą twarz, Melisso, i twoja niewinność tym bardziej naraża cię na niebezpieczeństwo. Ale nigdy nie powiedziałbym o tobie, że jesteś głupia, bo jesteś wrażliwa - wahał się, czy użyć tego zwrotu - na siłę przyciągania. - Ale to nie pora, żeby o tym rozmawiać. Chodź, musimy znaleźć schronienie. Marsz nie był łatwy. Dżunglę tworzyły rośliny pnące i gęste krzewy, a Diego miał tylko nóż. Nie wziął maczety. Starał się nie zostawiać po sobie widocznego śladu, ale goniący ich mężczyźni byli doświadczonymi tropicielami. Melissa wiedziała, że należy się bać, ale obecność Diega całkowicie eliminowała lęki. Wiedziała, że ją ochroni, wszystko jedno, w jaki sposób. I niezależnie od niebezpieczeństwa czuła radość, że jest z nim. Stanął, żeby popatrzeć na kompas umieszczony na rękojeści noża. - Gdzieś tu bardzo blisko są ruiny - powiedział cicho. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy się tam przed zmrokiem. - Popatrzył na niebo, które ciemniało grożąc ulewą. - Ojca nie ma w domu? - Nie - powiedziała z przygnębieniem - będzie chory ze zmartwienia. I wściekły. - I gotów do zbrodni, jak sądzę - mruknął poirytowany. - Przepraszam - powiedziała delikatnie - naprawdę przepraszam. - Rzeczywiście? Za to, że jesteś ze mną tak jak teraz? Naprawdę przepraszasz, querida? - zapytał głosem aksamitnym, głębokim, miękkim i czułym. Odwrócił się od niej, lecz jego ciało drżało z namiętności. Był człowiekiem zbyt gorącej krwi, aby nie czuć niczego, kiedy patrzył na jej smukłe ciało, na słodką jak uwodzicielski klejnot niewinność. Pragnął jej tak, jak nigdy jeszcze nie pragnął żadnej kobiety, ale poddanie się uczuciom oznaczałoby zdanie się na łaskę mściwego ojca. Niepokoił się już, co będzie, jeśli okoliczności zmuszą ich do spędzenia nocy w ruinach. Apollo i reszta pójdą go szukać, ale ulewa zmyje wszelkie ślady i opóźni odsiecz, a partyzanci wsiądą im wkrótce na kark. Melissa czuła, że jej włosy przylgnęły do czaszki, a ubranie przykleiło się do ciała. Dżinsy i buty nasiąkły wodą, a koszula stała się przezroczysta i ociekała strumieniami. Czarne włosy Diega wyglądały jak mycka, a jego bardzo hiszpańskie rysy ujawniły się jeszcze dobitniej. Oliwkowa karnacja i czarne oczy czyniły zeń niemal typ człowieka pierwotnego. Miał w sobie zarówno krew Majów, jak i Hiszpanów, bo jego pochodzący z Madrytu przodkowie weszli w związki rodzinne z Gwatemalkami. Wystające kości policzkowe wskazywały na indiański rodowód, a prosty nos i delikatne, zmysłowe wargi były z kolei dowodem pochodzenia hiszpańskiego. - Tam - powiedział nagle i dotarli na polanę, gdzie znajdowała się świątynia Majów, tkwiąca jak szara wartownia w zielonej dżungli. Zachowała się tylko fragmentarycznie, ale przynajmniej część budowli była pod dachem. Diego poprowadził dziewczynę przez zarośnięte wejście, płosząc wielkiego węża. Pokryte pleśnią wnętrze pachniało głazami i kurzem, ale ściany po jednej stronie ruin były niemal nietknięte. Melissę przebiegł dreszcz. - Nabawimy się zapalenia płuc - szepnęła. - Nie jest aż tak źle - powiedział z lekkim uśmiechem. Podszedł ku zarośniętemu otworowi. Ściągnął koszulę i powiesił ją na sterczącej belce. Przeciągnął się leniwie. Melissa pieszczotliwym wzrokiem przyglądała się jego ciemnym opalonym mięśniom i niewyraźnemu klinowi ciemnych włosów, które zwężały się ku dołowi, w stronę pasa, wokół jego zgrabnej talii. Sam ten obraz przyprawiał ją o drżenie. Spostrzegł jej reakcję i dobre intencje osłabły. Wyglądała wspaniale w ubraniu przylegającym do świetnej figury. Poprzez wilgotną bluzkę mógł podziwiać kształt piersi, ich fiołkoworóżowe koniuszki, twarde i pięknie