2876

Szczegóły
Tytuł 2876
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2876 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2876 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2876 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BRETNOR CZ�OWIEK NA SZCZYCIE Kto pierwszy stan�� na szczycie Nanda Urbat? Powie wam to ka�dy ucze�: najtrudniejsza do zdobycia g�ra �wiata, 8022 m n.p.m., pokonana wreszcie przez Geoffreya Barbanka. O mnie ca�kiem zapomniano. By�em tylko tym, kt�ry towarzyszy� mu we wspinaczce. Prasa skupi�a uwag� wy��cznie na Barbanku. To on zosta� Cz�owiekiem na Szczycie, Cz�owiekiem, Kt�ry Zdoby� Wierzcho�ek �wiata. Tyle �e to nieprawda, i on dobrze o tym wie. A to boli. Ka�da g�ra jest zagadk�, tajemnic�, wyzwaniem dla ducha. Mallory, kt�ry zgin�� na Evere�cie, doskonale zdawa� sobie z tego spraw�, Barbank natomiast wspina� si� na Nanda Urbat wy��cznie po to, �eby wyprzedzi� innych. Nie istnia�y dla niego �adne tajemnice, a tych, kt�rzy w nie wierzyli, uwa�a� za g�upc�w. W�a�ciwie to wszystkich uwa�a� za g�upc�w - albo za nieprzyjaci�. Przekona�em si� o tym tego dnia, kiedy do��czy�em do ekspedycji w Darjeeling. - W mie�cie a� huczy od plotek o jakim� zapchlonym �wi�tym M�u - powiedzia� po obiedzie. - P�jd�my si� przyjrze� staremu oszustowi. To mo�e by� nawet zabawne. Wyruszyli�my we dw�ch z hotelu. Po drodze przez ca�y czas z dum� opowiada� mi o swoich planach. Wci�� widz� jego wielk�, zimn�, kanciast� twarz, kiedy wylicza� tych, kt�rzy podj�li wyzwanie przed nim i ponie�li kl�sk�. Nic dziwnego. Nanda Urbat nie mo�e zdoby� nikt, kto ma w�a w kieszeni. On zabierze si� do tego zupe�nie inaczej. Przede wszystkim jego ekwipunek przewy�sza jako�ci� wszystko, czym dysponowali poprzednicy, poniewa� osobi�cie go zaprojektowa�. I poniewa� kosztowa� maj�tek. Ogarnia�a mnie coraz wi�ksza z�o��, ale nie chcia�em zrezygnowa� z uczestnictwa w wyprawie. S�ucha�em go w milczeniu. Weszli�my na dziedziniec �wi�tyni, gdzie w pyle przycupn�o w milczeniu kiludziesi�ciu ludzi oraz mn�stwo ma�p. �wi�ty M�� siedzia� na macie przy murze, pod obszernym parasolem. D�ugie siwe w�osy okala�y najbardziej niezwyk�� twarz, jak� kiedykolwiek widzia�em: okr�g�� jak ksi�yc, g�adk�, doskonale symetryczn�. Mia� jasnobr�zow� cer�, zamkni�te oczy orz pe�ne usta z k�cikami skierowanymi ku g�rze, przypominaj�ce turecki �uk. By�o to niewzruszone, u�miechni�te oblicze pos�gu. Ludzie chyba na co� czekali. Kiedy szli�my mi�dzy nimi, nikt nie przerwa� milczenia, lecz Barbankowi zupe�nie to nie przeszkadza�o. Gada� bez chwili przerwy. - Co wi�cej, przy zak�adaniu g�rnych oboz�w nie mam najmniejszego zamiaru korzysta� z us�ug tych brudas�w Szerp�w. Ca�y sprz�t dostarcz� samoloty. Nie wytrzyma�em. - Szerpowie to bardzo dzielni ludzie, a do tego znakomici wspinacze. - Bzdury! - parskn��. - Juczne zwierz�ta, nic wi�cej. - Wskaza� na �wi�tego M�a. - Oto znakomity przyk�ad. Zwr�� uwag� na ten chytry u�mieszek. Pe�ne samozadowolenie brudnego nagusa. Ci ludzie w og�le nie wiedz�, co to post�p. Istotnie, �wi�ty M�� by� prawie nagi, ale za to nienagannie czysty. Kawa�ek tkaniny owini�ty wok� jego bioder l�ni� nieskalan� biel�. - Mo�e maj� inny cel w �yciu? - zauwa�y�em. �wi�ty M�� powoli przeni�s� spojrzenie na Barbanka i powiedzia�: - Istotnie. Spojrza�em mu w oczy... i nagle pos�g o�y�. Odnios�em wra�enie, �e do tej pory widzia�em jedynie zewn�trzn� skorup� spokoju, teraz za� ujrza�em jego �r�d�o. Zrozumia�em, �e �w spok�j bierze si� nie z odrzucenia �wiata, lecz ze znajomo�ci wszystkich ludzkich rado�ci i cierpie�. - Oczywi�cie, �e