14902

Szczegóły
Tytuł 14902
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14902 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14902 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14902 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grażyna Bąkiewicz:Będę u Klary. Jest totrzecia część całości:O melba,Stan podgorączkowy,Będę u Klary. Grażyna Bąkiewicz:Będę u Klary. Copyright Grażyna Bąkiewicz, 2005Projekt okładkiMaciej SadowskiRedaktor prowadząc)' serięJan KoźbielRedakcjaJan KoźbielRedakcja technicznaMałgorzataKozubKorektaJolanta KucharskaŁamanieAneta OsipiakISBN 83-7469-047-XWydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7Druk i oprawaDrukarnia Wydawniczaim. W.L.Anczyca S. A.30-011 Kraków,ul. Wrocławska 53Zerwałem smycz i uciekłem. Pędziłemnazłamanie karku, świadomy, że w chwili, gdypadnie komenda, powinienem być jak najdalej od rozkazującego głosu mego właściciela. Jeśli nieznajdę się odpowiednio daleko, wytresowana podświadomość każe zawrócić. Kota wpadły w koleinę i gdy próbowałem wyrwać się zniej,zarzuciłomnie. Omalnie staranowałem drzewa. Skontrowałemkierownicą i wróciłem na wyryty wasfalcie tor. Mijały mnie pojedynczedomy i szeregisalutujących drzew; jedne i drugie przynaglałydo pośpiechu. Przydusitempedał gazu. W moim mózgubyłomnóstwo wrzasku, gniewu, próśb oułaskawienie. Wszystkoto wrzało, bulgotało, kipiało i chciało wydostać się nazewnątrz. Musiałem siebie zabić, poćwiartować, upchnąć doplastikowejbeczki i wstawić do własnej szafy. Przy życiu trzymała mnie tylko złość. Chciałem gryźć. - Nienawidzisz mnie! Skuliłem się wkącie, objąwszy ramionami kolana. Nie poruszałem się,tylko oczami śledziłem każdy ruch mego właściciela. - Nie możesz mnie nienawidzić, bo chcę przecieżtwojegodobra! -Schylił sięnade mną i wysyczał: - Rozumiesz? Przymknąłem oczy. Tylko powiekizareagowały nerwowymtikiem, który miał być znakiem potwierdzenia. Panu to nie wystarczyło. Chwyciłmojągłowę i targnął nią w dół. - Tak, tak, tak! -krzyczałw podnieceniu. -Odpowiadajwyraźnie, gdy pytam! Rozumiesz? Rozumiesz? Rozumiesz? Gwałtownym ruchem chwyciłmnie zawłosy i przygiął niemaldo podłogi. Zaskowyczałem, ale nie uczyniłem żadnego ruchu, by wyrwaćsię z rąk prześladowcy. Poddałem się, by wyciszyć gniew silniejszego. Uległośćuspokajała go. Nerwowe ręcełagodniały. W końcuwykonywały już tylko jednostajne ruchygładzące. Wjedną, potem w drugąstronę. Sądził,że to pieszczota. Jego dłońdotknęła mojej szyi i zsunęła się po plecach,pośladkach, wokół biodra. Całyczas patrzył mi w oczy, oczekując akceptacji. Chyba jej nie dostrzegł, bocofnął rękę. - Martwiszmnie- powiedział miękko. Nie ja go martwiłem. Podliczałstraty i to onegomartwiły. Skuliłem się. - Już dobrze, dobrze. Już nie jestem na ciebie zły. Alesamjesteś winien, że się wkurzyłem. Łagodne słowai dotykręki dawały nadzieję, ale sama jegobliskość niepokoiła. I słusznie, bow chwili,gdy ukojony głaskaniemsierści rozluźniłem mięśnie karku, zaciśnięta pięść znalazła się przed twarzą i nim zarejestrowałem, że rośnie, zderzyłem się z nią. -Żebyś pamiętał,kto tu rządzi! Zlizałem krew z wargi. Zapiekło. Z oddali najeżdżała na mnie ogromna tablica informującao nowo otwartym zajeździe ojca. Wielki napis TARWIDsprawił,że jego furiaodbiła się echemwmoich wnętrznościach. Otrząsnąłem się, strzepując ślady dotknięć. Samochód zatańczył na szosie. Po chwili zadzwonił telefon. Smycz ciągnęła sięza mną. Po czwartym sygnale wyszarpnąłemgo z kieszeni i wyrzuciłemprzez uchylone okno. - Jest robota. Wsamraz dla ciebie-warknął przy śniadaniu. Z irytacją przyglądałsię, jaksmaruję bułkę. Rozprowadzałemmasło cienką warstwą. Tym cieńszą, im bardziej mi się przyglądał. -Tak? - Słuchasz, co do ciebiemówię? -Walnął pięściąw stół dlapodkreślenia ważnościtego, co miał mido powiedzenia. Odłożyłembułkę. Nóż zatrzymałem. - Przecież słucham. -W południe pod Saspolem będzie czekał człowiek z dokumentami. Weźmiesz odniego teczkę,skserujesz każdy kawałekpapieru, w kancelarii potwierdzisz zgodność wszystkich świstków. Jemu oddaszoryginały, a mnie przywieziesz potwierdzoneksero. Zrobisz to w tempie błyskawicznym. Jasne? Kiwnąłemgłową. - Odpowiedz! -Jasne. - Powtórz, co masz zrobić. -Odebrać, skserować, potwierdzić z oryginałem i oddać;tamtemu oryginał, tobie ksero. Dawał mi szansę. Powinienem być wdzięczny. Uśmiechnąłem się z przymusem. Odkąd pamiętam, zawsze dawał minoweszansę, apotem równie łatwo uznawał,że z nich nieskorzystałem. Skreślał mnie, by po jakimś czasie znów okazać łaskawość. Na zmianę. Raz tak, raz siak. Ciągle musiałem być czujny. Stale udowadniać, że nie taki ze mnie dupek, jak sobie wyobrażał. - Będęna posiedzeniuradynadzorczej. To jedyny moment,kiedy tę sprawę można załatwić. Tuczas gra rolę. Przedłużęposiedzenie, przetrzymam tychwaźniaków, ale bez przesady. Rozumiesz? Chyba moja mina niewyrażała właściwej gotowości, bo walnąt pięścią w stót, aż zabrzęczały talerze. - Lepiej nienawal,bo skopięcidupę tak, że popamiętasz. Skorzystaj z szansy,jaką ci daję. Rozumiesz,rozumiesz, rozumiesz? Uchyliłem szybę i wsłuchałem się w szum opon na asfalcie. We wstecznym lusterku oglądałem ślad, jaki po mnie zostawał. Wygląda} jaktaśma rozwijająca się wstecz. Nawet tam byłem iczekałem na faceta, a gdysięzjawił, wziąłem dokumentyi obiecałem, że wrócętak szybko,jak tylko sięda. Tempoekspresowe, specjalnie dla takichjak on, sługusów ojca. - Tylko nie nawal, synu - szepnął bojaźliwie. Miał pietrai jużpewnie żałował,żesię zgodził na sabotaż. Widocznie wysokośćłapówki przestała musię w tymmomencie wydawać adekwatnado ryzyka, na jakie się naraził. Tylko niesynu, pomyślałemz wściekłością. To słowosprawiało, że w moim mózgu zaczynały pulsować żółte bąble. Tachwila przeważyła. Teczka zdokumentami nadal leżała na tylnym siedzeniu. Minęłyponad dwie godzinyod chwili,gdy powinienem je zwrócić. Facet narobiłjużpewnie w portki. No cóż, kupi sobie nowe załapówę, którą zainkasowat. Nie moje małpy, nie mójcyrk. Powinienbrać pod uwagę nieprzewidywalneokoliczności i wliczaćryzyko w koszty. Pójdzie w odstawkę, kiedy szefowie od budowyautostrady stwierdzą brakdokumentacji. Dobrze mutak. Jakchciał być cwany, nie powinien spuszczać swoich kwitów z oczu. Ojciec przesadził, gwarantując mupełne bezpieczeństwo. Oddalałem się z wewnętrznym przekonaniem, że i tak mi sięnieuda. Byłem kropkąnamapie i rysowałem sobą ślad, znacząctrasę ucieczki. Przytłaczała mnie pewność, że zostanę odnaleziony i odstawiony na miejsce. Wcześniej, później - co zaróżnica. Docisnąłemgaz do dechy. Wskaźnik prędkości sięgał już czerwonej strefy. Droga prowadziła zakolamii nie miałem pojęcia, jakdługo odcinek, którym jechałem, jestprosty. Gdybynagle pojawiłsię zakręt, wyfrunąłbym jak z procy. Czułem, żesamochód zaczynadrżeć. Wyobraziłem sobie,jak wylatuję z szosy i frunę nad przepaścią. Pragnąłem eksplodować, rozpaśćsię w pyt i pędzić we wszystkie strony świata naraz. Wyobrażenie katastrofysprawiło miprzyjemność. Myśli unosiły mnie lekko nad ziemią i musiałemdawkować je sobie po maleńkiej działeczce, żeby trzymać się drogi. Cofałem taśmę,by zobaczyćtojeszcze raz. Ijeszczeraz. Ijeszcze. Pozwoliłem sobiena obejrzenie kawałka starego filmu osobie, o tejchwili sprzed kilku tygodni,gdy odważyłem się na bunti złożyłemzeznania w obronie Cylaka, ale w efekcie cała awantura skupiła się i tak wokół mojego tyłka. Wszczęto dochodzenie,ale policja szybko straciła zainteresowanie sprawą. Nie byłoświadków. Psycholog sprawdził, co miał do sprawdzenia, i wyszedłem na idiotę. Moje zeznania uznanoza łgarstwa. Podejrzewam,że ojciec przekupił nawet tych, którzy mnie przesłuchiwali. Omal mnie potemnie zabił. Schyliłemsię po płytę, która spadła napodłogę, wsunąłemją do odtwarzacza i wcisnąłemguzik do oporu. Samochód znów zatańczył na szosie. Przełknąłem ślinę, pełen nadziei, że za momentusłyszę zgrzyt, chrzęst,jazgotliwe tarcie gumyo asfalt. Chciałem znaleźć się w samym centrumtegohuku. Zdziwiłem się, że tojeszcze nie teraz. Czatowałemna wyprzedzającychi pakowałem się na czwartego. Nie zadawałem sobie trudu, byzerknąć w twarztemu, kogoprzez długi ułamek sekundymiałem na wprost siebie. Bo to nieoni byli istotni,aleja. A ja sam dlasiebie nie miałem znaczenia. Patrzyłemna wszystko zgóry i nawet nie miałem wrażenia, że. facet leżący na kierownicyto ja. Niemal całym sobąnadal tkwiłempod kuchenną ścianą z kolanami pod brodą izlizywałemkrewz rozciętej wargi. Tutaj byłem zaledwie cieniem, konturemobrysowanymwpowietrzu,plamą do pokolorowania. Samochody przejeżdżały przezemnie. Czułem ssanie w żołądku. Może to nerwy,amoże zwyczajnieminęła pora obiadu. Powinienem zatrzymaćsię i coś zjeść. Wiedziatemjednak, że gdy dam sobie czas donamysłu, znajdę powód,dlaktórego, mimo wszystko, opłacisięwrócić. Takich powodówmógłbym już teraz wymienić tuzin. Nie ufałem sobie za grosz-dlatego jechałem dalej. Robiłem trzecie okrążenie wokół dolinyi nadal nie mogłem uzgodnić sam ze sobą, jakie mam plany. Ktoś stojący napoboczu uniósł rękę, a ja odruchowo zgarbiłem się,przerażony, że zostanę zarejestrowany, obwinionyi ukarany. Choćwłaściwienim machnął ręką, wiedziałem, kimjest. Handlarz gównem. Dupek. Krowa z cycami. Cylak. Kapturbluzy miał ściągnięty naoczy, ale jakiś szczegół w sylwetce, gestprzywołania, czynił go charakterystycznym ipozwalał wychwycić w tłumie wówczas, gdybył potrzebny. Sprzedawał chwile wytchnienia,ale ode mnie brał więcejniż od innych. Co za traf, żespośród setek, tysięcy,milionów ludzi mogącychstać na poboczu szosy 12 on się tam znalazł w tej akurat chwili. Gardziłemgnojem i dlatego tak zirytował mnie momentdoznanej trwogi. A gdybym tak naniego najechał? Obróciłem lekkokierownicę, by mieć go centralnie przed sobą,i docisnąłem lekko pedał gazu. Samochódprzyspieszył. Wystarczył lekki manewr wprawo i echoponiosłoby chrzęst pękających kości, trzask łamanego drzewa, jęk miażdżonej blachy. W ostatniejchwilizmieniłem wyroki darowałem mu życie. Zahamowałem z piskiem. Nawet nie podejrzewał, jakniewiele brakowało. 10Podbiegł zgębą rozciągniętąw dziękczynnym uśmiechu. - A kuku, niespodzianka! Akurat mnie nie mógł się spodziewać. Wyhamował wpółkroku,zamarł z wyszczerzonymizębami i został tam, zawieszony lekkonad ziemią. W jakiś sposób byliśmy do siebie podobni. Roześmiałem sięgłupkowato,patrząc, jak flaczęje. Nieprawda, że zdziwił mnie jego widok. Widziałemgo już przypoprzednimokrążeniu. I przy jeszcze wcześniejszym. Jeździłemwokółmiasta, by sprawdzić, czy jeszcze będziestałw tymsamymmiejscu. Robiłem kota i za każdymrazem tam był. Nikt się niezatrzyma}, by go zabrać. Napawałem się jego żałosnym widokiemi dlatego wracałem. Nie miał facet szczęścia. Obarczano go winąza każde świństwo, które zrobiłem. Żeby uwolnićgo od oskarżeń,przyznałem sięwtedy do wszystkiego. Nie musiałem, alemiałemjedyną szansę,by wykrzyczeć całą złość, jaką nosiłem w sobie. Przez jeden krótki moment wydawało mi się, że gdy ja jemu pomogę, toktoś pomoże mnie. Byłemgłupi,sądząc,że w taki sposóbmogę położyć kres temu,cood latrobił mi ojciec. Nie położyłemżadnegokresu. Cylakowi moja pomocteż niena wiele sięzdała, bo itak wywaliligo ze szkoły. Mnie powinniwyrzucić, bo to ja narozrabiałem,nie on, ale za nim nie stałwpływowy tatuś. -Wsiadaj! Chyba go rozśmieszyłemswojąłaskawością, bo aż otworzyłjapęod tego wewnętrznego śmiechu. Odczekałchwilę i dopierogdy wyłączyłemsilnik,zgiął ramię wobscenicznym geście i płynnym ruchem wskazał kierunek,w którym powinienemsięudać,bynie zasłaniać muwidoku. - Odjazd! -wysyczał. Nie wyczułem wnimspecjalnejzłości. Zostałem. I tak musiałem odpocząć, bokręciło mi się w głowie. Ipodobało mi siętak stać. Tarasowałem pas ruchu i z rozbawieniem obserwowa11. }em, jak samochody ostro hamują i zakreślają tuki, w ostatniejchwiliunikając wbicia się we mnie. Nicnieobchodziłymnieichkłopotyz idiotą, który blokowałdrogę. Włączyłem wstecznyi cofnąłem o kilka metrów. Ogromny kamaz z piskiem oponi przeraźliwym trąbieniem minął mnie o włos. Kierowca ledwoutrzymał potwora na jezdni. Wstrzymałem oddech. Nic się niestało. Zakołysało mną tylko. Mój anioł stróż ma ze mną moc roboty, ale jest dzielnym facetem izawszelką cenę chceutrzymaćtę wątpliwą posadę. Lubię go,ale wiem,że kiedyś zasiedzi się najakiejś konferencjiuPana Boga inie będzie goprzy mnie w takiej chwili jak ta. Zsunąłem sięniżej nasiedzeniu i zamknąłemoczy. Zawroty głowy powoli mijały iwłaściwie mogłem już odjechać, ale jeszcze czekałem. Coraz mniej było wemnie determinacji, wyciekała ze mnie jakz dziurawegogarnka. Byłemwrakiem, śmieciem nadającym się na wysypisko. Musiałem sięnaładować,by zdecydować,co robić dalej. Potrzebowałem gniewu, potrzebowałem adrenaliny. Założyłem, żeCylak będzie złyi skorzysta z okazji, by wywalić na mnie całą swoją wściekłość,a przynajmniej obciąży winą za to, że musi tu stać. Potrzebowałem potępienia,potrzebowałem nienawiści. Potrzebowałemtowarzystwa, żeby nie zacząć świrować. -No jak, wsiadasz? Byliśmy sami. Mógł mnie wyciągnąć z samochodu i zabić zato, co mu zrobiłem. Wątpię, aby ktoś się zatrzymał,bysprawdzić,o co chodzi dwóm takim jakmy. Zdziwiło mnie, że zachowywałsię normalnie. Patrzył obojętniena hamujące gwałtownie samochody, skubiąc płatekucha. Nie zamierzałem ponawiać zaproszenia. Wolałem, by wsiadł z własnej woli i samsobie późniejmiał za złe, że dał się skusić. Za jakiśczas wywalę go w szczerympolu, by utwierdził sięw przekonaniu, że jednak jestem glistą. 12Gdzieś w oddali słyszałemszuranie butówmojego właściciela. Chwile,gdyczułem jego obecność,byłyjak zimny wiatr, pojawiały się i znikały, wywołując za każdym razem gęsią skóręnaprzedramionach. Lada moment mogłem spodziewać się przywołującego gwizdu. - No,jazda. Śmiało. Tak albo nie, bo jadę! - Nagle zaczęłomi się spieszyć. Przetrzymał mnie jeszcze parę sekund. Sądziłem, że ofiarowującmu czas do namysłu, okazuję wielkoduszność. Błąd. Powinienem ruszyć w chwili,gdy zmiękł i schylał siępo plecak. Musiałby podbiec. Ja bym zahamował i w ten prosty sposóbstałbym się panem sytuacji. Panem jest zawsze ten, kto ma całąsytuację głębiej w dupie. Czekałem osekundęza długo i uznał,że to mnie bardziej zależy. Miał rację. Bałem się, że sam ze sobązacznę negocjowaćkwestię powrotu. Rzeczw tym, że nie chciałem jeszcze wracać. Jeszczenie. Jeszcze? Do diabła! Przyłapałemsięna wątpliwościach, nim na dobre podjąłem decyzję. Tchórz, tchórz, tchórz. Wolałemzająć myśli Cylakiem. Kiedyś się pobiliśmy. Na serio,do krwi. Dozabicia. Miał gnójszczęście, że w porę nas rozdzielili. Wtedy byłem silniejszy- alboszybszy - i miałem nadzieję, że nadal jestem. Tylkonadzieję, bonie wyglądał na ułomka. Zanim wsiadł, zlustrował mniepodtymsamym kątem. Ostatecznie zbył swoje wątpliwości wzruszeniemramion i wrzucił swój plecak na tylne siedzenie. - Dobra. Podjadę kawałek. Wyszło na to, że to japowinienem być mu wdzięczny. Wpienił mnie,alenieza bardzo. Wybaczyłem mu, gdy tylko zatrzasnął drzwi od środka. Tutaj był mój. Zdał się na moją łaskę. Dla wyrównania ciśnieniaw uszach wydobyłem spod siedzenia butelkę ipociągnąłem spory łyk ciepławejwódki. Niedlatego że akurat potrzebowałem alkoholu, raczej z przyzwyczajenia. 13.Poczułemżar w przełyku. Musiałem odchrząknąć, żeby powstrzymać kaszel. Spojrzałi się zawahał. Pewnie mój anioł stróższeptał mu do ucha, że robi najgłupszą rzecz w swoim życiu, żezbytbliski kontakt ze mną może okazać się dla niego niebezpieczny. Może nawetzabójczy. Lepiej dla nas obu byłoby, gdybyposłuchałintuicji. Nie posłuchał. Rozsiadł się wygodnie i nie chciało się mu jużruszać. Pociągnąłem jeszcze tyk. Z przyjemnością patrzyłem na grymaswstrętu, którego nie potrafił ukryć. Gardził mną - itak było dobrze. Nie miałem zamiaruprzepraszać za to, co robię, aniobiecywać, że się poprawię. Nadal z butelką w ręku ruszyłemostro. Wcisnęło nas w fotele. Potem równiegwałtownie przyhamowałem. Omal nie urwało mu głowy. - Zapnijpasy! -poradziłem przyjaźnie. Opróżniłem butelkę i wyrzuciłem puste szkło przez okno naprzeciwległy pas ruchu. Najdrobniejszym gestem nie zaprotestował. Nie znaczyło to, że się zemną solidaryzował, raczej udawał, że mnie tu wcale nie ma. Możemiał rację. Nie zapytałem, dokądjedzie. Założyłem, żejest mu wszystkojedno. Skulony naprzednim siedzeniu, wyglądał niepozornieisamotnie. Gapił się przed siebie, ale wzrokiem nie przebijałprzedniej szyby. Nie interesowało go nic, cobyło dalej. Szybastanowiła granicę. Mnie też powoli opuszczał zapałdo wyruszenia w świat. Jegomiejsce zajmował strach zarówno przed mijającym czasem,jak i umykającym horyzontem, a nawetprzedtym, co czeka mnie zanajbliższym zakrętem. 14Od czasu do czasu zahaczałemwzrokiemo falujące słupkiprzydrożne, zapapraną sprejem tablicę, kawałek ogrodzenia. Fragmenty krajobrazu materializowały się na chwilę i znikały. Nie tworzyły z niczym, a szczególnieze mną,spójnejcałości. Oderwane fragmenty jakiegoś obcego świata. Na skrzyżowaniudali mi do wyboru zwykłą drogę albo zjazd na autostradę. Przyhamowałem, gotów zawrócić. Jeśli nie zrobiłem tego natychmiast, totylko dlatego że przypomniałem sobie o obecnościCylaka. Zmusiłem się, by jechaćdalej. Wybrałemautostradę. Wsłuchany w szum silnika, rozluźniłemsię i pozwoliłemsobie na rozmyślania otym, czego nie zrobiłem. Najlepiejbyłoby,gdybym znalazł jakiś punktksero, zrobiłkopie dokumentów leżących natylnymsiedzeniu i wymyślił prawdopodobną historięo porwaniu mnie przez Marsjan. - Co zamierzasz teraz robić? -zapytałem; główniepoto, żebyzrobićcoś z ciszą, a nie dlatego że mnie to obchodziło. Spojrzał zezem, ale bezzaczepki. - A czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? Zastanawiałemsię przez chwilę, jak mu powiedzieć,żeżadnego, aleimoja odpowiedź nie była w najmniejszymstopniuistotna. Wyglądał jakoś tak bezradnie, że na ułamek sekundy stał misię bliski. Omal niezacząłemsię przymilać,abysię do mnieuśmiechnął. Na szczęście w poręodwrócił się i zagapił na migające drzewa. Jego niemoc i brak jakiejkolwieknapastliwościzaczęły mi działać na nerwy. Nie tego oczekiwałem. Pragnąłemstarcia. Potrzebowałem kłótni, walki. Musiałem się na kimś wyżyć, zrobić komuś krzywdę. Byłoby też dobrze, gdybym sam dostał w pysk. Nie byłobymiło, ale przynajmniej sprawiedliwie. Ostry zakręt pokonałem na pełnymgazie, aż wygięło nasw prawo. Przykleił się do drzwi, co przyjąłem ze śmiechem i po- 15. traktowałemjako punktdlasiebie. Ocknął sięi zerkną} nawskaźnik, ale milczał. To było najlepsze, co mógł zrobić. Chociażwolałbym, żebysię na mnie wydarł. Odpowiedziałbym głośniejszym rykiem i wywiązałaby się kłótnia. Ale nic z tego. Niechciało mu się. Milczenie przerwaliśmy dopiero na widok patrolu. Policjantwysunął nogęna jezdnię iuniósłlizak. Właściwie ucieszyłemsię, że zatrzyma mnie coś obiektywnego, jakaś sytuacja niezależna odemnie, będąca wystarczającym usprawiedliwieniempodjętej jużdecyzji o powrocie. Cylak wciągnął głęboko powietrze. Przyhamowałem,ale to nie o nas chodziło, tylko o kogośz tylu. Machnięciem dłonipolicjantwskazał tablicę informującąo objeździe z powodu jakiejś demonstracjii blokady drogi i kazał nam spływać. Koło ucha usłyszałem przeciągłe westchnienieulgi. Chwilę potem Cylak zaczął nerwowo grzebać w plecakui wyjął to, na co czekałem. Zauważyłem, że miał tego dużo. Zrobił skręta,zapalił, pociągnął parę razy i bez słowa dałmi resztę. Przejąłem fajkę pokojui zaciągnąłem się głęboko,aż zawirowało mi w głowie. - O co cichodzi? -spytał. -Bo musi ci o coś chodzić, skorozrobiłeś trzy okrążenia wokółmiasta, zanim się zatrzymałeś. Mogłem już dawno pojechać,ale uzbroiłem się wcierpliwość. Umieram z ciekawości, o coci tak naprawdę chodzi. Chceszczegoś ode mnieczy jak? Nie potrafiłem udzielić logicznej odpowiedzi na takie pytanie. - Chciałem cięwbić w drzewo - wybrałem jednąz możliwychopcji. -1 co, stchórzyłeś? Straszny z ciebie dupek. Ja bym ci to zrobił, gdybymmiał szansę. Uwierzyłem. -Dokąd jedziesz? Nie usłyszałem odpowiedzi. 16-Co chcesz jeszcze o mnie wiedzieć? - zainteresował się. Teraz ja nie odpowiedziałem. Omal nieprzegapiłem zjazdu z autostrady. Znaki ostrzegały,żedrogawłaśnie się kończy,a następne kilometry pobiegną kiedyś przez pola, wzgórza i lasy. Najpierw jednak trzeba je wyciąć,wyrównać, polać czymśtwardym ipomalowaćw białepodłużnepaski. Wyglądało, że wszystkoto ma zrobić koparkaporzuconana poboczu, przechylonapod dziwnym kątem. Ojciec miał wtejinwestycji spore udziały i na widok przerwanych robót ucieszyłem się,że nie wszystkomusię jednakudaje. Na wspomnienie ojca zapiekła mniegórna warga. Oblizałemją. Niemal automatycznie zerknąłem na teczkę, która jeździłaze mną od kilku godzin. Wjechałem w boczną drogę i wypatrywałem miejsca,gdziemógłbym się zatrzymać. - Koniec jazdy - powiedziałem. -Przecież tu jest jakiś koniec świata. Podrzuć mniedo głównej drogi, żebym mógł złapać okazję. Mówiąc,pochylałsię w moją stronę. Czułemzgnity zapachzjego ust albo majtek. Nie wiem czemu pomyślałem, że chcemnie polizać po szyi. Zjeżyłemsię i odepchnąłem go ręką. Zdziwił się, a sekundę później, gdy zorientował się, czego się przestraszyłem, zarechotał szyderczo. Potraktował tojako punkt dlasiebie. Przez następne sekundy trwaliśmy pochyleni ku sobie,jak zapaśnicy w oczekiwaniu na sygnałdo starcia. Dużo omnie wiedział. Za dużo. Todla ratowania jego tyłkanadstawiłem własny i wyspowiadałem się publicznie z grzechówojca. Nie chodziło mio niczyje współczucie,potrzebowałem pomocy. Nigdy wcześniej nie mówiłem o tym nikomu. I takpowinno było zostać. Okazało się,że dostarczyłemludziom radochy. Przez parę dnimieli o czym gadać. Ze zwykłejlojalnościwobecsiebie powinienem zatrzymać te sprawy dla siebie. Pozostawić17. wszystkich w przeświadczeniu,że życie kogoś takiego jak ja toraj. Ciuchy, samochód, karta płatnicza, nieograniczone kieszonkowe. Wszystko to mam. I jeszcze coś: dziurę wtyłku większego rozmiaru, dopasowaną do potrzeb ojca. Cylak wyczul moją ztość i prychnął pogardliwie. -Jesteś na mnie wściekły? Jesteś! - Sam udzieliłsobie odpowiedzi. -Dam ci radę: przestań się pieścić, cioto! Założę się,żezrobisz jeszcze jedno kółeczko i jak zabraknieci benzyny,potruchtasz grzecznie do tatusia! I nadstawisz dupy, żeby sprawiłci słuszne lanie, bo nie potrafisz inaczej żyć! Wkońcu płacici zato, corobi. - Wypad! -krzyknąłem, aż sięzachłysnąłem własną śliną. Głos mi się załamał w połowie ""i reszta zabrzmiałajakhisteryczny pisk. Zacisnąłem pięść, żeby walnąćna odlew, ale ledwo się obróciłem, przed samochodem pojawiła się grupa ludzi. Wyszli z cienia. Zacisnąłem ręce na kierownicy iwrzasnąłem. Wrzeszczałem, nim jeszcze zacząłem hamować. Krzyczałem, gdy wnich wjeżdżałem. W mężczyznwdługichpłaszczach i kobiety w niemodnych sukienkach. Nie jechałemszybko, ale i takmnie zarzuciło. Z trudem utrzymałemkierownicę, choć nie poczułem uderzenia. Może dlatego, że krzyk wypełniał wnętrze samochodu. Kamienie z pobocza rozprysły sięjak wodaz kałuży. Miałem wrażenie, że trąciłemtego poprawej, ale chyba nie, bo nawet się nie obejrzał. Inni też szli w milczeniu, obładowani tobołami, mijając mnieo centymetry. Między nimi szurały nogamidzieci. Jedno odwróciło sięi zerknęłoprzez szybę do środka. Spojrzało na mnie i uśmiechnęło sięblado. Wydawało sięzmęczone, ale nie przestraszone. Jakaścholerna pielgrzymkaalbodemonstranci, którym znudziła sięblokada i wracali do domów. Minęli nas obojętnie, bez najdrobniejszegopoczucia winy. Idioci! Zachowywali się, jakby nie obo1Swiązywały ich żadne zasady. Nie raczylinawetspojrzeć wmoimkierunku, by bodaj skinieniem podziękowaćza refleks i ocalenie ich śmierdzących tyłków. - Dodiabla! -wrzasnąłem. Uchyliłem szybę iposłałem zanimi wiązkępozdrowień. Oddalali się bez pośpiechu. Uświadomiłemsobie, że chyba udało mi się nie zabić żadnego z tych ludzi. Trzęsły mi się ręce. Żeby nie wpaśćdo rowu,szarpnąłem kierownicą i wjechałem naoślep tam, skąd wyszły tamte łazęgi. Trafiłemna utwardzony grunt. Po plecachspływała mistrużka potu. - Do diabła! -powtórzyłem, alejuż bez złości. Dopiero terazodczułem ulgę, że nic się niestato. Cylak zabębnitdłonią o deskę rozdzielczą. - Stój, stój! Chcę iść w krzaki! Jeszcze samochód siętoczył, a on już otworzył drzwi, wyskoczył ipognał między drzewa. Może przestraszył się mojegowrzasku,a może naprawdę chciało musię lać. Biegi truchcikiem,zręcznie omijając kałuże. Patrzyłem, kiedy się wykopyrtnie. Powinienemwyrzucić jego plecak i zostawić tu, bo akuratstądmiał wszędzie daleko. Nie miałem wobec niego żadnychzobowiązań. Alezamiastodjechać, wysiadłem i obszedłem samochód, by sprawdzić, czy nieobtarłem lakiem. Łydki nadal midrżały. Wróciłpo dobrym kwadransie. Sprawiałwrażenie, jakby dopieroco wyszedłspod prysznica, czyściutki, zarumieniony, odmieniony. - Zabieraj się, skończyłasię mojadobra wola -oznajmiłem. Nie wydawał sięoburzony mojądecyzją. Ruchem głowyprzypieczętował zgodę, a potem rozejrzał się ze zdziwieniem,jakby dopiero teraz coś sobie przypomniał. - Tutaj jest ten zerwany mostod wąskotorówki. Pamiętasz,jak się kiedyśzałożyliśmy, kto przeskoczy? 19.Pamiętam. To było dawnotemu. Mieliśmy możepo dziesięćlat. Zerwał się wtedy stary most, a my zamiast do szkoły, przyjechaliśmy tutaj, byobejrzećskutkikatastrofy. W dolewokół pogruchotanych filarów burzyła się woda,a resztki zerwanych torówkolejki zwisały jak pogniecione wstążki. Wcześniej wysokiebetonowe słupy utrzymywały metalową konstrukcję wiaduktu. Gdy nie jechał pociąg, a miało się ochotę ryzykować,można było przeskakiwać z podkładu na podkład, by przejść na drugąstronę. Nieraztak robiliśmy, byudowodnić coś sobie. Zakładaliśmy się o oranżadę i gumę do żucia. Między przeciwległymikrawędziami byłoze trzy metry. Wystarczająco dużo, by potknąć się, stracić równowagę i spaść. Nikt nie chciał okazaćsiętchórzem ikażdy z powodu jakiegoś zakładu to zrobił. Ja przechodziłem dwa razy. Wtedy, gdy runąłwiadukt, staliśmydługo nadprzepaścią i licytowaliśmy się, który jest najodważniejszy i skoczy. Żadensięnie zdecydował. Odchodziliśmy stamtąd w pohańbieniu, alez wewnętrznym przekonaniem, że kiedyś to zrobimy. We właściwym czasie. - Czuję, że dzisiaj bymskoczył - powiedział nagle. Tak się czasami gada, gdy nie mao czym. - Akurat! -prychnąlem pogardliwie. Wiedziałem,że się nie odważy. Nikt dotądtego nie zrobił,choć słyszeliśmy opowieści o takich, którzy próbowali. Jakiśchłopak ze wsi parę lat temu spadł naryja. Nadział się na zbrojeniafilaru. Musieligo ściągać jak z rusztu. Właściwiechciałem, żebyskoczył i spadł. Spodobała mi siętaka możliwość. - Nie skoczysz - podjudzałem, bopodnieciła mnie wizja tego, comoże się stać. -Możeskoczę, może nie! - powtórzył. -Jeszcze nie wiem,zastanawiamsię! 20- No to przyspiesz. Niepatrzyłem, ale mógłbym sięzałożyć, że jego łapa powędrowała do ucha, a palce zaczęły proces skubania. Przetrząsałemmyśli w poszukiwaniu jakiegoś dobregoargumentu. - Jak ci się uda, masz mój samochód. Sam się nie spodziewałem, że to powiem. Pomyślałem,że ojciec mniezabije, ale jużprzeliczałem swoje ijego szansę. Zastanawiałemsię, ile ryzykuję. Uznałem, że niewiele. Zanim dojdziemy na górę, zesra sięzestrachu. A jakmu się uda, teżdobrze, bobędę miał idealną wymówkę dla ojca. Powiem,żemnie napadli i zarąbali samochód, stądmoje kilkugodzinnespóźnienie. Dostanę w zęby, ale zostanie mi wybaczone. - Skaczi bierz go! Jego oczyzwęziły siędo dwóchkocich szpar. - Dobra. Zrobię to! Nie spodziewałemsię tak szybkiej zgody. W ogóle chyba niespodziewałem się zgody. Jeśli brałem pod uwagę zwycięstwo, topo bardziej zaciętej walce. A tu proszę:dał mi wygrać. Pieprzony łaskawca. Był nieźle nabuzowany. Oczy mu się szkliły, a źrenice miał wielkie jak dziury nawylot głowy. W krzaki poszedłza inną niż tylko lanie potrzebą. Obaj czuliśmy napięcie ogarniające nasze umysły. Wchodziliśmy na ścieżkę, z której nie było odwrotu, i obu nam podobała się ta zabawa. - Jest twój czystarego? Masz papiery? Mogłem się jeszcze wycofać,ale niezrobiłemtego. Chciałemsprawdzić,jak bardzoten świr jest zdeterminowany. - Jest mój. Zapracowałem na niego. - Akurat. Chyba że wliczasz w to swoją obitą dupę! - Zaśmiałsię złowrogo. Zacisnąłem pięści. Wiedział,że takim gadaniem podsycimojązłość. Gdzieś u podstawyczaszki pojawił się dreszcz, wstrząsnąłmną, zsunął się pokręgosłupie, po nogach i wniknął w glebę. 21.Perspektywa przejęciamojego samochodu zaszkliła muwzrok iodebrała rozum. Zachowywałsię,jakbychodziło nieokawał blachy,ale ożycie i śmierć. Mnie było bez różnicy. Wrócę z samochodem czy bez,i takdostanę kopy; odkilku godzinmiałem je jak w banku. Raczej przeżyję. Cylak nie miał takiejgwarancji. - Wiesz, że ryzykujesz? -spróbowałem przywrócić mu zdrowy rozsądek. - Wymiękasz? Przecież to moje ryzyko,nietwoje. Szansa, żeprzeskoczę, jest minimalna. A jeślinawet mi się uda, to wystarczy, że będziesz grzeczny, a tatuśpójdziedokiosku i kupi cidrugie autko,ładniejsze. Mimo wszystkodenerwował sięi pozwalał sobie na drobnezłośliwości. - Więc chodźmy na górę! -zaproponowałem, a on sięzgodził. Amoże to on zaproponował, a ja się zgodziłem. Tak czyowakobaj nie mieliśmy chybaw planach nic ciekawszego nadzisiejsze popołudnie. Pokazałem dokumentyi zostawiłem je w schowku. Napisałemoświadczenie, że oddaję musamochód z własnej, nieprzymuszonej woli. Włożyłem kartkę do dowodurejestracyjnego. Teczkę zdokumentami dla ojca zabrałem ze sobą. Wolałemjejnie zostawiaćbez opieki. Wyprawa na wiadukt i z powrotem mogławypełnić mi kolejną godzinę i pozwolić zapomniećo własnych sprawach. Nadalnie wierzyłem,żeCylak odważy się skoczyć. Ale jak się dureńuprze, tojuż jego problem. Niech skacze i niech gotrafi szlag. W sumie to jabyłem górą. Zaproponowałem głupią zabawę,a on sam ustawił się w roliofiary. Jeśli czegoś się obawiałem, totylko tego, że będęmusiał kogoś zawiadomić o trupie leżącymna dnie wąwozu. W sumie przeważyła ciekawość, jak tobędzie. 223Ruszyliśmy pod górę w milczeniu. Nie było nic,o czym moglibyśmy rozmawiać. Wszystkozostało wcześniej wyjaśnione,długi uregulowane. Nie pozostało wiele do dodania. Obaj byliśmy w kiepskiej sytuacji. Tyleże on był w lepszej formie. Wyprzedził mnieo kilka metrów. Szedł pewnie, równym krokiem,nawet się niezadyszał. Ja przeciwnie. Ledwo zipałem. - Na pewno skoczysz? Bo nie wiem, czy opłaca mi się wlectakdaleko? - spytałem wpołowie drogi,by spowolnić tempo jego marszu, złapać oddech. -Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Powiem ci, jak będęna miejscu - jego głos brzmiałzgrzytliwie jakpilnik. - Wiesz, jakiśnierób z Ameryki policzył, że człowiek kłamie w ciągu roku tysiącrazy. Wychodziokoło trzechrazy dziennie. Co ty na to? - Nic- wysapałem, ale ucieszyła mnie wiadomość, że wszyscy kłamią. Wyszliśmy na trasęwąskotorówki. Zostały zniej tylko podkłady, czarne, dobrze smołowane, zakonserwowane na wieki. Moje myślizajęły nachwilę koncepcje zagospodarowania belek. Zastanawiałem się, do czego mogłybysię przydać. Część wyrwano, a to oznaczało, że już ktoś znalazł dla nich nowe zastosowanie. Na odcinkach, gdziejeszcze leżały, skakałem z jednego podkładu na drugi. Cylak szedł obok, skrajem nasypu. Maszerowałjak żołnierz; raz dwa lewa, raz dwalewa, raz dwa lewa. Nie nadążałemza nim. W rytm marszu opowiedział omatce, że dałamukanapkina drogęi ciepły sweter, i kazała dzwonić, a jak będziecałkiem źle, wracać, bo ona ma go tylko jednego. Raz dwa lewa,raz dwa lewa, raz. Pomyślałem o swojej matce,o jej włosachprzesłaniających twarz, o oczach wiecznie zdziwionych, patrzących tak, bynie widzieć. Zostawiła mnie na podłodze. 23."Samsobiejesteś winien - powiedziała. - Sprowokowałeśgo. Nie powinieneś mówićtego,copowiedziałeś. Pewne rzeczygowkurzają i powinieneś się tego wreszcie nauczyć". Odsunąłem od siebie wspomnienie. Wolałem myśleć o matce Cylaka, o tym, jak szykuje mu kanapki, jak wpycha do plecaka ciepły sweter, jak trzymago przy sobie jeszcze chwilę i szepcze, że gokocha, nawet jeśli schrzanitswoje życie. Zazdrościłem mu. Chciałem, byspadł. Coraz głośniejszy szumwody rozbijającej się o kamieniedawał znać,że do zerwanego mostu jużblisko. W powietrzuunosiła się lekka mgła z roztrzaskanych w pył drobinek wody. Apotem nagle, bez żadnego ostrzeżenia, nasyp się skończyłi stanęliśmy nad przepaścią. Widać stąd było odległy oparę kilometrów nowy most z torami dla pociągów,dwupasmówką dla samochodów i przejściemdla pieszych. Jeszcze dalej pochylałsię nadrzeką starymłyn bez skrzydeł. Z dna rwącegow dole potoku nadal wystawały resztki betonowych filarów. Wokółnich wodatworzyła wiry, anakamieniachosiadła gruba warstwa piany. Zamknąłemoczy i zaczęłomi sięwydawać, że przesuwam się do przodu, a nogi odrywająsięodziemi i frunę. Przerażony otworzyłem oczy. Nic się niedziało, ale dłonie mi się spociły. Wytarłem je o spodnie. Cofnąłemsię, bo zawirowało miw głowie. Cylak stał nabaczność na samymskraju. Na skroniach miałkropelki potu. Wolałbym myśleć, że to zestrachu, ale bardziejprawdopodobne było,żeze zmęczenia. Za szybko gnał. Droganie zajęła namwięcej niż kwadrans. - No i co? -spytałem. -Skoczysz? Czasami wszystko, co się dalejwydarzy, zależy od krótkiego"tak" lub "nie" rzuconego odniechcenia. Cylakowi nawet nie24chciało się gęby otworzyć, żeby mi odpowiedzieć. Wzruszyłramionami. Jeszcze raz zerknął w dół, narysowałbutem kreskęw miejscu, skąd zamierzałsię odbić,i cofnął się o kilkanaściemetrów. Ściągnął bluzę i zostawił ją na trawie. Na plecach jegopomarańczowejkoszulki widniał napisto nie moja koszulka. - No to śmiało! -zachęciłem. Niepotrzebnie, bo co się miało stać,stało się tak szybko, żemusiało minąć trochę czasu,nim zdążyłem sobie uświadomić,że już po wszystkim. Wciąż wczytywałemsięw sprane słowa, a jużwidziałem, jakbierze rozbieg. Rozpędził się bez namysłu, bez przygotowaniai skoczył. Tak po prostu, hop i już. Zobaczyłem go z nogami nadprzepaścią i dopiero w tym momenciezląkłem się naprawdę. Podniosłemrękę,by go powstrzymać, bydać znać, żerezygnujęz zakładu, bo nie chcę, by skakał, ale jużbyło za późno na cokolwiek. Widziałemgo unieruchomionego w powietrzu i zaszumiało mi wuszach odwysokości, najakiej zawisło jego ciało. Rejestrowałem wzrokiem lot ijednocześniewyobrażałem sobie,jak schodzę na dno wąwozu, by sprawdzić, czy żyje. Potem trzebabędzie powiadomić kogoś, wezwać karetkę, spisać zeznania. Zażądają, bym podałswoje dane,i ojciec w mgnieniu okadostanie cynk, gdziejestem. Jeszcze nie byłem na toprzygotowany. I to mnie, a nie Cylaka ogarnęła panika. Postanowiłem, żenie będę nikogo zawiadamiał. Po prostu zejdę do szosyi odjadę. Tamyśl mnie uspokoiła. Zamknąłem oczy. Sekundę później szczerzyłdo mnie zęby z drugiegobrzegu. Poczułem, jakbyktoś podjął za mnie ważnądecyzję. Nie byłoodwrotu odczegoś,co miałosię stać. - Kluczyki - powiedział i zdziwiłem się, że nie musi nawet podnosićgłosu, bym go usłyszał. Był tak blisko. Ledwie trzy metry. Wyjąłemje zkieszeni i rzuciłem. Złapał. 25.- Nie jesteś zły? - spytał. -Pocałuj mnie gdzieś! - warknąłem. -Trzeba było poprosić o to wcześniej. Teraz musiszzgłosićsię do tatusia. On tozrobi jak należy. -Spadaj! Roześmiał się,uszczęśliwiony. A ja czułem ulgę, że nie muszę schodzić na dno wąwozu i szukać poharatanego trupa; żenie muszę nikogo zawiadamiać; że nie będę miał przez resztężycia wyrzutów sumienia. Aco najważniejsze, mój pan nadal niewie, gdziejestem. Zanim dotrę pieszodo domu,minie jeszczeparę godzin. Tyle mojego. Źle zrozumiał moją minę. - Nie bierz wszystkiego tak poważnie. -Roześmiał się. -Potraktujto jak kupno pustego losu na loterii. Każdemu się cośtakiegozdarza. Pomyśl,że jesteś taki jak wszyscy. I broń się! Każdy ma do tegoprawo. I dzięki, że próbowałeś! Wiedziałem, że w ten sposób dziękowałza to, co dla niegozrobiłem. Wykorzystałemtęchwilę, by przeczytać napiszprzodu koszulki: narkotyki - niebiorę. Nie mogłem sobie przypomnieć, co miał z tyłu. Zrobił w tył zwrot i odszedł. Gapiłem się za nim, a on, czującna sobie mój wzrok, przyspieszył. Wolat pobiec,by byćnadoleprędzej niż ja,na wypadek,gdybym się rozmyśliłi też ruszyłbiegiem. Ale mnie interesował tylko napisnajegoplecach. Wczytywałem się w niego,póki niezniknął mi z oczu. Słuchałemcichnącego chrobotu kamieni i usiłowałem odnaleźć wsobie poczuciestraty albo gniew. Nie znalazłem. Wcalenie było mi przykro. Wręcz przeciwnie. Bez samochodu mójłańcuch stał się mniej widoczny, cieńszy, łatwiejszy do rozerwania. Czułem żal, ale nie mia}on związku z samochodem. Żałowałem siebie. Stałem jak ten fiuti byłemnikim. Patrzyłem z gó26ry na świat i obezwładniało mnie przeświadczenie, że moja tuobecność jestiluzją, a całe dotychczasoweżycie to film,któregokolejny odcinek zaraz się skończy. Nie miałem żadnegopomysłu na resztę życia. "Nie jesteś zty? " - w mózgukołatało się rzucone lekko pytanie. Ależbyłem zły. Tak wściekły, że gdybymmiał wzasięgu zawleczkę od wielkiej bomby zdolnej rozwalić cały świat, wyciągnąłbym ją bez wahania. Nawet by mi rękanie drgnęła. Najbardziejzłościłomnie to, że Cylakmiał rację: wkrótce ruszę w powrotnądrogę do domu i przystąpię do nakręcania odcinka sześć tysięcy trzydziestego piątego,z akcją łatwą do przewidzenia. Tymczasem nie chciało misięruszać. Stałem igapiłem sięnaświat. Po obustronach wzgórza rozciągał siękrajobraz łagodnychwzgórzi dolin pociętych kolorowymi pasami upraw. Najwięcej byłoczerni iżółci. Czerń przeważała tam, gdzie zniwelowano już teren pod budowę przyszłej autostrady. Pracez jakiegoś powodu zostały wstrzymane. Nie było widać żadnychmaszyn, tylko zepsutakoparka, zepchnięta do rowu, obrastała zielskiem. Wszystkotchnęło atmosferą opuszczeniai bankructwa. Od starej szosyodchodziłapodrzędna droga, ciągnęła sięwzdłuż strumieniaaż po horyzont i dopiero tam, na końcu świata sięrozwidlała. Przy jednej z odnóg widoczne było skupiskodrzew i parę dachów z kominami. Z niektórych unosiłsię dym. Pomyślałem, że to jednoz takich miejsc, które dopiero po doprowadzeniu do nich autostrady zasłużą namiano zadupia. Na szosie przez moment widziałem swoje auto. Cylak gnałjak wariat. - A jedź, ty złamasie,popaprańcu, i rozwal się na pierwszymdrzewie! -zawołałemnapożegnanie. 27.Niespodziewanie usłyszałem za sobą głośnyświst. Drgnąłem,przeświadczony, że powinienem stanąć na baczność i wsłuchaćsię wwydany rozkaz. Odwróciłem się gwałtownie, by sprawdzić,kto go wydał, aletobył tylko szpak. Wyraźnie rozbawiło go mojeprzerażenie. Rzuciłemw niego przekleństwem i poprawiłemkamieniem. Przefninąl na inną gałąź, alenie odleciał. Mogłemsię spodziewać dalszych kpin. Spojrzałemw dół na wściekłą wodę i oceniłem, jak dalekojest drugi brzeg. Wydawał sięcałkiembliski. Teczkę z dokumentami wetknąłem zakoszulę. Cofnąłemsię kilkanaście metrów,wziąłem rozbieg izrobiłem to, coCylak przed paroma minutami. Skoczyłem. Bez świadków, bez zastanawiania się poco. Niebyło nikogo, kto by mnie powstrzymał, ani takiego, który by pożałował, gdyby się nie udało. - Łaaaaaaaa! -wrzasnąłem, jak filmowy żołnierz rzucającysię na bagnety wroga. Czułem rezonans pod czaszką. To byłomiłe doznanie. Szpak zerwał się i odfrunąt. 4 (Prawie się udało. Nie całkiem, ale mało brakowało. Cylak miał więcejszczęścia. Ja trafiłem na skruszały beton. Pękł i nim zdołałem złapać równowagę, pojechałemwdół z sypiącymi się kamieniami. W ostatniej chwiliuchwyciłem się zardzewiałego drutuwystającego ze skały. Wygiął się,ale nie pękł. Wystarczył do wyhamowania zjazdu. Zawisłem nadprzepaścią,uczepiony fragmentu zbrojenia sprzed miliona lat. Coś mi mówiło, że z tym skakaniem to był jednak głupi pomysł. Z tyługłowy usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Ojciec zatrzymał się wholu i gwizdnął. Dolną wargę wsunął do ust,doci28snął język do zębówi świsnął przeciągle. Wsłuchał sięw echo,czekając, aż się poruszę. Przycisnąłem głowę do skaty,by znieruchomieć. Pręt zaczął wibrować i w tym momencie ogarnęłamnie idiotyczna euforia, bo trafiło mi się świetne wytłumaczenie nieobecności w domu. - Przykro mi, że niemerdam na przywitanie, ale zdarzyło sięcoś zabawnego. Pewnie nie uwierzysz, ale wiszę nad przepaścią. Chyba nie uda mi się tegoprzeżyć. Chwila wydałami się wyjątkowo pięknai nie miałem najmniejszej ochoty uznać jej zagroźną. Wstrząsany atakamihisterycznego śmiechu,powoli przywykałem dowidoku siebieleżącego kilkanaściemetrów niżej wśród głazów. Jasnoczerwonastrużka krwi wypływała mi z ust imąciła wodę. Wymacałem butami podparcie dla stóp, przywarłem brzuchem do skaty. Prętprzestał wibrować. Ojciec wydąłwargi i zaklął. Chyba nie udałosię poprowadzićnegocjacji tak, jak zaplanował. Nie dostał naczas dokumentów i to wytrąciło go z równowagi. Pomyślałem,że byłoby jednak lepiej, gdybym spadł. Przeniosłem jedną rękę i zacisnąłempalce na wystającymkorzeniu. Podciągnąłem sięocentymetr. Korzeń zaskrzypiał,poleciał spod niego pył,ale wytrzymał. Stary wszedł poschodach i kopnięciem otworzył drzwi do mojego pokoju. Niebyło mnietam. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu bawiłamnie ta sytuacja. Czubkiem głowy wyczułem poskręcaneresztki zbrojeń. Podciągnąłem się jeszcze trochę i wepchnąłem głowę w plątaninę prętów. Zaczepiony uszami, wyciągnąłem lewą rękę i poszukałem na oślepczegoś solidnego douchwycenia. Udało się podciągnąć o kolejnycentymetr. Jeszcze pól metra i mogłem brzuchem ułożyćsię na trawie. Byłem ocalony. Minęływieki. Może stary zdążyłumrzeć? 29.Apotem,gdy wydawałosię,że wystarczy przesunąćsię nakolanachpo trawie i wstać, okazało się, że niemogę wyjąć głowy spomiędzy prętów. Po prostu niemogę. W jedną stronę weszła gładko, w drugą okazała się zawielka. Dużo zawielka. Niemogłem się ruszyć,zaklinowało mnie. Przy gwałtowniejszychszarpnięciach coś ostrego wbijało się w kark. Próba wycofaniasię z pułapki spowodowała, że znowu zacząłem osuwać sięwprzepaść. Kolana na moment straciły oparcie. Utrzymałymnie uszy. Zawisłem pomiędzy niebem aziemią, z dupą wypiętą naświat. Ojciec zamachnąłsię i kopnął zostawionena podłodzekasety. Rozpierzchły się pokątach. Zrzucił z biurkaksiążkii resztę bałaganu. Szukał teczki z dokumentami. Słyszałem przeciągłe dzwonieniew uszach. Jakiś ostry kamień ucisnął krtań, aż z oczu pociekły łzy. Nie mogłem odetchnąć. Niepotrafiłem unieść głowy. I nie było nikogo, ktomógłby mi pomóc^iUdało mi się zaprzećłokciami o ziemię,a czubki butów wbfcwjakąś szczelinęw skale. Ten manewrdałmi szansę przesunięcia głowy o centymetr. Ucisk na krtań zelżał. Wciągnąłem powoli haust powietrza. Słyszałem,jak sapie. - Już nie żyjesz, szczeniaku! Myliłsię. Jeszcze żyłem. Tuż przed moją twarzą zatrzymała sięmysz,zastanowiła nadczymś ważnym i wypuściła bobek spodogona. Zwyczajnie nasrata mikoło nosa. Leżałem z nosem w mysim gównie icieszyło mnie, że mogę oddychać. Wciągnąłem kolejny tyk powietrza. Nie śmierdziało. A gdyby nawet, niemiało to znaczenia. Wciągu paru sekund nauczyłem się nowej życiowejzasady:jak będęleżałbezruchu, damradę złapać haust tlenu; jak się poruszę,grdyka znówzakleszczy się między kawałkami betonu. Innegoruchugłową nie mogłem wykonać. 30Trzasnęły zamykanedrzwi. Podmuch sprawił, że posypały siędrobiny piasku. Mysz przestraszyła się i uciekła. Zszedł na dół. W salonietelewizorbezgłośnie przekazywałwiadomości zjakiegoś świata, o którym nikt nie chciał niczegowiedzieć. Matka spała w fotelu na siedząco. Głowaopadłajej naramię. Podszedł i trącił nogą butelkę stojącą przy fotelu. Położyłdłoń na jej głowie i ponamyśle tylkozmierzwiłjej włosy. Chrapnęła głośniej. Wzruszył ramionami i odszedł. Odetchnęła z ulgą. Odczekała,ażwszedł do swojego pokoju,i sięgnęła ostrożnie pobutelkę. Wciągałempowietrzei trzymałemje w sobie. Krtań bolała od tego cholernegokamienia. Bolało mnie całe ciało. Czułemśladyuderzeń, jakie kiedykolwiek otrzymałem. Urażał dotyk ubrania. Myśli galopowały w poszukiwaniu wyjścia, ale niemogły znaleźć żadnego. Nie było nic, comógłbym jeszczezrobić. W chwastach rosnących między kamieniami gratświerszcz,a sporoniżej i dużo dalejnieprzerwanym ciągiem sunęły samochody. Widziałem je kątem oka. Próbowałem wołać, ale pisku,jaki z siebie wydawałem, nie usłyszałabynawetmrówka. Mogłem tylko czekać nacud. Co jakiś czas podejmowałem próbywydostania głowy poprzezwykręcanie, unoszenie, przesuwanie, wyszarpywanie. Bezskutecznie. Obręcz się zaciskała, a mnie powoli ogarniałozmęczenie. Cały czas czułem na sobie gniewne spojrzenia ojca. - Pożałujesz, gnojku! Już żałowałem. Ledwo złożyłem zeznania wswojej sprawie, a już wiedziałem, że to idiotyzm. Balisię nawetsłuchać tego, co mówiłem. Pytali,a ja powtarzałem to, co wcześniejpowiedziałem. Wychwytywali niuanse, drobne odchylenia od pierwotnej wersjiistawali się nieprzyjemni, bardziej dociekliwi. Stawiali nowe pytania, porównywali odpowiedzi. Nie bylipo mojej stronie, wole31. li, żebym wszystko odwotat. Zewsząd otaczała mnie nieprzekraczalna bariera strachu. Potem przysłali matkę. - Jakmogłeś? -wykrztusiła z trudem, jakby sama myśl, żemogłem, była obrzydliwa. - Nie poprzeszmnie? -spytałem i z satysfakcją dostrzegłemcień wątpliwości w jej oczach, oku,lewym, w samejźrenicy,choć może to tylko mrugnięcie, trzepot rzęs. Wolałem myśleć,że to jednak poczucie winy. Późniejzabrakło mi determinacji i bydać sobie spokój,skorzystałem zsugestii przesłuchującego mnie policjantai naprowadzałem nawłaściwetory własne odpowiedzi. Ostatecznie wszyscyodetchnęli zulgą, żajfest tak, jakpowinno być. Konsekwencje tego, co powiedziałem na początku, byłyby zbyt kłopotliwe dla wielu osób. Nikt nie chciał kłopotów. Ucieszyli się, gdy odpuściłem. Ojciec poklepałmniepo karku i powiedział:- Dobry chłopak. Zabrzmiało to jak: "Dobry piesek". Ci, którzymnie przesłuchiwali, kłaniali się nisko, gdy wychodziliśmy. Niemieli ochoty zawracać sobiegłowy fanaberiamignoja. Zwyczajnie narobili w portki. Poruszyłemsię i poczułem, jak teczka z dokumentami wysuwa mi się spod koszuli i leci w dół. Nic nie mogłem na to poradzić. Teraz już naprawdę było po mnie. Do rzeki poleciałysprawozdania, opinie, oceny, atesty, pozwolenia, licencje, planydalszego przebiegu autostrady. Namomentzrobiło mi się żal durnia, który mi todał. Sekundę późniejuświadomiłem sobie,że on tylko straci robotę, a japewnie życie. W sumiebył w lepszej sytuacji niż ja. Zmarzłem izdrętwiałem. Leżałemnieruchomo, czując, j