uformowane. - Przyniosę trochę gałęzi - powiedział krótko. Wyszedł, a Melissa ściągnęła bluzkę i wyżęła ją. Dotknęła włosów i odgarnęła kosmyki z twarzy, zdając sobie sprawę, że musi wyglądać okropnie. Diego wrócił po kilku minutach z liśćmi dzikiej palmy bananowej, które rozłożył na ziemi, aby można było usiąść. Miała już na sobie bluzkę i mimo że materiał był teraz nieco mniej wilgotny, piersi w dalszym ciągu odznaczały się wyjątkowo wyraźnie. - Przypuszczam, że rzeczywiście tak postąpią - powiedziała cicho, nawiązując do tego, co rzekł przed chwilą. - Nie krępuje cię, ni?a, że tak patrzę na ciebie? - Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia - bąknęła czerwieniąc się. Swoboda, na jaką sobie pozwalał, była szaleństwem, ale nic nie mógł na to poradzić. Bardziej niż czegokolwiek pragnął jej dotknąć. Pragnął rozbierać ją wolno i delikatnie, chciał pokazać jej całe misterium kochania się. Serce zaczęło mu walić w piersiach, kiedy wyobraził sobie ich dwoje na naprędce skleconym posłaniu z jej ciałem przyzwalającym i otwartym dla niego do końca. Wyraz jego twarzy wprawił Melissę w zakłopotanie. - Dlaczego zostałeś najemnikiem? - zapytała z nadzieją, że odwróci od siebie jego uwagę. - To sprawa pieniędzy. Byliśmy w trudnej sytuacji, a ojciec nie mógł się pogodzić z upokarzającym poszukiwaniem pracy, ponieważ przez całe swoje życie miał pieniądze. Ja zaś byłem lekkomyślny i lubiłem niebezpieczeństwo. Po służbie wojskowej dowiedziałem się o istnieniu grupy, która potrzebowała eksperta w zakresie broni krótkiej. Zgłosiłem się. - Uśmiechnął się do wspomnień. - To był pasjonujący okres. Raz czy dwa znalazłem się w poważnym niebezpieczeństwie. Pozostali przechodzili z wolna do innych zajęć, a ja trwałem. Nie byłem już tak szybki, a mimo to zostałem - to błąd, który kosztował mnie niemal życie. Potem, kiedy byłem wystarczająco zamożny, aby ustabilizować się, wróciłem do domu. - Żałujesz? - Czasami. To był dobry okres. Specjalne poczucie więzi i przyjaźni z tymi, którzy razem ze mną narażali się na śmierć. - I kobiety, jak sądzę - powiedziała z niechęcią, a jej twarz wyrażała więcej, niż mogła przypuszczać. - I kobiety - powiedział spokojnie. - Jesteś zaszokowana? Spuściła wzrok. - Nigdy nie sądziłam, że byłeś mnichem, Diego. Lało coraz mocniej. Drgnęła, kiedy piorun rąbnął w pobliżu świątyni i przerażający grzmot przewalił się po niebie. Objął ją i położył na palmowych liściach, a palce raz jeszcze dotknęły guzików bluzki. Tym razem nie broniła się i nie protestowała. Patrzyła nań po prostu szeroko otwartymi oczami. - Chcę sprawdzić, czy ranka jeszcze krwawi - powiedział łagodnie. Odsunął brzegi bluzki, podniósł chusteczkę, którą wcześniej tamował krwotok, a jego czarne oczy zwęziły się. Na twarzy pojawił się grymas. - Zostanie blizna - powiedział, przesuwając palcem po skaleczeniu. - Szkoda, na tak wspaniałej skórze. Wstrzymała oddech. - Nie mam żadnego kojącego rany balsamu - powiedział miękko, szukając jej spojrzenia. - Ale może będzie lepiej, jeśli pocałuję to miejsce... Kiedy mówił, był nad nią pochylony i Melissa jęknęła, czując wilgotne ciepło jego ust na swoim ciele. Zacisnęła ręce za sobą, wyginając plecy. Zaskoczony namiętną reakcją dziewczyny podniósł głowę, aby na nią popatrzeć. Był zdziwiony, ale i dumny, kiedy spostrzegł, że rozkosz rozogniła jej policzki, a oczy stały się lśniące. Jej spragnione usta rozchyliły się. Przestało się liczyć w tej chwili wszystko poza jednym - chciał, żeby jęknęła raz jeszcze, chciał dostrzec w oczach pierwsze błyski pasji niewinnego ciała. Myśl o jej czystości i postanowienie, że nie tknie Melissy, ulotniły się tak samo, jak poczucie zagrożenia. Wsunął jedną dłoń pod jej kark i palcami pieścił tył głowy. Ustami dotknął czule jej ciała, a język badał rankę na jedwabnej skórze. Pachniała kwiatami; zanurzył twarz w jej zapachu. Wolna ręka znalazła zapięcie biustonosza. Zsunął ramiączka i zdjął stanik razem z bluzką. Była naga i drżąca. Nie zamierzał tego robić, ale pożądanie zerwało wędzidła. Nie mógł się cofnąć. Nie chciał. Była jego. Należała do niego. Powstrzymał jej gwałtowny ruch, kiedy chciała się zakryć. - To będzie nasz sekret, coś, o czym będziemy wiedzieć tylko my dwoje - wyszeptał. Jego oczy powędrowały ku piersiom. - Takie wspaniałe, młode - westchnął, nachylając się ku nim. Takie słodkie, drżące, tak cudownie kształtne... Usta dotknęły twardego koniuszka. Zesztywniała. Objął ją, a drugą ręką wzbudzał słodkie płomienie, błądząc wzdłuż żeber i poniżej piersi, niżej i niżej, aby zapragnęła w bólu pełnej pieszczoty. Padał deszcz i rozlegały się straszliwe gromy. Przemoknięte ubrania nie były żadną przeszkodą, ciała przylgnęły do siebie w dusznym półmroku ruin. Rozkoszował się wstydliwym dotknięciem jej rąk, którymi obejmowała ramiona i plecy. Zachwycał go jej cichy jęk i krzyk, kiedy zbliżał swoje usta do jej warg, aż w końcu rozchylił je pocałunkiem, którego nie można było powstrzymać. Wygięła się, napierając swoim ciałem na jego wilgotną skórę, naga pod jego nagością. Czuła twardość mięśni, które dotykały piersi. Wbiła paznokcie w jego plecy, smakując głodnymi ustami pachnący płomień jego otwartych ust. - Ciiii... - szepnął, kiedy starała się coś powiedzieć. - Powiem ci jak to będzie. Moje ciało i twoje, deszcz wokół nas, dżungla ponad nami. Słodkie zespolenie kobiety i mężczyzny tu; w pomniku Majów. Jak pierwsza kobieta i pierwszy mężczyzna na ziemi. Jedynie las usłyszy twój krzyk bolesnej rozkoszy. Miękka głębia głosu odurzyła ją. Tak, chciała tego. Pragnęła go. Wygięła się, kiedy przesunął dłońmi po jej rozedrganym ciele, dotykając ustami ust w taki sposób, jakiego nigdy nie umiała sobie nawet wymarzyć. Zapach liści palmowych, pleśni i wilgotna woń ruin współgrały z podnieceniem Diega i jego gorączkową potrzebą spełnienia. Patrzyła, jak się rozbiera, ale wstyd spalił się w ogniu pożądania. Kiedy położył się obok, podziwiała jego zgrabną, smukłą sylwetkę. Pozwolił jej patrzeć na siebie, a nawet był dumny ze swojej męskości. Skłonił ją, aby go dotknęła, aby odkryła twardość i płomień jego ciała, kiedy szeptał, całował ją i pieścił, przeciągając tę chwilę w nieskończoność, kiedy wszelki rozsądek ustąpił miejsca nienasyconej namiętności. Dała wszystko, o co prosił, ulegając mu zupełnie. Kiedy nie było odwrotu, popatrzyła na niego odważnie i z ufnością, biorąc w siebie nagłe wejście mocnego ciała z jednym tylko, niezbyt mocnym refleksem bólu, który znikł pod jego czułym, dumnym wzrokiem. - Dziewica - wyszeptał, a jego oczy lśniły czernią, kiedy ją wchłaniał w siebie. Delikatnie, powoli kochał Melissę, drżąc z powstrzymywanego napięcia. - Jesteśmy razem, jesteś cała moja, moja kobieta. Powstrzymywała oddech czując to, co jej dawał. Oczy traciły na chwilę zdolność widzenia, twarz wyrażała zdziwienie, miłość i pożądanie, wszystko naraz. - Obejmij mnie - wyszeptał - obejmij mnie mocno, bo za chwilę poczujesz uderzenie namiętności i będziesz potrzebowała mojej siły. Obejmij mocno, querida, obejmij mnie szybko, daj mi wszystko, co masz... adorada - szeptał, gdy jego rytm potęgował się i rósł aż do szokującego finału. - Melissa mia! Jej ciało poszybowało na niebotyczną wysokość, mięśnie napięły się do granic możliwości. Krzyknęła, lecz on jęknął i zmiażdżył ją uściskiem, zanim dotknęła czegoś, co znikło, choć była bardzo blisko. Zapłakała, czując zawód i ból. Nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego. Całował czule jej twarz, obejmował ją, łagodne oczy patrzyły na nią pytająco. - Nie czułaś? - wyszeptał, zmuszając ją do spojrzenia na siebie. - Było tak blisko - szepnęła w zapamiętaniu. - Prawie... o! Uśmiechnął się ze smutkiem i czułością, wolno podnosząc głowę, aby móc popatrzeć jej w oczy. - Tak - szepnął. - Tu. I tu... delikatnie, querida. Pocałuj mnie i staraj osiągnąć ten sam rytm, tak, querida, tak, tak, teraz... Zacisnął zęby, czując jej ciało, które dążyło do spełnienia. Kiedy krzyknęła, a potem zaczęła szeptać, był gdzieś w swoim piekielnym, czarnym niebycie, a potem całą wieczność spadał na ziemię, w jej ramiona. Leżeli w lekkim półmroku, zobojętniali na deszcz, nasyceni, cudownie zmęczeni, pod jej bluzką i jego koszulą, jak pod mokrym kocem. Co jakiś czas nachylał się, żeby pocałować ją leniwie. Wargi miał miękkie i powolne, uśmiech subtelny. Przez kilka chwil nie było przeszłości ani przyszłości, nie było niebezpieczeństwa ani konsekwencji. Melissa była poruszona tym, co nastąpiło, tak bardzo w nim zakochana, że dać się w tej chwili kochać wydawało się jej rzeczą najnaturalniejszą na świecie. Ale kiedy zmysły ostygły, poczuła przerażenie i lęk. O czym myślał, leżąc tak spokojnie obok niej? Było mu przykro czy przyjemnie? Winił ją? Nagle rzeczywistość uderzyła ich w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Rżenie koni i donośne głosy przedarły się przez grzmoty i deszcz i grupy mężczyzn znalazła się nagle w ruinach. Przewodził im ojciec Melissy. Zamarł, widząc ubrania i dwoje ludzi, najwyraźniej kochanków, przykrytych niedbale dwiema koszulami. - Laremos! Niech cię piekło pochłonie! - wybuchnął Edward Sterling. - Niech cię piekło pochłonie! Coś ty zrobił! ROZDZIAŁ TRZECI Melissa czuła, że upokorzenie, jakiego doznała tego wieczoru, pozostanie w jej pamięci do końca życia. Wściekłość ojca, wymuszone poczucie winy Diega, jej wstyd i łzy. Mężczyźni szybko opuścili ruiny, ponaglani przez Edwarda Sterlinga, ale Melissa wiedziała, że wystarczyło im parę sekund, aby zorientować się, co się stało. Edward Sterling ruszył ich śladem, dając Melissie i Laremosowi czas na ubranie się. Diego milczał. Melissa rzuciła pełne nadziei spojrzenie ku jego twarzy o ostrych rysach, później ruszyła przodem. Deszcz przestał padać. Ojciec czekał na zewnątrz, jego ludzie z respektem trzymali się z dala. - To nie była wyłącznie wina Diega - zaczęła Melissa. - Tak, wiem o tym - powiedział ojciec lodowatym tonem. - Znalazłem twoje zapiski i list, w którym prosisz Laremosa, żeby się z tobą spotkał. Jak to ujęłaś? - „aby mu dać dowód miłości". Diego obrócił się w stronę Melissy i wyrzucił z siebie z chłodną wściekłością w oczach: - Ukartowałaś to wszystko, a ja jak głupiec dałem się wpędzić w pułapkę. - Przecież to niemożliwe. Jak mogłam to wszystko zaplanować? Pościg guerillas także? - spytała, starając się o rzeczowy ton. - W takich okolicznościach żaden mężczyzna, który ma choć trochę poczucia honoru, nie odmówiłby małżeństwa - powiedział lodowatym tonem Sterling. - A co pan wie o honorze? - spytał Diego. - Pan, który uwiódł mojemu ojcu narzeczoną, parę dni przed ich ślubem. Sterling z trudem pohamował wściekłość. - To nie ma nic do rzeczy. Nie będę bronił zachowania mojej córki, ale musi pan przyznać, se?or Laremos, że nie znalazłaby się w tym kłopotliwym położeniu bez pańskiego współudziału. Te słowa wzburzyły krew w żyłach Diega, bo zarzut trudno było odeprzeć. Nal