mamy cel w �yciu - ci�gn�� �wi�ty M��. M�wi� z niezwyk�ym akcentem, pi�knym g�osem, w kt�rym brzmia�a zar�wno nuta rozbawienia, jak i ironii. - Czy jednak inny? Nie s�dz�. Po prostu my, ludzie Wschodu, i wy, ludzie Zachodu, zmierzamy do niego r�nymi drogami i niekiedy porzebujemy si� nawzajem, by go osi�gn��. - Umilk� na chwil�, zmierzy� Barbanka przenikliwym spojrzeniem, po czym doda�: - Dlatego w�a�nie pomog� ci, je�li o to poprosisz. Barbank pogardliwie wyd�� usta. - Us�ysza� na targu o mojej ekspedycji - mrukn�� do mnie. - Nic z tego. Nie dostanie ani grosza. U�miech wci�� b��ka� si� po okr�g�ej twarzy. - Czy mam m�wi� ja�niej? G�ra to znacznie wi�cej ni� tylko ska�y i l�d. Nikt nigdy nie zdo�a pokona� najgro�niejszej g�ry na �wiecie. Mo�e tylko pr�bowa� pokona� samego siebie. Zadr�a�em. To samo m�wi� Mallory. Barbank rykn�� tubalnym �miechem. - Ty przekl�ty stary oszu�cie! Chcesz powiedzie�, �e mo�esz pom�c mi dosta� si� na szczyt? - Ujmijmy to raczej w ten spos�b - odpar� �wi�ty M��. - Bez mojej pomocy nigdy nie zaspokoisz pragnienia, kt�re nosisz w sercu. Zabra�e� si� do rzeczy troch� nie tak, jak nale�y. Na policzki Barbanka wyst�pi�y krwiste rumie�ce. - Doprawdy? - parskn��. - W takim razie zapraszam! Mo�esz si� wszystkiemu przyjrze� z bliska. Sta� mnie na zatrudnienie jeszcze jednego parszywego tragarza. �wi�ty M�� uni�s� delikatne r�ce. - Dzi�kuj�, ale nie skorzystam - powiedzia� �agodnym tonem. Barbank splun�� na zakurzony dziedziniec, odwr�ci� si� na pi�cie i odmaszerowa�, roztr�caj�c milcz�cy t�um. W�a�nie wtedy postanowi�em, �e nie dopuszcz� do tego, by zosta� Cz�owiekiem na Szczycie. Droga z Darjeeling do podn�a okrutnej g�ry, zwanej przez Tybeta�czyk�w Ojcem �niegu, jest bardzo d�uga i wiedzie niemal przez ca�y Nepal. Na przebycie jej trzeba kilku tygodni. By�o nas jedenastu bia�ych ludzi, lecz pr�dko stwierdzili�my, �e nie tworzymy ekspedycji w tradycyjnym rozumieniu tego s�owa. Stanowili�my jedynie �wit� Barbanka, kt�ry nawet nie stara� si� ukry� pogardy, jak� wobec nas �ywi�. Inni szybko go opu�cili, ale ja nie mog�em. Przepowiednia �wi�tego M�a sta�a si� moj� obsesj�. Przy ka�dej okazji rozmawia�em z Barbankiem o tajemnicach g�r: o straszliwych Ludziach �niegu, kt�rych istnienie potwierdzi ka�dy Tybeta�czyk, a tak�e o ciemnych, pulsuj�cych, lataj�cych tworach, kt�re Smythe spotka� na Evere�cie. Przy ka�dej okazji m�wi�em mu, �e Madsen, James i Leverhome mogli dotrze� na szczyt pierwsi, i �e on wejdzie na wierzcho�ek tylko po to, by zobaczy� pozostawione przez nich �lady. Zanim doszli�my do obozu na Wielkim Wschodnim Lodowcu, sta�em si� jego wrogiem, kt�rego za wszelk� cen� nale�y upokorzy�. M�g� to uczyni� tylko w jeden spos�b. Mimo i� Kenningshaw i Lane byli znacznie lepszymi wspinaczami ode mnie, to mnie w�a�nie wybra� do bezpo�redniego ataku na wierzcho�ek. Musia�em tam by�, musia�em na w�asne oczy ujrze� Cz�owieka na Szczycie. Nie mia�em nic przeciwko jego decyzji; b�d� co b�d�, po to, �eby go powstrzyma�, musia�em przy nim by�. Szli�my tradycyjn� tras�: przez Wielki Wschodni Lodowiec, potem Zachodni� �cian� Prze��czy Po�udniowej, a� do obozu pi�tego, prawie siedem i p� kilometra nad poziomem morza. Przez ca�y czas g�ra �mia�a si� z naszych wysi�k�w, wysy�a�a przeciwko nam bezwzgl�dn� lekk� jazd� - wiatr, mg�y i �nieg - nie dawa�a nam chwili wytchnienia, przypomina�a o trzymanych w odwodzie, okrutnych zast�pach. A jednak, kiedy zatrzymali�my si� w obozie pi�tym i obserwowali�my samolot, kt�ry przylecia� z Indii i pr�bowa� zrzuci� sprz�t potrzebny do za�o�enia obozu sz�stego wy�ej ni� ktokolwiek pr�bowa� to uczyni� do tej pory, niebo zrobi�o si� zupe�nie czyste. Samolot nadlatywa� osiem razy i osiem razy ci�kie pakunki spada�y w przepa��. Dopiero za dziewi�tym podej�ciem stalowe haki wbi�y si� w l�d i �adunek pozosta� na stromym zboczu. - W zapasie by�o jeszcze pi�tna�cie identycznych zestaw�w - poinformowa� mnie Barbank. - M�wi�em ci przecie�: potrafimy zrobi� to samo, co tubylcy, tyle �e dziesi�� razy lepiej. Nazajutrz p�nym popo�udniem, ju� tylko we dw�ch, dotarli�my do obozu sz�stego. Rozbili�my namiot, obci��yli�my kraw�dzie brezentu butlami z tlenem, zjedli�my posi�ek z�o�ony z zawarto�ci samopodgrzewaj�cych si� konserw, po czym wpe�zli�my do �piwor�w. Kiedy nast�pnego dnia wstali�my przed �witem, okaza�o si�, �e pogoda wci�� jest znakomita. Brabank d�ugo przygl�da� si� pot�nej ciemnej g�rze, szerokiemu ��temu pasowi pod samym wierzcho�kiem, skalistym urwiskom i l�ni�cemu daleko w dole lodowcowi. - Nadal twierdzisz, �e mi si� nie uda? - zapyta� szyderczo. - Ty �a�osny g�upcze! Ruszyli�my w g�r�. Na grani zatrzymali�my si� i przez chwil� spogl�dali�my nad bezdenn� przepa�ci� na Po�udniow� �cian�, po czym pod��yli�my dalej t� sam� drog�, na kt�rej po raz ostatni widziano Jamesa i Leverhome'a. Ostre sztylety wiatru bez trudu przebija�y ubrania i wbija�y si� w nasze cia�a. Na wierzcho�ku pyszni� si� pi�ropusz chmur. Tam w�a�nie zmierzali�my, ale nawet w aparatach tlenowych okupywali�my ka�dy krok ogromnym wysi�kiem. Tam, wysoko, powietrze jest naprawd� rzadkie; wydaje ci si�, �e tak� sam� konsystencj� maj� twoje cia�o i m�zg. Robisz krok, zatrzymujesz si�, po czym musisz zebra� wszystkie si�y, �eby wykona� nast�pny. Podczas takiej wspinaczki nie mo�e by� �adnych w�tpliwo�ci co do tego, kto prowadzi; jest oczywiste, �e konieczne s� zmiany. Niekiedy pozostaj� natomiast w�tpliwo�ci natury moralnej. Pami�tam, �e stara�em si� zachowa� jak najwi�cej si�, pomagaj�c Barbankowi tylko wtedy, kiedy by�o to naprawd� konieczne. Pami�tam, jak Barbank s�ab�, jak coraz wolniej wspina� si� po stromi�nie. Pami�tam wyraz jego oczu, kiedy go wyprzedza�em. Godziny mija�y niesko�czenie wolno. Wysuwa�em naprz�d nog�. Dostawia�em do niej drug�. Nieruchomia�em, ot�pia�y z b�lu. Zmusza�em si� do zrobienia nast�pnego kroku. I tak bez ko�ca. A potem, znienacka, spowi�y nas ob�oki. Do Szczytu �wiata pozosta�o pi�tna�cie metr�w. Wiedzia�em, �e to ja mog� zosta� Cz�owiekiem na Szczycie, �e mog� zniszczyc Barbanka. Mimo to zatrzyma�em si�, sam nie wiem dlaczego, roze�mia�em si� i da�em mu znak, �eby szed� dalej. Min�� mnie, zion�c nienawi�ci�. Dotar�szy do grani, odwr�ci� g�ow�. Nie widzia�em jego twarzy, poniewa� by�a zas�oni�ta mask� aparatu tlenowego, ale wiedzia�em, �e maluje si� na niej wyraz triumfu i pogardy. Ponownie spojrza� w kierunku wierzcho�ka i w�a�nie wtedy nag�y podmuch wiatru rozwia� zas�on� chmur. Ujrza�em poszarpane ska�y i niewielkie zag��bienie wype�nione ubitym �niegiem. Dok�adnie po�rodku niedu�ej niecki, na macie, nagi i nieruchomy niczym pos�g, siedzia� lekko u�miechni�y �wi�ty M��. - Jak tu dotarli�cie? - zwr�ci� si� do Barbanka tonem, jakim zazwyczaj wita si� mi�ych, cho� nie zapowiedzianych go�ci. Spod maski Barbanka wydoby�y si� jakie� nieartyku�owane d�wi�ki, jego prawe rami� zatoczy�o szerokie ko�o, obejmuj�ce skaln� gra�, przepa�ci po jej obu stronach, ci�gn�ce si� we wszystkich kierunkach g�ry, l�d i �nieg. �wi�ty M�� uni�s� obie r�ce w ge�cie wyra�aj�cym zdumienie, rozbawienie i niedowierzanie. - Niemo�liwe! Chcesz powiedzie�, �e przyszli�cie pieszo? Prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik