Grażyna Bąkiewicz:Będę u Klary. Jest totrzecia część całości:O melba,Stan podgorączkowy,Będę u Klary. Grażyna Bąkiewicz:Będę u Klary. Copyright Grażyna Bąkiewicz, 2005Projekt okładkiMaciej SadowskiRedaktor prowadząc)' serięJan KoźbielRedakcjaJan KoźbielRedakcja technicznaMałgorzataKozubKorektaJolanta KucharskaŁamanieAneta OsipiakISBN 83-7469-047-XWydawcaPrószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7Druk i oprawaDrukarnia Wydawniczaim. W.L.Anczyca S. A.30-011 Kraków,ul. Wrocławska 53Zerwałem smycz i uciekłem. Pędziłemnazłamanie karku, świadomy, że w chwili, gdypadnie komenda, powinienem być jak najdalej od rozkazującego głosu mego właściciela. Jeśli nieznajdę się odpowiednio daleko, wytresowana podświadomość każe zawrócić. Kota wpadły w koleinę i gdy próbowałem wyrwać się zniej,zarzuciłomnie. Omalnie staranowałem drzewa. Skontrowałemkierownicą i wróciłem na wyryty wasfalcie tor. Mijały mnie pojedynczedomy i szeregisalutujących drzew; jedne i drugie przynaglałydo pośpiechu. Przydusitempedał gazu. W moim mózgubyłomnóstwo wrzasku, gniewu, próśb oułaskawienie. Wszystkoto wrzało, bulgotało, kipiało i chciało wydostać się nazewnątrz. Musiałem siebie zabić, poćwiartować, upchnąć doplastikowejbeczki i wstawić do własnej szafy. Przy życiu trzymała mnie tylko złość. Chciałem gryźć. - Nienawidzisz mnie! Skuliłem się wkącie, objąwszy ramionami kolana. Nie poruszałem się,tylko oczami śledziłem każdy ruch mego właściciela. - Nie możesz mnie nienawidzić, bo chcę przecieżtwojegodobra! -Schylił sięnade mną i wysyczał: - Rozumiesz? Przymknąłem oczy. Tylko powiekizareagowały nerwowymtikiem, który miał być znakiem potwierdzenia. Panu to nie wystarczyło. Chwyciłmojągłowę i targnął nią w dół. - Tak, tak, tak! -krzyczałw podnieceniu. -Odpowiadajwyraźnie, gdy pytam! Rozumiesz? Rozumiesz? Rozumiesz? Gwałtownym ruchem chwyciłmnie zawłosy i przygiął niemaldo podłogi. Zaskowyczałem, ale nie uczyniłem żadnego ruchu, by wyrwaćsię z rąk prześladowcy. Poddałem się, by wyciszyć gniew silniejszego. Uległośćuspokajała go. Nerwowe ręcełagodniały. W końcuwykonywały już tylko jednostajne ruchygładzące. Wjedną, potem w drugąstronę. Sądził,że to pieszczota. Jego dłońdotknęła mojej szyi i zsunęła się po plecach,pośladkach, wokół biodra. Całyczas patrzył mi w oczy, oczekując akceptacji. Chyba jej nie dostrzegł, bocofnął rękę. - Martwiszmnie- powiedział miękko. Nie ja go martwiłem. Podliczałstraty i to onegomartwiły. Skuliłem się. - Już dobrze, dobrze. Już nie jestem na ciebie zły. Alesamjesteś winien, że się wkurzyłem. Łagodne słowai dotykręki dawały nadzieję, ale sama jegobliskość niepokoiła. I słusznie, bow chwili,gdy ukojony głaskaniemsierści rozluźniłem mięśnie karku, zaciśnięta pięść znalazła się przed twarzą i nim zarejestrowałem, że rośnie, zderzyłem się z nią. -Żebyś pamiętał,kto tu rządzi! Zlizałem krew z wargi. Zapiekło. Z oddali najeżdżała na mnie ogromna tablica informującao nowo otwartym zajeździe ojca. Wielki napis TARWIDsprawił,że jego furiaodbiła się echemwmoich wnętrznościach. Otrząsnąłem się, strzepując ślady dotknięć. Samochód zatańczył na szosie. Po chwili zadzwonił telefon. Smycz ciągnęła sięza mną. Po czwartym sygnale wyszarpnąłemgo z kieszeni i wyrzuciłemprzez uchylone okno. - Jest robota. Wsamraz dla ciebie-warknął przy śniadaniu. Z irytacją przyglądałsię, jaksmaruję bułkę. Rozprowadzałemmasło cienką warstwą. Tym cieńszą, im bardziej mi się przyglądał. -Tak? - Słuchasz, co do ciebiemówię? -Walnął pięściąw stół dlapodkreślenia ważnościtego, co miał mido powiedzenia. Odłożyłembułkę. Nóż zatrzymałem. - Przecież słucham. -W południe pod Saspolem będzie czekał człowiek z dokumentami. Weźmiesz odniego teczkę,skserujesz każdy kawałekpapieru, w kancelarii potwierdzisz zgodność wszystkich świstków. Jemu oddaszoryginały, a mnie przywieziesz potwierdzoneksero. Zrobisz to w tempie błyskawicznym. Jasne? Kiwnąłemgłową. - Odpowiedz! -Jasne. - Powtórz, co masz zrobić. -Odebrać, skserować, potwierdzić z oryginałem i oddać;tamtemu oryginał, tobie ksero. Dawał mi szansę. Powinienem być wdzięczny. Uśmiechnąłem się z przymusem. Odkąd pamiętam, zawsze dawał minoweszansę, apotem równie łatwo uznawał,że z nich nieskorzystałem. Skreślał mnie, by po jakimś czasie znów okazać łaskawość. Na zmianę. Raz tak, raz siak. Ciągle musiałem być czujny. Stale udowadniać, że nie taki ze mnie dupek, jak sobie wyobrażał. - Będęna posiedzeniuradynadzorczej. To jedyny moment,kiedy tę sprawę można załatwić. Tuczas gra rolę. Przedłużęposiedzenie, przetrzymam tychwaźniaków, ale bez przesady. Rozumiesz? Chyba moja mina niewyrażała właściwej gotowości, bo walnąt pięścią w stót, aż zabrzęczały talerze. - Lepiej nienawal,bo skopięcidupę tak, że popamiętasz. Skorzystaj z szansy,jaką ci daję. Rozumiesz,rozumiesz, rozumiesz? Uchyliłem szybę i wsłuchałem się w szum opon na asfalcie. We wstecznym lusterku oglądałem ślad, jaki po mnie zostawał. Wygląda} jaktaśma rozwijająca się wstecz. Nawet tam byłem iczekałem na faceta, a gdysięzjawił, wziąłem dokumentyi obiecałem, że wrócętak szybko,jak tylko sięda. Tempoekspresowe, specjalnie dla takichjak on, sługusów ojca. - Tylko nie nawal, synu - szepnął bojaźliwie. Miał pietrai jużpewnie żałował,żesię zgodził na sabotaż. Widocznie wysokośćłapówki przestała musię w tymmomencie wydawać adekwatnado ryzyka, na jakie się naraził. Tylko niesynu, pomyślałemz wściekłością. To słowosprawiało, że w moim mózgu zaczynały pulsować żółte bąble. Tachwila przeważyła. Teczka zdokumentami nadal leżała na tylnym siedzeniu. Minęłyponad dwie godzinyod chwili,gdy powinienem je zwrócić. Facet narobiłjużpewnie w portki. No cóż, kupi sobie nowe załapówę, którą zainkasowat. Nie moje małpy, nie mójcyrk. Powinienbrać pod uwagę nieprzewidywalneokoliczności i wliczaćryzyko w koszty. Pójdzie w odstawkę, kiedy szefowie od budowyautostrady stwierdzą brakdokumentacji. Dobrze mutak. Jakchciał być cwany, nie powinien spuszczać swoich kwitów z oczu. Ojciec przesadził, gwarantując mupełne bezpieczeństwo. Oddalałem się z wewnętrznym przekonaniem, że i tak mi sięnieuda. Byłem kropkąnamapie i rysowałem sobą ślad, znacząctrasę ucieczki. Przytłaczała mnie pewność, że zostanę odnaleziony i odstawiony na miejsce. Wcześniej, później - co zaróżnica. Docisnąłemgaz do dechy. Wskaźnik prędkości sięgał już czerwonej strefy. Droga prowadziła zakolamii nie miałem pojęcia, jakdługo odcinek, którym jechałem, jestprosty. Gdybynagle pojawiłsię zakręt, wyfrunąłbym jak z procy. Czułem, żesamochód zaczynadrżeć. Wyobraziłem sobie,jak wylatuję z szosy i frunę nad przepaścią. Pragnąłem eksplodować, rozpaśćsię w pyt i pędzić we wszystkie strony świata naraz. Wyobrażenie katastrofysprawiło miprzyjemność. Myśli unosiły mnie lekko nad ziemią i musiałemdawkować je sobie po maleńkiej działeczce, żeby trzymać się drogi. Cofałem taśmę,by zobaczyćtojeszcze raz. Ijeszczeraz. Ijeszcze. Pozwoliłem sobiena obejrzenie kawałka starego filmu osobie, o tejchwili sprzed kilku tygodni,gdy odważyłem się na bunti złożyłemzeznania w obronie Cylaka, ale w efekcie cała awantura skupiła się i tak wokół mojego tyłka. Wszczęto dochodzenie,ale policja szybko straciła zainteresowanie sprawą. Nie byłoświadków. Psycholog sprawdził, co miał do sprawdzenia, i wyszedłem na idiotę. Moje zeznania uznanoza łgarstwa. Podejrzewam,że ojciec przekupił nawet tych, którzy mnie przesłuchiwali. Omal mnie potemnie zabił. Schyliłemsię po płytę, która spadła napodłogę, wsunąłemją do odtwarzacza i wcisnąłemguzik do oporu. Samochód znów zatańczył na szosie. Przełknąłem ślinę, pełen nadziei, że za momentusłyszę zgrzyt, chrzęst,jazgotliwe tarcie gumyo asfalt. Chciałem znaleźć się w samym centrumtegohuku. Zdziwiłem się, że tojeszcze nie teraz. Czatowałemna wyprzedzającychi pakowałem się na czwartego. Nie zadawałem sobie trudu, byzerknąć w twarztemu, kogoprzez długi ułamek sekundymiałem na wprost siebie. Bo to nieoni byli istotni,aleja. A ja sam dlasiebie nie miałem znaczenia. Patrzyłemna wszystko zgóry i nawet nie miałem wrażenia, że. facet leżący na kierownicyto ja. Niemal całym sobąnadal tkwiłempod kuchenną ścianą z kolanami pod brodą izlizywałemkrewz rozciętej wargi. Tutaj byłem zaledwie cieniem, konturemobrysowanymwpowietrzu,plamą do pokolorowania. Samochody przejeżdżały przezemnie. Czułem ssanie w żołądku. Może to nerwy,amoże zwyczajnieminęła pora obiadu. Powinienem zatrzymaćsię i coś zjeść. Wiedziatemjednak, że gdy dam sobie czas donamysłu, znajdę powód,dlaktórego, mimo wszystko, opłacisięwrócić. Takich powodówmógłbym już teraz wymienić tuzin. Nie ufałem sobie za grosz-dlatego jechałem dalej. Robiłem trzecie okrążenie wokół dolinyi nadal nie mogłem uzgodnić sam ze sobą, jakie mam plany. Ktoś stojący napoboczu uniósł rękę, a ja odruchowo zgarbiłem się,przerażony, że zostanę zarejestrowany, obwinionyi ukarany. Choćwłaściwienim machnął ręką, wiedziałem, kimjest. Handlarz gównem. Dupek. Krowa z cycami. Cylak. Kapturbluzy miał ściągnięty naoczy, ale jakiś szczegół w sylwetce, gestprzywołania, czynił go charakterystycznym ipozwalał wychwycić w tłumie wówczas, gdybył potrzebny. Sprzedawał chwile wytchnienia,ale ode mnie brał więcejniż od innych. Co za traf, żespośród setek, tysięcy,milionów ludzi mogącychstać na poboczu szosy 12 on się tam znalazł w tej akurat chwili. Gardziłemgnojem i dlatego tak zirytował mnie momentdoznanej trwogi. A gdybym tak naniego najechał? Obróciłem lekkokierownicę, by mieć go centralnie przed sobą,i docisnąłem lekko pedał gazu. Samochódprzyspieszył. Wystarczył lekki manewr wprawo i echoponiosłoby chrzęst pękających kości, trzask łamanego drzewa, jęk miażdżonej blachy. W ostatniejchwilizmieniłem wyroki darowałem mu życie. Zahamowałem z piskiem. Nawet nie podejrzewał, jakniewiele brakowało. 10Podbiegł zgębą rozciągniętąw dziękczynnym uśmiechu. - A kuku, niespodzianka! Akurat mnie nie mógł się spodziewać. Wyhamował wpółkroku,zamarł z wyszczerzonymizębami i został tam, zawieszony lekkonad ziemią. W jakiś sposób byliśmy do siebie podobni. Roześmiałem sięgłupkowato,patrząc, jak flaczęje. Nieprawda, że zdziwił mnie jego widok. Widziałemgo już przypoprzednimokrążeniu. I przy jeszcze wcześniejszym. Jeździłemwokółmiasta, by sprawdzić, czy jeszcze będziestałw tymsamymmiejscu. Robiłem kota i za każdymrazem tam był. Nikt się niezatrzyma}, by go zabrać. Napawałem się jego żałosnym widokiemi dlatego wracałem. Nie miał facet szczęścia. Obarczano go winąza każde świństwo, które zrobiłem. Żeby uwolnićgo od oskarżeń,przyznałem sięwtedy do wszystkiego. Nie musiałem, alemiałemjedyną szansę,by wykrzyczeć całą złość, jaką nosiłem w sobie. Przez jeden krótki moment wydawało mi się, że gdy ja jemu pomogę, toktoś pomoże mnie. Byłemgłupi,sądząc,że w taki sposóbmogę położyć kres temu,cood latrobił mi ojciec. Nie położyłemżadnegokresu. Cylakowi moja pomocteż niena wiele sięzdała, bo itak wywaliligo ze szkoły. Mnie powinniwyrzucić, bo to ja narozrabiałem,nie on, ale za nim nie stałwpływowy tatuś. -Wsiadaj! Chyba go rozśmieszyłemswojąłaskawością, bo aż otworzyłjapęod tego wewnętrznego śmiechu. Odczekałchwilę i dopierogdy wyłączyłemsilnik,zgiął ramię wobscenicznym geście i płynnym ruchem wskazał kierunek,w którym powinienemsięudać,bynie zasłaniać muwidoku. - Odjazd! -wysyczał. Nie wyczułem wnimspecjalnejzłości. Zostałem. I tak musiałem odpocząć, bokręciło mi się w głowie. Ipodobało mi siętak stać. Tarasowałem pas ruchu i z rozbawieniem obserwowa11. }em, jak samochody ostro hamują i zakreślają tuki, w ostatniejchwiliunikając wbicia się we mnie. Nicnieobchodziłymnieichkłopotyz idiotą, który blokowałdrogę. Włączyłem wstecznyi cofnąłem o kilka metrów. Ogromny kamaz z piskiem oponi przeraźliwym trąbieniem minął mnie o włos. Kierowca ledwoutrzymał potwora na jezdni. Wstrzymałem oddech. Nic się niestało. Zakołysało mną tylko. Mój anioł stróż ma ze mną moc roboty, ale jest dzielnym facetem izawszelką cenę chceutrzymaćtę wątpliwą posadę. Lubię go,ale wiem,że kiedyś zasiedzi się najakiejś konferencjiuPana Boga inie będzie goprzy mnie w takiej chwili jak ta. Zsunąłem sięniżej nasiedzeniu i zamknąłemoczy. Zawroty głowy powoli mijały iwłaściwie mogłem już odjechać, ale jeszcze czekałem. Coraz mniej było wemnie determinacji, wyciekała ze mnie jakz dziurawegogarnka. Byłemwrakiem, śmieciem nadającym się na wysypisko. Musiałem sięnaładować,by zdecydować,co robić dalej. Potrzebowałem gniewu, potrzebowałem adrenaliny. Założyłem, żeCylak będzie złyi skorzysta z okazji, by wywalić na mnie całą swoją wściekłość,a przynajmniej obciąży winą za to, że musi tu stać. Potrzebowałem potępienia,potrzebowałem nienawiści. Potrzebowałemtowarzystwa, żeby nie zacząć świrować. -No jak, wsiadasz? Byliśmy sami. Mógł mnie wyciągnąć z samochodu i zabić zato, co mu zrobiłem. Wątpię, aby ktoś się zatrzymał,bysprawdzić,o co chodzi dwóm takim jakmy. Zdziwiło mnie, że zachowywałsię normalnie. Patrzył obojętniena hamujące gwałtownie samochody, skubiąc płatekucha. Nie zamierzałem ponawiać zaproszenia. Wolałem, by wsiadł z własnej woli i samsobie późniejmiał za złe, że dał się skusić. Za jakiśczas wywalę go w szczerympolu, by utwierdził sięw przekonaniu, że jednak jestem glistą. 12Gdzieś w oddali słyszałemszuranie butówmojego właściciela. Chwile,gdyczułem jego obecność,byłyjak zimny wiatr, pojawiały się i znikały, wywołując za każdym razem gęsią skóręnaprzedramionach. Lada moment mogłem spodziewać się przywołującego gwizdu. - No,jazda. Śmiało. Tak albo nie, bo jadę! - Nagle zaczęłomi się spieszyć. Przetrzymał mnie jeszcze parę sekund. Sądziłem, że ofiarowującmu czas do namysłu, okazuję wielkoduszność. Błąd. Powinienem ruszyć w chwili,gdy zmiękł i schylał siępo plecak. Musiałby podbiec. Ja bym zahamował i w ten prosty sposóbstałbym się panem sytuacji. Panem jest zawsze ten, kto ma całąsytuację głębiej w dupie. Czekałem osekundęza długo i uznał,że to mnie bardziej zależy. Miał rację. Bałem się, że sam ze sobązacznę negocjowaćkwestię powrotu. Rzeczw tym, że nie chciałem jeszcze wracać. Jeszczenie. Jeszcze? Do diabła! Przyłapałemsięna wątpliwościach, nim na dobre podjąłem decyzję. Tchórz, tchórz, tchórz. Wolałemzająć myśli Cylakiem. Kiedyś się pobiliśmy. Na serio,do krwi. Dozabicia. Miał gnójszczęście, że w porę nas rozdzielili. Wtedy byłem silniejszy- alboszybszy - i miałem nadzieję, że nadal jestem. Tylkonadzieję, bonie wyglądał na ułomka. Zanim wsiadł, zlustrował mniepodtymsamym kątem. Ostatecznie zbył swoje wątpliwości wzruszeniemramion i wrzucił swój plecak na tylne siedzenie. - Dobra. Podjadę kawałek. Wyszło na to, że to japowinienem być mu wdzięczny. Wpienił mnie,alenieza bardzo. Wybaczyłem mu, gdy tylko zatrzasnął drzwi od środka. Tutaj był mój. Zdał się na moją łaskę. Dla wyrównania ciśnieniaw uszach wydobyłem spod siedzenia butelkę ipociągnąłem spory łyk ciepławejwódki. Niedlatego że akurat potrzebowałem alkoholu, raczej z przyzwyczajenia. 13.Poczułemżar w przełyku. Musiałem odchrząknąć, żeby powstrzymać kaszel. Spojrzałi się zawahał. Pewnie mój anioł stróższeptał mu do ucha, że robi najgłupszą rzecz w swoim życiu, żezbytbliski kontakt ze mną może okazać się dla niego niebezpieczny. Może nawetzabójczy. Lepiej dla nas obu byłoby, gdybyposłuchałintuicji. Nie posłuchał. Rozsiadł się wygodnie i nie chciało się mu jużruszać. Pociągnąłem jeszcze tyk. Z przyjemnością patrzyłem na grymaswstrętu, którego nie potrafił ukryć. Gardził mną - itak było dobrze. Nie miałem zamiaruprzepraszać za to, co robię, aniobiecywać, że się poprawię. Nadal z butelką w ręku ruszyłemostro. Wcisnęło nas w fotele. Potem równiegwałtownie przyhamowałem. Omal nie urwało mu głowy. - Zapnijpasy! -poradziłem przyjaźnie. Opróżniłem butelkę i wyrzuciłem puste szkło przez okno naprzeciwległy pas ruchu. Najdrobniejszym gestem nie zaprotestował. Nie znaczyło to, że się zemną solidaryzował, raczej udawał, że mnie tu wcale nie ma. Możemiał rację. Nie zapytałem, dokądjedzie. Założyłem, żejest mu wszystkojedno. Skulony naprzednim siedzeniu, wyglądał niepozornieisamotnie. Gapił się przed siebie, ale wzrokiem nie przebijałprzedniej szyby. Nie interesowało go nic, cobyło dalej. Szybastanowiła granicę. Mnie też powoli opuszczał zapałdo wyruszenia w świat. Jegomiejsce zajmował strach zarówno przed mijającym czasem,jak i umykającym horyzontem, a nawetprzedtym, co czeka mnie zanajbliższym zakrętem. 14Od czasu do czasu zahaczałemwzrokiemo falujące słupkiprzydrożne, zapapraną sprejem tablicę, kawałek ogrodzenia. Fragmenty krajobrazu materializowały się na chwilę i znikały. Nie tworzyły z niczym, a szczególnieze mną,spójnejcałości. Oderwane fragmenty jakiegoś obcego świata. Na skrzyżowaniudali mi do wyboru zwykłą drogę albo zjazd na autostradę. Przyhamowałem, gotów zawrócić. Jeśli nie zrobiłem tego natychmiast, totylko dlatego że przypomniałem sobie o obecnościCylaka. Zmusiłem się, by jechaćdalej. Wybrałemautostradę. Wsłuchany w szum silnika, rozluźniłemsię i pozwoliłemsobie na rozmyślania otym, czego nie zrobiłem. Najlepiejbyłoby,gdybym znalazł jakiś punktksero, zrobiłkopie dokumentów leżących natylnymsiedzeniu i wymyślił prawdopodobną historięo porwaniu mnie przez Marsjan. - Co zamierzasz teraz robić? -zapytałem; główniepoto, żebyzrobićcoś z ciszą, a nie dlatego że mnie to obchodziło. Spojrzał zezem, ale bezzaczepki. - A czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie? Zastanawiałemsię przez chwilę, jak mu powiedzieć,żeżadnego, aleimoja odpowiedź nie była w najmniejszymstopniuistotna. Wyglądał jakoś tak bezradnie, że na ułamek sekundy stał misię bliski. Omal niezacząłemsię przymilać,abysię do mnieuśmiechnął. Na szczęście w poręodwrócił się i zagapił na migające drzewa. Jego niemoc i brak jakiejkolwieknapastliwościzaczęły mi działać na nerwy. Nie tego oczekiwałem. Pragnąłemstarcia. Potrzebowałem kłótni, walki. Musiałem się na kimś wyżyć, zrobić komuś krzywdę. Byłoby też dobrze, gdybym sam dostał w pysk. Nie byłobymiło, ale przynajmniej sprawiedliwie. Ostry zakręt pokonałem na pełnymgazie, aż wygięło nasw prawo. Przykleił się do drzwi, co przyjąłem ze śmiechem i po- 15. traktowałemjako punktdlasiebie. Ocknął sięi zerkną} nawskaźnik, ale milczał. To było najlepsze, co mógł zrobić. Chociażwolałbym, żebysię na mnie wydarł. Odpowiedziałbym głośniejszym rykiem i wywiązałaby się kłótnia. Ale nic z tego. Niechciało mu się. Milczenie przerwaliśmy dopiero na widok patrolu. Policjantwysunął nogęna jezdnię iuniósłlizak. Właściwie ucieszyłemsię, że zatrzyma mnie coś obiektywnego, jakaś sytuacja niezależna odemnie, będąca wystarczającym usprawiedliwieniempodjętej jużdecyzji o powrocie. Cylak wciągnął głęboko powietrze. Przyhamowałem,ale to nie o nas chodziło, tylko o kogośz tylu. Machnięciem dłonipolicjantwskazał tablicę informującąo objeździe z powodu jakiejś demonstracjii blokady drogi i kazał nam spływać. Koło ucha usłyszałem przeciągłe westchnienieulgi. Chwilę potem Cylak zaczął nerwowo grzebać w plecakui wyjął to, na co czekałem. Zauważyłem, że miał tego dużo. Zrobił skręta,zapalił, pociągnął parę razy i bez słowa dałmi resztę. Przejąłem fajkę pokojui zaciągnąłem się głęboko,aż zawirowało mi w głowie. - O co cichodzi? -spytał. -Bo musi ci o coś chodzić, skorozrobiłeś trzy okrążenia wokółmiasta, zanim się zatrzymałeś. Mogłem już dawno pojechać,ale uzbroiłem się wcierpliwość. Umieram z ciekawości, o coci tak naprawdę chodzi. Chceszczegoś ode mnieczy jak? Nie potrafiłem udzielić logicznej odpowiedzi na takie pytanie. - Chciałem cięwbić w drzewo - wybrałem jednąz możliwychopcji. -1 co, stchórzyłeś? Straszny z ciebie dupek. Ja bym ci to zrobił, gdybymmiał szansę. Uwierzyłem. -Dokąd jedziesz? Nie usłyszałem odpowiedzi. 16-Co chcesz jeszcze o mnie wiedzieć? - zainteresował się. Teraz ja nie odpowiedziałem. Omal nieprzegapiłem zjazdu z autostrady. Znaki ostrzegały,żedrogawłaśnie się kończy,a następne kilometry pobiegną kiedyś przez pola, wzgórza i lasy. Najpierw jednak trzeba je wyciąć,wyrównać, polać czymśtwardym ipomalowaćw białepodłużnepaski. Wyglądało, że wszystkoto ma zrobić koparkaporzuconana poboczu, przechylonapod dziwnym kątem. Ojciec miał wtejinwestycji spore udziały i na widok przerwanych robót ucieszyłem się,że nie wszystkomusię jednakudaje. Na wspomnienie ojca zapiekła mniegórna warga. Oblizałemją. Niemal automatycznie zerknąłem na teczkę, która jeździłaze mną od kilku godzin. Wjechałem w boczną drogę i wypatrywałem miejsca,gdziemógłbym się zatrzymać. - Koniec jazdy - powiedziałem. -Przecież tu jest jakiś koniec świata. Podrzuć mniedo głównej drogi, żebym mógł złapać okazję. Mówiąc,pochylałsię w moją stronę. Czułemzgnity zapachzjego ust albo majtek. Nie wiem czemu pomyślałem, że chcemnie polizać po szyi. Zjeżyłemsię i odepchnąłem go ręką. Zdziwił się, a sekundę później, gdy zorientował się, czego się przestraszyłem, zarechotał szyderczo. Potraktował tojako punkt dlasiebie. Przez następne sekundy trwaliśmy pochyleni ku sobie,jak zapaśnicy w oczekiwaniu na sygnałdo starcia. Dużo omnie wiedział. Za dużo. Todla ratowania jego tyłkanadstawiłem własny i wyspowiadałem się publicznie z grzechówojca. Nie chodziło mio niczyje współczucie,potrzebowałem pomocy. Nigdy wcześniej nie mówiłem o tym nikomu. I takpowinno było zostać. Okazało się,że dostarczyłemludziom radochy. Przez parę dnimieli o czym gadać. Ze zwykłejlojalnościwobecsiebie powinienem zatrzymać te sprawy dla siebie. Pozostawić17. wszystkich w przeświadczeniu,że życie kogoś takiego jak ja toraj. Ciuchy, samochód, karta płatnicza, nieograniczone kieszonkowe. Wszystko to mam. I jeszcze coś: dziurę wtyłku większego rozmiaru, dopasowaną do potrzeb ojca. Cylak wyczul moją ztość i prychnął pogardliwie. -Jesteś na mnie wściekły? Jesteś! - Sam udzieliłsobie odpowiedzi. -Dam ci radę: przestań się pieścić, cioto! Założę się,żezrobisz jeszcze jedno kółeczko i jak zabraknieci benzyny,potruchtasz grzecznie do tatusia! I nadstawisz dupy, żeby sprawiłci słuszne lanie, bo nie potrafisz inaczej żyć! Wkońcu płacici zato, corobi. - Wypad! -krzyknąłem, aż sięzachłysnąłem własną śliną. Głos mi się załamał w połowie ""i reszta zabrzmiałajakhisteryczny pisk. Zacisnąłem pięść, żeby walnąćna odlew, ale ledwo się obróciłem, przed samochodem pojawiła się grupa ludzi. Wyszli z cienia. Zacisnąłem ręce na kierownicy iwrzasnąłem. Wrzeszczałem, nim jeszcze zacząłem hamować. Krzyczałem, gdy wnich wjeżdżałem. W mężczyznwdługichpłaszczach i kobiety w niemodnych sukienkach. Nie jechałemszybko, ale i takmnie zarzuciło. Z trudem utrzymałemkierownicę, choć nie poczułem uderzenia. Może dlatego, że krzyk wypełniał wnętrze samochodu. Kamienie z pobocza rozprysły sięjak wodaz kałuży. Miałem wrażenie, że trąciłemtego poprawej, ale chyba nie, bo nawet się nie obejrzał. Inni też szli w milczeniu, obładowani tobołami, mijając mnieo centymetry. Między nimi szurały nogamidzieci. Jedno odwróciło sięi zerknęłoprzez szybę do środka. Spojrzało na mnie i uśmiechnęło sięblado. Wydawało sięzmęczone, ale nie przestraszone. Jakaścholerna pielgrzymkaalbodemonstranci, którym znudziła sięblokada i wracali do domów. Minęli nas obojętnie, bez najdrobniejszegopoczucia winy. Idioci! Zachowywali się, jakby nie obo1Swiązywały ich żadne zasady. Nie raczylinawetspojrzeć wmoimkierunku, by bodaj skinieniem podziękowaćza refleks i ocalenie ich śmierdzących tyłków. - Dodiabla! -wrzasnąłem. Uchyliłem szybę iposłałem zanimi wiązkępozdrowień. Oddalali się bez pośpiechu. Uświadomiłemsobie, że chyba udało mi się nie zabić żadnego z tych ludzi. Trzęsły mi się ręce. Żeby nie wpaśćdo rowu,szarpnąłem kierownicą i wjechałem naoślep tam, skąd wyszły tamte łazęgi. Trafiłemna utwardzony grunt. Po plecachspływała mistrużka potu. - Do diabła! -powtórzyłem, alejuż bez złości. Dopiero terazodczułem ulgę, że nic się niestato. Cylak zabębnitdłonią o deskę rozdzielczą. - Stój, stój! Chcę iść w krzaki! Jeszcze samochód siętoczył, a on już otworzył drzwi, wyskoczył ipognał między drzewa. Może przestraszył się mojegowrzasku,a może naprawdę chciało musię lać. Biegi truchcikiem,zręcznie omijając kałuże. Patrzyłem, kiedy się wykopyrtnie. Powinienemwyrzucić jego plecak i zostawić tu, bo akuratstądmiał wszędzie daleko. Nie miałem wobec niego żadnychzobowiązań. Alezamiastodjechać, wysiadłem i obszedłem samochód, by sprawdzić, czy nieobtarłem lakiem. Łydki nadal midrżały. Wróciłpo dobrym kwadransie. Sprawiałwrażenie, jakby dopieroco wyszedłspod prysznica, czyściutki, zarumieniony, odmieniony. - Zabieraj się, skończyłasię mojadobra wola -oznajmiłem. Nie wydawał sięoburzony mojądecyzją. Ruchem głowyprzypieczętował zgodę, a potem rozejrzał się ze zdziwieniem,jakby dopiero teraz coś sobie przypomniał. - Tutaj jest ten zerwany mostod wąskotorówki. Pamiętasz,jak się kiedyśzałożyliśmy, kto przeskoczy? 19.Pamiętam. To było dawnotemu. Mieliśmy możepo dziesięćlat. Zerwał się wtedy stary most, a my zamiast do szkoły, przyjechaliśmy tutaj, byobejrzećskutkikatastrofy. W dolewokół pogruchotanych filarów burzyła się woda,a resztki zerwanych torówkolejki zwisały jak pogniecione wstążki. Wcześniej wysokiebetonowe słupy utrzymywały metalową konstrukcję wiaduktu. Gdy nie jechał pociąg, a miało się ochotę ryzykować,można było przeskakiwać z podkładu na podkład, by przejść na drugąstronę. Nieraztak robiliśmy, byudowodnić coś sobie. Zakładaliśmy się o oranżadę i gumę do żucia. Między przeciwległymikrawędziami byłoze trzy metry. Wystarczająco dużo, by potknąć się, stracić równowagę i spaść. Nikt nie chciał okazaćsiętchórzem ikażdy z powodu jakiegoś zakładu to zrobił. Ja przechodziłem dwa razy. Wtedy, gdy runąłwiadukt, staliśmydługo nadprzepaścią i licytowaliśmy się, który jest najodważniejszy i skoczy. Żadensięnie zdecydował. Odchodziliśmy stamtąd w pohańbieniu, alez wewnętrznym przekonaniem, że kiedyś to zrobimy. We właściwym czasie. - Czuję, że dzisiaj bymskoczył - powiedział nagle. Tak się czasami gada, gdy nie mao czym. - Akurat! -prychnąlem pogardliwie. Wiedziałem,że się nie odważy. Nikt dotądtego nie zrobił,choć słyszeliśmy opowieści o takich, którzy próbowali. Jakiśchłopak ze wsi parę lat temu spadł naryja. Nadział się na zbrojeniafilaru. Musieligo ściągać jak z rusztu. Właściwiechciałem, żebyskoczył i spadł. Spodobała mi siętaka możliwość. - Nie skoczysz - podjudzałem, bopodnieciła mnie wizja tego, comoże się stać. -Możeskoczę, może nie! - powtórzył. -Jeszcze nie wiem,zastanawiamsię! 20- No to przyspiesz. Niepatrzyłem, ale mógłbym sięzałożyć, że jego łapa powędrowała do ucha, a palce zaczęły proces skubania. Przetrząsałemmyśli w poszukiwaniu jakiegoś dobregoargumentu. - Jak ci się uda, masz mój samochód. Sam się nie spodziewałem, że to powiem. Pomyślałem,że ojciec mniezabije, ale jużprzeliczałem swoje ijego szansę. Zastanawiałemsię, ile ryzykuję. Uznałem, że niewiele. Zanim dojdziemy na górę, zesra sięzestrachu. A jakmu się uda, teżdobrze, bobędę miał idealną wymówkę dla ojca. Powiem,żemnie napadli i zarąbali samochód, stądmoje kilkugodzinnespóźnienie. Dostanę w zęby, ale zostanie mi wybaczone. - Skaczi bierz go! Jego oczyzwęziły siędo dwóchkocich szpar. - Dobra. Zrobię to! Nie spodziewałemsię tak szybkiej zgody. W ogóle chyba niespodziewałem się zgody. Jeśli brałem pod uwagę zwycięstwo, topo bardziej zaciętej walce. A tu proszę:dał mi wygrać. Pieprzony łaskawca. Był nieźle nabuzowany. Oczy mu się szkliły, a źrenice miał wielkie jak dziury nawylot głowy. W krzaki poszedłza inną niż tylko lanie potrzebą. Obaj czuliśmy napięcie ogarniające nasze umysły. Wchodziliśmy na ścieżkę, z której nie było odwrotu, i obu nam podobała się ta zabawa. - Jest twój czystarego? Masz papiery? Mogłem się jeszcze wycofać,ale niezrobiłemtego. Chciałemsprawdzić,jak bardzoten świr jest zdeterminowany. - Jest mój. Zapracowałem na niego. - Akurat. Chyba że wliczasz w to swoją obitą dupę! - Zaśmiałsię złowrogo. Zacisnąłem pięści. Wiedział,że takim gadaniem podsycimojązłość. Gdzieś u podstawyczaszki pojawił się dreszcz, wstrząsnąłmną, zsunął się pokręgosłupie, po nogach i wniknął w glebę. 21.Perspektywa przejęciamojego samochodu zaszkliła muwzrok iodebrała rozum. Zachowywałsię,jakbychodziło nieokawał blachy,ale ożycie i śmierć. Mnie było bez różnicy. Wrócę z samochodem czy bez,i takdostanę kopy; odkilku godzinmiałem je jak w banku. Raczej przeżyję. Cylak nie miał takiejgwarancji. - Wiesz, że ryzykujesz? -spróbowałem przywrócić mu zdrowy rozsądek. - Wymiękasz? Przecież to moje ryzyko,nietwoje. Szansa, żeprzeskoczę, jest minimalna. A jeślinawet mi się uda, to wystarczy, że będziesz grzeczny, a tatuśpójdziedokiosku i kupi cidrugie autko,ładniejsze. Mimo wszystkodenerwował sięi pozwalał sobie na drobnezłośliwości. - Więc chodźmy na górę! -zaproponowałem, a on sięzgodził. Amoże to on zaproponował, a ja się zgodziłem. Tak czyowakobaj nie mieliśmy chybaw planach nic ciekawszego nadzisiejsze popołudnie. Pokazałem dokumentyi zostawiłem je w schowku. Napisałemoświadczenie, że oddaję musamochód z własnej, nieprzymuszonej woli. Włożyłem kartkę do dowodurejestracyjnego. Teczkę zdokumentami dla ojca zabrałem ze sobą. Wolałemjejnie zostawiaćbez opieki. Wyprawa na wiadukt i z powrotem mogławypełnić mi kolejną godzinę i pozwolić zapomniećo własnych sprawach. Nadalnie wierzyłem,żeCylak odważy się skoczyć. Ale jak się dureńuprze, tojuż jego problem. Niech skacze i niech gotrafi szlag. W sumie to jabyłem górą. Zaproponowałem głupią zabawę,a on sam ustawił się w roliofiary. Jeśli czegoś się obawiałem, totylko tego, że będęmusiał kogoś zawiadomić o trupie leżącymna dnie wąwozu. W sumie przeważyła ciekawość, jak tobędzie. 223Ruszyliśmy pod górę w milczeniu. Nie było nic,o czym moglibyśmy rozmawiać. Wszystkozostało wcześniej wyjaśnione,długi uregulowane. Nie pozostało wiele do dodania. Obaj byliśmy w kiepskiej sytuacji. Tyleże on był w lepszej formie. Wyprzedził mnieo kilka metrów. Szedł pewnie, równym krokiem,nawet się niezadyszał. Ja przeciwnie. Ledwo zipałem. - Na pewno skoczysz? Bo nie wiem, czy opłaca mi się wlectakdaleko? - spytałem wpołowie drogi,by spowolnić tempo jego marszu, złapać oddech. -Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Powiem ci, jak będęna miejscu - jego głos brzmiałzgrzytliwie jakpilnik. - Wiesz, jakiśnierób z Ameryki policzył, że człowiek kłamie w ciągu roku tysiącrazy. Wychodziokoło trzechrazy dziennie. Co ty na to? - Nic- wysapałem, ale ucieszyła mnie wiadomość, że wszyscy kłamią. Wyszliśmy na trasęwąskotorówki. Zostały zniej tylko podkłady, czarne, dobrze smołowane, zakonserwowane na wieki. Moje myślizajęły nachwilę koncepcje zagospodarowania belek. Zastanawiałem się, do czego mogłybysię przydać. Część wyrwano, a to oznaczało, że już ktoś znalazł dla nich nowe zastosowanie. Na odcinkach, gdziejeszcze leżały, skakałem z jednego podkładu na drugi. Cylak szedł obok, skrajem nasypu. Maszerowałjak żołnierz; raz dwa lewa, raz dwalewa, raz dwa lewa. Nie nadążałemza nim. W rytm marszu opowiedział omatce, że dałamukanapkina drogęi ciepły sweter, i kazała dzwonić, a jak będziecałkiem źle, wracać, bo ona ma go tylko jednego. Raz dwa lewa,raz dwa lewa, raz. Pomyślałem o swojej matce,o jej włosachprzesłaniających twarz, o oczach wiecznie zdziwionych, patrzących tak, bynie widzieć. Zostawiła mnie na podłodze. 23."Samsobiejesteś winien - powiedziała. - Sprowokowałeśgo. Nie powinieneś mówićtego,copowiedziałeś. Pewne rzeczygowkurzają i powinieneś się tego wreszcie nauczyć". Odsunąłem od siebie wspomnienie. Wolałem myśleć o matce Cylaka, o tym, jak szykuje mu kanapki, jak wpycha do plecaka ciepły sweter, jak trzymago przy sobie jeszcze chwilę i szepcze, że gokocha, nawet jeśli schrzanitswoje życie. Zazdrościłem mu. Chciałem, byspadł. Coraz głośniejszy szumwody rozbijającej się o kamieniedawał znać,że do zerwanego mostu jużblisko. W powietrzuunosiła się lekka mgła z roztrzaskanych w pył drobinek wody. Apotem nagle, bez żadnego ostrzeżenia, nasyp się skończyłi stanęliśmy nad przepaścią. Widać stąd było odległy oparę kilometrów nowy most z torami dla pociągów,dwupasmówką dla samochodów i przejściemdla pieszych. Jeszcze dalej pochylałsię nadrzeką starymłyn bez skrzydeł. Z dna rwącegow dole potoku nadal wystawały resztki betonowych filarów. Wokółnich wodatworzyła wiry, anakamieniachosiadła gruba warstwa piany. Zamknąłemoczy i zaczęłomi sięwydawać, że przesuwam się do przodu, a nogi odrywająsięodziemi i frunę. Przerażony otworzyłem oczy. Nic się niedziało, ale dłonie mi się spociły. Wytarłem je o spodnie. Cofnąłemsię, bo zawirowało miw głowie. Cylak stał nabaczność na samymskraju. Na skroniach miałkropelki potu. Wolałbym myśleć, że to zestrachu, ale bardziejprawdopodobne było,żeze zmęczenia. Za szybko gnał. Droganie zajęła namwięcej niż kwadrans. - No i co? -spytałem. -Skoczysz? Czasami wszystko, co się dalejwydarzy, zależy od krótkiego"tak" lub "nie" rzuconego odniechcenia. Cylakowi nawet nie24chciało się gęby otworzyć, żeby mi odpowiedzieć. Wzruszyłramionami. Jeszcze raz zerknął w dół, narysowałbutem kreskęw miejscu, skąd zamierzałsię odbić,i cofnął się o kilkanaściemetrów. Ściągnął bluzę i zostawił ją na trawie. Na plecach jegopomarańczowejkoszulki widniał napisto nie moja koszulka. - No to śmiało! -zachęciłem. Niepotrzebnie, bo co się miało stać,stało się tak szybko, żemusiało minąć trochę czasu,nim zdążyłem sobie uświadomić,że już po wszystkim. Wciąż wczytywałemsięw sprane słowa, a jużwidziałem, jakbierze rozbieg. Rozpędził się bez namysłu, bez przygotowaniai skoczył. Tak po prostu, hop i już. Zobaczyłem go z nogami nadprzepaścią i dopiero w tym momenciezląkłem się naprawdę. Podniosłemrękę,by go powstrzymać, bydać znać, żerezygnujęz zakładu, bo nie chcę, by skakał, ale jużbyło za późno na cokolwiek. Widziałemgo unieruchomionego w powietrzu i zaszumiało mi wuszach odwysokości, najakiej zawisło jego ciało. Rejestrowałem wzrokiem lot ijednocześniewyobrażałem sobie,jak schodzę na dno wąwozu, by sprawdzić, czy żyje. Potem trzebabędzie powiadomić kogoś, wezwać karetkę, spisać zeznania. Zażądają, bym podałswoje dane,i ojciec w mgnieniu okadostanie cynk, gdziejestem. Jeszcze nie byłem na toprzygotowany. I to mnie, a nie Cylaka ogarnęła panika. Postanowiłem, żenie będę nikogo zawiadamiał. Po prostu zejdę do szosyi odjadę. Tamyśl mnie uspokoiła. Zamknąłem oczy. Sekundę później szczerzyłdo mnie zęby z drugiegobrzegu. Poczułem, jakbyktoś podjął za mnie ważnądecyzję. Nie byłoodwrotu odczegoś,co miałosię stać. - Kluczyki - powiedział i zdziwiłem się, że nie musi nawet podnosićgłosu, bym go usłyszał. Był tak blisko. Ledwie trzy metry. Wyjąłemje zkieszeni i rzuciłem. Złapał. 25.- Nie jesteś zły? - spytał. -Pocałuj mnie gdzieś! - warknąłem. -Trzeba było poprosić o to wcześniej. Teraz musiszzgłosićsię do tatusia. On tozrobi jak należy. -Spadaj! Roześmiał się,uszczęśliwiony. A ja czułem ulgę, że nie muszę schodzić na dno wąwozu i szukać poharatanego trupa; żenie muszę nikogo zawiadamiać; że nie będę miał przez resztężycia wyrzutów sumienia. Aco najważniejsze, mój pan nadal niewie, gdziejestem. Zanim dotrę pieszodo domu,minie jeszczeparę godzin. Tyle mojego. Źle zrozumiał moją minę. - Nie bierz wszystkiego tak poważnie. -Roześmiał się. -Potraktujto jak kupno pustego losu na loterii. Każdemu się cośtakiegozdarza. Pomyśl,że jesteś taki jak wszyscy. I broń się! Każdy ma do tegoprawo. I dzięki, że próbowałeś! Wiedziałem, że w ten sposób dziękowałza to, co dla niegozrobiłem. Wykorzystałemtęchwilę, by przeczytać napiszprzodu koszulki: narkotyki - niebiorę. Nie mogłem sobie przypomnieć, co miał z tyłu. Zrobił w tył zwrot i odszedł. Gapiłem się za nim, a on, czującna sobie mój wzrok, przyspieszył. Wolat pobiec,by byćnadoleprędzej niż ja,na wypadek,gdybym się rozmyśliłi też ruszyłbiegiem. Ale mnie interesował tylko napisnajegoplecach. Wczytywałem się w niego,póki niezniknął mi z oczu. Słuchałemcichnącego chrobotu kamieni i usiłowałem odnaleźć wsobie poczuciestraty albo gniew. Nie znalazłem. Wcalenie było mi przykro. Wręcz przeciwnie. Bez samochodu mójłańcuch stał się mniej widoczny, cieńszy, łatwiejszy do rozerwania. Czułem żal, ale nie mia}on związku z samochodem. Żałowałem siebie. Stałem jak ten fiuti byłemnikim. Patrzyłem z gó26ry na świat i obezwładniało mnie przeświadczenie, że moja tuobecność jestiluzją, a całe dotychczasoweżycie to film,któregokolejny odcinek zaraz się skończy. Nie miałem żadnegopomysłu na resztę życia. "Nie jesteś zty? " - w mózgukołatało się rzucone lekko pytanie. Ależbyłem zły. Tak wściekły, że gdybymmiał wzasięgu zawleczkę od wielkiej bomby zdolnej rozwalić cały świat, wyciągnąłbym ją bez wahania. Nawet by mi rękanie drgnęła. Najbardziejzłościłomnie to, że Cylakmiał rację: wkrótce ruszę w powrotnądrogę do domu i przystąpię do nakręcania odcinka sześć tysięcy trzydziestego piątego,z akcją łatwą do przewidzenia. Tymczasem nie chciało misięruszać. Stałem igapiłem sięnaświat. Po obustronach wzgórza rozciągał siękrajobraz łagodnychwzgórzi dolin pociętych kolorowymi pasami upraw. Najwięcej byłoczerni iżółci. Czerń przeważała tam, gdzie zniwelowano już teren pod budowę przyszłej autostrady. Pracez jakiegoś powodu zostały wstrzymane. Nie było widać żadnychmaszyn, tylko zepsutakoparka, zepchnięta do rowu, obrastała zielskiem. Wszystkotchnęło atmosferą opuszczeniai bankructwa. Od starej szosyodchodziłapodrzędna droga, ciągnęła sięwzdłuż strumieniaaż po horyzont i dopiero tam, na końcu świata sięrozwidlała. Przy jednej z odnóg widoczne było skupiskodrzew i parę dachów z kominami. Z niektórych unosiłsię dym. Pomyślałem, że to jednoz takich miejsc, które dopiero po doprowadzeniu do nich autostrady zasłużą namiano zadupia. Na szosie przez moment widziałem swoje auto. Cylak gnałjak wariat. - A jedź, ty złamasie,popaprańcu, i rozwal się na pierwszymdrzewie! -zawołałemnapożegnanie. 27.Niespodziewanie usłyszałem za sobą głośnyświst. Drgnąłem,przeświadczony, że powinienem stanąć na baczność i wsłuchaćsię wwydany rozkaz. Odwróciłem się gwałtownie, by sprawdzić,kto go wydał, aletobył tylko szpak. Wyraźnie rozbawiło go mojeprzerażenie. Rzuciłemw niego przekleństwem i poprawiłemkamieniem. Przefninąl na inną gałąź, alenie odleciał. Mogłemsię spodziewać dalszych kpin. Spojrzałemw dół na wściekłą wodę i oceniłem, jak dalekojest drugi brzeg. Wydawał sięcałkiembliski. Teczkę z dokumentami wetknąłem zakoszulę. Cofnąłemsię kilkanaście metrów,wziąłem rozbieg izrobiłem to, coCylak przed paroma minutami. Skoczyłem. Bez świadków, bez zastanawiania się poco. Niebyło nikogo, kto by mnie powstrzymał, ani takiego, który by pożałował, gdyby się nie udało. - Łaaaaaaaa! -wrzasnąłem, jak filmowy żołnierz rzucającysię na bagnety wroga. Czułem rezonans pod czaszką. To byłomiłe doznanie. Szpak zerwał się i odfrunąt. 4 (Prawie się udało. Nie całkiem, ale mało brakowało. Cylak miał więcejszczęścia. Ja trafiłem na skruszały beton. Pękł i nim zdołałem złapać równowagę, pojechałemwdół z sypiącymi się kamieniami. W ostatniej chwiliuchwyciłem się zardzewiałego drutuwystającego ze skały. Wygiął się,ale nie pękł. Wystarczył do wyhamowania zjazdu. Zawisłem nadprzepaścią,uczepiony fragmentu zbrojenia sprzed miliona lat. Coś mi mówiło, że z tym skakaniem to był jednak głupi pomysł. Z tyługłowy usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Ojciec zatrzymał się wholu i gwizdnął. Dolną wargę wsunął do ust,doci28snął język do zębówi świsnął przeciągle. Wsłuchał sięw echo,czekając, aż się poruszę. Przycisnąłem głowę do skaty,by znieruchomieć. Pręt zaczął wibrować i w tym momencie ogarnęłamnie idiotyczna euforia, bo trafiło mi się świetne wytłumaczenie nieobecności w domu. - Przykro mi, że niemerdam na przywitanie, ale zdarzyło sięcoś zabawnego. Pewnie nie uwierzysz, ale wiszę nad przepaścią. Chyba nie uda mi się tegoprzeżyć. Chwila wydałami się wyjątkowo pięknai nie miałem najmniejszej ochoty uznać jej zagroźną. Wstrząsany atakamihisterycznego śmiechu,powoli przywykałem dowidoku siebieleżącego kilkanaściemetrów niżej wśród głazów. Jasnoczerwonastrużka krwi wypływała mi z ust imąciła wodę. Wymacałem butami podparcie dla stóp, przywarłem brzuchem do skaty. Prętprzestał wibrować. Ojciec wydąłwargi i zaklął. Chyba nie udałosię poprowadzićnegocjacji tak, jak zaplanował. Nie dostał naczas dokumentów i to wytrąciło go z równowagi. Pomyślałem,że byłoby jednak lepiej, gdybym spadł. Przeniosłem jedną rękę i zacisnąłempalce na wystającymkorzeniu. Podciągnąłem sięocentymetr. Korzeń zaskrzypiał,poleciał spod niego pył,ale wytrzymał. Stary wszedł poschodach i kopnięciem otworzył drzwi do mojego pokoju. Niebyło mnietam. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu bawiłamnie ta sytuacja. Czubkiem głowy wyczułem poskręcaneresztki zbrojeń. Podciągnąłem się jeszcze trochę i wepchnąłem głowę w plątaninę prętów. Zaczepiony uszami, wyciągnąłem lewą rękę i poszukałem na oślepczegoś solidnego douchwycenia. Udało się podciągnąć o kolejnycentymetr. Jeszcze pól metra i mogłem brzuchem ułożyćsię na trawie. Byłem ocalony. Minęływieki. Może stary zdążyłumrzeć? 29.Apotem,gdy wydawałosię,że wystarczy przesunąćsię nakolanachpo trawie i wstać, okazało się, że niemogę wyjąć głowy spomiędzy prętów. Po prostu niemogę. W jedną stronę weszła gładko, w drugą okazała się zawielka. Dużo zawielka. Niemogłem się ruszyć,zaklinowało mnie. Przy gwałtowniejszychszarpnięciach coś ostrego wbijało się w kark. Próba wycofaniasię z pułapki spowodowała, że znowu zacząłem osuwać sięwprzepaść. Kolana na moment straciły oparcie. Utrzymałymnie uszy. Zawisłem pomiędzy niebem aziemią, z dupą wypiętą naświat. Ojciec zamachnąłsię i kopnął zostawionena podłodzekasety. Rozpierzchły się pokątach. Zrzucił z biurkaksiążkii resztę bałaganu. Szukał teczki z dokumentami. Słyszałem przeciągłe dzwonieniew uszach. Jakiś ostry kamień ucisnął krtań, aż z oczu pociekły łzy. Nie mogłem odetchnąć. Niepotrafiłem unieść głowy. I nie było nikogo, ktomógłby mi pomóc^iUdało mi się zaprzećłokciami o ziemię,a czubki butów wbfcwjakąś szczelinęw skale. Ten manewrdałmi szansę przesunięcia głowy o centymetr. Ucisk na krtań zelżał. Wciągnąłem powoli haust powietrza. Słyszałem,jak sapie. - Już nie żyjesz, szczeniaku! Myliłsię. Jeszcze żyłem. Tuż przed moją twarzą zatrzymała sięmysz,zastanowiła nadczymś ważnym i wypuściła bobek spodogona. Zwyczajnie nasrata mikoło nosa. Leżałem z nosem w mysim gównie icieszyło mnie, że mogę oddychać. Wciągnąłem kolejny tyk powietrza. Nie śmierdziało. A gdyby nawet, niemiało to znaczenia. Wciągu paru sekund nauczyłem się nowej życiowejzasady:jak będęleżałbezruchu, damradę złapać haust tlenu; jak się poruszę,grdyka znówzakleszczy się między kawałkami betonu. Innegoruchugłową nie mogłem wykonać. 30Trzasnęły zamykanedrzwi. Podmuch sprawił, że posypały siędrobiny piasku. Mysz przestraszyła się i uciekła. Zszedł na dół. W salonietelewizorbezgłośnie przekazywałwiadomości zjakiegoś świata, o którym nikt nie chciał niczegowiedzieć. Matka spała w fotelu na siedząco. Głowaopadłajej naramię. Podszedł i trącił nogą butelkę stojącą przy fotelu. Położyłdłoń na jej głowie i ponamyśle tylkozmierzwiłjej włosy. Chrapnęła głośniej. Wzruszył ramionami i odszedł. Odetchnęła z ulgą. Odczekała,ażwszedł do swojego pokoju,i sięgnęła ostrożnie pobutelkę. Wciągałempowietrzei trzymałemje w sobie. Krtań bolała od tego cholernegokamienia. Bolało mnie całe ciało. Czułemśladyuderzeń, jakie kiedykolwiek otrzymałem. Urażał dotyk ubrania. Myśli galopowały w poszukiwaniu wyjścia, ale niemogły znaleźć żadnego. Nie było nic, comógłbym jeszczezrobić. W chwastach rosnących między kamieniami gratświerszcz,a sporoniżej i dużo dalejnieprzerwanym ciągiem sunęły samochody. Widziałem je kątem oka. Próbowałem wołać, ale pisku,jaki z siebie wydawałem, nie usłyszałabynawetmrówka. Mogłem tylko czekać nacud. Co jakiś czas podejmowałem próbywydostania głowy poprzezwykręcanie, unoszenie, przesuwanie, wyszarpywanie. Bezskutecznie. Obręcz się zaciskała, a mnie powoli ogarniałozmęczenie. Cały czas czułem na sobie gniewne spojrzenia ojca. - Pożałujesz, gnojku! Już żałowałem. Ledwo złożyłem zeznania wswojej sprawie, a już wiedziałem, że to idiotyzm. Balisię nawetsłuchać tego, co mówiłem. Pytali,a ja powtarzałem to, co wcześniejpowiedziałem. Wychwytywali niuanse, drobne odchylenia od pierwotnej wersjiistawali się nieprzyjemni, bardziej dociekliwi. Stawiali nowe pytania, porównywali odpowiedzi. Nie bylipo mojej stronie, wole31. li, żebym wszystko odwotat. Zewsząd otaczała mnie nieprzekraczalna bariera strachu. Potem przysłali matkę. - Jakmogłeś? -wykrztusiła z trudem, jakby sama myśl, żemogłem, była obrzydliwa. - Nie poprzeszmnie? -spytałem i z satysfakcją dostrzegłemcień wątpliwości w jej oczach, oku,lewym, w samejźrenicy,choć może to tylko mrugnięcie, trzepot rzęs. Wolałem myśleć,że to jednak poczucie winy. Późniejzabrakło mi determinacji i bydać sobie spokój,skorzystałem zsugestii przesłuchującego mnie policjantai naprowadzałem nawłaściwetory własne odpowiedzi. Ostatecznie wszyscyodetchnęli zulgą, żajfest tak, jakpowinno być. Konsekwencje tego, co powiedziałem na początku, byłyby zbyt kłopotliwe dla wielu osób. Nikt nie chciał kłopotów. Ucieszyli się, gdy odpuściłem. Ojciec poklepałmniepo karku i powiedział:- Dobry chłopak. Zabrzmiało to jak: "Dobry piesek". Ci, którzymnie przesłuchiwali, kłaniali się nisko, gdy wychodziliśmy. Niemieli ochoty zawracać sobiegłowy fanaberiamignoja. Zwyczajnie narobili w portki. Poruszyłemsię i poczułem, jak teczka z dokumentami wysuwa mi się spod koszuli i leci w dół. Nic nie mogłem na to poradzić. Teraz już naprawdę było po mnie. Do rzeki poleciałysprawozdania, opinie, oceny, atesty, pozwolenia, licencje, planydalszego przebiegu autostrady. Namomentzrobiło mi się żal durnia, który mi todał. Sekundę późniejuświadomiłem sobie,że on tylko straci robotę, a japewnie życie. W sumiebył w lepszej sytuacji niż ja. Zmarzłem izdrętwiałem. Leżałemnieruchomo, czując, jakchłód skały przenika moje ciało. W oddali dźwięczalsygnał ka32retki albo radiowozu. Przez chwilę łudziłem się nadzieją,że mójanioł stróż dał znać komu trzeba i jadą po mnie. Ale to tylkoszumiało mi wuszach. Powolitraciłem przekonanie o tym, żejestem niezniszczalny, ale jednocześnienie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz czułem się tak wolny odwszelkiegogówna. Niczego nie było mi żal. Obym tylko nie nadział sięnaruszt, jak tamten chłopak,o którymsłyszałem. A jeśli już, to żeby nie bolało. Kiedy spojrzałemponownie,słońce świeciło z innej strony. Jakimś cudem minęło kilka godzin. Nie miałem pojęcia,ile. Całe wiekii tysiąclecia wciśnięte w paręoddechów. Wątpię, bymspał. To nie fair, buntowałemsię, to nie mnie powinno się przytrafić, to nie moje przeznaczenie. Wokół panowała cisza. Takisam bezgłos miałem w sobie, taką czarną dziurę,gdy umysł zaakceptował to, co się już stało, i natym poprzestał, zakończył swoją działalność. Finito. To by byłona tyle. Mógłbym właściwie usnąć,ale jeszcze czekałem. Niewiadomo na co. Ale przecież powinno być jeszcze jakieś coś. Głupio tak zadusić się wkrzakachz nosemw mysim gównie. Stoncepowoli zachodziło. Patrzyłem namigotliwe błyski prześwitujące między drzewami. Daleko nahoryzonciepojawiło się cienkie pasmo pomarańczowychświateł miasta,a szosazmieniła się w potok białychi czerwonych smug. Wydawało mi się, że słyszę pokrzykiwania,szczekanie psów. Coś tam siędziało. Głosy zbliżały się i oddalały. Obserwowałem wszystko z góry, jakbym już był swoją duszą. Zamknąłem oczy, a gdyjeotworzyłem, nad rzekąnie było niko33. go. Wpatrywałem sięz wysiłkiem w opustoszałe miejsca iporuszyłem głową,żeby zobaczyć, w którą stronęodeszli. Głowa była zkamienia i ważyłatonę. Cały skamieniałem. Nawet nie poczułem, jakciało przewraca sięna bok. Nic nie mogłem na toporadzić. Poczułemból. Trzask pękającegona pół świata przedziurawiłmi skronie. Coś pękło - albo czaszka, alboblacha wbijającasię w potylicę. Minęły wieki, nim zorientowałem się,że jestem wolny. Pękła obroża,łZgrabiałymi palcami dotknąłem głowy. Była cała,tylko z naderwanych uszu ciekła krew. Żelastwo okazało się słabsze niżmoja czaszka. Nie potrafiłem inaczej tego wytłumaczyć, jak tylko ingerencją anioła stróża. Musiał wziąć mnie na hol i wyciągnąć. Tylko dlaczego, do diabła,tak długo to trwało? Pewniesam nie mógł dać rady i poleciał po kolegów. Właściwiemuwspółczułem. Musiał się biedak zdrowo naszarpać. - Dzięki -wycharczałem. Kątem okaniemal widziałem swego opiekunaw poszarpanej białej sukience, dyszącego ciężkoobok. Skinął głową, poprawił aureolkęi odleciał. Podciągnąłem nogi i przesunąłem się trochę dalej. Niewieledalej, bonadal byłem z czegoś sztywnego i mało elastycznego. Doczołgałem siędo krzaków pod skałą. Przywarłemplecamipłasko do ziemi i rozpostarłemszerokoramiona, dając ulgęzmaltretowanemu kręgosłupowi. Brzozy nade mną tworzyłybaldachim. Czułemsię jak wgotyckiej katedrze, z rozświetlonymi zachodzącymsłońcem witrażami. Leżałem na trawie, dziwiąc się jejmiękkości. Czułem sięjakoś podwójnie,ale prawienormalnie, możetylko z lekka zamroczony, jakbym wracał dozdrowia po ciężkiej chorobie. Nadal byłem przerażony tym, coprzeżyłem. Jeszcze było za wcześnie, bym mógł cieszyć sięz ocalenia. I na razie nie miałem ochoty o tymmyśleć. Nim za34snąłem, uświadomiłemsobie, że jednak obejrzę dalszy ciągfilmu osobie. Obudziłem się zwinięty w kłębek, zmarznięty. Wszystkodookoła wydawałosię niesamowicie jaskrawe i dziwne. Świtało. Podpetzłem do skraju urwiska i zerknąłemwdół. Odległośćdo dna, zwielokrotniona przeżytym strachem,wydała sięporażająca. - Mało brakło - powiedziałem głośno. Drżałem z zimna- i było to niezwykle miłe doznanie. Usiadłemizagapiłemnasiebiez oddalenia. Widziałemzmaltretowaną łajzęw zaszczanychportkach. Byłem obcy i patrzyłemnaobcego. Nie poznałemswoich butów. Były brudne, rozwalonena czubkach. Brązowy zamsz przy górnych dziurkach wystrzępiłsię. Nie zauważyłem dotąd cięcia na piętach. Nigdy nie przyglądałem się im tak dokładnie. Zakłopotane moim zainteresowaniem, wcisnęły się głębiej w krzaki. By dać im spokój, skierowałem myśli na coś innego. Pamiętałem zapachściółki i mysibobek. Zwisałem parę godzin nadprzepaścią z głowąuwięzionąmiędzyzardzewiałymi prętami, a tym, co najbardziej utkwiło miw pamięci, okazała się mysia sraczka. Wstałem ina sztywnychnogach ruszyłemścieżką w dół. Ziemia byłatwarda, nie sprężynowała. Każdestąpnięcie odbijało się echem w mózgu. Kilka razy musiałem się zatrzymać,bypowstrzymać wewnętrzne rozwibrowanie. Gdy wreszciezlazłemze stoku i stanąłem nad brzegiem strumienia, nie mogłem się nadziwić, jaki jest wąski. Wystarczyło przejść potrzech wystających kamieniach, by znaleźćsię na drugimbrzegu. Zrobiłem toi wróciłem do miejsca startu,tam, gdzie wiekitemu rozstałem się z Cylakiem i samochodem. Liczyłem, żewy35. rzucił moje rzeczy,zanim odjechał. Niestety, niczego dupek niezostawił. Zabrał wszystko. - A umawialiśmy się tylko na samochód, nic ponadto, ty padalcu! -krzyknąłem wstronę, w którąudał się dawnotemu. Było mi zimno. Przeszukałem kieszenie. Poza kartą kredytową znalazłem trzy fajki w zmaltretowanej pacape, gumę dożucia, garść drobniaków, ogryzek ołówkai kawdek sznurka. Zakrótki, żeby się na nim powiesić. Zacząłem wrzeszczeć ze złości,z bezsilnościi upokorzenia. Nawet zapałek nie miałem. Przeklinałem,złorzeczyłem, rzucałem klątwy na matkę tego śmierdziela i cale pokolenia,które miał dopiero spłodzić. Darłem sięz całych sil, póki nie zabrakło mi tchu, a w gardle nie utkwił kamień. Musiałem się schylić, zgiąć wpół, żeby się nim niezadławić. Kaszlałem i plułem, póki z oczu ibebechów nie wyciekłyresztkipłynu. Po prostusię porzygałem. Potem przypomniałem sobie obluzie z kapturem,którą Cylak rzucił na trawę, nim skoczył. Mogłem się po nią wdrapaćalbo marznąć. Polazłem nagórę. W bluzieCylaka, zkapturemnaciągniętym na oczy stanąłemnaskraju szosy i patrzyłem na przejeżdżające samochody. Zupełnie tak jakon wczoraj. Zamieniliśmysię rolami. O niczym nie myślałem, niczego nie planowałem. Czekałemcierpliwie naswój los. Nie miałem pojęcia, co innego mógłbymrobić. Skuliłem się, wetknąłem dłonie pod pachy i przestępującz nogi na nogę,wypatrywałem ojca. Wierzyłem, żema jakiś aparat namierzający,który mu wskaże miejsce mojego pobytu. Spodziewałem się, że przyjedzie i zwyczajnie zabierze mnie stąd, a jazgodzę się nawszystko, bo o niczym bardziej niemarzę, niż żebyzamknąć się w swoim pokoju, okryć kołdrą izapomnieć o klęsce. Przyjmę, co nieuniknione, wyliżę rany i jakoś to będzie. 36- No już,dalej, przyjeżdżaj i miejmy to za sobą! Przez moment naprawdę tego chciałem,alenieprzyjechał. Byłemzmarznięty i głodny. Powinienem cośpostanowić,wybrać jakiś kierunek, gdzieś iść, ale miałem pustkę wgłowie. Stałem jakta dupa i nie potrafiłem zrobić kroku- nie było rozkazu. Ale kto miałmi gotuwydać? Bałem się wracać. Potrzebowałem trochę czasu, by nabrać sit,nim będę gotów stanąć przed ojcem. Na razie byłem za słaby. Przypomniałem sobie o teczce. Popatrzyłem wgórę, oceniłem,gdzie mogła spaść, izacząłemprzeszukiwać krzaki. Bezspecjalnejnadziei, bo byłem pewien, że popłynęła do morza. Zdziwiłem się, gdy jąznalazłem. Leżała spokojnie między kamieniami. Rogi jej się trochę wygięły, ale bardziejnie ucierpiała. Wetknąłem jąza koszulę, napiłem się wody ze strumieniai ruszyłem wzdłuż szosy. Wystawiałem rękę za każdym razem,gdy przejeżdżał samochód. Wsiadłbym, gdybysięktóry zatrzymał, ale żaden nawet nie zwolnił. Taki tapserdak jak ja niewzbudzał ani litości, ani zaufania. Lazłem poboczemo wystrzępionych brzegach. Cała szosapołatana była prostokątami ciemniejszegoasfaltu. Łatynachodziły jedna nadrugą, a w miejscach zetknięcia tworzyły się nowedziury. Od czasu do czasu mijałem betonowy słupek ozdobionyodblaskowym szkiełkiem. Zajmowałem umysł liczeniem ich. Dotarłem doskrzyżowania i tuż za nim zobaczyłem rzędytraktorówi samochodów. Część znich stała na poboczu,dalejwidać było stojące w poprzekszosy przyczepy. Blokada. Wokółkręciło się wielu facetów w gumiakach. Z ponurymi minami kierowali nadjeżdżających wlewo alboprawo. Ocoś im chodziło. Przystanąłem, by się dowiedzieć, jakie problemy mają inni ludzie. Niestety, niczego nikomu nie tłumaczyli. Widocznieuznali, że dośćjuż gadania. Popchnięty przezjednego, skręciłemw podrzędną drogęzubitej na gładko szlaki. Nie zaprotestowa37. tem. Przeciwnie, z ulgą przyjąłem fakt,że znalazłsię ktoś, ktopodjął za mnie decyzję i nadał kierunekmojemu bezwolnemuciału. Poznałem tędrogę. Ta sama,którą widziałem kątemokaprzezcały czas swojejniewoli. Była mi w jakiś sposób bliska. Comiszkodziło sprawdzić, dokąd prowadzi. I tak nie miałem jeszczeochotywracać. Przedemnąszli jacyś ludzie. Mimo znacznego oddalenia słyszałem ich nawoływania. Ruszyłem za nimi w nadziei,^ znajątę okolicę i kierująsię do jakiegoścywilizowanego miejsca,gdziemożnakupićcoś do jedzenia. Byłem głodny, przedewszystkim jednakpotrzebowałem towarzystwa kogoś, komumógłbym opowiedzieć o swoim ocaleniu. Przyspieszyłem i znalazłem się na tyle blisko, bysłyszeć przyciszonerozmowy i płaczdziecka. Nad wszystkim dominował uspokajający głos kobiety,pewniematki. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ja też mammatkę. Podobno każdy jakąś ma. Postanowiłem,że gdyich dogonię,spytam o to. Wiedziałem, że tego nie zrobię, ale miło było myśleć, że mam o co spytać. Kobieta, którąuważałem zaswoją matkę, powiedziała, żebymdarował sobie wygłupyi odszczekał zeznania obciążające siebie i ojca, bo i ona będzie miała kłopoty przez to, że urodziła mu takiego idiotę. Uświadomiła mi prostą prawdę: "Porywasz się z motyką na słońce! ".Miała rację. Niktmi nie pomógł, a najmniejona, bo przeszłajuż procesprania mózgu, przystosowała się i nie miałaochotyniczego zmieniać. Gdy gramoliłem sięspod stołu w kuchni, popatrzyła na mnie i powiedziała, że do wszystkiego można sięprzyzwyczaić. Szedłem w cieniu rzucanym przezpotężnebuki. Droga biegła wzdłuż torówkolejowych, wpobliżu rzeki. Czućbyło chłód wodyi zapach mułu. Obrazy przepływały obok, po38;' zostawiając wpamięci zarysymijanej szopyz zapadniętymdachem, kapliczki przymocowanej do drzewa drutem,pomalowanego na białoodległego silosu, krowy stojącej w falującym mo, rzutrawy,starego dziada przywołującego kogoś machaniemręki, unoszonej przez wiatr gazety, turkoczącej jak latawiec. Pola wokół zalane były bladym światłemi wszystko wydawałosię lekkoprzejrzyste. Nawet ludzie idący przede mnąbyliprzejrzyści. Niesiona wiatrem gazeta frunęła prosto na nichi przez nich, nie zatrzymując się na nikim. Ten szczegół wstrzą' snął mną. Pomyślałem, że to z głodu. Chwila mojego zawahania spowodowała, że tamci oddalili się i wkrótce zniknęli. Jużichnie goniłem. Minąłem niewidoczny tartak; powietrzewciąganedo płucmiało tam ostry zapach świeżych trocin. Chwilępotem usłyszałem gwizd zbliżającego się pociągu. Wydawało misię, że nadjeżdżaz tyłu, ale wagony przeleciały z łoskotem zaledwie kilkametrów ode mnie. Zobaczyłem zerwanymost i zorientowałemsię, że zatoczyłem wielkie koło. Wróciłem tu, gdzie jużbyłem. A niech to cholera. :at:6Kręciłomi się w głowie ze zmęczenia. Musiałemodpocząć. Zatrzymałem się i rozejrzałem za czymś, naczym mógłbymprzysiąść,a gdy wypatrzyłem kamień ijuż,już sadowiłem nanim tyłek, zaskoczyły mnie jękliwe głosy dobiegającezza krzaków. Może powinienemsłyszeć je wcześniej, aleszumiało miw uszach. Odwróciłem się i najpierwspostrzegłem kapliczkę,a dopiero potem klęczące przed nią starekobiety. Wyglądałyjak kupki siana albo coś takiego. Pewnie obserwowałymnie jużod dłuższego czasu, bo wpatrywały sięwzrokiem pełnymsku39. pienia. Kiwnąłem głową i przesunąłemwzrok dalej, dając imczas na zaspokojenie ciekawości. Po chwilizerknąłem ponownie. Nadal się gapiły. Nie wiedziałem, oco im chodzi, i dlategozaczęłaogarniać mnie irytacja,ale już po sekundzie ustąpiłamiejsca rozbawieniu. Znikąd przyplątała sięmyśl, żewiedzą, cołmi się przytrafiło,i chcą dowiedziećsięz pewnego źródła, jak to jest, gdy się wisii umiera. Słowamodlitwyodmawiały głośnoi wyraźnie, bymnieprzekonać,że szczerze żałują swoich grzechów. Nie bardzo im wierzyłem,ale zaimponowałomi to zaufanie. Wyprostowałemplecy i uniosłem rękę, obiecując,że zrobię, cobędę mógł, gdy przyjdzie na to czas. Zareagowały głośniejszym zaśpiewem. - Pochwalony - usłyszałem za sobą i przestraszyłem się, bosłowozabrzmiałojak groźba, coś jak: ręce dogóry! Odważyłem się zerknąć za siebie. Na skraju pola stał traktor, a przynim chłop w zbyt obszernymubraniu i rozdeptanychbutach. Trzymał wręku śrubokręt i majstrowałprzy rozruszniku. Ze wzrokiem utkwionym we mnie przekręciłkluczyk, pojazgotał, w końcurzuci} mocnym słowem, machnął ręką na uparty mechanizm i ruszy}zdecydowanym krokiem w moją stronę. Może to byłajego trawai nie życzył sobie,żebym ją deptał? Idąc, cały czas trzymałrękęlekko uniesioną i przez momentmiałem obawę, że chce miprzywalić, ale tylko poprawił spodniew kroku. Zatrzymał się metr przede mną. - Bóg zapłać - odpowiedziałem pospiesznie. Nie wiem, czydobrze, ale tylko tak umiałem. Pokiwał głową, że może być. Przeszukał wzrokiem drogę - najpierw z lewej, potem z prawej - i uspokojony skinął głową, żewolno siadać. Usiadłem,aon jeszcze raz zerknął nadmoją głową, by upewnićsię,czyz rowów niewyłonią sięjacyś inninieznajomi. Czul się niepewnie, jakbymmu zagrażał. Obecnośćmodlących się nieopodalkobiet wyraźnie dodawała mu otuchy. Z jego zachowaniawywnioskowałem, że inni faceci zostawili go tu na warcie. Gdy stwierdził, że wszystko gra,klapnął obok. Pogrzebałem w kieszeniach iznalazłem pogniecionąpaczkę z trzemaostatnimi papierosami. To wszystko,zczym zostałem. Dałem chłopu jednego, a on znieruchomiał w oczekiwaniunaogień i pytanie,za odpowiedź na którez góryzapłaciłem sfatygowaną fają. Nie miałem ani ognia,ani pytania. Wyjął swoje zapałki. Głowęmiał chyba na jakiejś sprężynie, bociągle mu się bujała. Paliliśmy, czując w powietrzu owoniezadane pytanie. - Dokąd to? -spytałw końcu nieufnie. Zajeżdżało od niego ostrym zapachem czosnku. Zaciągnąłem się papierochem w nadziei, że nikotyna zagłuszy na chwilę głód. - Przed siebie. -Aaa, jak tak, to tutaj będzie w sam raz. Jak ja ruszamprzedsiebie, to docieram do wierzby przy rowie. A wdrugą stronę jakidę, ląduję w chałupie - wyznał, trzęsąc głową. -A po cokawaleridzie? Kobiety zrobiły sobie przerwę między pacierzami na przysłuchiwanie się jego pytaniomi moimodpowiedziom. Z jakiegośpowodu chciały wiedzieć omnie więcej. Ione, i on w cierpliwymmilczeniu czekali na wyjaśnienia. - Szedłem zatamtymi. -Wskazałemdrogę. Uznałem, żeszczegóły mego życiorysu na tym etapie znajomości nie są niezbędne. - Myślałem, że dojdędo jakiegoś sklepu, ale oni zrobili kołoi wrócili w to samo miejsce. Daleko więcniezaszedłem. W tym momencie baby zaczęły płaczliwie zawodzić. Rozkładały ramiona,potem jeskładałyku piersiom, a ichłokcieprzez41. sekundę trzepotały z boku jak skrzydła. Wydawały się owładnięte pragnieniem, by wzbić sięku niebu, w ślad za stawali, któretam stały. Recytowały ciągle tę samą modlitwę. Sam mimowolnie zacząłem powtarzać jąw myślach. Chłop popatrzyłna nie zzadumą, odczekał trochę, odchrząknąłidodałtonem wyjaśnienia:- Tamci - kiwnął głową w stronędrogi -to niejako miejscowi. Rzadkochodzą, alejakjuż idą, to dzieją się nieszczęścia. A to dzieciakutopi się wrzece, ato pociąg utnie komu kulasa,a to drogępoprowadzą wprost przez pola,a to samochód rozjedzie kogoś naprostej drodze. Różnie. A te tutaj myślą, że zaradzą nieszczęściuzdrowaśkami. Głupie baby! Przez długą chwilękiwał głową. Czułsię chyba w obowiązkupoinformować mnie o tych wszystkich ważnych dla nich sprawach. W zamian opowiedziałem mu w myślach, jak przegrałemsamochód i jak Cylakowi udało się przeskoczyć przezprzełęcz,otym, jak mnie skok się nieudał, jak wisiałem ipatrzyłem naświat z wysoka, beznadziei. Iże nie wiem, w którą stronę zrobićnastępny krok. Wbiłwe mnie wzrok, sprawdzając, jak przyjąłem jego rewelacje. Ponieważ nie wykazałem nadmiernegozainteresowania,pokiwał głową, że to szczera prawda. Potem zawahał się, a poparu sekundach przełamał jakieś wewnętrzne opory i przeżegnał się szybko,wstydliwie. Gdy nasze milczącepalenie dobiegło końca, zwierzył się:- Podoba mi się tubyć. Całe życieoporządzam ten kawałek,co ojciec od komuny dostał. Piasek, kurzy się, oset się trzyma,byle jakieżytko imarne kartoflesię urodzą. Ale jaksię rodzi,jak kiełkuje, to człowiek ma przeczucie,jak z grubszawyglądaraj. Znóww skupieniu czekał na mojąreakcję. Kiwnąłem głową,że przyjąłem do wiadomości. Tu Wista, tu Wista, odbiór! 42M;'AGuzik mnieto obchodzi, dziadu -pomyślałem i kiwnąłemgłową, żewystarczy tej spowiedzi,nie musi mi opowiadać resztyswojego życia. Byłemgłodny,a papierosspowodował, że poczułem siępusty i lekki, bez oparcia dla nóg. To, na czym stały moje buty, osuwałosię, jakby wcale nieistniało. Musiałem rozłożyćramiona,by nie dać się wessać. Zdziwiony wzrok starego utrzymał mnienapowierzchni, ale utknąłem poszyję wpiaskowej koleinie. - Ale tejwioskiniedługonie będzie. Przyjdzie się na starośćwynosić - skończył zaczętą myśl. -Dlaczego? - spytałem bez zainteresowania. Ssało mniew żołądku, a jego odpowiedź wydała mi się głupia i bezznaczenia, zanim jeszcze ją usłyszałem. - Takaprzepowiednia. -No tak. Sranie po gaciach. Dopalał faję do samegoustnika, odwlekając moment powrotu do roboty. Ja zgasiłemswoją i spytałem o drogę do sklepu. Musiałem coś zjeść. Wstałem. - Wczoraj młodego Wasiaka zabiło - wyjawił pospiesznie, bymnie jeszcze zatrzymać. Sądził może, że ta informacja doczegoś mi się przyda,ale niemiałem pojęcia, jak mógłbymją wykorzystać. Uznałem, że przynajmniej przezchwilę wypadaudawać, żemnie to interesuje, żemu współczuję. W myślach wyjaśniłem,żemam w głębokim poważaniu, co się komuinnemu przytrafiło. Wystarczająco dużo zmartwieńmam z własnymi kłopotami. - Modlą się czy niemodlą, jemu toi tak niepomoże - podsumował chłopswoje przemyślenia i zgasił peta na podeszwiezdezelowanego buta. Uznałemto za koniec znajomości. 43.Pomilczeliśmy jeszcze chwilę,a potem wskazał midrogę. - Tędy najbliżej-mruknął. Wąska i niewygodnadróżka prowadziłamiedząmiędzydwoma kartofliskami. Zatrzymałem się i obejrzałem, chcąc sięupewnić,że właśnie tędy mam iść, ale on wsiadłjuż na swójtraktor i rozpoczął monotonnąwalkę z niesprawnym rozrusznikiem. Już go nie interesowałem. Uznał,że udzielając mi informacji oswoim świecie,zrobił dla mnie wystarczającodużo. Jedna z kobiet, widzącmoje niezdecydowanie, skinęła głową, że tak, ta dróżka zaprowadzi mnie akurat tam, gdzie trzeba. Spytałem spojrzeniem, czy jest tego pewna. Otrzymałem potwierdzająceskinienie. Zgrzyt niesprawnego rozrusznika towarzyszyłmi jeszczeprzezdobry kwadrans. Szedłem, mając przed oczami obraz starego człowieka przystarym traktorze. Wkrótceścieżkaskręciła i zrobiło się cicho. Na skraju drogiznalazłemkij. Pomyślałem, że może się przydaćdoodpędzania psów. I przyjemniej iść, wymachując kijem. Zawsze to jakaś broń. Na polachwidać było przygarbione sylwetki ludzi. Robilicoś, czego nie potrafiłem nazwać. I niewieleo to dbałem. Zaniezbyt odległymi krzakami stała dziewczyna. Pozwoliła, bywiatr uniósł jej spódnicę. Nie wykonała najmniejszego gestu, byją poprawić. Widziała mnie, czułem jej wzrok na sobie. Ja zresztą teżgapiłemsię na nią, póki się dało. Powietrze było chłodne ipachniało świeżością. Wciągałemje dopłuc wraz z zapachem ziemi. W tym momenciepoczułemsięszczęśliwy - z tego tylko powodu, że tak sobie idęiwiem coś,44o czymwcześniej nie wiedziałem; choćby to, żesą jeszcze ludzie, którzy wierząw przepowiednie. Ale nie trwałoto długo:wiatr przywiałturkot traktora i przypomniałem sobie, żelezęgdzieśbez większego sensu. Niemogłem jednakprzestać myśleć o dziewczynie i majtkach, których zjakiegośpowodu niewłożyła. Droga znowuzakręciła i podmuch wiatru przyniósłwońsmażeniny. Aż się zachłysnąłem. Teraz była to jedyna rzecz, jakiej pragnąłem. Nagleusłyszałem świst, coś przemknęło tuż przed moją twarzą i wylądowało kilka metrów dalej w trawie. Pomyślałem, żejakiś zwariowany ptak. W tej chwili drugi wbił się w ziemięumoich stóp. Ziemniak. Kątem oka dostrzegłem trzeci,lecącywprost na mnie. Odruchowozamachnąłem się kijem, odbiłemi posłałem w stronę drzew. Kartofel rozleciał się wpowietrzu nakilka części. Zza rowudobiegły brawa. Podszedłem bliżej i zobaczyłem idiotę. Siedział przy rowie, z nosa muciekło, włosymiał zmierzwione, gdzieniegdzie wystrzyżone do gołej skóry. Uwalana błotemkoszulawyłaziła przez niedopięty rozporek. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, ale miał twarz dziecka. - Masz cukierka? -spytał. Podobno dawniej na rogatkachmiastsiedziałystare baby i zapozwolenie przejścia kazały całować sięw dupę. Ta wiocha wyglądała na tak pradawną, że mógł tuzachować się tamten obyczaj. Miałem nadzieję, żetemu durniowi wystarczy za okup gumado żucia. Niczego więcej nie miałem. - Mam tylko to. Zniepokojemobserwowałem jego ruchy, czy niezacznieściągaćswoich brudnych gaci. Na szczęście nie. Wyciągnął tylkorękę, ostrożnie ująłmojądłoń, zdjął z niej gumę i przyjrzał sięczemuśniewidzialnemu. Może upewniał się, czy należę do tegosamego światacoon. W końcu się uśmiechnął, odsłaniając dłu45. gie krzywe zęby. Toz jego światem było coś nie tak. Czułemkwaśną wońjego ciała. Skrzywił sięgłupkowato i zajął rozwijaniem opakowania. Miał serdelkowate paluchy, manipulował nimi jak patykami,ale bardzo się starał. Zależało mu na kolorowym papierku. Poklepałem go po kolaniei poszedłem dalej. Nie mam nicprzeciwko idiotom. Nieżyczę źle pomyleńcom i wszelkim świrom. Naprawdęnie życzę im źle,ale widokkogoś takiegoi świadomość,że majągorzej ode mnie, podnosi mnie jednak na duchu. Poczułemsięodrobinę lepiej. Wkrótce pojawiła siępierwszachałupa. Wydeptana wzdłużpłotu ścieżka wyprowadziła mnie na utwardzoną drogę. Wiochabyła dokładnie taka, jak ją sobie wyobraziłem. Drewniane chałupy z pozapadanymi dachami, stodoły kryte strzechami, zaledwieparę murowanychdomów. Drzewa wyciągały konary nad płotami ze sztachet. Spokojnie i cicho. Wiedziałem,że tak będzie. Zawahałem się,w którą stronęskręcić. Wybrałem w lewo. Przez otwarte okna dobiegało pobrzękiwanie garnków, postukiwanie sztućców o talerze. Ludzie szykowali sobie śniadania. Zapachy spowodowały, że żołądek zassał misię i przykleildo kręgosłupa. Poczułem tępy ból. Od wczorajszego rananiemiałem nic w ustach. Głód przywiódł wspomnienie smaku pizzyz pieczarkami. Ustawypełniła mi ślina o smaku cebulki. Przełknąłem ztrudem. Co ja tu robię? Powinienem siedzieć w pizzeriiprzy rynkui za pieniądze ojca napychać sięgorącym ciastem. Albo w którymś z zajazdów zażyczyćsobie coś ekstra. Zawszesię staralimnie zadowolić, bo jakiekolwiek zażalenie mogło kosztować ichutratę pracy. Taki ze mnie był ważny gość. Synuś tatusia, jakmówili za moimi plecami. Nieświadomie przeszukiwałempa46Sinieć i sporządzałem listęmożliwych usprawiedliwień mojejucieczki. Właściwie nie ucieczki, a zaledwie oddalenia. Postanowiłem,że zjem coś i wracam do domu. Na pewno jeżdżątujakieś autobusy,może nawet są telefony. Zadzwonię, żeby ktośpo mnie przyjechał. ; Trudno. Spróbowałem wolności, ale się nie udało. Skinąłem głową przyglądającejmi się kobiecie. Nie zdawatem sobie nawet sprawy, żestoję i wlepiam w nią gały. Nieodpowiedziała. Odwróciła się i zajęła kurami. Poczułem się rozżalonyjak małe dziecko, któremu nie powiodło się to, co sobiezaplanowało, i na tę kobietę zrzuciłem winę za to, że jestem słaby. Kopnąłemgrudkę zaschniętego błota. Poleciała na skosi odbita się od płotu. Ogłuszył mnie jazgot psa stróża. Jego furiabyła zdecydowanie gorsza od mojej. Cofnąłem się, choć niemógł mi nic zrobić, bo szalałza ogrodzeniem. Wiedziałem jednak z doświadczenia, że na niektóre rodzaje wściekłości nie pomagają żadne ogrodzenia. Facet z sekatorem,oparty o sąsiednipłot,patrzył na mnieprzez chwilę, a gdy go minąłem, krzyknął na kogoś w głębi podwórza. Byłowtym krzyku jakieśponaglenie, nieomal histeria. Nie czekałem nadalszy ciąg. Po kilkudziesięciu metrach trafiłemna sklepze stosami kolorowych kontenerków po winie ustawionych przy bocznej ścianie. Zdrapany, zamalowany i nanowo oblazlyz farby napis nadwejściemmówił, że toSamopomocChłopska. Kilku facetówsiedziałoprzy stole ze zbitych desek,na stołkach z wbitychw ziemię pniaków. Popijali piwo. - Dzień dobry - powiedziałem. Starałem się być miły na wypadek,gdyby od mojej układności zależało, czydostanęchleb i kiełbasę. Nikt nieodpowiedział. Chybamnietu nie lubili. Trudno, niezależało minaniczyjejsympatii. Mogą mnie pocałować. Zjemi wymykam. To miejsce47. i ci ludzie zdecydowanie mi nie pasowali. Mieli do mniejakieśpretensje. Może w tym ich skansenie powinienem był założyćkapcie niezbędne do zwiedzania zabytków? Wszedłem dosklepu. Odprowadzili mnie niechętnymi spojrzeniami. Miałem nadzieję, że będzie śmierdziało myszami. Wykładzina przy drzwiach posklejana była taśmą izolacyjną. Potknąłem się ozadarty róg i omal nie wylądowałem w sterciecynowychwiader. Zabrzęczały ito ściągnęło sklepową z zaplecza. Wyszła i patrzyła, jak manewruję, bybezpieczniedojść dolady. Musiałemobejść wiadra i plastikowe miski, przesunąć siębokiem przy półce zastawionej zimowymi butami, gumowcami,letnimi sandałami,trampkami, pościelą,kocami,pudlami pełnymi nici, gwoździ, szkolnych zeszytów. Pełen wybór, jak w hipermarkecie ojca. - Chleb i mleko! -zażądałem obrzydliwie władczymtonem,bezcienia niepokoju, niepewności czy zakłopotania, podczasgdy niepokój, niepewnośći zakłopotanie blokowały mi oddech. Nie miałempieniędzy i to mnie trochę krępowało. W tylnej kieszeni zostało kilka marnych monet. Miałem jeszcze kartę kredytową,ale tutaj chyba nie było poco jej wyjmować. Pewnienawetby nie wiedzieli, co tojest. Kobieta wydawała się stara iprzygnębiona. Miała zaczerwienioneoczy, jak od tłumionego płaczu. Przypomniałem sobie,żekogoś wczoraj tu zabito. Pewnie ten ktoś był dla niej ważny. Zdziwiłem się, jak wielujestludzi, którzy dla mnie nie mają najmniejszego znaczenia. Ucieszyłem się, żenie muszę przejmować się jego śmiercią. Podała mi chleb, aprzykartonie mlekazawahała się. - Chudeczytłuste? -Tłuste - zdecydowałem. Zdziwiłemsię, że potrafię jednaksamodzielniepodejmować decyzje. Brawo. Miałem ochotęna kiełbasę,ale nie wiedziałem,czy starczymi forsy. Podałem garść drobnych, aonawybita na kasie cotrzeba i wydała resztę. Zorientowałemsię, że starczyłoby nakawałek kiełbasy,ale nie wiedziałem najak duży, a kobieta niewyglądała nakogoś, komuchciałoby sięodmierzać zwyczajnejza dwa dwadzieścia. Ton, jakiego użyłem na początku naszejznajomości, wykluczałżartobliwe negocjacje natemat pamdeko padliny. Sam sobie byłem winien. Sklepowa wyraźnie powstrzymywała się od płaczu i czekała, aż sobie pójdę. Gdybympoprosił o coś jeszcze, mogłaby się rozpłakać, a tamcispod sklepu pomyśleliby, że ja jestem winien jej nieszczęścia. Chcielibywiedzieć, czym ją uraziłem, i przez to czułbym się jeszcze bardziej skrępowany. -1 piwo! -podjąłem jeszcze jednądecyzję. Miałem nadzieję,że tyk alkoholu pozwoli mi wyzbyć się wstydu, poczuję się pewniej i taki wyluzowany znajdę uznanie w oczach ludzi na zewnątrz. Gdy odwróciła się po puszkę, zwinąłem zlady dwa batony. Jednym wyćwiczonym ruchem wsunąłem jedokieszeni. Nawetnie zaszeleściły. Sklepowabyła w marnej formie i gdybymchciał, miałbym jeszcze czas na dodatkową akcję, ale odpuściłem. Poczekałem, ażpoda piwo i odliczy drobne. Zrobiła to bezzwracanianamnie uwagi. Wrzuciła pieniądze do szufladki. Razem wsłuchaliśmysięw pikanie kasy. A potem już tylko czekała, aż opuszczę jej teren. Wyniosłem się czymprędzej. Z kartonem mleka, puszką piwai połówkąchleba skryłemsię w cieniu wielkiej akacji. Faceci niezamierzali sięposunąć,by zrobić mimiejsce przy stole. Bez łaski. Usiadłem naławce poddrzewem. Oderwałem zębamikawałchleba. Jedząc, obserwowałem przechodzącą babinę. Miała na49. nogach wełniane skarpety i męskie półbuty. Pędziła przed sobąbrudną świnię. Pies bezłapy chłeptał wodę z rowu. Otworzyłem mleko, a on usłyszał szelest, popatrzył na mniei odszedł. Świnia zboczyła zdrogi, ale kulawy pies szczeknąłostrzegawczo i babka uderzeniami patyka naprowadziła wieprzka na właściwy kurs. Z oddali dobiegały przytłumione dźwiękikościelnego zegara. Usiłowałem liczyć uderzenia, eliminującpogłosy echa. Sześć? Może siedem. Kołosklepu kręciło się sporoludzi. Kobiety przychodziły poto, czego potrzebowały,mężczyźni po papierosy ipiwo. Chłopcypo nic. Ci, którzy przychodzili, kupowali albo nie, ale nie odchodzili. Stali grupkami pod sklepem i rozprawiali o swoichsprawach. Jadłem i przysłuchiwałem sięrozmowom kobiet,buńczucznym pokrzykiwaniom chłopaków,nawoływaniom matek iodpowiedziomdzieci. W zachowaniu tych ludzi tkwił jakiśrytm. Nawet maluchy wiedziały, kiedy się odezwać z szacunkiem, a kiedy odburknąć lekceważąco, bo odbierałysygnały wymalowane na twarzach ojców i matek. Miałem nadzieję, że siedzenie blisko nich pozwoli mi dopasować się do reszty światachoćby na kilka chwil. Rozmawiali o tym,cosię wczoraj stało, i oblokadzie, którąwłaśnie zakończyli. Tak mi sięzdawało. Nieprzysłuchiwałem sięspecjalnie, bo popierwsze nicnie obchodziły mnie ich sprawy,a po drugie przejeżdżające ciągniki zagłuszały wszystko. Jedenz traktorzystów zostawił terkoczącą maszynę na środku drogiikupiłtrzypiwa. Wyszedł, oparł się oswój wehikuł i zatankowałwszystkie trzy. Nikt niewziął mu tego zazłe. Ci. którzy jechaliza nim, też się zatrzymali, tworząc długą, cierpliwą kolumnę. Dużotutaj się działo. Chłopcy wywijali kijami, ale nie patrzyli w moim kierunku. Toz szeptów i spojrzeń małych dziewczynekzorientowałem się,że50powodemzgromadzenia jestem ja. Może rzadkosię zdarzało, byzabłądził tu obcy. Miejsce wyglądało na takie, gdzie nawetwrony zawracają, bo myślą, że to koniec świata. Jadłem swój chlebze wzrokiem wbitym w kartonmleka. Powinienem w którymśmomenciepodnieść głowę, wyrazić zainteresowanie gromadzącymsię tłumem, zadać komuś jakieś pytanie, choćby poto, bynawiązać łączność. Halo, tu Ziemia. Miałbym szansę na uzyskanie informacji zwrotnej. Ale niepodniosłemgłowy ani nie wykazałem zainteresowania. Nieczułem potrzeby bratania się z ludem. Nie chciało mi sięudawać kogoś innego, niż byłem. I niemiałemo co pytać, chyba że o przystanek autobusowy, ale i na tosię nie zdobyłem, bo obezwładniałomnie rosnące napięcie. Zkażdą chwilą było gorzej. Wszyscymieli skupione i czujne twarze. Rzucali w moją stronęostre spojrzenia, przestraszone i napastliwejednocześnie. Gdy zerkałem, by sprawdzić, o co chodzi,odwracali wzrok albounosiligo ku górze i wpatrywali się w niebo z takim oczekiwaniem,jakby miała tam się ukazać Matka Boska. Teżpopatrzyłemw górę. Leciał samolot. Gdy skupiałem się na swoimchlebie, znów wpatrywali sięwe mnie spode łba. Niewiedziałem, o co chodzi. Chyba nie o tegłupie batony. Przecież nikt nie widział. Nie miałem zamiaru pytać. Dryblas w czarnej koszulce jako jedyny przyglądał mi siębezżenady, jakby miałdomnie konkretny żal. Wyglądałna wiejskiego macho. Obok siebie miał kilku chłopskich synów w ubabranychgównem adidasach i widać było,że w ich obecnościchciał być jeszcze większym macho. Miałpewnie krowęi zapasowe buty, a w planach kandydowanie do Sejmu. Skupiony naswoim chlebie, przetrzymałem lustrację, alewiedziałem, żeonjuż domnie idzie. Uderza pięścią wotwartądłoń i sunie powolnym krokiem. Jeszcze stał wśród swoich kum51. pli idopijał piwo, ale już się zbliżał. Inninie mieli jeszcze pojęcia,cosię za chwilę będzie działo, ale my dwaj już wiedzieliśmy. Musieliśmy tylko skończyć to, co robiliśmy. Miałem jeszcze trochę czasu,by porozmyślać o przepaści, przezktórą skakałem. Wziąłemwiększyrozbieg, odbiłemsię porządnie i przefrunąlem. Teraz już byłem dalekostąd. Słyszałemszum morza. - To on! -usłyszałem werdykt czarnej koszulki. Tobyło bez wątpienia o mnie. Potemzrobił to, co jużdawnoprzewidziałem. Podszedł. - No i jak ci ztym? -spytał,gdyznalazł się całkiem blisko. Miałem głowę na wysokości jegorozporka. Zaśmierdziało zeskorupiatą spermą. Nie mogłem tego znieść. Podniosłemsię. Był szerszy w ramionach. Czułem bulgotanie mleka weflakach. Uśmiechnąłem się. -A bo co? - Bo pytam. -A co, jak nie odpowiem? Nowłaśnie. Co niby mógł mi zrobić i po co. Sam sięnad tymzastanowił. Wykorzystałem jego namysł iwłączyłem wsteczny. Usiadłem z powrotemna swojej ławce. Dla dobrawszystkichwolałbymstać się niewidoczny. Za wszystko, co mi się przytrafiło,mógłbym komuś zdrowo przywalić. Poczułbym się lepiej. A jak bymsię rozgrzał,dołożyłbym i za to, co mnie jeszcze czeka. Właściwie tomiałem ochotę się bić. Czułem promieniowanieciepła wbarku. Im wyżej szło, tym większejnabierałemochoty. Tamten nie miałinstynktu samozachowawczego i nie skorzystał z szansy, jaką mu dałem. Przysunąłsię bliżej i złapał mnieza ramię. -I jak ci z tym, pytam? -zasyczał. Mówił do mnie niby w moim języku, borozumiałem słowa,ale zesłowami jest tak, że ich znaczenie zależy od kontekstu. Z jego krótkiego pytania wynikało, że czymś muzawiniłem. 52cokolwiek teraz powiem, każde słowobędzieoznaczało stosy trupów, do których śmierci się przyczyniłem. - Gówniano - powiedziałem zgodniez prawdą. Chyba nie uwierzył. Zmarszczył czoło, aż brwi połączyłysięWi nad oczamiw jedną linię. Wyglądał jak debil. Odtworzyłem w myślachciąg wydarzeń, któremnie przywiodły pod wiejski sklep. Już wiedziałem,że popełniłembłąd, przyłażąc tu. Zerknąłem w tył, czy potrafię wrócić, niepytając nikogo o drogę. Spod sklepumuszępójść w prawo, wyjdę na miedzęS ścieżką obok ostatniej chałupy, dojdę dodrogi, którą szedłem za pielgrzymami, a stamtąd mam z kilometr do szosy. Złapięokazję. Albo prościej będzie dostać się do jakiegoś telefonui zadzwonić po ojca. Jeszcze sobieplanowałem, a tamten już stał naprzeciwko, odcinając odwrót. Trzymałw ręku kawał żerdzi. Obserwowałem go,niezamierzając prowokowaćniepotrzebnymgestem. Patrzyłemy. na jego ruchliwe ręce i ludzi zgromadzonych wokół, ale machinaf wewnątrz mnie już działała. Obliczała, jak bardzozaboli uderzenie, jak daleko muszę się uchylić, by nietrafił mnie w głowę, jaki' szybko powinienem się rzucić, by gopowalić i wytrącićz ręki drąg. ";: Nim sięruszył, miałem już wszystko rozpracowane. Lata praktyki. ,' Zamachnął się iod tegomomentu żyłemjuż w dwóchświatach. Gwałtowny ruch czyjegoś ramieniapowoduje,żemój umysłautomatycznie przełącza się na inne fale. Ciało tkwiło pod wiejskim sklepem, między babami w chustkach na głowach i facetamiw gumiakach, ale uszyi mózg rejestrowały dźwięki z innegomiejsca. Słyszałem jei dopasowywałem do nich obrazy. Widziałemswoją matkę podczas awantury, gdy ojciec trzymał mnieprzy ziemi tak, że niemogłem odetchnąć. Nic nie mówiła, tylkozatykała uszy, bynie słyszećjego wrzasków. "Przeproś! Przeproś! Przeproś! Przeproś! "53 W następnej sekundzie leżałem na nimi okładałem tysy łebpięściami. Nie, nie okładałem, wyobrażałem sobie,że to robię. Irzymatem go tylkoprzy ziemi. Gdybym zaczął bić, niemógłbym przestać. Wolałem go trzymaćtak, by pożałował, że mnie zaczepił. Niby nicnierobiłem, aleonnie mógł złapać oddechu ani się poruszyć, nawetzawołać o pomoc. Ucisk będzie czuł jeszcze przezparę dni. Mógłbym go udusićna oczach tych wszystkich ludzi,którzy trzymali jego stronę, bobyli jego krajanami. Nikt nie trzymał mojej, ale to dla mnie nie nowina. To dlatego już dawno musiałem nauczyć się bronić. - Przeproś! -Chmschrrsam. - wyjęczał. Agdy było już po akcji, odrzuciłem jego kij i odwróciłem siędo niego plecami. Przestałem wstrzymywać oddech i zaciskaćzęby. Mogłem odetchnąć. Czułemobrzydzenie do samego siebie. Nie powinno mnie tu być między tymi gapiącymi się namnieludźmi. Ichteż nie powinno tu być, bo mają domy,a w tych domach coś do roboty, świnie do nakarmienia, krowydo wydojenia czy co tamsię jeszcze w takich wiochach robi. A jak już wszystkozrobili,powinni siedzieć przedtelewizoramii oglądać wiadomościo takich jak oni. Czegochcąode mnie? Dopiero teraz ogarnął mnie gniew. Zacisnąłem zęby, żebyopanować falę zalewającego mnie gorąca, ale bez skutku. Falarozlała się z hukiem, a mój gniew ogarnął cały świat. Szczerzepożałowałem samochodu. Gdybym go miał, mógłbym uciec. ObwinitemCylakao to, żetu jestem. Życzyłemmu, żebyzdechł, żeby się zadławił spalinami, żeby zatrzymałago policjai zwątpiław prawdziwośćświstka, którymu dałem. Wyprę się,gdy każą go uwiarygodnić. Jak tylko dotrę dodomu, zgłoszę, żezostałem okradziony. 54;,. Dopiłem piwoi zgniotłem puszkę. Zazgrzytało. Spodobał mi się ten dźwięk. Rozprostowałemizgniotłemponownie. Robiłem to przez dłuższy czas. Zgrzyty, które miałem w sobie, zrównoważyłysię. Odczułemlekką ulgę. Niektórzypatrzyli na mnie ze złością, inni nie odwrócili nawet głowy, jakJpy byli głusi. Nikt nie poprosił, żebym przestał, ale facet wfilcowym kapeluszu podniósł odrzucony przeze mnie kołek i ruszyłwolno wmoją stronę. Miałzaciętą twarz,ale nie wyglądał, jaktamten, na idiotę. Wolałem nieczekać. Uciekłem. Gonili mnie. Wielu mnie goniło. Na szczęście pamiętałem, skąd przyszedłem, i pognałem trasą, którą już wcześniej w myślachrozpracowałem. Wierzyłem,żejak wydostanę siępoza chałupę naskraju pola, czas się cofnie i będę siedział z chłopem i palił faję albo nadal wisiał naresztkach kolejowegomostu. Z dwojga złego wolałbym wisieć. 8Słyszałem za sobą krzyki i tupaniebuciorów. Czułem ichpodeszwyna swoim tyłku. Trafiłem na właściwąścieżkę, ale na jejkońcu już ktoś stał, zamykając drogę ucieczki. Najgorsze, że niemiałem pojęcia,czego ode mnie chcą. Gdybym wiedział, mógłbym spróbować jakoś się wytłumaczyć. Gdyby mi dali natoczas. Nie wyglądalina takich, co żartują. Miałem jeszcze tylko jednąchatę, nim krąg się zamknie. Przeskoczyłem przez płot iwalnąłem pięściąw drzwi. Na kurtuazjęnie miałem czasu. Otworzyła staruszka. - Nie chcę sprawić kłopotu. -przełknąłem ślinę- ale potrzebujępomocy. Gonią mnie jacyś ludzie. Nic nie zrobiłem. Chcąmniebić. Zaraz odejdę. Nie odpowiedziała od razu. Żuta coś, a wokótusttworzyłysię zmarszczki. Wzruszyłaramionami. Chyba nie interesowałyjej moje kłopoty. - Jakwyjdę, dopadną mnie. Jestem sam,a ich gromada. -skamlałem. Stara wyglądała,jakby nie słyszała. Możebyła głucha? Liczyłemsię z możliwością, że zaraz zatrzaśnie drzwi albo zaczniewrzeszczeći przywoła tamtych. Zmierzyła mnie wzrokiem i zdałem sobie sprawę,że wyglądamjak psie gówno. A ona jest samai ma prawosię bać. Bardziej niż ja. Po co miałaby ryzykować,wpuszczając mnie. Napatrzyła się w telewizji na takich oberwańców,co to najpierw ładnie proszą,a potem mordują. Nie miałemczasu na wyjaśnienia, a nawet gdybym go miał,nie potrafiłbym jej przekonać, że nie jestem jednymz takich. No,może trochę. - Przyszedłem dosklepu kupić chleb. Niepotrzebnie. Powinienem iść gdzie indziej, ale jestem tu i mamkłopoty! Przełknęła. Wytknęła głowęi wyjrzała. Tamci już tu byli. - No tak,jakjest między nimi młodszy Wasiok, to masz kłopoty - przyznała. -Ipotrzebujesz pomocy. Ha ha ha, młodychłop odstarykobity! Śmiałasięchrapliwie. Miałem ochotę ją udusić. Wepchnąćdo środka, zatrzasnąćdrzwi iudusić. - Właź! Czułam przez skórę, że ktoś przylizie, kot się myt. -Westchnęła i w tymsamym momencie rozdarłasię:- Wasiok,idź do domu, bo psym poszczuję! Pomóż matce. On jest mój! Przymknęła zamną drzwi, ale sama została na zewnątrz. Podeszła do płotu, za którym zgromadziłasięspora grupa napast56""'ników. Przez ogólny harmider, na który nałożyło się jeszcze''szczekanie psów i jazgot gęsi, niesłyszałem szczegółównegocjacji. Miałem nadzieję, że starabędzieprzekonująca,przynajmniejna tyle,by wywalczyć dla mnie uczciwy sąd. Chciałbym chociażdowiedzieć się, za co mam dostać łomot. Jeśli chodzi o kapciedo zwiedzania,to przyrzeknę,że na drugi raz będę ich szukałna;, skraju wiochy. A jeśli o batoniki, to też żaden problem. Ojciec. przyśle tucały kontener. On zawsze spłaca moje długi. Oparłem się o framugęi czekałem. Izba miała chropowateściany, bielone wapnem. Byłaczymśwrodzaju kuchni,do której wchodzi się prosto z dworu. Wypełniały ją zapachy obiecujące coświęcejniż tylko powietrze doi oddychania. Przełknąłem ślinę. Nadal byłemgłodny. Rozejrza. :; tem się, którędy można by sięstąd ulotnić. Małe okno wpusz: czająceniewiele światła i dwoje drzwi prowadzących nie wiado; mo gdzie. Te szykowniejszepewnie do pokoju. Drugie, zbite-- z desek, do jakiejś komórki. Dobiegłmnie stamtąd hałas izastygłem, gotów dowalki,ale to tylko kuryprotestowały przeciwko. jakiejśniesprawiedliwości. Przez okno zobaczyłem, jak stararozpędzałazbiegowisko,klaszcząc i machając dłońmi. , Dygotałem na całym cielei musiałem znaleźć sposób, by się''opanować. Oderwałem sięod drzwi i przysunąłem sobie zydel;': otrzech nogach. Spróbowałem, czy się nie przewróci,i usia-, dłem. Musiałem wydyszeć z płuckurz, którego natykałem się podrodze. Z niedowierzaniemprzyglądałemsię przedmiotomustawionym wokół. Jakbym naprawdę znalazł się w muzeum. Rzeźbione łóżko,drewniana skrzynia, malowany piec. Nie usłyszałem, kiedy głosy ucichły. Drzwi otworzyłysię naościeżi do wnętrza wdarła się potęż. na smuga słonecznego światła. Jasność spowodowała,że izbanagle zogrommata. 57. - No już! Łobronitam cię! - oznajmiła staruszka stanowczymgłosem. -Ale lepi na razie nie wyłaź, bo daleko pewno nie zaśli. Jak wyjdzieszza opłotki, to cię dopadną! - Ale o co im chodzi? -Miałemnadzieję, że przynajmniejtego się dowiem, ale wzruszyła ramionami. - Każdy ma coś takiegona sumieniu, za comusię należąwpierdy! -powiedziaławojowniczym tonem, jakby racje przedstawione przeztamtych trafiły jej jednak do przekonania. Ostrzegłem gestem, by nierozwijała tego wątku. Jak padnieoskarżenie,mogę nie miećargumentów na swoją obronę. Lepiej niech pozostanie tak, jak jest. Posiedzę chwilę, a gdy dadząmi szansę, zniknę. Zrozumiała i zrezygnowała z wyjaśnianiaswojego punktuwidzenia. Ona też nie była po mojejstronie, alez jakiegoś powodu czuła się w obowiązku zapewnić mibezpieczeństwo. Przynajmniej na jakiś czas. Kierowała się pewnie starosłowiańską zasadą: gość w dom, Bógw dom. - Mogę dostaćwody? -spytałem ugodowo. Nastołku przy drzwiach stało blaszanewiadro. Zdjęłazgwoździa emaliowany garnek, postawiłana stołku obok wiadra, drewnianąkopyścią nabrała wody i nalała do garnka. Byłato forma demonstracji,bym wiedział na przyszłość,jak to się robi. Skinęła, żebym podszedł i wziął sobie,bo nie ma zamiaru miusługiwać. Opróżniłem garnek łapczywie, niemal bez przełykania. Jeden wielki haust. Potemzgodniez instrukcją napełniłemgo samodzielnie, aletym razem piłem powoli. Woda miała przyjemny smak i czuło sięna języku lekkie bąbelkowanie. Zdrowawodaz magnezemalbo czymś takim, za co w mieścietrzeba płacić, a tutaj, na końcu świata, mają to w studniach. Pociągnąłemjeszcze jeden łyk, bo był za darmo. Stanąłem obok oknai zerknąłem przezszparę między firankami. Dwóch łebków siedziałoprzy drodze i grałow karty. Pilnowali mnie. Bąble wyszły mi nosem. 58Kiwnęła głową, że na to jużnic nieporadzi. - Ludzie dzisiejnerwowe są. Wczorajauto zabiło Wasiokówwnuka. Z blokady wracał. Walio go i rozpłaszczyło o drzewo. Łobuzbyłz niego i pijok,ale swój, tutejszy. No tak, coś takiego mogło ludzi wkurzyć i nastawić wrogo doobcego. Poczułem ulgę, że to tylko tegorodzaju złość. Przejdzieim. Nie mogą przecieżmścić sięna każdym, kto się pojawi podich kawałkiem nieba. - Jesteśgłodny? -usłyszałem. -Zjisz coś? Skinąłem głową- Chętnie - dodałem. Itak niemiałem na raziemożliwości wymknięciasię zpułapki, a kawałek chlebai karton mleka zostałyjużprzetrawione, energia wykorzystana, a resztki zepchnięte w dolnepartiejelit. Babka pokiwałanade mną głową i zaczęła się krzątać, krojącgrube pajdychlebaismarując je masłem ze słoja. Nie miała lodówki. Trzymała wszystko w niszy pod oknem. Odsunęłafajerkii pogrzebała wpiecu, wzniecając żar. Wrzuciła kilka szczapi postawiła wielki czajnik. Wyszła, a ja zostałem w izbie sam. Patrzyłemna meble i sprzęty nie z tej epoki, na kaflowy piec malowany w niebieskie kwiatki, naprzedmioty oparte ościanę,wyglądające nazbędne, naszykowane do wyrzucenia, na drobiazgiustawione na półce koło okna i na parapecie. Mój wzrok przyciągnął kamień poprzecinany żytkami metalu. Takjak i innezgromadzone tu śmieci, czekał na moment, gdy stara umrze,aon wylądujena śmietniku. Wstałemipodszedłem do okna. Straż czuwała. Wziąłem do ręki kamień. Poczułem ciężari kształt pasującydodłoni. Wiedziałem, co tojest. Kawałek meteorytu. Dla starejteż musiał byćw jakiś sposób cenny,skoro trzymała go na półce. Zacisnąłem palce. Był jakbymój od chwili, gdy go dotknąłem. 59. Podrzuciłem go parę razy i odłożyłem na miejsce. Za drzwiamiz desekusłyszałem kurzy wrzask. Wróciłem na zydel pod ścianą. Stara przeszła ostrożnie przez wysoki próg, trzymając przedsobą fartuch wypełniony jajami. Unikając jej wzroku, gapiłemsię na zdjęciawramkach porozwieszane na ścianach. - Idź sięumyć! -rozkazała. -Zaraz będziesz jadł! Rozejrzałem się,ale poza wiadremz wodą i miską podstołkiem, nie byłotu nic, co przypominałoby łazienkę. Podążyła zamoim wzrokiem. - Pod studnię! -uzupełniła. -Tu nie miasto,nima wygód. A tamtych chłopokówsię nie bój, nic cinie zrobią, ino nie wyłaźza furtkę! Lubiła chyba rządzić ibyłazadowolona, że ma kim. Sprawiłem jej spororadości swoją bojaźnią ibrakiemorientacji. Wyjęła z szafy biały płócienny ręcznik. Wziąłem go i posłusznie poszedłem pod studnię. Wiadro wisiało na łańcuchu. Domyśliłemsię,że trzeba je wpuścić dośrodka, a potem korbą wyciągnąć. Widziałem takie urządzeniena filmach. Ale jaja! Robiłem towszystko obserwowany przez tamtychdwóch. Miałem wrażenie,żewokół było ich więcej. Kątem oka dostrzegłem uchyloną furtkę, ale zdałem sobie sprawę, że ani furtka,ani walący się płotnie stanowią żadnej przeszkody; sąjednak granicą, poza którąnikt nie wejdzie bez zezwolenia starej. Tutajnic nie mogli mizrobić. Ściągnąłem koszulęi razem ze sfatygowaną teczką położyłem na ławce. Zmyłem z siebie brud ostatniej doby. Woda byłazimna i chlapanie sięsprawiło mi przyjemność. Piesbez łapyprzywlókł się z budy i patrzył, co robię. Chyba wszystko odbyłosię jak należy, bo wyglądał na zadowolonego. Machnął ogonem,ale to już nie było do mnie. Drogą szła dziewczynaz grabiamizarzuconymi na ramię. Wiatrnadalbawił się jej sukienką. Takjak pies starej nie mogłem oderwać od niejoczu. Powiedziała 60coś do chłopaków, ale wiatrrozwiał słowai nic nie usłyszałem. Onicośodpowiedzieli, chyba na mój temat, bo odwróciła się,by popatrzeć. Zdążyłem się pochylić, aleniena tyle szybko, byniedostrzegłauśmiechu. Miała wielkie brązowe oczyi to,cow nich dostrzegłem, wyglądało na ciekawość albowyzwanie. Jaknawsiową dziewuchęwyglądała niczego sobie. Porzuciłem jąjednak, bo stara stanęła na progu i machnięciem rękizaprosiłamnie na poczęstunek. Zapachniałoskwarkami. Na białej serwetce stałtalerzz chlebem. Aobok przerażającasterta jajecznicy. Kiwnęła głową, że to wszystko dla mnie. Odkiwnątem w podzięce. Dam radę. Samausiadła na zydlu, sztywnowyprostowana, i zapatrzyłasię wokno. Pionowe zmarszczki przecinające czoło nadawały jej twarzywyraz wątpliwości. O czymśrozmawiała ze sobą. Nie interesowała sięmną i dobrze, bo raz za razem spoglądałem na półkę,gdzie leżał meteoryt. Kamień dosłownieprzysysałmój wzrok. Nie wiem dlaczego, ale pragnąłem go mieć. Jakbym trafił tu tylkopo to, żebygozabrać. Jadłemze świadomością,żejeszczenie podziękowałem,a już planowałem ją okraść. Połykającpierwszą łyżkę jajecznicy, zdałem sobie sprawę,jak bardzo byłem głodny. Grube, gorące skwarki drażniły gardło, rozgryzałem je na mniejszeidopiero wtedy tykałem. Tozwolniło tempo jedzenia. Nawet nie zauważyłem, kiedy wzrokbabkiprzewędrowałz oknana mnie. Przyglądała mi się z uwagą,a potem wstała, jakby coś ją zaniepokoiło. Przesunęła rękąpo półce w poszukiwaniu czegoś, apotem zaczęła mocować sięzszufladą, która nie chciała się odsunąć. Rozległ się metalicznyzgrzyt. Otwarta. Zaszeleściły papiery. Przez chwilęcoś sprawdzała. Może miała tam pieniądze i przestraszyła się, że mogłemje rąbnąć, gdyzostawiła mniesamego. Widocznie byłytam,; 61. gdzie miały być, bo doszedł mnie ponowny zgrzyt, gdy zasuwałaszufladę. Obejrzałemsię. Wpatrywała się nieruchomo w jakiśpunkt na ścianie,próbując sobie coś przypomnieć. Na czole nabrzmiała jej żyła. - Co sięstało? -zapytałem i gdy byłem w połowie słowa,ado znaku zapytaniamiałemjeszcze kawał drogi, już wiedziałem, że odpowie: Nic. -Nic. - Coś z pamięciąnie tak? -zakpiłem z jej starczejnieudolności i zaraz poczułem do siebie pogardę. Ofiarowałamipomoc, więc winien jej byłem lojalność, choćby w skromnymwymiarze. Zostawiła moje słowa bezkomentarza. Może niezrozumiała albo nie dosłyszała inie poczułasię dotknięta. Paręsekundpóźniej zerknąłemponownie i zetknąłem się z jej spojrzeniem. Zobaczyłem ubolewanie. - A kto tego Wasioka zabił? -spytałem,byzagłuszyć zgrzytpo poprzedniej uwadze. Zawahała się, czy warto strzępić język. Ostatecznie uznała,że itak niemamy innego tematu. - Auto. Jakiś głupignat, jakby go diabeł gunił. - Policja zatrzymała go? -Nie, bo ucik. - Autem? -Sam, na nogach, auto w drzewie zostawił,spalone, wbitew Wasioka i jego rower. -1 odwczoraj jeszcze gonie złapali? -Nie. Zrobiło mi się gorąco. Już wiedziałem, o co chodziło ludziom spod sklepu. Gonili mnie niebez powodu. - We wsi myślą, żeto ja prowadziłem samochód? Wzruszyła ramionami. 62- Kto wie, co chodzi po głowie ludziom, którym przytrafiłosię nieszczęście? Posądząkażdego,kto im sięnawinie. Ty im sięnawinąłeś. Noi dobrze, pomyślałem. Pewnie już zawiadomili policjęi dlatego pilnują,żebym nie zwiał. Nie miałemzamiaru. Nawetsię ucieszyłem, że policjaprzyjedzie i zabierze mniestąd. Będęmiałdarmową podwózkę do domu. Stara najwyraźniej miałazamiar jeszcze coś powiedzieć, alechrząknęła tylko i wstała. Zabrała pusty talerz, okruszkichlebazgarnęła na rękę irzuciła kurom. W ciszy, jakazapadła,usłyszałem pikanie alarmu,sygnał zbliżającego się niebezpieczeństwa. Obserwowałem babkę. Nie wiem, skąd pojawiła się pewność, żemogę jednak mieć z tym coś wspólnego. Przypomniałem sobie jazgot syren zaraz potem, jak skoczyłem. Przed zadaniem pytania odetchnąłem głęboko jak przedskokiem dogłębokiej wody. -A jakie to było auto? Odsunąłem się odstołu, by wytworzyć jakiś dystans międzysobą a tym, co miałem usłyszeć. - Jak diabła,czome. 'Odbito mi się jajkamii poczułem w ustachgorycz. ^Dwie godziny później nadal siedziałem przy stolei czekałem. Nie rozmawialiśmy, bonie było o czym. Cojakiś czas wstawałem, by rozprostować nogi i obolały kręgosłup. Chłopaki nawarcie się zmieniali, ale zawsze któryś siedział pod drzewem podrugiej stronie drogi. Zaczęło ogarniać mniezniecierpliwienie. Kości imięśnie domagały się ruchu, niemal same wychodziłyPrzez skórę. Jak długo to jeszcze potrwa? Niewyglądałoteż, by63. miała zjawić się policja. A nie było tu nawet telefonu, żebymmógł zadzwonić po odsiecz. Staraod czasudo czasu zerkałana mnie, ale nie proponowała niczego. Jeśli miała jakiś pomyst zakończenia tej idiotycznejsytuacji, to zatrzymała go dla siebie. Pozwalała mi się męczyć. Znowu poruszyłemramionami, wstałem, podszedłem dookna. Patrzyłem, jak mężczyzna za płotem karmi kury. Myślałem, że takie rzeczy robią baby. Nagle pomyślałem omatce. Toniebyła nawet myśl, aleostre ukłucie wpiersiach. Ciekawe, czyzauważyłamoją nieobecność. Zabijałemczas, przyglądając się wiszącym na ścianie zdjęciom. Wszystkie byływ ramkach, zaszybkami. Podobała mi sięszczególnie fotografia wyrażająca ruch - kobieta w sukni długiej doziemi i w czepcu na głowie przywołuje chłopca. Ruch ręki, spojrzenie, zarys spódnicy, niemal widziałemtamtą chwilęi następny ruch jej i chłopca. Babka pochwyciła moje spojrzeniei pospieszyłaz wyjaśnieniem,że to jej babka. Zdjęcie musiałowięc pochodzić sprzed stu lat. Zdałem sobie sprawę, że ono niejest za szybką,lecz samo jest szybką. Zdjęcie na szkle. Eksponatmuzealny. Nie mogłem od niego oderwaćoczu. Kolejna rzecz,któramnie zadziwiła. - Miaładużo zimi - dodała i patrzyła, czy mnie zainteresowało to, co powiedziała. Widocznie znalazłajakiś okruch aprobaty, bo uzupełniła informację: -Aż po las. Miała piniądze i nato! - kiwnęła głową w stronę zdjęć. -Parę latwcześniej była powódź. Fala zabrała wszystko. Babka miała siedmioro dzieci i tylko dwoje rąk. Musiała w jedny sekundzie zdecydować, którez tych siedmiorga uratować. Ten to ocalony. Resztasię potopiła,jak kocioki. Do umarcia łamała sobie głowę, czy ocaliła wtaściwygo - mówiła, nieomal dziwiąc się tamtemu życiu. Zadziwiłemsię nietyle niesamowitą historiąbabki, ile faktem, żecałe życie możnastreścić w jednym zdaniu. Odwróciłem 64 głowę żeby nie pomyślała,że jej historiawzbudziła moje zainteresowanie. Natrafiłemna dwieidentyczne Matki Boskie,czarne Madonny z ciętą raną na policzku. Wisiały nad drzwiami, jednaobok drugiej. - Czemusą dwie? -spytałem. Jej opowieści były lepsze odciszy. - Córce jednąkupiłam, jak za mąż szła, ale oddała. Nie pasowała do jej nowegożycia. Alena śmietnik nie śmiała wyrzucić. Dobrei to. Oddanezawsze możnajeszczeraz podarować,żeby dobremu losowisłużyło. - A gdzie tacórka? -Zamężem. Wyglądała nabardzo starą, więc jej córka teżjuż pewnie niebyia młoda, askoro obrazek wisitu nadal, to pewnieani córce,ani nikomu innemu już się nie przyda. Rozległo się kołatanie przy drzwiach. Zerwałemsię,aleuspokoiłamnie gestem. -To ino Kunikowa, sąsiadka! - wyjaśniła. -Wchodźcie,wchodźcie! -zawołała, dając przyzwolenie komuś stojącemu nazewnątrz. W drzwiachpojawiła się baba tak gruba, że jejdupa ledwozmieściła sięmiędzy framugami. Brakowałocentymetra w obwodzie,by zablokować się na amen. Jeszcze będąc za progiem,odszukała mnie wzrokiemi przeżegnała się, jakbym był złymduchem, przed którym należy się zabezpieczyć. Wyszczerzyłemzęby, żeby bardziej się bała. Przyszła pewnie nazwiadyjako wystanniczka wsi, sprawdzić, co z babką. Tutejszasamoobrona. Dobrze wybrali, bo gdybym rzeczywiście był mordercą, za skarbyświata nie odważyłbym się rzucić na takiegokolosa. - No, chodźcie,chodźcie. On już jadł, wincy nikogonie darady zeźryć! 65. Baba wciągnęła brzuch iprzeszła na wcisk. Plasnęło. Ani nasekundęnie spuściła ze mnie wzroku. Gdysię przepchnęła dośrodka,spytała bez żenady:- No i co to za jeden? Babka kiwnęła głową, jakby do czegośsięprzyznawała,a potem owoprzyznanieskwitowała wzruszeniemramioni krótkim:-Wnuk. Obie przyglądały mi się, kręcąc głowami, ustawiając swojepatrzenie pod różnymi kątami. Sąsiadka ostatecznie kiwnęłagłową, przyjmując zaproponowaną jej wersję. Uznała wyjaśnienie jeśli nie za prawdopodobne, to przynajmniej na tę chwilęwystarczające. Wnuk to wnuk, nie ma o co się sprzeczać, starama prawo uważać mnie za kogo chce. Babka. Wnuk. Nie znałem tych słów. Smakowałemje między zębami iprzepuszczałem swobodnie przez zwoje między uszami. Nigdy niebyłem niczyim wnukiem i dopiero wtym momencie, porazpierwszy wżyciu, pomyślałem, że tow sumie dziwne, bo każdyjest przecież czyimśwnukiem. Uświadomiłem sobie, żeniemam korzeni. Zawstydziłemsię. Poczułem się gorszy. Gruba zewzrokiem wciąż wbitymwe mnie sadowiłasię przystole. Babkaprzyniosła z drugiej izby woreki rzuciłana stół pęksłomy i kolorowych nici. Usiadła z drugiejstronyi niezajmując się mną więcej,przystąpiłydo skręcania słomy jak do zwykłejczynności, która była dalszym ciągiem czegoś, co robiływcześniej. Nie zajmowały sobie czasuwyjaśnieniami. Pewniekażdegopopołudnia siadały naprzeciwsiebie i robiły krakowiakówze słomy. Moja obecność w niczym im nie przeszka66dzała. Palce same ukręcały supełki, formowały główki, okręcały nićmi szyje, rozdzielały słomę na korpus i ręce, obcinałyco zbędne, związywały w pasie, rozdzielały na pół, formowałynogi. I gotowe. -U Wasioków wariująz żalu - rozpoczęłaniespodzianiekonwersację gruba. Babka się włączyła iopowiadały sobie,a może raczej mnie, o najstarszym wnuku i dziedzicu,co miałsię żenić i przejąćschedę po dziadkach, bo szkołę skończył,w wojskubył, a czarny samochód zniszczył nadziejetylu ludzi. - Wasiokowa widziała w zaprzeszłym tygodniuŻyda w chatacie. Szedł drogąi machał doniej. Musiało sięcoś stać! - powiedziała sąsiadka,spoglądającna mnieukradkiem. Poczułem się jak Żyd w chałacie. - Ano, jak musiało, tosię stało! -orzekłababka. Zamilkły z jakiegośpowodu; znów skupiły się na krakowiakach. Gdy ciszazaczęła być krępująca,sąsiadkarozwlekłym,anemicznym głosem zaczęła opowiadać o swoich dolegliwościach. Była tłusta i pełna energii, ale głos, który wydobywałaz głębin swegoprzepastnego ciała, był teraz cichutki i bezdźwięczny. A potem bezostrzeżenia, bez żadnego przecinka,oznajmiła kategorycznym głosem:- Idzie na deszcz, pójdęjuż! Wstała z energią, zamaszyście. Zgarnęłagotowych krakowiaków do folii i schowała pod sweter. Gdy wydostała sięprzezdrzwi,babka machnęła ręką i powiedziała:- Terazoporządź! świnie, zrobiobiad dla rodziny, posprzątaobejściei zapomni, co ją boli. Ale od czasu do czasu potrzebnejej współczucie. Co mi szkodzi dać jejto, czego potrzebuje? Piychnąłem. Nie miałem naten temat zdania. - Tyteż możesz już sobie iść! -oznajmiła niespodziewanie. Wyjrzałem,by sprawdzić. Pod drzewem było pusto. - Chłopakomsię znudziło? -spytałem. -Czy poszli naobiad? 67. - Możeto, może sio. Ale naciebie już czas. Możeszspokojnie iść. Nikt cię nie zaczepi. Ciekawe,skądwiedziała, że ich tam nie ma i nie będzie. -Trafisz? - Dam radę! Dziękuję za pomoc. W zasadzie byłem gotówdo wyjścia. Jeśli zwlekałem,to tylkodlatego że miałemochotę na kawałek meteorytu leżący na półcemiędzy malowanymi talerzami. Czekałem na chwilęnieuwagi starej. Schyliłem się, by poprawićsznurowadła w butach,a gdy odwróciła się izajęła grzebaniem w popiele, wyciągnąłemrękę. Właśnie wtedy zaczepiłem wzrokiem o gwóźdź i na długąchwilę zostałem tam, zawieszony wczasie. Wpatrywałem sięw zakurzony obrazek między oknema szafą. Niemal niewidoczny zza brudnej szybki, sam tylkodla siebie istotny. Znalazł się tujakimś niepojętym zbiegiem okoliczności i wisiał na zardzewiałym gwoździu, bez możliwości zadziwienia kogokolwiek pozamuchami sadzącymi kupy na szkiełko,którym był przykryty. Niczemunie służył poza obciążaniem gwoździa. A jednak był dlakogoś ważny, bo samo to, że powstał, świadczy o czyjejś chęcizamanifestowania swojej obecności, udowodnienia czegoś. Czego? Wstałem izdjąłem obrazek z gwoździa,odsunąłem szybkęi położyłemgo na dłoni, a drugą gładziłemdelikatne wypukłości, rysy, gładkość plam olejnej farby. Chciałem poczućfascynacjętamtej chwili, gdy farba spływała z pędzla,by zgęstnieć w postaci krajobrazu z owieczką. Usłyszałem tylko krzyk dobiegającyz głębi czasu imusiałem głęboko odetchnąć, by opanować poczucie zagrożenia. - Skąd sięto tutaj wzięło? -usłyszałampoprzezdzwonieniew uszach swójgłos, cienki i zakłopotany. Babka bez zainteresowania zerknęła mi przez ramię. - A bo jawim? Ktoś kiedyś zostawił albozapłacił za mliko. 68Patrzyła ze spokojem,a gdyochłonąłem, kazała odłożyć obrazek na miejsce. Nie mogłem, przyrósł mi do ręki. Byłmój. Chciałem gomieć. - Kupię go. -Nie masz tyle piniędzy. Ruszyłem w stronę drzwi. Przytrzymała mnieza rękaw. Szarpnąłem. Wydawać by się mogło, że taka stara baba powinna byćsłaba,ale trzymała mocno. Siłą rozpędu obróciłem się wokół własnejosi i znalazłem z niątwarzą w twarz. Spojrzała miw oczy. Głęboko, do samego dna, ażciarkiprzeszły pokręgosłupie. Nienawidzę,gdy ktoś takna mnie patrzy. Doznałem dziwnego uczuciabezsilności, jakbym wpadał w studniębez dna. W żaden sposóbniepotrafiłem wytłumaczyć sobie tego uczucia i to wprawiłomnie w złość. Ledwo się opanowałem, żeby jej nie pchnąć, alez drżących rąkwypuściłem obrazek. Trzasnęłoszkiełko. Puściła mój rękaw. - Jesteś miwinien pińćzłotyza szkło! -A gówno! -wrzasnąłem. Stara podniosła głowę i popatrzyła na mniez głęboką pogardą. Skurczyłem się w sobie,zatrzasnąłem od wewnątrz. Poczułem,jak zjedzona jajecznica robisię zimna i ciężka i siłą bezwładu opada w dół brzucha. Zacisnąłem zwieracze. Zdążyłemw ostatniej chwili, bo mógłbym nie przeżyć tegoupokorzenia. Przez dobrą sekundęmierzyliśmysię spojrzeniami. W jejwzrokunie było wrogości. Nie wiem, co było wmoim, ale chyba nic takiego, comogłoby ją przerazić. Niewyglądałana przestraszoną. Z tą swoją dziką wściekłością sam sobie wydałemsięśmieszny. Odwróciłemsię i odszedłem. Spodziewałemsię, że krzykniecoś ozłymwychowaniu i niewdzięczności. Poczułbym się lepiej,69. bo mógłbym odkopnąć winę dalej, w stronę tych, którzy nie wychowali mnie jak należy. Liczyłem,że splunie za mnąna pożegnanie - i miałabyrację. Nie zrobiłatego jednakw pierwszymodruchu,więc chyba w ogólenie miała takiego zamiaru. Patrzyła, jak wychodzę,trzaskam furtką i nie rozglądając się,odnajdujęod razu właściwą ścieżkę. Uciekałemze świadomością, że wymykam sięz pułapki. Koniec zwiedzania, pora do domu. 10Skręciłem w dróżkęza chałupą, przedarłemsię przez chaszcze i znalazłemnaotwartej przestrzeni. Pusto. Zapomniałemspytać, wktórą stronę powinienemsię udać,żeby dojśćdo przystanku autobusowego. Trudno. I tak pewnieta wersja byodpadła,bo jak nic musiałbym przemaszerowaćprzez całą wieś. Postanowiłem wrócić tą samą drogą,którąprzyszedłem. Byle trafić do szosy, a tamjuż złapię okazję. W ostatecznościpójdę pieszo. Wystarczy, że dotrędo najbliższego zajazdu ojca. Tam się już mną zajmą. Miedzą doszedłemdo wyboistej drogi,która łączyła wiochęz rzeczywistym światem. Niemalsię zdziwiłem, gdy na tej wsiowej półpasmówce minął mnie kolorowy bus. Kierowca zwolniłi spojrzał pytająco. Machnięciem ręki poprosiłem, by mniezabrał. Zatrzymał się. Byłem jedynym pasażerem. - Tu gdzieś wczoraj był wypadek- powiedziałem, ledworuszyliśmy. -Niewie pan, gdzie? Pokiwałgłową, że owszem, wie. 70Włożyłem rękę do kieszenii wysunąłem z opakowania jedenlistek gumy dożucia. Miałem jeszcze cztery. Przeliczyłem palcami. Popatrzył zachłannie, jakby też chciał, ale gdy kiwnąłem gumą pytająco, zaprzeczył. Mogło mu się wydawać,że to ostatnia. Nie chciało mi się przekonywać, że mam jeszcze kilka. Swoją,tę już wyjętą, wepchnąłemdo ust. Sam nie wiem, skąd wziął misię zwyczaj wyjmowania jednego cukierka, gumy czy papierosaz całej paczki trzymanej w kieszeni. Ze skąpstwa? Nie byłemskąpy, fundowałem kumplom to,na co mieliochotę, ale nigdynie chciało mi się zawracaćsobie głowy częstowaniem tym, comiałem tylko dla siebie. W kieszeniach zawsze miałem to, colubiłem. Przesunąłem palcami po powierzchni karty kredytowej. Jąlubiłem najbardziej. Byle dotrzeć do bankomatu, potem pomyślę, co dalej. - Podobno była niezła jatka. Kolega opowiadał, boakuratjechał! - Facet był z tych, którym jest nudno wewłasnym towarzystwie. Moją próbę nawiązania kontaktu potraktował jakowstęp do wielkiej zażyłości. - Czarny ford rozwalił rowerzystę. Wbił go wdrzewo. Dawno nie było tu czegoś takiego. Z czło;wieka iroweru zrobiła się jedna miazga! Zamilkł, śledząc pilnie pobocze. - O, gdzieś tutaj! -Pokazał nazakurzonąszybę. Obejrzałemją niespiesznie, ale poza rysą i rozpapranąmuchą nic więcej na niejniebyło. Złe zrozumiał moje rozczarowanie. - Samochód zabralina policyjny parking przy targowisku,alepodobno nadajesię tylko na złom. Rok temu na skrzyżowaniu pijany kierowca poharatał dzieciaka ze wsi. Na pasach. Skurwiel nawet nie zadzwonił doszpitala,by spytać,czy dzieckożyje, czy wyjdzie ztego, czy może jakoś pomóc rodzinie. Do tejpory zasądzonego odszkodowania nie wypłacił. Ludzie tu bied ni, nie mają pieniędzy, by po sądach drani ciągać. A teraz autozabiło młodego faceta ztej samej wsi. Kierowca uciekł. Podobno w pola. Głupi albo pijany. Ciekawe, co tutejsi zrobią, jak gowcześniej od policji dorwą. Nie doczekawszy sięmojej reakcji, odpowiedziałsam sobie:- Dla niego byłoby lepiej, żeby miał dobre nogi i nie zatrzymał się wcześniej niżw sąsiednim powiecie. Podskakiwaliśmynawybojachi pewniedlategoomal nie zadławiłem się gumą. Uchyliłem szybęi wyplułem ją na zewnątrz. Kierowca cały czas gadał. Klapał dziobem bezchwili przerwy, zadowalając się moimbiernymsłuchaniem. Opowiadał głównie o autostradzie,którejbudowęparęmiesięcy temu przerwali,bo szła nie tak,jakrządnamapach wcześniej wymalował. Inwestorzy poprowadzili jąłukiem,omijając tereny, które wcześniejwykupili od chłopów. Ze wzgórz widać, że droga pomyka zakolamijak pijany zając. Miała wzgórze minąć, ale jakoś źle wycelowalii trafili w sam jego środek. A tużza wzgórzem jest wieś. Taką budowę o kant dupy potłuc. Teraz chłopi się buntują, blokadyrobią. Inwestycjęwstrzymali, alewcześniej czy późniejbudowaruszy,wzgórzezniwelują,bo droga jak to droga, musi mieć ciąg dalszy. Gorzej,że wykupione od chłopów tereny zostały już podzielone nadziałki i sprzedane takim, co dom chcą mieć na wsi. Ktoś wziąłza tę samą ziemię dziesięć razy tyle, co rolnikom dał wcześniej. A łąki pod lasemjuż na polegolfowe przerobili. Klub zbudowali i zjeżdżajątam teraz różni tacy w luksusowych samochodach, łażą jakbocianypo łąkach i podobno grubą forsę za topłacą. I wychodzi, żetonie ich z łąkprzepędzą, tylko chłopówzmuszą do sprzedaniauprawnych pól. -Po zniwelowaniu wschodniej części wzgórza autostradaakuratprzez środek wsi przeleci. 72 Trochę się zdziwiłem. - No ico? Nikttychinwestorów nie oskarżył oprzekrętyj nadużycia? Zarechotał. - Jeszcze nie słyszałem,żeby któremuś z takich coś udowodnili. Amoże ty coś takiego słyszałeś? Pokręciłemgłową. - Takie u nas jest prawo, że złodziejukradzione pieniądzema, a okradziony musi żebrać w sądach o ichzwrot. Taki kraj. W snutej opowieściczułem obecność ojca. To jegoterytorium, a wątpię, by na swoim terenie pozwolił grasować drugiemu takiemu jakon drapieżnikowi. - Ludzie z miasta isąsiednichwsiczekaj ąna wznowienie robót, bo nazatrudnienie liczą. Tu naródbiedny. Gospodarzekażdy grosz dziesięć razy obejrzą, nim przepiją. Głupi naród. Firmywłasnych fachowców przywiozą. Ale nadzieja w tym, żejak zbudują tę autostradę,to cały ruchprzeniesie się tam, a tubędziespokojniej, bo teraz niema jakprzejść na drugą stronę. Chociaż kto wie, bojak zaautostradę każą słono płacić, to wielu będziei tak jeździć starą drogą. Na szosie ruch rzeczywiście był potężny. Tir za tirem sunęłyjak gąsienice. Rzędem, jeden za drugim. Tylko szumiało. Rzadko który miał na liczniku mniej niż setkę. My swoim busemdzielnie dotrzymywaliśmy im kroku. Domiasteczka zajechaliśmy w kwadrans. Zapłaciłem dwa złote, bo tyle się należało. I tylko tyle miałem. Dowiedziałemsię jeszcze,że bank jest tuż przy rynku. O policyjny parking nie zapytałem. Sam znajdę. Minutę później trafiłemna bankomat. Instynkt nieomylnie zaprowadził mniedo źródłażycia. Poczułemmoment euforii na widokdziury w ścianie plującej for73. są. Byłem uratowany. Melodyjkę swoich cyfr wstukałem, nie patrząc naklawiaturę. Znalem jąna pamięć. Mogłemją wygrywaćnawet po ciemku, nawet po pijanemu, nawet. Bankomatwypluł kartę. Zacisnął zęby i odmówi} wydaniaforsy. Orzekł, że konto jest puste. Durna maszyna. Nim ekran wygasi,walnątem w niego ręką,alezamiast satysfakcji, poczułemzacisk obroży na szyi, a w głębi mózgu rozkaz:"Donogi! ".Dla potwierdzenia przypuszczeń wszedłemdo bankuzeszlifowanego kamienia i ciemnego szklą. W przeszklonychprzegródkach siedziały rzędem dziewczyny w jednakowychuniformach, z jednakowymiuśmiechamii ostrożnymi, lekkopogardliwymi minami na identycznych twarzach. Lekko brzęknęły zamykające się samoczynnie drzwi i wszystkie panny, jakna komendę,spojrzały na mnie. Oceniły moje brudne portkii wróciły do swoich komputerów. W ich systemie punktacji wypadłem widać blado, bo żadna nie zaszczyciła mnie zapraszającym spojrzeniem. Podszedłem do przegródkiz jedynymtu facetem. Patrzył z niechęcią, jakzmierzam w jego stronę. Wyglądał,jakby się bal, że zażądamod niego czegoś, czego nie będzieumiał midać. Podałem kartę kredytowąi poprosiłem,by sprawdził, czemu nie działa. Wykonałmoją prośbę szybko, bez szemrania. Mógłby kto pomyśleć, że trzymam pod koszulą pepeszę. Wklepałdo komputera to,co mu podyktowałem, wlepił gaływekran i po chwilirozluźnił się. Dowiedział się pewnie,że niejestem bandytą, tylkospadkobiercąnajważniejszego gościaw województwie. W związku z tym nie mam potrzeby kraść forsy. Wezmę tylkoodrobinęz tego, co już ukradł mój stary. - Konto zablokowane -poinformowałmnie z prawdziwąprzyjemnością. Widać było w jego maślanych oczach satysfakcję. Obronił forsę, naktórej straży go postawili. Uwierzyłem od razu, alena wszelkiwypadek kazałem mu; Sprawdzić. Zrobił to,alejużbezpośpiechu, dokładnie,by móc jak najdłużej cieszyć sięswoją rolą. Był wojownikiem i własną'i piersią bronił majątku mojego starego. -Zablokowane- powtórzyłz triumfem. Wymówiłem przynim brzydkie słowo. Chyba takiego nie słyszał, bo zaczerwienił się z emocji. Powtórzyłem je, żeby dokładniej zapamiętał. Może i jemukiedyś się przyda. Bankowe klony przerwały na chwilę pieszczenie klawiatur i popatrzyły na mnieŁ zaintrygowane. Jednej się podobało, drugazmarszczyła z nieysmakiem brwi, a pozostałe, wybite z rytmu, w napięciu oczekiwałay na jakiś sygnał, po którym będą mogły wrócić do zsynchronizowanej pracy. " Wyszedłem. Nawet drzwiami nie mogłem trzasnąć, bo rozsunęłysię i zasunęły za mną bezszelestnie. Zostałemodcięty od forsy. Dziwnie się czułem. Jakbym nie był całkiem zakotwiczony -w ziemi. Takie wrażeniemiewam, gdy wypiję zbyt dużo, i póki siedzę,nawet o tymnie wiem. Potemwstaję ijest taki moment tuż przed zaliczeniem gleby,gdyświat zaczyna wirowaćzpowo. du popsutejgrawitacji. Teraz doświadczyłem tej przyjemności na sucho. .' Nigdy jeszcze nie byłem bez grosza. - Nie wiedziałem,jak zareagować. A właściwie wiedziałem. Między uszami tłukł się rozkaz: "DO, nogi,szczeniaku! a W oczachmijających mnie ludzi malowałasię złośliwa satysfakcja. Chybatelewizja zdążyła już zrobić omnie program. Cały kraj się śmiał. Włożyłem ręce w kieszenieiwmieszałem się w tłum jak gdy; '. by nigdy nic. 7475. Łaziłem po mieście. Dryfowałembez celu. Oglądałem sceny z życialudzi, którzynic mnienie obchodzili. Wiedziałem, że gdziekolwiek pójdę,wszędzie będęczuł ten sam bezsens. Napiłem sięwody z hydrantu. Co teraz, do diabła, mógłbym jeszcze zrobić? Byłemjak marionetka bez sznurków. Odciął je, żeby mi zrobić nazłość. Wiedział, że w tensposób zmusi mnie do powrotu. Niemylił się. Zawsze przecież robiłem to, czego oczekiwał. Byłemwytresowany do chodzenia przy nodze. Zablokował kontoi wtym momencie moja wolność się skończyła. Nie potrafiłemfunkcjonować bez gotówki. Jużwiedziałem, że po mnie. Wytrzymam jeszczeparę godzin, a potem podrepczę grzeczniei położę się na grzbiecie. Do końca życia będę aportował. Oblizałemwargęi dotknąłem językiem zęba. Pulsował. Powróciły wspomnienia wczorajszegodnia, gdy przyparł mnie dościany i powalił ciosem w twarz. To zaledwie wczoraj? Wydawało misię, że przeleżałem na podłodze całe lata. Obrazy wydarzeńpojawiały się wzwolnionym tempiei znikały,bym mógł siędelektować odstępem przed następną odsłoną. Ktoś mnie potrącił i wyrwał zletargu. Popatrzyłem na swojezniszczone buty i brudne spodnie. Niewyglądałemjuż tak nieskazitelniejak wczoraj rano. Ubranienadawało się na śmietnik. Potrzebowałem pieniędzy, żeby sięnapić,żeby kupić faje, żebyzmienić gacie, bo te, co miałem nasobie, śmierdziały. Miałem dwadzieścia groszy i najmniejszegopojęcia,skąd wytrzasnąć kolejne dwadzieściai jeszcze garść takich po dwadzieścia, żeby starczyło choćbyna papierosy. Rozejrzałem się wokół. Mijający mnie ludzie też zajęci byli poszukiwaniem groszaków. Biegli zjednego na drugikoniec miasta, byje zarobić. Potem wracali ipo drodze zamieniali zdobytez trudem miedziaki nachleb. Jutrobędą musielipowtórzyć te samestarania, tak samo pojutrzei za rok, aż do śmierci,bo w tym 76 kraju tacy jak oni potrafiądobrze tylkojedno: daćsię robić w jaJo przez takich jak mójstary. , , Wyobraziłem sobieironię na jego twarzy,gdy wydawał dyspozycję wbanku. Naigrawał się ze mnie. A kasjer,który przyj mowałzlecenie,też się pewnie zdrowo uśmiał, choć zachował kamienną powagę. Drwili ze mnie: cacany synuś tatusia napso. cił i nie dostanie cukierka. Niegrzecznypiesek. ;; Owładnął mną gniew - czarny, rozpaczliwy, niepohamowany. 'Ten gniew miałem po nim odziedziczony, wklejony w każdy pa- sek DNA. Byłem taki samjak on:nieprzejednany, gwałtowny,; pełennienawiści i pogardy. Uderzeniemrękizerwałemze słupka; koszna śmieci. Zabolało. Kopnąłem go i poturlałem, trącając noS gą w chwili,gdy stawał. Śmieci rozsypały się po chodniku. Hałas, ściągnął uwagęprzechodniów, ale nikt nie stanął w obronie kubła. Skopałem go, spłaszczyłem, a potem zepchnąłemnajezdnię. ^/ Nikt nie wrzasnął, że tak niewolno. ja Nikogo nie obchodziłem, byłem intruzem spoza ich świata. ISOmiJali mniei przyspieszali kroku. Niektórzyzerkali ukradkIem, ale odwracali wzrok, gdy spoglądałem w ich stronę, i nieŁ tmogli się doczekać, byznówmócsię gapić. . Z rozciętejdłoni kapała krew. :^" Jedna kroplakrwi to około 300 tysięcy komórek. - Samestraty. A potem nagle opadłemz sił i usiadłem na krawężnikuz nogami wystawionymi najezdnię,wprostpod koła przejeżdżają^Cych samochodów. Białe punto ominęło mnieszerokim łukiem,a potem wykonało kolejny łuk wokół kosza. Ucieszyło mnie, że,, Utrudniłem komuś życie. Kierowca przyhamował, ale już ktoś,'. inny podszedł i ściągnął z jezdni zmasakrowany śmietnik. Szkoda, tyle sięnamęczyłem. Błyskświatła odbitego od szyby spowodował, że zerknąłemprzez ramię. Natrafiłem na czyjeśnapastliwespojrzeniespode77. tba. Siedział na ziemi i patrzył. Podniosłem rękęi zobaczyłem,że on podnosi swoją. Był moim odbiciem w wystawowejszybie. Gdyspostrzegł, żesię rozpoznałem, przybrał skupiony i czujnywyraz twarzy. Obserwował mnie. A potem się zlitowałi przeniósł wzrok na srającego w locie gołębia. Melasa rozprysła siętuż koło mnie. Poczułem, że opuszcza mnie duch walki. Byłem zerem,zwykłym kundlem. Wstałem i otrzepałem się, zdziwiony atakiem złości. Reakcjaojca była przecieżdo przewidzenia. Gdybym twierdził,że jestemniązaskoczony, wyszedłbym na totalnego głupka. Przyznaję, że wizjawolności z jednoczesnym dostępemdo forsy byłaporywająca, ale całkowicie bezpodstawna. Jedynym jej usprawiedliwieniem mógł być cios, który wczorajzaiakasowałem. Pomieszało mi się od niego w głowie. Moja wyprawa wświat iz powrotem dobiegłakońca. Odetchnąłem głęboko, by wziąć się w garść i dojść dosiebiepo napadzie rozżalenia. Już mi niezależało. Poddałem się. Jeszcze patrząc w szybę, zobaczyłemją i od razu rozpoznałem. Wychodziła ze sklepu. Dziewczynabezmajtek. W obu rękach trzymała torby. Zgłębi ulicypowiatwiatr i odrazu przyczepił siędo niej, ale tym razemnie miał szansy zrobićtego, co wczoraj, bo miała na sobie dżinsy. Obaj zwiatrem poczuliśmysię rozczarowani. Też mnie poznała, bo uśmiechnęłasię lekko, samymioczami. Jejoczy były jasne ibezczelne. Wyglądało tobardziej na kpinę niż na cokolwiek innego. Podeszła do białego punta, nieoglądając się. Wiedziała,żena niąpatrzę. Podszedłem bliżej, a wtedyodwróciła sięi spojrzała wprost namnie. - Po co tozrobiłeś? -Wskazała głową na porozwalane śmieci izmasakrowanykosz. 7S- Z ciekawości, czy mnie ktoś zapyta, po co to zrobiłem. -Zapytał ktoś? - Tylko ty. Hii: Tym razem dostrzegłemcień rozbawienia, jakby uśmiechałaS" się i nieuśmiechała zarazem. Słońce odbijało się od szyb jejS samochodu i rzucało na nią niebieskawy cień. Czekaliśmy na dalszyciąg. Jedno słowo, jakiś uśmiech i gotowi byliśmy kontynuować rozmowę,ale żadne z nas się nie odezwało. Przewędrowaliśmy kawał wszechświata wciszy. Nie było w tym nic .niezręcznego. A gdy czas minął, wyjęła zkieszeni kluczyki,'Iw,, otworzyłabagażnik i wrzuciła zakupy. Potemwsiadła i zostawiła mnie z dala od swojegożycia. Przypomniałemsobie, pocotu przyjechałem. ZopowieściI;kierowcy pamiętałem, że parking znajdę w sąsiedztwie targowi ska. Poszedłemza kobietą,która dźwigała dwakoszewypełniona ne po brzegi jajami. Mimo obciążenia szłaszybko, ledwo nadążałem. A potem ni stąd, ni zowąd ustawiła kosze na ziemi, odwróciłasię iryknęła mi prosto w twarz: -Jaja, świeżejaja. ? Jejoddech omal mnieniepowalił. Byliśmy namiejscu. Minąłem kilka furmanek zaprzężonych w prawdziwe, żywekonie. Przecisnąłem sięmiędzy straganami z pomidorami i pietruszką. Wyminąłem slalomem beczki z kiszonąkapustą i ogórkami i wyszedłemwprost na płot,naktórym rozwieszone byłyB;ręczniki zgołymibabami, skórkowe kurtki i koszulki znapisami'yg^HWDPi wymalowanymi liśćmi marihuany. '^ - Gdzietu jest komisariat? -spytałem facetaod koszulek. ; Wskazałpalcem zasiebie. Zapłotem obwieszonym rynkowym towarem znajdował siępolicyjny parking. Stało tamrozharatane,spalone auto. Wiedziałem, że będzie moje. 79. 11Jeden rzut okasprawił, że straciłem grunt pod nogami i zaczątem tonąć w przejrzystympowietrzu. Cylakrozwalił mójsamochód. I człowieka. Ijego rower. Miałem nadzieję, że już go znaleźli. Albo że sam sięzgłosi}. Pragnąłem wrócić do tamtejchwili sprzed godziny,gdy moim głównym zmartwieniem był brak forsy na papierosy. Powinienem iść na posterunek i wyjaśnićsytuację,aleskupiłem się na markach przejeżdżających samochodów. Ustaliłemze sobą,że jeśli żaden z pierwszych dziesięciu przejeżdżającychfordów nie stanie przy rynku, wejdę na posterunek i spytam, czymają już gnojka. Ale jak któryś z pierwszejdziesiątki fordówstanie w pobliżu, powatęsam się jeszczetrochę,a zanim zgłoszęsięna policję, zadzwonię najpierw do ojca, żeby przyjechał i poszedł tam zemną. Zająłemumysł liczeniem aut. Jeden,dwa, trzy, cztery. Nie,tamtenzielony to nie ford. Przy kilku udałem, że nie rozpoznałem marki. Siedemnasty zaparkował przy krawężniku, parę metrówode mnie. Kierowca pogrzebał w bagażniku i poszedł natarg. Uchylonaszyba uśmiechnęła się domnie zachęcająco. Natylnym siedzeniu została sportowa torba. Mogła być w niej jakaśforsa, a jeśli nawet nie, to mogłem opchnąć samątorbę za paręzłotychi odłożyć wyjaśnienia na później. Nie ma się do czegospieszyć. Zdążę wszystko wytłumaczyć. W końcu nie zrobiłemniczego złego. Aprzynajmniej nie aż tak złego. Obserwowałem faceta,pókinie zniknął międzystraganami. Potem podwinąłem rękaw, wstałem i spokojnym ruchem otworzyłem drzwi. Robiłem to nie pierwszyraz.Potrzebowałbymza 80 ledwie kilkuchwil, by włączyćzapłon i odjechać, ale wziąłemtylko torbę. Zatrzasnąłemdrzwi iusiadłem z powrotemnaławce, żeby obejrzećłup. Wewnątrzznalazłem aparat fotograficzny, kilka rolek filmów, jakiś notatnik ipaczkę ołówków. Żadnejforsy. Niech to szlag. Nie miałem farta. { Liczyłem, żefacet zarazwróci, rozpozna swoją własność, i poleci napolicję. Nie miałbymnic przeciwko temu, by mundurowizawlekli mnie na posterunek. Samnie potrafiłem się przemÓC, by tam pójść. Poczekałem jeszczeparę minut, apotem zwiałem. Nagle zaczęło mi się spieszyć. Przerzuciłem torbę przez ramię i skierowałem w stronęwylotowejulicy. Ruszyłemw powrotną drogę. Szedłem skrajem szosy, całyczas przygotowany, że zostanęS rozpoznany i zatrzymany. Już wcale tego niepragnąłem. Wybiegałem do przodu, a potemmusiałem czekać, by dogonićsamego siebie. Parę razy stawałemw oczekiwaniu na przelewającesięflaki, obleczone wskórę, wlokące się nieporadnie na dwóch'nogach. Umysł zresetowałsię i podjąłswoją funkcję. . Cylak zabił człowieka. Wbił go w drzewo moim samochodem. Moim samochodem zabił,a potem zostawił go i uciekł miejsca wypadku. Policja pewniewcale nie szuka jego, tylko mnie. ' Z przerażającąjasnością uświadomiłemsobie, że tylko on jeden ' może potwierdzić, że jestemniewinny. A jeślisię naćpał izapomni, że ma wrócić i złożyćzeznania? Albo się przestraszył i znikniena dobre? Chwila, gdy wziąłemtopod uwagę,była jak cios. Jakbym dostał pałą między oczy. Pałą nabijaną gwoździami. Odrzuciło 81. mnie, oszołomiło - miałem nadzieję, że zabiło. Ale zrobiło misiętylko niedobrze. Szedłem i bez mrużeniaoczu patrzyłem w słonce, póki nie pociekły łzy. To nie słoncemnie oślepiło,tylko przerażenie. Byłemniewinny, aczułem, jakbym kieszenie miał wyładowane bombami. A one były w płynie i wyciekały nogawkami. Spod policyjnegoparkingu uciekłem wcale nie zpowodu torby. Przegnało mniestamtąd własne tchórzostwo. Już wielokrotnie miałem do czynienia z policją. Zatrzymywali mnie za nadmierną szybkość, częstopijanego, albo za bójki, raz zakradzież. Ojciec za każdym razempłacił komuś i wyciągał mnie z kłopotów. Niejednokrotnie przyjeżdżałem radiowozem do domu, a on w ramach podziękowaniapodawał swą cennąprawicę do uściśnięcia. Wraz z czymś, cow niej zmieścił. Od regularnych wpłat zależało bezpieczeństwojego interesów. Niektórzy gliniarze mieli mnie już serdeczniedość. Sądzę, żewszystkie moje rozróby gdzieś rejestrowali, bykiedyś udowodnić, jaki ze mnie zbój. Nie miałem wątpliwości,żedla policji to ja jestem kierowcą, który zabił i uciekł. Mnie szukają, bo niby dlaczego mieliby szukać kogoś innego. Obawiałem się,żenie uwierzą w ani jedno moje słowo,a jeśli nawet,to i takzostanę zatrzymany, choćby poto,by jakiś pieprzony gliniarz mógłwyłudzić kolejną łapówkę odmojego starego. A on wścieknie się,że znowudałem się złapać. Popychany przez wiatr,znalazłem się na miejscu wypadkuprędzej, niżbymsobie tego życzył. Zżerała mnie niepewność co do Cylaka. Ślady krwi posypanebyłypiaskiem, a wygniecionekoleiny na poboczu świadczyły, żeniedawno dużosię tu działo. W trawie leżały płaty czarnego lakieru i okruchy potłuczonego szkła. Kilka metrów dalej stała przyczepa od traktora. Pewnie jednaz tych, cowczoraj blokowały drogę. Oparłem się onią, bo82nogi miałem jak zwaty. W oddali rolnik orał pole. To pewnie^była jego przyczepa,bo przyglądał mi się nieufnie. Może się bał, że mują przewrócę. Zatrzymał ciągnik i zapalił papierosa. Niby nie patrzył wprost na mnie, ale przerwał robotę i czekał. Wolałbym, żeby go tunie było. Też czekałem,aż wypali, wsiądzie na traktori odjedzie. Chciałem byćsam. Niestety. Wypalił, co miał do wypalenia, i zamiast wsiadać na Swój wehikuł i zjeżdżać, ruszyłw moim kierunku. Stanął parę," metrów ode mnie,wysmarkał się,podciągnął portki, wytarł gruj(lęziemi z podeszwy buta. Jego pozornedziałania kryły niezdecydowanie. Czekał cierpliwie, ażgo o coś spytam. ; -Która godzina? -spytałem. Inne słowa miałem na końcu języka i sam na siebie byłemwściekły za brak odwagi. Zdziwił się,że nie wiem. Oczekiwał chyba innegopytania,'-bardziej skomplikowanego, bo problem godziny przyjął z prawdziwą ulgą. Odpowiedział chętnie, ze szczegółami. Czwarta^osiemnaście ipół. Wdałby się w dygresje na temat długości^wskazówek w różnych zegarach świata irozważania, która godzina jest lepsza, a która gorsza,która nadaje się napracę, a która na odpoczynek, albo o której jeżdżą autobusy do miasta. ;., - Dzięki- burknąłem. :Nie potrzebowałem jego informacji. Też miałem zegarek. ^Wepchnąłemręce do kieszeni, żeby nie widział, jakdrżą. - Wypadek tupodobno wczoraj był? -zadałem prawdziwe Pytanie, aon znówsię zdziwił, jakby pierwszy razo tym słyszał. -Taak? Przekrzywił głowę. Jego twarz wyrażała wysiłekczłowieka, który chciałby pomóci chętnieopowiedziałby ze szczegółami, ale niestety, niepotrafi. boniczego niewidział. 83. - Owszem, ludzie opowiadali, ale mnie tu nie było. Iterazteż nie będzie dłużejze mnągadał, borobota czeka. Zamiast jednakodejść,towarzyszył mi nadal, starając się czymśzająć. Ręka mudrżała, gdy zapalał papierosa, jakby zdenerwowałsię przeze mnie. Palił, przeszukiwałkieszenie, liczył drobne,a potem po prostu stał i czekał, aż sobie pójdę. Okolicabyła piękna, niemal natchniona, jak w wierszach,alew powietrzulatało zbytwieleelektronów naładowanych ujemnie. Nasze ubrania elektryzowały, gdy zbliżaliśmysię bodajo milimetr. Jakieś napięcie zmuszało do ostrożności. - A coz kierowcą? -zadałem pytanie, a on je odebrał jakkiepski żart. Wcale nie żartowałem,miałemna myślidokładnieto, o cospytałem. Interesował mnie kierowca i nie musiałem się dziadowi tłumaczyć, dlaczego. Aż kipiałem, by wyrzucić z siebiewątpliwości, a w zamian usłyszeć dobrą nowinę, że kierowcę jużmają. Złapali albosamsię zgłosił. - Co z kierowcą? -powtórzył moje pytanie. Ręka drżała mu jeszcze bardziej. - Tak, co znim? -powtórzyłem, by niemiał wątpliwości, comnieinteresuje. Zrobiłem to odrobinę za głośno, ale przynajmniej nie słychać byłodrżenia w głosie. Ściągnąłbrwi, by nadać twarzy wyrazsurowej zadumy. Nieudało mu się jednakopanować grymasu niechęci. Czerwoneplamy zabarwiły mu policzki. Musiał być wkurzony. - A coma być? -prychnął. -Nie spytasz, co z rowerzystą? Jegogłos zabrzmiałzgrzytliwie jak pilnik. - Wiem, co z rowerzystą. Ale jestemciekawy, czy policjazgarnęła kierowcę. Nieszczery uśmiechna moment rozjarzył jego twarz, a potemzniknął. Chłop wyglądał, jakby się zastanawiał, czyodpowiedź,jakiej udzieli, usatysfakcjonuje mnie. Starał się wybrać właściwą. - Gdzież tam. Zwiał. Szukaj wiatru w polu - odpowiedział7 życzliwie. ,';': Wyczułemwnim ostrożność. i - Autobus zaraz będzie - kiwnął głową w stronę przystankuŁ; i tymkiwnięciem postawił kropkę jako znak, że dość się dowieli; działem i mam zjeżdżać. Rozstaliśmysię i obaj odczuliśmy ulgę. Stanąłem naprzystanku,iB a gdy autobus nadjechał, wsiadłem. Zdążyłemzobaczyć, jak tamten1S:; kiwnął głową z aprobatą. Już w autobusie przypomniałem sobie, że nie mam na bilet, awdodatku mdliło mnie, rzygowiny czułemjuż3S'. w gardle. Nie dałbym radyjechać, za moment puściłbym pawia. Kierowcawysadził mnie kilkadziesiąt metrów dalej,za za'krętem. Wróciłem. ;; . Coniby miałbym powiedzieć ojcu? Że policja szuka nie tegoJH; człowieka? Chyba właśnie to powinienempowiedzieć, alewątpię, by uwierzył. - Potrzebny był mi Cylak. Musiałem go znaleźć. Ruszyłempoboczem, a po chwili trafiłem na miedzę i skręciłem w pola. Tak, jak pewnie wczoraj on. Wąska ścieżka doprowadziła mnie do rzeki. Cichyplusk uspokajał, a wydeptanaWzdłuż brzegu trawa dawałanadzieję, że dróżka dokądś prowadzi i tam właśnie trafię. Woda była tu zbyt głęboka, by próbowałprzeprawić sięna drugą stronę. Musiał iść dalej. Pod lasem widziałem sylwetki ludzi robiących to samo cowczoraj, pochylonych, cały czasblisko ziemi. Bezwzględu na to,cosię stało, robota byłarobotąitrzeba ją było wykonać. Mój cień przestraszyłzająca. Obaj zboczyliśmy z obranej drogi. Zalegająca ciszasprawiała,że wszystko wokół ogromniało, aja,85. idąc, pozostawałem nadal wmiejscach, które już opuściłem. Byłomnie wielu i patrzyłemna siebieidącego nie wiadomo gdzie. Po kilkudziesięciu metrach wlazłem na grzęzawisko. Potykając się, przeskakiwałem z jednej kępy trawy na inną. Kilka razywpadłem w wodę po kolana. Błotocmokało pod uginającą siępowierzchnią. Zawróciłem, ale nie trafiłem na dróżkę, którąwcześniej szedłem. Zawróciłem jeszcze raz, zdezorientowany. Kluczyłem plątaninąwydeptanych przez krowy ścieżek. Gdziekolwiek skręciłem, wciążtrafiałem nadrzekę. Próbowałemwsłuchać się w ciszę, by wychwycić przyjaznydla ucha szum samochodów. Poza ryczącą krowącoś gdzieś szemrało, ale okazało się, że to tylkosucha trawa poruszana przez wiatr. Zatrzymałem się i zaczerpnąłem powietrza, głęboko,do samych pięt. Zamknąłem oczyipoliczyłem dodziesięciu,żeby sięuspokoić. Łomot w uszach,skrzek żabi szum trzcin nakładałysię na siebie. Naglestwierdziłem, żenie jestemsam. Otworzyłem ostrożnie oczy i zobaczyłemropuchę wielką jak krowi placek. Powiedziała coś do mnie iposzła swoją drogą. Zrobiłemjeszczekilka kroków i stanąłem na piaszczystej skarpie. Po drugiej stronie rzeki rozciągały się łąki, ale mój wzrok przyciągnęłopowalone drzewo,na wpół pogrążone w wodzie, korzeniami nadal uczepione podłoża. Cylaka dojrzałem zdaleka. Leżał na brzegu i się opalał. Zanimruszyłem wjego stronę, pomyślałem,że to,co robi,jest głupie, bo słońce co prawda świeciło,ale nie grzało, a onznalazł sobie miejsce w cieniu. Ale to przecież jego głupota, niemoja. W sumie ucieszył mnie jego widok. Ucieszyło mnie to, żenie uciekł. Szedłem doniegoz myślą, że powiem mu, jakiz niego palant,bo opalaniesię jesienią, gdynie ma słońca, jest niewłaściwe i niewłaściwe jest też to, że tak czeka, zamiast wziąć dupę 86 w ^ troki i byćjuż dalekostąd. Daleko odchłopów gotowych nadziaćgonawidły. Z każdego punktuwidzenia to, co robił,było: niewłaściwe. Inne słowo nie przychodziło mi do głowy. Takie leżenię w błocie było w każdym razie bez sensu. A gdybyłem już. ""blisko niego, pomyślałem, żenajbardziej niewłaściwe jest trzymanie głowy w wodzie. Rzekabyła brudna od wodorostówi mułu. Wejście do niej nawet nogami to ostatnia rzecz, jakiej się pragnie, a co dopiero zanurzenie twarzy. Zupełnie przelotnie zastanawiałem się, ile w tej rzece jest zwykłych ścieków. Równiedobrze mógłby kąpać się wewłasnym kiblu. Wzdrygnąłemsię z obrzydzeniem. I jeszcze pomyślałem, że jak chciał sięochłodzić albo pogapić na ryby,powinien położyć się na brzuchu, a nie na plecach. ;.. Gwizdnąłem przez zęby, żebysprawdzić, czy jeszczeto po". -trafię. I żeby usłyszał,i wstał, zanim podejdę bliżej. . Nie udało mi się jednak gwizdnąć wystarczająco głośno, bo w gardle zebrała się kulka flegmy. Splunąłem, boinaczejnie po. trafiłemukryć swojej niechęci. A on, jakby na potwierdzenieMoichuczuć,nadal zachowywał się jak idiota. Leżał na plecach -Z głowązanurzoną w wodzie. Kosmyki włosów pokryte były pęcherzykami powietrza. Poruszały się jak glony. Słyszałem ciszęi głosy, których nie byłosłychać, choć brzmiały. Póki szedłem, wyliczałemwszystkie nielogiczności,któreB,chciałem mu wytknąć, ale gdy byłem blisko, tylko trąciłem bu^. tem jego nogę. Inne gesty i słowa były wtej chwili bezcelowet i jak najbardziej nie na miejscu. Skoncentrowałem wzrokna kolorowym kamyku zakopanymS. ;' w piasku. Nagle, wcale tegonie chcąc, zacząłem myśleć o jajecz? ' nicy,którąjadłem. Starałem się skupić na nieruchomym obrazie, który miałem nawyciągnięcie ręki, ale smak smażonychH, Jajek przerósłwszystko. Wędrowałw górę przewodu pokarmowego i czułem gow gardle. 87. Byłomi dziwnie lekko. Musiałem przełknąć ślinę, by skupićsię na Cylaku. Wyglądał, jakby spal. Powinienem coś do niego powiedzieć,aleniechciałem go budzić. I w ogólenie mogłem sobie przypomnieć, o czym chciałemz nim rozmawiać. Inie mogłem też sobie przypomnieć, jakmuna imię. Zawsze mówiliśmy Cylak i tylko to do niegopasowało. Nagle wydało mi się ważne, by przypomnieć sobie jego imię iwymówić je głośno. Każdeprzychodzącemina myślwydawało sięjednakmało prawdopodobne. Wieleimion nie pasujedo ludzi,którzy je noszą, ale do niego nie pasowało już żadne. Czułem sięzażenowany. Zupełnie jakby to, co robił, byłoczynnością intymną, czymś wrodzaju sikania. Głupio było takstać iliczyć,że zaraz skończy. Postawa, jaką przyjął, wydawałasię zdecydowana, nie zostawiała miejsca na wątpliwości. Jegopodejściedo życia nie miało się chyba zmienić wnajbliższymczasie. Mówił wyraźnie,żebym się odwalił, bo podoba mu siętak leżeć. Postałem chwilę, aledłużej nie mogłem tu zostać. - Chyba już pójdę - wydusiłem zsiebiei te słowa wydały misię właściwe,najwłaściwsze ze wszystkich. Woda chlupnęła o brzeg, a on wzruszyłramionami. Nie mogłem ziapać oddechu, agdy mi się już udało, starałem się nabierać do pluć jaknajmniejsze porcje powietrza, bynie pozbawiać go tego, co jeszcze go otaczało. Wyglądało na to, że nie miał domnie żalu. - No to cześć - powtórzyłem i pomyślałem, że gdyby ktośmnie słyszał, uznałby moje słowa za żartobliwe,ale nie zamierzałem kpić. Byłato forma zachowania dystansu. Jeszcze stałem, ale myślami już się stamtąd wyniosłem. Nogimusiały same podjąć decyzję, czy ruszyćza mną i w jakimtempieiść, by mnie dogonić, zanim całkiem odejdę. Jeśli nie bie 88 głem, to tylko dlatego że obezwładniało mnieniemiłe wrażenie, że jestem obserwowany. W oddali terkotał traktor i ktoś, przesłaniając dłonią oczy, patrzył w naszą stronę. Przy drodze nadal stała przyczepa,, a oparty o nią facet w gumiakach też się we mnie wpatrywał. Poddrzewami stało jeszcze kilku mężczyzn, wszyscyw pikowainych kurtkach kupionych od robotników jeszcze zakomuny. Stali jakżołnierze, zamiast wkarabiny uzbrojeniwwidły. Któryśmachnął bronią, żebym szedł już w swoją stronę. ,"" Poszedłem. Zostawiłem los Cylaka w rzece iruszyłem zaH, swoim. Po paruminutach trafiłem na utwardzoną drogę prowadzącą w stronęwsi. Innej tu nie było. . Nie chciałomi się myśleć, gdzie chcę dojść. Niemiałemplanu. Istotne było tylko to, by iść iniedać sięuwięzić w pozycji leżącej, z głową pod wodą. To, że szedłem, żesię poruszałem, sprawiało mi niekłamaną radość. Samo postawienie stopy na ziemi zmuszało drugąstopę do uczynienia tegosamegoi tak dalej, bez wysiłku, wręcz zentuzjazmem,radościątaką, niemal podskakiwaniem. Maszerowanie równym krokiemwydawało się sensem życia, najwłaściwszą rzeczą, jaką mam dozrobienia. Miałem wrażenie, żebędę już tak szedł wiecznie. Nawet gdy się zatrzymam, usiądęgdzieś, wrócę do domu alboumrę, to itak jakaś część mnie pójdzie dalej. Przeszedłem naskos przezłąkę, przeskoczyłem błotnistyrów i wspiąłem się na niskie zbocze. Widziałem stąd odległą nitkę szosy. Mogłem doniej dotrzeć w pół godziny, ale zamiast ru89 szyć w tamtym kierunku, zatrzymać okazjęi zjeżdżać stąd, poszedłem w przeciwną stronę. Chciałem wzbudzić w sobie żal albo smutek,albo coś pasującegodo sytuacji, ale nie mogłem. Przemaszerowałemkilka kilometrów,nim zdałem sobiesprawę z uczucia, które tam na brzegu odpędziłem od siebie. Zadowolenie z tego, że żyję. Że nawettakiegówniane życie jest lepsze od gapienia sięnaniebo spodwody. Powietrze przybrało już szarawy kolor, alenie było w nimza grosz senności. Wszystko wokół tętniło życiem. Było rześko. W ogóle czułemsię nieźle, biorąc pod uwagę wszystko. Podobałmi sięzapach gnijących liści,mokrej, dopiero co zaoranej ziemi,widok wron wydziobujących zziemi dżdżownice. Wszystkimiporami skóry wyłaziła ze mnie świadomość istnienia. Cieszyłemsię, żenie jajestem martwy. Brzegiem rzekidotarłem do lasu, jego skrajem do nasypukolejki, anasypem z powrotem do rzeki. Prowadziła mnie wydeptanaścieżka. Znałem tę trasę. Już raz ją dziś przebyłem, o świcie,po ocaleniu. Wewnątrz zatoczonego przeze mnie kręguusytuowana byławieś. Jedna zchałup ciągnęła mnieku sobie jak magnes. Zostawiłem tam olejny obrazeki meteoryt. Musiałem je mieć. Myślenieo tym, jak bardzo ichpragnę, sprawiało mi przyjemność,pozwalałozapomniećo innych rzeczach. Wdrapałemsię na przeciętena pół wzgórze i stamtądpatrzyłem na chałupy. W większości usadowiły się dość równomiernie wzdłuż drogi, ale były i takie, które skupiałysię po kilkawsporych odstępach od innych. Między wszystkimi widocznabyłaskomplikowana sieć dróżek z wyjeżdżonymi koleinami. Dwie albo trzy pokryto asfaltem. Każde gospodarstwo otaczałypłot i wąski paspola. Większość terenu porastały sady. Karłowatedrzewa rosły w równych rzędach. Nad samą rzeką ciągnął 90 sięwąskipasek łąk. Pasły się tampojedyncze owce, parę kózi koń. Na drugimbrzegu rzeki stał wiatrak, a raczej coś, co dawno nim było. Zbiegłem ze zbocza i usiadłem na brzegu, żebychwilę odpoS'cżąć. Już zorientowałemsię, że jeśli pójdę wzdłuż brzegu,dotrę'iK. ^o miejsca, gdzie zostawiłem Cylaka. Musiałem zdobyć się naK . (Odwagę,by pójść doniego jeszcze raz isprawdzić, co mu się stało. Ale jeszczenieteraz. Wyjąłem z kieszeni faję i poraz kolejny przypomniałem so. ^. bie, że nie mam zapałek. Nie zaprzestałem jednak przeszukiwaniakieszeni, botakieszukanie dawało złudzenie działania. Prześladowała mnie myśl,że muszę działać, muszę coś robić, bo' od tego zależy moje życie. ':;Poprzestałemnagrzebaniu w kieszeniach. Tylko na tyle było mnie stać. SWiatrak pochylał się ku wodzie. Wyglądał, jakby lada moment miał runąć. .Pewnie jakiś sentyment wstrzymywał mieszkańcówprzed jego rozebraniem albo spaleniem go. Jedno skrzydło zwisało bezwładnie, pozostałe, odtrącone tuż przynasadzie, nadawały ruinie wyglądnaburmuszonego starca. Rzuciłem w niego pokruszonympapierosem. Nie doleciał. Wpadł do wody i popłyB:i. nąi zprądem. Ktoś, kto stał na moście, odebrał mój gest jakoS; pozdrowienie. Pomachał do mnie. Zawahałem się, ale po chwiliII odmachnątem. ^ - Trzepsię -zawołałem, bo wiedziałem, że wiatr rozniesiemoje wołanie. Tamten nie słysząc, o comi chodzi, machnąłjeszcze raz i odszedł. Pomylił mnie z kimś. Położyłem sięnatrawie. Usiłowałem przypomnieć sobie faktyi ułożyć je we wtaścia- Wej kolejności. 91. Czas się cofat, aja razem z nim. Obserwowałem wydarzenia,jakby dziaty się dawno temu,a mnie dzisiaj się o nich przypomniało. Zabrałem gozdrogi,choćnie miał ochoty jechać. Samochódteż dałem mu bez specjalnego żalu. Był nawalony. I spieszył się. Wątpił w moją szczerość i miał obawy, czy się nie rozmyślęi nie odbiorę auta,zanimzdąży się nim nacieszyć. Mógł myśleć, że zadzwoniępo ojcai parę kilometrówdalej ktośbędzie czekał i pozbawi go łupu. Chciał szybkoznaleźć się daleko stąd, ale nie umiał zapanowaćnad taką maszyną. Im dłużej o tym myślałem, tym wykaz win wobecniego stawał się dłuższy. Życzyłem muśmierci. Słowa, które wykrzyczałemw złości,spełniły się. Zabiłemgo. A potem przyplątała się myśl, że sam nie byłem trzeźwyi równie dobrze to ja mogłemzabić tego rowerzystę. Cylakprzez przypadek wlazł namoją ścieżkę losui poszedłniąkawałek. Zastąpił mnie. To ja powinienem leżeć teraz w wodzie, bowyrzuty sumieniazmusiły mniedo położenia się zgłowąw nurcie rzeki. Albo ktoś, nie czekając na państwową sprawiedliwość,sam ją wymierzył. Usiadłem. Chwyciłem powietrze otwartymi ustamii zachłysnąłem się nim, gdy zdałem sobie sprawę ztego, o czym właśniepomyślałem. Dopiero wtedy bez żadnego uprzedzeniachlusnęło ze mniei musiałem przytrzymaćsię krzaków, żebynie wpaśćdo wody. Osunąłemsię nakolana. Lepiej byłoby, gdybym zdołał sięstąd wynieść. Im szybciej, tym lepiej. Wstałem i ruszyłem przed siebie, alenie opuszczało mnieprzekonanie, że maszeruję pod prąd i tak naprawdęnigdy sięjuż stąd nie wydostanę. 92Gdy odnalazłem tamto miejsce, Cylakajuż nie było. Ucieszyłem się. Pewnie chłopi zawiadomili kogo trzeba. Albo sam sobieposzedł, pomyślałem, i spodobała mi się tamyśl. Przypomniał mi się człowiek machający do mnie przyjaźniez mostu. Moja wyobraźnia nadała mu cechy Cylaka. Po chwili nie mliałem już wątpliwości. Tak właśnie było. Wyspał się i poszedł. Odetchnąłemzulgą. Życzyłem mu szczęśliwej drogi. Jeden z rolników nadal orał pole, naprawiającszkody, jakiepoczyniłaprzeciągniętana ukos przez pole przyczepa. Był takgorliwy,że przeorałnawet dojazd do rzeki. Wiedziałem, że powinienem zgłosićsię na policję i zrelacjono^. ''wać wszystko, co sięwydarzyło. Byłemtego całkowicieświadomy. I równoległa myśl, że powinienem natychmiastwracać do domus izdać się na ojca. Onjeden mógł wyciągnąćmnie z tego aBSurdu. Będzie wiedział, co należyzrobić, by fakty wyglądałytak, jak powinnywyglądać. Czyjeśsłowo skwituje swoim, na czyjś telefon odpowie telefonem do kogoś ważniejszego. W takich sytuacjach reagował jak automat, jakby otrzymywał sygnały z koSmosu, co komu i w jakiej kolejności trzebapowiedzieć, by jego racja znalazła się na wierzchu. To było to, za co go podziwiałem. za co podziwiało go wielu. Powinienem pozwolićmu działać. A potem odpracowywać zaciągnięty dług. Wkagańcu. Blisko przy nodze. Ciąglepowtarzał, żepragnie mniewidzieć silnym. Gówno prawda! Tak naprawdę tresował szczura. 93. Powinienem. Nie wiem, co powinienem. Wiem, co powinienem, ale jeszcze nie teraz. Zdążę. Między uszami kołatała się jeszcze jedna myśl: tutejsi znająprawdę, wiedzą, że nie ja to zrobiłem. Jeślinie Cylak, to tylkooni będą mogli potwierdzić moją wersję. Patrzyłemz góry,jakidę, i naprowadzałemsię na właściweścieżki, by dotrzeć do chałupy z zapadniętym dachem. Zewszystkich miejsc, jakie sobie przypominałem, tylko to wydawałomi siębezpieczne. Przeciskałemsię między drewnianymi płotami i bojaźliwie wsłuchiwałemw dochodzące zzanich głosy,szmery, nawoływania, szczekanie psów. W powietrzu unosił sięwyczuwalny nastrój żałoby i powodował, że wszystko wokół wydawało się za wysokiena moje nogi. Podnosiłem je wyżej niżzwykle i stawiałem ostrożnie, wyczuwającnajpierw czubkiembuta podłoże, by nie zapaść się w jakąś otchłań. Przy głównej drodzestał odrapany, przeżarty rdzą kontener. Wymalowany odręcznie napis BAR miał przekonać niedowiarków o jego funkcji. Zatrzymałem się niezdecydowany, z instynktowną ostrożnościątropionego zwierzęcia i patrzyłem z dala,jak dziewczyna stojąca w drzwiach szerokim łukiem wylewa wodę z wiadra na asfalt. Białe puntostało na parkingu. Poczułem pragnienie. I tak powinienem gdzieś usiąść izastanowić sięchwilę nadsytuacją, w jakiej się znalazłem. Dlaczego nie tu? Miejsce dobre jak każdeinne. Jeśli zdecyduję się zadzwonić po ojca, tuznajdzie mnie bez problemu. Dziewczyna zrobiła pół obrotu,a jej ciało podążyłoza rozpryskującym się strumieniem. Patrzyłemna nią jak naistotęzinnegoświata. Włosy miałateraz związane z tyłu i wydawałasię kimśinnym niż tam napolu. I inna od tej z miasta. Odstawiławiadroi wtedy poczuła mójwzrok. Odwróciła głowę i przez 94 moment wpatrywała sięz niedowierzaniem. Na jej twarzy pojawił się uśmiech z rodzaju tych najbardziejnikłych. I tylko przezchwilę, bo zaraz uniosła ramięw geście nakazującym odwrót. ; Wolałem odczytaćtengest jako zaproszenie. Ruszyłem w jej stronę. Opuściłarękę izabrała swojewiadro. Słońce prześwitywało przez cienką sukienkę. Stała chwilę, bym mógł ją dokładnie obejrzeć, i dopiero wtedy weszła w cień. Może zrobiła to nie nieświadomie. Wątpię. Na parkingu stało więcej aut i kilka motorów. Wkraczałem na teren nieprzyjaciela. Pachniało suchą trawą, kurzem i plastikowymi pojernnikami. Wewnątrz,przynakrytychceratąstolikach, siedziało paru wsiowych chłopaków. Ledwo przekroczyłem próg, stałem się obiektem ich zainteresowania. Chybarzeczywiście nie było to odpowiednie miejsce na porządkowanie myśli. Dziewczyna pewnie uprzedziła, że idę, bo wszyscy tkwili w pozycji wyczekiwania. Na moje powitalne mruknięcie odpowiedzieli mruknięciem zbiorowym. Obrzucili mnie surowymi spojrzeniami i wrócili do swoich kufli. Znaczyło to, że na razie są mili, uprzejmi inie zleją mnie od razu. Poczekają z tymnieco. Nie ma pośpiechu. W skrzywieniach, którymisięporozumieli, dostrzegłem współczucie. Coś jak: biedny dupek, i tak dostanie to, co mu się należy. '''Nie groziła mi tu śmierć. Przynajmniej nie od razu. "Dziewczyna stała za ladą i patrzyła na mniebez uśmiechu. Uświadomiłem sobie, że toze względu na niąchłopaki zachowują się przyzwoicie. Jej sukienka była czarna. Ten wczorajszy Biarlak i dlaniej byłkimśważnym. -- Przez moment panowałacisza, gęsta jakwata. A może tylko blokowało mi uszy, bodźwięki dobiegały głuche ipogrubione jak przetarte przezdeskę. -W czym mogę pomóc? - spytała. Wjej głosie nie było zagrosz dobrej woli, ale spojrzenie zachęcało: Śmiało! Jak już tujesteś, tonie wymiękaj! Zamówiłem piwo. Zrobiłem to z przyzwyczajenia. Bo co możnainnego zrobić,jak wchodzi siędo knajpy? Trzeba zamówić piwo. Dopiero pochwili przypomniałem sobie,że jestem bez forsy. Wydłubałemz kieszeni dwadzieścia groszyi położyłemje na szklanej płytce,która chyba do tego służyła. - Mam tylkotyle - przyznałem szczerze. -Za tyle może byćtylko to. - Postawiła przede mnąszklankę napełnioną do jednej trzeciej półprzeźroczystym piynem,zabarwionym żółcią jak rozcieńczonymmoczem. Chłopaki przywitalijej słowa salwą śmiechu, traktując je jakżart. Pomyślałem, że wpuszczają mnie, żedla zabawy dała mikozie siuśki. Nie podejrzewałem, by była przeciwko mnie, alei jej nie mogłem ufać. Powąchałem. To nie były niczyjesiuśki tylko samogon. Miał ostry,odpychający zapach. Patrzyli na mnie ironicznie. Pewnie myśleli,że pierwszy razmam z tym doczynienia. Mylilisię. Ojciec przez dwa lata nadzorował produkcję kilku nielegalnych gorzelni, gdzie pędzili takie świństwo. Zabarwiali je potemekstraktami iwieźli na wschód. Tam butelkowali w oryginalneopakowaniai już legalnie sprowadzali do kraju, rozwozili posklepach. To była ostra zabawa, konwojowanie cystern wypełnionych po brzegipłynnym gównem. Jeszczewtedy sądziłem, żemi się topodoba. Przybliżyłemszklankę do ust, zawahałem się, a potem opróżniłem jednym haustem. Poczułem, że drętwieją mi wargi i język,zapiekło w gardle, a opar alkoholu w jednej chwili wtargnął do96i w głąb ciała, do płuc. Z całych sił starałem sięnie zakaszleć. Oczy zaszły łzami, ale udałomi się nie zadławić. PoczułemS dreszcz. f. - Uuuuuuuu - usłyszałem za plecami. ., Skinąłem głową i poprosiłem o jeszcze. Dopiero po chwili. zdąłem sobie sprawę,żezrobiłem tonażyczenie. Chciałem sięŁ przypodobać. Byłem jak pies merdający ogonem w oczekiwaniu'na aprobatę swojegopana. Jak zwykle zabrakło mi charakteru, żeby powiedzieć takim jak oni, by pocałowali mnie w dupę. Dziewczyna zawahałasię, ale dolała. ; - Znalazłeś to, czego szukałeś? - spytała lekko, apytanieza brzmiało, jakby łączyłanas jakaś tajemnica. Oboje wiedzieliśmy, że pytao guza, któregowcześniej czy^. późniejznajdę, kręcącsiępo niewłaściwych miejscach. Spojrzerniem napominała mnie, bym wypiłispadał, bo nie powinno mnie tu być. ,. Chłopaki zamilkli iw skupieniu czekali na moją odpowiedź. Dla nich pytanie miało inne, dosłowne znaczenie. W przeciWieństwie do dziewczynyoni wiedzieli, co znalazłem w rzece, pod powalonymdrzewem. Przynajmniej dwóchz nich widziałem tam, na polu, uzbrojonych w widły. -Chyba tak - wyznałem jej. Znikąd przybłąkała się myśl o włosach wijących się jak wodorosty. Siłą oderwałem myśli od błotnistej wody i pokręciłem głową w odpowiedzisam nie wiem, na które pytanie. Zeszklanką wręku zająłem wolny stolik. Usiadłem plecami do ściany. Przynajmniej stamtądnic nie będzie mi groziło. Na stole leżała gazeta sprzed tygodnia z wielkim tytułem "Czy krajj W". Wytarłemnią blat. Chłopaki wrócili do przerwanej rozmowy, Pili i gadali. Im więcej pili, tymich słowa były głośniejsze, bardziej stanowcze i nieprzejednane. Radio grało, a oni uszczęśliwiali siebie i mnie streszczeniami własnych przygód. 97. - On mipowiedział,nie damci, a ja mu powiedziałem, dlaczego, a on mi powiedział,bo nie mam, a ja mu powiedziałem,to idź się utop, a on mipowiedział, sam idź, a ja mupowiedziałem, pewnie, że pójdę. I poszlem. Ten, co gadał, miałustapełne chipsów. Słowa mieszałysięz suszonymikartoflami. Koledzy zaśmiali się lekko, na półgwizdka. Znali tę historię. Jedenotwierał usta tylko poto,żebyziewać. Zajrzałem do torbyi powyjmowałem na stół fanty. Aparatbyłniezłejklasy, z niewykorzystanąkliszą w środku. Szkoda, żetam nad rzekąnie zrobiłem zdjęcia. Pomyślałem, że nawiększośćpomysłów wpadam za późno. Chłopaki wyciągali szyje i oglądalirazem ze mną. Ten, który przed chwilą ziewał, pierwszyodwrócił wzrok odaparatu i pustymi oczami wpatrywałsięw swojąbutelkę piwa. Możepomyślał to samo coja, o zdjęciach, które mogłem zrobić. Jego niepokój udzielił siękumplom i wymieniliukradkowespojrzenia. Zauważyłem, że na ramieniu miał wytatuowanegosmoka. Gdy poruszył się,smok wywinął ogonem. Zdenerwowałogo moje spojrzenie. A raczej wzburzyła go poprzednia myśli tylko dał temu wyraz. -Co się gapisz? -warknął. Odwróciłem wzrok. Wypiłem trochę samogonu. Wszedł łatwiejniż poprzednio. Zdumiewało mnie,że siedzętu i słucham tych głupot. Jakby nic się nie zdarzyło,jakbym niemiał problemów albo miał czego zazdrościć tym tutaj. A niemiałem. Ich życie było tak samo gównianiejak moje. Wszystko,czegonaprawdę chciałem, to wrócić do punktu wyjścia,do jakiegoś momentu, od którego wszystkosię zaczęło. Ale ledwozaczynałem o tym myśleć, od razu trafiałem na tamtą chwilęi przypominałem sobie, dlaczego odszedłem. 98Rozłożyłem gazetęi rozprostowałemją kantem dłoni,by do- wiedzieć się, czy kradli. i Owszem. - Wielu rzeczy im zazdrościłem. Opalenizny, silnych ramion? dłoni pokrytych guzami twardego naskórka. Zaczynali coś opowiadać i już kiwali głowami, boznali teswoje opowieści. Uciszalisię wzajemnie,bomieli żałobę po krajanie. Tego też imlzazdrościłem, tej wspólnoty. Ja byłemobcy. Zawsze dla wszystkich byłemobcy. W szkole koledzy zawsze odsuwali się ode mnie, wykluczali zeswego grona, zostawiali samego, gdyszli siębawić w swoje gry. Intuicyjnie wyczuwali we mnie obcego, innea. go, niezrozumiałego. Między mną a resztą świata istniała jakaśl różnica. Wmawiałem sobie, żejestem kimś wyjątkowym,lepSzym od takichpopaprańców,bo nosiłem lepsze spodnie izaj^wsze miałem forsę nacolę, faje i piwo. Ale tylkowydawało miS się, że coś znaczę. Forsa na koncie była cukierkiem za grzeczność. Marchewką na końcu kija. Wystarczyło,że zaprotestowałem,i koniec z pieniążkami. Kolejnym łykiem palącego samogonuuczciłem nowe doświadczenie: nieprzewidywalnośćlosu. Dziewczyna wycierała szklanki, słuchała muzykii potakiwała"chłopakom w miejscach, w których tego po niej oczekiwali. Pewnie po raz tysięczny słuchała tych opowieści,a nawet gdyby ich jeszczenigdy ich niesłyszała wtej wersji, to i tak wiedziałaH wszystkim doskonale. W takich wiochach chybawszyscyR "Wszystko o sobie wiedzą. Nie patrzyłemna nią, bo wiedziałem, żei onana mnienieISlpatrzy. Czuła się skrępowanamoją obecnością. Wolałaby,żew bym jużposzedł. Tamci rzucalisłowami od niechcenia i przepijali je piwem. - Pamiętacie tego, co potrącił Jaśka, nawet do pierdla nie99. poszedł, tylko wzawiasach mudali, aon pijany był jak bela, jak go przejechał. Przysłuchiwałem się uważnie, kodując w myślach każdą nową informację i porównując ją z tymi, które zarejestrowałemwcześniej. - A ty nie jeździszpo pijaku? -Dziewczyna, opartałokciamio ladę,przyglądała się ich złości. Miała ładny profil i resztę teżjak trzeba. - Ja? Skąd! Wsiadam i patrzę. Jak widzękrawędź maski, towporządku, mogę jechać. Alejak mi się przód rozmazuje, toidęspać. A zresztą, tamtemu co zrobili? Nic.Sąd kazał mu iśćdodomu. I dalejpo pijakujeździ. Zdałobysięgo utopić! Poczułem, jakwypity samogon zrobił się wewnątrz mnie zimny. Nie miałbym nic przeciwko kodeksowi Hammurabiego, gdyby nie wizja, którą zdążyłemupchnąć w niepamięci. Ciało Cylaka grzęznące wcuchnącym mule zaświniłomój wewnętrznyświat i musiałem dołożyć wielu starań, żeby je ożywić i razemz myślami omojej winie wyprawić w siną dal. Ci tutaj kilkomasłowami przywołali trupa z powrotem. - Bo takpowinno być. Sądna miejscu. I kałuża wody. Straszylimnie. W tym, co mówili, nie było żadnej dwuznaczności. Wichświecie reguły wydawały sięproste. Odsunąłem krzesło i wstałem. Radiowy gadulec umilkł i zapanowała cisza. Kwas solny wylał się zżołądka i sączył do moich palców. Przez chwilę wyobrażałem sobie,jak wbijamkciukiw oczy tego, co to powiedział,ale dziewczynastuknęłaszklankąoblat i popłynęłamuzyka. Kwas wrócił do żołądka. Poszedłem do kibla. O telefonniespytałem. Nie potrafiłbym teraz tłumaczyćsięojcu ze swoichi nieswoichwin. Jeszcze nie. Ochlapałem twarz 100 zimną wodą,a Cylakaustawiłem ponownie na moście i lekkim,przyjacielskim kopniakiem wyprawiłemw świat. Gdy wróciłem, zająłem się oglądaniem plakatów, którymi wytapetowane byłownętrze baraku. Podobał mi się szczególnie jeden,naktórym żołnierze prowadzili cywila na rozstrzelanie. Słyszałemkrzyki i wyobraziłem sobie żołnierzy. Trzech jechało namotorze. Kilkunastu maszerowało środkiem drogi. Popędzaliprzed sobączłowieka. Ich wielu, on jeden. Chciałem być tym człowiekiem. Miałem pewność, że zabiją go naskraju pola, tam gdzie stoi kapliczka. Patrzyłem przezokno i czekałem na strzał. Krzyki ucichły,a wieśstała sięmiejscem pozaczasem. Ogarnęło mnie przekonanie,że to, z czym sięmęczę przez całe życie, mojaapatia, jest tylkoprzywidzeniem. Zdjęciemna ścianie, które oglądająinni i nadająmu znaczenia. Ktoś je kiedyś podrze i wyrzuci naśmietnik. Przestrzeń falowała. Rozległ się huk. Drgnąłem. : . Ale to nie był strzał. Chłopakomspadła zestołu butelka. Potoczyła się pod moje nogi. Po dzisiejszym dniu, po wszystkim,; co mnie dzisiaj spotkało, miałem za mato odporności, by w spo' koju wytrzymaćich wyzywające spojrzenia. Nawet nie usiłowaliukryć,że rozmawiająo mnie i o zeznaniach, jakie złożyli. Byli:zsiebie zadowoleni. Dotarłem do kresu cierpliwości. Alkoholuniósł mnie gwal'. townie, a sprężynazamontowana w krześlewyrzuciłana środek; sali. Dwa susy i znalazłem się pól milimetra od twarzy tego zesmokiem. - Zczegosię śmiejesz, gnoju? Nieusunął się. Z tej odległości nie widziałem, czy nadalsię uśmiecha, czyMe mnie przestraszył. Musiałbym się odsunąć, by to stwierdzić, ale wolałem, żeby to on się odsunął. Żaden z nas nie uczynił ru101. chu. Trwaliśmy przytuleni do siebie. Jego twarzraz była blisko,raz daleko. - Z ciebie,głupku - powiedział. Rozwarta japa skojarzyła mi się z niedomkniętą klapą od kibla. Cuchnęło. Musiałem ją zamknąć. Uderzyłem głową. Zamach i cios, który powinien odrzucić go do tylu. Pofrunąłem. Z ogromną prędkościąoddalał się ode mnie. Dopiero po lądowaniuzrozumiałem,że był szybszy. Uderzyłpierwszy. Chyba wypiłem za dużo i dlatego miałemuczucie, że spadamdo tyłu, apode mną nie ma dna. Wolałbym spadaćdo przodu,ale nie mogłem się obrócić. W wypitym samogonie musiał byćbeton i terazkamieniał we mnie. Ściana wypoziomowała sięi nie potrafiłem znaleźć podłogi. Chyba stała w pionie. Musiałbym wleźć na ścianę. Na dodatek ktośprzygaśli światło. Słyszałem czyjeś jęki i dopiero, gdy sięnależycie skupiłem,zorientowałem się, że sam pojękuję. Przycichłem, żeby niedrażnić własnych uszu. Próbowałem sobie przypomnieć,co byłoostatnio. To było trudne, bo ciągle zsuwałem się z pochyłejpodłogi. Nie przypuszczałem, że ten barak jest tak ogromny. Musiałem otworzyć oczy, bysprawdzić, ile mi jeszcze zostało do dna. - Łapy przy sobie- wymamrotałem. Tu Ziemia, tu Ziemia, odbiór. Wylądowałem powoli i ostrożnie. Kilka razysię zachwiałem,nim odzyskałem równowagę. Dałemradę głównie dlatego, żecały czas kurczowo trzymałem się swojej szklanki. - Gdyby nie to, żepotrzebujemy czegoś od twojegoojca,skopalibyśmy cidokładniej dupę! -usłyszałemczyjś głos, nawetniespecjalnie złowrogi. - Poważnie? Zabrzmiało tojak: fofasznie? 102sKw- Miałbyś to jak w banku! Iwtedy ogarnął mnie pusty śmiech, bo przecież w banku nicnie miałem. Zataczając sięze śmiechu,kazałem sobie zabraćbluzęi wyjść. Obiecałem dziewczynie, że oddam forsę,jak będęjakąśmiał. Pokiwała głową, że poczeka. Wyjęła mi z dłoniszklankę i dotknęła ramienia, dającczas na uchwycenie pionui obranie kursu na drzwi. Odwracałem się powoli, byzbyt gwałtownie nie strząsnąć zsiebie jej ręki. Wypchnęła mnielekko zadrzwi. Nie miałem żalu. Chłopaki wyszli za mną na zewnątrz, ale głosdziewczynyprzytrzymał ich na progu. Szedłemna uginającychsięnogach. Mieli szansę, żeby mnie zlać, ale nie skorzystali. Szkoda. Miałbym powód, żeby sięmścić. Na podjeździe barakuzahamował stary rzężący maluch i wysiadł z niego chłopak w koszulce z napisem Jestem na twoje ustugi. Stanąłem, byprzesylabizować litery. Popatrzyłna mniespode łba isięgnął do wnętrza autka. Wyciągnął skrzynkę wodymineralnej. Zatrzasnął drzwiczki i wciąż patrząc na mnie,zamknął je na kluczyk. Gdyby miał, założyłby pewniekłódkę dlawiększej pewności. Dźwignął skrzynkę i niósł ją przedsobą,przechylony mocno do tyłu. Pod pachami i na plecach miał plamy potu. Odprowadziłemgo wzrokiem, a gdy odszedł kawałek,zabębniłem pięścią wkaroserię jego autka. Zawahał się, ale minął chłopaków stojących pod drzwiami i wszedł do środka. Dziewczyna kiwnęła mu głową, że wszystko wporządku. - Do szosyw lewo! -krzyknęła za mną. Dwie krowy, podzwaniając łańcuchami, szły skrajem drogi. Za nimi wlókł się znudzony pies. Nie skręciłemw lewo. Z jakiegoś powodu nie mogłem iść do szosy. Na trzeźwomógłbymwymienić zesto powodów owej niemożności,ale za103. mroczył mnie alkohol i poszedłem śladami krów. A krowy skręciły w prawo. 14Szedłem ostrożnie, po linii prostej, drobnymi krokami, wystrzegając się każdego ruchu, który nie był niezbędny. Starałemsię zachowywać równe odległości między drewnianymi płotamimilczącej wsi. Znosiło mnie w lewo. Od czasu do czasu wyrównywałem kurs. Nieprzyjemnie byłotu w dzień, aco dopiero wieczorem. W każdym razie mnie się nie podobało. Ciemnośćpowodowała,żeczułemsię wyizolowany ze świata. W mroku przesuwały sięzarysydrzew, czyjeś ręce,zręby dachów, wyszczerzone zęby. Straszyły mnie żółte plamy z okien,niebieskawa mgła,czarnepasy nierównychcieni. Pomyślałem, żekażdy,kto tumieszka, zasługuje na takilos. Trafiłem naścianę obstawioną skrzynkami po winie. Facetw podartym swetrze przesuwał się wolno wzdłuż ściany sklepu i liczył puste skrzynki. Na mójwidok przerwał, zagapił sięi zapisał cośw zeszycie. Miałem wrażenie, że wziął ze mnie wymiary na trumnę. Nie wycofałem się. Kręciło mi się w głowie ipodniecało własne przerażenie. Prawienicnie widziałamprzez czerwoną mgłę,która kłębiła sięprzedoczami. Ignorując ujadające psy i nieprzyjazne spojrzenialudzi,przeszedłem przez wieś. Ulżyło mi, gdy rozpoznałem dombabki. Przy furtce odczekałem, ażustanie gwałtowne bicie serca. Przezdługą chwilę patrzyłem na mamą chałupęz zapadniętymdachem. Spędziłemtu zaledwie parę godzin, aczułem, jakbymwrócił do domu podługiej podróży. Było tak, jakbym znał tomiejsce od zawsze. I wszystko znajdowałosię na swoim miejscu. 104Jakaś kobieta patrzyła namnie z drugiej strony płotu. ślerdziła każdy mój ruch jakgłodnykot. Odwzajemniłem spojrzenie, ale nie odwróciła wzroku. W jej oczach dostrzegłem gniew. ;Tej też cośzrobiłem? Ciekawe co. Wszedłem na podwórko izamknąłem zasobą furtkę. Kulawy piespodszedł,obwąchał nogawki spodni i pomerdał ogonem. Przywitał jak swojego. Ogarnąłmniespokój. Nogi nadal miałem jak z waty. Oparłemsię o ścianę iczekając. na odzyskanie sił, długą chwilę gapiłem się w oświetlone okno. Na poręczy żelaznego łóżka wisiała nocna koszula w żabki. Babka się myła. Nie podglądałem, po prostu patrzyłemna scenę w kuchennej izbie. Miska z wodą zastępowała łazienkę. Starakobieta, rozebrana do połowy,myła kolejnotwarz, szyję, obwisłe piersi, sięgała ręką pod pachyi dalej na plecy. Potem to samo drugą ręką. Wycierałasię białym lnianym ręcznikiem, aż sflaczała, pokryta brązowymi plamami skóra sczerwieniała. Potem zestawiła miskę na ziemię, przykucnęła i, uniósłszy sukienI kę,podmyła się. Na końcu usiadła na stołkui włożyła obie nogi': do miski. Uśmiechała się do siebie. Patrzyłem na jej radosnąE twarz, nazmarszczki wokół oczu i ust, i pomyślałem, że jest bargj,dziej nagaodwszystkich nagich kobiet, które widywałem. Jeśli w ogóle jest kobietą. I że jej istnieniejest dla mnie cenne. NieSże wogóle, ale konkretnie dla mnie. :' Piesotarł się omoje nogi; schyliłem się, żeby gopogłaskać,a gdy ponownie spojrzałem w okno, zobaczyłem pomarszczonąwiejską babę i zdziwiłem się tamtej poprzedniej myśli. Zaskowyczat zawias, gdypchnąłem drzwi. Stara odwróciłasięinapotkała moje spojrzenie. Wpatrywaliśmy się chwilęw siebie,a potem wykonała resztę poprzedniego ruchu, schyliłasiępo pumeks i skierowała wzrok na swojebrudne stopy. Nie wyczułem wrogości. 105. Wcisnąłem się wąskąszparą, żeby nie otwierać szerzej, boskowyt z każdym centymetrem wydawałsię żatośniejszy. Zamknąłem zasobą ioparłem się oframugę w oczekiwaniu na zezwolenie. W chałupie panowat stodkawy, lekko zatęchły zapachstarości. Wycierała dokładniekażdy palec u nogi, a gdyskończyła,założyła grubeskarpety. Miałem nadzieję, że pozwoli miprzenocować. - Po coś wrócił? -spytałaz niechęcią, choćbezzdziwienia. Nie mogłemsobie przypomnieć. Takich rzeczy nie sposób wyjaśnić. Odszukałem wzrokiem obrazek. Podążyła za moim wzrokiem. Wisiał tam,gdziepoprzednio, tyle że bez szybki. Kolorybłyszczały, ale poza zdziwieniem niczego już nie przywoływały. Nie zapamiętałem ztamtych czasów niczego poza ciężaremkropli farby na końcu pędzelka. I wybujałej trawy, przezktórą sięprzedzierałem, by dotrzeć do. Nie pamiętałem nawet do czego. - Nie mam pieniędzy,więc odpracuję to szkiełko. Wzruszyłaramionami. - Nie trza. Samase kupię. Pomyślałem o krowachpasących się pod młynem. - Mógłbym popaść krowę. Popasę tyle co za pięć złotychipójdę. Właściwie sam niewiedziałem, po co wróciłem. Żałowałem,żetak to przedstawiłem, ale krowa była jak koło ratunkowe dlarozbitka. Pokręciła głową. Spodziewałem się skrzypnięcia i zdziwiłemsię, gdy nie nastąpiło. - Wielkie nieba,tylko dlategożeś wrócił? Oj, chtopok, chłopok,trza se było kupić w sklepiemlika zamiast gorzoty. - Tak się złożyło - mruknąłem, traktująctojako wystarczające wyjaśnienie wszystkich problemów. -Ale chyba nie powinienem wracać! 106Babka popatrzyłana mnie bezuśmiechu. Jej oczybłądziłynad moimi ramionami, spoglądały w głąb uszu,ale omijały starannie mój wzrok. - Masz rację. Nie powinieneś. W końcu wzruszyła ramionami. - Wyglądasz, jakby cię krowa przeżułai wypluła. Uznałem to zaprzyzwolenie. Usiadłem na swoim miejscu przy stole. Nie wiedziałem, coinnegomógłbym zrobić. Chciało mi się spać. Babka otworzyładrzwi, wróciła pomiskę, wyszła z niąna zewnątrziwylała brudną wodę. Potemjeszcze opłukała miskę, wytarła do sucha iodstawiła na miejsce. Poszła po wodę do. Studnii postawiła pełne wiadro na stołku przydrzwiach. Wzięła z kąta pogrzebacz, odsunęła fajerki na piecu i pogrzebaław żarze. Postawiła czajnik. Odkroiła z bochenka grubąpajdęchleba i posmarowała smalcem. Przyglądałem się w milczeniu{Wszystkiemu, co robiła. Dopiero gdy postawiła przede mną garnek zherbatą i talerz z chlebem, przestałem sięw nią wpatrywać. Gorąca herbata, chlebi smalec zeskwarkami zawładnęłymoją uwagą. Nigdy nic mi tak nie smakowało. A gdyjuż zjadłem, babka wygasiła żar w piecu i usiadła naprzeciw mnie. -Stało się co? - spytała. Nie wiedziałem, najak wiele szczerości mogę sobie pozwolić. Alebyła jedyną osobą,którejmogłem to powiedzieć. Tak mi siięzdawało. Parujący alkohol wywołał żałość, którą koniecznie musiaiem się zkimś podzielić. I chciałem usłyszeć swój głos,;Sprawdzić, jak w wersji dźwiękowej zabrzmi ta historia. Liczyłemteż, że taka stara babka będziewiedziała, cozrobić z mojąprawdą. Jeśli w ogóle w nią uwierzy. Nie mogłem siępowstrzymać i opowiedziałem o Cylaku,otym, jakjechaliśmy, o tym, jak się naćpaliśmy, aon wziął mój. samochód, i o tym jak wisiałem na przęśle, a on rozjechał kogoś 107. na drodze, i o tym,jak leżałw rzece z głową pod wodą, iże togłupio tak się położyć ispać z głowąw wodzie. Iże potemjużgoniebyło. Słuchała mojej opowieścitak,jakby jąznała, zanimjeszczezacząłem mówić. - To byłumarłycałkiem czy ino trochę? -dopytywała. -Bow końcu nie wim. Bo jak wstał iposzedł, tochyba nie było znimtak źle, nie? Może, tak jak i ty, był na gorzole,wyspał się wkrzokach i poszedł. - Machnęła ręką, umniejszając znaczenie moichproblemów. -Może - zgodziłem się na chwilę, a potem opowiedziałemo wszystkim wątpliwościach jeszcze raz,choć podejrzewam, żejużniesłuchała. Odpowiadała monosylabami, a od pewnejchwili naprawdę przestała słuchać, wyłączyła się. Przypuszczam, że nie wiedziała,co zrobić zemną i mojąprzeszłością. Byłem jej potrzebnyjak wrzód na dupie. Patrzyłana okienną szybę, jakbyprzypomniała sobie coś i utrwalała tow pamięci, bynie zapomnieć i móc odtworzyćtę myśl później,gdy już nie będęzawracał jej głowy. Zerknąłem w to samo miejsce, ale mnie z niczym się nie kojarzyło. Schwytałamnie tami się uśmiechnęła. - Gadasz, gadasz, ale nic nie mówisz,robisz ino dużo hałasu- powiedziała. -Idź lepispać. Jak wóda wyparuje, toi świat będzieinny. Podpodłogą hałasowałymyszy. Wsłuchałemsię w chrobot,a onapokiwała głową. - To nie tylemyszy, co śmierć się skrada, co rusz zanogęmniełapie i skrabie się do gardła. Naszykowałammiettę,żebymmiałasię jak od niejoganiać, jak nie w poręprzyjdzie. Tupnęła nogą i chrobotanie ustało. Na chwilę. Przełknąłem ślinę. To jej wyznanie przejęło mnie niezrozumiałym strachem. 108- Akiedy będzieta pora? Bylenie tejnocy,pomyślałem, bo znowu będziena mnie. - Jeszcze nie wim. Mam jeszcze trochę spraw dozałatwienia. a śmierć poczeka. Ino muszę się oganiać, żebynie pomyliła mnietKunikową albo inną starą babą. - Roześmiała się. Nie przyłączyłem się, bo nie miałemochoty śmiać się z umierania. Ziewnąłem. - Jak nie wisz, co robić,idźspać! -poradziła. -Najważniejsze wżyciu to się dobrze wyspać! - Tak - zgodziłem się potulnie. -W stodole znajdzieszderki, na nich się ułóż,a jak będzie świt, to sobieidź! Nie powinno cię tu być! Zanim uśniesz, zmów pacierz,to może Bóg naprowadzi cię na właściwą drogę. Akurat! - Pan Bóg chcedla nas jak najlepi, ale nie zawsze widzito, co my. Trzamu jasno powiedzieć, o co się rozchodzi. Dobra,dobra. Dzięki za taką radę. Już żałowałem,że się jejwyspowiadałem. Niewiem, na co liczyłem. Zimno przenikałoszparą spod drzwi i wpełzało do kuchni, siniało cały dom, otaczało mnie. Babkaposzła do drugiej izby i przyniosła dwa koce. Narzuciłem je na siebiei poczułem zapach wełny. Znałem tę zwierzęcą, ostrą woń, choćnigdy nie spałem pod takim kocem,nie pamiętam takiego szorstkiego dotyku. Ale zapach był mi znany, choć nie wiem skąd. Powiedziałem to babce, a ona uśmiechnęła się kącikiem ust. - Pamięć paminta, cojeszcze przed niąbyło! -orzekła, a gdy Wstałem, westchnęła z rezygnacją imachnęła ręką: - Albo nie idź do stodoły,ino wliź nastryszek. Tambędzie ci lepi. Weź drabinę,przystawipodnieś klapę. 109. Strych był wielki, alezatęchłepowietrze ograniczałoprzestrzeń, zmniejszało ją, wprowadzało wrażenie ciasnoty. W kącieleżałmaterac. Umościtem sobie legowisko, wzniecając tumanykurzu. Usiadłem,wcisnąłem dłonie między kolana i zacząłemkiwać się w przód i w tył. Śpiewałem sobie kołysankę. Melodiębez słów. Nawet nie melodię, a mruczando, jakiś dźwięk, którywychodził jednocześnie i ustami, i nosem,i uszami;brzęczałi wibrował pod czaszką. Niektóre wspomnienianie przybierają postaci obrazu anisłowa,ani nawet myśli. Są jak podmuch ciepłegowiatru popychający myśli w określonym kierunku. Znów ogarnęła mniepewność, żenic się nie zmieniło. Byłemzbyt zmęczony, by dociekać,czego owa niezmiennośćmiałaby dotyczyć. Przysunąłem się bliżejdziury wpodłodzei spojrzałem w dół. Nie mogłem przez chwilę odnaleźć postacibabki, bo zgasiła światło. Wpatrywałem się w łóżko, ale jeszczesię nie położyła. Siedziała plecamido mnie, wpatrzona w nieboza oknem. Zakasłała. Może słyszała moje manewry albo wyczuła wbitew siebie spojrzenie, bo nie odwracającsię nawet,powiedziała:- Wokół wsi z tamtymi żeś dzisiej rano szedł. To takjakbyśbył jednym znich. A to zła wróżba. Dla wsi zła. Jużsię złe stało,a stanie się jeszczeniejedno,bo przekleństwo to przekleństwo. Lepi sobiez samegorana idź precz. I więcej nie wracej. 15Całą noc padało. Myszy hałasowały. Z dołu dobiegało chrapanie,a gdzieś nade mną pohukiwałasowa. 110Nie dało się spać. Bawiłem się meteorytem. Wziąłem go z półki, jak babkawyszła na dwór. Otworzyłem okno ipatrząc w niebo,usiłowałemzgłębić ideę)znanąw szkole, że nic z tego, co tam widzę, nie jest teraźniejszością. Gwiazdy umarły,a ja nadalobserwuję to, co się kiedyś zdarzyło. Czekałem na świt,żebym mógł stworzyć wszystko od nowa i po swojemu. Koncentrowałem każdygram woli, by zasnąć, ale mojawolamawet w tej sprawie miała niewiele do powiedzenia. Mózg postanowił czuwać. Zadawał stare pytania, na które jeszcze nie znałem odpowiedzi,i tworzył nowe. Nie mogłem skupić się na żadnym ,cHoć umysł gnał ciągle dalej i dalej. Gdydoprowadziłem jakąś myśl do połowy, pojawiało siękolejne pytanie itamtą odpowiedź zapominałem, by skupić się na nowej. Okno podwoiło swoje rozmiaryf, awlewające się na strych niebozaczęło mnie przytłaczać z ponurą bezwzględnością. Gdzieś na krawędzi snu pomyślałem, że ktoś, kto zabija,leży potem martwy. Taka jestkolej rzeczy. Nie znaaałem dobrze Cylaka. Tyle co wkiblu, w przelocie na ulicy, na korytarzu wśród tłumu takich samych jak my. W ustronnym miejScu podawałmi paczuszkę, a ja mu forsę. Tylko tyle. Teraznie miało go nigdzie być. Poza odbiciem w wodzie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że umarłzamiast mnie, aleiodpowiem za to, co zrobił. Takbędzie sprawiedliwie. Liczyłem barany, powtarzałem wzoryskróconego mnożenia daty wojen, zrobiłemprzegląd tych, których nie lubię, a potem, gdyy niemal zasypiałem, myśl powróciła. Tak samożywa i okrutna jak wcześniej. Wystarczyło spojrzeniena okno, na zarys księżyca po drugiejstronieszyby, by dreszczprzeszedł mnie ponownię. Prawda byłataka, że nie umiałemwymyślićniczego, co mógłbymzrobić dla ratowania własnego tyłka. 'Może świt przyniesie rozwiązanie. A jaknieświt, to ojciec. Jeden znich. 111. Przez małeokienko widziałem pojedyncze światła. Potemi one pogasły. Wszyscy spali. Mój problem polegał na tym,żenie byłemjednymze wszystkich. Przytłaczały mnie wspomnienia niechciane, odpychające. Ojciec, facet silny w ramionachi brutalnyw gębie, twierdził, żepowinienem wyróżniać się z tłumu pospolitego chamstwa. A ja pragnąłem wkleićsię w tentłum. Zawsze pragnąłem opanować sztukę nierzucania sięwoczy, bycianiezauważalnym. On niweczył mojestarania,wskazując mnie palcem: To mójsyn. Nie dlategoże był ze mniedumny, bonigdynie był. Po prostu wiedział, że dokładamstarań, by zniknąć,i robił wszystko, by mi to uniemożliwić. Ojciec byłczłowiekiem od wyznaczania dla mnie ról. Żadnejz nich nigdy nie zaakceptowałem, ale swoją niechęcią wywoływałemtylko jego agresję. Dziką, niepohamowaną. Teraz musiałbyć na mnie maksymalnie wściekły. Aż skóra mi cierpła namyśl, co musiało się dziać, gdy nie dostał na czas potrzebnychdokumentów igdy trochę później policja przekazała mu wiadomość o wypadku, o moim samochodzie i rozmaślonym na drzewie rowerzyście. I ucieczce z miejsca wypadku. Narobiłem mukłopotóww najmniejodpowiednim momencie. Martwiłemsię tym i tobył niezły sposób naprzywołanie snu. Obudziłem się poparu minutach, rano, zmyślą, że świat,doktóregotymrazemtrafiłem, nie ma dla mnie przykrychniespodzianek. Myliłem się. Pomacałem ręką wciemności i natrafiłem na zakurzoną deskę. Wstrząsnąłem się z obrzydzeniem. W następnej sekundziejuż pamiętałem, co się wydarzyło i co mnie czeka. Muszę zadzwonić do ojca i powiedzieć, że nie ja prowadziłem samochód. Zamknąłem oczy,by dać sobie szansę obudzeniasięgdzie indziej i jako ktoś inny, ale wtejsamej chwili usłyszałem chrobot 112 i coś potoczyło się w mojąstronę. Głowa babki. W jednej chwili przypomniałem sobie wczorajszy dzień. Głowa leżała na pod;łodzę i wpatrywała się wemnie. Zaskoczyło ją moje nieprzytomne spojrzenie. : Weszła oszczebelwyżej. -Pobudka, chłopok. Pora wstawać. - Jeszcze wcześnie - zaprotestowałem. -Świta. Musisz iść, a to najwłaściwszy czas. Lepszego już niebędzie. Usiadłemi ziewnąłem. Było zimno, bolało mnie gardło. Chybasię przeziębiłem. Przesunąłem ręką w poszukiwaniu butów. Próbowałem przypomnieć sobie dopiero co śniony sen, ale nicprócz czerninie pamiętałem. Zrzuciłem z siebie koce i bosymistopami dotknąłem desek. Zimny dreszcz wniknął wnogi, wstrząsnął całym ciałemi wyszedł uszami. Kichnąłem. " Głowa zniknęła. Uniosłem się, by zlokalizować buty. Usiadłem zeskarpetąĄ w ręku. Powąchałem. Śmierdziała. Cały śmierdziałem. Z dołu dobiegało pobrzękiwaniefajerek igarnków. Kogut darł się, przekrzykując innego,drącego się po sąsiedzku. Babka przelewała wodę z wiadra do innego naczynia. Muczałykrowyj wyprowadzane na pastwiska, skądś dochodziło czyjeś głośne ziewanie. Wieś budziła się do życia. ^" Włożyłem butyi stanąłem przy okrągłymokienku. Nadwo rżębyło jeszcze ciemno. Przycisnąłem czoło doszyby. Drobne, fale lekko przesuwałysię po powierzchni wody rozlanej na poy, dworku. Księżyc świecił spodziemi. Sprawiał, że woda wydawała się głęboka, choć byłatylkokałużą. Po lewej chłopak z ojcemsikaliw krzaki. W ich rozmowie słychać było nutę porozumienia. Ktoś zza płotuzagadał do babki, a ona skinęła głową i coś"^ odpowiedziała. Tamten ktoś spytał o cośjeszcze. Cofnąłem się,""" gdyspojrzała w górę. Mówili omnie. Nie słyszałem słów. Cof113. nąłem się ipatrzyłem, jak znika mgiełka, którą zostawił na szybie mój oddech. Gdy zszedłem na dół, babkastała przy piecu, manewrującpokrywkami iszczapami drewna. Ignorowała mnie, dając czas,bymjako tako doszedł do siebie. Polazłem pod studnię. Nie interesowałem nikogo poza starympsem. Umyłem się i wróciłem. Na stole stałgłęboki talerz, prawdziwie głęboki,wypełnionybiałąmelasą. -Jedz! Zamieszałem łyżką. - Co to? -Zacierki na mliku. Zjedz i idźtam, gdzie jest twoje miejsce. Tu godla ciebieni ma. Nie chciałem jej martwić, że nigdzie takiego niema. Przełknąłem na próbę jedną łyżkę. Gdzieś w głębipamięciodtworzyłem podobny smak czegoś, co jadłem w dzieciństwie. Nie wiemgdzie ani u kogo, bo matka na pewno nigdy mi czegośtakiegonie gotowała. Próbowałem dopasować obrazy,ale niepotrafiłem odnaleźć tego smaku w niczym, co jadłem. Gdzie tobyło i kto karmił mnie tamtą zupą, nie potrafiłem sobie przypomnieć. Utkwił mi w pamięci tylkosmak. Taki jak ten. Jadłem, awzrokiem błądziłem po ścianie pełnej zdjęć napłytkach. Zastanawiałem się, jak ubićzbabką interes. Takie dagerotypy wartesą fortunę. Postanowiłem, żewrócę tuz forsą,gdy już ją będę miał. Oglądałem chmurne twarze,a oczy zezdjęćwpatrywały się we mnie. Znów szedłem pod prąd. Babkapatrzyła nieprzeniknionym wzrokiem, jakby czegośoczekiwała,ale byłem tępyi nie potrafiłem odgadnąć, czego. Zatrzymałemwzrok na splecionych na brzuchu rękach wąsatego mężczyzny. W lewej dłoni brakowało mu połowy środkowego palca. Skinąłem na babkę, by cośopowiedziała. Zanim odejdę, chętnieskupię się na losie jakiegoś innego nieszczęśnika. 114Zaczęła natychmiast, jakby tylkoczekała na sygnał. ^ - To mójdziadek. Palec stracił w bójce, jakzaczaił się na złodzieja, co mu na przednówku kartofle z kopca podbierał. Nie rozpoznałnapastnika, bo była noc, ale we wsi rozgłosił,że jak się wódki napije i żałość go najdzie,to spali złodzieja razem z jego rodziną. Potem co noc chodził po wsi z płonącą żagwią. Lud tu;zawzięty. Zrobisz komu krzywdę, on ciodpłaci. Do spowiedzipójdzie, karę przyjmie, ale swoje zrobi. Złodziejcałymi tygodniami spaćniemógł, obejścia przed dziadkiem pilnował. Bo najgorsza jest niepewność, gdycoś dokońca niejestwyjaśnione. Wreszcię coś w nim pękło. Wziął nóżi młotek, przyszedł podchałupę^ dziadka, na pieńku palec położył, nóż oparł i młotkiemtrzasnął. Dopieropotem spytał, czy teraz będziemiędzy nimi kwita. ' W sposobie jejmówieniatkwiła jakaś desperacja. Skandowała słowa wspomnień, aprzez jej twarz przemykał cieńuśmiechu,': jakby śniła na jawie. Jednocześnie patrzyła na mnie i czekała na reakcję. Zareagowałemnerwowym chichotem,bo rozśmieszyła mnie jej historia. Aw połowietego śmiechu ktoś zapukał dodrzwi. : Przyszła sąsiadka. Wepchnęładupę na wcisk. - Pochwalony! -wyrzuciła z siebie już po naszej stronie. ' Z uwagąprzyglądałemsiękrokom stawianym przez idące". nogi. Stawiała je szeroko, jak amerykański kowboj. Może ktoś ją wynajął, bymnie zabiła. Oczekiwałem,że podejdzie bliżej i wyjmie zza pasa rewolwer, ale wyjęła chustkę donosa. Rozłożyła ją i wysmarkała się głośno. Popatrzyła na mnie zezem ipo^ wiedziała babce, że jest do mnie telefon u sołtysa. ; - Ma tamzaraz iść! -wydała rozkazirozpoczęła odwrót,czyli proces ponownego przeciskania cielska przezdrzwi. ' Zapadła cisza. Babka zatrzepotała rękami, przekazującmii w skrócie obrazkowe historie, którychnie zdążyła opowiedzieć,115. a potem, zawiedziona, żedano jej tak małoczasu, opuściła ramiona. -Masz iść do sołtysa. Jestdo ciebie telefon -przekazała miinformację, nim olbrzymi zad zdołałwydostać się na zewnątrz. Czekałem na moment plaśnięcia, gdyuwolniony półdupekuderzy wdrugą połowę dupy. Płask. Połączenia mózgowetworzyły w tym czasie sieć do wychwycenia wszystkich, którzy wiedzieli, że tu jestem, i z jakiegoś ważnego powodu chcieli akurat teraz ze mnąrozmawiać. Nikogotakiego nie było. Jedyny, o którym pomyślałem,toCylak. Świadomość, że po drugiej stronie drutuczekawłaśnie on, wywołałaskurcz żołądka. - Niemożliwe- powiedziałemz rozdrażnieniem. Nie chciałem,by słychać było w moim głosie obawę, strach, zwykłe przerażenie. - Gdzie mieszkaten sołtys? Odwróciła się doswoich garówistamtądporadziła:- Idź za krową, ona cię zaprowadzi. Chodzenieza krowami zaczęło mi wchodzić w nawyk. 16Nocny deszczzalałpola. W płaskiej i nieruchomej wodzieodbijałysię bure chmury. Pod powierzchnią przeleciał ptak. Jeszcze niżej wschodziło słońce. Szedłemw ledwo co rozrzedzonych ciemnościach. Wieść o tym, że idę, kroczyła przede mną. Tak jakbabkikrowa. Ludzie stali w otwartych furtkach i reagowali ponurym pomrukiem. Otaczało mnieich rozdrażnienie. Nic nie byłem imwinien i nie odczuwałem konkretnych obaw, ale teżnie opuszczał mnie lekkiniepokój. Ignorując ujadające psy i nieprzyjazne 116 spojrzenia, szedłem środkiemdrogi. Przenikała przeze mnie fa"la ich gniewu, ale nie takiego,który budzistrach, ale raczej wymusza respekt. Jakbym niechcący stanął na czyimś grobie, a oniSs. : surowymi spojrzeniamiprzywoływali mnie doporządku. KStąpałem ostrożnie, bynie nadepnąćna piszczel i ominąćl klekoczące palce. Cień Cylaka towarzyszyłmi przez całą drogę. Kręciłomi się w głowie. Byłem pewien, że z tym telefonem to głupi żart,ale jeśli miało się coś staći tak nie mogłem temu zapobiec. Niech się dzieje,' cochce. I takmiałem przegwizdane. Przed domem sołtysa czekał na mnie rudydzieciak. Gestem: dał do zrozumienia,że mam się pospieszyć. Jak na każdyrozkaz, zareagowałem automatycznie, przyspieszyłem. WskazałS drogę przezpodwórko na ganek, a kolejnym kiwnięciem nakazał otwarcie drzwiz sienido pokoju. Zapukałem i wszedłem, nie czekając nazaproszenie. Przy stolenakrytym koronkową serwetą siedział facet, pewnie sam sołtys. Miał na czole starąbliznę obrośniętą drobnymi alrudymi włoskami. Wyglądała jakgąsienica. Pozwolił mi na chwilę zdumienia, a potem sprawnie przejął dowodzenie, dając: gestem do zrozumienia, gdziemam siadać. Telefon stał nastole, na koronkowymObrusie,w centralnympunkciekwiecistego wzoru. Wyglądałuroczyście, trochę przerażająco, niemal kościelnie. Nabrałem pewności, że to będzie rozmowazzaświatów. Słuchawka nie byłaodłożona. Sołtys zrobił w moją stronę zamach lewą ręką, zsunął rękawkoszuli i spojrzał na zegarek. ^;- Zaraz zadzwoni - wyjaśniłw odpowiedzina moje pytającespojrzenie. 117 Nie zapytałemkto. Jakoś nie byłem ciekaw. Skinąłem tylkogłową, że potrafię obchodzić się ztym urządzeniem i damsobieradęz odebraniem wiadomości,ale on nie zamierzał opuścićpokoju. Odsunąłem więc krzesło i usiadłem. Ostatecznie tojego domi jego telefon. Swojego teżbym pilnował. Lepiej byćczujnym, gdy zjawia się obcy. Kiwnięciem głowy zgodziłem sięna jego obecność. Niespecjalnie się przejął. Pewnie w jegoświecie rozmowy kontrolowane są nadal na porządku dziennym. Siedziałwyprostowany, oparcie krzesła niebyło mu wzasadzie potrzebne, na stołkusiedziałby równie sztywno. Ja na swoim rozwaliłem się niedbale. Nogi wysunąłem na środek pokoju. W ciszy, jaka zapadła, było coś znojnego. Jakbyśmyobaj ciężkopracowali nad jej utrzymaniem. W gruncie rzeczy nie mieliśmyo czym ze sobą rozmawiać. Sołtys rozmyślało czymś intensywnie, aż marszczył całą twarz. Szramapełzała po czole jak glista,w górę i na dół, wreszcie skupił się, a ona wlazła pod grzywkęitam utknęła. Stare, porysowanelustrow drzwiach szafy deformowałomoją sylwetkę, wyglądałem jak garbatykarzeł. Nie spodobałem sięsobie. Przeniosłem wzrok na okno i patrzyłem,jak lśniąca zielonozłota mucha spaceruje po firance. Gdzieś oboksłyszałemtelewizyjne głosy i rozmowę oniedojedzonymśniadaniu. Dotarłodo mnie, że siedzę w czymś w rodzaju poczekalni, przedpokoju,zatatwialni. Obok toczyło się prawdziwe życie. Zasłonka w drzwiach uchyliła się i ktoś zajrzał. Dziecko. Sołtys jednym gestem odesłałjenazewnątrz. "Czekajtu! " - rozkazywałojciec,zostawiając mnie w przedpokojach, wsamochodzie, na ławkach wparku, gdy szedł załatwiaćswojeinteresy. Niebyłem mu do niczego potrzebny, poza samąobecnością,która z jakiegoś powodu wydawała musię niezbędna,Gdy wychodził stamtąd, gdzie był, czekałem na niego w miejscu,11Sfu którym mnie zostawił. Odejściekaranebyło surowo. Równieiniobrzemógłwyszkolić psa, ale miał mnie - spełniałemswoje zagnanie równie dobrze jak pies. A nawet lepiej. Czekanie było senE'sein mojego życia. On nie widział innego powodu mojego istnienia. Spłodził mnie i dawałjeść poto tylko, bym mu towarzyszyłIjaawszeiwszędzie. Żebym był podręką. Czekając,modliłem się,wjsy powiodły się mu interesy. Mścił się za wszystko, co mu nie wyHtzło, ściągając mi spodnie wpierwszym ustronnym miejscu. Nie'wiałem kolegów, przyjaciół, nikogo. Nawet do szkoły chodziłem^według jego harmonogramu. Tylkoon miał być mi potrzebny, bofetylko on mógł mnienauczyć wszystkiego,co w życiuniezbędne. ,Przez jakiś czas w to wierzyłem. Potem przestałem czekać. Wspomnienia wywołały ssanie w żołądku. Wsłuchiwałem się w dobiegające zewsząd głosy i wyłączyłemumysł. Czas spokojnie przepływał obok, nie angażującmniew swoje sprawy. Telefon w końcu zadzwonił. Sołtys chwycił słuchawkę po(pierwszym sygnale. ^ - Halo -powiedział usłużnie i kiwnął głową komuśoddalonemu o kilometry. Podał misłuchawkę,a sam odsunąłsię dyskretnie od stołu. Chciałem, żeby to był Cylak. Stęskniłem się zanim. Najle piej, gdybybył przerażony,skruszony i żywy. - Hej tam, gnojku! -usłyszałem ipoczułem lufę na skroni. Wizja Cylakazagnieździła sięwmojej głowiez taką silą, że pojawienie się innego głosu uznałem za pomyłkę. Przebiegł^ ninie dreszcz, zaczynający się gdzieś w głębimózgu, przenikająI cy jak prąd przezmięśnie, rozrywający skóręi przemieszczający; się dalejwraz z wyrwanymi ze mnie atomami. W pierwszym odr ruchu chciałem nacisnąć czerwonyguziczek, rozłączyć się[' i uciec, alespiczasty głosprzygwoździłmi słuchawkę do ucha. ,Poczułem ból iaż przygryzłem wargę, żeby nie jęknąć. 119. Ze słuchawki sączył sięgłos ojca. A więc nie zerwałemsmyczy. Wydłużyłemją tylko, rozciągnąłem jak gumę, a teraz jeden jej koniecsunął domnie z trzaskiem. Obezwładniłamnie świadomość, że drugi okręcony jestwokółmojej szyi. - Gdzie są dokumenty, gówniarzu? Najpierw to chciał wiedzieć. Zacisnąłem dłoń naplastiku i odsunąłem się dalej, by nieczuć jego gorzkawego oddechu. Dmuchał miw ucho. Jakie dokumenty? Sercemi zamarło. Znieruchomiałem. W głowie szumiało od skokuadrenaliny. Teczka zdokumentami! Nie mamjej. Alekiedy ostatnio miałem? W busie? Wbanku? Przy bankomacie? Nad rzeką? Niepamiętam. Poruszyłem głową iw lustrzeuchwyciłem swoją twarzz wymalowanym wyrazem grozy. - Spłonęły. -Odchrząknąłem, bo słowo utknęło w gardlei zatkałodrogę następnemu. Chwila ciszy. - Jesteś pewien? -Jestem - odpowiedziałemtak pewnymgłosem, na jakimnie było stać. Wolałem, by nie miał wątpliwości. Jednocześnie miga} miprzed oczami obraz czerwonej plastikowej teczki lecącej w dół. Wtedy odnalazłem jąi nosiłem za koszulą. W którym momencie zgubiłem? Pewnie wypadła, jak szedłem pijany, a może została w barze? Albo na ławce przy rynku, albo na łąkach. - Noi dobrze! -usłyszałem. Nie będzie awantury? Coza ulga. - Ledwo się oddaliłeś, a już umoczyłeś dupy. Oszukać, okraść,to rozumiem,takie czasy. Ale zabić człowieka? No,no! I zwiaćz miejsca wypadku? Za to idzie się siedzieć! - Zaśmiał się. Sprawiłemmu przyjemność. 120Powinienem zaprotestować, alenie byłem zdolny do wydobycia słowa. Spytaj mnie, czy jestem winien,podpowiadałem, On jednak nie zamierzał pytaćo cokolwiek. Wcale go nie interesowało, co miałem do powiedzenia. Moim zadaniem byłosłuchać tego, co on ma do powiedzenia. Miałjuż ustaloną wersjęi ta byłaobowiązująca. Nie wchodziła w rachubę żadna inna. - Ty rozwaliłeśsamochódna jakimświeśniaku, a mnie ściąIgnęliz posiedzenia rady nadzorczej po totylko, by poinformować, że mój syn jest durniem. Jakbym sam tego nie wiedział. Trochę mnie tokosztowało, ale załatwiłemjuż, cotrzeba. Za'"" parę tygodni sąd uzna,żeto nie twojawina. Wiedziałem, że załatwienie tego, oczym mówił, nie sprawiłomu trudności. Znał wielu ludzi, którzy byli mu coś winni. Oniznali innych, a tamcibyli znajomymi tych właściwych. Wystarczyło parętelefonów,by załatwić sprawę. Każdą sprawę. Widziałem wielokrotnie, jak to robił. Według jegoteorii droga donajwłaściwszego człowieka wiodła zawsze przez znajomych znaIjomegoi składałasięnie więcejniż ztrzech ogniw. Sztukąbyłotylko znaleźćto pierwsze. On to potrafił. -Noto jak, jesteś wdzięczny czy nie jesteś? Tak Kiwnąłem pospiesznie głowąi ażwzdrygnąłem się, przestraszony łatwością, z jaką wziąłem winę na siebie. Nie, do diabła, niejestem wdzięczny! - zaprotestowałem w myślach,a głośno powiedziałem: -Jasne, chciałbym jednak. - Powodzenia! - Zaśmiał się z ironią. Cokolwiekmiałbym do powiedzenia, już to wyszydził. Jednym lekceważącym słowem zasiał we mnie niechęć, a ona rozrosłasię, ukorzeniła, by po chwili unieruchomić cały umysł i uniemożliwić wszystko, co sobie zamierzyłem. Nie miałemw sobie dość sił,by skorygować fałszywy obraz sytuacji, jaki so- 121. bie stworzył. Zamiast irytacji owładnęła mną świadomość własnejniemocy. Moja wersja nie była dla niegoistotna, nie zamierzał zawracać sobie głowy tym, co miałbym do powiedzenia. W jego świecie nie istniała szczelina,w którą mógłbyupchnąćcokolwiek, co nie byłojego własnym punktem widzenia. -Gównomnie obchodzi, jak tosię stało iczy czujesz sięwinny. Ksiądz jest od tego. Dla mnie ważne, że znalazłeś się nawłaściwym miejscu we właściwym czasie. Potrzebowałem czegoś takiego. Nie sądziłem,że takipalant jak ty okaże się przydatny. Alelos nade mnączuwał, żebyś akurat tamzabił jakiegoś durnia. Widocznie pisane mu było znaleźć się na twojejdrodze,by wszystko mogło pójśćpo mojej myśli. - Jego głosbrzmiał przyjaźnie. Przymknąłem oczy iskupiłem się na koniuszkach palców. Czułem w nich pulsowanie ichłód. Zaraz całe zdrętwieją i powinienemnimi poruszać, by przywrócić krążenie. Najpierw jednak musiałem skupić się na oddychaniu. - Naprawdę mam tu zostać? -spytałem,kuląc się w sobie. W tym płaczliwym pytaniuzawartabyłazgoda na wszystko,czego zażąda. -Jesteś mi tam potrzebny - kontynuował. - Musiałemzatrzymać inwestycję. Słali protesty do ministerstwa, podali sprawę do sądu, urządzają blokady, a teraz myślą, że trzymają mniew szachu, bo robią łaskę, nie wydając cię policji. Niechjakiś czastak myślą. Będziesz tam siedział tak długo, póki nie powiem, żesprawa zakończona. Mechanizmautomatycznego pobierania powietrza nawaliłi musiałem dopilnować,bywciągać je iwypuszczać, wciągaći wypuszczać, wewłaściwym rytmie. Czekałem, aż automat zaskoczy i będę mógł zająć się krążeniemkrwi w rękach. Zdążyłyjuż zmarznąć. - Zostaniesz tam, obesrańcu, takdługojak to będzie ko122- Vnieczne. I bez mojegopozwolenia niewolno ci sięruszyć. Rozumiesz, rozumiesz, rozumiesz? - Teraz już wrzeszczał, podnieconywłasną ważnością. Serce uderzało coraz wolniej, a każde uderzenie odczuwałem boleśnie. Zdołałem wykrztusićjedno słowo. To, na któreczekał. -Tak. Byłem wściekły na siebieza poddańczyton, jakimje wypowiedziałem. Ton,na który nicnie mogłemporadzić. - Siedźtam ipoza tąwiochą nie pokazuj się nikomuna oczy,bo jak przez ciebie stracękontrakt, pójdziesz siedzieć! Sam o tozadbam. Groźba, zredukowana do swojegosedna, poraziła mnie. Nienawidziłem go,alewiedziałem taksamo jak on, że posłuchamrozkazu. Nie miałem pojęcia,co mógłbym zrobić innego. - Czekaj tam na mnie! Waruj! Sołtys zapalil papierosa i patrzył namnie bez uśmiechu. Zaciągnął sięgłęboko i wypuszczałdym po trochu. Zdałem sobiesprawę, żewiedział, z kim rozmawiam. Nie dokońca wiedziało czym, alemiwspółczuł. Niebyłem zdziwiony. Przyzwyczaiłemsię, żewzbudzam w ludziach litość. - Nie mam pieniędzy- poskarżyłemsię słuchawce. -To okropne - odpowiedziała. W milczeniuczekałem na propozycję, która powinna nastąpić. Przewiercałem się przez ciszę w kilometrach przewodów, byzasygnalizować swoje poddaństwo. Gdybym był sam, spróbowałbym żebrać, ale patrzyli na mnie sołtys i przestraszony karzeł z podrapanegolustra. Sekundato straszny kawał czasu. Druga. Trzecia. 123. Czwarta. Z każdą stawałem się gorszy. Wpiątejusłyszałem pogardliwe prychnięciei słuchawka potamtej stronie grzmotnęła. Przycisnąłem swoją mocniej,by hukzatrzymał się w uchu i nie rozszedł echem po pokoju. Nie potrzebowałem niczyjego współczucia. Minęło jeszcze kilka chwil,nim zdołałem przełknąć głaz blokujący krtań. Z kamieniem wbrzuchurozmyślałem, jak wyplątać sięz tejidiotycznej sytuacji. Umysł pracował niespiesznie,formującpomysł, lepiącgo iupiększając. A gdymyśl w idealnym kształcie zawibrowała wpłacie czołowym, nie pozostawałomi nic innego, jak jej realizacja. Załadowałempepeszę, ułożyłem się płasko nabrzuchu i wymierzyłem. Tratatatatatatata. Amunicja się skończyła, ale wściekłość we mnie gotowała sięnadal. Załadowałemnowy magazynek ipoprawiłem. No. Terazbyło dobrze. Same trupy. Co za uczucie! Mogłemwypuścić powietrze izastanowić się nad innymimożliwościami. Położyłem słuchawkę delikatnie i w tym momencie wypaliłasię cała złość. Coś się jeszcze kopciło, poleciałotrochę dymui umarłem. Miałem wrażenie, że nie zdałem egzaminu,przedktórym postawiłemsam siebie. Czułemwstyd i zażenowanie,nawet jeśli o swojej klęsce wiedziałem tylko ja. - Wygląda nato, że wszędzie są kłopoty-powiedział sołtys,budującfundamenty podsojusz, który planował zawrzeć. Nie potrzebowałem sojuszników. Wszyscy wcześniejczy później okazywali się wrogami. A ten człowiek już był moim wrogiem. Ale, jak każdy, i on jest do kupienia. Ciekawe,na jakąsumę ojciec oceni jego lojalność. - Skąd wiedział, żetu jestem? -spytałem. - Powiadomiłem go. -A skąd pan wie, kim jestem? 124Mój głosbył piskliwy, świszczący. Niektóre głoski wylatywały przez nos. Chyba gorozśmieszyłem, bo zamiast odrazu odpowiedzieć, zamrugał oczami,wyjął papierosa zust i zatoczył nim w powietrzu łuk, a w drugą stronę bardziej skomplikowanyggBEÓr. Wpatrywałem się w wymalowany zygzak, jakby tam tkwiła odpowiedź. Czułem się jak głupiec. - Maszto napisane na czole -wyjaśniłi zaśmiał się, gdy zobaczył, jak mój wzrok powędrował dolustra. Skuliłemsię w sobie. Ja i ten karzeł z lustra wyglądaliśmy jak bliźniaki. ^ - Samochód, nawet wbitydo połowy w drzewo, ma numery rejestracyjne. Policja już po kwadransie wiedziała,czyj jest. dodatkuWojtek Kartów cię zna. Ty go pewnie nie kojarzysz,jesteś zaważny, żebyznać chłopaków zewsi,ale on rozpoznał samochód i właściciela, zanimjeszcze policjaprzyjechała. Niebyło w tymwyjaśnieniu nic groźnego, alejakiśwrogitonB Spowodował, żedrgnąłem mimowolnie, jak ktoś przyłapany nagorącym uczynku. Pomyślałem, że to śmieszne, bo nie poczuwasiędo winy, przynajmniej wobectego człowieka. '" - Nie japrowadziłem. Nawet mnietam nie było. Odpowiedź miałgotową już w momencie, gdy zaczynałem moją kwestię, ale zanim cokolwiek powiedział, przeturlał dwa słowa międzyzębami, potem przegryzł każde z nich i dopiero gdyy był pewien, że zrozumiemich sens, plunął nimi w mojąstronę:- Dlategożyjesz. Poczekał,aż przyswoję izłagodził:- Cały przódsamochodu wbił się w drzewo. Kierowca nie zapiął pasów,dlatego go wyrzuciło. Zeznaliśmy,że to ty, wkażdym bądź raziektoś taki jak ty, podobny,nawet taki sam. Policja chybaniema wątpliwości, kogo szukać. - Ale tonie byłem ja! -krzyknąłem. 125. Przysunął swoje krzesło bliżej, a ja cofnąłem się bezwiednie. Patrzył gdzieś za mnie,jakby już byłzmęczony rozmową albonasłuchiwał czegoś, co działo się w innej części domu. Wiedziałem, żetaknaprawdęniemógłdoczekać się, by mi powiedziećto, cosobiewykombinował. A gdy już uznał, że czas, uniósł dupę z krzesła,oparł się brzuchem oblat i pochylony miłośniew moją stronę, wyznał szeptem:- Dla nas najlepsza wersjajest taka, że to ty. Zginął człowiek,akierowcanaprawdęuciekł. Mamy prawo być przekonani,że to ty. I takiej wersji będziemy siętrzymać. Dźwięki rozwiałysię, a japozostałem z wyrazem osłupieniana twarzy. Z przerażającą jasnością pojąłem, że mnie wrabiają, ale niebyłem w stanie wymyślić po co, bo umysł rozpadałsię na kawałki. Czułem tylko głęboką przykrość, że pierwszym, którypodjął tę grę,był mójojciec. Szczerze wierzył w skutecznośćkłamstwa jako narzędzia działania. Tyle że w tym wypadku ondał się nabrać. - A co zkierowcą? -powtórzyłem pytaniejuż kiedyśkomuśzadane. - A co ma być? Jesteśtu. - Z tamtym. Widziałem go. Zasępił się nad moim problemem. Przybrał pusty,nibyszczery wyraz twarzy, mający świadczyć, że dopiero teraz przyszło mudogłowy,że mam kłopot. - Nie było innego. Jesteś tylko ty. Jak cisię nie podoba naszawersja,możesz iść na policję i opowiedzieć swoją. Lustro przyciągało wzrok. Tamtenja, stojący u wejścia do tunelu wiodącego do innego świata, przyglądał mi się z zainteresowaniem. Sam byłemciekawy swojej reakcji. - Ojciec mnie z tego wyciągnie - powiedziałem, a raczejusłyszałem, jak mówię. -Ale wy pożałujecie! 126Byłem żałosny, ale chyba nikogo tym nie zaskoczyłem. Sołtys[skrzywił się, dając do zrozumienia,że przez sam fakt kontaktul ze mnądługo będzie czuł do siebie obrzydzenie. - Twój ojciecuznał, że to jedyne miejsce, gdzie policja niecbędzie cięszukać. Imarację, bokażdy obcyjest tu widoczny jak na dłoni. -Wzruszyłramionami. - Zgodziliśmy się z jego sugestią i przetrzymamycię, ale tylko tak długo, jak będzie to dla naskorzystne. Los wsi w dużym stopniu zależy oddecyzji twojego ojca, a my dla ratowania ojcowiznyzrobimy wszystko. -Czylico? Uśmiechnął się chytrze,a mnie dał czas, żebym samsobie(wykombinował odpowiedź, ale byłemza głupi albo za powolny,boniczego nie wymyśliłem. Wahał się chwilę, wyliczając wartość(każdego słowa, które wypowie. - Tarwiddla pieniędzy zrobiwszystko. Ciekawe,na ile wyceni własnego syna? Na więcej niż asfalt przez wieś? Czy może na mniej? I wudawanym przestrachu wetknął papierosa doust. Rozbroił mnie ten jego gest, że niby to, co powiedział,wyrwało mu się nIechcący. Doskonale wiedziałem, żepowiedział to z premedytacją, bo chciał mnie urazić. Nie uraził. Dałmi odrobinę satysfakcji. - Okłamaliściei jego, i policję! Przytaknął. - Co mam ci mówić, samwiesz, jak jest- podjął po chwili. -i Nie wiadomo, ktokogo bardziejokłamał. Teraz wszyscysię okłamują. Wiemy, że nie tyto zrobiłeś, ale twój ojciec ma tak myślećP-w takimprzekonaniu będziemy goutrzymywać. Odwdzięczy się Wamzmianą planów przebiegu autostrady. Zaledwie pół kilometra dalej, pod lasem, za wzgórzem, przezłąki,jak było w pierwottnymplanie. Potem zmienimy zeznania w sprawie wypadku. Wczyliej niczego sobie nie przypomnimy. Takie z nas tępechłopy. -I uważapan,że to w porządku? 127. Szukałempoczucia winy w jego twarzy, ale nie znalaztem. - Żyjemyw takich czasach, że żadnesprawynie sąw absolutnym porządku. Jeśli cisię wydaje, że coś jest wporządku, toznaczy tylko to, że jesteś źle poinformowany. Przywoła} natwarz uśmiech,szeroki i obelżywy. - Mój ojciec zje was żywcem i wypluje - ostrzegłem życzliwie. Poczuł się zbityz tropu. Pyknąłwargami i zmarszczył czoło, starannie zapamiętującmoją odpowiedź idodając ją do skarbnicy doświadczeń. Dopiero po chwili odpowiedział:- No cóż, może sięprzy okazjizadławi. Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, kiwnąłgłową i wyszedł. Zacisnąłem dłonie na krawędzi stołu i z gwałtownym, pełnym rozpaczy wrzaskiem przewróciłem go. Czarny ebonitowytelefon poleciał ażpod ścianę. Sołtysnie upilnował swojej własności. 17Za progiemświat tonął w zielonkawym świetle. Jeszcze na dobre nie zaczął się dzień, a już miałemwszystkiego dość. Do diabła z tym - pomyślałem, bo problemy, jak drożdże,rosły, kipiały, zaczynały mnie przerastać. Napodwórzu zgromadziła się chybacała wieś. Mężczyźniwgumiakach,dzieciw dresach i kobiety,raczej stare, wszystkietakie same,podobne do siebie, dla mnie nie do odróżnienia. Oczy mieli zachmurzone, twarde, zdecydowane. W ich pomrukach i pochrząkiwaniach słychać było szczęk zbroi. Szykowalisię nawojnę. 128Wolałbym pojechać do domu, kupić coś odkogoś, kto zastąpił Cylaka, i zapomnieć na jakiś czas oświecie, ale rozkazbył: wyraźny: "Siedź na dupie i nie ruszajsię, póki niezałatwięswojch spraw! Potem cię stamtąd wyciągnę". Przez chwilę myślałem, by plunąćna polecenie,pójść do szosy, złapaćokazję izniknąćstąd. Ale dokąd nibymiałem uciec? : Nie potrafiłem jasno określić swoich planów. Pomysły umierały naetapie formowania się. Sam nie wiedziałem, czego chcę. Bez dokumentów i pieniędzy czekała mnie klatka schodowaw jakimśbloku albo dworzec kolejowy, twarda ławka,policjant pytający o dowód, głód, smród ubrania,czyjśłaskawygest skrywający obrzydzenie. I, ostatecznie,wykrzywiona grymasempogardy twarz ojca. Podsunięty przez wyobraźnię obraz podziałał na moje rozkołatane sercei rozpaloną twarzkojąco jak zimny kompres. W uszachgrzechotały wyzwiska iprzekleństwa, jakimi cisnął -we mnie. Te, które przebrzmiały,nie odchodziły w przeszłość, stalerobiły okrążenie wokół głowy i wracały. Umysł odtwarzałI'każde słowo, szczegółpo szczególe. "Nie chcę policji ani dziennikarzy. Ukatrupięcię, jak z twojego powodu stracę kontrakt namiliony. miliony. miliony. W głowietrwałjeden wielki hukutrzymujący mniew stanietskrajnego niedowierzania. Kłujący ból w klatce piersiowejE sprawił, że zalałamnie fala chłodu i ociężałości. Ojciec wymhyślił dlamnie nową rolę:samonaprowadzającegopocisku. Miałembyć jego piątąkolumną,koniem trojańskim. Doświadczając tej obrzydliwej chwili, przesuwałem wzrokiem po sylwetkach stojących wokół ludzi. Nie sądzę, bychcieli zrobić mikrzywdę. Zwyczajnieprzyszli na mnie popatrzeć, podrażnić się''ze mną. Byli jeszcze gorsiod mojego ojca, bo wiedzieli,że jestem niewinny. Czułem się zdradzonyi oszukany. 129. Powietrze miałozapach gnojurozrzucanego po polach. Przyszłomi do głowy, że po części sam jestem źródłem smrodu. Strach ma zapach gówna. - Pieprzętwoje miliony! Zapytaj, czyjato zrobiłem. Nieważne, czy uwierzysz, ale zanim mnie oskarżysz, przynajmniej spytaj, wtedy ci odpowiem,że to nie ja! - podpowiadałem w myślach, stojąc na podwórzu wśród ludzi, dla których stałemsiękartą przetargową wrozgrywkach z moim ojcem. Odnapięcia, przerażenia, pragnienia,by pokonać własnystrach, nie mogłem mówić. Powinienemwrzeszczeć, bluzgać,ale tylko kręciłem głową. Wszedłem między nich,przypatrującsię każdej twarzy w nadziei, żeskądś padnie sygnał, ktoś przytrzyma mnie za ramię, ktoś pchnie i będę natychmiast wiedział,co robić. Będę mógł się bić, kopać, gryźć, bo tylko tak potrafięwalczyć. Szedłem powoli, a mój umysł pospiesznie rozpatrywał setkiwersji tego,co możesię stać. Cisza stała sięciężka. Ledwomogłemsię przez nią przewlec. Czekałem na atak, który nienastąpił. Rozstąpili się i dali przejście. Jeśli sądziłem, że niechęć tych ludzi nasunie mi jakieś rozwiązanie, tosię myliłem. Niktsię nie odezwał ani nie poruszył. To ja musiałem ich sprowokować. Doszedłem do siatki ogrodzeniowej i uwiesiłemsięna niejjak małpa. Obok byłaotwarta furtka, ale chciałem wszystkichwkurzyć,doprowadzić do pasji, sprawdzić,ile potrzeba, żebyimnie utopili. Zacząłem szarpaćsiatką. Patrzyliobojętnie, niktsię nie zaśmiał, nie pożałował ogrodzenia, któreniszczyłem. Przypuszczam, że wyglądałemgłupio, nędznie,dziwacznie. Szczególnie wichoczach. Zwłaszcza wich oczach. Miałem wrażenie, że wiedzą o mniewięcej, niż sam wiedziałem o sobie. Zareagowałem tak,jakchcieli. Bezsilnością. 130Wczoraj też tak wisiałem, walcząc o życie, teraz nie mogłemosobie przypomnieć, dlaczego tak mi na nim zależało. Żałowałem, że nie spadłem. Gdzieś, w jakimś równoległym świecie, roztrzaskałem się o kamienie i patrząc na przepływające ryby, czekałem, aż ktoś mnie znajdzie. W każdym razie tam miałem spokój. Tutaj nadal żyłem,więc pewnie przewidziany był dla mniejakiś ciąg dalszy. Ciekawe jaki. ' Metaliczny łoskot, szurgot ibrzęk złagodziłyciężar ciszy. Cinienie podsklepieniem czaszki zelżało i mogłem wreszcie odethnąć. Nadal jednaktkwiłem nad ziemią, niezdecydowany, jakiię zachować. Gdy zoczu zeszła mgła, przez szczeliny ogrodzenia zobaczyłem znajomą sylwetkę. Podciągnąłem sięwyżej i spojrzałem na nią znad płotu. Tak było zdecydowanielepiej. Zastanawiałem się, czy zwykłe słowo "cześć" jest tu akceptowane. - Cześć - powiedziałapierwsza. -Cześć. - Nie mogłem sobie przypomnieć nic, co mógłbym,'dodać. -Forsę oddam, jak będę miał. Na razie nie mam. Spojrzenia ludzi wypalały mi wplecach dziury - bach, bach,ach. Nic mnie to nie obchodziło. - Nie masprawy. Przyjdź po torbę, bo zostawiłeś wczoraj w barze. - Przyjdę. Anie zostawiłem też takiej czerwonej plastikotej teczki? - Nie, tylko torbę. Minęłamnie zwyraźnymociąganiem. Błysnęło słońce i jej sukienka na chwilę zniknęła. To mi dodało odwagi. Przypomniałem sobie jeszcze o krowie, którą zobowiązałem się paść. - Gdzie poszłakrowababki? -spytałem, gdy jeszcze mogła mnie usłyszeć. - Na łąkę. -Wzruszyłaramionami, aja pomyślałem, że to żart na użytekobserwujących nas ludzi. 131. Byliśmy jak aktorzy w serialu,który się właśnie zaczynał. Tłum obserwował uważnie, byzapamiętać, kto jestkim. -A jak ją znajdę? - Na pewno dasz radę. Nie odwracając się, uniosłarękę na znak, żewierzy w mojemożliwości. Nawet jeśli coś jeszcze powiedziała, nieusłyszałem. bo rozdzieliła nas furgonetka, gruchot sprzed epoki lodowcowej. Zwysoka widziałemwnętrze skrzyni, obijające się tamo siebie puste wiadra i potłuczone butelki. I wtedy, pośród tegorumoru, coś się we mnieotworzyło, pękłajakaś błona, poczułem, jakwylewa się zalegający tam śluz. Zrobiło mi się gorącoi już nie chciałomi się nigdzie jechać, nigdzie uciekać. Proszębardzo, mogę zostać. Chciałem tego, bo nie wiedziałem, comógłbym chcieć innego. I tak jedno, co potrafiłem zrobić, topogodzić się z losem. Zawsze tak było, że to ojciec rozwiązywałproblemy, a ja byłem zapraszany do akceptacji i, oczywiście, akceptowałem, bo tak było najprościej. Zwalniany z myślenia, szukania rozwiązań, podejmowania decyzji, odczuwałem ulgę, gdymówił, co mam robić. Tak było miło i wygodnie. I teraz teżw jednej chwili pogodziłem sięz tym, co rozkazał, i całkowicieodprężony zlazłemz płotu. Poczułem nawet satysfakcję, że potrafię tak łatwo decydować. W tym konkretnym momencie gotów byłem przysiąc, że to, z czym się pogodziłem, byłowłaśniepodjęciem decyzji. Sekundę później zdałem sobie sprawę, że tożadnadecyzja, a jedynieoddalenie problemów. W rzeczywistości balemsię ojca, jegowściekłości i wszystkiego, co mogłobysię jeszcze zdarzyć, gdybym wkurzył go jeszcze bardziej. Problemy nie zniknęły, znalazłysię tylko chwilowopoza zasięgiemwzroku. Ale dobre i to. Wyszedłemnadrogę i rozejrzałem się, ale dziewczyny jużnie było. 132Szedłem niespiesznie, z każdym krokiem oddalając się od szemrzącej pogardy. Zmysłyodbierały wrażenieszybkości;w uszach czułem furkot jak podczas jazdy na rowerze. Chciałem znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym w samotności poużalać siĘ nadsobą. Musiałem objąć wyobraźnią to, cojuż dałem sobie odebrać, ipoliczyć, ilemogę jeszczestracić. Droga biegła płasko, ale miałem wrażenie, że każdy krok Staawiam corazniżej. Schodziłem, a krajobraz zawężałsię - im byłem głębiej, tym mniej widziałem. Nie potrafiłem sobie przypomnieć,jak tu trafiłem. Próbowałem odtworzyć dotychczasowy przebieg wypadków, ale wydarzenia układały się w bezsensowny wzór, którego nie mogłem zaakceptować. Gdybym niezwiał z domu, gdybym nie dał Cylakowi samochodu, gdyby ten idiota niezabił człowieka, gdyby nie stało się, co się stało, wszystko potoczyłoby się inaczej - rozmyślałem głupkowato. Czas powinien miećdziury, przezktóre można by się prześlizgiwać izaczynać coś jeszcze raz. Nigdy nie powinienem się tu zjawić. Zazdrościłem temu z moichrównoległych istnień,które było na tyle sprytne, by poWrócić po prostu do domu. Tam ojciec mógł mnietylko stłuc i nic ponadto. Z resztą spraw musiałby poradzić sobie sam. Ja byłem na tyległupi, bywpakować się w coś, czego aninie chciałem, ani nie rozumiałem. Po drugiejstronie drogi ciągnęłosięstare ogrodzenie popegeerowskich sadów. Zdziczałe czereśniowe drzewa ze splątanymi gałęziami wyglądały jak rozczochrane czarownice, które zebrały się na ogólnoświatowym wiecu. Wzdłuż połamanego płotu wlokłasię w mojąstronę grupa wędrowców. Chyba tych samych co wczoraj. Byli jeszcze daleko, ale postanowiłemna nich poczekać, by zobaczyć, co to za jedni. 133. Zadziwiała mnie solidna żeliwna brama zamknięta na wielkąkłódkę. Na bramiewypisane byłyróżne rzeczy. Chłopcy, jakwszędzie, używając kredy,wypowiadalisię publicznie na zakazane tematy. Stan zarówno bramy, jak i zardzewiałej kłodywskazywał, że nie otwierano ichod lat. Nie było takiej potrzeby,bo płot właściwie nie istniał. Drzewa trzymałysię jeszcze razem,ale sprawiaływrażenie gotowych do wyruszeniagdzieś dalej. Nie było tu nic, comogłobyje powstrzymać. Coprawdaprzyjednej z wyrw wogrodzeniu ustawiony był strach na wróble,ubrany w zimowe palto i czapkę nasuniętą na twarz, ale niesądzę, by mógł cokolwiek zdziałać. Ręce trzymał szerokorozłożone, wiatr furkotał wrękawach kapoty. Gdy przechodziłemobok, mrugnąłdo mnie i zamachał łapami. Odskoczyłem jak oparzony. Omal się nie przewróciłem. A onzarechotał, zadowolonyz żartu. Niech go szlag! To ten sam, który wczoraj rzucał wemnieziemniakami. - Idiota! -wrzasnąłemi udałem, żechcę gogonić. Uciekł. Naprawdę sięprzestraszyłem. Czubek! Doszedłem dorzeki, cały czas rozglądającsię wokół. Niemogłemznowu daćsię zaskoczyć półgłówkowi. Wszedłem namosti oparłem się o barierkę, by zaczekać tu na ludzi wędrującychwokół wsi. Chciałemspytać, dokąd idą i czy tak łażąc wkoło, można dokądś dojść. Lekka mgła srebrzyła się napowierzchni wody, a kruche pasma prześwitywały między gałęziamidrzewi tworzyły nadziemią niebieskawąpoświatę. Zagapiłem się nachmury przepływające pode mną. Wiatr wiał miprosto w twarz. Powietrze wchodziłolekko do płuc i docierało aż do pięt. Otworzyłem usta, by owiało mi zęby. Omal się nie udusiłem, gdywtargnęło do przełykui płuc. Zakrztusiłemsię, ale przynajmniej ustąpiło wrażenie brudu po rozmowie z ojcem. 134Już sobie wytłumaczyłem, że nawet gdybym się bardzo starał i tak niewymyślę, jak się wykaraskaćz sytuacji,w jaką siępakowałem. Zrobięto, cokazał. Nie mam innego wyjścia. Mógłbymco prawda zgłosić się na policjęi przedstawić swoją wersję, alewiem, czym bysię toskończyło. Świadkowie, sąd-szechobecnidziennikarze. Nie chciałem już niczego komplikować. I tak wszystko było nieźle pomieszane. Stałem na moście iurozmaicałem sobie swoje nicnierobienie patrzeniem na ludzi. Na mnieniktnie patrzył. Nawet jak ktoś przechodził, to udawał, że mnienie ma. Byłemniewidzialny. Skądś przywlókł się idiota. Jegojednego interesowałem. Przytrzymując się gałęzi, zszedł pod most, ukucnął na samym brzegu, wychylił sięmocno do przodui położył dłoń na wodzie, jakby ją uspokajał. - Gdy jest sięw nowym miejscu, trzebauważaćna duchy-pouczył mnie. Wychyliłem się, żebyzobaczyć,czy nie robi sobie jaj. Ale chyba nie. Minę miałpoważną,niemal zatroskaną. Woda pod jego dotknięciami wydawała się płynąć spokojniej. '- Niema żadnych duchów - powiedziałem. -To gdzie ludzieidą po śmierci? - spytał,ale dopieropo chwili zorientowałemsię, żeoczekuje ode mnie konkretnej odpowiedzi. ."-- Pod ziemię - wyjaśniłem. Podumałchwilę i kiwnięciem głowy przyjął wyjaśnienie. Jacyś chłopcy z oddalenia obserwowali nasząpogawędkę. Wydawali się zaniepokojeni. Któryś z nich krzyknął i przywołał idiotę, ten dał nura pod most,wyszedł z drugiej strony i czmychnął za czereśniowe drzewa. Pobiegliza nim. Może siębali, żebym nie zrobił mu krzywdy. """Szkoda,że nikt niemartwił się o mnie. 135. Podziwiałemrozległy krajobraz i wciąż niemogłem się nadziwić wrażeniu pustki i głuchej ciszy. Wyjąłem z kieszeni pogniecionego papierosa i po raz kolejny przypomniałem sobie,żenie mam zapalniczki. Schowałemgo z powrotem do paczki. Był ostatni. Plułem w wodę, usiłując wmówić sobie, że jeśli pozwolę sprawom toczyć sięutartymi szlakami, to wszystko się jakośuklepie. Nie zamierzałem nikomu opowiadać o tym, jak wisiałem na moście, i o tym, jak znalazłem Cylaka i uciekłem, ijakpóźniej go nie znalazłem i też mnie to nie zdziwiło. Niemiałemzamiaru niczego nikomu tłumaczyć. Zostawię to ojcu. On załatwi sprawę prostoi skutecznie za pomocą plikubanknotów ulokowanych gdzie trzeba. Uznałem, żeprościej będziewziąć na siebie konsekwencjewypadku,niż spowiadać sięwszystkim ze swego niedołęstwa. Ostatecznie mogę tutrochę posiedzieć, co mi szkodzi. Odpowiadałami atmosferatymczasowości,a pozanudą nic mi niegroziło. Niepokoiło tylko to, że ojciec, przekonany o mojejwinie, nie miał najmniejszych podstaw ufać mieszkańcom wsi. On,taki cwaniak,powinien zdawaćsobie sprawę z rozgoryczeniaiwściekłości tych ludzi. Gdybym to ja naprawdę wbił jednegoz nich w drzewo i miał tu zostać. Brrr. Bez względu na umowę,jaką ze sobą zawarli,było toryzykowne posunięcie. Skurczw żołądku uświadomił mi napięcie, w jakim trwałem. Ktoś gdzieś krzyknął. Drgnąłem iwstrzymałem oddech. Przez rzadkie drzewa czereśniowego saduwidziałem biegnącego człowieka. Przezchwilęgoniłemgowzrokiem, ale ostatecznie pozwoliłem uciec. Skupiłem wzrok na chłopaku idącymwzdłuż rzeki. Miał zedwanaścielat i spodnie obwisłe wkroku - pewnie poto, żebyinnym się wydawało, żecoś już tam ma. Sam nie wiem, czemupomachałem. Odkrzyknął coś, czego nie usłyszałem. Może coś wulgarnego, jak ja wczoraj. Kiwnąłem przywołujące i nie spusz- 136 czałem z niegowzroku,póki się nie zbliżył. W koszu miał ryby. Trzy płocie. - Co? -spytał ze złością. Włosy miałobcięte na jeża i rozdziawione usta. Ten też wyglądał trochę nietego, ale może dlatego, że sięmniebał. Przestępował z nogi na nogę, jakby chciało mu sięsiku. Ae raczej szykowałsiędo startu, by zwiać,Et-pewnie by to zrobił,gdyby honor mu pozwolił. Aleszacunek:dla samego siebie mówiłmu: Stój, jesteśprzecież u siebie. To obcy powinien czućsię nieswojo. Podniosłemrękęw powitalnym geście, ale odsunął się o krok dopiero gdy uznał,że jest bezpieczny, wzruszył ramionami. Nie miał ochotynazawieranie znajomości. Wiedział,kim jestem. -A ty nie jesteś w szkole? -zapytałem, jakbymbył jakimś inspektorem icokolwiekmnietoobchodziło. - Idę dopiero na dwunastą - wytłumaczył się, niezbyt przekonany, czy w ogóle maobowiązek cokolwiek wyjaśniać. ', Kiwnąłem głową, że jaktak, to w porządku. Przestraszyłemsię,że w rewanżuzapyta o moje życie,a ja nie będęwiedział, co muodpowiedzieć. Ale nie zapytał. Może wszystko o mnie wiedział. - Chcesz mi pomóc? -Za ile? - Za chwilę. Jaknie chcesz, znajdę kogoś innego. Rozejrzał się,dając do zrozumienia, żepoza nim nikogo tu nie ma. Wyraźnie grał na zwłokę, gorączkowo zastanawiając się, jakpostąpić. Wyciągnąłem z kieszeni gumę do żucia. Wzruszyłlamionami na taki poczęstunek, ale wziął. Nim włożył do ust, oBbejrzał i obwąchał ją podejrzliwie. Jechała fajami i wyglądało, że właśnie dlatego ją zaakceptował. Nadal jednak niewiedział,co o mnie myśleć. Zaciekawiłemgo i już nie potrafiłsię odwrócić i zwyczajnie odejść,bo guma, którą mu dałem,rozciągnęłasię między nami. 137. Postawił swój kosz na trawiei przykucnął. - No? -spytał. - Gdzie znajdękrowętej starej, u której nocowałem? -Babki? - Taaa, babki. Liczył chyba na coś bardziej tajemniczego, ale właściwie muulżyło. Wskazał dłoniąna kłębiący się w oddali pas zaroślii uwięziony między nimi skrawek trawy i chwastów. Pasła siętam krowa. Jedna. - A jak się pasie krowę? Jeśli chodzi o tesprawy, wiedziałem, żekrowa daje mleko,ale w szczegółowych kwestiach potrzebowałemdokładniejszychinstrukcji. Dzieciak popatrzył na łąkę, jakby próbował przypomnieć sobiewszystko, co naten temat -wie, a potem odwróciłwzrok, zakłopotany. - Normalnie. Chwilę potem zarechotał, wyśmiewając sam siebie, swojąstrachliwość i mojąniewiedzę. Gdy się naśmiał, udzielił wyjaśnień:- Siadasz, gapiszsię na chmury, a od czasu do czasu sprawdzasz, czy nie wlazła w szkodę. Jakjestprzywiązana łańcuchemdopalika,to itak nigdzie nieodejdzie. Najwyżejzje wokół siebie całą trawę i zdechnie z głodu - pouczył. Dość niejasno zdałem sobie sprawę, żewędrowcy właśnieprzeszli obok. Niemusiałem się odwracać,by wiedzieć, że są nakładce. Czułem na sobiechłód ich cieni, słyszałem oddechy,rozróżniałem zapachyciał, alew tym momencienie miałemochoty zagadywać ich o rzeczy nieistotne. Dzieciak zadrżał jakod powiewu zimnego wiatru. Jegowzrok ciągleskupiony był na mnie. Ze zdumieniem stwierdziłem, że tamci dla niego nie istnieli. Gdzieś w tyległowy, podwłosami, zaczęło pulsować trudne do wytłumaczenia przekonanie,że stojąc nieruchomo na wiejskim moście, przekroczyłem granicę czasów. Żena moment stałem się kimś innym. Przemieniały mnie odczucia, które należały nie tylkodo mnie: zagubienie, strach, niepewność. I takie,których we mnienie było: de^Slemimacja ipragnienie ocalenia. - Co jest? - Chłopak nie spuszczał zemnie wzroku. ", -Nic. Otrząsnąłem się jak piespo wyjściu z wody. - Szli tędy? -spytał szeptem, chociażnaszej rozmowie przysłuchiwały się teraz tylko jego martwe ryby. - Kto? -zdziwiłem się tak szczerze, jak tylko mogłem. - No tamci. - Nikogo niewidziałem. To nie było kłamstwo, ale i tak nie uwierzył. - Ostatnio chodzą. To duchy dawnych mieszkańców wsi wyznał szeptem, a sekundępóźniej zawstydził się tego szeptu,zruszył ramionami. - Starzytak opowiadają, że tamci przynoszą pecha. Zyga ich widział i wyleciał z pociągu, dobrze, że mu kulasa nie ucięło. Wasiakowa widziałai sam wiesz. Babka też widziała, no i tyś przylazł. Zostałem zaliczonydowsiowych nieszczęść. A potem niepytany zaczął opowiadać o wzgórzu, orzece,swoim domu. Słuchałem, bo i tak nie miałem nicdoroboty. Dużo mówił, dumny z tego, comi pokazywał, jakbyjego własnością były te wzgórza zamłynem, sammłyn, koślawy irozsypujący się, i wielkie kamienne pierścienie porzucone na brzegu potoku. I gniazdo bociana, któryprzylatuje od kilku lat i za każdymrazemsia'dauJaworków,u którychnie ma anijednego dziecka. Pewnie tan najciszej i dlatego lubi to miejsce. A potem nagle przerwałSwoje trele ispytał:-Podobaci siętutaj? S139. Rozejrzałemsię, zatrzymując wzrok na każdej rzeczy z osobna. Nie znałemmiejscabardziej rozległego, dającego intensywniejsze poczucie swobody iwolności. Niebyło w tym krajobrazienic niepokojącego, a jednak czułem się osaczony. Ta wiochamiała ściany. Nic z tego, cooglądałem, niepodobało mi się, alemilczałem, nie bardzo wiedząc, jak mu to powiedzieć. - Tobie sięnie podoba - odpowiedziałsamsobie. -A mnietak. Pokręciłem głową. Tak było prościej. Nieprzekonało mnie jegowyobrażenie oszczęściu. Nakoniec powiedział to, co naprawdę leżało mu na wątrobie:że autostrada przejdzie przez wieś. Przez sam środek. Nie przeztakiza rzeką, jakbyło planowane na początku, ale przez wzgórzeiprzez wieś. Po sprzedaniu łąk rodziny wzięły pożyczki, żebyzmienić profil gospodarstw. Najlepsze warunkispłat proponował ten sam,który łąki wykupił. Prawie wszyscy zapożyczyli sięu niego. Po roku okazało się, że nie doczytali tego, co było naumowach drobnym drukiemdopisane, że oprocentowanie rośnie w tempie, którego nikt nie da rady dogonić. Teraz większośćwsi jestzadłużona u tego drania. Nawetadwokat nie pomógł. Ani kredyty wzięte w innych bankach, botamtego nieinteresują już pieniądze, tylko ziemia. Będą musieli się wynieść. Wszyscy, Niektórzy już się poddali isprzedali mu gospodarstwa. A więc tak to było. Ojciecwcześniej od innych wyczuwałokazję. A raczej miałswoich ludziw urzędach i płaciłim,by dawali znać, gdy pojawiąsię widoki na jakiś interes. Chłopak zamilkł i zrobiło się przyjemniej. - Pójdęjuż - powiedział iodsunął się ode mnie, jakby dopiero wtym momencie zdał sobiesprawę, że jestem synem człowieka, który zdecydował oichnieistnieniu. 240Nie chciałem, żeby odchodził,ale onjuż się odwróciłi sięFgnątpo swój koszyk. Jeśli zwlekał, totylko dlatego że chciał coś. dodać. Nie wiedział jak. Ostatecznie zrezygnował. - Jak ma na imię dziewczyna zbaru? -spytałem,póki miałem kogo. - Klara. Zaśmiałem się. -Jak? Wyobrażałem sobie, że dziewczyna z takiejwiochy musi mieć na imię Zośka, Jagna albo jakoś tak. Ale Klara? -W ich rodziniesą same Klary. Babka Klara, matka Klara. Ta miała iść za Wasiaka, tego cogo twoje autoprzejechało. Ojcowie taksobieumyślili,żeby gospodarki połączyć i uratować,cosięda. Jej tochyba nie za bardzo pasowało. Ta ostatniainformacja niewiedzieć czemusprawiła mi przyjemność. 18Siedziałem do południana łące, udając, że to robię, że pasę krowę. Gdyby ojciecto widział,umarłby ześmiechu. Przymknąłem oczy, próbując wywołać jego obraz. Ucho\. z włosem wyrastającym z otchłani czaszki,usta wykrzywionew ironicznym grymasie, zmarszczki pod nosem, zwiastunki starości, i oczy przenikliwie wpatrujące się we mnie. Obraz wirował, obracał się wokół własnej osi, zanikał. Kiedycoś się gdzieś działo, zawsze pierwszy o tym wiedział i umiał tę wiedzę wykorzystać. Nic dziwnego, że zarabiał tyle pieniędzy. Wszyscy uwaŻali go za łajdaka, oszusta, człowieka bezskrupułów. Nawet ci, co robiliz nim interesy, nie ufali mu, patrzyli na ręce. On sam 141. zawsze twierdził, że jest w porządku. Uważał się za uczciwegoczłowieka. Ział ogniem, gdy ktoś podawał w wątpliwość jegocnoty. Był ograniczonymdurniem, traktującym siebie jak Bogastojącegoponad wszelkimi normami. Niechciałem o nim myśleć. Batem się go. Dawniej wierzyłem, że jak dorosnę, dam sobiez tym strachem radę. Niestety, kolejne lata pogłębiały mojeuzależnienie. Lęk przedutratą forsy był gorszy niż strach przed humoramiojca. Trzymał mnie nakrótkim łańcuchu. W południe przywlókl się pies bez łapy i kazał krowie iść dodomu. Zabrałem się z nimi. Babka siedziała nieruchomo przy stole i czytała gazetę. Mrużyła oczy iporuszała ustami,przełykając informacje owczorajszymświecie. Jej twarz była jasną plamą na tle okiennejramy. Przesuwające się za nią światło powodowało,że wyglądałajakpostać ze starej fotografii, takwypłowiała,że ledwo rozpoznawalna. Nie śmiałemsię poruszyć, by niespłoszyć tejchwili. Obraz wydawał się poszarzały w świetle popołudniowego słońca,aledokładnie taki, jakim gosobie wyobraziłem. Wiedziałem, żekiedyś go zobaczę. Jednak zmaterializowanie wyobrażeń, samnie wiem czegodotyczących, zdumiałomnie. Pies szczeknął, stara sięporuszyła iwypłowiały obraz zniknął. Na mój widok zmarszczyła brwi. - Aty tu czego? Powiedziałem, że przyprowadziłem krowę. Choć wiedziałem,że to zbędne, wyjawiłem to przyciszonym głosem. - Sama by przyszła-oznajmiła,sprowadzając mój sukces dowłaściwychwymiarów. Słońcewyprysło zzajej pleców irozcięło stół. Znaleźliśmysiępo dwóch krańcach wszechświata. Poczułem sztywnieniekręgosłupa,a prośba, którą chciałem wypowiedzieć, uwięzła 142 w głębigardła. Pomyślałem, że to nie będzie wcale proste. Babka ponownie znieruchomiała, tylko jej nerwowe palce ucierały z powietrza kluski, a gdy natknęliśmy się nasiebie spojrzeniami, nie zamknęła oczu, nie wycofała się. Patrzyła na mnie tak, jakbyi, słyszała mojemyśli. Doskonale wiedziała, z czym przyszedłem. o co chcę prosić. Jużzdecydowała, co miodpowie. I nie zamierzała z tym zwlekać. I' /-No, to można powiedzieć, że popasłeś sobiekrowę. Będziesz mógł się pochwalić tam, gdzie wrócisz. Słowa zabrzmiały lekko, niemal żartobliwie, ale jej twarz była napięta,skóra aż lśniła,naciągniętana kościach policzkowyh. Wydawałosię, że gdypowiem coś, coją zaniepokoi, wierzchniawarstwapęknie, a ze środka wysunie się ktoś inny. BByłem ciekawy,kto. Dlatego zdobyłem się na odwagę: - Mogęjeszcze trochę zostać? Zesztywniała, apotemwzięła głębokioddech. -Po jakie licho? , Wahałemsię, którą z setkimożliwych odpowiedzi wybrać, a w tym czasie powietrze wokół nasoziębiało się i z każdą chwilą lodowaciało coraz bardziej, powodując, żewszelkie procesy^życiowe uległy spowolnieniu. Głowa babki wciąż siętrzęsła, wykonując ni to potakujące,ni przeczące ruchy. ', - Mam czekać, póki nie wyjaśni się sprawawypadku - wybrałem coś pośredniego. Usłyszałem w swoim głosiepiskliwenuty. Piałem jakkogucik. Nienawidziłem się za to, że nie potrafiłem opanowaćdrżenia. W uszach babki mogłoto brzmieć humorystycznie. Nie wydawała się jednak rozbawiona. Wysunęławyzywająco szczękę i odwzajemniła moje spojrzenie. Wyraz jejtwarzy zmieniał sięod złości, przez niepokój, do zdziwienia. Ostatecznie wyhamowała naetapiejawnej niechęci. Prychnęła,zaparła sięmocniej plecamiokrzesło i spytała: 143. - A czemu akurat tu? Zamarliśmy obojew oczekiwaniu na odpowiedź. Otworzytemusta,niepewny, cosięz nich wydobędzie. Po namyślezamknąłem je iwzruszylem ramionami. Zastanawiałem się, comógłbym jeszcze dodać, ale uznałem, że cokolwiek miałbym dopowiedzenia, to i tak pustesłowa. Sam przecież nie wiedziałem. Wróciła do wałkowania atomów. Zapanowałacisza w rodzaju tych, których niema się ochot)'przerywać. Miałem wrażenie, że ta rozmowa już się odbyła. Nie musieliśmy przysłuchiwać się słowom, które dopiero padną, by wiedzieć, jak zakończą się negocjacje. Z braku czegośinnego obserwowałem przez okno świnię, jak próbujewydostać sięz chlewa napodwórko. Wkrzakach za kiblem miała dziurę,przez którąwydostawała się na wolność. Starałem sięzapamiętać tomiejsce, w razie gdybym i ja zamarzyłjeszcze kiedyśowolności. Stara, wpatrzona nieruchomo w to samo okno, poruszałaszczęką, przeżuwając jakieś wspomnienia. - Cholera jasna! -podsumowała swoje myśli, ajejdłoniespoczywające na stole zacisnęły sięw pięść. Podniosła się płynnym ruchem,zupełnie niepasującym dostarej kobiety, iwybiegła na podwórze. Dopiero po chwili zorientowałem się,że obelga skierowana była do świni, którejudało się wyjść z chlewa. Patrzyłem,jak zagania ją z powrotem,a zwierzak się targuje. Idzie niby posłusznie, poszturchiwanypatykiem,ale kręci łbem i pokwikuje, że i tak zwieje, jak najdziego ochota. Kulawypiesdrzemał kołostudni i tylko uderzeniem ogonao ziemię dawał znać,że obserwuje awanturęi w razie czego będzie interweniował, ale na razie nie widzi takiej potrzeby. Za płotem stał idiota. Tkwił tamnieruchomy, obojętny,zamyślony. Wyglądał na kogoś, kto się zgubił, ale nie zależy mu144i zorientowaniu sięwterenie, bo sytuacjazagubienia bardzoInniodpowiada. Tak jak i mnie. Wyjąłemz kieszenimeteoryt i przyglądałemsię ciemnej skorupie i drobinkom metalu,które tworzyły na chropowatej po"Wierzchni delikatneguzki. Gładziłem je opuszkami palców. Babka niewróciła od razu. Chodziła w tę i zpowrotem po podwórzu, a wdepnięciew kurze gówno dało jej sposobność dokładnego wycierania^podeszwybuta o trawę. Te pozornedziałania kryły niezdecydowanie albo bunt przeciwkodecyzji,jakąpodjęła. Czekałem cier pliwiena finał przemyśleń. Każdy maswojetempo decydowania o sprawach,którego dotyczą. Obserwując ją, zastanawiałem się,po co ja właściwie to robię? Dlaczego błagam starą babę omarny nocleg? Przecież nie matu nawet telewizora, żebym miał na czymoko zawiesić. Na tych parę dni sołtys znajdzie mi lepszelokum. W końcu to on zawarł z ojcemporozumienie o moich wakacjach. Mogę spędzićgdzie indziej, w lepszych warunkach, w milszym otoczeniu. Tyleże wolałem zostać tutaj. Tu mi się najbardziejpodobało. Wbiłemsięw krzesło i zamknąłem oczy, by przywłaszczyć sobie jak najwięcej nicnieznaczących chwil. Słuchałem gdakania ckur i chrząkania świni. Nuda byłatak potworna, żeczułem jak rosną mi włosy na tyłku. Byłyjuż tak długie, żekłuły. Ledwo mogłem usiedzieć. Przeznastępny kwadrans przyglądałemsię rysom na ceracie. Układały się w słowo dupa. Wyskrobałem paznokCiem jedno zaokrąglenie, byliterka "p" była bardziejwidoczna. - O czym tomówiliśmy? -spytała,gdy wróciła z pola walki. , Wzruszyłemramionami. To wystarczyło, by sobie przypomniała. - Jesteś pewien, że w ogóle powinieneś czekać? -Nie. Tak.145. Zamilkłem, bo akurat tegowcale nie byłem pewien. Poczułem ucisk w piersiach, a gdzieśw środku usłyszałem własnepochlipywanie. Babka zdjęła zpieca garnek i wyskrobywała z niego resztki. To, co wyskrobała, wrzucała do wiadra z kartoflamidla świni. Skupiła się całkowicie na tej czynności. Nie pozostałomi nic innego, jak skoncentrować się na wydawanym przez łyżkę dźwięku. Milczeliśmy. Patrzyłem na fotografię, naktórej kilkunastu mężczyzn uzbrojonych w karabiny, widły,drągi stałojak żołnierze. Za nimi widać było zgliszcza domów. Wyglądalina zadowolonych z siebie. Zauważyła moje zainteresowanie fotografią. - To te, co spaliły tamtych. Przez nichto wszystko. Nie zrozumiałem. Czekałem na coś innego. Otworzyłamalowane drzwiczki kredensu i wyjęłaksiążkę. Potem przetarła suchą ścierką ceratęi położyła ją przede mną. Był to album zezdjęciami. - Pooglądej se! -zażądałatonem, jakby poddawała mniepróbie. Otworzyłem i zacząłemprzewracaćczarne karty. Oglądałemchmurne twarze, a oczyze starych fotografii wpatrywały sięwemnie. Babka czekała namoją reakcję, alenic nie powiedziałem,bo nic nie przychodziłomi do głowy. Esencja losówjakiejśrodziny. Zbyt wiele obrazów, które niemiały dla mnie żadnegoznaczenia, bodotyczyły ludzi, których nie znałem. Całyczaswpatrywała się wemnie nieprzeniknionym wzrokiem, jakby czegoś oczekiwała. Niestety, byłem zbyt tępy i nie potrafiłem zaspokoić jej potrzeb. Po paru stronachpoczułem znużenie. Wstałem, wybrałem kilka drewienek z kosza,włożyłem dopieca, polałem naftą i podpaliłem. Widziałem wcześniej, jak torobiła. Obserwowała moje poczynania i pokiwała głową z aprobatą. Szybko się uczyłem. Poczułem się dumny z niemej po- 146 chwały. Nareszcie zrobiłemcoś dobrze. Sprawdziłem, czyw czajniku jest woda, i postawiłem go na piecu. A później, gdy już ogień płonął, a woda zaczęła szumieć, uznałem, że jednak winny jestem wyjaśnienie. - To był mój samochód i są tacy,coprzyjęli, że ja prowadziłem i zabiłem tego rowerzystę. Takiezeznaniazłożyli świadkowie-wydusiłem z siebie. - Mam tu zostać do wyjaśnienia sprawy. Popatrzyła na mniez niesmakiem. - Tak policjakazała? -Nie,ojciec. - A ty? Jesteś pewien, że to dobry pomysł? Najgorszy z możliwych, pomyślałem, ale pokiwałem twierdząco głową, czując dosiebie obrzydzenie. - Bo wyglądasz, jakbyśjuż dostał wyrok. Miała rację. Chciało mi sięwyć. - Jak światświatem łatwiej jest znaleźć kozła ofiarnegoniż^Sprawiedliwość. Aczekanie nie zawsze jest dobrym sposobem({Obrony. Można popaść wgorszetarapaty. Piespopchnął drzwi i wszedł doizby. Promienie słońca wdarły się jego śladem do środka. Nie było to jednak prawdziwe słońce,brakowało mu żaru i pełnej gamy ciepłych barw. Ukośnie padającepromienie podświetliły tysiąceE. zmarszczek na twarzy babki. Wpatrywałasięw jednomiejsce na stole, jakby na tej wzorzystejceracie miałacoś do czytania. Nachyliłem się, bysprawdzić, alebyłotam tylkojednosłowo wyskrobane przeze mnie. Odczytanie gonie wymagało aż tak dużoczasu. Taki nachylony wjej stronę spytałem:-To jak? Zareagowała z opóźnieniem. Sekunda, przez którą czekałem"na odpowiedź, uświadomiłami, że mnie niechce. -- Co widzisz, jakna mnie patrzysz? -spytała, zamiast odpowiedzieć. 147. - Aco mam widzieć? Znów zaczęła zgarniać ze stotu okruchy stońca. - Wiem, co widzisz. Starą,głupią wiejskąbabę. Nie mogłem zaprzeczyć, bo to właśnie widziałem. Poza krótkimi migawkami,gdywidziałemcoś innego. - Jesteś pewien, że tylko o przeczekanie ci chodzi? -spytała. Zakłopotało mnieto pytanie. - A o co może chodzić? Wcaleniechcę tu być, ale muszę. Ojciecmi kazał. Potrwa to parę dni, potem odejdę. On pokryjekoszty. 'Wydała z siebie dziwny odgłos, jakby jęk. Słońce przesunęłosię i nie miała z czego kręcić klusek. Jej dłonie znieruchomiały. Wyglądała na bardziej zmęczoną niżwcześniej. Miałem nawetwrażenie,że odkąd widziałem ją ostatnio, minęło bardzo, bardzo dużo czasu. Wyglądała starzej od babki sprzed sekundy,która utkwiła mi wpamięci. Wpatrywałem się wtę nową zniedowierzaniem. Nie spodziewałem się, żemożna żyć tak długo. Uniosła ręce w obronnym geściei rozłożyła je, żeniby samtego chciałem. - Jak myślisz,że tak będzie dobrze, to posiedź parę dni, aleprzez ten czaszastanów się, czego naprawdę chcesz. Apiniędzyod twojego ojca nie wezmę. Chyba masz ręce, żeby samemuzapracowaćna wikt. Ile masz lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia? Tutaj chtopoki mają już swojerodziny i gospodarki prowadzą! Nie wiedziałem, jakrozumieć te słowa. Miała do mnie pretensje? O co? Że taka ze mnie dupa? - Tu nikt cię nie chce - powiedziała. -Mamy dość własnychkłopotów. Tej wsi niedługo nie będzie. Nieinteresowała mnieprzyszłość wiochy,aż tak długo niezamierzałemtu tkwić, ale musiałemokazaćzainteresowanie, botego najwyraźniej się spodziewała. - Czemu? -zapytałem. 148- Taka przepowiednia. Zaśmiałemsię. Nie za bardzo. Prychnąłem raczej. - Przepowiednia? Anie Tarwid i autostrada? - Tarwid. Tarwid. - Mieliła wustach słowo, jakby słyszała je pierwszy raz i usiłowałanadać dźwiękowi jakieś znaczenie. Nie pomogłemjej. Woda w czajniku zaczęła wrzeć. - Trzakrowę wydoić - usłyszałem. Chyba nie liczyła,żeja to zrobię? Musiałem mieć urażoną minę, bo wzruszyła ramionami,odwróciła się i wyszła. Chociażzamknęła za sobą drzwi,nadal patrzyłem za nią. Potem wstałem izdjąłem czajnikz ognia. Poczułem ogarniającymnie spokój i rozleniwiająceuczucie swobody. Nie mogłemdoczekać się następnej chwili. W jakiś podświadomy sposób wiedziałem, że zrobiłemwłaściwykrok. Pierwszy,^niepewny,ale następne będą bardziej zdecydowane. Nie umiałem sprecyzować tych odczuć, ale unosiły mnie przez chwilę. Niktmnie o nicnie pytał. Policyjny wóz przejeżdżał kilkarazy przez wieś, aleani razunie zatrzymał się koło chałupy babki, choć wszyscy wiedzieli, żejestem. Stawał przy domu sołtysa,a mundurowi debatowalinadymś w otoczeniu gromady ludzi. Raz podkradłem się przez krzaki rosnącewzdłuż płotów, żebyposłuchać,co mówią. Nawet nie musiałem nadstawiaćuszu, tutaj wszystko odbywało się publicznie. Rozmawiali o mnie, a raczej nie omnie, tylko o mtym olku Tarwidzie, którego zdjęcie przekazywali sobiezrąk dorąk. Nawet stąd widziałem,że to zwykła, legitymacyjna fotka sprzed 149 dwóch lat, gdzie głowę miałem ogolonąna zero. Wszyscy wpatrywali siędługoi dokładnie, skupiali się,robili mądre miny,kręcili głowami i ostatecznie kiwali potwierdzająco. Jeden zpolicjantówsiedział przy ogrodowym stole inotował zeznania. Tych,którzy mnie rozpoznali, było wielu. Siedziałem wtej zaplutej dziurze iwyobrażałem sobie, żemoje sprawy gdzieś jakoś się układają. Winny czynie, miałemczekać na sygnał od ojca. Skupiłem się więc na czekaniu. Łaziłem po obejściu iczekałem. Obserwowałem świnięi czekalem. Układałem w głowie poddańczą mowę. Nic się przecież niemiało zmienić. Ot,trochę wakacji, nieco wolności przedpowrotem do domu, doojca,jego forsy i złości, do normalności. Niestało się w końcu nic, co zagroziłoby mojemudotychczasowemu życiu. Stara traktowała mnie tak, jak przyjmujesię sprawykonieczne, bez niechęci,ale i bez entuzjazmu. Jakbyto była jejpowinność,wynikająca z jakichś osobistych zobowiązań, słowadanego znajomemu znajomych,co nie miało ani ze mną, aniz nią samą nic wspólnego. Nie miała zamiaru wtrącać się w mojeżycie. Przynajmniej tak mówiła. Pilnowała swoichsprawi uważała,że każdy musi sobie radzićsam. Trochę jejpomagałem. Głównie z nudów. Nie chciałem też, by czuła się mnąrozczarowana. Poświęciłamiprzecieżuwagę,przenocowała, nakarmiła i z tego powodubyłem jej coświnien. Zajmowałem się więc drobiazgami, alebezemocji, bez zbędnejzapalczywości. Przyniesienie wody zestudni, zagrabienie liścize ścieżki, zaniesienie kotła zgniecionych kartofli do świńskiej zagrody-towszystko. Energia, którątemupoświęcałem, równa była zeru. Niewielepotrafiłem dlaniej zrobić. I w ogóle, gdyby nie obawa, że każe mi się wynieść,nic bympewnie nie robił. 150Stan, wjakim utknąłem, najbliższy był znużeniu. Wyczerpywałamnie każdaczynność. Męczące wydawałosię wszystko, co robiłem. Patrzyłem, jak świnia unosi ryjemskobel, i już byłem zmęczony. 'Zmuszałem umysł do skupiania się na pojedynczych elementach wykonywanej czynności. Odpoczywałem ito teżmniemęczyło, masakrowało od wewnątrz. Pragnąłem wytchnienia,a ono nie nadchodziło. Nie nabierałem sił. Najłatwiej było spać. Szedłem nastrych i otoczonyciemnością wielowiekowych desek i kurzu całychdziesięcioleci odlatywałem. Jeszczelepiej byłow stodolew zapachachziół i wyschniętej trawy. Spałem po dwanaściegodzin i jeszcze drzemałemw dzień i nie mogłem zebrać się do kupy. Potem byłem już tylkowyspanyi bolałamnie myśl odalszymleżeniu. Każdykolejnydzień przypominałwszystkie inne. Co za nuda. Wieczorami, jak nie było nic do roboty,grywaliśmy w scrabble. Tego ja jąnauczyłem. To był mój wkład. Zrobiłem klockiz literami ipokazałem, jak układaćsłowa. Spodobało jej się. Poparu wieczorach zaczęłamnie ogrywać. Znała dużo słów. Nie.sądziłem, że taka stara kobieta może używać słowa dupa. Pasowałojejw wielu miejscach. Nie rozmawialiśmy wiele. Jeśli padały jakieś słowa, to doty'ty ludzi ze zdjęć. To było najbezpieczniejsze. Tak mi się wydawało. Cierpliwymwysłuchiwaniem przebrzmiałych historii'Spłacałem swoje długi. W ramce nad stołem stał facet w długim chałacie. Złożyłrę" ce na brzuchu, splótłpalcei patrzył prosto w obiektyw. MiałemSuszenie,że przewierca się wzrokiem przez lakierowany papiert wbijago we mnie. Przyłapałem się na tym, że po krótkiej chwili odwracam się,nie mogąc wytrzymaćjego spojrzenia. 151. - To ten, co to niby szedł i machał Wasiokowej - wyjaśniła. -Tak po prawdzie nie mógłiść i machać, bo spalili go pod koniecwojny w osadzie w górach. Miastowe go ukryli iprzez calawojnęutrzymali przyżyciu, a chłopy w przededniu wyzwolenia poszłyi spaliły. A on rzuciłprzekleństwo, że wieś zniknie, nie doczekaprawnuków. No ipopatrz, jest tak, jak powiedział. Wnuk Wasioków to już kolejny młodzik ze wsi, co umart przed czasem. Innipo świecie się rozjechali i z nich też pożytku dla wsi ni ma. Zdradzała sekrety ludzi ze zdjęći miałem wrażenie, że wzamian oczekuje czegoś,ale nie wiedziałem,co mógłbym jej dać. - Dlaczego ich spalili? - zdziwiłem się. - O ziemie, o chałupy, o studnie,o stawy, o przedwojennepiniądze, co jedne chłopydrugim były winne. -Jak to? Zastanawiała się chwilę,jak by mi wytłumaczyć te dawnesprawy, aleostatecznie zbyła mojepytanie wzruszeniem ramioni krótkim: - A tak to. Jejsiowa stworzyły inny świat,w kilku zdaniach przekazałasyntezę uczuć swoich przodków, ich wahań i podjętych decyzji. Dla jakiegoś potomka tego rodu opowieść byłabyistotna, bopoprzeznią przekazywali swoje doświadczenia. Zamiast niegosiedziałem ja, obcy. Pewnie byli rozczarowani, że nie mają komu przekazać swoich nauk. - A pani ma wnuki? - zapytałem, ale udała, że nie słyszy. Pogrążyła sięw kontemplacjikurzu na szybie. Moje pytanie nie nasunęło jej chybamiłych wspomnień. W końcu wzruszyła ramionami, jakby to była odpowiedź i spojrzała namnie. Raczejnikogo niemiała, wyglądała na samotną. Na jednym ze zdjęć odnalazłem jejcórkę. Matą dziewczynkęzkitką i kokardą, i kotem w ramionach. Kilka kart dalej odszukałem tę samą, już jako uczennicę. Przerzuciłem jeszcze jedną 52 stronę i trafiłem na studentkę. Na pytanie, co studiowała, babka, zewzruszeniem ramion wypluła słowo: - Japonistyka. jNiespodziewanie zdziwiła się zamiast mnie. - - Skąd u dzieciaka ze wsi takie plany? Japonia, gejsze, samufe-raje. ^ Zetknęliśmy sięspojrzeniami i zamilkła. Może czekałana jakieś dodatkowe pytanie albo żart, ale nie widziałem potrzeby włączania się w jej życie, bo nagle okazało się dla mnie zbyt abstrakcyjne. 7 Przerwała opowieść i zapadła sięw sobie. Często takzasty gala w połowie wykonywanego ruchu albo wypowiadanego sto^ wa, zasłuchanaw siebie, zdumiona tym, co pomyślała. Potemwłączała się i wykonywałaresztę ruchu,kontynuowała przerwaną rozmowę. Ale nie tym razem. Czekałem napróżno. Pewniew niewłaściwej chwili podrapałem się po tyłku i to ją zniechęciło. Choć bardziej prawdopodobne, że to nieze mną,ale z tącórką było coś nie tak. Może umarła albo wyjechała dalejniżinni. Możedo samej Japonii. Przyszłasąsiadka i to dopiero wyrwałobabkę z zadumy. Za^ siadły, każda nad swoją porcją słomy. Przeniosłem się naławkę"' pod ścianą i stamtąd patrzyłem trochęna świnię, trochę na po,-. śladki zwisające po obu stronach krzesła, trochę na starcze ręce skręcające ze słomy koguty i panny. To siedzenie i patrzenie dało mi chwilową ulgę, bo odniosłem wrażenie, żeniejestemtaki^ całkiem bezużyteczny. '="Gruba wciąż nie mogła się do mnie przyzwyczaić. Patrzyła zezem iudając, żemnie tu wcale nie ma, dzieliła się nowinami. " Wszystkie zmierzały ku opowieści o tym,jak to przed wojną stara baba trzymała pod dachemmłodego chłopa. I na wieś spadły Wszelkie nieszczęściałącznie z wojną. 153. - A gdzie to było? - Babkę najwyraźniej zainteresowała historia i chciałaby poznać szczegóły, ale sąsiadka znała tylkogłówny zarys. Przypomniała sobie za to, że Owczarek spadłzdachu i trzeba go było wieźć do szpitala. Mówiąc to, spoglądałana mniez taką niechęcią, jakbyi to była moja wina. Babkę zjakiegoś powodu ta niechęć wkurzyła. - Dejcie spokój, przecie nie on zwalił Owczarka z dachu. Zemną był cale przedpołudnie. A Owczarek stary dziad, mógł sięnie skrabać, gdzie nie trzeba. Syna od tego ma. Grubawzruszyła ramionami. - Niby tak - mruknęła, ale widać było, że takdo końca nie jestprzekonana. - A Jaworekchciał sięwieszać, zaraz po tym, jakurzędnicyprzyszli z dokumentami do podpisu. Odcięli go co prawda, ale powiedział, że niepotrzebnie się starali, bo i tak to zrobi. To też nie była moja wina,ale tym razem obie zamilkły ipatrzyły tak,jakbybyła. Utrwalała się moja pozycja złego ducha wiochy. By zrobićcoś z pustą chwilą, wziąłem garść słomy i zacząłemkręcić pannę. Wydawała misię łatwiejsza od koguta. - To zajęcie dla bab! - zganiła mnie babka, alesłomy nieodebrała. Pokazała, gdzieokręcićnić, by panna nabrała właściwychkształtów. Wyszła koślawa, z krótsząnogą, garbem i wielkimicycami. - Masz zręczne palce - pochwaliła. - Nabierzesz wprawy. Dają pięćdziesiąt groszy od jednej. Aletę daj świni. Przez godzinę udały mi się dwie. Zarobiłem nachleb. Na potbochenka. Ale jednak. Potem znowu czas się zatkał i przestałpłynąć. Jedynym sposobem, bywytrzymaćkolejne godziny, było wyobrażanie sobie, że wziąłemdupę w troki iodszedłem. Nie 154 umiałem jednak sobie wyobrazić, gdzie. Żebym nie zdechł z nu' dów, babka zawaliła mnie robotą. - Pilnuj, żeby świnia zchlewa nie wyszła! Skrzywiłem się. - Nie musisz jej kochać. Tylko pilnuj! Bawiłem się meteorytem i chciało mi się jarać. Ciągnęły mnie drobne w garnku pod piecem. Stara wyklepała, że pieniądze trzyma w żeliwnym garze ustawionym między kawałkami, drewna. Uznała, że w razie gdyby jakiś złodziej chciał jąokraść,i nie połaszczy się przecieżna zardzewiały garnek. Sprawdziłem. Miała tam wszystkiego sto złotych. Śmiechu warte. Tyle wydawałem na piwo dla kumpli wieczoremw pubie. Ona to miała jako zabezpieczenie na starość. ^ Nie odważyłem się oskubać banku pod piecem. Pomyślałem,że pójdę do sklepui popatrzę, gdzie sklepowa(trzyma faje. Albo lepiej wybiorę się wieczoremdo miasta i przejmę z jakiegoś kiosku większy zapas. I tak musiałem się na 'trochę stąd wyrwać i zobaczyć, czy światjeszczeistnieje. Powietrze miało dziwnie kwaśny smak, niemal odpychający. Obserwowałem świnię, ona mnie, iledwo odwracałemwzrok, robiła swoje. W końcu doczekała się chwili,gdy zszedłem z posterunku,i dała w długą. - Una tak stale. - Babka nie przejęła się specjalnie mojąnieE kompetencją. -Idź jej tera szukej, żeby na szosęnie wyszła, bobędzie po świni! Przyokazji weź piniądze i idźdo sklepupo mąkę. Zrobimy seplacka! - Usiłowała nadać mojejnerwowości jakiśsens. Z jakiegośpowodu, może tylko tego, że przyjęła mnie pod [swój dach, czuła się zamnie odpowiedzialna. Zarówno mojewybuchy aktywności, jak i godziny milczenia przyjmowała z doI brotliwą tolerancją. -1 nie rób takiej osranej miny. Jak będziesz pokazywał, że 155. się boisz, to wszyscy pomyślą, żeś jest winny temu, że Owczarekspadł z dachu i że Jaworek chciał się wieszać. A że Jaśka Ludwików w ciąży chodzi, touznają, że ztobą. Ludzie wiedzą tylkoto, co sam im o sobie powiesz. - Jasne- mruknąłem w podzięce za wsiową mądrość. -Kłaniajsię ludziom. Ale weź zesobą kij, na wypadek,jakby cię kto psem poszczuł. Wziąłem z bankupod piecem dwie złotówki iwyszedłem. Z monetami, które jeszczeparę dni temu nie miały dla mnieżadnego znaczenia, ruszyłem w drogę. Łaziłem powsi w poszukiwaniuświni. Zajęciedobre jak każde inne. Miałem forsę i robotę imożna by powiedzieć, że światleżatu moichstóp. Kawał kija teżmiałem,na wszelkiwypadek. Odkrywałemlabirynty wąskich uliczek, przejść między posesjami, miedz i ścieżek przezpodwórka, naktórych nie było śladuczłowieka ani psa. Te już były sprzedane. Skręcałem byle gdzie,w obojętnym kierunku. Mijałem stare domy z werandami iokiennicamirzeźbionymi w esy floresy,zalatujące wyschniętym drewnem, ipłoty obrośnięte bluszczem. We wszystkichogrodach rosłymalwy. Skądś znałem nazwę tych kwiatów. Owładnęła mną trudna dowytłumaczenia pewność, że jestem częścią tego otoczenia. Podobno podróże zmieniają człowieka. Odkryłem, że zostałem stworzony do podróżowania. I pragnąłem zostać zmieniony. Chciałem stać się kimś innym. Na głównej drodze mijałem sporo ludzi; milczących facetówalbo zołzowate baby. Nikogo nie ośmieliłem się zaczepić, byspytać, czy nie widzieli mojej świni. I tak pewnie by nie powiedzieli. Prędzej psemby poszczuli. Niektórzy zatrzymywali sięi patrzyli wyczekująco,jakby rozpoznali mnie i wierzyli, że ja teżich znami winnyim jestem pozdrowienie. Tym kiwałem głową. 256 Nie odpowiadali. Inni byli uczciwsi i wymijali mnie obojętnie. INiktmnie nie zaczepiał. Szkoda. Gdybym mógł się z kimś pobić,byłoby mi lżej. Wszyscy zachowywali się tak, jak gdyby między nami pozostawała jakaśniezałatwionasprawa. Zdumiewała mnie ich wrogość do mnie. Ustępowali mi z drogi, przesuwali się, zupełniejak wwielkomiejskim tłumie, gdzie mijają się setki ludzi i niktnikogo nie dotyka. Miastowi całe życie trenują, jakautomatycznie unikać kontaktu; ci tutajomijali mnie szerokim łukiem,schodzili na pobocze, patrząc mi w oczy i dając spojrzeniami do zrozumienia, że przypadkowe zetknięcie ze mną mogłoby zakończyć się śmiertelnym zejściem. Mogliby na przykład spaść z dachu, takfSt jakten Owczarek, albo wypaść z pociągupodczas kradzieży węgla, jakjakiś Zyga, albo spróbowaćsię powiesić,jak stary Jawo- rek, albo dać się wbić w drzewo, jak Wasiak. Uwaga, nosiciel! Wszystkomogło im się przytrafić, gdyby przeszli zbyt blisko. ' Byłem jednak na tyle interesujący, że odchylali firanki i patrzyli namnie ukradkiem,tak jak się zerka do gazety sąsiada, żeby przeczytaćco się da, zanim onzauważy i ją zamknie. Apies znimi tańcował. Nie siedziałem tu po to, żeby sięmartwić ich problemami. Niezależało miteżna poznawaniu ich obyczajów. I nie podejrzewałem, by w czymkolwiek byli inni od tych, których znałem wcześniej. Poszedłem drogą, którą najbardziej lubiłem; do młyna,skrajem lasu do torówwąskotorówki, wzdłuż rzeki i przez łąki do. asfaltowej szosy. Za drogą zaczynały siępola, podłużne pasy po'. przedzielane wąskimi miedzami. Sklep zostawiłem sobie na koniec. Podobała mi się cisza. Było tu cośtakiego, co dodawało mi sił, ładowało prądem idącymspod ziemi. 157. Szedłem niespiesznie, bo mijane drzewa i wydeptane ścieżkiwydawały się mi znane. Usiłowałem ustalić, skąd ich odległe obrazy pojawiają się w mojejpamięci. Kamienne pierścienie, rówz wodą, obwisłe skrzydła wiatraka,koleiny wypełnione błotem,krowi placek i muchy. Z każdymokrążeniem nabierałem pewności, że znam te miejsca, że jużtu byłem. No jasne, kpiłemz siebie w myślach, przecież odkilku dni w kółko tu łażę, alewrażenie bliskości wciąż się pogłębiało i dla własnego spokojustworzyłem teorię, że jest we mnie coś, co było tu wcześniej,przede mną, jakaś połknięta mucha albo zjedzony kartofel, który akurat tu wyrost i przeniósł na mnie swoje geny pamięci. Cała drogazajęła mi raptem pół godziny. Próbowałem sobiewyobrazić,jakie to uczucie być wieśniakiem,mieszkać w takiej dziurze, mieć stówęw banku pod piecem i nie mieć perspektyw. Wyobraźnia odmówiła współpracy. Ucieszyłem się, że mój pobyt tu totylko przymusowe wakacje,a jedynymój kłopot z nimi jest taki, że muszę cierpliwie dotrwać do ich końca. Wdrapałem się na wzgórze i stamtąd obserwowałem szosę. Znów przypomniałem sobie, że czekam na ojca. Mimowolniewypatrywałem jegoczarnego merca. A gdy się pojawił, zesztywniatem. Sekundę później odetchnąłem z ulgą,że to jednak nie ten. Czepiając się krzaków, zbiegłem ze stromej strony wzgórzai poszedłem tam, gdzienaprawdę chciałem iść. Do baru. Zanim wszedłem w krąg światła, przysiadłemna skrzynceporzuconej w krzakach i wsłuchałemsię w dobiegającezewsządgłosy. Cieszyły mniedźwiękiwyprane ze znaczeń. Zdecydowanyton wypowiedzi obcych ludzi odsuwat poza horyzont moje własne problemy. Przez moment unosiłem sięponad przytłaczającymi mnie troskami. 158 Ktoś wytoczyłsię z pakamery na chwiejnych nogach, zostawił' uchylone drzwi i ruszył w mojąstronę. W ostatniej chwili. zorientowałem się, że ma zamiar lać na mnie. Wyszedłem na;. podjazd, wprost na grupkę dyskutujących mężczyzn. Ten, który zauważył mnie pierwszy, powiedział coś cicho, a inni podąży[ lizajego wzrokiem. Zamilkli. Otoczyły mnie ciemne twarze; o ostrych rysach. W powietrzu zawisła ciężka aura niebezpie' czeństwa. Minąłem ichi wszedłem do środka. Odprowadzili: mnie gniewnym wzrokiem i wrócili do swoichspraw. : - Cześć. Dziewczyna z łokciami opartymi o bufetpodliczała w zeszycie utarg. Miała na sobie gruby czarny sweter, co nie przeszkadzało miw widzeniu jej tak, jak-za pierwszym razem, w pełnym słońcu i sukienceunoszonej przez wiatr. - Podać ci coś? - zapytała, zanim zdążyłem się napatrzeć. Mimo przymglonego półmroku,mającego ukryć smutek te: go miejsca, widaćbyłoodrapane ściany, dziury w linoleum, wytarte ceraty na stolikach, pozbijane gwoździami krzesła. i; -Nie, dzięki. Ciągle jestem bez forsy. Przyszedłem tylkopo: torbę. ; Schyliła się, otworzyła jakąś szafkę i podała mojetrofeum; sprzed kilku dni. Dotyk jejręki odczułem jak uderzenie prą: dem. Mój układ nerwowy wstrzymał wydawanie poleceń. Stai iem pochylony ku niej,skamieniały. Pachniała świeżo skoszoną' trawą. Byłem za daleko,żeby to poczuć, ale tak pomyślałem. ;, Wzdłużkręgosłupa przebiegł dreszcz i to on przywrócił mnie do życia. Wyprostowałem się. { Może gdyby warknęła na mnie, odwróciła się tyłem albo"w inny dowolny sposób dałado zrozumienia,żenie życzy sobie' mojego zainteresowania, obydwojgu nam byłoby łatwiej. Miał'bym jasność. Nie, to nie; wzruszyłbym ramionami i odszedł. Aleinieodwróciła się, tylko popatrzyła na mnie z rozbawieniem 159. i wróciła do swoich rachunków. Skupiła sięna zeszycie, ale oczypozostały uśmiechnięte. Kilku klientów, podtrzymującsię wzajemnie,wytaszczyloswoje ciała na zewnątrz. Zabrałem się razem z nimi. Nie uniosłagłowy znad rachunków, ale wiedziałem, że patrzy, jakwychodzę. Usiadłem na zewnątrz iprzeszukałem torbę. W bocznej kieszeni znalazłem paczkę fajek i niewykorzystanądo końca kartętelefoniczną. Postanowiłem zadzwonić do domu. Ot tak, żebyprzypomnieć oswoim istnieniu. Aparat wisiał przy wejściu. Odebrała po siódmym sygnale. Zdążyłem zapalić papierosa. - Taaa? - spytała gburowato. W tle słychać było odgłosy jedzonej kolacji. -Długo mam tusiedzieć? Daj ojca. - Je. Zadzwoń później. Usłyszałem śmiech, stuk sztućców o talerze. Niemal czułemzapach czegoś, co przemknęło po fali dźwięków. Nikt tam namnie nieczekał. Nie wiem,na co liczyłem, alepoczułem się głęboko dotknięty obojętnością i poniżony lekceważeniem, z jakim zostało potraktowane moje błaganie o odrobinę zainteresowania. Odetchnąłem głęboko, bynie zacząć wrzeszczeć. Odłożyłem słuchawkę. Ci spod drzwi nie spuszczali ze mnie wzroku. Nie mieli chyba za dużo własnych spraw, bo skupili się całkowicie na mnie,jakbym był ich ulubionymaktorem. Ichuwaga aż takbardzo minie przeszkadzała. Przynajmniej była. Zanim jednak doszedłemdo linii cienia, zauważyłem skinienie. Delikatne, niezauważalne dla nikogo poza tymi, którzy czekali na znak. Wyczułem ich gotowość i własną ulgę. Byłem zainteresowany,jeśli takmożna powiedzieć, i teżczekałemna tenznak. Moja stłumiona wściekłość miała szansę znaleźć ujście. 160 '.Wyliczyłem nawet moment,gdy ktoś wyjdzie z cienia i przydusi I mnie do ściany. Teraz! Walnąłem czołem o mur. Poddałem się bezwolnie, by zyskać na czasie i zorientować "".się, o co chodzi. - Niedotykaj! Nawet na nią nie patrz! - naplułmi do ucha. Czarnej koszulki nie zmieniał chybaod tamtegodnia, gdy leżałem na nim. Śmierdział śledziami. Pozwolił mi ruszyć się na tyle, bym zobaczył skinienie jego głowy w stronęwnętrza baru. ^Chodziło mu o dziewczynę. - Jesteś jejrycerzem? - spytałem ostrożnie, świadomy, że jest ich tukilku. Cośjakby. Szukali i znaleźli moją winę, zaktórą czulisię w obowiązku^ spuścić mi manto. No i dobrze. Byłem gotów. ^;; Ściskał mnie za szyję, ale zostawił, dupek, wolne ręce. ZnalaBzłemjego jaja i ścisnąłem z całejsiły, aż poleciał sok. Chyba nawet nie wiedział, czemusię zgiął i ukląkł na ziemi. Ci, co z nimbyli, powinni terazpomyśleć, że jestem jakimś świętym, przed którympada się na kolana. Może i takpomyśleli, bo żaden nie ruszył w obronie kumpla. Zostawiligo i rozpłynęli się w cieniu. - Nie zaczepiaj mnie więcej, bo mogę mieć gorszy humor -,ostrzegłem. Trzymał się tam, gdzie go bolało. Sam, bez obstawy, wyglądał Jak zwykły kundel. Miałgnojek niefart; zawsze był pod ręką, gdyJ musiałem na kimś wyładować złość, jaką żywiłem do kogoś innego. Wróciłem dodomu, dziwiąc się, jak cichy jest tu zmierzch. Mrok zgęstniał, a drogę oświetlały skromne plamy z dwudziestowatowych żarówek. Oparłem się o jakiś płot i obserwowałem,co dzieje sięna drodze. Grupa chłopóww kraciastych"koszulach piła pod topolą wino. Dyskutowali głośno o swoich 161. sprawach, ale nie było wśród nich harmonii. Nie mogli się dogadać. W powietrzu słychać było zgrzyt zębów, a gdy skończyło sięwino i nic ich już nie trzymało, rozeszli się niepogodzeni. Odczasu do czasu ktoś przeszedł,mijającmnie obojętnie. Dziewczynywędrowały wtę i z powrotem, a chłopaki siadali naławkach, na których o świcie stawia się bańkiz mlekiem, i popijali piwo. Potem któryś podchodził dodziewczyn,a za jego przykładem szli inni. Jednąrundę robili grupkami, później grupkirozpadały się w pary. Zostawały dziewczyny, którenie miałyszczęścia. Te śmiałysię głośniej, by zagłuszyć poczucie krzywdy. Oneczęściej niż inni zerkały na mnie, ale gdyodwzajemniłemspojrzenie, usłyszałemod jednej: - Co się tak gapisz? Kociej mordy dostaniesz! I tak nie o nią mi chodziło. Wypatrywałem tamtej, ale pewniejeszcze nie wyszła z baru. A nawet gdyby miała już wolne, chyba itak by nie wyszła, skoromiała żałobę po trupie. Przypomniałem sobie, że jej skóra byłachłodna ipachniała skoszoną trawą. Wieczorny chłód nadciągał odrzeki. Pojawił się księżyc, blady na tle ciągle jeszcze jasnćgonieba. Mali chłopcy wracaliznadrzekiz koszykiemryb. Po jakimś czasie któraś dziewczyna pożegnała swojego kawalera i odeszła. Po niej zrobiłyto inne. Chłopcyłazili jeszcze trochę i też się rozeszli. Sądzę, że te spacery po głównym deptakuodbyły się na użytek starych. Teraz szli tam, gdzie się umówili,by robić to, naco naprawdę mieli ochotę. Nic więcej się tu nie działo. Postanowiłem uświadomić babce, że główną przyczyną śmierci tych, co tu zostali, była nuda,a nie żadne przekleństwo. Świnia wróciła przede mną. Przygnał ją jakiś dzieciak. 262 20 Babki nie było w domu. Zamknąłem wieprza w chlewie iusiadłem na progu, by po- czekać na jakąś opowieść sprzed lat. Ostatniopoznałem ojca babki, wielkiego faceta z wąsami i w butach z cholewami. - Nosiłw sobie przez całe życie zdumienie, ajednocześnie urazę domatki z powodu swegoocalenia. Był tym jedynym z rodzeństwa, który przeżył powódź. Nigdy nie dowiedział się, dlaczego zachował się przy życiu. Czy dlatego że był najukochańszy, czy że znalazł sięakurat pod ręką, czy może sam odepchnął sweE siostry i braci i nie dał matce wyboru? W sumie, poco komutaka wiedza? Tak czy siak,coś z nim było nie tak. Ludzie mówili,i żepotopienidusze swoje w niego przelali i żył taki wielokrotny, ni to zły, ni dobry,niłagodny,ni jak wściekły zwierz. Jak pracował,to za sześciu, nikt mu nie dotrzymał kroku, ale jak pił, to- miesiącami. Majątek matki jeszcze przed wojną rozsprzedał. Młyn tylko zostawił ikawał ziemi po tej stronie rzeki. I tak był bogaty,bo lepszego młynarzaw całym powiecie nie było. Oco, jak o co, ale o młyn dbał. Bezstareji jej rodziny było tu dziwnie pusto. - Jutro pogrzeb. Babka poszła na nocne czuwanie do Wasioków. - Sąsiadka wychyliła się nad płotem, by popatrzeć, jak siedzę. -Przyjdzierano. Masz zjeść kolację i iść spać. Kiwnąłem głową, że takzrobię. Jak mi się zachce. Zajejplecami, na werandzie, siedział stary człowiek. Taki stary, żeniewidzialny. Dostrzegłemgo dopiero, gdy spytał: - Mogę śpiewać? Nawetsłysząc głos, musiałem się wpatrzyć, by w stercie kapot i koców zlokalizować człowieka. Nie mnie spytał, ale kiwI nąłem głową, bo co miszkodziło. 163. - Śpiewaj, ojciec, śpiewaj! - odpowiedziała za mnie sąsiadka; to na jej zezwolenie czeka}. Staruszek zaciągnąłcienkim głosem,od serca; wkładał w tośpiewanie resztki swojego istnienia. A gdy ranne wstają zorzeilulajże Jezuniu, a zaraz potem my pierwsza brygada. Ledwokończył jedną, pamięć podsuwała mu kolejną ibez zaczerpnięcia tchu jechał do ostatniej linijki i już zaczynał nową, by żadnejnie pominąć. Zastanowiłemsię, czy nadejdzie taki czas, że ojciec będzie mnie pytał opozwolenie. I na co mu pozwolę, gdyprzyjdzie tapora. Przyczerwonych makach na Monte Cassinozdałemsobie sprawę, że może to trochę potrwać, bo na razie, toon czeka, że zacznę skamleć. Jeszcze mi się nie chciało. Nie dasz sobierady, gnoju. - W głębi czaszki słyszałem pogardliwy śmiech. -Lubisz łatwe życie. Przekonasz się, jak źle ci będzie bezemnie. Już mi cięszkoda, gdy pomyślę, jak tam siedziszi gapisz się na świnię. Sampoprosisz, żebym cię wziął na smycz. Jeszcze nie teraz. Musiałem tylko zabićnudę. Wyrwałemwbitą w pieniek siekierę. Babka pokazała, jak siępiłuje kłodę na pieńki, jak się je rozłupuje siekierą i układa przyścianiew stodole. To była przyjemna praca. Rąbałempieniek naszczapy, a każdym ciosem pozbywałem się części samego siebie. Odrąbałem uszy,stopy, nogipokolana i wyżej, rozrąbatembrzuch, pociąłem flaki, wydłubałem serce i pociachałem na kawałki. Musiałemto zrobić zesobą, by nikomuinnemu nie uczynić krzywdy. Głowę rozebrałem jak pomarańczę, na ćwiartki,naósemkii jeszcze cieniej. Najgorzej mi szło z ręką, w której trzymałem siekierę,ale jakoś dałem radę. Gdy skończyłem, wokółmnierozpościerało się prawdziwe pobojowisko. Zacząłem zbierać kawałki i układać kości wszopie, przy ścianie. Ładnie wy 264 glądało. Gruba stanęła, żeby popatrzeć. Skinęła, że dobrze to "" zrobiłem. Sam lepiej się czułem. Zmęczenie oblepiło mi twarz; dodatkową powłoką. Czułem jej ciężar. Miałemochotę wejść , pod prysznic i zmyć z siebie zbędnąwarstwę. Tunie było prysznlica. Poszedłem pod studnię i wylałemna siebie wiadro zimnejwody. ! Przyłapałemgrubą, jakprzygląda mi się ze smutkiem - takim, z jakimsię patrzy na chorych lub kalekich. (;: - Robotny z niego chłopak! - Sołtys zsiadł z roweru przy mo"impłocie i podzieliłsię z grubą uwagą na mój temat. - Taaa - mruknęła, jakby wiedziała, co naprawdę zrobiłem przed chwilą. ; Rozejrzałem się, by sprawdzić, czyniema śladówkrwi na pobojowisku, które urządziłem. Sołtys kiwnął na mnie ręką, a ja machinalnie spojrzałem na świnię. (Pozostała obojętna. Podszedłem, by usłyszeć, żeprzyszedł sprawdzić, czy wszystŁko u mnie wporządku, czy niczegonie potrzebuję. Wzruszyłem ramionami. Czekał chwilę w nadziei, że spytam o coś, ale nie miałem o co. - Jak będzieszmiał jakieśproblemy, przyjdź, pomogę. Obiecałem to twojemu ojcu - mówił tak łagodnym tonem, że nie wiadomo było, żartuje czy ostrzega. ' Czułem sięniezręcznie. Zawsze tak się czułem, gdyktoś starałsię być przyjacielski, a to, co mówił, byłogumąciągnącą się lepką, wyżutą, przygotowaną do wyplucia. - Pieprz się - powiedziałem i posłałem mu uśmiech. Zirytowany, uniósł obie ręce do góry, a gdy spodziewałem się, żepochylisię i złapie mnie za ramię, on opuścił je i z pladem uderzył o sztachety płotu. W jego spojrzeniubyła nienawiść. Zdumiało mnie to. Kto jak kto, ale akurat on wiedział,że 165. w tej grze to ja byłem ofiarą. Opanował siębłyskawicznie. W jednej chwili spięty, w parę sekund przybrał swobodną pozę. Rozluźnił mięśnie karku, przestąpił znogi na nogę i znowusprawiał wrażenie człowieka gotowego do współpracy. Odwróciłem się i zostawiłem go. - Nie zapomnij, że możesz przyjść -powiedział stłumionymgłosem, jakby mimowszystko czuł się wmojej obecności nieswojo. Grubakręciła się po swoimpodwórku, karmiła zwierzaki,sprzątała obejście, nosiła wodę. Od czasu doczasu stawała, rozprostowywałakręgosłup; gapiła się wtedy namnie, jakby miałaochotę o coś zapytać, ale tak jak wszyscy ostatecznie rezygnowała. Kiedy zrobiła wszystko, comiała do zrobienia, pomogła śpiewającemu staruszkowi wstać i zabrała godo domu. Zostałem sam. 21' Usiadłemprzy ogrodowym stole i kolekcjonowałem spojrzenia przechodzących koło płotu;ilu zerknie, ilu ominie mniewzrokiem, ilu skrzyżuje za mnąspojrzenia. Wielu zerkało, alezaraz umykało w bok. Kilkumężczyzn w odświętnych ubraniachszło od strony młyna. Mieli uroczysteminy, ruchy sztywne, spowolnione. Wyglądali na grabarzy. Szli w milczeniu, ze wzrokiemwbitymprzed siebie. Jakieśsprawy nie potoczyły się po ich myśli. Gdy przechodzili, wszyscy w jednym momencie, jakby padłaniesłyszalna komenda: W lewo patrz! , obrzucili mnie gniewnymispojrzeniami i w ciągu tej sekundy obarczyli odpowiedzialnością za to,co im się przytrafiło. Odeszli i znów nic się nie działo. 166 Czułem się jużzmęczony. Wiadomość o jutrzejszym pogrzebie sprawiła, że zkażdejStrony, z każdego kąta, docierało do mnie pełneniepokoju poruszenie. Miałem wrażenie, że wszystko, cosię tutaj wydarzyło, setki minionych spraw wciąż walają się dokoła. Stanąłem pośrodkuizby i rozejrzałem się nawszystkie strony. Prześladowało mnie wrażenie, że cośprzegapiłem, cośistotnego. Coś dotyczącego mnie. Gdyto dojrzę, gdy wykażę właściwą czujność, wszystko inne stanie się zrozumiałe. Patrzyłem, usiłując ustalić, czy nic od rana się niezmieniło. Viadro z wodą na stołku, biały ręcznik na gwoździu, żeliwne łóżko nakryte kocem w kratę, półka,zdjęcia, cerata na stole. HWszystko takjakpoprzednio. Nie zarejestrowałem nic dotąd niezauważonego. Mimoto prześladował mnienieokreślony niepokój. Pogrzebałem w szafkach. Same śmieci. Przeliczyłem forsę w garnku. Nic nie przybyło. Oprocentowanie w skali rocznej byłorównie niedostrzegalne jak we wszystkich innych bankach. W szufladzie kuchennegokredensuznalazłem swoje zdjęcie wycięte z gazety i wetknięte pod inne papiery. Zgrzyt zardzewiałejprowadnicy przypomniał mi pierwsze godziny spędzone u babki. Dotej szuflady zajrzała po to, by porównaćmnie z wizerunkiem utrwalonym przez jakiegoś reportera podczas otwarcia hipermarketu. Twarzojca na tym zdjęciu zamazanabyła długopisem. Wsłuchałemsię w dźwięki dobiegającez podwórza. Miałem(wrażenie, że ktoś tam łazi. Wstrzymując oddech, wymacałem latarkę,wsadziłem ją pod pachę, otworzyłem tylne drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Zastygłem, czekając, aż oczy przyzwyczająsię domroku. Słyszałem krzyk ptaka iodległe skomlenie jakie167. goś zwierzaka. W ciemności grały setki świerszczy. Płynęły minuty. Stałem jak skamieniały. Kroplapotuzawisła mi na czubkunosa, ale nie miałem odwagi jej obetrzeć. Po kilku minutachnasłuchiwania zapaliłem światło nad drzwiami. Słaby blask padałna podwórze, ale poza linią światłapanowała ciemność. Ogród,łąka,lasek wtopione były w twardą, nieprzeniknioną bryłę. Panowała cisza, tylko od strony stodół przeleciały nietoperzei wbity się w granit. Ogarnęła mnie chęć pójścia w ichślady. Minęło sporo czasu, nim odważyłem się przejść po podwórzu w tę i z powrotem, od studni do jabłonki, od stołu do furtki. Tam się zatrzymałemna chwilę, a gdy wreszcie zebrałem sięnaodwagę,otworzyłemją i wyszedłem na drogę. Wędrowałem opustoszałymi uliczkami bez żadnego celu. Podobał misię świat o tej porze. Jakby cały należałdomnie. Księżyc i światła przy obejściach rzucały na drogę groteskowecienie. Mój cieńrozszczepiły na trzy, a każdy sunąłprzedemnąw trzech różnych kierunkach. Domy rysowały się wyraziście,niemal czarno, na tle nieba. W oknach rozjaśnionych bladymświatłem widaćbyło krzątającychsię ludzi. Wyglądali, jakby siędoczegoś szykowali. Może, tak jak babka, szli nanocne czuwanie przytrupie Wasiaka. Przede mną bielała ścieżka, którąmogłem dojść do rzeki. Opadłe mgły sosen lśniły stalowym blaskiem. Stal zgrzytała pod butami. Ogarnęło mnie uczucieoczekiwania na coś. Jeszcze chwilę, jeszcze parę kroków, jeszcze jeden zakręt, a odkryję jakąś tajemnicę. Skręcając w stronę rzeki, spodziewałem się zobaczyćstaredrzewo, zaryswiatraka, opustoszałydomz pękniętą ścianą. Z doświadczenia wiedziałem, że zobaczętakiwłaśnie widok. Nie spodziewałem się ujrzećKlarę. Siedziała na pochylonym konarze i łapała świetliki. Możeczekałana kogoś. Może na mnie? Trzymałaotwartą dłoń w miejscu,gdzie cośświeciło. Zamknęła garść. Trafiony. Podszedłem. ; - Że też ciągle tak na siebie wpadamy - powiedziałem, chytba głupio, bo nie odezwała się, tylko wzruszyła ramionami. Pomyślałem, że miejsce narzeczonej powinno być teraziwśród płaczek, przyziemskich szczątkach lubego. Nie powieIdziatem tegogłośno, by jej nie urazić, ale jakośnie dostrzegatem w niejspecjalnej rozpaczy. Pewnie ten szczeniak mówił^prawdę; to nie była wielka miłość. Ale może się mylił. Może i janiewszystkowidziałem. Niektórzy ludzie noszą swój smutek;w sobie i bardziejniż inni potrzebują bliskości drugiegoczłowieka. Dlatego zostałem. Znowu złapała świetlika. Też spróbowałem, ale chybiłem. Gdy wyciągałem rękę, gasł, a tuż obokwidziałem drugiego. Wyciągałem rękę po tamtego,ale tak samo gasł. Wokół byłoich. wiele,ale żadnego nie udało mi się złapać. - Jesteś niecierpliwy- usłyszałem. Wzięła moją rękę, przełożyła świetlika i zamknęła moje palcew pięść. Przytrzymałem jej dłoń. Nie cofnęła się. Stawiając wszystko na jedną kartę, wykonałem ruch, októrym myślałem;od chwili, gdy ją zobaczyłem pierwszyraz. Przyciągnąłem ją doj siebie,z rozkoszną powolnością, pozwalając rękom prześlizgnąć(siępo jej plecach. Przez moment stałanieporuszona, może zdumiona, może przestraszona, w końcu jej ramię uniosło się i oparła dłoń namojej piersi. Przeszył mnie dreszcz. A potem,gdy spodziewałem się czegoś więcej, odsunęła mnie i odeszła. Szła równymkrokiem, nie za szybko inie za wolno, nieodwracając nawetgłowy, ale nie wyglądało to naucieczkę. Po kilku chwilach zorientowałem się, że idę za nią. 168 169. Burczało mi w brzuchu, jakbym był głodny, ale nie byłemgłodny, tylko spięty. Pozwoliła mi iść za sobą do samego domu, a potem,gdy zacząłem wyobrażać sobie nie wiadomo co, weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i zostawiła mnie po drugiej, ciemniejszejstronie świata. Wokół pustka. Nie było żywej duszy. Światław oknach też jużpogaszone,poza domem Wasiaków na końcu wsi. Po omackuruszyłem w powrotną drogę. Ciemność była twarda i nieruchoma, zniekształcała przestrzeń, rozciągała bądźskracała odległości. Wydawało mi się, żeidę we właściwym kierunku i powinienem być już blisko, ale gdywiatr szurnął za plecami i zadźwięczała potrącona dachówka,zawahałem się. Przeczekałem jeszcze trzepot skrzydeł jakichśistot. Potrzebowałem ciszy,by ocenić odległość. Na momentksiężyc wysunął się zza chmur i w jego świetle dostrzegłem białąplamę budynku, ale chwilę potem księżyc zgasł, plama rozpłynęła się w mroku i nie wiedziałem, czy to było złudzenie, czynaprawdę widziałem ścianę. Wcześniej powinienem minąćdrzewo, ale nie było żadnego. Wszedłem na ścieżkę, którą miałem nadziejętrafić do domu,ale ona zaprowadziła mnie do osypiska. Już wiedziałem, gdziejestem. Jasny piach bielał w świetle kilku gwiazd. Zatrzymałemsię, byzłapać oddech. Powietrze było doskonalepuste, słychaćbyło dudnienie przejeżdżającego w oddali pociągu. Gdzieśw pobliżu grat świerszcz. Dźwiękinakładały sięna siebie, przenikały i brzmiałygroźnie; taka chwila, gdy wiadomo, że za chwilę coś się zdarzy. Czekałem na to wnapięciu. Najpierw zobaczyłem żarzące sięiskierki papierosów i siłąskojarzeńpomyślałem, że to świetliki, ale zarazpotem usłysza- 170 łem rozmawiających ludzi. Poszedłem w tamtą stronę i rozgArnąłem krzaki. Spojrzałem i byłem potemo to na siebiezły. Stojąc bez ruchu,wstrzymałem oddech, jakby bezruch i cisza mogły cokolwiek zmienić. Wzdłuż brzegu stali ludzie, wielu ludzi, może nawet wszyscy ludzie ze wsi. Ktoś klęczałw wodzie. Poznałem idiotę. Spychali go w głębię i zmuszali dozanurzenia się. Przytrzymywali jakiś czas, a potem wyciągali żerdziami, po to tylko, żeby znowu wepchnąć. Robili to z zadziwiającą energią, ztaką szczególną pracowitością. Miałem wrażenie, że rozgrywającasię przed moimi oczami scena jest jakoś nierealna, jakby wszystko to działo się w teatrze. Gotówbyłem uwierzyć, że zrobili przedstawienie specjalnie dlamnie, by mnie przestraszyć, ale przecież nie powinnonie tu być, sam nie wiem, skądsię tuwziąłem, dlaczego akurat skręciłem w tę ścieżkę i w tym akurat momencie rozsunąłem krzaki. Więc to, co się tu działo, nie było przeznaczone dlannie. Chyba nawetusiłowali mnie uchronić przed tym widokIem, tyle że nie upilnowali. Stałem się mimowolnym świadkiem czegoś. Czego? Kolejnego samosądu? Ktoś, czyjaś twarz kryła się w mroku, odwróciłgłowę, bo zdał sobie sprawę, że na niego patrzę. Miałostre,kłujące spojrzenie. Jego mózg rozpracowywał konsekwencjetego naszego gapienia na siebie. - Kogo my tu mamy? Mnie, palanta. Zapanowała kamienna cisza. Ciężko mibyło poruszyć głową, by nią skinąć albo pokręcić z niedowierzaniem. - No tak - bąkną} sołtys, a inniuznali,że wypowiedział się pimieniureszty i że ten komentarz wystarczy za wszystkie inne słowa. I Cofnąłem sięniezdarnie, a on zastanowił się chwilę i spytał mnie o coś trudnego: 171. - Jak myślisz, co my tu robimy? To było ważne pytanie, bo zerknął na zgromadzonych ludzi, czy są zadowoleni z takiego postawienia sprawy. Potemodwrócił się do mnie. Dlaczego nam to robisz, mówił jegowzrok. - Nie wiem - powiedziałem z trudem. Musiałem zmobilizować całąpewność siebie, by spróbowali mi uwierzyć. - Dobra, zacznijmy od końca. Nie było cię tu. - Jasne. Na wszelki wypadekkiwnąłem głową. Wyraz otaczającychmnie twarzy wyraźnie mówit, że nikt się tutaj nie wygłupia. - Chcępowiedzieć, że. - zamilkłem, by zastanowić się, conaprawdę chciałem powiedzieć. Roześmiał się, jakby to, cobełkotałem, byłoświetnym dowcipem. - Ja nie żartuję - powiedział cicho. Uwierzyłem. Rozbolał mnie brzuch. - Już cię tu nie ma! Nie odezwałem się, bo jedno słowo, niewłaściwy gest, mogłospowodowaćeksplozję. Ledwo się w sobiezmieściłem ze strachu. Z ulgą wydostałem się na zewnątrz. Czułem, jak coś oddycha obok mnie. To byłem jasam. Stałem obok siebie i patrzyłemna wszystko z boku. Czułem się, jakbym przeżył wojnę. Odszedłem niezatrzymywany przez nikogo. Nogi miałem całkiem sztywne i ziemia znowunie sprężynowała. Każdy krokwstrząsał mną, czułem go pod sklepieniemczaszki. Usłyszałem świst powietrza i obok mnieprzeleciał kamień. Nie odwróciłem się. Nienapiąłem nawet mięśni, byzblokować ewentualneuderzenie. Gdy wyczułem pod nogami twardy grunt głównej drogi, zacząłem biec. 272 Nikt mnie niegonił, ale i tak biegłem. Samnie wiem, dlaczego tak się spieszyłem. Zatrzymałem się dopiero w domu. Wdrapałem się po drabiniena swój strych. Materac,koce,stare krzesło, skrzynia wypchana niepotrzebnymiubraniami,malowane drzwioparte o ścianę, uprząż z popękanej skóry^zawieszona na gwoździu; cała ta rupieciarnia stała się nagle^ azylem. Z trudem łapałem oddech. Wkroczyłem w odmienny świat,: gdzie dotychczasowe doświadczenia nie miały żadnego znaczei nią. To, co wiedziałem o sobie i ludziach, stało się nieprzydatne. Całamoja wiedza byłagówno warta. Musiałem wszystkiego. uczyć się od nowa. Napięty niczym struna fortepianowa leżałem:. i wpatrywałem się ciemność, wiedząc, że minie wiele godzin, za-nim zasnę. , Czułem, jak wszystko odsuwa się odemnie i przestrzeń wy;" daje się za wielka. 22 Nocne wydarzenia pogłębiły moje poczucie wyobcowania. Rano babka omijała mnie wzrokiem. Niechciałem jej onic -pytać. Wydawała się bardziej przygarbiona niż zwykle. Naszykowała śniadanie, ale sama nie zjadła, tylko poszła zkrową. - Lepi nigdzie teraz nie chodź! Długo nie wracała, apotem bez słowa zamknęłasię w drugiej"izbie, by przebrać się wodświętny strój. Strasznie długo to trwagło. Już zacząłem podejrzewać, żetam umarła. Domyśliłem się,? źe w ten sposób unika okazji do pytań, jakie mógłbym zadać. Dałem spokój. Wyszedłem na dwór, żeby nie krępować jej moją obecnością. 173. Zajrzałem do chlewa. Moja podopieczna spala. Nie chciałomi się przy niej warować. Poszedłem na swójzwykły spacer, nawszelki wypadek w przeciwną stronę niż wszyscy. Dzień znowuwydawat się ciepły iprzejrzysty, z rodzaju tych, gdy z góry wiadomo, co mnie czeka i gdy mogę wypisać punkt po punkcie, co sięzdarzy, bo nic nieprzewidzianego zdarzyć się przecież nie może. Wczorajszy też takisię wydawał. Przy młynie natknąłem się na pielgrzymów. Stali na kładce,jakby czekali specjalnie namnie, ale ruszyli w dalszą drogę, ledwoskierowałemsię w ich stronę. Przyspieszyłem kroku,ale zapadli się podziemię. Może naprawdę nie byli ludźmi, ajedyniecieniami postaci z przeszłości. Pozostał po nich ledwouchwytnysmród spalenizny,poszarpaneprzez wiatr pasmo mgły albo dymu. Gotów byłemuwierzyć, że to duchy, ale z drugiej strony wierzyłem, żegdybymsię bardziej postarał,mógłbym ich dogonić. Na razie nie zależałomi takbardzo. Nad rzeką znalazłem drzewo rosnące poziomo nad ziemią. Można było usadowićsię na nim jak na ławce. Ciekawe, czy wyrosło taksamo. z siebie, z kształtuzaplanowanego wnasieniu,czy zostało uformowane przez jakiegoś szalonego ogrodnikasprzedkilkudziesięciu lat. To tutaj wczoraj łapałem świetliki. Usadowiłem się naszerokim, wygodnym siedzisku, wygładzonym przez tytki kilku pokoleń, i przekonałem się, że drogę odstrony wsi widać stąd jak na dłoni. Doskonałemiejsce na trzymanie warty. Czy ona wczoraj właśnie to robiła? Stała na czatach? Pilnowała, by nikt im nie przeszkodził? Pomyślałem, żespaprała robotę. Jak już udało się mniestąd odwlec, powinnadłużej zatrzymać mnieprzy sobie. Oboje mielibyśmy z tegoprzyjemność. A takco? Oparłem się o grubykonar i patrzyłem na przeciwległy brzeg,z któregozwisały gałęzie sięgające niemal powierzchni wody. Wsłuchałem się w ciszę. Patrzyłem, jak stado szpaków polujena owady. Po wodzie niosły sięodległe dźwięki. Wsłuchiwałem sięw nie, starając się wyłowić coś konkretnego. Jakaś muzyka, krzyki, szum płynącego nurtu,rozmowy ludzi siedzących daleko,warkot samochodów. Mimo tych wszystkich głosów panowałacisza, tak cicha i głęboka, że aż dudniąca w bebechach. - Cości się przykleiło do pleców - usłyszałem. Omal nie spadłem. Nie spodziewałem się nikogo za swoimi plecami. W ogólenie wziąłem pod uwagę,że akurat tam może ktośstać. Jakbydrzewo przemówiło, a przecież niepowinno. Odwróciłem sięgwałtownie. Patrzyłem zzastygłym na twarzy uśmiechem, choć wgłowielęgły mi się myśli niemające z tym uśmiechem nic wspólnego. - Tak ma być - powiedziałem i złapałem jąza rękę. Przyciągnąłem, tak że znaleźliśmy sięod siebie o kilka centymetrów. Niemal czułem miękkośćjej piersi. Wdychałem zapach ciała. Przez krótką chwilę pozwalała na to. Przez tę chwilę unosiłemsię nadziemią, ale na czas wróciłem. Nie chciałem, by pierwszamnie odtrąciła. Tymrazem musiałem być szybszy. - Powinnaś być chyba gdzie indziej - powiedziałem. Wpołudnie miałbyć grzebanyWasiak. Skinęła głową, żemam rację, ale drugie skinięcie oznaczało,że i tutaj masprawę do załatwienia. Może nawet ważniejszą. Palcem wskazującym i kciukiem przetarła oczy. Nacisnęła nimibrwi. Skupiła się, układając słowa. Bardzo mi się podobała, gdytak stała oparta o drzewo i zastanawiała się, jak to ująć. Wyglądało, żechce mi coś wyznać, alenie wie, jak siędotego zabrać. Czekałem na coś osobistego. Z emocji trzęsłymi się łydki. - On utopił tego chłopaka. Słowa pozbawionejakiejkolwiek intonacji wytoczyłysię z jejust z wysiłkiem. Słuchałem ich, nadal dotykając palcamijej dłoni. Nie ruszałem się, bonie chciałem, by się odsunęła. Domyśli- 174175. łem się, że opowiedziała mi właśnie historię o idiocie i Cylaku,ale w tym momencie nie obchodził mnie żaden z nich. Starałemsię wychwycić wjejsłowach żal dotyczący tego,czego nie zrobiliśmy wczoraj. Nie potrafiłem racjonalnie myślećw jej obecności. Żałowałem, że wyjaśnienie było taklakoniczne. Chciałemczuć wydychane przez nią powietrze na swojej szyi,ale jeszczebardziej chciałem, by nie patrzyła namnie w tej chwili. Przyłapałem się na tym, że drżę,ale nie potrafiłem określić, czy bardziej z pożądania, czyod przenikliwego chłodu wewnątrz siebie. Wszystko wemniedrętwiało ilodowaciało. Nie potrafiłemopanować uczucia rozczarowania. Pragnąłem, by stała obokmnie, ale też rozpaczliwiepotrzebowałem samotności. - Nie prościejzawiadomić policję? - zapytałem. - Nie w jego przypadku. -A coz moim przypadkiem? Wokół było pięknie. Niebo z obłokami, wzgórze porośnięteczerwonymi dębami i bukami,ale byłem wściekły, zły, rozgoryczony. Na niebie kołowałjastrząb, szumiały drzewa, ale niemiało to najmniejszego znaczenia. Równie dobrze moglibyśmystać przy kiblu albo nawysypiskuśmieci. Wiedziała, że wszystko się zmieniło. Odsunęła się pierwsza i w tym momencie pożałowałem, żenie skorzystałem z okazji i nie objąłem jej, póki jeszcze była blisko. Przez sekundę zastanawiałem się, czy nie zacząć tej rozmowy jeszcze raz, ale jejjuż nie byłow miejscu,w którymstała, jakby sobie dokądś poszła. Zamilkła tak bardzo, że musiałemsięodsunąć, by sprawdzić, czy jest jeszcze obok. - Dobra, idź już, bo narzeczony stygnie. Nie wiem, skąd się te słowa wzięły, ale byłyjużna zewnątrzi nie można ich było wepchnąć do środka. Chciała mi przecieżcoś wyjaśnić, może pomóc, a moja reakcja sprawiła, żezrezygnowała. 176 Usiłowałem wzbudzić w sobie poczucie winy, ale też bez^skutku. Zresztą itak nie miałoby to sensu. Nie mogłem się na. dziwić, że przez moment uważałem sięza wartegoocalenia. Odeszłazirytowana. Patrzyłem za nią, pókinie skręciła za'. mostem. Nie obejrzała sięani razu. Mogłem tylko dopisać ją na listę swoich wrogów. 23 Pogrzeb Wasiaka odbył się w południe. Poszłacała wieś. ; Babka przed wyjściem wydała dyspozycje: - Nigdzie nie wyłaź. Siedź tu i doglądaj świni, żeby nie poszła za konduktem. Ani misięśniło. Postanowiłem obejrzeć młyn. Przechodziłem obok niegowiele razy,ale nie przyszło mi do głowy zajrzeć do środka. Nabrałem ochoty, by zrobić toteraz. Brodząc po kolana wmo krejtrawie, zszedłemna sam brzegrzeki. Nie chciało mi sięmaszerować do mostu. Po głazach przedostałem się na drugąstronę. Belki, które przetrwały,nie wyglądały za dobrze: spróchnia, te, połamane, popękane, omszałe ze starości. Przerwy między deskami zabarwione były na ten sam kolor coniebo. Fragmenfc tamiwięcej było nieba niż desek. Całość trzymała się w kupieJ tylko na słowo honoru. Dwa oskubane skrzydłazwieszały sięl smętnie. Obszedłem wiatrak dokoła. Wąskim chodnikiemuto żonym z kamiennych płyt można byłoprzejść nad samą wodą. Z tyłunatknąłem się na wystający dyszel. To nim obracanodaw1niej młyn w stronę wiatru. Budowla przechylała sięku rzece. W tamtąstronę powinna runąć, gdy przyjdzie ta chwila. Wystar czy mocniejszywiatr. 177. Znalazłem drzwi i uchyliłem je. Zaskrzypiały iutknęły w połowie otwierania. Powiało stęchtym zapachem starości. Przezszparę widziałem pomieszczenie wypełnione wszelkim śmieciem, a pośrodku potężny słup, osadzony w zdewastowanymmechanizmie. Na lewo wypatrzyłem schody. Trzy pierwsze stopnie były zarwane. Następne wyglądały w miaręsolidnie, ale wejście na nie mogło skończyć się upadkiem. Tak pomyślałem. Podschodami i wokół nich walały sięzapomniane kubły, puszki pofarbie i beczki po oleju. I drewnianeskrzynkiwypełnione pustymi butelkami. Wsunąłem się do środka. Drzwi zatrzasnęły się za mną zgłuchym łoskotem. Poczekałem na echo, bo ono rozpoznaje istotę żywą, obchodziją tukiemi wraca zopóźnieniem. Wtedy wiadomo, że wewnątrzktoś jest. Słyszałem czyjśoddech. Na szczęście tylko mój. Nie było tunikogo poza mną i pokoleniami pająków. Wszędzie unosił się zapach kurzu. Zacisnąłem dłonie na poręczy i się podciągnąłem. Zatrzeszczało. Postawiłem nogę na pierwszym stopniu. Zmusiłem się dozachowania spokoju i podjąłem wspinaczkę. Po świetle słonecznego dnia, to tutaj wydawało się ciemnością. Musiałem postać chwilę, by rozróżnićzarysy wnętrza. Powietrze było zgnitozielone, poprzecinanejaśniejszymi pasami. Podest na piętrze nie wydawał się specjalnie zaśmiecony. Materac pod ścianą, rząd puszek po piwie i kilka butelek świadczyły,że miejsce było stale nawiedzane i niekoniecznie przez duchy. Wyjrzałem przez okno. W dole rozciągała się wymarła wieś. Puste domy sprawiały wrażenie dekoracji zbudowanej na potrzeby filmu o dawnych czasach. Wychyliłem się bardziej i popatrzyłem na stado kaczek kroczących całąszerokością drogi. W oddali wznosiło się wzgórze, bliżej płynęła rzeka. Ładny widok. Pocztówkowy. Za niedługi czasbędątędy gnały roje samo- 178 chodów. Ktoś kiedyśuchyli szybę,wyjrzyi spyta: A co tu daw niej było? Ktośinny odpowie:Pewnie jakaś wiocha. Widać stąd było podwórze Wasiaków. :Przed domemstał katafalk nakryty czarnymkirem. Ludzi' jeszcze było niewielu, ale od strony wsi zbliżała się gromadaciemno ubranych mężczyzn. Nadchodzili z jakąśgroźną stanow. czością. Nieśli wieńce. Ich szyje były opięte ciasno kołnierzykami. Weszli napodwórze, ułożyli wieńce pod ścianą. Niektórzy. weszli do domu, byobejrzećto, co byłotam wystawione dooglądania. Inni zostali nazewnątrz. Na ulicy gromadziło się co raz więcej ludzi. Oparłem brodę na rękach i spoglądałem w dal na szachownicę pól, krzywiznę drogi skręcającej raz w jedną, raz w drugąstronę. Przeniosłem wzrok w lewo. Dopiero stąd byłowidać, żewieś leży napołudniowym, wyższym brzegu rzeki. Rozpoznawałem niektóre domy, układ sadów i pól. Za wzgórzem aż po horyzont ciągnąłsię nasyp kolejowy, a zanim jużtylko las wyznaczający granicę świata. Podrugiej stronierzeki zieleniły się łąki. Babka opowiadała mi o latach pracy powojennego pokolenianad osuszeniem bagnistego brzegu; o jegowapnowaniu, sianiułubinu, zaorywaniu go przez kolejne lata, aby wytworzyć żyznąglebę, potem kolejne lata siania lucerny, pilnowania, by rosła,Słodka i pożywna dla krów. Dzięki łąkom życiewsi zaczęło sięzmieniać. Krowy dawałytłuste mleko. Pobliskie zakłady mleczarskie przyjmowały każdą jego ilość. A gdy nadzieje nazarobek stały się realne, przyszli geodeci, wymierzyli łąki i orzekli,jżetędy przejdzie autostrada. Tak rząd postanowił. I musieli łąE ki sprzedać. Przez trzy lata dziczały, a później rząd zmienił zdaI nie: autostrada przejdzie o kilometr dalej. Próbyodzyskaniałąkl nie powiodły się; zostały odsprzedane innym, powstało tam poj/le golfowe. Na domiar złego okazałosię, że autostrada przej dzie przez sam środek wsi. 179. Na ministerialnej mapie zmiana była niemal niedostrzegalna. Tam ojciec też miał znajomych. Założę się, żesprzedał tęwieś już dawno izarobił na niej wielokrotność tego, co dał załąki. Teraz pozostało mu usunięcie stądniepotrzebnych ludzi. Łąki, równe jak stół, dotykały brzegu rzeki. W oddali majaczyły sylwetki grających w golfa. Pod samym lasem rozgościł sięklub ukryty za wysokimi murami. Nowi gospodarzepodczas budowy roznieśli część wału przeciwpowodziowego. Pomyślałem,że gdy rzeka wyleje, byłe łąki znajdą się pod wodą. Ta myśl wydała misię z niewiadomej przyczyny krzepiąca. Wróciłemna pogrzeb. Tłum rozstąpił się przed nadchodzącym księdzem i chłopcami w białych koronkowychkomżach natożonych na niedzielneubrania. Kilku mężczyzn wyniosłoz domu trumnę. Ustawili jąna katafalku. Patrzyłem na brązową skrzynięi nie widziałemwniej niczegoniepokojącego. Ten wewnątrznie miałdo mnieurazy. Wyobraziłem sobie, że to Cylak. Nie było migo żal. Zbytwiele zrobił mi złego, bym miał ochotę zastanawiać się nadpustką, jaką jego śmierć-uczyni w czyimś życiu. Może za jakiśczas będę ubolewał nadtym, cosię stało, ale teraz czułemjedynie coś w rodzaju złości. Ksiądz odprawiał swoje czary, a zgromadzeni ludzie wydawali sięczekać z nieskończoną cierpliwością na swoją kolej. Dzisiaj obsłużony zostanie Wasiak, ale i napozostałych przyjdzie czas. Tylko dzieci, znudzone ceremonią, wymknęły się na drogę,wyglądając czegoś. Niektóre, bardziej widać niecierpliwe, pobiegły w stronę rzeki. Ale to nie one, tylko japierwszy zobaczyłem to,naco wszyscy czekali. Karawan. Przez mostprzejeżdżałprawdziwy -czarny, lśniący, zaprzęgnięty w konie - karawan. Boczneszyby błyszczały w słońcu. Ubrany na czarno woźnica ISO ; miał na głowie wysoki cylinder. Wyglądałjak kominiarz. Na dachu karocy kiwał się aniołek odstrojony na czarno. Taką samąlalkę,tyle że ubraną w biały strój,sadzają młodożeńcomna samochodzie. \ Dzieci, pokrzykując wesoło, biegły za cudacznym powozem, dopiero przy domu Wasiaków umilkły; przypomniały sobie, gdzie są. [Jakiś hałas oderwał mnie od pogrzebu. Przeniosłemsię do przeciwległego okna,z którego widać byłokończącąsię wpolu autostradę. To stamtąd dobiegał metalicznychrzęst. Zezdumieniem patrzyłem naciężki sprzęt sunącyszosą w stronę wzgórza. Monstrualne koparki i samochodyS- ciężarowe,wyładowanesprzętem, zjeżdżały na pobocza. Robotf niczy w pomarańczowych wdziankach montowali ogrodzenie. i Wielki dźwig zdejmował z ciężarówek betonowe płyty, a robotI nicy układali z nich od ręki nawierzchnię placu. Nadciągały platformy wiozące kontenery. '; A więc budowa została wznowiona. Ojciec nie dotrzymał sło wa danego sołtysowi. To akurat mnie nie zdziwiło. Pewnie już (załatwił moją sprawę w prokuraturze. Poczułem ulgę,że będę mógł wrócić do domu. [Zdziwiło mnie co innego. To, jak pięknie utrafił z rozładunkiem sprzętu w czas pogrzebu, gdy wszyscymieszkańcybędą za jęci opłakiwaniem Wasiaka, anie blokowaniem drogi. Wątpię, by terminy tych dwóch imprez zgrały się przypadkowo. Ojciec miał we wsi informatora. I nie byłem nim ja. (Rzekaponiosła warkot maszyn w stronężałobników. Zaczęli nasłuchiwać, wychwytywać niosące się po wodzie dźwięki. Wiatr targał stułę isutannę księdza, aleon mimociągnącego odwzgórza hałasu pełnił bez pośpiechu swoją posługęi uniesionąręką kreślił znak krzyża, żegnając zmarłego. Nikt nie śmiał sięruszyć. 181. Przeniosłem się na drugą stronę, by zobaczyć, jak robotnicyw pomarańczowych kombinezonach sprowadzają z platformyogromną koparkę. Nie mogłemsię zdecydować, z którego oknawidok bardziej mi odpowiada. Miałem miejsce w pierwszymrzędzie na dwa różne przedstawienia. Gdy wróciłem na pogrzeb, woźnica pognał już konie. Przegapiłem moment pakowania trumny do wnętrza karawanu. Ruszył pochód z księdzem naczele i rodziną podążającą za żałobną karocą; za nimi szła caławieś. Nawet psy pobiegły za ludźmi i niektórzy żałobnicy musieli wracać, by zagnać je na podwórza i pozamykać furtki. Do cmentarza mieli ładnych parękilometrów. Kilku odłączyło się i wsiadło do auta. Mielipewno ochotę ruszyć w przeciwną stronę, ale nie wypadało. Jechali zakonduktem, na drugim biegu. Powoli mijali opuszczony budynek szkoły i bar, sklepi kapliczkę. Odprowadziłemich do zakrętu. Nie mogłem pozbyćsię wrażenia, że to pogrzeb zabawki,lalki w czarnej sukience. I nagle uświadomiłem sobie, że to niejest pogrzeb Cylaka. Nic gnojek nie miał przez całeżycie, nawet pogrzebu. Wyobraziłem sobie jego matkę, któraczeka i ma mu za złe, że zapomniał zadzwonić. Jeszcze długo będzie wpatrywała się w telefon, wciemnośćskrzynki na listy, a gdy kiedyś odważy sięzgłosić swój niepokójna posterunku, wyśmieją ją. Wytłumaczą,żepewnie ćpa gdzieś na końcu świata. Sweter, który skończyła,odłożyna półkę,bo nie będzie miała gdziewysłać. Ale nadalbędzie czekała. Co znim zrobili? Idlaczego tak niewiele mnie to obeszło? A przecieżpowinno. Wokół mnie poniewierałysię butelki po wódce. Podniosłemjedną, zważyłemw ręku irąbnąłem niąo ścianę. Potem to samozrobiłem z drugą itrzecią. Ze wszystkimi. Jedną wbiłem z rozmachem między deski. Szkłorozprysłosię, a denko utknęło. Zostawiłem je tam. Próbowałem rozniecićw sobie złość, roz282 zać się, nabuzować i na bazie tego gniewu uruchomić w sobie("pragnienie zemsty. Nicz tego. Cieszyło mnie jednak, że sprawa wsi została przesądzona. utostrada zetrze tę wiochę z powierzchni ziemi. Dobrze imk. Ale tamściwa radość dotyczyła tylko mojej sprawy. Z CylaHdem nie miała nic wspólnego. Wiatr przywiał znad rzekidźwięki harmonijki ustnej. Wychyliłem sięi zobaczyłem idiotę. Przygrywał sobie do tańća. Kręcił sięw kołojakbąk. Ciekawe, cogo tak rozbawiło. Dusiło mnie poczucie winy, że mu nie współczuję z powoduego, czego wczoraj byłem świadkiem. Jakoś nie było mi go żal. Nawetw pewnym sensiesolidaryzowałem się z wyrokiemwsi. Byłem przekonany, że poniósł zasłużoną karę, taką, jaką byłW stanie pojąć. Zaledwie kilka komórek w mózgu litowało sięnad nim, ale tylko kilka. Jednak te drobne wątpliwości itak psu"fmi całąprzyjemność. Po kilku chwilach przekonałem się, że'a-uputy zawładnęły mną i odsunęły w cień zadowolenie. Zszedłem do niego i dałem mu jabłko. Jadł poważnie, pracowicie, przykładając się uczciwie do tejynności, jakby chciał sprawić mi przyjemność. Podpachamiiszuli widać było powiększające się ciemne plamy potu. Czufcm tkwiące wnim napięcie. ' Bał się mnie. rOd czasudo czasu spoglądał na mnie, sprawdzając, czyjeitemzadowolony. Zjadł nawet ogryzek. ;" - Jak chmura ma ostre kontury, toznaczy, że maw sobie duio wody. Będzie deszcz. A jak rozmazane, ma w sobie lód,nielędzie padać albo słabo. -Podzielił się ze mnąwiedzą. A potem zagapił się na drogę przed sobą. Wyglądał, jakbyięgał oczami do krańców ziemi. Mówił do siebie cichym Śpiew 183. nym głosem, ledwo go słyszałem. Jego twarzsię kurczyła i wyglądał inaczej niż przed chwilą. Wyglądał jak ktoś, ktowidzi cośzłego, niebezpiecznego. Przez chwilę było cicho, a później samochód żałobnikówprzejechał przez wieś. Gnali w stronę wzgórza,bysprawdzić, cosię tam dzieje. Czułem satysfakcję, że wiem już to,czego oni dowiedzą się dopiero za parę chwil. Gdy zobaczyłem swojąświnię, na jakąkolwiek reakcję byłoza późno. Lazła środkiemdrogi, a rozpędzony samochódbył tuż zatukiem. No topo niej. Zanim ruszyłem na ratunek, wiedziałem, że w żadensposóbnie zdążę, i już było mi przykro. Idiota był szybszy. Gwizdnął napalcach i świnia galopem ruszyła w naszą stronę. Umknęła tużprzed rozpędzonym autem. Uff. Zdałem sobie sprawę, że bardziej przejąłem sięświniąniżśmiercią Cylaka albo losem całej wsi. Ludzieprzez całe popołudnie stali na skraju szosy i patrzyli namaszynysunące drogą. Potem wracali na stypę i opłakiwalinie tyle Wasiaka czy Cylaka, ile swoje parszywe życie, które przypadło na czas spełnienia się przepowiedni staregodziada sprzed kilkudziesięciu lat. Jakiśżart losu sprawił, żeczwarte pokolenierzeczywiścienie będzie gospodarzyć nawłasnej ziemi. Tej wsi już formalnie nie było. Zzarzeki dobiegała skoczna muzyka. Na tarasie klubu golfowego kłębił się tłum. Młodzi mężczyźni, dobrze ubrani, zamożni, hałaśliwi, świętowali wznowienie robót. Autostradą będą mieli bliżej do swojego klubu. 184 24 Ojciec przyjechał na drugi dzień. Zatrzymał się u sołtysa. Wiadomość,że mamtam zaraz iść, przyniósł usmarkanyl dzieciak; przekazał ją babce i zwiał. Byłem akurat u świni i próbowałem zrobić coś z ruchomą ścianką w chlewie. Nie bardzo miszło. Podniosłemz jednejl strony luźno zamocowaną deskę, ale zaczepiła o coś z drugiej,i nie mogłem jej wyjąć. Szarpałem, aż trzeszczała cała ściana, i nic. Omal jej nie złamałem. Świński ryj wykrzywiał się w wyrai ziedezaprobaty. Cholerajasna. Sam nie wiedziałem, poco to robię. Już niedługo wyniosę sięstąd i znów będę miał wszystkiego w bród. Na przykład forsy, by nająćrobotnika do takich prac. Kopnąłem w ściankęze złością. Też nie pomogło. Musiałemi wleźć do środka, wdepnąć w gnój i dopiero po tamtej stronie wystarczyło lekko podważyć,reszta okazała się łatwa. Umocowałem deskę od nowa. A kiedy uporałem sięniemal ze wszystkim, potknąłem się i upadłem kolanami w świńskie gówno. Świnia patrzyła na mnie z ironią. Tak misię wydawało. Poczułemsię nagle słaby. Pomyślałem, że bezsensu się wysilam, bo i tak nic z tego wysiłku nie będę miał pozasmrodem utytłanych gaci. Wygramoliłemsięz chlewa i usiadłem naziemi. Nastała cisza. Nie sądziłem, żeswoją partaniną robię tyle hałasu. - Usołtysa jest twój ojciec - krzyknęła babka, przekazując mi otrzymaną wiadomość. EW jednej chwili byłem gotów. Od rana wiedziałem, że mojeczekanie już długonie potrwa. Nim babka skończyłamówić,jmiałem ustawiony kierunek marszu. Zostawiłem rozpapranąt robotę, ufajdane gnojem spodnie obtarłem z grubsza wiechciem 185. słomy i pognałem. W połowie drogi przeżyłem chwilę irytacji,gdy uświadomiłem sobie, że zareagowatem jak dobrze wytresowany pies. Wykonałemrozkaznatychmiast, bez zwłoki. Nie pamiętam nawet, czy zamknąłem za sobą drzwi na skobel. Chybanie. Świnia pewnie już skorzystała z okazji i znowu wędrujeprzez wieś. W drodze powrotnej będę ją musiał znaleźć i zagnaćna podwórze. Sekundę później uświadomiłem sobie, że nic niebędę musiał, bo za godzinę już mnietu nie będzie. W kieszeniczułem ciężar meteorytu. Dobrze, że miałem go zesobą. Zrobiłemjeszcze kilkakroków i stanąłem,by przypomniećsobie wszystko, co miałem do powiedzenia. Wytarłem buty otrawę. Potem wytarłem je jeszcze raz, dokładniej. Denerwowałem się czekającym mnie spotkaniem. Dodawałem sobieotuchy, powtarzając, że niczego złego nie zrobiłem. Przynajmniej nie na tyle złego, by miało mi za to grozić więzienie. Musiałem tylko ojca o tym przekonać. Powinienmi uwierzyći stanąć po mojej stronie przeciwko tym, którzy mnie wrabiali. Zatrzymywałem się jeszcze trzyrazy, by sprawdzić, czyzbutami wszystko wporządku. Tak naprawdę wcale nie chodziło o buty. Cały w środku byłem powiązany wsupły. Stanąłem za topolą na wprost domu sołtysa i czekałem. Byłem tak skupionyna czekaniu, żenie zauważyłem Klary. Dopiero gdy wzrokiemnatknąłem się nabiałe puntozaparkowane przed sąsiednim domem, rozejrzałem się uważniej. Stała na podwórzu i wpatrywała się we mnie. Miałana sobie bluzkę z krótkimi rękawami. Było zimno, alenie zwracała nato uwagi albo tylko udawała, że jej ciepło. Patrzyła namnie bez słowa. Może czekała napytanie, czyjej niezimno. Miałem je nakońcu języka, ale wiedziałem, że będziemnie przekonywała, że nie. I od tegoprzekonywania przezchwilę naprawdę będzie jej ciepło. 186 Wolałem, żeby jej było zimno. Denerwowałem się i pewnie dlatego pozwoliłem, by odeszła izajęła sięswoimisprawami. . Ustaliłem ze sobą, że jak pierwszy wyjdzieojciec, wszystko pójdziedobrze. Czekałem w napięciu,choć zdawałem sobietsprawę, że tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, kto pojawia się pierwszy w polu mojego widzenia. A jednak widok ojca sprawił mi sekundową satysfakcję. Ulga, jaką odczułem, mnie sameimu wydała się irracjonalna. ; Obserwowałem go z oddalenia. Patrzyłem, jakrozmawiat'z sołtysem, częstujego papierosem, a potem klepie po ramie niu, dziękując pańskim gestem za wsparcie i jednocześnie odsyłając do obowiązków. Czymś ściągnąłem jego uwagę, bo odwrócił się, zobaczył mnie i pomachał. Myślałby kto, żestęskniliśmysięza sobą. Uniosłemautomatycznie rękę, by odmachnąći zamarłem z ramieniem uniesionym wpozdrowieniu Heil! Niechciałem, żeby takwyszło, ale tak właśnie to odebrał, a ja nie miałem ochoty się wycofywać. - Chodź tutaj! - zawołał. Donogi! - usłyszałem w głębi mózgu. Nogi ruszyły same; zatrzymałem się przy nim zpodkulonym;ogonem. Nawet nieodwrócił się, by na mnie spojrzeć. Czekałem cierpliwie, aż przestanie kontemplować przyrodę i zechce mnie zaważyć. Trwało to dłuższą chwilę. Naprawdę czułem się jakpies, którynarozrabiał. Gotów byłem trącić go nosem w łydkę,prosząc, bynie zwlekając, wytknął mi popełniony błąd i wymierzył karę. Gotówbyłem przynieść w pysku kij. Tak byłobynajprościej. Nasze relacje wróciłyby na właściwe tory. Wolałemjednaknie ingerowaćw jego plany względem mnie. To on ustalałtempo. Musiałem być tylko czujny. 187. Trwało ładnych parę chwil, nim porzuci} wzgórza i przeniósłwzrok na mnie. - Ile mam czekać, do diabła! Nie będętu tkwiłcały dzień! -wydart się, a ja potraktowałem to jakpierwszeuderzenie. Wystarczyło tych parę słów, bym poczuł się pusty. Przypomniałem sobie wszystkie godziny, które musiałem zapełnić,bydotrwać do tej chwili. Okazało się, że niebyło to dla niego wiele warte. A właściwie gówno warte. Już nie pamiętałem, dlaczego chciałemgo widzieć. - Przyleciałem, jaktylko dowiedziałem się, że jesteś -zaprotestowałem. Dość słabo. Głosmi drżał. Wszystko we mnie dygotało. - Aleś się nawysilal! - zadrwił. -Śmierdzisz jak świnia. Strzyknął przez zęby strużką śliny - wylądowała na moimoku. Wszystkie wyjaśnienia, jakie układałem, by uwierzył w moją niewinność, rozprysły się. Zapomniałem, co chciałem mu wyjaśnić. Nie pluj na mnie, wrzasnąłemw myślach, ale wytarłem się,wmawiając sobie, że to przypadek. Tak mu sięzdarza, że mówiąc,pluje. Głośnopowiedziałem: - Chciałem ci wszystko wyjaśnić, bo nie jest tak, jak myślisz. Zawiesiłemgłos w oczekiwaniu na pytanie, na któremógłbym odpowiedzieć, że to nie ja. Miałem do opowiedzenia prawdę. Myślałem o tej rozmowie od kilku dni. Przygotowywałemsię, uzgadniałem ze sobąsetki możliwych słów, jakie padną,bym mógł szybko znaleźć właściwą ripostę. A gdy ta chwila nadeszła, okazało się, że jestem nieprzygotowany. Słowapadły inne, a właściwie nie padłyżadne i nic nie wyglądało tak, jak sobiewyobraziłem. Spytaj, spytaj, podpowiadałem, a powiem ci otakichrzeczach, że resztki włosów staną ci na głowie. Mam wiele do opowiedzenia, tylko spytaj. 188 - A co tu jest do wyjaśniania? Załatwiłem z policją i z prokuraturą, a ty mi to odpracujesz,bo jesteś wdzięczny, czyż nie? Stuknął mnie palcem wpierś, popychającw stronępłotu. Patrzył przy tymprowokująco, w nadziei, że coś odpyskuję. Kłuł mnie paluchem i gapił sięz uśmieszkiem, wyczekując, aż rzucęIjakieś słowo,obojętnie jakie, by mógłje pochwycić w czubki palców i zacząć oglądać ze wszystkich stron, i rozważać, czy nie znaczy czegoś innego. Prawą dłoń miał zaciśniętą wpięść. Chętnie by mi przywalił ikarę mielibyśmy za sobą, ale patrzyli na nasludzie i to go trochę krępowało. Nie odezwałem się. Niemogłem znieść jego widoku. Powiat wiatr i przyniósł smród obór, dla mniejuż niezauwa; żaby,dlaniego irytujący. Skrzywił się i ruszył przed siebie,a ja' nawet nie zwróciłem na to uwagi. Wydał misię nagle obcy i groteskowyjakstworzenienie z tegoświata. Było w nim coś takieE go, co budziło we mnie wstyd i zmuszało do odwracania głowy. 'Jeszcze nigdy nie czułem siętak odległy. Dopiero po chwili dogoniłem go zprawdziwą niechęcią. Chciałem zapytać,czy nie mażadnych wątpliwości, ale ina tonie mogłem już sięzdobyć. Widziałem przecież,że nie miał. - Widziałem, że kazałeś wznowić roboty, więc chyba wszystko gra. Mogę wrócićdo domu? - zaskomlałem, z trudem przepychając słowa przez ściśniętegardło. Odpowiedział krótkim szczeknięciem: -Nie. I nic więcej, żadnych wyjaśnień, komentarzy. W jego głosiebrzmiała wtadczość, której nie potrafiłem się przeciwstawić. W tym pojedynczym słowie wibrowało coś nieuchwytnego, cobrzmiało jak wyrok. Włożyłem rękę do kieszeni i usiłowałemwyjąć ze zmaltretowanej paczkiostatniego papierosa. Miętosiłem nieszczęsną 189. w palcach, by wydobyć resztki tego, co w niej jeszcze było. Otaczała mnie granica. Miałem wyznaczoną długość smyczy iw jejzasięgu mogłem gryźć i obsikiwać wszystko. Dalej była próżnia,teren niedostępny. Inni nazywali to wolnością wyboru; inni, alenie ja. Papieros skruszył się w palcach. Ręce mi się trzęsły. Wepchnąłem faję z powrotem do kieszeni. Nie podjął próbypojednania. Moja mina musiała jednak wyrażać więcej, niż chciałem,boszczęki mu stwardniały. Głos, który wydobył sięz jego gardła,brzmiał złowrogo. - Coś ci sięnie podoba, gnojku? Pchnął mnie dłonią w czoło, niby lekko, ale odleciałem jakwystrzelony z procy. Dobrze, żemiałem zasobą płot i na nimsię zatrzymałem. Chyba wtedy postanowiłem, żeniczego nie będę wyjaśniał. - Załatwiłem, co miałem dozałatwienia, ale pamiętaj, jakaśgłupota z twojej strony i odwołuję wszystko. Pójdziesz siedzieć. Dla mnie to jeden telefon - zagroził zuśmiechem. Zdałem sobie sprawę, że zostawia mnie na łasce tych ludzi,bo tak mupasuje,bo wyznaczył mi rolę ofiary w jakimś swoimzamyśle, który przez to, że będę mu posłuszny, uda się zrealizować. Przeszliśmy kawałek. Nie zapytał, z czego żyję, kto mi daje jeść i czym zamierzamzapłacić za gościnę. Może dlatego,że jego umysł nie był stworzonydo drobnych codziennychspraw. Krążył wokół tych poważnych, samejich istoty. Lubił,gdy wszystko szło sprawnie, pojego myśli. Już nie miałem mu nic do powiedzenia. Poprzestawaliśmy na zdaniach, które były bezpieczne, bo jużje znaliśmy, już je kiedyś między sobą wymienialiśmy. Mogliśmynimi żonglować, podrzucając i tąpiąc, by to, co mówimy, sprawiało wrażenie rozmowy. Na każde moje słowo reagował prze190 sadną wesołością. Chciał sprawiać wrażenie radosnego i rozgadanego. Obserwującym nas miało się wydawać, że jesteśmyw doskonałej komitywie. - Pokaż, gdzie mieszkasz. Ruszył przodem, a mnie nie pozostałonicinnego, jak pójśćza nim, blisko przy prawej nodze. Słońce przenikało przez gałęzie i znaczyło swoją obecnośćzłotymi kreskami na drodze. Omijałem je, przekraczałem, by żadnej nie nadepnąć, bo to mogłoprzynieść pecha. Z trudemdotrzymywałem mu kroku. Wystarczyło jednak, bym został z tyłu, a warknięciem przywoływał donogi. - Wiem, że nie wszystko nam sięostatnioukłada. Chciałbymzmienić to, co było złe - oznajmił, wdeptując butami prostow słońce. Oczy zaszły mu szklistą mgłą,jakby miał się rozpłakać. Czekał, jak zareaguję na tę jego chwilę słabości. Powinienemzmięknąć. Jeszcze trochę, a zaczęłobymi gobyć naprawdę żal,ale wstrząsnął mną dreszcz. Zacząłem mimowolnie grzebaćw kieszeni. Tym razem wyjął swoją paczkęi rzucił mi od niechcenia. Złapałem i obejrzałemze wszystkim stron, jakby to była bomba. I rzeczywiście. Na dole napisane było dużymi literami, że to, co znajdę w środku, jest szkodliwe i można od tegoumrzeć. Chciał,żebym umarł. Jeszcze nie miałem nato ochoty; nie skończyłem nawet dwudziestu lat. Chciałem dożyć przynajmniej dwudziestujeden. Odrzuciłem mu jego paczkę. Złapał i schował do kieszeni. - Tak dziękujeszza uratowanie ci dupy? Gdybym nie przyhamował ich złości, inaczej byś dzisiaj śpiewał. I naglezrobiło mi się go żal; że tak niewiele wie, że wswejarogancji jest na tyległupi, by nie pozwolić wytłumaczyć sobie,jak wygląda prawda. 191. - Więc po co? - spytałem, uważając, by nie popełnić tego samego błędu co on i nie wdepnąć w sionce. - Co po co? - Nie zrozumiał. - Po co cokolwiek zmieniać? Wszystko jest tak jak trzeba. Tyjesteśważny, janie. Ty rządzisz, ja nie. Jak sytuacjasięodwróci,będziesz nieszczęśliwy. Niech zostanie tak jak jest. Bo będziesz potem żałował, dodałem w myślach. Nadąt się, prychnąt, a potem kiwnął głową ze zrozumieniem. Niektóre zmoich argumentów trafiałymu do przekonania. Takie jak ten. Słońceoświetlało pola, pokrywało zlotem krzaki i krowieplacki nadrodze. Wszystko wokół wydawało się senne. Szliśmyprzez wieś, a ludzieodwracali się plecami, udając, żezajęci własnymisprawami, nie widzą nas. Czułem, jak powietrze się porusza, domy falują, adachy podskakują od kłębiących się wewnątrz emocji. Zerkałem naokna, czy nie wystają znichwycelowane w naslufy karabinów. Za każdym płotempowietrze było zagęszczone i takubite jak w nadmuchanym do granicmożliwości balonie. Nafurtkach powinny wisiećtabliczkiostrzegające przed wybuchem. Odbierałem wrogie spojrzenia ukłuciami w plecy. On nieczuł najmniejszego niepokoju. Zdawał sięcałkowicie panowaćnad sytuacją, odporny najawną niechęć. Po drodze wyjawił szczegóły konfliktu z mieszkańcami wsi. Relacjonował wojnę, którą toczy od kilku lat. Mówił o brakuzrozumieniaz ich strony dla narodowegodobra,jakim będzieten kawałek asfaltu, który pokryje ich pola i sady. Rozwodził sięo swoich działaniach w służbie dla społeczeństwa. Ha, ha, ha. Kontynuował wątek o zaufaniu, którego mu poskąpili; o barbarzyństwie, jakie sobą prezentowali; opieniądzach,jakiezainwestował, pożyczkach, jakich udzielił, by się przebranżowili. Prze- 192 branżowili,żowili, żowili - podobało mi się to słowo,międliłemje w głowie, usiłując ustalić, co oznacza. - Większość trzymam w garści, kwestia kilkunajbliższychmiesięcy i spływająstąd. Akurat zdążymy z niwelacją częściwzgórza -wyjawił z dumą. - Ale z kilkoma mam nadal kłopot. Zasępiłsię lekko. Jedno, czym mogłem się zrewanżować, to zbolały uśmiech. On też sięuśmiechnął,ale w skrzywieniu ust nie było nic pojednawczego. -Tylko zkilkoma? - zdziwiłem się. Przyjął mojesłowa jako wyrazpodziwu. Nie było w nich po dziwu, tylko wątpliwość,ale udał,że jej nie dostrzega. , Chciałem zmienić temat iopowiedzieć historię o przepo' wiednistarego Żyda, by naprowadzić jego myśli na inny tor, oderwać odtej cholernej autostrady. Opowiedzieć o spełniającym się proroctwie, o wypadkach i obawie mieszkańców przed kolejnymi zdarzeniami. W tym momencie ktoś za płotem splunął głośno i zrezygnowałem. -Zato ich lubię - powiedział i nie wiedziałem,czy mówi poważnie, czy żartuje. - Mają charakteri walczą dokońca,ale trafili na nas dwóch i dlategoprzegrają. Na razie chcę utrzymaćich w przekonaniu, że z twojego powodu zabiegam o zmianę, przebiegu autostrady. - Azabiegasz? - spytałem. -Nie. Prowadziłem goprzez wieś zprzeświadczeniem, żewszystko; poszło źle. Był draniem, a ja znowupotraktowałem go jak kot goś, komu na mnie zależy. \ Zasklepem, nie oglądając się, skręcił w lewo. Doskonalel orientował sięw układzie wsi. Nie potrzebował mojejłaski, sam 193. trafiał tam, gdzie chciał. A potem, bez żadnego uprzedzenia,w połowie opowieści o maszynach, które wydzierżawił od jakiejśszwedzkiej firmy, powiedział: - Trzeba sprowokować sytuację, która odbierze im zapał dodalszej walki. Już trochę starań podjąłem w tej kwestii, ale imciągle mało. Muszę puścić z dymem tę cholernąwiochę. Na początek spalimy im młyn. Zdziwiłem się, że wiedział o młynie. Chociaż,dlaczegomiałby nie wiedzieć? Milczał przez kilka sekund i dodał: - Ty tozrobisz! Wydał rozkaz i powrócił dotematu maszyn nakładającychasfalt. To, co planował, było niedorzeczne. - Nie chcę uczestniczyć w twojej wojnie! - zaprotestowałem. Mój głos zabrzmiał cienko, niemal żałośnie, a w końcowej faziezadrżał zdradziecko. Położył mi rękę naramieniui powiedział miękko, z pobłażaniem: - Uczestniczyszw niej już poprzez to, że jesteś moim synem. Oni wiedzą, po czyjejjesteś stronie. Nawet jeśli nie jesteś, tobędą tak cię traktować. Nie masz wyjścia. Jeśli tego nie rozumiesz,jesteś głupcem. Miał na myśli to, że jestem zbytgłupi, by pojąć szczegóły jego zawitego myślenia. Nieprzyszło mu do głowy, że protestujęwobec braku skrupułów wjego postępowaniu. - To najlepsze ze wszystkiego, co mógłbym w tej chwili wymyślić. Chciałeś moich wyjaśnień, więc je masz. Nic interesujemnie, co o tym sądzisz! - wycedził ze złością. Nie chcę, nie zrobię tego, wrzeszczałem wmyślach, bo wjego obecności zawsze byłem tchórzem - jedno myślałem, drugiemówiłem. Teraz też czułem, jak mi język w ustach kołowacieje, 194 mózg rozkłada sięw lepkąsubstancję, a potem gęstnieje i układa się w całość w jakiejś innej konfiguracji. Sam byłem ciekaw,'kim będę, jak proces się zakończy. - A jak mnie złapią,znów mnie osłonisz? Ciekawe czy zdążysz - zadrwiłem. Nie zrozumiał. Nie wiedział, że tu jest rzeka, w której topit: się wrogów. Wierzył, że zawsze i wszędzie dzieje sięjego wola. - Potrzebuję tej inwestycji. Zadużo w nią władowałem, żeby! się wycofać. Są tacy, co czekają na moje zawahanie. Jak wpadniesz i powiesz, że sam z głupoty to zrobiłeś, ochronię cię,jak' zwykle. Alejeśli mnie wtowciągniesz, wyprę się. Musisz zdawaćsobie sprawę, że każdy błąd idziena twoje konto. To jestgra o wielemilionów. One kiedyśbędą twoje, bo komuinnemumiałbym je zostawić? I pomyśleć, że to ja ciągle czułem się winny. -Czemu mi to robisz? Odwrócił sięi splunął. Nie chciało mu się nawet odpowiedzieć. - Jak długo to potrwa? - znów zapytałem. - Od ciebie zależy. Im szybciej zadziałasz, tym prędzej wrócisz do domu. Poczułem dojmujący żal, niejasne wrażenie jakiegoś końca. Nieprawda, pomyślałem. Nigdy tamjuż nie wrócę. Nie miałempojęcia, skąd pewność, że tamten rozdział żyria mam jużza sobą. On jeszcze tego niewiedział. Nigdy nie było mi tak zimno jak wtejchwili. Zaciągnąłem eklerod bluzy iobjąłem się ramionami, byciepłopowróciło. Mimo to zadrżałem,nie tyle z zimna, ile z niepewności. Źle zrozumiał, bo podszedłi narzucił mikurtkę naramiona. Dotyk wywołał kolejny dreszcz. Zebrało mi się namdłości. Odszedłem kilka kroków, by nie czuć jego zapachu. 195. - Źle się czujesz? - spytałtroskliwie, niemal współczująco. Takie zmiany nastroju zawsze mnie u niego zdumiewały. W ciągu sekundy zmieniały draniaw miłegofaceta. Nigdy niczego niemożna było być przy nim pewnym. - Nie. W porządku. Dla równowagi patrzyłemna babkę,jak zamiata podwórze. Ojciec opart się o płot iw milczeniu lustrował chałupę. Starazobaczyła nas i zastygała w połowie wykonywanego ruchu,zasłuchana w siebie, zdumiona czymś, co sobie przypomniała. Ominął ją obojętnymwzrokiem. Nie kiwnął nawet głową. Niechciałomu sięalbo nie uważał za stosowne, by to zrobić. Lekceważenie, jakie ujrzałem najego twarzy, było porażające. Jakbyprzez fakt, żena nogachmiała stare kapcie itrzymała miotłęupapraną kurzymi odchodami, znaleźlisię w dwóch odrębnychprzestrzeniach. Po chwili ona włączyła się i nie zwracając więcejna nas uwagi, wykonałaresztę ruchu, zapominając o problemie,który zajął na chwilę jej uwagę. Wbiłem wzrok wziemię. Obecność ojca wszystko zmieniła. Jakby zakaził sobą tomiejsce. Dostrzegłem, że tonie żaden dom,ale marna,rozpadająca się chałupa, której świetność dawno minęła. Sam sobiewydawałem się w jakiś sposób pomniejszony. Blaktem, odbarwiałem się, traciłem kontury. Wiatr uderzył w szyby, a te, źleoprawione, zadźwięczały. Zobaczyłem w nich swoje odbicie. Szyba drżała i odbicie raz było mną teraz, potem mną dawniej,jeszcze później miało twarz ojca, a przez krótki moment zobaczyłem nawet matkę. - Alerudera. - Splunął. -Nie mogłeś poszukać czegoś lepszego? Nie spodziewałem się innego komentarza. Szydził z wszystkiego, co robiłem. - Tu mi dobrze. 196 - Tobiezawsze starcza byleszajs. Mówił pełnym głosem, nie przejmując się, że stara kobieta go słyszy. Babka nie poszła dodomu, tylko przechadzała się po podwórzu. Miałem wrażenie,że przeklina, ale mogło mi się tylko wydawać,bo nic nie słyszałem. Wreszcie znieruchomiaław drzwiach. Patrzyła, jak świnia przechodzi przez dziurę w płocie. E - Świat schodzi na psy, skoro świniebezkarnieprzechadzają; siępo mojejdrodze - powiedziała. ;Nie miała na myśli pochrząkującego po drugiej stronie drogi; zwierzaka. Swoją irytację podkreśliła wyplutym przez zęby wuli garyzmem. Wypowiedziane przez nią słowo zabrzmiało obsce! mężnie. Szczególnie głoska "u" zabrzmiała jak totalne dno, tartar, podziemia, a dźwięczne "r" jak skałyspadające w oweczeluście. Dopiero przez nią wyartykułowane pozwoliło mizrozumieć jego wulgarność. Nagle wydała mi się kimś zupełnie innym. Takiej jej nie znałem. W pewien sposóbbyłem ciekaw reakcji ojca. -To, co robię, jest w miaręuczciwe - powiedział i nie byłow tych słowach odrobiny kpiny. - Jak pożyjesz trochę, przekonaszsię, że takierzeczyjak sprawiedliwość nie mają znaczenia. Zwracał się do mnie, ale odniosłem wrażenie, że toczy rozmowę z babką. Wzruszyłemramionami, ale i tak nie po mnieoczekiwał komentarza. Stara podniosła opartą ościanęsiekierę. Ze spokojem obserwowała kury wydziobujące ziarnorzucone na trawę. Nagle, jednym ruchem ramienia, wyłowiłazestada koguta; położyła go na pieńku, uniosła siekierę i lekko, bez ostrzeżenia, opuściła. Koguciłeb spadł na ziemię. Wziąłem głęboki oddech, powietrze z sykiem wypełniło mipłuca. Byłem wdzięczny konstruktorowi, żezaprojektował jejako automat. Inaczej bym sięudusił, zanim przypomniałbymsobie, że trzeba oddychać. Zastygłem wbezruchu, jakbym pa197. trzył nie na odcięty łeb koguta, ale na toczącą się po ziemigłowę ojca. Zerknąłem na niego, ale nie, korpus był ściśle połączony z głową. Twarz ojcapozostała nieporuszona. Spokój i powaga miałybyć wyrazem dystansu wobec panoszącego się wokół szaleństwa. Ale tonawidok jego opanowania wstrząsnął mną dreszcz. - Wygląda na to, żebędziesz miał dzisiaj rosół na obiad -powiedział, sądząc, że to coś zabawnego, ale jego słowa wywołały odwrotny skutek. Przygnębiłymniejeszcze bardziej. Czułem,jak kąciki ust opadają mi ku dołowi. Wzdrygnąłem się na myśl,że z nosa polecą mi smarki. - Zostaniesztu, póki nie wykupię tej pieprzonej wiochy. Jaknie zrobisztego,co ci każę, zgnijesz w pierdlu, gnojku. Już jasięo to postaram. Babka udała, że nie słyszy padających słów, ale komentarzem do naszej rozmowy byłoposapywanie, pomrukiwanie,wzdychanie, prychanie,kląskanie językiem o podniebienie. Zmęczyła mnie ich wojna. Ucieszyłem się, gdy wziął ode mnie swoją kurtkę. - No, czasna mnie -powiedział, alenie odszedł. Kiwnął zachęcająco głową i naparł namnie całą swoją masą, ocierając sięprzezspodnie, niezauważalnie dla innych. Zastygł w oczekiwaniu namoją reakcję. Liczył,żeprzylgnę, dam się pogłaskać. Zesztywniatem. Stanąłem obok siebie ipatrzyłem, jak tonę. Trzepotałem rękami, wytrzeszczałem oczy, otwartymi ustamiusiłowałemchwycić powietrze. Nie umiałemsobie pomóc. Jednym dotknięciem zostałem zmasakrowany. Babka obserwowała nas z żywym zainteresowaniem. Niemiała wątpliwości, co widzi. - A to świnia! Jak jebnę, to go niebo osra! Podniosła miotłę i ruszyła w naszą stronę. Może szła tylkopogonić świnię spod płotu sąsiadów,ale jej zdecydowana reak sprawiła, że ojciec odsunął się, a ja zadygotałem. Wszystko,"co do tej pory znosiłem, stało się nagle nie dowytrzymania. [.Czułem drżeniew nogach. Nigdzieindziej nie było tak dużojjuenawiści jak w łydkach. Aż skuliłem się z przerażenia, że to^Spostrzeże. Ale nie byłdośćczujny. Gdyby był, kazałby mi natychmiastładować się do samochodu i zabrałby mnie do domu,Mód swoje skrzydła. Zabrakło mu jednakwyobraźni. ; Babka była już przy furtce, gdy uniósłręcedo góry, dając doliSrozumienia, że nic minie zrobi. Dodał uśmiech, by potraktowała gojak kogoś godnego zaufania. Za tym uśmiechem kryła,'się groźba. Znałemgo zbyt dobrze, by o tym nie wiedzieć. Wyciągnął rękę na pożegnanie, ale tych kilka centymetrów międzylnami stało sięprzepaścią. Udałem, że schylam się, żeby poprawić sznurówkę. - Pamiętaj,gnojku: żadnych numerów! ,Klepnął mnie po pochylonej głowie i odszedł, a ja, wciążskulony, wsłuchiwałem się w stukot jego butów na-drodze, jakby;z wydeptywanego rytmu możnabyło wyczytać informację, jak; bardzo się wściekł i co zamierza zrobić, by się zemścić. Powietrze wokółmnie było tak gęste,że mogłembrać je w garście,ugniatać i lepićkamienie. Huczało mi w uszach. Przez całeżyciewydawało mi się, że mam, czego chcę,a w jednej chwili przekonałem się, że nigdy niczegonie miałem. - Czemu na to pozwalasz? - spytałababka z odrazą. Dyszała nierozładowaną złością. - Na co? - warknąłem. -Już ty wiesz, na co! Wyglądasz na zadowolonego z siebiedupka, który uśmiecha się miło, nawet gdy mu plują w gębę. Nie analizowała tego, co do mnie mówi, nie zastanawiała się,co warto, a czego nie opłaca się mówić. Poprostu mówiła, comyślała. Ale niepotrzebnie tak się angażowała. Niepotrzebowałem współczucia od obcej baby. 198199. Miotała się między pieńkiem, na którym leżał zabity kogut, a studnią. Podniosła wiadro i z rozmachemwrzuciła je dostudni. Aż wzdrygnąłem sięodszczęku rozwijającegosię łańcucha. Udzieliła mi się jej wściekłość. Nie wiedziałem,co mam zrobić, co powiedzieć,jak wytłumaczyćswoją słabość. Tymbardziejże wcale nie czułem potrzeby wciągania kogokolwiek w brudyistniejące między mną a ojcem. I tak nie mogłaby mi w niczympomóc. Chcącpodzielić się zkimś własną irytacją, zerknąłemna świnię,która właśnie wylazła z chlewu. Ta jednak pozostałaobojętna wobec moich problemów. Chodziło jej tylko o wolnośćosobistą. Zacisnąłem dłoń w pięść i z gwałtownym, pełnym rozpaczywrzaskiem walnąłem wszybę. Posypało się szkło. Kury rozpierzchły się zwrzaskiem. Pieswstał i przyjął postawę do ataku. Wiem, żegdyby babkamu kazała,rzuciłby się na mnie. Obojetrwali wpozycjach bojowych, ale w tym momencie zazgrzytałafurtka - przyszła sąsiadka z wiązką słomy. Wybrała złymoment. Podeszła jak zwykle dostołu i nie orientując się w sytuacji, zaczęta rozkładać się zeswoiminićmi. Dopiero po chwili wyczuła gniew izatrzymała sięwpołowie wykonywanegoruchu. Ogarnęła spojrzeniem wybiteokno, rozsypane szkło i krzywy uśmiech babki. W jednejchwilizwróciła się przeciwko mnie. Przyjęła wrogą postawęi bez żadnej konkretnej przyczyny gotowa była razem z nimi skoczyć mido oczu. Ponieważbabka się nie ruszyła i ona stała nieruchomo, patrząc na mnie z niemym wyrzutem:Wiedziałam, że takbędzie! Zatrzeszczały krzaki za kiblemi to nas wyrwało z odrętwienia. Świnia wyrwała się na wolność. - Idź za nią - powiedziała babka. Złapałemkij oparty o plot i wybiegłem na drogę. W tym momencie mógłbym zabić. Kogokolwiek. Do samej rzekibiegłem. I nie zatrzymując się, wszedłem do wody. W ubraniu. Wbutach. Z całym zasobem gniewu. Gniew jest cięższy od butówt iłachów. Zanurzyłemsię cały, agwałtowny kontakt z zimną wo da sprawił,że poczułem ostryból i odrętwienie, jakbyczyjaś sto[' pa uderzyła mnie prosto w twarz. Ból sączył się przez ramionai dalej w dół. Płynąłem wstronę mostu. Szmaty namokły iciągnęły mniew dół. Pozwoliłem ściągnąć się do dna. Zastygłem,skuliłem się,zablokowałem zmysły. Dziwnie było nie słyszeć żadnych odgłosów. Napawałem sięspokojem. Było pięknie i nie miałem ochoty już niczego zmieniać. Może Cylakowiteż nie było wcale źle? Ocknąłem się z uczuciem, że mamcoś jeszcze dozrobienia. , Usiłowałemsobie przypomnieć, co takiego,i jedno, co przyszłomido głowy,to świnia, której nie znalazłem. Powinienem sięspieszyć, zanimbędzie za późno. Obiecałem to babce. To głupie, że zależałomi na uznaniu starej, pomarszczonej baI by, o której istnieniu jeszczetydzień temu nawet nie wiedziałem. Odbiłem się od dnia. Zaczerpnąłem powietrza i wygramoliłemsię na brzeg, a gdyprzejrzałemnaoczy, zobaczyłem świnię. Leżała nieopodal i wyglądała na zdechłą. Dolazłem do niejnaczworakach, bo niemiałemsiły wstać. Żyła. Z jej żałosnej miny wyczytałem, żeświat nie masensu. Słyszałem, jakmamrocze: tyję, tyję i ciekawe, co z tego będę miała. Nie potrafiłem powiedzieć jej prawdy. Nieteraz. Nie wiem, czykiedykolwiek. Ściągnąłemz siebie mokre ubranie, wycisnąłem, ilesię dało,i powiesiłem na krzaku. 200202. Odwróciłem się twarzą do nieba. Nade mną zawisł jakiśptak. Gapiąc się na niego, poczułem, jak ziemia się obraca, a jazsuwam się po jej krzywiźnie. Zaparłem się plecami, by nie zjechać. Za wszelką cenę chciałemsię utrzymać na powierzchni. 25 Gdy wróciliśmy, babka siedziała na progui skubała koguta. Wywalała zęby wgrymasie pełnym obrzydzenia. Patrzącna jejwykrzywioną twarz, nie miałem wątpliwości, że trzyma w rękachmartwe ciało. Wszędzie walało się potłuczone szkło. - Naprawię to. -Wystarczydyktązatkać. Nie opłaca się nic robić, bo tejchałupy niedługo i tak niebędzie. Nie patrzyłem na nią, ale wiedziałem, żegdy to mówiła, napewno marszczyła brwi. Pomyślałem, że znam ją aż za dobrze. Były chwile,gdymnie to męczyło. Takjak teraz. - Gdziesą jakieś narzędzia? Rzuciła koguta izaprowadziła mnie do komórki. Wskazałaskrzynkę pełną młotków, śrubokrętów, dłut, obcążków. Wszystkie równo ułożone, poprzykrywane szmatkami. W innym pudleznalazłem gwoździe, śruby, podkładki. Wkącie stały równo kawałki szyb. - To mojego starego. Wszopie unosił się zapach żelastwa. Trzymałem w ręku trzonekmłotka - gładki, pasujący w sam raz do dłoni, dobrze wyważony. Pomyślałem o tymjej starym i poczułem drżenie, jakbyresztkienergii tego człowieka wniknęły we mnie. Wstawienie szyby sprawiło mi przyjemność. Nawet niewiem,skąd wiedziałem, jak to zrobić. Ręce same przewidywały, jakie 202 [czynnościi w jakiej kolejności wykonywać, pod jakim kątem wbijać gwoździki, jak ugnieść kit izebrać nadmiar z szyby. Nikt,i mnie tego nie uczył, chociaż pewnie gdzieś widziałem, jakto się robi. 8 Babkaod czasu do czasu udzielała mi jakiejś rady, a gdy skończyłem, pokiwała głową z aprobatą, mówiąc: - Pierwsza klasa. Masz złoteręce, jak mójstary. Kolację jadłemw poczuciu, że po razpierwszynaprawdęna nią zapracowałem. Dzień powinien się skończyć, ale trwał jeszcze. Na drodze słychać było śpiewy i krzyki. Kamień przeleciałl nad głowąbabki i uderzył w ścianę tużnad obrazkiem z owieczI ką. Brzęk tłuczonej szyby usłyszałem dopiero później. Poszła ta,! którą dopiero co wstawiłem. Zerwałem się iwybiegłem na zewnątrz, ale już zdążyli zwiać. - Cholerne pijaki - podsumowała stara bez złości. Udawała, że nic sięnie stało. - Dlaczego to zrobili? -Co? - Dlaczegowywalili szybę? Wzruszyła ramionami i opowiedziała jakąś bajkę. Że niby kosmici wylądowali. I jeszcze raz wzruszyła ramionami, demonstrując swoją obojętność na takie zdarzenia. -Czy to czasem nie z mojego powodu? - podpowiedziałem. - A co niby do ciebie mogąmieć? - zdziwiła się,jakby moje przypuszczenie było co najmniej absurdalne. { Teraz ja wzruszyłemramionami. ', - Nopowiedz, dlaczego akurat ty masz być powodem ich złości? Czemu nie ja? Co o mniewiesz? Możeja czymś zawini łam? Zrobiłam cośalbo nie zrobiłam czegoś, za co teraz cierpiąi wszyscy - powiedziała, tym razem ze złością w głosie. 203. Była wściekła, rozżalona na cały świat i musiała tę swojąwściekłość na kimś wylądować. Samsię zgłosiłem. Na noc zatkaliśmy dziurędyktą. Babka usnęła natychmiast, ja wchodziłem w sen powoli. W pamięci pojawiały się obrazy tego, cosię stało, a gdzieś napograniczu jawy przeczuwałem inne rzeczy, które dopiero sięzdarzą. Gdzieś na swojej drodze potrąciłem kamyk,on potrąciłinne i teraz zsuwała się cała lawina. Choćbym chciał, nie mogłem już niczego cofnąć ani zahamować. Słyszałem chrapanie starej. Czułem się, jakbympełnił przyniej wartę. Światłorozpadało się na drobiny i ciągnęło siępo wodzie jakogon komety. Nie mogłem za nim nadążyć, a musiałem byćpierwszy, bo tam, gdzie lecieliśmy,było ciemno i powinienemzapalićlampę, bo samolot mógłby wpaść na ścianę. Zrobiło misięzimno ze strachu, że niezdążę wyhamować. Nikt nie mógłmi pomóc. Podniosłem ręce, by go zatrzymać. Nie dałem rady. Uderzył wemnie. Nareszcie. Obudziłem się, jak zwykle, z dłonią nad twarzą, zasłaniającsię przed niespodziewanym ciosem. Otworzyłem oczy ze świadomością, że gruby paluch ojca wbija mi się w pierś, by mniezbudzić, bo trzeba konwojować transport gorzały. Usiadłem namateracu gwałtownie, aż zatrzeszczałapodłoga. Potrzebowałem dłuższej chwili, by pojąć, że to tylko sen. Smuga szaregoświatła przecinała strych. Patrząc na nią, uświadomiłem sobie,że nic się nie zmieniło i nie zmieni, bojaktylko usłyszęrozkaz,posłucham, bo tylko to potrafię. Usłyszałemgwizdprzejeżdżającego pociągu iw jednejchwili przypomniałem sobie wczorajszy dzień. Na tę myśl doznałem parszywego uczucia kurczeniasię. Pomyślałem, że. 204 "Nie jesteś od myślenia. Masz robić, co ci każę, zrozumiano? " - wrzask okrążyłkosmosi wrócił do mnie zwielokrotniony. Tak- zgodziłem się, bo jakakolwiek inna odpowiedź nie; wchodziła w rachubę. ;. Ojciec pewnie miał jakieś swojeracjei wierzył,że realizując je,robi komuśdobrze. Może nawet sądził, że mnie. Ale już jakiś^ czas temu wszystkie dążenia pomieszały mu się z pragnieniemi zwycięstwa. Niedopuszczał do siebie myśli, że może przegrać. Dążył do pokonania wszystkich,którzy mu się sprzeciwią, łącznie ze mną. Już dawno zapominał, o co właściwie walczy. Chciał jedynie wygrać. : Na zewnątrz panowała cisza, słychać było tylko szmer poru^ szanych wiatremgałęzi. Światło dawały jedynie przyklejone do nieba gwiazdy. Pachniało sianem, wilgotną ziemią i dymem. ; Smolik całą noc palił na swoim podwórzu ogień. Od babki dowiedziałemsię, że facet ma specjalny sposób na czyszczenie si deł. Gotuje je w wodzie, zdrapuje krew, szoruje piaskiem, potem jeszcze razgotuje w wodzie z dodatkiem ługu. A na koniecs wrzucado rzeki. Przed świtemwyciąga specjalnymi hakami i iidzie z nimi dolasu. Na obiad zawsze ma mięso. Innym tak się niewiedzie. Bo też nikomu poza nim nie chcesię wkładać w zastawianie sideł tyleuwagi i pracy. Smolikjest mistrzem w tym? fachu. Jeszcze dwa lata wstecz miał stadokrów, ale musiał jeE' oddać dorzeźni, bostracił łąki. Teraz tam, gdzie pasły się jegokrowy, bogacze grająw golfa. A on zdzikąpasją zastawia sidła. Zdwojga złego wolałbym grać w golfa, niż robić to coSmolik. Czekałem wschodu słońca, boo świcie widać wszystko inaczej. Na wydarzenia zpoprzedniegodnia można popatrzeć zinnej perspektywy. Chociaż i beztego wiedziałem, że ojciec zwy205. czajnie mnie wystawiał i byio mu chyba wszystko jedno, jak tosię dla mnie skończy. Cenniejszy był jakiś jego ciemny interes. Wykorzystałmojąucieczkę i wypadekna szosie jakoelementswojej gry. Na wspomnienie tego, jak się przed nim płaszczyłem, robiłomisię na przemian zimno i gorąco. Gwizd pociągu sprawił, że uświadomiłemsobie z jaskrawąwyrazistością własną słabość. Minęło już tyle dni; robiłem różnerzeczy, ale wciąż tkwiłem w chwili, gdyogarnęła mnie chęć porzucenia wszystkiego. I przez cały ten czas byłem niezdecydowany. Ateraz na dodatek miałem uczucie, że stoję pod skałą,a lawinakamieni jest nad moją głową. Powinienem szybkozrobić krok w którąś stronę, by uniknąć zmiażdżenia. W tę albowtę. Wsumie życie to nic innego jakwybieranie między jednym adrugim, między takim krokiem a innym. Spać albo wstać. Uciecalbo zostać. Zrobić coś albo odmówić. I tak w kółko. Terazwłaśnie musiałem się na coś zdecydować. Ziewnąłem. Przeciągnąłemsię. Miałem jeszcze trochę czasu, by spróbować pospać, aleszczeknął pies, zaryczała krowa,zaszurato coś na dachu. Dźwięki, szelesty, poszumy zachodziły na siebie, dopasowywały się, tkały w melodię dzienną. Ojciec z synem sikali w krzaki,ale dzisiaj nie było w ich głosachporozumienia. Strumykipobrzękiwały o liście w różnych tonacjach. Za to z sąsiednich zagród dochodził zgodny wrzask głodnych świń. Zdałem sobiesprawę, że długo tu niewytrzymam. Musiałem zrobić to,comiałem do zrobienia, by dać sobie szansę wymknięcia się z putapki. Potrzebowałem całej nocy, byzrozumieć, że pieniądze ojcai jegodługa łapa wydobywająca mnie z kłopotówsą tym, do czego chcę mimo wszystko wrócić. Jeśli miałemjakiś wybór,to 206 międzyojcem wkurzonym a ojcem zadowolonym. Nie chciałempopełnićkolejnego błędu; musiałem odpuścić, by nie zabrnąćza daleko. Zawstydzał mnie fakt, że nie potrafiłem wykorzystaćswojej wolności. Ale tak naprawdę oszukiwałemsam siebie,Opóźniając sformułowanie decyzji,którą podjąłem już wczoraj. Nie potrafiłem stworzyć obrazu własnego życia bez zależności,bezuległości. Aż sam się zdziwiłem, że tak łatwo wybrałem to, od czegouciekłem. Będę nadal robił minę uległego chłopca i mówił: Tak, tato. Dobrze, tato. Niech będzie, jak sobie życzysz. Wystarczy, żego zadowolę, zrobię to, co kazał, a wrócę do domu,do dawnego życia, z którym łączy mnie poczucie bezpieczeństwa, co z tego, że nieuzasadnione. Takie już jest to pieprzoneżycie. Grunt to zacisnąć zęby i nie przejmować się, a wszystkojakośbędzie. Poczułem, że ktośmnie obserwuje. Wrażenie było tak wyraźnie, że przez chwilę nie miałem odwagi się obejrzeć. Dopieropo upływie paru sekundzerknąłemlekko przez ramię i ujrzałem samego siebiew kawałkulusterkawiszącego na gwoździu. Gapiłem się na siebie stamtąd, ale podjakimś dziwnym skosem, nie wprost. Przyglądając się w ten sposób własnej twarzy, nie musiałem patrzeć sobie w oczy. Widziałem zarys nosa iczarne włosy, odziedziczonepo matce. Nigdynie miałemokazji spytać, po kim ona przejęła ciemną karnację,po jakimprzodku- cygańskim, węgierskim czy jeszcze jakimśinnym. Nie znałem jej rodziców. Nikogo, dokogomógłbym jąporównać. Skąd się wzięła taka żałosna? Przejąłem po niej nietylko cerę, alei słabość charakteru, uległość. Odsunąłem na bok myśli o matce, bo promień szarego światła, rozszerzając się, wydobył z mroku wetknięte za belkę paczki. 207. Wstałem i sięgnąłem po jedną. Tkwiłamocno, wbitatamniemal na silę. Pociągnąłem. Wyrwałem spomiędzy belek. Zahaczyłem ręką o wystającygwóźdź i rozwaliłem rękę aż po łokieć. Zaszczypalo. Paczka spadła, papier pękł i rozsypały się albumy, takie same jak te, które leżały w kuchni na półce. Podniosłem jeden. Kurz, którym pokryta była okładka, oblepiłmi palce. Wytarłem je o spodnie. Poczułemból. Uniosłem rękęi przyglądałem się rozoranej skórze i skapującejkrwi. A potem zająłem się albumem. Wbladymświetle oglądałem fotografie z tamtego wieku. Spoglądała z nich na mniematka. Nie, nie onasama,alejakiś zarys ust, rozstaw oczu,ślad uśmiechu. Pewnie dlatego że dopieroo niejmyślałem, dostrzegałem ją w twarzach papierowych ludzi. Pamiętam jej rękęz maleńkąblizną między palcami środkowym a serdecznymi zielonąhalkę, którąwycierała mi oczy. Miałem zpięćlat, gdypod wpływem czyjegoś złego spojrzeniazacząłem kręcić sięw kółko jak bąk. Głupiawiejska baba, szydził ojciec, ale delikatny dotyk jedwabiu wrócił mi przytomność. A potem naglecoś przeskoczyło mi w głowie i zobaczyłem inny obraz, z tąsamą zieloną halką zarzuconą na głowę ojca i ponownie, tak jakwtedy, przeżyłem chwilę nadziei, że i jemu minie zło, którenim owładnęło. Niestety, na niego halka nie podziałała. Zakochał sięw pieniądzach. Zaczął od przemytu gorzały ciężarówką wynajętą od firmy,w której pracował. Szybko piął się wgórę, boznał odpowiednich ludzi. Właściwe wydanie złotówki zapewniało mu życzliwość tych,którychpotrzebował. Od jednej ciężarówki do dużejfirmy przewozowej byłjuż tylko krok. Wciągał mnie w ten biznes. Uczyłemsię przemytu od najwcześniejszych lat. Szmuglowanie śledzi, spirytusu i papierosów tobyło wykształcenie preferowane przez ojca. Instruował, jak kraść pieniądze,nie łamiąc 208 [.przy tym prawa. Forsapłynęła strumieniem. Mogliśmy żyćjakkrólowie z tego, co zainwestował w bezpieczne interesy. Miał sieć moteli, hipermarketi większość parkingów w promieniu kilku kilometrów od każdego ważnego centrumw województwie. Ale ciągle mu było mało. Nicnie wystarczało. Owładnęłal nim chorobliwa mania posiadania. Długo sądziłem, że to jago niezadowalam, ale przekonałemsię, żejego nic już nie zadowala. Zatracił się w pogoni za uciekającym celem. Teraz skupował ziemię na trasie przyszłej autostrady. Wyszedłem na dwór, wyciągnąłem wiadro lodowatej wody zel studni i nagle, bez ostrzeżenia, wylałem ją sobie na głowę. Zabrakłomi powietrza. Zacząłem tonąć. Stałem chwilę ogłuszo' ny, ociekający wodą, nieco przestraszony gwałtownością doznania, ale dobrze mi onozrobiło. Oprzytomniałem. Dobrze, zrobię to, alejuż ostatni raz- pomyślałem. - Kiedyś nadejdzieczas porachunku. Kiedyś to ja zrobię coś. Ilekroćwyobrażałem sobie, jak sprzeciwiam się ojcu, czułemparciena pęcherz, a gardło zwężałosię takbardzo, że nie mo; głem przełknąć śliny. Czułem woń swojego potu,gorzką, przesyconą strachem. Po prostu batem się, że gdy mu się nie podporządkuję, udowodni, kto tu rządzi, i zostanę aresztowany. Niktnawetnie zapyta o moją wersję. Ociekając wodą, nakręciłem sobie film oswojej przyszłości. Na końcu umarłem. Zmyłem krew z ręki. Siły obronneorganizmu przystąpiły jużdo działania. Krewkrzepła, białe ciałka wytaczały ciężkie działa przeciwko bakteriom. Trwała wojna. Najdalej za kilka godzinzacznie formować się strup, tworząc ochronny pancerz, podktórym będzie rosła nowaskóra. Gdybym tak mógł wyhodować całegosiebie odnowa. 209. Sroka zanurkowała z płotu do miski z psim żarciem. Złapałakawałek chleba i odeszła statecznym krokiem. Pies rzuci} sięwściekle, ale łańcuch zatrzymał go pot metra od złodziejki. Sroka zaskrzeczała z lekceważeniem. Zostawiła chleb pozazasięgiem psiej mordy i zespokojem poderwała się do lotu. Odprowadziłem ją wzrokiem. Byłem jak tenpies na uwięzi. Tyle że janosiłemswoje więzienie zesobą. Oparłem się o cembrowinę studni. Gdzieśw głębi samegosiebie, tegoprawdziwegosiebie, uznałem, że jestem słabym,podłym człowiekiem i ze strachu przed ojcem zajmę się sprawą,którą mi zlecił. Bo jej załatwienie przybliży mnie do powrotuz wygnania. - Dobra, niech ci będzie - potwierdziłem, czując, jak wszystko wiruje mi przed oczami. Zdałem sobie sprawę, że stoję w błocie i rozdeptuję je butami,a ono bryzga i ochlapuje wszystko wokół. Skąd to błoto? Może cień, który mnie wypełniał, wylałsię na zewnątrz. Zerknąłemna spodnie w kroku i odetchnąłem zulgą. Zdecydowałemsię wypełnić rozkaz i wylazłemz kałuży, zadowolony jak ktoś, ktoodnajduje zgubiony trop. Powoli wypuściłem powietrze i uspokoiłem się. Zauważyłem, że poddając sięwoli ojca, odczuwam pewnego rodzaju przyjemność. Było wemniecośparszywego. Jakbym był kaleki w swoich uczuciach. Wszystko, co mnie odwczorajniepokoiło, w jednejchwili odpłynęło. Nie przestało istnieć i nie straciło znaczenia, ale przestało uwierać. Uświadomiłem sobie, żetu, natym podwórku z wylegującąsię w błocie świnią, skończyła się moja podróż dookoła świata. Dla uspokojenia sumienia poszedłem do szopy po szkło i narzędzia. Oderwałem dyktę i wstawiłem nową szybę. Poszło mijeszcze lepiej niżwczoraj. 210 26 Chociażwstałem wcześniejniż słońce, babka itakbyłaIpierwsza. Zdążyła już ugotować kartofle dla świni. Czekała, ażJSkończę z szybą, i dopiero zawołała: ': - Chodź tu, chłopok! ;; Znała moje imię, ale go nie używała. Słowo "chłopek" wystarczało jej w zupełności. Wytargała na dwór kocioł z karmą. Była za słaba na dźwiganiecałego i zwykle chodziła do chlewu kilka razy,ale teraz miała mnie. Pomagałem jej, by wypełnić czas,który tu wcale nie płynął, a jeśli nawet, tow całkowicie odmienny sposób, wyznaEczany rytmem karmienia świni i wyprowadzaniakrowy na pastwisko. W tym kosmosie obowiązywałyinne pojęcia czasu, przestrzeni i siebiesamego. Dźwignąłem kocioł i zaniosłem śniadanie świni. Zaproponowałem, że pójdę jeszcze z krową. Miałem zadanie do wykonania i chciałem popatrzeć na wieś: zpunktu widzenia konia trojańskiego. Krowabyła jedynie pre1 tekstem, bo tak naprawdęruszyłem na rekonesans. Świnia wys- brałasię znami, alechyba przejrzała moje myśli, bo po drodzef: zmieniła zdanie i zawróciła. Nie byłem pewien, czy dojdzie dodomu, czy raczej wybierze się na dalszą wycieczkę, co byłobardziej prawdopodobne, ale nie mogłem się rozdwoić. Zająłeml się krową. Świni poszukam później. Myślę, że któregoś dnia niei pomogą żadneposzukiwania. Wyląduje pod kotami samocho(du, a wefekcie w jego bagażniku. Tuż za posesją grubej spotkałem zagapionegonaświatidiotę. Zatrzymał się na środku drogi istał nieporuszony, ze spoj. rżeniem utkwionym między sztachetypłotu, jakby uderzony jakąśnagłą myślą. Tak wygląda człowiek, który zapomni zrobić 211. coś ważnego i zastanawia się, jak naprawić przeoczenie. Tkwił bez ruchu, obojętny na przejawy toczącego się wokół życia, a inni omijali go, by nie zbudzić zbyt gwałtownie z letargu. Dostrzegłem pewną regułę: gdy moja świnia wybierała się na wędrówkę,onzawsze kręcił się wpobliżu. To nie byłakwestia przypadku. Podejrzewam, że chodzili tymi samymi ścieżkami. Musieli byćprzyjaciółmi. Tak mi się wydaje. Ominąłem go, jak inni, na palcach. Chłodny powiew północnegowiatru uderzył mnie w twarz. Skuliłem się zzimna. Nie miałem kurtki i to też byłpowód, byprzyśpieszyć powrótdo domu. Czułem się jak szpieg na obcym terytorium. Ludziespoglądali na mniezza swoich płotów, jakby wiedzieli, że coś knuję. Zresztą, trudnoim było sięnie domyślić, bo idąc,tykałem jak bombazegarowa. Nie byłonikogo, kto tego nie usłyszał. Odprowadzali mnie wzrokiem iprzekazywali obserwacjęnastępnemu. Może zwyczajnie patrzyli, jaka szykuje się pogoda,czy zanosi się na deszcz, a że przy okazji ja im sięnapatoczyłem,podziwiali, jak radzę sobie z krową. Przesuwali po mnie posępnespojrzenia iwracali do ustalania prognozy, i tylko moja wyobraźnianadawała ich spojrzeniom inne znaczenia. Patrzyli jednak zbyt długo. Nie ufali mi. Jedno ostrzeżeniezestrony któregoś ztych ludzi, a zostawiłbym krowę i zacząłzwiewać. Ale dali spokój. Jedynie mężczyźni warującyprzed zamkniętym jeszczesklepzabawili się moim kosztem. - Patrzta, paniczz krową. Jak to się wodzą. Rozmawiali głośno, śmiali się, dowcipkowali i tupiąc na rozgrzewkę,niecierpliwie spoglądali na dom, gdziespała sprzedawczyni. Ich głosyrozchodziły sięwzdłuż drogi z głuchym dudnieniem, ale nie było w nich za grosz wesołości. Robili jazgot 212 w konkretnym celu. W oknach u sklepowejbyło ciemno, alenim doszedłem do rogu,zabłysłoświatło. Pewnie niebawem siędoczekają; ich pragnienia zostanązaspokojone. Ziemia parowała. Oddychałem mgłą, a ona pachniała dymem ze Smolikowegoogniska. Droga wydawała sięzapadnięta, bardziejwklęsła niż otaczające ją pola, to złudzeniepowodował zalegający na niejmrok. Im dalej, tym światło dnia było bardziej widoczne. Zdziwiłamnieliczba dzieciaków z tornistrami na plecach. Niektóre, takjak ja, popędzały przed sobą krowy. - Która godzina? - spytało jedno z nich. Spojrzałemna zegarek i zdziwiłem się tym, co wyczytałem. W poprzednimżyciu o tej porze dopiero ściągałem do domu poimprezie i kładłem się spać. Tutaj właśnie zaczynałsię nowydzień. Ale na szkołę i tak było za wcześnie. Na moje zdziwionespojrzenie chłopak wyjaśnił, że zepsuł się szkolnyautobus,a pekaes jedziealbo teraz,albo w południe. Ten południowy raczejich nie urządza. A jak przepuszczą poranny, będą musieli pedałować do miastapieszo. Ucieszyłem się, żeżycie jest tu takie beznadziejne. Im szybciej teniedospane dzieci zaczną gdzieś nowe, tym lepiej dla nich. Teraz już otwarcie rozglądałem się po wsi z mieszaniną lekceważeniai pogardy. Zdecydowanie wolałem duże skupiska ludzi, gdzie ruch,szum, pośpiechdawały złudzeniezbliżania siędo jakiegoścelu. Ci tutaj do niczego się nie zbliżali. Siedzieli sobie na karkach dwadzieścia cztery godziny na dobę i roztrząsaliw nieskończoność każdy drobiazg. Nie istniało tunictakiegoJak dystans. Otaczały mnie twarze, które już nie były mi obce. Wystarczyło kilka dni,bym poznałprzeszłość iprzyszłośćtychludzi. Nic mnie nie obchodzili,nic nie chciałem o nich wiedzieć,ale opowieści babkiwbijały się w pamięć. 213. Nauczyłem się tej wsi szybciej niż czegokolwiek dotąd, choćwiedziałem, że jestem tu jak przelotny ptak, na chwilę. Na progu domuz czerwonej cegłysiedział Jaworek,któryniedawno chciał się wieszać. Wiele lat temu krowa gorogiemprzebita. Zasłonił synową w ciąży. Teraz przyglądasię bezradnie, jak ocalony wnuk przepija sprzedaną ojcowiznę. Ale niktdziadkowi przecież nie gwarantował, żeuratowanymusi byćwdzięczny. Gdybuldożery zrównają z ziemiącałą wieś, przynajmniej nie będzie się czuł odosobniony w swoim pechu. Kawałek dalejminąłem piętrowy dom obliczony na trzy rodziny. Mieszka w nim jednastara kobieta. Trzęsiesię jej głowai potej trzęsawce wychwytuję ją w tłumie takich samych bab. Jejmąż i dwaj synowieutopili się zeszłego lata wszambie. Jedendrugiegoratował, a gaz wydobywający się zfermentującegogówna zabijał wszystkich pokolei. Sama chciała rzucić sięw tębreję i utonąć razem z nimi, ale sąsiadki jakoś ją powstrzymały. Trupywyciągnęli strażacy ze specjalnej brygady. A ona nie mogła zmusić się, by umyć ich z ekskrementów. Rzygała -i nie mogła. Sąsiedzi szlauchami spłukiwaligówno, a oni nawet w trumnachcuchnęli. Rzygała na pogrzebie i jak idzie na cmentarz, teżrzyga. I dla niejbędzie lepiej, gdy sięstąd wyniesiei w innymotoczeniu przeżyje resztę życia. Już się rozgrzeszyłem ze swoich przyszłych czynów. Mijałemdomy, których mieszkańcynie mieli jeszcze swoichhistorii. Może dlatego, że babka ich pominęła albo będą mieliwięcej szczęścia niż inni i nic im się tu już nie przytrafi. Z codziennych opowieścibabki wylania! się obraz wsi, naktóry składały się pasma niepowodzeń, nieustannegoprześladowania przez zły los. Ci ludzieprawie nic nie zarabiali, bylibiedni i bezwolni. Uprawiali ziemię, uhodowali świnię, krowę,kurę,głównie dla siebie, niewiele zostawało na sprzedaż. Go- 214 tówki nie mieli zawiele, tyle, żeby dzieci ubrać, wysłać doszkoły, a ona daleko, w mieście. Wiejską zamknęli parę lat temu. Wtedy, owszem, urągalii złorzeczyliwładzy,ale i to przyjęli jako dopust boży. Jedno, co im zostało, to kawałek ziemi nad rzeką,gdzie rosło trochę zboża, trochękartofli i kapusty. Szczerze mówiąc, intrygowało mnieich życie. Wydawalisię jacyś tacy sprzed wieków. Jak skansen z żywyminwentarzem i galerią figur woskowych, tylko lepszych, bo żywych. Zaakceptowaliswoje ubóstwo. Byli jak pańszczyźnianichłopi,przywiązani do ziemi sznurkiem, który należał już dokogoś innego. Jedli naokrągło ziemniaki - na śniadanie z mlekiem, na obiad w zalewajce, na kolację podsmażone. I cieszylisię, że chociażtomają pewne. Owszem, był czas,że szukalimożliwości wyjścia z biedy. Tak jakwszyscy. Alechyba naprawdę ciążyło nad nimi przekleństwo, bo nawet jeśli zdołali doprowadzić taki do doskonałego stanu, to psu na budę to się zdało. Nagła nadzieja sprzed kilku lat na poprawę, któraspadła z nieba,okazała się złudna. Pieniądze zaoferowane przez cwaniakazwrócili mu dziesięciokrotnie. ; Nikt im nie powiedział, żeto oszustwo, a oni nie mieli pojęcia, że nie ma już komuny i państwo ochroni złodzieja, nie ich. Łąki przepadły. Teraz przyszła kolej na resztę. Taki los. Z zamyślenia wyrwał mnieryk silnikówsamolotuodrzutowego. Przeleciał nade mną i zniknął, zostawiając na niebie białąsmugę jak kierunkowskaz wskazujący, w którą stronę trzebaiść, żeby dotrzećdo prawdziwego świata. Błoto cmokało pod podeszwami. Niebobyło lekko czerwone, jak wsypa na poduszce babki. Zwisało nisko nad lasem. Opierało sięo czubki drzew. Widaći było wgłębienia. Krowę zostawiłem na spłachetku trawy pod lasem. 215. Faceci spod sklepu podawali sobie z rąk do rąk flaszkę taniego wina. Kiedyich mijałem,zamarli, jakby w obawie,że będęchciał się przyłączyć. - Świnia wróciła? - spytałem po powrocie. - A to już poszła? - zdziwiła się babka. -Pies ją trącał. Najpierwzjedz śniadanie. Jak zrobią z niej kiełbasę, sama sobiebędzie winna. Jedliśmy w ciszy. Ja jadłem,a babka,choć siedziała przy stole, przebywałagdzieindziej. Wkładała do ust porcję i potrząsała głową, tykała i znówpotrząsała, jakby z kimś gadała. Naradzała się ze sobą w jakiejśważnej sprawie. Tylko pies wiedział, o co jej chodzi. Gdy mruczała coś niezrozumiałego, on w odpowiedziwydawał taki dźwięk,jakby odpowiadał. Takmi się zdawało. Przysłuchiwałem się tejrozmowie ichwilami odnosiłem wrażenie,że rozumiem jej sensi mógłbym się nawet włączyć, gdybym miał coś do powiedzenia. Tyle że nie miałem, a ich niespecjalnie obchodziło moje zdanie. Rozpadało się. Oczy, nawykłe do śledzenia migających obrazów w telewizorze, mimowolnie szukały jakiegoś zajęcia. Otworzyłem drzwi, byprzyglądać się ulewie. Widziałem skośne linie wyznaczane przezspadające krople. Drzewa, droga, sąsiednie domy znikły za ścianą deszczu. Sam niewiedząckiedy, skupiłemsię na zdjęciachwiszących na ścianie. Oglądałem ludzi w krochmalonych ubraniach. Stali sztywno ijeszcze nie wiedzieli tego, co ja już wiem. Ten zginie na wojnie, tego złodzieje zatłuką wdrodze na targ,ten partyzantów zdradzi i dostanie od Niemców chałupę, alepiorun w nią walnie i spali. Babka odwróciła się isprawdziła, na co patrzę. Nieproszonaprzechyliła się i wskazałapalcem jednegoz mężczyzn. Dodałajego historię doinnych. 216 - Z tego tobył kawałchłopa. Kiedyś zabolał go ząb. Dentysta w mieście drogi, prosiaka trzeba by sprzedać, żeby za rwaniezapłacić. Tydzień wytrzymał,spuchł,ale prosiaka pożałował. Wziął obcęgi i sam sobie wyrwał. -I co, pomogło? -zainteresowałem się. - Gdzie tam. Umarł. Pomyślałem, że jak będę już miał dostęp do forsy, odkupięod babki te jej historie. Przywłaszczę je sobie i stworzęrodzinę,o której losach będę opowiadał swoim dzieciom. Babce paręgroszy się przyda, bo tam, gdzie pójdzie, nie będą chcieli przyjąćjej razem z dobytkiem. Jeślinie ja, to obejmą go wewładanieszczury. Poczułem się jakdobroczyńca. Powstrzymałem się, by nie zaproponować jej transakcji już teraz. Swoją drogą ciekawe, kto taką staruchę przygarnie? Możejak będzie miała pieniądze, znajdzie się i rodzina? Widelec spadł babce na podłogę. - Ktoś przyjdzie - wywróżyła. Nalałem sobie więcej mleka i piłem powoli, bonie miałemniclepszego doroboty. Padał rzadki deszcz i ślady kropelznaczyłysię wyraźnie napowierzchni kałuż. Drzewa wyglądały na stare i wyliniate, tro; chę jak babka. Dzień był szary,niemrawy. Kolory wsiąkły w bto: to. Babka stata bez ruchuw otwartych drzwiach ipatrzyłaz niechęcią na ten wymizerowany świat. Wydawało się żeprzeklina,ale to tylko złudzenie, bo tak naprawdę nic nie słyszałem. Chwilę potemwyszła i zamknęła za sobądrzwi, odcinając mnie odreszty świata. Zostałem sam ze swoimi myślami. Upiłem łykmlekai zastanawiałem się, jak mam, do diabła, zabrać się do tego, co miałem do zrobienia. Na początek i takmusiałem poszukać świni. 217. Zajęcie równie dobre, jak każde inne. Przynajmniej miałemczym wytłumaczyć kolejną podróż dokoła wiochy. Wziąłem ze sobą zdobyczny aparat. Zdjęcia ze zbiorów babkiuświadomiłymi, jakiego znaczenia nabierała po latach utrwalona chwila. Gdyby ktośpotrafiłwłaściwie interpretować zarejestrowaneminy, uczucia, gesty, mógłby odczytać i ujawnić dalszyciąg rozpoczętych właśnie zdarzeń. Bo dalszy ciąg można przewidzieć na podstawie jednego spojrzenia, jednego gestu, tyle żewidaćten związek dopiero po upływie lat. Postanowiłem uwiecznić ostatnie chwile z życiawiochy. Jak na zawołanie deszcz ustał iwyszło słońce. Wymyte liściebłyszczały. Światło odbijało się od wypolerowanych atomówi wszystko wokół wydawało się lśnić. W kukurydzy buszowałysroki. I to już niebyła nuda. Na skwerku przedsklepem siedział staruszek z obwisłymi wąsami. Wyglądałona to, że pełni funkcję przedszkolanki, bo obokniego bawiło się wpiasku kilkoro małych dzieci. Tacy jak on, starzy ludzie, nie skarżą się, ale im przykro, że zostali skreśleniz życia tego państwa. To, co zrobili, okazało sięnieważne i co gorsza,złe. Stary patrzył na mnie zobojętną, ale uprzejmą ciekawością,gdy skierowałem obiektyw w jego stronę. Cyk. W chwili błyskufleszajedno z dzieci odwróciłosię z nastroszoną miną. Ciekawe,czy oglądając kiedyśto zdjęcie, będzie można uznać, żezarejestrowałem cechę charakteru, która zdominuje losdzieciaka? W poszukiwaniu świni wszedłem na opustoszałe podwórko. Pełno tam byłodesek,cegieł, połamanych ram okiennych,starychłóżek, zwojów drutu, sprężyn, podartych worków, gnijących szmat. Cuchnęłostęchlizną. Po stercie cegieł przebiegłszczur. Zatrzymał się i zbezpiecznej odległości obserwowałmnie. To ja byłem tu intruzem. 218 - Dobra, jużstąd spadam. Zrobiłemmu zdjęcie i zostawiłem w spokoju, bo to jego teren. Nie powinien się jednak przyzwyczajać, jego władanieteżnie potrwadługo. Świni tu nie było, wycofałem się więc po cichu, jak z cmentarza. Przebrnąłem przez stosy walających się śmieci iprzeszedłemna sąsiednią posesję. Hałas młotka zagłuszyłmoje kroki. Podszedłem całkiem blisko iprzez długąchwilę obserwowałem jąprzy pracy. Nie widziała mnie,więc mogłem gapić się do woli. W jej ruchach było coś, co mnie pociągało, a obserwacja sprawiała przyjemność. Sposób, w jaki wbijała gwóźdź, wydawał sięprawieniestosowny. W każdym razieniestosowny dla dziewczyny. Całejej ciało zbierało się doruchu, odchylała ramię, a młotek, przeciąwszy powietrze, trafiał w główkę gwoździa, wywołując klaśnięcie, które odbijało się echem od przeciwległej ściany. Zastanawiałemsię, jakazaczepka najbardziej jązirytuje. - Hej - znowu odezwała się pierwsza. Przezcały czas była świadoma mojej obecności. Dopiero pochwili zauważyłem, że widać mnie było w szybie okiennej. Odwróciła się i popatrzyła bez uśmiechu, licząc nacoś. Odwzajemniłem spojrzenie. Między nami znów zaczęło coś siędziać, jakieś wibracje. - Świetnie wyglądasz - powiedziałem. -Wiem - przytaknęła. Nie było w tym stwierdzeniu fałszywej skromności. Podszedłem i wyjąłem jej z ręki młotek. Wzbraniała sięprzezchwilę. - Nie gryzę- oświadczyłem. -Tylko ci się zdaje. Już samoprzebywanie z tobą jest niebezpieczne. 219. Nawet nie wiedziała, jak bardzo. Odwróciłem głowę i walnąłem z całej siły w gwóźdź. Nie zastanawiałemsię, co by powiedziała, gdybym nie trafił. Aletrafiłem. W milczeniu podawała mi następne i wskazywała miejsca,gdzie powinny się znaleźć, a ja tłukłem, wyładowując całą wściekłość na deskach. Tak mogłaby się rozpocząć nasza znajomość. Jejzawziętemilczenie oznaczało,że coś jest nietak. Wolałbym udawać, żenic wcześniejsię nie stało, ale czułem wbrzuchu ciężar spowodowanybrakiem odwagi. To ja byłem tym,który powinien coś wyjaśnić albo zwyczajnie przeprosić. Czekała na to, ale nieumiałem sformułować prostych słów. Podawała mi gwoździe, a ja zakażdym razemdotykałemjejpalców i przytrzymywałem je o ułamek sekundy za długo. Pozwalała na chwile intymności. Atmosferaemanowała erotyzmem. Nierozmawialiśmy, bardziej zajęci niewypowiedzianym fizycznym napięciem. Uderzenia młotka,zagłębianie się gwoździ w drewnie,wibracja desek - wszystkoto przepełnione byłopodtekstami. Przepływałprzeze mnie ciepły kisiel i bulgotał w podbrzuszu,sprawiając, że całeciało ogarniała elektryzująca senność. Tak to wyglądałoi żadne z nas nie wiedziało jeszcze, jak sobie poradzićz czymś, na co nie mieliśmy wpływu. Czekaliśmyna następne słowa,bo one mogły zdradzić, co ukrywamy. Łudziłem siętylko, żewszystko,co działo się międzynami, odbierała jako przeprosiny. - Jak chcesz mi cośudowodnić, to szybciej zrozumiem, jakmi to powiesz! - przerwałamilczenie. Ona pierwsza nie wytrzymała napięcia. Studziła mnie, bo ludzie zaczęli zerkać na nas z zainteresowaniem. Nic nie umknęło uwagi sąsiadów. Obserwowali mnie powściągliwie, jak kogośobcego,kogo nigdy przedtem nie widzieli, może kogoś niebezpiecznego. 220 Zwolniłem. Zagapiłem się i nie zauważyłem, jak podała mi kolejny' gwóźdź. - Czy ludzie mają złość do babki zato, że jestem u niej? -zapytałem o cośinnego, niż powinienem. Zdałem sobiesprawę,; żenie na to czekała, ale by ochłonąć, musiałemzająć myśli kon\ kretną sprawą. A ta była ważna. Chciałem się upewnić, czy gdyzakończę swoją misję i odjadę, nie zwalę babce nagłowęwłasnych win. - A skąd mam wiedzieć? - zdziwiła się. -Raczej nie, a mó- wiać ściślej, na pewno nie. Wcale nie była pewna. Nie to, że kłamała, alenie chciała po; wiedzieć mi prawdy. - Chociaż. - zawahałasię. - Co chociaż? -Zależy, co zamierzasz. Przestraszyłem się, że usłyszała tykającą wewnątrz mniebombę. ; - Nie zawracaj sobietym głowy! '- Jak tak, to lepiej sobie idź! : Oddałem jej młotek i zawróciłem na pięcie. ;Byłem żałosny. : - Dozobaczenia, frajerze - krzyknęła za mną. Zbyt wiele było między nami napięcia, by o porozumieniuzdecydowało kilka wbitych gwoździ. Przegnałamnie,ale nieuwierzyłem jej do końca. Po ostatnim słowie nie usłyszałem wykrzyknika, raczej znak zapytania. Świnię dojrzałem z mostu. Stałana skrawkuziemi nad rzekąkoło młyna i gapiła sięw wodę. Wariatka. Idiota wlazł do wody po kolana w rzece i uspokajałzbyt szybki nurt. Miałem rację, że oni zawsze są razem. Obejrzałem się, 223. pewien, że i wędrowcy też będą w pobliżu. Oczywiście. Szli zamną. Niemal deptali mi popiętach, ale gdy zawróciłem w ichstronę, zniknęli w krzakach, jakby sami się w nie zamienili. Chwilami miałemwrażenie, że bioręudział w maskaradzie albow zabawie w chowanego. Zgubiłemich przy młynie i nic nie stałonaprzeszkodzie,bym wlazł na górę i stamtąd wypatrzył towarzystwoi przekona}się, dokąd pójdą. Idiota kiwnął głową z drugiego brzegu, że takbędzie najlepiej. Może ocoś innego chodziło mu ztym kiwnięciem, ale nie chciało mi się otym myśleć. Przyokazji sprawdzę,w jaki sposóbda się podłożyć ogień w tej ruderze, by nie ściągnąć na siebie podejrzeń. Pozbyłem się już wątpliwości. W końcu zrujnowany wiatrak i tak niczemu nie służył. Było w nimwręcz coś nienaturalnego. Wspiąłem się na najwyższy podest. Podłoga podemnąwibrowała,a o ściany obijał się jęk piłiwarkotpracujących na zboczu wzgórza maszyn. Wyjrzałem przez okno, by zobaczyć, jak wyglądasytuacja nabudowie. Wszystko trzęsło się od przejeżdżających buldożerów i ciężarówek. Poboczadrogi zawalone były stertami kabli i betonowych elementów. Na północnymstoku powiększała się rana powyciętych drzewach. Zwalone buki leżały byle jak,jedne na drugich. Robotnicy w jaskrawych kombinezonach zaczepiali łańcuchy o powalone olbrzymy, a dźwig przeciągał je w stronę machiny do korowania. Pozbawione gałęzi, cięto na mniejszekłodyi staczano w dół. Urządzenia przypominającekorkociągi wyrywały z ziemipieńki po ściętych drzewach. Wszędzie sterczały kopce jaśniejszej ziemi,znacząc miejsca po usuniętych drzewach. Obserwowałem, jak trzy ogromne machiny suną po zboczu, zsuwajączwały ziemi i odsłaniając skałę. 222 Poraniony stokpochylił się na jedną stronę. Kruszarkarozdrabniała litąskalę, a taśmociągprzenosił tłuczeń na ciężarówki. U podnóża inne maszyny wbijały w ziemiępale. To na tę stronę pochylało się wzgórze. Widokkojarzył sięz rannymzwierzęciem, które już opadło na kolana i lada moment runie łbem w dół,wprost w zastawioną pułapkę. Po łagodniejszym stoku jeździły koparki. Wyglądały jakścierwojady pełzające po grzbieciepadłegogada. Jakiś kilometr ode mnie mężczyzna zpiłą motorową ścinałdrzewo. Bez żadnego konkretnego powodu ogarnęła mnie falapaniki, jakby walący się pieńleciałwprost na mnie. Zrobiło misię duszno, żółć napłynęła dogardła. Odsunąłem się w momencie, gdy czerwony buk runął z jękiem. Puszka starego oleju znalazłasię w zasięgumojej ręki. Bawiłem się nią przez chwilę, a potem otworzyłem zdecydowanym ruchem iwylałem zawartość na podłogę. Tak będzienajprościej. Muszę tylko zdobyć zapałki. Coś stuknęło, a potem zapanowała cisza. Znieruchomiałem. Ktoś tu był. O obecności żywej istoty świadczyła jedynie minimalna zmiana elektryczności wpowietrzu,leciutka wibracja,ale poczułemją wyraźnie. W głowie powstawały setki obrazów. Myśl o Cylaku, która zaledwie przemknęła gdzieś obok, była tak niemiła, żeaż dziwne, że się nie posrałem zestrachu. Jegowidmo jakotowarzysza reszty mojego życia wywołałodreszcz paniki, ale w tejsytuacji wolałbymjego niż kogokolwiek innego. Ten ktoś za moimi plecamiwidział, co robię. Zrozumiałem, że cokolwiek postanowię, muszę zrobić tobardzo szybko. 223. Odwracałem się powoli. W kącie siedział idiota. Nie usłyszałem,kiedy wszedł. Dopiero co był nad wodą, a teraz tkwił nieruchomo w kącie, przyklejony do wibrującej ściany, i obserwował mnie. Kiwał się w przódiw tył,i na boki, jakby jego kręgosłup zrobiony by} zczegośmiękkiego. Mata główkaogolona na zero, umazane twarogiemusta. Jegopłaska twarz byłaniespokojna, skurczona. Nie chciałem go jeszcze bardziej przestraszyć. Umoczyłem rękę w kałużyoleju i pociągnąłem po drewnianejścianie. Została smuga. Umoczyłem i zrobiłem jeszcze jedną. Falistymi ruchami namalowałemwzgórze i drzewa, i koparkę sunącą po stoku i przewracającą namalowane drzewa. Spodobałomu się. Umoczył swoją dłoń w olejowej kałuży i też coś nabazgrat na podłodze. I wtedyprzyszło midogłowy, bynamalowaćobraz nazewnętrznej ścianie, tak bybył widoczny zmostu. Wdrapałem się naokno, stanąłem na parapecie i wychylonyna zewnątrz sportretowatem dziewczynę - wyrysowałem jejtwarz i nagie piersi - i nogi, i siebie samego, i swoje ręce manewrujące przy tych szczegółach. - Przytrzymajmnie za nogi. Maczałem ręce w oleju i nakładałem kolejne warstwy nasobojga w miłosnym uścisku, z moją rękąpod jej sukienką. Rozpuściłem wyobraźnięi pozwoliłem sobie na więcej; Byłem podły. Chciałem być jeszcze gorszy. Przeklęty. Wyklęty. Wychyliłem się jeszcze bardziej. Chciałem, żebymnie za to zabili. Za moje własne winy,a nieza to, cozrobięna rozkaz. Czułem zwiększające się napięciemięśni pleców i tępy ból w okolicach karku. Wdychałem zapachstaregooleju i czułem,że zbierami się namdłości. Może od zapachu, może od tego,że wisiałem głową wdół,a może męczyłamnie świadomość świństwa, jakiejej robiłem. 224 Zsunąłemsię jeszcze niżej, zmuszając idiotę do wysiłku przekraczającego jego możliwości. Gdyby mnienie utrzymał, złamałbym kark. A niechby puścił. Nie puścił. Nawet się nie zmęczył. Miałkrzepę. Nie sądziłem, że aż taką. A gdy mu się znudziła zabawa, wciągnął mniedo środka lekkojak lalkę. Reszta oleju rozchlapata siępo spróchniałychdechach. Zachwiałem się, a on przytrzymał mnie i postawił na nogi. I dopierowtedyzdałem sobie sprawę, zkim mam do czynienia. Powinienem się bać, ale nictakiego nie czułem. Miałem ochotę zapytać, jak mu się podobało zabijanie, alesię nie odważyłem. A potem pokazał mi matę drzwiczki, po otwarciu którychmożna byłozwiesić nogina zewnątrz i oglądać widoki na siedząco. Usiedliśmy i patrzyliśmy na zachodzące słońce. Niebopoprzecinane smugami, na przemianbłękitnymi i różowymi,wyglądało jak tortowe ciastko. Usłyszałem wołanie, zbyt ciche,by dało się zrozumieć słowa. To, co tu docierało, brzmiało przeciągle iżałośnie. Po drugiej stronie rzeki stała kobieta. Unosiłaramiona, przykładała dłonie do ust i nawoływała. Chłopak pod. niósł się i pomachał jej ręką. Widząc go, przynagliła ruchemramienia. Zbiegi ze schodów, nie oglądając się. Zapomniało mnie w ciągu sekundy,więc jak mógł pamiętaćCylaka? Przecież i ja przypominałem sobie onim od czasu doczasu, tak jak się przypomina sceny z dawno widzianego filmu. Przeszedłemprzez most na przeciwległą stronę rzeki, byobejrzeć swoje dzieło z daleka isprawdzić efekt. Malunek byłwidoczny od strony wsi. Podobizna była uderzająca, a szczegółyjednoznaczne. Byłem ciekaw reakcji ludzinatę pornografię. 225. Przyglądałem się tej złośliwości i analizowałem ewentualnekonsekwencje. A potem olej zacząłwysychać i malunek stał sięniewidoczny. Może to i lepiej. W nocy przyjdę z zapałkami ispalę to wszystko. 27 Gdy wracałem, zobaczyłem wychodzących od babki obcych. Zatrzymali się jeszcze na podwórku i debatowali nad czymśgorączkowo. Wyglądalina urzędników. Stanąłem w krzakach zapłotem i przysłuchiwałemsię rozmowie. Mówili głośno, nie musiałem się nawet wysilać, bysłyszeć każde słowo. Tutaj wszystkoodbywało się publicznie. Rozmawiali o ziemi. Usłyszałem, jakbabka mówi,że to nie na sprzedaż, że dla wnuka. - Jak on to dostanie,to sam zdecyduje, co zrobić. Nie spodobała im się taka odpowiedź. Nalegali. Jej twarzskurczyła się zgniewu, ręce zaczęły dygotać. Przycisnęła dłoniedo brzucha, aby drżenie nie zdradziłojej słabości. Zacisnęła powieki. Jej poszarzała twarzwydała misię bardzo stara, poznaczona chorobami, znużeniem, samotnością. Kazała im się wynosić. -1 tak będzie pani musiała to zrobić! - Jedno tylkomuszę. Umrzyć. A z ziemią zrobię, co będęchciała! Ateraz jazda mi stąd! Otworzyłem furtkę i trzymałem tak długo,póki nie wyszli. Zdziwiło mnie, żejednak ma wnuka. - Czego chcieli? - spytałem. Zastanawiała się chwilę, apotem zbyła moje pytanie wzruszeniem ramion. Zaraz jednak powiedziała: - Szarańcza wgarniturach! Zachciało im się mojej ziemi. 226 iNachodzą mnie oddwóch lat. Chodzi im głównie o ten kawałek"nad rzeką, gdzie stoi młyn. Dranietylko czekają, żebym wresz' cię umarła. Niecierpliwią się, że za długo trwa to moje umieranie. Znowu ich odprawiłam. Mam komu dać. Ledwo to powiedziała, zobaczyłem na jejtwarzy panikę, jakby wyrwało się jej to niechcący i już teraz przeklinała swój długijęzor. - Komu? - podchwyciłem. Nawet nie dlatego, żeby mnie to: interesowało, ale sprowokowała mnie panika wjej oczach. W jednej chwili umknęła. Zdjęła miotłę z haka i zaczęła wymachiwać nią na lewo i prawo, przeganiającśmierć. Dopierogdy odprawiłaczary i odwiesiła miotłę,powiedziała: - Chcą zburzyć młyn i zlikwidować zakole rzeki, by nie budować kolejnego mostu. Idioci, przecież rzeka bez zakola przyspieszy bieg i zaleje im łąki. Każdy głupi to wie. Sołtys też wie,ale im nie mówi, bo dostał w łapę, kupił jużsobie gospodarkę zaMileszowicami. Dali mu tańszy kredyt. Wszyscywiedzą. Ale janie dam im młyna. Już w chwili, gdyto mówiła, wiedziałem, żeokopuje się, ato,co istotne, zakopuje głęboko. Przydeptuje,zakrywa sobą iodpędza mniestamtąd kopniakami, bym broń Boże nie spostrzegłniczego. Jej twarz ściągnęłasię iwydawała się murem nie doprzebycia. Nienalegałem, bo dalsze pytania i tak by niczego niedały. Opowie mi tę historię kiedy indziej. - Może lepiejbrać, co dają, bo potem obniżą cenę - powiedziałem. Cisza. Tylko świst wciąganego powietrza. Szerokimi ruchamirąk omiatała wokółsiebie powietrze, kręciła młynki chudymirękami, dając mi do zrozumienia, że się mylę. - Dużo sięna tym znasz. -Lepiej jegosamego zapytać, cowoli. - Kogo? 227. -Wnuka. - Przyjdzie czas, to spytam. Powiedziałato z niechęcią. Trzasnęła fajerkami, żebymwiedział, że nie ma ochoty więcej rozmawiać. A choleraz tym. W końcu to jej ziemia, jej wnuk, chyba wie,co robi. Starałemsię stłumić wsobie irytację, jaką budziła wemnie tymi swoimisekretami. Chwilę potem zaczęła łomotać krzesłami, przesuwając je, ustawiając w równych odstępach od stołu. A gdy jużstały na baczność, odsunęła jedno, usiadłai zajęła się składaniem plastikowejtorby na pół i jeszcze na pół, i jeszcze raz; wyciskała powietrze spomiędzy warstw i znów składała. Napierwszy rzut oka widać było, że chce wyhamować albo ukryćjakieś gwałtowne uczucie. Pomarszczona skóra na jejtwarzyobwisła,jakby pod ciężarem trudnegodo udźwignięcia wspomnienia. Nie wiedziałem, że młyn należy do niej. Wielu rzeczy nie wiedziałem. - A co jest z tym młynem? Żetaki ważny? Że szkoda go rozebrać? - spytałem, żeby się włączyć. Usiłowałem mówićtak,jakbym naprawdę chciał wiedzieć. Do diabła,naprawdę chciałem wiedzieć. Babka zerknęła najpierw na psa, a potem na mnie, ale ja jużprzestałemsię dziwić, dlaczego najpierw patrzy na niego. Wszystko bowiem co się działo, najpierwbyło konsultowanemiędzy nimi. Widocznie temat młynanie był niebezpiecznyalbo burek udzieliłzgody na wywiad, bo babka wyjaśniła,że toświęte miejsce. - Tu pod ziemią jest kawałek wszechświata. To kosmicznemiejsce. Tutaj wioska połączyła się z niebem. Z dalszej opowieści wynikło, że tuż przed wojnąw młynwalnął meteoryt. Wtedy nie wiedzieli co to. Spadającykamień potraktowali jako znak znieba. Wkrótce potem zaczęła się wojna, ale wierzyli, że MatkaBoska przejęłamłyn i całąwiochę podopiekę. Kto potrzebowałschronienia, znajdował jew młynie. Nawet paru Żydów ukrywało się tu jakiśczas. Potem ichspalili,ale to już niewina młyna ani Matki Boskiej, tylko durnych ludzi. W młynie dotąd każdy, kto ma problem, znajduje ukojeniei radę. Nawet ksiądz tam czasem chodzi. Zarechotała. Miała starą pooraną bruzdami twarz, na której wcześniej nie potrafiłem wyobrazić sobieprostej radości. Nawet teraz,jak się śmiała, mięśnie twarzy pozostawały nieruchome, jakby zastygłe. Tylko z ust wydobywał się klekotliwyrechot. - Teraz z telewizji ludziewiedzą, że meteoryt to naprawdękawałek kosmosu. I że ma konkretną wartość. Szukają, kopią,żeby sprzedać tym, co zbierają takie rzeczy, alenikt nie możego znaleźć. - Skoro spadł, musi tam być -podtrzymałem temat, wiedząc, żeakurat tego oczekuje. -Pewnie, ale nikt go nie znajdzie, bo ja go mam. Odkopałam jeszcze wczasie wojny. Dopiero później różni tacy próbowalii próbowali. Najpierw przeganiałam, alew końcu machnęłam ręką. To od tych podkopów młyn się przechylił. Kiedyśmyślałam, żeby go podeprzeć, ale teraz to i tak nanic. A kamień mam w chałupie, o tu leżał - wskazała napółkę. Zapadła cisza, tylko drewnotrzaskałow piecu. Spod niedomkniętychfajerek wydobywały się rozbłyski płomieni i biegałypo ścianach, migotały po naszych twarzach. Zrobiło mi się gorąco. Z powodu głupiego kamieniaobudził sięwe mnie wstyd,jakiego nigdy wcześniej nie odczuwałem. Przestrzeń międzymnąa starą skurczyła się niespodziewanie. Skupiłem się na cieplepromieniującym z kieszeni. Położyłem nanimrękę i pieściłemprzezchwilę palcami. Potem go wyjąłem. -To ten? 228 229. - Ten. - Uśmiechnęła się kącikiem ust. -Wiedziałam, że gonie zgubisz. Ukośnie padającepromienie podświetlały setki zmarszczekna jej twarzy. Wiedziała od początku, że go wziąłem. Wstałem,obszedłem pokój iodłożyłem tam, skąd zabrałem. Trochę byłomi żal, jakbym oddawał swojąwłasność. - A noś go sobie dalej na zdrowie. Totylko odłamek. W stodole pod słomą leży większy. Ledwo w wiadrze sięmieści. Trzymamgo na czarną godzinę. Może i terazMatka Boska zadziałai sprawi jaki cud. Tak jak wtedy, gdy ocaliła miejscowych przedpacyfikacją. Usiadłemna trójnożnym zydlui zapatrzyłem się na ludzisprzed lat. Zatrzymałem się na zdjęciu jakiejś większejgromadymłodych ludzi. Jeden coś trzymał i szczerzył zębyz obrzydzenia. Wszyscy wlepiali gały w to ścierwo. Tylko zza pleców głównegobohatera chłopak gapił się na dziewczynę stojącą z brzegu. - To za niego powinna iść. Dlawszystkich byłobylepiej -podsumowała babka życiekilku ludzi. Uniosłem brwi w oczekiwaniuna dalszy ciąg, alenie chciałojej się wdawać w szczegóły. Tyle miało mi wystarczyć. Przezchwilę wpatrywałem się w twarzdziewczyny. Znałem ją zalbumów ze strychu. Córka babki. - To dlaczego za niegonie poszła? -Bo głupia - zaperzyła się, ale po chwili wyluzowata i wzruszyłaramionami. - A i on nie najmądrzejszy. Niewiedział,gdzieta Japonia. Wiedział tylko, ilekrowa ma cycków i ilerazy dziennietrza świni dać zryć. Wyśmiał ją. A może wystarczyłoby, gdybyz nią otym porozmawiał. - No tak. Zastanowiłem się, czy jest coś, oczym ja powinienem porozmawiać z Klarą. - A ten facet jeszczetu mieszka? 230 -Nie. - A co się stało? -Sprzedał gospodarkę i pojechał zobaczyćtę Japonię. Niemiał na bilet powrotny i został. Ma tam sklep ze śrubami iżyjetak, jak onawyobrażała sobie, że będzie żyta. ^ Biedna dziewczyna, nierozpoznałaswojego losu. Zrobiłomi się jej żal. Los tych dwojga byłkolejnym dowodem na to, że życiepłata ludziom głupie figle. Opowieści babkibudziły ze stuletniego snu ludzi, którychjuż nie było, ale zostawili po sobie ślad w postaci jednozdanioi wej przypowieści. Błysk flesza utrwalił krótką chwilę zich życia. Wyobraziłem ich sobie, jak rozluźniają zdrętwiałe mięśniegrzbietu, stoją jeszcze chwilę, rozprawiając o czymś, a potemsię rozchodzą, by mógł nastąpić dalszy ciąg chwili, która została utrwalona. Wyobraziłemich sobie jako moich krewnych. Woda szumiała, pies oganiał się od muchy, masło rozsmarowyE" wało się gładko na powierzchni chleba. Uszczęśliwiała mnie tachwila. Nie chciałem dopuścić do siebie innych obrazów. ImBdłużej pozostaną niewyraźne,tym dłużej będzie trwała chwilaĘ łaskawości. : Nie dawała mi jednak spokoju jakaś niepewność, że mimo; wszystko jestem ślepyi nie widzę tego, co najważniejsze. Coś było nie wporządku, ale nie potrafiłem się z tym uporać. i Wzdrygnąłemsię na głosbabki. Od dłuższej chwilicoś mówiła,5 a ja jej nie słyszałem. Stała przy piecu i nie spuszczała ze mniel wzroku. - Opowiedz mi o swojej rodzinie. Po raz pierwszyspytałao moje życie. Właściwie nie miałem nic przeciwko spowiedzi. Mogłem cośopowiedzieć wzamian za zjedzony obiad. Tyle że nie miałem:; co. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że prawie nic nie pamiętami z czasów, zanimpoznałem babkę. Jakby wszystkozaczęło się od 231. skoku przez wiadukt. Przypomniałem sobie o wielkim domu nawzniesieniu, z którego widać całe miasto, o swoim pokoju, o dębach, które zastaniaty widok, więc ojciec kazał je ściąć, o szkole,w której rozrabiałem, jak się tylko dało, żeby sprawdzić, jak bardzo boją się mojego starego, o policjantach, którzy się go bardziej bali niż nauczyciele i ja. Spoglądałem wstecz na swoje życie, tak jakby przytrafiło siękomuś innemu. Już w trakcie zdawania relacji stwierdziłem, żesprawia mi kłopotokreślenie siebie. Niemiałem anikorzeni,ani historii. Jeszcze wczasach, gdy spędzałem całe dnie przedtelewizorem, chwilami uświadamiałem sobie, że moje istnienieniejest prawdziwe; żetkwięz drugiej stronyekranu i zniknę,gdy ktoś odetnie zasilanie. Chciałemżyć naprawdę, przeżywać coś prawdziwego. Stara wpatrywała się we mnie i nie słuchała tego, co mówię,tylko tego, co omijam. - Matka wie? -Niby oczym. - Wiesz, o czym. Zamilkłem na długą chwilę. - Sorry, alenie byłem przygotowanyna aż takszczerą rozmowę - powiedziałemw końcu. Już niemiałem nic więcej doopowiedzenia. Przez parę minut jedynym słyszalnym odgłosem było pobekiwanie kóz. W końcu babka przerwałaciszę - stuknęła w stółi nie zwracając się bezpośrednio do mnie, oznajmiła: - Słuchaj no. Skoro już tu jesteś, mógłbyścoś dla mnie zrobić. Poza mną był tu tylkopies. Uniósł głowę, zawsze gotów. - Pomyślałam, że na ciebie przepiszęmłyn. -O! - To był jedynykomentarz do jej propozycji. Pies warknął, wyrażając zgodę. - Noi co ty na to? - Babkaspojrzała mi w oczy. 232 Zdziwiłem się, żeta propozycja skierowana jest do mnie. Przez ułamek chwilipoczułem się lepszy odpsa, wyróżniony, lepiej wynagrodzony. - Nie- powiedziałem dość zwyczajnym tonem i sam nie mogłem się zorientować, czyjest to wyraz osłupienia, czy prostejodmowy. Może gdyby chodziło o świnię, mógłbym się zgodzić,a tu taka niespodzianka. - To nie żaden prezent, tylko interes. - Spojrzała na mnie,jakby rzucała wyzwanie. -Potrzebujętwojej pomocy. Ja ci pomogłam, jak było trzeba, a teraz chcę, żebyś ty mi pomógł. Zgódź się. O cholera. Jasna cholera! Poczułem moment oderwaniaod ziemi. Szukałemw głowie guzików, które służą do wydobywaniazustwłaściwych słów. Nie byłotam żadnych guzików. Niewiedziałem, co mam powiedzieć. Chyba tylko to, że tojakaśparanoja. Czułem się zakłopotany. Patrzyłem na sepiowychludzi, biorąc ichna świadków, że stara zwariowała. Na zdjęciachpanowała pełna napięciacisza. Czekali, co powiem. Miałem nadzieję, że to chwilowe. Zarazwszystkim wróci rozum. - To jakaś paranoja. Niechcę się w nic mieszać, nie ma głupich. - "Nie ma głupich"to ulubione powiedzonko durniów, zauważyłeś? Głupiastarucha. Co ona wymyśliła? W co chce mnie wpakować? Matomam własnych kłopotów? Współczułem jej,ale niemiałem zamiaru zajmować się jej problemami. Do diabła, docholery, do kurwy nędzy! Nie chciałem jej współczuć, a fakt, żejednak współczułem, męczył mnie i doprowadzał do szalu. - Mam zamiar ocalić tę ziemię dla wnuka, a tyjesteś jedynym, który może coś w tej sprawie zrobić. 233. - Niby co? -Skąd mam wiedzieć? Gdybym wiedziała, sama bym to zrobiła, bez niczyjej laski, ale mam nóż na gardle i jesteś jedynym,który przychodzi mi na myśl. Tamci zjawią się tu znowu jutro,pojutrze, za tydzień, za miesiąc. W końcu spalą mimłyn i chałupę, i na tym sięskończy mojawalka. Atak tomoże się jeszczeodwlecze. Durnababa. Sam spalę ten cholerny młyn. Aleskoro mówiła takie rzeczy, to znaczy, że już podjęła decyzję. Przemyślała sprawę izdecydowała, że jestemjej winienprzysługę. To jest ta zapłata, o której kiedyśmówiła. Krążyłempopokoju w pogoni zawłasnymi myślami i powtarzałem raz zarazem: -Nie, nie,nie, nie - ale ona wydawała się niepodzielaćmoich wątpliwości. - Czemu się miotasz? - prychnęła ze złością. -Pomyśl najpierw, a dopiero jak się zastanowisz, powiesz, co ostateczniezdecydowałeś. Ja idę po krowę. Ta propozycja nie była normalna. Była wściekle nienormalna. W jej mniemaniu logiczna, w moim zwyczajnie naiwna. Wiedziała przecież, kim jestem i że lada dzień wrócę na smyczojca. Razem z jej młynemi ziemią. Ciekawe, czy wzięłapoduwagę, cobędzie dalej? Moje protesty były murem, zaktórymchciałem się skryć, zanim zrobię jej krzywdę. W dupie miałemjej wnuka ipopieprzoną córkę. Ale ją lubiłem. Dlatego sięwściekałem ibuntowałem przeciw temu, co już kłuto się wmojej głowie. Odpychałem rodzącą sięmyśl, ale gdy zostałem sam, onaeksplodowałai owładnęła mną. Już bez żadnych hamulcówskoncentrowałem sięna tym, co stanie się dalej, na reakcji ojca. Wyobraziłem sobie, jak bardzo będzie zachwycony takim roz234 ; wiązaniem. Daruje mi winy, rozgrzeszy idopuścido dawnychprzywilejów. Będę uratowany. Stara pchała mi w ręce kawałekziemi, o którą on bezskutecznie zabiegał od kilku lat. Będę miałz czymprzypełznąć do nóg swemu panu. Z aktem własności' w zębach. Natę myśl żołądek podszedł mi do gardła. O kurczę. Na każdego człowieka przychodzi czas próby, takachwila,gdy ujawnia się jego najprawdziwsze ja. Bez względu na wszystko, co o sobiewcześniej myślałem, teraz byłem blisko odkryciaprawdy o sobie. Czekałem natę chwilę z ciekawością. Ojciectwierdził, że jestem zerem, że nie panuję nad niczym, że brakmi samodzielności. Mógłbym zaimponowaćmu i pokazać, jakbardzo się myli. Byłbym głupi, gdybym z takiej szansy nie skorzystał. Ogarnęło mnie napięcie,bojaźliwie wsłuchiwałem się w szmery dochodzącez podwórka. Czułem,jak opuszcza mnie poczucie przyzwoitości ilojalności wobec babki. Jeśli wezmętę ziemię, nigdy jej przecież nie zwrócę. Wpatrywałem się przezotwarte drzwi w kołyszącą się trawę,w połyskujące w słońcu kałuże. Było cicho, tylko parę wróblikłóciło się o wydłubaną z ziemi dżdżownicę. Po raz pierwszyzdałem sobie sprawę, że siedzę na podwórku jakiegoś palanta,który nie dbao swoje terytorium. Zagarnę je, tak jak przejąłemna własność doświadczenia pokoleń jego przodków. To nie on,ale ja wyczuwałem ichobecność. Przesunąłem dłonią po chropowatej ścianie, która była śladem pracy jakiegoś człowieka. Ktoś postawił te ściany, obrzucił je zaprawą. Czyjaś historiautrwaliła się i to, czego dotykałem, to fragment życia, a nie tylko zwykłymur. Dalej nad piecem widoczna byładługa głębokarysa, ślad po cięciu, uderzeniu, walce,jakimś dramacie, który siętu rozegrał. W tymstarym domudni i lata splatałysię w linę 235. i gdybym trzymając się jej, cofnął i dotarł wystarczająco daleko,trafiłbym na czyjąś rękę. Nie oddam niczego,co wezmę w posiadanie. Jestem taki sam jak ojciec. Podniecało mnieto. W głębi czaszki umysł parował. Szarabreja mózgu bulgotała, mieszała się iwreszcie stwardniaław ostatecznej decyzji: biorę, skoro dają. Klamka zapadła. A co będzie potem, zobaczymy. -No to jak? - spytała babka, jakby stała za płotem iczekałana wynik moich przemyśleń. Trafiła akurat namoment, gdy pozbyłem się wątpliwości. - Dobra. Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Wydawać by się mogło, że udał się jejjakiś niezły kawał. Świadomośćtegouderzyła mnie ztakągwałtownością, że spanikowałem i przez moment miałemwątpliwości, czy nie padłem ofiarą manipulacji. Ale niby jakiej? Głupia, naiwna baba. Jej propozycjanadal wprawiała mnie w zdumienie. Najlepiej by było, gdyby się okazało,że tylko żartowała. Ciekawe,czyzdawała sobie sprawę, że niekoniecznie może pójśćtak,jak sobie zaplanowała. Mimo wszystko nie opuszczałomnieprzeczucie, że wkroczyłem na ścieżkę, z której nie będzieodwrotu. Też się uśmiechnąłem, rozbawiony jej naiwnością. - No tosiadej! Okazało się, że dokument o przekazaniu młyna i ziemi miałajużspisany. To nie była decyzja sprzedkwadransa. Musiała się do niejprzygotowywać od dawna. Wszystko było pięknie wykaligrafo236 wane w trzech kopiach,z umieszczonymi w treścinazwiskami:' świadków. Potrzebne były tylko podpisy. To też było nagrane. I Kiwnęła sąsiadce i nim minął kwadrans, przy stole siedziałoi pięć osób. Wszyscy w świątecznych ubraniach: faceci podkra;' watami, kobiety w szpilkach i z koralami na szyjach. Wszyscy'gbez szemraniapoparli decyzję babki. Nikt nie wyraził sprzeci; wu. Uznali, że to jej ziemia,i robi z niąto, na co maochotę. ' Może ją nawet zjeść. Nie miałemnawet czasu, by się zastanowić nadtym, co się, działo. Z tyłu głowy, pod włosami, przemknęła myśl: W co ja siępakuję? , ale tak szybko, jak się pojawiła, zniknęła. Składali podpisy w skupieniu, z namaszczeniem rysując niewprawnymirękami kształty swoich imioni nazwisk. Dopisywalinumery dowodów, pesele i inne znaki rozpoznawcze. Byłem jedynym, który miał wątpliwości. Miałem wrażenie,że bioręudział w sztuce, w której wszyscy wiedzą, o co chodzii jak się skończy, tylko jamam problemy zwciągnięciem sięw akcję. Zawahałem się przed złożeniem podpisu, alestaramachnęła ręką: - Śmiało! No cóż, sama tego chciała. Ja niczego nie obiecywałem. Nadal nie mogłem uwierzyć, że to na serio. Dopiero gdy postawiła na stole flaszkę i zakąskę dla świadków, uznałem, że tojednak prawda. Stałem się właścicielem ruiny,wsiowej świętości,kawałka ziemi,o którą piekli się ojciec, a przez którą budowa autostrady została zablokowana. Składałem kartkę delikatnie, jakbym z góry przepraszał. Czułem się skończonym łotrem, kłamcą,synemswojego ojca. Nie miałemzamiaru dotrzymać tej głupiej obietnicyi ona już towiedziała. Dlatego tak mnieto wkurzało. - Jutro pojedziemy do miasta, do rejenta. 237. 28 Powoli zbliżał się wieczór, pora, gdy nie wiadomo, co ze sobązrobić. Nosiłomnie. Chciałem zadzwonićdo ojca ipowiedziećmu, co się wydarzyło. Gdybym miał telefonpod ręką, pewnie bymsięnie powstrzyma}. Ale musiałbym lecieć albo dobaru, albo do sołtysa. I tu, i tu byłbym na podsłuchu i po paru chwilach cała wieś wiedziałaby, że zdradziłem babkę. Z drugiejstrony niespieszyłomi sięaż tak bardzo z powiadamianiem ojca. Zdąży się dowiedzieć, gdy przyjdzie na to pora. Musiałem oswoić się zmyślą,że tym razem to ja mamcoś, czego on pragnie. Kawałek papierusprawił, że zdobyłem nowy, całkiem odmienny punkt widzenia na świat. Teraz musiałem dobrze rozegrać swoją partię. Przewaga, jaką zyskałem, była wynikiem zbiegu okoliczności,który mógł się więcej nie powtórzyć. Zdawałemsobiesprawę,że zwykłe oddanietego, co mam, przeminie bez echa. Ojcieczapamiętywał tylko te chwile, gdy sprawiałemmu zawód. Chwile, gdy stawałem na wysokości zadana, ulegały szybkiemuzapomnieniu. Poklepałem się po kieszeni, gdzietrzymałem młyn iziemięnad rzeką. Czatowałemna świnię. Wiedziałem,że coś knuje. Oboje siępodejrzewaliśmy ipróbowaliśmy nawzajem zgłębić pokrętneścieżki naszegomyślenia. Udawała, że śpi, i czekała, aż mi sięznudzi ją obserwować. Potrzebowała spokoju, by wprowadzićw życie swój plan. Musiałem byćczujny. Chodziłoo to, kto kogo przechytrzy. Nie mogłem znowu dać się wyprowadzićw pole. Teraz byłemjej właścicielem, a nie tylko opiekunem. 238 Babkamruczała pod nosem jakieśpieśni i wyglądała na zadowoloną z siebie. Ktoś zatrzymał się przypłocie. Nie spuszczając świni z oka, odwróciłem się lekko przez ra[ mię,by zobaczyć, kogo diabli niosą. ^ -To chyba do ciebie- powiedziała babka i weszłado domu. W pierwszej chwili nie poznałem jej - była taka paniusiowa'; ta -ale zaledwie rozpoznałem, wróciłem wzrokiem do świni. Poczułem w piersiach dziwny ucisk. Jej obecność w tym miejscubyła tak nierzeczywista, że ona sama wydawała się nierealna,jak zjawa. Pochyliła się nad furtką, przełożyła rękę i wymacałapalcami haczyk. Była schludnai trzeźwa, ajeśli nawetodrobinęwstawiona, to nieuchwytnie. Nie poruszyłem się. Chciałem, żeby zauważyła mnie pierwsza. Nie zauważyła. Patrzyła na chałupę. Nie ruszyłem się. Dałem jej czas na zaspokojenie ciekawości. Przesunąłem wzrokdalej i zobaczyłembabkę za firanką - stała ze skrzyżowanymi ramionami i przyglądała się mojej matce. Z progu swojego domu wpatrywała sięw nassąsiadka. Zaparłasię w drzwiach i tak znieruchomiała. W tym obraziebyło coś proroczego. Sięgnąłem po aparat i namierzyłem trzy nieruchome kobiety. Stuk zwalnianej migawkiprzywróciłruch na obrazie. Matka odwróciłasię i zobaczyłamnie. Rozciągnęła usta wsztucznym uśmiechu,alew jej oczachwięcej było przerażenia niż czegokolwiek innego. Musiałem wyglądać okropnie. Pewnie nawet śmierdziałem. Pragnąłem podejść bliżej i poczuć jej bliskość, ale nie ruszyłemsię z miejsca. Wyobraziłem sobie, jak moja rękaprzechodzina wylot, a zjawa się rozpływa. Chciałam, żeby tamjeszcze trochę postała. Odsunąłem się. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytałana przywitanie. 239. Nie wiedziałem, którą z rzeczy, które robiłem, miała na myśli. - Jak znika najbliższa osoba, czuje się ból i strach. A nic niemożna zrobić, tylkoczekać- powiedziała. Wyjęłami to z ust. Mówiła tak,jakby czytała gazetę i niecierpliwił ją fakt, żemusi to robić na głos. Peszyło mnie jej rozdrażnienie. Słuchałem wypowiedzianej kwestii, zastanawiając się, kogo dotyczy. Kto jej zginął? W tym momencie usłyszałem szelestgałęzi,a gdy się odwróciłem, zobaczyłem dziurę pod zakręconym ogonem. Zostałem wykiwany. - Powinieneś być bardziej odpowiedzialny -powiedziała. -Wiem - przytaknąłem zadowolony, że chociaż w tej kwestii się zgadzamy. Czekałem na dalsze mądre rady, ale pewnie wyczerpała ichzasób, bo zwiesiła głowęi milczała. Z bliska widać było, żeustamalowała podczas trzęsienia ziemi. Byłem sporo odniej wyższy,ale widziałem nasoboje bardzo z góry, jakby mójwzrok zawisłna wysokości dachu. Skupiłem się, by nie zlecieć stamtąd. Przyglądałem sięniestarannieufarbowanymwłosom i jaśniejszymodroślom przy skórze. Nie znalem jej z tej strony. Na dobrąsprawęnie znałem jej wcale. Odlat krążyliśmy wokół siebie, zawsze obcy. Od czasu do czasu rozmawialiśmy, omijając starannie to, co najistotniejsze. Nie miałem pojęcia, kim była, skąd sięwzięła, jak spędziładzieciństwo, dlaczego wybrałaakurat tegoczłowieka na mojego ojca. Nigdy nie zadałem żadnego z tychpytań. A może zadałem, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Ona teżnie pytała, kim jestem, dokąd podążam, jakspędzam czas, dlaczego nie buntuję się przeciw temu, co robi ojciec. Nigdy niechciała niczego wiedzieć. Myślę, że wiedziała o mnie i o ojcu,ale tak długo, póki nikt jej niczego nie mówił,czuła się usprawiedliwiona. Żyła wswoim świecieczystych obrusów, szklanek,listgoścido usadzenia, wódki do wypicia. 240 i Wiem, że się bata. Ciąglesiębatai to przez to tak się wszystko działo. Miała w sobie strach i zasiałajegoziarno wemnie. Tyle że sama potrafiła się wyłączać i nieangażować w to, co jąprzerastało. Gdydziało się coś złego, jedną częśćsiebie zostawiała obok. Ja zawsze batem się naprawdę. - Po co tu przyjechałeś? - Wtonie,jakiego użyta, słychać było oskarżenie. Chwila, niech sięzastanowię. Po co ja tu przyjechałem? - Przypadek. -Dlaczego akurat tutaj? Pytanie było trudne i musiałem się zastanowić, co by tuskłamać, bo żadna logiczna odpowiedź, która by ją zadowoliła,nie istniała. Nie czułem potrzeby,żeby teraz opowiadać swojeprzygody. - Tak się złożyło. Oczekiwanie na moje byle jakie wyjaśnienia w jakiś sposób jąwyczerpywało. Nie patrzyła na mnie, tylko gdzieś obok, i prostowała się, a w końcu stała sztywna, jakby połknęła kij. Pomyślałem, że zapytao to samo jeszcze raz. - Miałeś jakiś powód, żebytu przyjechać? Tym razem jej głos był cieńszy, niemal piskliwy, zbliżającysiędo granicy histerii. - Aczemu akurat totak cię to interesuje? - dla odmiany jaspytałem. Wypłoszyła się. - Mam powody. -No tak, na pewno jakieś masz. I wtedy przypomniałem sobie, że była tu kiedyś. Była, oczywiście że tak. Zostawiłem ją i poszedłem dodomu. Zdjąłem ze ścianyobrazekz owieczką. Babka siedziała w kuchni przy stole i ze 241. skupioną miną przeliczała palce u lewej ręki. Poczekałem najakieś protesty wsprawie obrazka, ale nawet nie drgnęła. Cały czas zajęta była rachunkami, alecoś się chybanie zgadzało,bo powtarzała tę czynność raz za razem z coraz większą zawziętością. Matkinie było na podwórku. Przestraszyłem się, że odeszła,ale nie. Przeniosła siętylkow głąb ogrodu. Stała pod czereśnią. Tam zaniosłem owieczkę namalowaną wieki temu. - Pamiętasz to? Poruszyła ustami, ale zamknęła jezaraz. Jej oczybłądziłypomojej twarzy. Zdumiało mnie jej pełneuwagi spojrzenie. Jakbym znowu był czemuś winien. - A, tak. Wyleciało miz głowy. Namalowałeś to, jak byłeśmaty. Potrafiłeś ładnie malować. Potem już nie chciałeś. - W jejgłosiesłychać było odrobinę niepewności. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Pierwszaodwróciła wzrok. Nie znosiła, gdy się jej zbytuważnieprzyglądałem. - Mogę to zabrać? - spytała cicho. - Nie. Przecież zapłaciłaś tym za coś tej kobiecie. Złapała się nisko opuszczonej gałęzi i trzymała mocno. Wydawała się blada i wymięta. Końcem języka zwilżyła wargi. Musiała się nieźle skoncentrować, żeby nie zostawić mnie i nie pognać do sklepu. Ciekawiło mnie, jak długo wytrzyma. Jej ręcenerwowoprzeszukiwały kieszenie. Koniecznie chciała coś znaleźć. Nigdy nic tam nie miała, poza drobnymi na piwo. - Mam iść po gorzałę? - spytałem. Popatrzyła na mnie spokojnie, ale w jejoczach widziałem, żebyłabardzo daleko. Zawsze odchodziła, gdy ojciec jej ubliżał. Teraz też nie było jej tam, gdzie niby była. Minęły wieki, nimwzruszyłaramionami. - Obejdzie się. A ty? Nie potrzebujesz pieniędzy? 242 -Nie. Była coraz bardziej poirytowana. Dlaodmiany zaczęłaprzetrząsać torebkę. Znalazła portmonetkę, otworzyła ją i przyjrzała się pustce. - Kurwa mać - powiedziała. - Nic nie mam. Amiałam. : Ukradli mi. Albo wyjął, zanim wyszłam z domu. Ale jak wrócisz; do domu,toci da. - Pewnie. Tobie też daje. Jak jesteś wystarczająco grzeczna. Zmuszała się do płaczu, ale w tej jejdesperacjiczegośbrakowało. Sprawiało wrażenie gryaktorskiej, ale słabo dopracowanej. Ja byłem widownią. Gdy zerknęła, oceniając mojezaangażowanie, zacząłem bić brawo. Zamachnęła się i cisnęławe mnie portfelem. Uchyliłem się. Poleciał dalej iwylądowałwmalinach. Po drodze rozsypały się drobniaki. Parę miedziaków upadło koło mnie. Wziąłem patyk iwepchnąłem jew ziemię. - Urosną. Uspokoiła się i zmusiła douśmiechu. Zrobiło mi sięjej żal. Wyciągnąłemrękę i dałem jej obrazek. Od razu wydałomisięto idiotyzmem. Babce będzie przykro. Mimo to nie zawahałemsię i dałem. Dałbym o wiele więcej. Patrzyła na mnie w milczeniu, a potem potrząsnęła głową. - Wiem, jakbardzo czujesz siędotknięty i zły na ojca. Alemamnadzieję, że rozumiesz moją sytuację. To mój mąż i naszeukłady pozostaną niezmienione, niezależnie od tego, jak wyswoje sprawyrozwiążecie. Chciałem, żeby kontynuowała tę myśl. Może miałbym szansę pojąć jejsposób rozumowania. Zapragnąłem,by wyciągnęłarękę i dotknęła mnie; nie, żeby zaraz przytulać,ale zwyczajnymgestem dać do zrozumienia, że istnieje między nami coś w rodzaju porozumienia. Od nagiego pragnienia bliskościaż zakręciło misię wgłowie. 243. Jesteś moją matką, a dziecko to bliższe pokrewieństwo niżmąż. Chciałem to powiedzieć na głos, ale usłyszałem, jak mówię: - Chyba już czas na ciebie. -Jeszcze nie powiedziałam, z czym przyjechałam. - Nie jestemciekawy. Dojrzała coś nad moim lewym uchemi zdałem sobie sprawę, że zaraz nastąpi atak. - Pośpiesz się ztym, co kazał ci ojciec. Wkurza się, że za długo to trwa- rzuciłaopryskliwie. Nie chciało mi sięwyjaśniać, że nie muszę już niczego robić,bo mam tę ziemię w kieszeni. Właściwie niebyła to żadna tajemnica i mógłbym jej zdradzić, ale z jakiegośniezrozumiałegodla mnie powodu zatrzymałem te rewelacje dla siebie. Skinąłem głową, bywyrazić skruchę czyczego tam po mnieoczekiwała. Zdałem sobie sprawę, że między nami rozpościerasię tylko pustka i cisza. Od dawna niemieliśmydo siebie zaufania. Było mi już obojętne, czy zostanie tu jeszcze, czy odejdzie zaminutę i nigdy nie wróci. Nieprzyjechała za mną ani do mnie. Przyjechała, żeby przekazać polecenieojca, a gdy się z tym uporała, już zaczęła szykować się do odwrotu. Niech jedzie. Nawet nie udawałem, że mi przykro. Gdzieśw brzuchu łaskotałaradość, że za chwilę znowubędę miał święty spokój i będę mógł zająć się świnią. Bez emocji przyglądałemsię kobiecie, która mnie urodziła i uznała, że ten wkład wmojeistnienie jest wystarczający. W niecierpliwym uśmiechu, jakimkwitowała widok studni, płotu, próchniejących ścian stodoły,wyczytałem pragnienie ucieczki. Poświęciła mi wystarczającodużo czasu i na więcej nie miała ochoty. - Dobra, idź już. Nie męcz się. Nie chciałem, żeby zabrzmiało tojak "spadaj". Naprawdęwolałbym,żeby została wystarczająco długo, bym mógłpokazać 244 jej babkę, świnię i przede wszystkim młyn, który dostałem za friko. Nie chciałem, byzapamiętała moją niechęć. - Tona razie -mruknęła. Wychodząc, rozejrzała się, rejestrując ubóstwo chałupy, śladykurzych odchodówna trawie i świnię wylegującą się pod stołem. A potem wsiadła do samochodu, włączyłasilnik iodjechała. 2^ Wyszedłem na drogę. Dopóki warkot samochodu nie umilkł, zająłem myśli wyobrażaniem, jak przypomina sobie omnie, jakhamuje i zawraca. Odczekałem jakiś czas,wystarczająco długi,by uszłoze mnie powietrze. Wzdłuż całej ulicy ludzie wychylaligłowyzza płotów iprzyglądali się z zainteresowaniem odjeżdżającemu samochodowi, a potem kierowali uważne spojrzenia namnie. Zerknąłem w dół, czy mam zapięty rozporek. Znowu cośsię działo,z czego byłem wyłączony. Oni wiedzieli, a ja nie. Ruszyłem niespiesznie za świnią. Szkoda,że zatrzymałasięu Romaniaków. Lepiej, żeby powędrowaładalej, a potem jeszcze dalej i jeszcze trochę. Wtedy mógłbym poświęcić więcejczasu naposzukiwania. Nie powinienemwracać takprędko. Alewróciłem. Zatrzymałem się przypłocie i patrzyłem, jak babka wyrzucagnój zobórki. Słyszałem jej pokasływanie. Uznałem, że dobrzebyłoby jej pomóc. Przełożyłemrękę przez furtkęw poszukiwaniuhaczyka. W ogrodzie coś się poruszyło i skupiłem się na tymczymś. Kot, przyczajony, rozpłaszczony na ziemi. Wyglądał jak 245. porzucona szmata. Wątpię, żeby zwrócił na mnie uwagę. Nie byłem dla niego interesujący, w przeciwieństwie do czegoś, coprzykuto jego uwagę. Przysłuchiwałsię temu czemuś. Ja nic niesłyszałem, poza szelestemliści i pokastywaniem babki. Poruszałem palcami wposzukiwaniu haczyka. Potem wszystko stało sięw jednejchwili i nie umiałbym powiedzieć, co byłonajpierw. Z noryw ziemi wysunęła sięmysz, a w momencie gdy się poruszyła, kot już był w powietrzu. Nie wiem, comnie oświeciło, alestało się toniespodziewanie. Umysł jest w stanie tworzyći analizować wiele obrazów w ciągu ułamka sekundy. Olśnienie spłynęło dokładniew chwili, gdy kotzawisł nadziemią, a moja rękatrafiła na haczyk. W następnym ujęciu kot trzymałmysz w zębach, a w moimmózgu pojawił sięobraz matki otwierającej furtkę bez patrzenia. Przełożyła rękę nad furtką i podniosła haczyk,jakby wiedziała,że on tam właśnie jest. W jej ruchu nie było żadnego wahania,zrobiła to automatycznie. Ta myśl mnąwstrząsnęła. Kopnęłajakprąd, jakbym dotknął przewodu wysokiego napięcia i odczułhuk, trzaskpękających ścian, walącychsię miast, rozstępującejsię ziemi. Walnęło mnie w potylicę i zobaczyłem gwiazdy. Schwytana mysz pisnęła ibyło po wszystkim. W jednejchwili żyta, w następnej już nie. Nie mogłem złapać oddechu. Najgorszy był pisk, pełen zrozumienia, wydobywający się z głębinmózgu, z miejsca, gdzie zakodowana jest cała wiedza o sobiei o świecie. Zorientowałem się, że to był mój pisk. Przez skórę twarzypoczułem coś na kształt bezgłośnejeksplozji. Dosłownie czułem jej podmuch i wstrząs. Zrobiło się jasno, jakby naglerozbłysły reflektory. W uszach midzwoniło. A potem gwiazdy zgasły i zrobiło się ciemno. Najpierw zlodowaciałymipalce, apotem przenikliwy chłód poczułem wewnątrzsiebie. Wstrząsnął mną dreszcz. 246 Kot z mysząw pysku przewędrował przezpodwórze i zniknąłw szopie. Cofnąłem się pamięcią wstecz iwydobyłem niejasneszczegóły z przeszłości. Wspomnienia kłębiły się bezładnie. Wszystkie obrazy pojawiały się równocześnie. I nagle,połączone w całość, stały się zrozumiałe. Zrozumiałem, co mi dotychczas umykało. Popchnąłem furtkę iwbiegłem dodomu. Wyciągnąłem z szuflady album i odnalazłem zdjęcia dziewczyny. Na jednym miałazamknięte oczy. Pewnie zaskoczył ją blask lampy. Uśmiechałasię z zamkniętymi oczami. Na drugim patrzyła prosto wobiektyw. Trzymała na ręku kota. W tym spojrzeniunie było bojaźni. Ciekawe, czy już wtedy było wiadome, że nasze drogi się zetkną. Odtworzyłem w pamięci obrazmatki, próbując odnaleźćróżnice. Nic z tego. Tobyła ta sama osoba. Przez następny kwadrans siedziałem jak sparaliżowany. Myślami krążyłem wokółupolowanej myszy i tępo gapiłem się w ceratę na stole. Nieistotne szczegóły - śmierdzące skarpetki, ugryzione jabłko na parapecie, rysa na ścianie, pajęczyna w kącie zapiecem - interesowały mnie bardziej niż to, co odkryłem. Możebyłem w szoku, amoże umysł bronił się przed zaakceptowaniemprawdy. Ziemia zbaczała z toru, a ja siedziałem iwdychałemsmród własnych skarpetek i zastanawiałem się, ile czasu potrzebapająkowi, by zrobić sieć,a ile zajmie babce zgarnięcie jej miotłą. Co za absurd. Jednocześnie rozbawiła mnie świadomość, w jak łatwy sposób stałemsię kimś innym. Jeszcze niedawno marzyłem,byzmienić się w wyniku jakiegośprzeobrażenia. I proszę. Pyk i już. Wystarczyła jednachwila i stałem sięinnąosobą. Ktoś tam nagórze nieźle zabawiłsię moim kosztem. W końcu wstałem. 247. Musiałem się czymś zająć. Zrobić coś,mówić coś, krzyczeć,walić pięściami, ttuc, zabić kogoś, być w ruchu, bo liczy się działanie, z niego czasami coś wynika. Nalałem sobie szklankę wodyi wypiłemją, a potemjeszcze jedną, całyczasświadomy,żegram nazwlokę. Bo co niby miałem zrobić z taką wiedzą? Może udać,że nadal o niczym niewiem, niczego nie rozumiem. Przez większość życia tak robiłem: odkładałem rozwiązywanie spraw na kiedy indziej. Zawsze tak było, z każdąważną rozmową czekałem na odpowiedni moment. Odsuwałem problem. A potem poddawałem się i uznawałem, żerozwiązania same siępojawią, gdy przyjdzie na nie pora. Nigdy nie traciłem nawyczekiwaniu. Sprawy supłały sięobok mnie. Teraz też nie wiedziałem, co zrobić, co powiedzieć czyw ogóle cokolwiek mówić. Moje osłupienie powoli przeradzało się w złość. Wzbierał wemnie wrzask, ale zaciskałem usta. Drżenie rozlewało się po całym ciele. A potem, sam nie wiemkiedy, zacząłem wyć. Krzyczałem tak głośno, że słyszałem,jak mój głos odbija się echemw nieruchomym powietrzu kuchni. W jednej chwilisłyszałem, jak stara jeszcze śpiewa, a potemmilknie,jakby i do niej dotarłprąd, który mnie omal nie zwaliłz nóg. Wyszedłem przed dom, ale babki nie było tam, skąd przedchwilą dobiegał śpiew. Szedłem przez podwórze, jakbymstąpał naszczudłach, wysoko nadziemią. Piasekchrzęścił pod butami. Chrzęst słychaćbyłow całej wsi. Wszyscywiedzieli, żeidę, ichoćby dlatego niemogłem się wycofać i udać, że nic sięnie stało. Zastałem ją nad brzegiem rzeki. Wpatrywałasię w wodę. Wiedziałem, cochciałem powiedzieći o co zapytać, słyszałem 248 to w głowie, ale nie potrafiłem przełożyć myśli na słowa. Czułem się tak,jakbym utknął wewnątrz butelki. Świat był gdzieśna zewnątrz. Odetchnąłem głębokojak przed skokiem do wody. - Kim pani jest? - spytałem. - Starą, wiejską babą. -A kim wtakim razie ja jestem? Nie odpowiedziała. Jej twarz była sztywna, jak wyciętaw drewnie. Takwygląda ktoś, kto spędzażycie w samotności. Jateż tak wyglądałem. - Tak,racja - odpowiedziała bez sensu, jakby nie zrozumiałapytania albopotwierdziła to, co pomyślałem. -Co jest? O co właściwie chodzi? Dlaczego? Skąd te tajemnice? Paniwiedziała od samego początku. wszyscy tu wiedząopróczmnie. Dlaczego? Milczała, aja trzymałem rękami głowę, żeby nie rozsypałasię na kawałki. Paznokcie wbiły się w ciało idzięki temu byłemw stanie utrzymać czaszkę w całości. Dlaczego wżyciu ludzi tak wiele miejsca zajmuje kłamstwo? Wszyscy oszukują wszystkich. Atakowałem ją. Mówiłem, co ślina na język przyniesie. Obwiniałem ją i czułem satysfakcję, wiedząc jednocześnie, że wewszystkim przesadzam, że nie jestemuczciwy. Nienawidziłem ich wszystkich. - Co ty, u diabła, możesz o tym wiedzieć? - odezwała sięwreszcie. -Córka sięmnie wyrzekła. Wstydziła się swojej wsii przodków. Byli dla niejbyle jacy. Ani ja, ani oni nie pasowali do jej nowego świata. Wyparłasię nas. Nie chciała, żeby jejdzieckomusiałoznosić skrępowanie z powodu chamskichkorzeni. Mówiła rozwlekle, tak jakby i ta historia nie miała z nią nicwspólnego, jakby tylko powtarzała to, co kiedyś gdzieś usłysza249. ta. A gdy skończyła, przełknęła ślinę i ucichła. W tej starej twarzyzadziwiające byłyoczy, zielone z ciemnymi obramówkami,takie same jak u matki. Patrzyłem, jak pojedyncza tza próbuje znaleźć drogę w bruzdach wyrzeżbionych natwarzy. Płakała znieruchomą twarzą. ale nie miałem wątpliwości, że płaczecałą sobą. - Tak naprawdęmamy w życiu tylko jedną tajemnicę: niewiemy, kiedy umrzemy. - chlipnęła. -Inne wcześniej czypóźniej wychodzą na jaw. Babka. Istnienia niektórych ludzi w ogóle nie bierzemy pod uwagę. I nagle zadziwia nasfakt, żeistnieją. Cały czas patrzyłem w ziemię. 30 Wyszedłemstamtąd. Maszerowałem piaszczystą drogą, która wkrótce miałazniknąć pod nawierzchnią autostrady, i nie pamiętałem, po co tuwłaściwie jestem. Mógłbym odtworzyć sposób, wjaki się tu znalazłem, ale wyszukanie jakiegokolwiek powoduprzybycia w tomiejscebyło ponad mojesiły. Mógłbymprzysiąc, że trafiłem tuprzypadkiem. Wszystkie zmiany,jakie dzisiaj nastąpiły, wprawiłymniew zakłopotanie. Podniosłem z ziemi porzuconegoprzez kogośpapierosa, alenie miałem zapałek. Poszedłem dobaru. Przyciągnęło mnie przymglone światło obrysowujące konturybudynku,łagodnie poruszające się cienie, niewyraźne kształtyiprześwietlające je szarości. Miałem nadzieję,że będzie pusto. 250 Wszedłem przez dziurę w płocie, od strony wzgórza. Śmietnik wypełniony był po brzegiplastikowymi naczyniami usmarowanymi sosem, tekturowymitackami przesiąkniętymi na wylottłuszczem, zgniecionymi kartonami po napojach. Część poniewierała się na ziemi. Odkopnąłem na bok karton,który ulożytsię centralnie na ścieżce. W powietrzu unosił się zapach frytek i wódki. Otworzyłem drzwi i wszedłem dośrodka. Nie było pusto. Knajpa pełna była młodych, opalonych, z włosami ostrzyżonymi przy skórze i kolczykami w uszach. Przy paskach dyndałyim kluczyki od samochodów,a na szyjach złotełańcuchy. Jedenw drugiego wyglądali jak odrysowani od szablonu, w drogichswetrach, adidasach Nike, w spranych dżinsach z najlepszychfirm, z wypchanymi portfelami wtylnych kieszeniach. Wiedziałem, o czym mówią,co myślą. Niedawno byłem taki sam. Przyszlina wiochę, żeby zobaczyć obcą, gorszą rasę ludzi. Miejsca przy stolikach bliższych drzwi zapełniali robotnicyod pil i koparek. Jedni z drugimi byli w niezłej komitywie. W zwykłych warunkach nawzajem sobą pogardzali, ale tutajczulisię tak samo obco. Siedzieliprzy stolikach zastawionychtalerzami, szklankami i butelkami. Byli już zdrowo nabuzowani,pogrążeni w jednostajnym rytmie muzyki, tępymłomocie, przyktórym zakończenia nerwówwyłażą na zewnątrz. Wystarczyłodotknąć, by zabolało. Ale tak właśnie lubilii kazali nastawićgłośniki do oporu. Płacilii żądali. Jednocześnie skupiali się nawychwytywaniu oznakniebezpieczeństwa, jakie powinno imgrozić. Po to tu przyszli. W drugim rogu sali siedziało kilku ze wsi. Słuchali apatycznie rozmów tamtych. Rozlewali flaszkę iwydawało się, że wkładają w to masę pracy. Podczas picia dosłownie harowaliw pocie czoła. Potem szli ponową butelkę i wypijali jąz jeszcze 252. większym wysiłkiem. Widać było, że nie mają ochoty tu siedzieć i przyjemniej by im było rozpić połówkę na świeżym powietrzu, choćby pod młynem, ale nie mogli tak po prostu wyjśći ustąpić tamtym pola. To miejsce na ziemi należało jeszcze donich. Znalazłem wolne krzesło pod ścianą. Nie należałem do żadnego z tych dwóchświatów. Unikającspojrzeń w oczy, przejechałem wzrokiem po kołnierzach kurtek,guzikach, krostach koło ucha. Chwytałem chaotyczne słowa,choć nie zależało mi na powiązaniuich w całość. Tak naprawdęzależałomi tylko nawidoku Klary,alei na nią nie patrzyłemwprost, obserwowałem tylko jej zręczne ruchy. Nalewała piwo,mieszaładrinki, podgrzewała kanapki wkuchencemikrofalowej. Robiła wszystko od niechcenia, ale ze zręcznościąprestidigitatora. Jednocześnie gadała z klientami, aw przerwach, gdynie chciało jej się nic mówić, pochylona nad blatem czytałaksiążkę. Gdy ktoś podchodził, zostawiała na otwartej stronie zakładkę i nie patrząc, podsuwała szklankępod odkręcony kureki wyjmowała jąw najwłaściwszym momencie. Zamknąłemoczy i starałem się wyobrazić sobiedom babkiw czasach,gdy po obejściu biegaładziewczynka z włosami splecionymi w warkoczyki. Ciekawe, czyjuż wtedy nosiła w sobie zalążek bólu, jakiego miała mi przysporzyć. Przytulała kota,a potem zostawiła wszystko i odeszła. Gdyby tegonie zrobiła, byłbym może taki sam,jak ci w kraciastych koszulach z flaneli, z twarzami spalonymi przez słońce,zpojedynczymi złotówkamiw kieszeniach, które trzeba zebraći przeliczyć, czy starczy na jeszcze jedną flaszkę. Decyzja sprzed lat sprawiła, że stałem się takijakciz klubupod lasem; arogancki, ze złotym łańcuchem na szyi i samochodem, którym można jeździć po pijaku i nawet gorozbić,żadenproblem, bo jutro kupi się nowy, lepszy. 252 A terazsam niewiedziałem, kim jestem. Oderwane słowa tworzyły oplątującą mnie sieć. Jazgot muzykidoprowadzał do szału. Przymykałem oczy, a gdy wszystkozaczynało rozmywać się we mgle, znówsłyszałem fragment czyjejś rozmowy, śmiech, żarty, które niedawałysię z niczym połączyć. Miałem wrażenie, żetamci z budowy naśmiewają się ztychze wsi. Próbowałem nie słuchać muzyki aniżartów. Pojawiła sięwemnie chęć, by walnąć na odlew kogoś, kto mi pierwszy podejdzie pod rękę. Dziewczyna zza ladyobserwowała jednychi drugich, gotowaw każdej chwili interweniować. Powinna skupićsię na mnie, bo to we mnie dymił już proch. Starałem się skupić na czymkolwiek,byle nie myślećo matce. Wlepiłem gały w ścianę, a potem mimowolniezapatrzyłem się na dyndającą na oparciu krzesła kamerę. Złotymonogramnaskórzanym futerale wił się jak wąż w skomplikowanym wzorze. Dopiero gdy jej właściciel pomachał ręką,ocknąłemsię. - To kamera,ćwoku! - usłyszałem. Uśmiechał się szeroko, zadowolony, że mi ubliżył. Skinąłemgłową w podzięce za informację. Nie obraziłemsię, bo jegookreślenie pasowało do mnie jak ulał. Zbliżył się do prawdy, nawet o tym nie wiedząc. Odwróciłem wzrok. - Ej, ty, patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! - Jego głosniewróżył nic dobrego. Czuł się lepszy, bo miałkamerę. - Spadaj! - poradziłem. Wstrząsnął się i poruszył na krześle, jakby coś ugryzło gow zadek. Machał łapamijak wiatrakami. Straszył mnie i prowokował. Rzucił we mnie przekleństwem. Nie zasłużyłem na nie. W jednej chwili byłem całkowicie rozbudzony. 253. Nie miałem zamiaru reagować, ale sam się prosił. Dmuchnąłem mu w twarz dymem. Zerwał sięz krzesła iprzyskoczył. Wyprostował plecy, zakasał rękawy, ana dodatek splunął mipod nogi. Wszystko to były czynności przygotowawcze. Pozwoliłem mu przez chwilęszczerzyć zęby i warczeć z daleka. Odczekałem półsekundy i wysuniętym łokciem rąbnąłemgow żołądek. Aż sam się skrzywiłem. Jeszcze sekunda i prawą dłoniąprzesunąłemgo na bok. - Wracajna swój stołek! - powiedziałemlekko. -Nie brudźmojego powietrza! W tejsamej chwilipojawiła się Klara. Pochyliła się między nami, tworząc z siebie tamę. Dostrzegłem lekkie drgnienia wokół jej ust. Mogły stanowić zapowiedźuśmiechu. Albo gniewu. - Spokój. Nie rozrabiać mi tu. Zebrała ze stolików puste szklanki,dając nam czas naochłonięcie. Przyjrzałem się z ciekawością jej piersiom i paskowi brzucha wystającemu spod krótkiej bluzki. Miałem teraz czasna fantazjowanieo zapachujej ciała. Byłem całkiemspokojny. Tamtenzareagował tak, jak przewidywałem. Jego twarzskurczyła się,a oczy zdziczały i nabrały barwy krwi. Schylił się,wysunąłgłowę do przodu jak szarżujący byk, ale wiedziałem,żeto dlatego że chce mu się teraz rzygać. Odwrócił się błyskawicznie,dopadł drzwi, otworzyłje uderzeniem barku i wypadłna zewnątrz. Dalej były schody i omal nie zleciał na łeb na szyję, ale przytrzymał się poręczy i utrzymał równowagę. Zniknąłmi z oczu,ale z łatwością mogłemwyobrazić sobie następnąscenę. Nasze starcie zakończyło się bezkrwawo. Miałem nadzieję, że dałbym mu radę, nawet gdyby doszło dozwarcia. Był większy odemnie. I cięższy. Ale i tak dałbym mu 254 radę. Czułem kłucie w opuszkachpalców. Musiałem je zacisnąć, a napięcie przesunęło się w kierunku łokci. Zgiąłem ramię, by energia rozpłynęła się pocałym ciele. Na pewno dałbymradę im wszystkim. Miałem w sobie nadmiar adrenaliny i wiedziałem, że wcześniej czy później muszę ją gdzieś wyładować, bo inaczej pęknę. Dziewczyna patrzyła zezdziwieniemnajego ucieczkę, a potem wróciła do mnie. - Siedzisztu od godziny. Stało się co? Pragnąłem,by stanęła krok bliżej. Mógłbym oddychać jej zapachem. - Była umnie matka. I zorientowałem się,że mam babkę. Jej pierwszej topowiedziałem. - To nie wiedziałeś o tym? -Nie. Ale ty pewnie wiedziałaś. Takjaki wszyscy inni. Wzruszyła ramionami, ale jej wzrok był spłoszony,niepewny,wręcz przestraszony. - Po co mi to mówisz? -Bo spytałaś i pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć, czy sięwreszcie zorientowałem. - Niby czemuchciałabym to wiedzieć? -Nie wiem, tak tylko pomyślałem. - Idź już lepiej do domu - poradziła. -Jasne. Zmusiłem się do uśmiechu. Patrzyłem zzawiścią na chłopaków, już wstawionychi świadomych swojej nieśmiertelności. Musiałem też się napić,ale nie miałem za co. Nie chciałem jejo nic prosić. Przyszli nowiklienci iKlara odeszła bez słowa. Wróciładopracy. Patrzyłem za nią nad głowami chłopaków, a potem poszedłem do sklepu. 255. Był zamknięty, ale zamek od zaplecza dał się otworzyć drutem. Pochwili drzwi stały otworem, więc pozwoliłem sobiewejść. Wziąłem butelkę wódki i paczkę papierosów i zatrzasnąłem drzwi za sobą. Usłyszałem stuk zatrzasku. Jakby mnietam wcale nie byk). Popijałem z butelkii lazłem wokół wsi, żeby wypróbowaćswoją wytrzymałość w marszu. Ile okrążeń dam radę. Łaziłemdo późnej nocy. I tak niemiało znaczenia, co robię, bo nieistniał żaden rzeczywisty świat, z którym byłbym związany. Księżyc najpierw był na wprost mnie,pośrodku nieba. Potemprzesuwał się wolno, aż zniknął za lasem. On się zmęczyłi poszedł spać. Janie czułem zmęczenia. Doszedłem do szosy i usiadłem na słupku. Obserwowałemdrogę. Nie myślałem specjalnie o niczym, najwyżej o tym, że gdyprzejdę na drugą stronę, będzie tak, jakbym uciekł z więzienia. Wyjąłem z kieszeni papieri przesylabizowalemtreść, usiłując upewnić się,że nadaljest prawdziwy. A potem zamknąłemoczy, wstałem i wszedłem na jezdnię. Ustaliłem ze sobą, że jakbezpiecznie dostanęsię na drugą stronę, to jeszcze tej nocy zrobię coś, na co inaczej nigdy się nie odważę. Z uczciwiezaciśniętymipowiekami wszedłem na asfalt. Zaszumiało. Samochód przemknął tuż obok. Pewnie mnienawet nie zauważył. Szedłemkrok za krokiem, bez pośpiechu, bez nadsłuchiwaniai oglądaniasię na boki,tak jak chodzą kaczki albo mojaświnia. Znowu szum,tymrazem z klaksonem i piskiem hamulców. Nie myślałem o nadjeżdżającej ciężarówce. Nie starałem sięlokalizować dźwięków i świstu powietrza, obijającego się o mo256 je nogi. Nie myślałem, skąd ten huk się bierze. Doszedłem do liniiciągłej i tam stanąłem. Popijając z butelki, pozwalałem przesuwać się po mnie światłom jadących zobu stron samochodów. Przelatywały obokmnie z krzykiem: I co teraz? I co teraz? Ico teraz? W mojej głowie zapanowała długa bezsenna noc. Wsłuchiwałam się w echo własnego oddechu i czekałam,że któryśz samochodów walnie we mnie i zamknie się ciemność. Przypomniałemsobie historię babkio jej babce, tej którapodczas powodzi sprzed wieku,stałapopas w wodzieprzez całą noc, zanim ją znaleźli i pomogli wydostać się z zalanego domu. Przez cały czas trzymała na ręku chłopca. Nie miała jakrozwiązać iściągnąćz nóg sznurowanych butów. Musiałabypuścić dzieciaka, żeby zanurkować i schylić się do swoich nóg. Gdynieprzytomnej ze zmęczenia zdejmowano buty, podeszwy stópzostały wewnątrz. Nie wiem, dlaczego na środku drogi, między strumieniamimijających mnie z obu stron samochodów przypomniałem sobieakurat tę historię, aleświadomośćbólu i determinacji tamtej kobiety spowodowała, że otworzyłem oczy i wróciłem naswoją stronę drogi. To była moja praprababka. Poszedłem prosto pod jej dom. Po tę nagrodę, którąsobie obiecałem. Usiadłem w krzakach i czekałem, aż napoi chłopaków ze wsichłopaków z miasta,chłopaków z budowy. Słuchałemciszy i tego, co miałem w sobie. Nie dało się jednego zdrugim pogodzić. We mnie trwałjeden wielki huk, nie do wytrzymania. Musiałemsię z siebie wycofać i skupić na wiejskiej drodze. Tu było ciszeji spokojniej. Oparłem się o drzewo i zasnąłem. 257. Wróciła późno, gdy delikatna mgła zaczęła już tłumić światłarzucane na drogę. Wiedziałem, żeidzie, zanim cokolwiek usłyszałem. Nie musiałem wytężać wzroku. Gdyszła, poruszała atomy, one uderzały w inne, a tamte rozpędzone wybijały w powietrzu tunel, którym docierał do mnie jej zapach. Była jeszcze daleko, a jużwiedziałem, żeto ona. Wstałem i wtedy przekonałem się, że nie jestem jedynym,który na nią czeka. Ani jedynym, który z odległości kilometra wyczuł, że idzie. Na domiar złego tamten pewnie cały czas wiedział,że tu siedzę. Ja zorientowałem się dopiero, gdyziemia zaczęła się podnim uginać i usłyszałem tętent. Zza ogrodzenia wypadł pies, bydlę wielkie jak koń. Sunął do mnie jak pocisk samonaprowadzający. Skamieniałem. Wiedziałem, że nie utrzymam jego ciężarui przewrócęsię, jak skoczy. Nie spuszczając goz oka, zerknąłemw bok, czy mam się gdzie przesunąć. Miałem pół metra luzu odpłotu. Wytrzymałem do ostatniej chwili, a potemrunąłem w lewo, nasiatkę. Odbiłem się, schyliłem ichwyciłem kamień. Niepotrzebnie, bo już go nie było. Przetoczył sięjakczołg po miejscu, w którym dopiero co stałem, i popędził dalej. Zahamowałtuż przy dziewczynie i rzucił się do jej nóg,potem położył łapyna ramionach i liznąłpo twarzy. Bardzo ją kochał. Metalicznychrzęst siatki zwróciłjej uwagę. Zobaczyła mniewciąż schylonego, przygotowanego doobrony. Nie była zaskoczona moim widokiem. Pies merdał ogonem,zadowolony ze zwycięstwa. - Przestraszyłeś się? Przepraszam. Jest we mnie zakochanyi reszta świata dla niego nie istnieje. - Wcale mu się nie dziwię. Stała tak blisko, że wszystko inne odsunęło się,przygasło,rozmyto. 258 Dotknęła mojej twarzy. Wielki Boże! Gdybym nie był świadomy, że zrobiła to dlażartu, mógłbym się przewrócić z wrażenia. Chciałem jeszcze. Drugą ręką cały czas gładziła sierśćpsa. Nagle zapragnąłemstać się lepszym, ważniejszym od niego. Zapragnąłem objąć ją,podnieść i zakręcić dookoła,tak jak robiłem to tysiące razyw którymś życiu. Pies zawarczał i przywrócił mniedo obecnego wcielenia. Weszła do domu. Nie zapraszała mnie, ale tym razemzostawiłaotwarte drzwi. Wszedłem za nią, zdumiony własną śmiałością. Zostawiłemje, tak jak ona, otwarte. Nie wiedziałem, jak długo tu zabawię. Stałem w mroku, zupełnie zdezorientowany. Balemsię, że wyjdzie jej ojciec, matka albo jeszcze ktoś i zobaczy mnie, zdziwisię, spyta, o co mi chodzi. Szukałem w myślach usprawiedliwienia swojejtu obecności. Cofnęła sięi zamknęła drzwi, jak gdyby mnie tuwcale niebyło. Po drodze musnęła moje ramię, sprawdzając w ciemności,czy jestem. Poczułem ulgę. Chyba wiedziała, co robi, pozwalającmi zostać. Poprowadziła mniedo ciemnej kuchni i nie zwracając na mnieuwagi, postawiła czajnik na piecu. Piec miała zwykły,elektryczny,a wodę normalnie, wkranie. Minęło sporo czasu, nim spojrzała. Widziałem jejtwarz wniebieskim świetle gazowego płomyka. Wytrzymałem jej wzrok, nie mając pojęcia, co też ona może terazmyśleć. Wiedziała, czego od niej chcę, ale nie zdradzałaobawy. Pragnąłem jej i miałem nadzieję, że nie przyszedłem tu napróżno. Między nami działy się dziwne rzeczy. Atomywirowały,przemieszczałysię, zmieniały właścicieli. Wszystko się już stało,chociaż żadne z nasjeszcze się nie poruszyło. 259. Nie zamierzała grać roli pani domu, takiej, która zabawiagościa dowcipną rozmową. Toja się odezwałem, żeby zrobić cośz ciszą: - Jestem stąd. Wiedziałaś o tym? Patrzyłem jejw oczy,a onaprzetrzymałamoje spojrzenie zespokojem. - Myśleliśmy, że przyjechałeś, żeby odebrać babce resztę ziemi. Twoim rodzicom powiedziała, że da tylko wnukowi. I zjawiłeś się. W odpowiedzi wzruszyłem tylko ramionami. Wsumie mało mnie to obchodziło. Czekałem na cośinnegoi wydawało mi się, że to nigdy nienastąpi. Ale fakt, że pozwoliłami tu być, dawał nadzieję. Czekałem na jakiś znak, aleniestarała się niczego mi ułatwiać. Postanowiłem, że postoję jeszcze trochę ipójdę. Po jakimś, bliżejnieokreślonym czasie, uznałem, żejużczas. Podszedłem. Nie odsunęła się. Kiedy ściągała sweter przez głowę, zatrzeszczał i posypał iskrami. Zacząłem od jej piersi i przesuwałem się w dół. Nie spieszyłem się. Mikroskopijne jasnewłoski na jej skórze,widoczne dopiero z bliska, zdawały siędrgać samoistnie. Każdy oddzielnie. Dotykiem próbowałem wyrazić wszystko - te smutnei radosne rzeczy, których nie potrafiłem powiedzieć. Jej spokojny wzrok nie odwracał się odmojejtwarzynawet nachwilę. A potem polecieliśmy na Księżyc. Niezamykała oczu aninieodwracała spojrzenia. Wyczuwałem drżenie jej ciała, kontrolowałem siebie samego, przedłużałem każdypocałunek, każdą pieszczotę. To mogło być ostatni raz. Wracałemprzez uśpioną wieś. Z dala doszedł mnie odgłos przejeżdżającego pociągu. Nocnydo Krakowa. Musiałobyć już po drugiej. 260 Wcale nie byłempewien, co zrobię, komu okażę lojalność. Nie ufałem sobie i zazdrościłem każdemu, ktoto potrafił. 31 Babka siedziała przy stole, kiedy wróciłem. W chałupie panowała pełna skupienia cisza. Usiadłem naprzeciwko. Przez moment myślałem, że umarła, i bałem sięporuszyć, by nie spłoszyć idącej do nieba duszy,ale okazało się, żeczytała pożyczoną od sąsiadki gazetę. Na koszulę wżabki nałożyła gruby sweter. Czekała. Spojrzała na mnie dopiero, gdy obejrzała ostatni obrazek. Nie spytała o nic, czego mógłbym się spodziewać. Postukała tylko palcem w gazetę, pokazując coś. Dłonie ani trochę jej się nietrzęsły. - Tu piszą o nas. Czyżby gazety dowiedziały się wcześniej, kim jestem, gdziejestem i z kim spałem? Pokręciła głową, żebym się tym jednak nie przejmował. W porządku, akurat tymna razienie będę się przejmował. Niechodziło jednak o mnie, tylkoo wieś i autostradę. A właściwietylko oautostradę, bo o wsibyło tylko jedno zdanie: żewłaściciele gruntów stawiają opór. -... ale kogo taknaprawdę obchodzą tacy jakmy? Jesteśmyprzeznaczeni na złom. Była dzielną kobietą,alenie potrafiła pokonać smutku, który niszczy nadzieję. Odebrano jej tyle rzeczy, zwykłych, dostępnych innym: urodziny wnuka, jego zdjęcie zkomunii zgładkoprzyciętą grzywką, wakacje na wsi, prezenty świąteczne. Przystawiłem drabinę, żebydostać sięna swój strych. 261. - Prowadzi bar, bo nie ma pieniędzy na studia w mieście. Wasiak chciał się żenić, żeby z dwóch gospodarek jedną przeznaczyć na sptaty długów, a drugą ratować. Ojciec i matka uznali, że nie ma co wybrzydzać i trzabrać to, co jest. Nie chciała zaniego iść, ale bo to dziewucha na wsi ma wybór? Wiedziała, gdzie byłem. Wiatr cisnął strumieniem deszczuo szyby, aż zadźwięczały. Żarówka zamigotała. Zaczęła się burza. Grzmiało i błyskało. Pouderzeniu pioruna powietrze miało dziwnie ostry zapach. Chałupa chwiała siępod uderzeniami wiatru. Jeszczeniedawnoniemieściło mi się w głowie,że takie miejsce jak ta stara wiejskachata, bez wygód i telewizora, może w ogóle istnieć. Teraz, leżącna swoim materacu, wsłuchiwałem się w stukot deszczu odach. Liczyłem sekundy dzielące błyskod uderzenia. Wolałemnie pytać, czy jest tu piorunochron. Bałem się, że nie zasnę, bozbyt długo odsuwałem odsiebiesen. Nie czułem zmęczenia. Zasnąłem natychmiast. Śniło misię, że śnię. W tympodwojonymśnie wszystko zamarło w bezruchu. Tylko ja wirowałemwokół własnej osi. Złudzenie sprawiało, żewraz ze mną wirowało wszystko, co wcześniej znieruchomiało. Słyszałem tylko świstprzelatującegoobok mnieświatła. Świst,szum i gwizd, w którym brzmiało ponaglenie: - a/l, ali,ali. Obudziłem się wpatrzony w pająka idącego po ścianie. Załopotały skrzydła sowy polującej na swojąkolację. Zarazbędzie świtać. Dla sowy topora na odpoczynek. Przekręciłemsięna bok, usiłując odnaleźć pozycję, która pozwoliłaby mi powrócić do przerwanego snu. Poczułem ból. Ktoś szarpał mnie za ramię. 262 Babka. - Wstawaj, młyn się pali. Między domami niósłsię huk. Przybliżał się i można byłorozróżnić krzyki, nawoływania, gwizdy. Wyjrzałem przez okno. We wszystkich oknach paliły się światła. Poza tym nicna drodzesię nie działo. Ale po chwili ktoś wybiegł zza rogu, a za nim kilku, za nimi następni. Tłum biegnących, wymachującychwiadrami. Wyglądało, że cały świat rzucił się na ratunek. Minuty mijały,na dworze działy się ważne rzeczy, a janiewiedziałem, czy chcę w nichuczestniczyć. Nie będzie młyna, niebędzie potrzeby przedłużaćagonii wiochy. Niebędę miał problemu, co zrobić z fantem zesłanym miprzez los - zwłasnymmłynem, który nie był mi potrzebny doszczęścia. A niech się spali. Znowu coś rozstrzygniesiębez mojegoudziału. I dobrze. Wstałem i wyszedłem na dwór. Wciągnąłem głębokopowietrze i poczułem przyjemny dreszcz wcałym ciele. Przypomniałem sobie sen, a potem to, co było przed nim. Podekscytowanie, towarzyszące myślom; kusiłomnie, by zrobić następnykrok. Ale jaki? Musiałem się zastanowić, musiałem pomyśleć: popędzałemsam siebie, przekonywałem, pełen obaw, żejestem bliskizmarnowania największej szansy w swoim życiu. Tyle żenie miałempojęcia, co było tą szansą. Co powinienem zrobić, by jejniestracić. Jużwieźli pompę. Nie pojmowałem ich zaangażowania. Ale rozumiałem czynie, jeśli już tu byłem, obejmowały mnie tutejsze reguły. Solidarność jest w takich chwilach ważniejsza od wątpliwości. Jaksię mieszka wtakim miejscu, oddycha się tym samym powietrzem, wchłania wyziewy tych ludzi, to chcąc nie chcąc robi się 263. to samo co inni. Poszedłemtam, gdzie szli wszyscy. Popchnęłymniefascynacja ogniem i gwałtowna ciekawość. Biegiem tak jakinni, comi szkodziło. Ale niezależało mi tak jak im. Ogień opanował zachodnią część młyna. Pewnie gdyby niedeszcz,który namoczył dechy, byłaby już piękna pochodnia. Alewszystko było mokre i płomienie z trudem torowały sobie drogę. Najwięcej było dymu. Pompa już pracowała. Rurazanurzona w rzece zasysała wodę. Strumień z sikawki docierał zaledwie do połowy budynku. Szansa nauratowaniecałości była niewielka. Deszcz zaledwiesiąpił, a potrzebna była porządna ulewa, żeby przydusić płomienie. Patrzyłem bez emocji, jak ratują coś, co tego wysiłku nie było warte. Na twarzach mężczyzn malowało się napięcie, skupieniena tym, co mieli do zrobienia. Pracowali bez zbędnegogadania. Nabieraliwodyz rzeki wiadrami i podawali sobie z rąkdo rąk. Dzieci pędziłyz pustymi wiadrami z powrotem dorzeki. Pierwsiw szeregunapełniali wiadrai podawali je następnym. Nowi tworzyli kolejne łańcuchy. Nikt nie stał bezczynnie. Niktnie pytał, co ma robić. Wszyscymieli przydzielone role. Działali jakjeden organizm. Ojciec twierdził, że dobrze, jak ludzie są solidarni i zorganizowani, bo łatwiej takimi manipulować. Łatwopodporządkowują się rozkazom. Tak mi się przypomniało. Wypatrzyłem Klarę. Stała w rzędzie, na rozstawionych, wbitych w ziemięnogach, by mocno schwycić ciężkie wiadro, zrobićz nim pół obrotu i podać następnemu tak, by nie ulała się z niego kropla. Patrząc, jak lekko obraca całym tułowiem, doznałemwrażenia, że wrazz nią obraca się brzeg rzeki i płonący młyn,i most, i widoczne za mostemzabudowania. Wraz z wiadremwszystko zostało wprawione w ruch i nadal siękręciło, chociażjej ciało już zdążyło się zatrzymać idokonałoobrotu w przeciw264 ną stronę, a jej dłonieujęły podane przezsąsiadakolejne wiadro,a tułów rozpoczął kolejny ruch wahadłowy. Ja, w przeciwieństwie do niej, obleciałem całą ziemię,zrobiłem wraz zplanetąpełen obrót. Gdybynie to, co się działo, pewnie wzruszyłobymnie piękno tej chwili. Opędzałemsię od fantazji o jej piersiach. Myśli zabłądziłydo pokoju, w którym niedawno byłemi dotykałemdelikatnejskóry. Mogłem patrzeć bezobawy, bo w tej chwili wszyscy zajęci byli ogniem i wodą. Przesunąłem się tak, by nikt nie zasłaniałmi widoku. Ściągnięta moim wzrokiem, rozejrzała się i przywołała ruchem ramienia. Szkoda. Włączyłem się, jakbym po to tylko tustał, przez moment tylkozagubiony, niepotrafiący znaleźć dla siebie miejscaw trybachdziałającej już maszyny. Ze niby czekałem, ażktoś raczy mi zrobićmiejsce obok siebie, bym mógłwłączyć się w zbiorowyczyn. Gówno prawda. Stanąłem obok niej, bo czułem drżenie w nogach i mogłem z bliskagapić się najej piersi, a moje ręce, cofające się po przekazaniu wiadra, mogły niby niechcący zawadzićo jej ciało. Dotykaliśmy od czasu do czasuswoich dłoni, kiedysięgałem po rączkę pełnego wiadra. Przenikał mnieprąd, ogarniało podniecenie. Dopiero się rozstaliśmy, a już za nią tęskniłem. Jeszczenigdy w życiu niezaznałem podobnego uczucia. W skroniach mi pulsowało, wokół oczu miałemgorące, rozpalonekręgi. Cały płonąłem. Aż dziwne, że nikt tego nie zauważyłi nie chlusnął zimną wodą, by mnie uratować. Huk był potworny. Sądziłem, że ogień pracuje wciszy. Najpierw wyczułem,a dopiero potem dostrzegłem człowiekaw oknie młyna. Stał nanajwyższym podeściei gapił się na pło- 265. mienie sunące po ścianie. Trwałw tej swojej katatonii, z dala odnaszego świata. Powietrze drgało i wyglądał jak obraz z telewizora, zlepek drobnych elektronicznych punkcików. Gdy ktośpstryknie,sczernieją i znikną. Zdałem sobie sprawę, jak ogromną urazę czuję do tejotępiałej istotywidocznej na tlenieba, pośród płomieni. Nikt nie spieszył mu na pomoc. Wszyscy gapili się wniebo, analizując jego i własne szansę. Z porażającą jasnością widziałem, co działo się w umysłachtych ludzi. Śmierć idioty w płomieniach zdjęłaby z nich wszystkich odpowiedzialność za zabójstwo Cylaka. Zaprószając ogień,sam na siebie ściągnął karę. W jego sprawie już podjęli decyzję, ale żal im było młyna,więc nie zatrzymywali się ani na chwilęi dalej czerpali wodęz rzeki i podawali wiadra z rąk do rąk, a obok pracowała na pełnych obrotach pompa i strumień wody gasił płomienie. Wszystko działo się jak w filmie, wystarczyło trochę cierpliwości,by dotrwać dokońca i dowiedzieć się, jaki będziefinał. - Może trzeba go stamtąd ściągnąć? - spytałem głośno, alewtym hałasie nie usłyszałem własnego głosu. Słowa nie poleciały z wiatrem, tylko zawisły w nieruchomympowietrzu. Zaczerpnąłem powietrza. Poczułem siętak, jakby ktoś odliczał ostatniesekundy przedstartem. Po raz pierwszy w życiu wiedziałem, co powinienem zrobić. Wiedziałem od samego początku, jak tylko go tam zobaczyłem. Nie zastanawiałem się, po co. Nie wiem, czy w ogólemyślałem. Pchała mnie sitamocniejsza ode mnie. Dopiero, gdy zacząłembiec, gdzieś w płacieczołowym mignęła myśl, że znowu muszęratować życie kogoś, na kimmi zależy. Tym kimśbyłem ja sam. Bo gdy ten pomyleniec zginie w pożarze, nikt nigdy nie będzie 266 miałpotrzeby mówić,co wsiowygłupek zrobił kilka tygodniwcześniej. Wmoim umyśle panowała pustka. Ograniczałem się do wykonywania konkretnych ruchów, a każdy następny był logicz! nym następstwem poprzedniego. Tu nie było potrzeby myśleć,wystarczyło obserwować samego siebie, a raczej tego drugiego,którym teraz byłem. Toon myślałzamiast mnie. W którymśz równoległych światów jedno zmoich wcieleń przestraszyło sięi stało wgapione w ogień jak cielę. Przegapiłoswoją szansę. Bokażdy czyn jest przecież spłatą zaciągniętego długu, a każdorazowe przewinienie oznacza debet nawłasnym koncie. Od dawna żyłem nakredyt. W momencie, gdy zdałem sobie z tego sprawę, ręka sama pchnęła drzwi i zacisnęła się na poręczy. Musiałem zlikwidować swoje zadłużenie, by los pozwoliłmiotworzyć nowe konto. -Uważaj! - krzyknęła za mną. Miałem nadzieję, że wie,przed czym mnie ostrzega. Ja nie miałem pojęcia, w co się pakuję. Zapóźno już było na strach. Lęk czuje się przed faktem,a wtrakcie można tylko liczyć, że wszystko jakoś siękończy. Takalbo inaczej. Wnętrze wypełniał dym. Poruszałem się ociężale, jak pod wodą. Schody odnalazłem po omacku - udało mi się tylko dlatego,że wiedziałemdokładnie, gdzie są. Musiałem wierzyć, że wytrzymają, gdy wejdę; że ogień ich jeszcze nie pożarł. Gdybymzwątpił, pewnie by znikły. Nie było we mnie strachuani gniewu,ani przeczucia śmierci, tylkozapach świeżo skoszonej trawy. Tak pachniała jejskóra i tylko o tym myślałem. Cośkrzyczałem, ale w huku, jaki wokół panował, niesłyszałemswojego głosu. 267. To, co mnie przenikało, było rodzajem jakiejś desperacji. Niemiałem szans go ocalić, bo im wyżej, tym dym był gęstszy, alewspinałem się po nadwątlonych schodach, by znaleźć się choćodrobinę bliżej. Jakby samfakt, że zrobiłemwszystko, co w mojej mocy, miał michoć trochę pomóc. Może odpowiedzialnośćza śmierć dwóch chłopakówstaniesię odrobinęlżejszado zniesienia. Dym zastania! widok, uniemożliwiał oddech, ale niezwalniałem. Miałemkilka minut. Na cały głos wykrzykiwałem jakieśimię, by ocknął się i obrócił w moją stronę. Tonie było jego imię,tylkomoje. Krew produkowała litry adrenaliny i nie byłem jużczłowiekiem, tylko swoim sobowtórem z innej przestrzeni. Patrzyłem na siebie z oddalenia. Nagle potknąłem sięi wpadłem na ścianę. Zamroczyło mnie. Pot zalat oczy, a przestrzeńzapełniła się ciasno postaciami wędrowców - dzieci, kobiet,mężczyzn, starców. Nareszcie ich dogoniłem. Krzyczeli, widziałem otwarte usta, ale kiedy się stoi naniepewnym, rozchybotanym gruncie, nie słyszy się krzyku innychludzi, nie słyszy się własnego przerażenia, nie słyszy się absolutnie nic. Dystans między nami zmniejszał się, mogłem ichdotknąć; oni wyciągali ręce, ale tylko po to, by mnie odepchnąć. Poczułemgorąco na plecach. Zanim zdążyłem się zdziwić,wrażenieciasnoty ustąpiło iznówbyłem wolny. Powoliodzyskiwałem zdolność widzenia. Otworzyłem usta, by wciągnąć powietrze, ale wokół niebyłopowietrza, tylko gryzący dym. Wpadłem wpanikę. Słyszałemich wszystkich naraz. Mówili jednocześnie, każdy o swoim życiu. Wydarzenia i opowieści o nich płynęły zazębione o siebiew czasie. Słowa wślizgiwały się namoje miejsce,jakby mniejużtu nie było. Krzyknąłem, że nie mogę oddychać, ale nikogo tonie obchodziło. Zamknąłem oczy, a kiedyznów je otworzyłem,świat stał się jednokolorowy. Szary. Wydało misię tonawet za268 bawne. Dźwiękrównież odszedł. Zupełna cisza. I naglenicmnie już nie obchodziło. Miałem absurdalne poczucie wolności. Tlen odpłynął z mózgu, alejuż się tym nie martwiłem. I wtedy zobaczyłem jegooczy. Przypatrywał mi się z uwagą. Bez strachu, z ciekawością. Spotkanie samych tylko źrenicbyłorównie silne jak kontakt fizyczny. Trudno mibyło się od niegooderwać. Wyciągnął do mnierękę i podtrzymał, a ja stałem skamieniały ze strachu, z otwartymi ustami. Pokręcił głową i powiedział: - Nie bój się. Oni są tu zawsze. Musiałem włączyć umysł, by zacząć myśleć. Bałem się jakdiabli, głównie tego, że zemdleję i zginę; nikt tu przecież pomnie nieprzyjdzie, bo tak jak i na idiocie, nikomu namnie niezależy. Chwyciłemgo za rękę i pociągnąłem. Prąd powietrzapopłynął za nim i złapałem oddech. Zalatywał stęchlizną iwilgocią jak liście po deszczu. Zdumiała mnie łatwość, z jaką wszystko siępóźniej odbyło. Wiedziałem, co należy robić wkażdej mijającej sekundzie. Między poszczególnymidziałaniami miałem jeszcze czas, by pamiętać o oddychaniu io jakiejś miłej chwili sprzed kilku godzin. Zejście trwało kilkanaście sekund i na wszystkomiałemczas. Nikt mnie tegonie uczył. U stóp schodów już na mnieczekałyczyjeś ręce, by przejąćciężar. Nie widać było twarzy, nawet sylwetek,słyszałemjedyniewrzawę. Potem już tylkorozpaczliwie trzymałem się poręczy. Przezchwilę, bo zadziwiająco silna dłoń chwyciła mnie za przegubi oderwała odniej jednymszarpnięciem. Po raz kolejny zdumiałem się, ile siły tkwi w tej starejbabie. - Dlaczego to zrobiłeś? - spytałajużw domu. -Kandydujeszna świętego? 269. Nawet jakby trochę zrobiło mi się wstyd za tę chwilę słabości. - Niemam pojęcia, tak jakoś samo wyszło. To nie była odwaga. Odwaga jest sztuką pokonywania własnego strachu. Jedynym strachem wmoim życiu był ojciec. Każdy boi się poswojemu i odważnym jest też po swojemu. To, cozrobiłem, było ratowaniem własnego tyłka. Na to nie trzebawielkiego męstwa. - Mogłeś zginąć. -Świat by się nie zawalił. - Mój by się zawalił. Była jedyną osobą troszczącą się o mnie tak, by mnie skarcić. I głównie dzięki temu poczułem siępotomkiem niezliczonychpokoleń, o których mi opowiadała. Tą swojągłupotąwłączyłemsię wciąg zdarzeń i zasłużyłem na jednozdaniowe podsumowanie, choćby takie: z niepotrzebnej ruiny wyciągnął niepotrzebnego człowieka. Kropka. Nie żyłem więc nadaremnie. 32 Po czymś takimzawsze jest nowy dzień. Trzeba wstać i zacząć wszystkood nowa. Od samego ranasłychaćbyło przenikliwe zawodzenie wiatrui stuk deszczu o szyby. To deszcz ostatecznie ugasił pożar. Gdybynie on, zjaratoby się wszystko do cna. Pojawił się we właściwejchwili, jakna zawołanie. Część młynaocalała. I niepotrzebnie. Z dala dobiegał miarowy warkot pił. Babka od rana przyjmowała hołdy i częstowała kieliszkiemwódkitych, którzy brali udziałw akcji. Ja byłem właścicielemi to ja powinienem dziękować za pomoc, ale wzięła tę robotę nasiebie. 270 Wstałem koło południa. Do tejpory rozczęstowała trzyflaszki. Miała jeszcze jedną pod stołem w kuchni. Jako zagrychęustawiła na stolemiskę pełną chleba,cebul i kiełbasy pokrajanej w grube talarki. Wykosztowała się. Sąsiedzi przychodzili,pogawędzili chwilę i wracali do swoich obowiązków. Wiedzieli,że w razie nieszczęściaim też inni przyjdą z pomocą. Wziąłem narzędzia z szopy i zreperowałem kojecw chlewie. Świniaprzyglądała się temu, co robię, z nieszczęśliwą miną. Wiedziała, że teraz to już nieżarty. Praca zajęła mi dobrągodzinę, a gdy skończyłem, zrobiło mi się żal zwierzakai poluzowałem jedną deskę. Dałemjej klucz,dalej niech samasobieradzi. Babce wódka się skończyła izakończył się przemarsz ochotniczej straży pożarnejkoło naszegodomu. Usiadłem nachwilę, ale nosiło mnie. Znalazłem sobie następną robotę. Okno się nie domykało, bo framuga była wypaczona i zimno leciało mimo papierów poutykanych w szpary. Reperowałem bez opamiętania. Nie mogłemprzestać. Chciałem czuć się obolały, zmęczony i mieć świadomość, że życie masens. Balem się, żegdy zwolnię albo zaprzestanę pracy, znowucośsię wydarzy, a ja ponownie znajdęsię w sytuacji, do którejnie zostałem przygotowany. Nie pragnąłem niczego więcej,jaktylko spokojnegoprzeżycia kolejnej chwili. Sekunda za sekundą. Bez niespodzianek. Wdychanie i wydychanie powietrza,jeszcze jedno uderzenie serca, które utrzyma mnie przy życiu. Nie pragnąłem niczego więcej. Zzadomu dobiegało śpiewanie babki. Melodia brzmiałamonotonne i kojąco. Poszedłem tam. - Co chcesz? -Nic. Podobało mi się to śpiewanie. Usiadłem obok, aonawróciła do śpiewu. Powtarzała jednąfrazę kilka razy i zachęcającym mrugnięciem powiek dała mi 272. szansę przyłączenia się. Ochrypłym, niewprawnym głosem, bezwiary, że w ogóle mogę, zacząłem jej wtórować. Nigdy nie słyszałem swojego głosu. Zawstydziłem się i umilkłem, ale ona poklepała mniepo nodze i pociągnęła głośniej, od serca. Kaczkabrodząca po drugiej stronie strumienia wyprostowała szyję i zasłuchała się. Zacząłem jeszcze raz i ucieszyłemsię, że potrafię,że wydobywanie buczącego głosu możesprawić radość. A potem wsłuchałem sięw echo; wiedziałem, że nigdy nie zapomnętej chwili. To jeden z takich nic nieznaczących momentów, który można sobie odtwarzać w każdej następnejsekundzie swegogłupawego życia. Drzwi od chlewu uchyliły się i świniak wylazł z zagrody. Babkazarechotała. - Nie poszło ci za dobrze toreperowanie! Zanimzdążyłem cokolwiek wytłumaczyć, przy płocie zatrzymałsię sołtys i powiedział, że dzwonił ojciec imam zaraz oddzwonić. Nie ruszyłem się. Świniak rył dziury w trawie obok nógstarej. Pochyliła sięi poklepała go po karku. - Wydaje mi się, że on jedenmnie kocha - usłyszałem smętne stwierdzenie. -Kto? Sołtys? - zdziwiłem się. - Wieprz. - Pokiwała głową izamilkła. Wyglądało to na zakończenie jakiejś wczoraj albo przedwczoraj przerwanej rozmowy. Wstała i poszła. Ja zostałem ze świnią. - Chodź tu Łolek. Pomożesz mi. Po raz pierwszy mnie tak nazwała. Dała mi dwa rogi prześcieradła, samawzięła dwa pozostałei odeszła kilka kroków. Międzynaminapięła się płachta materiału. Pociągnęła. 272 - Trzymej mocno - rozkazała. -i też ciągej. Potem pokazała mi, jak zwinąć w dłoni pół szerokości brzegui rozciągać tę harmonijkę. Podeszła, odebrała moje rogi, składając prześcieradło na pół. Przy następnym wiedziałem już, naczym polega zabawa. Spodobało mi się. Raz pozwoliłem sobiewyrwać z ręki jeden róg. Musiałem go gonić; potem niedałemsię już zaskoczyć. Znowu sięczegoś nauczyłem. Tu było mi lepiej niż w domu. Lepiejniżsię spodziewałem. Nie, nie tak. Niebyłoniczego lepszego niż dom, forsa, dużo forsy, dyskoteki, rozróby, panienki na skinienie, szybkie samochody, ale to, co brałem za prawdziwy świat i dom, było fikcją. Było tam wygodnie, pókinie zostałem wyrzucony. Nie poszedłem oddzwonić. Wróciłem do reperowania okna. - Zostaw to już w cholerę. I tak nic na to nie poradzisz. Idźlepi do sklepu ikup sobie nową koszulę, bo ta cisię na plecachspaliła. Masz, tylko nie zgub. Babka dała mi zeswojegobanku dwadzieścia złotych. Resztę swojego królestwa. Nie wiedziałem,co powinienempowiedzieć wtakiej sytuacji. - Dzięki. Schowałem banknotdo wewnętrznej kieszeni i zapiąłemguzik. Dawno nie byłem namieście i bałem się chodzić z takąforsą. Kiedy wyszedłem na drogę, coś sprawiło, że stanąłem jak wryty. Deszcz przestałpadać, alenadal było pochmurno i przeraźliwie szaro. Miejsce wyglądało tak samo jak wczoraj, ale pomyślałem, że to nie tutaj. Nie działo się nic, wokół byłopusto, tylko ktoś rąbał drewno,a echo rozchodziło sięszeroko, rozlegle,jak po pustyni. Daleko za zakrętem skrzypiał rower. Wszystko 273. było dziwnie nierealne, wzbudzało niepokój. O takiej nieokreślonejporze tatwo budzą się wątpliwości. Zza zakrętu wyszły dziewczyny. Wszystkie uzbrojone w widiy. Jedna prowadziła rower. Szły śmiejąc się, ale kiedy mniezobaczyły, ich chichoty skurczyły się do niepewnych uśmiechów. Pożegnały siępospiesznie z Klarą i zostawiły jąze mną. Przyszłomi na myśl, że dziewczynajest formązadośćuczynienia, rewanżu wiochy. Przez chwilę staliśmy blisko siebie, nie odzywając się. Patrzyłem na nią jakgłupek,owładnięty zachwytem, zawstydzeniem,wszystkim naraz. Nie byliśmy sami. Ktoś na naspatrzył i wyczułem, jak ona powoli traci swobodę. Wzięła swoje widłyi obeszłamnie dookoła. Słońcewyjrzało zza chmury, a jego promienieutworzyły wokół nas słup jaśniejszego światła. Czekałem, aż zakończy okrążenie. Znieruchomiała na słonecznym pasku i odrazu pomyślałem, żeto przyniesie jej pecha. Miałem sobie zazłe, że jej odrazu nieuprzedziłem. - Zrobisz coś w sprawie młyna? - spytała. Nowłaśnie. Coś takiego przeczuwałem. Wpadłem w zakłopotanie, bo nie miałem zamiaru nic robić. Jedna noc, a ona już traktowała mnie jak faceta. Nie miałempojęcia, jak wyprowadzić ją zbłędu. Niczego przecież nie obiecywałem. Nie moja wina, że z wczorajszych wydarzeń i bylejakich słów wyciągnęła mylny wniosek. Byłem zwykłym gnojemi aż dziwne,że tego od razu nie zauważyła. Rozzłościło mnie to. - Wątpię, czy w ogóle można z nim coś jeszcze zrobić. -Przynajmniejspróbuj. Myślała, że to takie proste? To tak,jakby kazałami uklepaćnowe wzgórze i zasadzić na nim stuletnie drzewa. Trochę mnieto przerastało. Czekałem na swoją reakcję, ona też, aleja dłużej. Zajmowałemmyśli tym, że podobają mi się jej oczy, szczególnie zielone 274 cętki na brązowym tle. Słuchaliśmy uważnie ciszy. Wypowiedziane słowatrwały w pozycjistop-klatka, amy wsłuchaliśmy sięw odległy stukot przejeżdżającego pociągu. Gdybyśmy wsłuchali się jeszcze uważniej, pewnienie przepuścilibyśmy beknięciakonduktora, który poczułsię na tyle swobodnie, że pozwolił sobie na luz. Nie sądził, że takskwapliwie korzystamy z hałasu, jaki zrobił, i z uwagą podsłuchujemy. Nawet ruskiwywiad nie słuchał niczego ztakim zaangażowaniem. Dopiero gdy pociągodjechał, wróciliśmydo naszych spraw. - Ustalod razu wszystko, czego chcesz, żebyś później niemiała do siebie żalu, że za mało zażądałaś. Było to takie żałosne, że z miejsca poczułemwyrzuty sumienia. Powinienem odszczekaćwredne słowa,wyjaśnić, opowiedzieć, rozśmieszyć, sprowadzić całą historię do żartu albo wzruszyć ją dotez. Ale nie mogłem się zdobyć nanic. Uśmiechałem się tylkogłupkowato. Ktoś nas wyminął, ktoś potrącił. - W ogóle cię nierozumiem - powiedziała. - Chciałabymwiedzieć, cotam się dzieje. -Wskazała na moją głowę. Z każdą chwilą ogarniał mniesilniejszy niepokój, a ten zmieniał się w niezadowolenie zsiebie. Klara odsunęłasię i patrzyła na mnie zpewnej odległości,a potemzabrała się i znikła w sobie. Czy wszystkie kobiety mają taką umiejętność? Niby nadal patrzyła, ale przy mnie jej niebyło. - Pójdę już- powiedziała. Zabrzmiało to jak: No to spadaj,dupku. Nie oddychałemprzezparę sekund. Poczułem, jak wzbierawe mnie niechęć, tak silna, że niemal przyprawiającao mdłości. Rozproszone światło słonecznezamazywało kształty i zmieniało perspektywę. Wszystko wydało się nagle inne niż zapamięta- 275 ne. Nie wiadomo czemu ubzdurałem sobie, że to dziewczynadla mnie. Wokół nas coś się działo. Szum, poruszenie. Ludzie biegliw stronę mtyna. Czyżbypowtórkaz pożaru? Nie byłoby źle. - Co się dzieje? - Klarapierwsza zainteresowała się zewnętrznym światem. - Na młynie pokazuje się obraz! - zawołał ktoś. W jakimś nierealnym oderwaniu zobaczyłem siebiewychylonego na zewnątrz i malującego coś, co miało wzburzyć wieś. Wyobraźnia w jednejchwili przywołała aktna ścianie młyna. Nie! Tylkonie to. Nieteraz. Z całych sit próbowałem zebrać myślii racjonalnie ocenićsytuację. Nic z tego. Oszołomiła mnie gonitwa myśli, a panikazaczęła drążyć umysł. Boże, tylkonie to. Klarajuż ruszyła za innymi. Gdybym pobiegł szybciej i dotarłtam pierwszy, mógłbymwdrapać się na górę i zamazaćto,conabazgratem, tyle że w środku nie było już schodów. Zwaliłysię wczoraj. Przynajmniej powinienem jąuprzedzić. Dogoniłem i przytrzymałem za rękę. - Ten obraz. byłem zły. nie gniewaj się. Wywinęła sięi poszła za innymi. Czułem się jak zwierzęzamknięte w klatce. Siedziałemw niej bezbronny, samotny. Nazewnątrz nie było nikogo,kto mógłby mnie uwolnić. Zostanętampewnie dokońca życia. Moja wyobraźnia gnała przede mną, usiłując znaleźć jakieśrozwiązanie. Idąc, balansowałem między teraźniejszością a niedaleką przeszłością; wracałem i wracałem do tego, co zrobiłem,bez końca,próbując zmienić cokolwiek. Ostatecznie utknąłem 276 w jakimś narkotycznym stanie, gdzie między mną a rzeczywistością rozciągał się czas z gumy, pozwalający na przedłużenie każdej sekundy w wieczność. Szedłem ze wszystkimi, przytłoczonyzażenowaniem. Jednocześnie szukałemsłów, które przydadzą się za parę chwil. Przeraziły mnie cisza i skupienie, z jakim ludzie wpatrywalisię w malowidło. No to już po mnie. Zamknąłemoczy. Czułem woń spalenizny, smród zwęglonego drewna i szmat. Słodki, gryzący dym oszałamiał. A potemwziąłem się w garść i zerknąłem. Zatrzymałemwzrok naosmalonych belkach. Żar ciągle jeszcze emanował zesponiewieranej ruiny. Z dachu sterczały nagie krokwie jak odsłonięte żebra martwego zwierzęcia. Trawa iliście drzew pokryte były białym popiołem. Przy każdym podmuchu wiatrudrobiny podrywały się i fruwały wokół jak ćmy. Miałem wrażenie, żeto spalone kości dawnych mieszkańców. Powietrze było od nichszarobiałe i wydawałosię, że cały czas drży. Z dna strumieniasterczały jak rozcapierzone paluchy topielcaresztki zerwanychskrzydeł. Pod butami skrzypiały spalone na węgiel kawałki drewna. Ogień pożarł całą jedną ścianę, mocno nadwątliłpozostałe; w niezłym stanie przetrwała jedynie południowa, akurat ta odstrony rzeki. Ito na nią gapili się ludzie. W powietrzu unosił się wyczuwalny nastrój histerii. Naschnących dechach rzeczywiściepojawiałsię obraz. Słychać byłoszum wiatru, trzeszczenie nadpalonych desek. Stałem,na wpół ogłuszony, w odosobnieniu od siebie i odreszty świata. Wraz z innymipatrzyłem na wyłaniające się znikąd linie. Jakojedyny wiedziałem,skąd się tam wzięły, ale ze 277. zrozumieniem obserwowanego zjawiska miałem problem. Wszystko wyglądało zbyt wyraziście albo przeciwnie, nazbytrozmazane, jakby stało się za blisko czegoś i wzrok nie mógłdostosować ostrości. Dlategonie wiadomo było, co się właściwie widzi. Widocznie drewno nasączone olejem wypaliłosię głębiej. A teraz, gdy schło, w plątaninie czerni i szarości widać byk) coraz wyraźniejszyzarys kobiecejtwarzy. Ogień wżartsię w miejsca zapaćkane olejem, przydymił obrzeża, a padające światłonadawało rysunkowi głębię. Ci, którzy to obserwowali, z trudemhamowaliekscytację. Niechodziło mi o aż tak wielkie emocje. Czekałem wraz z innymi na resztę malunku. Było miniedobrze. Wokół gromadziło się coraz więcej podnieconych ludzi. Obraz wypalony w drewnie wyglądał wzniosłe. Na razie. Obawiałem siędalszego ciągu. Miałem rację. Ktoś ztłumu, zachłystując się, wykrzyknął: - ToMatka Boska! Pozostaliwpatrywali się uważniej i ze wzruszeniem kolejnopotwierdzali: Tak, Matka Boska. W plątaninie szarości i czernitwarz kobiety odznaczała się wyraźnie. Zlekkim uśmiechemspoglądała na zgromadzonych w dole ludzi. Obok mniejuchwytny zarys innejtwarzy, męskiej,raczej nie kochanka jednak, ale dziecka - zagubionego, przytulonego, szukającegoochrony. Intymne szczegóły,które były zasadniczą częścią bazgrotów i w które włożyłem wtedy tylewysiłku, zostały wspaniałomyślnie zatarte przez ogień. Poczułemulgę. Całe napięcie spłynęło z mózgu do butów. Dzięki Ci, Boże. Stare kobiety padały nakolana. Faceci ściągali czapki. Młodziwciągali ze świstem powietrze. 278 - To znak z nieba. Matka Boska znowu nas uchroni - powiedział ktoś, a inni przekazali proroczą wizję dalej i po chwili powtarzali jak mantrę: - Matka Boska nas uchroni. Uchroni,uchroni, po to się pojawiła, uchroni. Ich entuzjazm i mojawłasna ulga uniosły mnie wysokoponadtłum, ponadmłyn, ponad wieś. Zerknąłem naKlarę. Oczy miałazamknięte. Skupiała się uczciwie na modlitwie albo własnych myślach. Patrzyłem nanią, zachwycałem się cieniem rzuconym na policzek przez rzęsy. Chciałem ją przytulić i odciągnąć z tegomiejsca, które wcale nie było święte. Nie śmiałem się, skądże,ale i za skarby świata nie odważyłbymsię przyznać, że to moja robota. Obraz wyszedł całkiemniezły,jako cud był niemal doskonały. Pomyślałem, że to kolejny żart spłatany mi przez życie. Mój anioł stróż robił sobie zemnie niezłe jaja. Te jego żarty wiązałysię jeden z drugim, oplątując mnie siecią absurdów. Jeszczetrochęi nie ruszęsię, spętany jakkrowa na łące. Znowu nie wiedziałem, jak sięzachować. Pognałem do domu. Na szczęście zastałemjeszcze babkę. Zaganiała świnię dochlewu idlatego spóźniła się na inauguracjęcudu. - Byłeś tam? - spytała zdyszana. Wyciągnęła z szafy świąteczną chustkę, narzuciła na głowę. Już chciała biec. Jejbutytkwiły w blokach startowych. Ledwo ją powstrzymałem. - Ja to namalowałem. Opowiedziałem, skąd malunek wziął się na młynie. Wyznałem szczerą prawdę. Niektóreszczegóły pominąłem, bo teraznie miały już znaczenia. I tak to, co mówiłem, wystarczającomogłobabkę zszokować. -1co mam ztymzrobić? - spytałem niespokojnie. Najpierw nie uwierzyła. Przynajmniej nie do końca. 279. - Muszę to zobaczyć! - powiedziała. Kiedy wróciła, orzekta: - Nicnie będziemy robić. Cud to cud. Niech Matka Boska sama sobie radzi z popularnością. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Chciało namsięśmiać, ale jakoś nie wypadało. W końcu toreligijnasprawa. - Ale księdzu musisz to powiedzieć! Potaknąłem, że owszem, jak go gdzieś kiedyś spotkam. - Idź w takim razie doJaniakai zamówtraktorna jutro. Teraz przez parę dni będzie się modlił pod młynem, to traktor musię nie przyda. A my zaorzemy tamtenkawałeknad rzeką, podlasem. Potrafisz? - Nie wiem. Mogęspróbować. - Był dzieciak od sołtysa, że znowu ktoś do ciebie dzwonił. No tak. Potrafiłem rozpalać ogień,okopywać buraki, nakarmić świnię, paść krowę, rąbać drzewo, potrafiłem robić słomiane lalki,nawet tworzyć święte obrazy, a nie potrafiłem zadzwonić do ojca i powiedzieć, co się tu dzieje i dlaczego nie mogę zrobić tego,co mi kazał. Dopiero pod wieczórwybrałem się dotelefonu. Na zdobycznej karcie miałemjeszcze kilka impulsów. Długo nikt nie odbierał. Wystarczającodługo, bym przestałwstrzymywać oddechi zaciskać zęby. Mogłem trochę odetchnąć. Niestety, odebrał. Podałem numer i powiedziałem, żebyoddzwonit, bo niemam forsy. Zaśmiałsię z wyższością, ale oddzwonił. - No, co tam? Czekał na relację. Powinienem teraz przywarowaćnisko przyziemi i podać panu przyniesiony patyk. Młyn i ziemia sąmoje. Proszę,oto one. Ciekawe, ile wiedział? 280 - Co sięstało? - spytałem, żeby zyskać na czasie. - Gówno się stało. Wjego głosie usłyszałem irytację. Chciałem zapytać, czy duże, ale nie zdążyłem. - Czy na ciebie, gnoju, można kiedykolwiek liczyć? Miałeśdo zrobienia prostą rzecz i co? I pstro. Jego łagodny ton sprawił, że stałem się czujny. Na razie tylkomnie skarcił. Zawiesiłgłos, jakby naprawdę było mu przykro. Znałem ten toni wiedziałem, co oznacza żal w jego głosie. Było mu smutno, że został zlekceważony i będzie musiał wymierzyć mi karę. Dal mi już przecież jednoostrzeżenie, a ja po razkolejny zaprzepaściłem szansę byciajego synem. Zęby ratowaćswoją sytuację, powinienem powiedzieć szybkoo młynie i akciewłasności, którymiałem w kieszeni. - Musiałem nająć chłopaków zbudowy, żeby podpalilitendziadowski młyn. Teraz trzeba tozrobić jeszcze raz. Nie mamani czasu, aninerw na twoje bohaterskie czyny. Powoli tracił cierpliwość. - Tam był człowiek. -Gówno cię to powinno obchodzić, wsiowy bohaterze. A więcwiedział. Chodziło mu o to, żepowinienem być bardziej bezwzględny wobec innych i bardziej posłuszny jemu. Zawiodłem go. - Jak nie uzyskam do końca miesiącapotwierdzeń, że mamakty własności nacały odcinek autostrady, banki się wycofająi wszystko diabliwezmą. Posłuchaj, ta sprawa jestdla mnie ważna. Weź się, jelopie, w garść, izrób,co ci kazałem. Musimy nagiąć parę faktów w imię ważniejszych spraw. Powinienem byćsprytniejszy, a niebyłem. Nie ukrywał rozczarowania. Cieszyło mnie to. Czerpałem z jego niezadowolenia autentyczną radość. 281. - Teraz to się nie uda. Tam siedzi cala wieś i pilnuje. - Copowiedziałeś? Co się nie uda? Rozśmieszasz mnie -powiedział z furią w głosie. - Uda ci się, uda, bo nie masz innegowyjścia. Idź tam i zrób swoje! Koniec wakacji. Jasne? Jutroprzyjeżdżam po ciebie i ma być po sprawie. Zrozumiano? Nie miałem zamiaru składać uspokajających obietnic, alesłowo tak wyfrunęło automatycznie. To kłamstwo powtarzałemtyle razy, że nawet głos mi nie drgnął, gdy znów jewypowiedziałem. Czekałem na przerwę w jegomonologu,by powiedzieć,że niczego nie muszę,bo mam akt własności ziemi i młyna. Mogłem mu już powiedzieć, ale jeszczenie chciałem. Niewiem, czy w ogóle chciałem. Sam nie wiem, czego chciałem. Gapiłem się w słuchawkę, czekając na zezwolenie, by dać głosi wypowiedzieć słowa,które miałem na końcu języka: One sąmoje. A jak moje, to i twoje. Zrobisz z nimi, co zechcesz. Tylkodaj mi spokój. Teraz, terazpowiem. Niechsię zdziwi. Niech przestanie siędrzeć. Ale onpodniecał się tam, na drugim końcu drutu. Pluł, ubliżał mi, udowadniał, jakto mi się opłaci,ile zyskam, jeśli on zyska, a ile stracę, jeśli nieuda mu się to, co zamierzył. Wreszciepodjąłem decyzję i powiedziałem: - Nie zrobię tego. Wyraziłem się nieprecyzyjnie, bo sparaliżował mnie jegowrzask. Zapadła cisza. Zaniemówił, a ja poczułem ulgę. Odetchnąłemnią głęboko. Wyobraziłem sobie, jak mocniej zacisnął ustai sięgnął po papierosy. - Co powiedziałeś? -Powiedziałem, co powiedziałem. Teraz,teraz. Jeśli przedłużałem, to tylko dla większego efektu. 282 - Przestań chrzanić, debilu! Ostatnio słyszałem taki wrzask wmiejscu, które teraz wydawało się znajdować w jakimśinnym życiu. - Żartowałem. Gniewasz się? - spytałem z popłochem. Prychnąt pogardliwie. - Ja sięnie gniewam, ja się mszczę. Odchrząknął. Zaciągnął się nikotynąi dodał bardziej ugodowo: - Nic się nie martw, ciebie nie podejrzewają, a jeśli nawet cięzłapią, to itak nic ci za to nie będzie. Niepotrzebnieto powiedział. Całkiem niepotrzebnie. Uświadomiłem sobie, że musi mnie mieć za strasznego kretyna,który siedzitu wystraszony,przerażony i zbyttępy, by zorientować się w sytuacji. I to się nigdy nie zmieni. Zawsze będę dlaniego popychadłem, psem do szczucia. Nagle zdałem sobiesprawę, że mogęgo poprostu spytać. Wcześniej nawet mi to nieprzyszło do głowy, ale sam naprowadzi} mnie na tetory. Spytam. Najwyżej nie odpowie. Jest za daleko, żeby przywalić miw zęby. - Dlaczego? Czyj jest ten młyn? - Co za różnica czyj? Jakiejś starejgłupiej baby. No właśnie. Zauważyłem, że w najdramatyczniejszych momentachżyciaokazuje sięnagle, że wszystko jest łatwiejsze, niż sądziłem. Nistąd, nizowądpojawia się myśl, jakaś koncepcja wcześniej niebrana pod uwagę, a wynikła ze słów rzuconych ot tak sobie nawiatr. I już wiadomo, co należy zrobić,żeby wyjść na prostą. Kuswemu zaskoczeniu postanowiłem, że nie dam ojcu tegodokumentu. Przed minutą chciałem dać. I pyk. Jeszcze przedchwilą zależało mi na jegouznaniu iakceptacji, a teraznie miałem pojęcia, dlaczego mi tak na tymzależało. Młyn jest mój - powiedziałem w myślach. 283. Czy rzeczywiście batem się tego człowieka, który teraz zapala} faję w biurze wyłożonym mahoniem? Miałem ochotę wykorzystaćtę chwilę ciszy,by opowiedzieć mu, jaki jestem, jak sięzmieniłem i jak jeszcze się zmienię, na co mnie stać. Zapalając swojego papierosa,ojciec na pewno nie zdołał dostrzec żadnego przeistoczenia. - No to już! - wrzasnął. -Co już? - Idź i zrób to, co masz zrobić. Iwalnąłsłuchawką. Znów ogarnęło mnie uczucie samotności, które było mojądrugą naturą i towarzyszyło stale jak cień. Zmiana, którawe mnie zaszła, była chwilowa; rozbłysłai zgasła. Znów gotów byłem się czołgać, byle zasłużyć na pochwałę. W barze było pusto. Nawet Klarynie było. Poszedłem drogąkoło młyna. Z daleka słychać było kościelne pieśni. Zgromadził się tamjuż niezły tłum. Modlili się mieszkańcy nie tylko z tej, alei sąsiednich wsi. Wieść ocudownym pojawieniusię obrazu rozchodziła się jak błyskawica. Na poboczu wiejskiej drogi naliczyłemze dwadzieścia obcych samochodów. Nonieźle. Zanim zapadł zmierzch, pojawiła się na ścianie jeszcze rękaMatki Boskiej. Jej albo jej syna. To ta struga oleju, która rozchlusnęłasię, gdyidiota wciągałmniena górę. Boskaręka wskazywała rozpaprane wzgórze. Wręcz nakazywała tam spojrzeć. Patrzyli więc i modlili się o cud. Robili toz jakąś zaciekłością, zażartością taką, jakby swoimi modłamiwymuszali na Boguzajęcie się ich sprawą. Nie było wnich ule- 284 głości, raczej determinacja. Tu cośsię jeszcze stanie, pomyślałem. Musi się stać, i wcale nie z mojego powodu. W tej wsi ciąglecoś się działo i moja obecność niczegonie mogła zmienić. Oni zawszesami załatwiali swojesprawy i teraz też nie miałobyć inaczej. Przy rozmodlonym tłumie nie miałem tunic do roboty. Alerozkaz ojca huczał mi wgłowie:Zrób to. Zrób to. Zróbto. Musiałem coś zrobić, żebyuwolnić się od wrzasku rozmiękczającego mózg. Poszedłem na-wzgórze. Kierunekwyznaczyła mi smuga staregooleju napędowego. Wieczór był pogodnyi im wyżej wchodziłem,tym lepiej widoczne były krawędzie dachówi czubki drzew, obrysowaneświatłem zachodzącego słońca. Powietrze było przejrzyste,aszelest liści pod nogami i tych, którymi poruszał wiatr, wzmagał nastrój nieodwracalności. Wydeptanaścieżka, w którą skręciłem, wiłasię między kałużamibłota i postrzępionymi zaroślami. Czerwone światło przenikało przez liście i rzucało na ziemiękrwawe wzorki. Dostrzegłem wyraźne ślady stóp. Ktoś już posłuchał boskiego nakazu i takjak ja kierował się ku szczytowi. Mgła między skałamii pod krzakami odrealniała obrazy. To, co mnieotaczało,w pewnym sensie już było snem. Patrzyłem na świat, który znikał. Nie poznawałem mijanychmiejsc. Droga pod górębyła rozjeżdżona, pełna kamieni, których wcześniej tu nie było. Musiałem omijać spore skały. Butyślizgały się po rozjeżdżonym błocie. Czepiałem się korzeni. Samwidok skalnego rumowiska przyprawiał o dreszcz. Pas potrzaskanychgłazów ciągnął się przezjakieś sto metrów i byłpełendziur. Całość sprawiała wrażenie jednego wielkiego gruzowiska,któreprzy najlżejszym dotknięciu zwali się w dół. Zanim dotarłem do potowy wzniesienia, zgrzałem się, zmęczyłem, ale nogichciały iść dalej, jakby należały do kogoś innego. 285. Po drodze spotkałem idiotę. Nie szedł, ale sunął jak cień. Ucieszyłem się,że nicmu się wczoraj nie stało. Poszedłem za nim. Już z dalekasłyszałem gwar wielu głosów. Zgromadzili się tuniemal wszyscy młodzi ze wsi. Mieli ostatnią szansę, żeby pobyćw miejscu, gdzie spędzili dzieciństwo. Starzy modlilisię podmłynem, a ci woleli zabawić się staczaniem kamieni. Byli pijanii rozognieni ryzykiem,tak rzadko obecnym w ich życiu. Pewnienie mieli zamiarułamać prawa ani robić niczego złego, ale potrzebowali odrobiny brawury, by pobudzić system nerwowy,a w efekcie rozładować rozwibrowanie emocjonalne. Zrób to. Zrób to. Zróbto. Gdy mnie zobaczyli, zaprzestali zabawy. Usiedlina kamieniach i patrzyli. Potrafilizapanować nadgniewem. Ja tak niepotrafiłem. Byrozładować gniew narastający w gardle, musiałem przywalićmocniej, przytadować z karabinu maszynowego; ta ta ta ta ta ta ta ta ta. Czułem smak krwiw ustach. Wzbieraławemnie pokusa, by unicestwić samego siebie i pociągnąć w dółco tylko sięda. Mroczne pragnienie, by to zrobić, ogarniałoiobezwładniało umysł. Zrób to,zrób to, bo inaczej przyjadę z policją. Strachu nie wolno budzić nagle, bo gwałtowny lęk przeradzasię w bezmyślność albo wściekłość. Ojciecpowinien otym wiedzieć, bo sam był tak skonstruowany. W chwilach emocji działałgwałtownie,impulsywnie, porywczo. Dlaczego nie bratpoduwagę, że i ja mogę mieć darwywoływania tak intensywnychprzeżyć? Na jakiej podstawie sądził, że jest jedynym bytem wartym uwagi? Czemu nigdy nie rozważył myśli, że mogę czuć sięsponiewierany, poniżony? Że mogę odczuwać własną odrębność? Żejestem kimś innym niżon? Jeśli miałem zostać aresztowany, to przynajmniej za coś złego, co rzeczywiście zrobię. 286 Rozglądałem się, szukając ofiary. Musiało ze mnie buzować ogniem, bo tamci przywarowali naswoichkamieniach i tylko śledzili każdy mój ruch. Sprowokował mnie pozostawiony bez opiekispychacz. Robotnicy byli źle nadzorowani, skoro zostawili maszynę na zboczu. Co z tego, że wyłączoną i zamkniętą? Stała tu iczekała namnie. Należałado ojca. To był jejpech. Zrób to, słyszałemniemilknący ani na chwilę rozkaz. Tkwitw głębi mózgu jak kolec i choć usiłowałem go usunąć, wbijał sięcoraz głębiej i wiedziałem,że tam zostanie, jak wszystko, cokolwiek w życiu usłyszę. Zrób to, do cholery! Słowa tak wyraźne, jakby wymawiał jektoś idący obok. Nikogo nie było. Chłopaki siedzielidalekoi żaden się nie odzywał. Idiota stał bliżej, ale już skoncentrowanyna własnym, wewnętrznym świecie. Z trudem powstrzymywałemobelgi kotłujące się pod czaszką. Byłem wściekły na siebie o własną słabość. Zrób to! Musiałem to zrobić. Podniosłem kamień i gdy poczułem go w dłoni,wszystko stało się proste i logiczne. Po prostu zrobię,cokazał. Walnąłem w szybę i otworzyłem drzwi. Z uruchomieniemsilnika nie miałem problemu. Sparaliżowany nagłym rozżaleniem,zacisnąłem dłonie na drążku. Nie chciałem już więcejo niczym myśleć, po prostu wykonałem czynności rozpisanew mózgu. Nie potrafiłem się pohamować. Jeździłem w tęi z powrotem po rozoranym szczycie. Strąciłem kilka głazów w dół. Podjeżdżałem nasam skraji zatrzymywałem się w chwili, gdy maszyna zaczynała się przechylać. Potem cofałem i znów najeżdżałem. 287. Tamci patrzyli, a od samego ich patrzenia robiło mi sięchłodno z tylu głowy. Machali, żebymsię nie wygłupiał. Widziałem - i niemogłem mieć do nich pretensji,bo to było ostrzeżenie, nie zachęta. Ale ja obserwowałem te gestyz daleka, przezzakurzonąszybęi chciałem wierzyć, że to ponaglenia. Za późno uświadomiłem sobie, jak niebezpieczny może byćkamień tam, gdzie nie powinno go być. Nie zauważyłem, kiedyoderwał się głaz, na który najechałem. Zresztą, nawet gdybymgo spostrzegł w porę, i tak było za późno. Na wszystko było jużza późno. Zdziwiłem się, z jaką obojętnością o tym pomyślałem. Siedziałem z boku razem z idiotą iz jakiegoś innego światapatrzyłem na siebie. Tam mi się to tylko śniło. Spadłem. Widocznie byłomi takpisane. Tym razemnie mogłem sobie pomóc. Poleciałem wdół, wyrżnąłem głową w szybę i znów pchnięty,pofrunąłemdalej. Jakaś potężna moc znalazła się przy mnie,przede mną i odgrodziła od pękającego szklą. W zupełnej ciszyzmagały się ponad moim ciałem dwie siły. Nagle, poderwany zakark, poszybowałem w górę. Wyleciałem z kabiny, a spychaczpokoziołkowat w dół, pociągając za sobą lawinę kamieni i błota. Przez sekundęleżałem martwy, wpatrzony w niebo. Potemocknąłem się i otworzyłem oczy, od razu czujnyiprzytomny. Słyszałem grzechotanie i pomyślałem, że to mojekości. Ale tylkoszczękałem zębami. Było mi zimno. Ktośmnieszarpał i ciągnął. Żal mi było rozstawać się z ziemią. Niewyobrażałem sobie,bym mógł jeszczekiedykolwiek chodzić, skoro straciłem nogi. Ale niewiele mnie to obeszło. Wyciągnęli mnie spod kamieni i ustawili w pionie. 288 Stanąłem, zdziwiony,że żyję. Bolały mnie żebra i potłuczonanoga, alepoza tym nic mi niebyło. Ocalałem. To się nazywa fart. - Głupi ma zawsze szczęście - powiedział ktoś na głos. Chyba idiota. A ja czułem się świetnie, tak dobrze, że mogłemzrobić to jeszcze raz. - Zjeżdżamy stąd! - usłyszałem. Sprowadzili mnie, ściągnęli nadół i zostawili pod barem. Ciekawe, dlaczegoakurat tu? Usiadłemi czekałem na przerażenie. Poczekałem jeszczetrochę. Nie pojawiło się. Bolała mnie rozwalona noga, ale druga była lekkai silna,zdolna do dźwignięcia całego ciała. Podniosłem się więc ipokuśtykałem do domu. Z trudem przełamywałem własny opór, by pomyśleć o tym, co zrobiłem. Zerwał się wiatr i szarpał, jakby ktościągnął mnie za koszulę. Do czegośzachęcał. W połowie drogi zaświtało mi w głowie, do czego. Powinienemjeszcze raz zadzwonić do ojca. Po prostu musiałem. Przepełniałamnie chęć, by powiedzieć mu to, co wcześniej przemilczałem. Wróciłem. Odebrał od razu, po pierwszym sygnale, jakbyczekał na ten telefon. - Młyn jest mój! - powiedziałem. - Kto ci nagadał takich głupot? - spytał tonem tak zimnym,że powinny zmarznąć mi nogi. Nie zrobiło tona mnie wrażenia. - Nikt. A na pewno nie ten, okim myślisz. - Serio? To skopię dupękomu innemu. Zastygłem w oczekiwaniu na wrzask. Zamilkł. Ja też nieodzywałem się, oszołomionyjego milczeniem. Czułemsię nieswojo,coś mu dłużny i jakbyprzez to słabszy. 289. - W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś zrobiłz nim, co ci się podoba. Nonie? Podobała mi sięnutaniepewności w jego głosie. - Nie dam ci go. -Idź spać. Jutro tam będę. Bez wątpienia. Pewnie myślał, że jestem pijany. Nie miał nic przeciwko temu. Jużplanował sobie jutrzejszy dzień. Piiiiiiiiiii. Koniec impulsów. To niemal tak, jakbym ja pierwszy odłożył słuchawkę. Niezdawałem sobie sprawy z jej obecności. Ściskała karton wypełnionyodpadkami. Stała chyba dłuższąchwilę, bo cieknąca z pudła żółta brejazdążyła uformować u jejstóp abstrakcyjną mozaikę. Wziąłem od niej karton i zaniosłemdo pojemnikana śmieci. Namiękłe dno pękło na pól i rozsypały się niedojedzone resztki kurczaka. - No to, można powiedzieć,kości zostały wyrzucone - podsumowała. Dopiero ten komentarz uświadomił mi, cozrobiłem, i ogarnęła mnie panika. 33 Nad ranem przyjechałapolicja. Czekałem,kiedy po mnie przyjdą. Dwa wozy zaparkowały przy domu sołtysa, a policjanci zabezpieczyli teren budowy. W nocy część wzgórza zwaliła sięw dół. Padający od wielu dni deszczrozmiękczył glebę na zboczu i ta niezabezpieczona warstwaziemi, ogołocona z drzew,pozbawiona wiążących ją korzeni i dodatkowo obciążona luźno 290 leżącymi kamieniami zsunęła się w formiebłotnej lawiny nazgromadzony u podnóżasprzęt i pakamery. Aż dziwne, że inwestorzy nie pomyśleli o zabezpieczeniach. Pośpiech, z jakimforsowano budowę, sprawił, że nikt nie brat pod uwagę ekspertyz geologicznych. Jeśli takiew ogóle były. A były, wiedziałemo tym. Bo przecież nie tędy miałapójść autostrada. Likwidacjawzgórza nie była wcześniej brana poduwagę. Czerwona teczka,którązgubiłem, pełnabyła ekspertyz i opinii przeciwnych zmianie przebiegu autostrady. Ojcu wydawało się, że niwelacjafragmentu wzgórza będzieprosta. Nie była. Lawina kamieni spadłana teren budowy, miażdżąc ustawione tam maszyny i baraki dla robotników. Na szczęście kawałek dalej, pod młynem, zgromadziło sięwieczorem mnóstwo ludzi. Słysząc huk, pospieszyli na ratuneki pomogli robotnikom wydostać się spod zwałówbłota. MatkaBoska nakazująca obserwację wzgórza miała nosa. Nikt już niewątpił, że jej pojawienie się zwiastowało prawdziwy cud. Kilkurobotników na pewno zawdzięczałojej życie. Na drodze kotłowałosię oddziennikarzy. Wrzeszczeli przez megafony i miałem wrażenie, że chcą,bymwyszedłna zewnątrz z rękoma na karku. Ale im chodziło tylkoo świnię. Miałemją zegnaćz ganku, bo paskudziła ujęcie. -Zabierajgada, ćwoku - warknął któryś,gdy uchyliłemokno. Miał długie tłuste włosy i brudną koszulkę, zbyt cienką nataką pogodę. Sweter, którzy narzucił naramiona, służył pewniepsu za posłanie. Rozmawiał ze mną niedbale. Życzyłem mu,bywdepnął w gówno, jakwyjdziena zewnątrz. Wozy transmisyjne zablokowały dojazd do sklepu i furgonetka z chlebem utknęładobrychkilkadziesiąt metrówdalej. Chłopak w białymkitlu bezskutecznieusiłował przekonać mężczyzn 291. z kamerami na ramionach, by przestawili swoje samochody napobocze. Tamci pokrzykiwali do siebie, wypróbowywali sprzęt,nicich nie obchodziły kłopoty tragarza. Usiłowali dostać się nateren budowy, ale mundurowi utrzymywali ich za kordonem. Może ze względów bezpieczeństwa, bo częśćodłamków skalnych zatrzymała się na nielicznych niewyciętych jeszcze drzewach i w każdej chwili wszystko mogło runąć w dół. Bardziejprawdopodobne jednak, że ojciec nie zezwolił wpuszczać tamnikogo, póki sam nie oceni sytuacji. Kamerzyści z nudów filmowali spalony młyn i Matkę Boską,przy której od samego rana gromadził się tłum ludzi zbliższychi dalszych okolic. Wziąłem krowę i poszedłem nałąkę. Dokoła przewalały się tłumy, główniedziennikarzy,ale byliteżjuż gapie z klubugolfowego i kierowcy, którzy jechali domiasta, ale zboczyli z drogi,by sprawdzić, co się dzieje. Parkowali, gdziesię da, blokowali ruch i pokrzykiwali na siebie ze złością, gdy inni zastawiali im wyjazd. Przyglądałem się młodym chłopakom z prasy, niedbale zajmującym się przekazywaniem wieści dotyczących byle kogo. Byłem byle kim. Poganiałem krowę, a ona jak na złość wypuściła z dupy placek,a onplasnąl o ziemię i ochlapał buty jednego z dziennikarzy. Bluznąt namnie. - Daj sobie luz - uspokoiłemsiebie i jego. Łatwopowiedzieć. Przypiął sobie znaczek z nieczytelnym napisem imachał minim przed oczami. Miało to oznaczać, żejest na specjalnychprawach. Pewnie od czasu doczasu trafiał mu się frajer, którytraktował poważnie jego prawa. Ja miałemgo gdzieś. Ci mieszkańcy wsi, którzy nie poszli pod młyn, stali za swoimiplotami albo zokien przyglądalisię szaleństwu na drodze. Próby dotarcia do nich, przebicia się przez ich milczenie koń292 czyłysię z regułyzatrzaśnięciem okna. Niektórzyz dziennikarzy byli sprytniejsi itrąbili przez megafony, obiecując każdemu kto przyjdzie i wypowie się przed kamerami, dychę napiwo. Janiak skusił się pierwszy i poszedł odpowiadać napytania. Relacjonował ze szczegółami akcję ratowniczą i udowadniał, żezrobił wszystko, co w jego mocy, by niedopuścićdo tragedii. Nawet go tamniebyło, ale skupił się na sednie sprawy: - Mówilimy im, coby nie ruszaliwzgórza, bo się na nich zwali. Nie usłuchali. Dostał dychę, żeby innisię nie zrazili. Dorwali Jaworkową,jak szłapo chleb do sklepu. - Jak wam się tu żyje, pani gospodyni? -A tak nadwa razy. Raz lepi, raz gorzy. - A co byście chcieli zmienić? -A co mam chcieć? I taknic nie dostanę. Chuchnęła w dychę i zadowolona poszła do sklepu. Starczynietylko nachleb, ale i na masło, i kawałkiełbasy. Idąc z powrotem, specjalnie zwlekała, żebyją który z dziennikarzy zaczepił iznowuo co zapytał. Chętnie by pogadała za kolejną dychę. Woleli starego Wasiaka. - Jakie macie tu problemy? -Ano, prąd jest,woda jest, kartofle są, to coniby jeszcze. Żeby choć tego nie zabrali. Chłopcy zmikrofonami latali po wsi jak wściekli. Szukaliświadków tragedii. Zwykłe sprawy ich nie interesowały. Najlepiej gdyby się trafił umierającyczłowiek. Zostałby sfilmowanydo ostatniego tchnienia. Niestety, wszyscy jakna złość żyli. Robotnicyz budowyteż się gdzieś pochowali i nie chcieli występować przed kamerami. Szef jest od gadania. Na moment skupili się na idiocie, który wypróbowywat nanich sztuczkę ze strachem na wróble. Przestraszył kilku 293. i uciekł, gdy skierowali na niego kamery. Przeturla} się doprzydrożnego rowu i przysypany liśćmi, miał niczym nieuzasadnione przekonanie, że tam będzie bezpieczny. Sfilmowaligo iporzucili. Przetrząsali wieś w poszukiwaniu świadków tragedii, byprzez nich trafić na sprawców, ludzi odpowiedzialnych zato, cosię stało. Szukali ofiary, byją rozerwać na strzępyna oczach narodu. Ja byłemi sprawcą, i świadkiem, ale nikt imtego nie powiedział. Szedłem środkiem drogi z krową i podśpiewywałem piosenkę babki. Schodzili na bok, ustępowali mimiejsca. Nie tyle pewnie mnie zresztą, co krowie. Przemaszerowałem przez wieś niezaczepiany. Po drodze słuchałem różnorodnych relacjiz wczorajszychwydarzeń;każdy przekaz był inny - odniosłemwrażenie,że musiało mnie tam nie być, bo nie rozpoznałemw tych opowieściach niczego, co naprawdę się zdarzyło. Mnienikt na górze nie widział. W ogóle nikogo tamnie było. Odprowadziłem krowę nad rzekę i poszedłem do Janiaka potraktor, żeby zaorać babceten kawałek pod lasem, zanimmniezabiorą. Maszyna, nazwana mocno na wyrost traktorem, wywołaławemnie odruch buntu. Był to pordzewiały wrak z dziurami zamiastlamp i zegarów. Wyglądał, jakby został sklecony z części znalezionych na złomowisku. Pod pedałem gazu też ziała dziura. Widać było przeznią trawę. Zdziwiłem się, kiedy silnik zaskoczyłod razu. - Umiesz orać? Nie umiałem, ale Janiak okazał się dobrym instruktoremi wpół godziny przeszedłem kurs podstawowy. Prosta sprawa. 294 Musiałem przejechać tymrzęchemprzez wieś. Każdy wybójna drodze powodował, żewyskakiwałem jak z katapulty. Alewszystko mnie bawiło, nawet to. Młodzi z klubu pod lasem zatrzymali się na drodze kołosklepu. Przyjechali popatrzeć, co się we wsi dzieje. Ustawiliswoje samochody na środku podjazdu, blokując drogę. Wzięlipiwo i rozsiedli sięna murku. Stąd mielidobry widok. Poterkotatem chwilę swoim gruchotem, a potemzlazłem,by poprosić ich o przestawienie aut. Żaden się nie ruszył. Piliswojepiwoi śmiali się głośno z moich usmarowanychbutów. To byli młodzi chłopcyi jeszcze niewiedzieli, że samochódi ubranie nie mówią nic o charakterze człowieka, zwłaszczamłodego. Mówią o jego ojcu, że był mądry, pracowity, sprytnyalbo złodziej. O jego synu nie mówiąnic. Ogarnęła mnie żałość, że już niebędę taki jak oni, wolny od problemówzłotychłopiec z dużą kasą i komorą przy uchu, skoncentrowanynabieżącej chwili. Objechałem sklep z drugiej strony i zatrzymałem sięprzy wyjeździe. Też poszedłem popiwo. Tutejsi przesunęli się, zrobili mimiejsce przystole. Czekaliśmy, aż miastowiwypiją swoje. Guzdrali się, bo na drodze wiele się działo. Telewizyjna panna, ztrudem tłumiąca radość - przecież towłaśnie jej przypadło w udziale komentowanie dramatu! - opowiadała z ożywieniemo faktach, którejej zdaniemtak właśniewyglądały. - Co by pani chciała? - zapytała przechodzącą babinę z trzęsącą się głową. - Umrzeć. Dziewczyna odwróciła się, przesuwając zdumionym spojrzeniem po gapiących się nanią wieśniakach. Oni wiedzieli, dlaczego ta kobieta wyraziła takie życzenie. Reporterka niemiała 295. szans tego zrozumieć. Im więcejpytań zadawała, tym mniej ludziom chciało się odpowiadać. Dobrze wiedzieli, że gadaniepopróżnicy do niczego nie prowadzi. - A autostrada? Czemu się upieracie,że jej nie chcecie? Kraj czekana nowe drogi. - Kraj? A co nam ten kraj dal? Po dupieino. Spluwali i odchodzili. - Kiedyśludzie nie mieli w sobie tyle złości co teraz - skomentowała telewizyjna lala i zabrała się do szukania innychobiektów do filmowania. Potem z kilometrów taśmy wytną kilkasekwencji,złożą w byle jakiej kolejności i pokażą w telewizji,byna krótką chwilę przyciągnąćuwagę gapiów. I takniczego niewniesie to w ich życie. Co najwyżej zadowolenie, że innimajągorzej. Chłopcy wypili piwo i uznali, że czas na nich. Ustawili butelki namurku - dla biedoty, jak orzekli - i wsiedli doswoich mercedesów. Dopieropo chwili zorientowalisię,że nie mawyjazdu. Teraz my gapiliśmy się na nich z ciekawością. Ładniesiępieklili. Mieli chłopcy charakter. Żadennie poprosił grzecznie o usunięcie traktora. Wreszciejeden mądralawpadł napomysł, byprzejechać polem. Nie wiedział,że pole oddrogi odgradza rów i pas rozmiękłej ziemi. Kola zabuksowatyi ugrzęzły. Mogłem zabrać traktor i ruszać do roboty. Miałem go dowieczora, a nie wiedziałem, ileczasu da mi ojciec. Potem zjawił się jakiśważniak z powiatu. Wyglądał jak minister, mówiłjak minister i zachowywał się jak minister. Słuchałludziuważnie, nawet uważniej, niżtego oczekiwali. Niemalwsłuchiwał sięw brzmienie nieudolnie skleconych argumentów. To było deprymujące. Ci, którzy mówili, tracili wątek. Porażałichswoją uwagą. Słuchał i udawał, że rozumie, wie o wszystkim 296 i jest przeciwny temu, co się tu dzieje. Potemprzyszedł czas naniego. Mówił znudzonym, spokojnym głosem, jakby to byłyoczywiste rzeczy, a on zmuszony był tłumaczyć je kretynom. żegotów jest nieść pomoc ico najważniejsze,będzie w stanie tozrobić, ale pod warunkiem, że wszyscy będą kierować sięrozsądkiem. Wszyscy, czyli mieszkańcy wsi. Któraś z bab nie wytrzymała i zawołała: -Telewizyjnipolitycy mówią,żekierują się rozsądkiem. Gówno prawda. Kierują się chęcią zysku, pieniędzmi, które impachną. Dla nich jest to rozsądek. I tak chyba było,bo facet się żachnął,urażony. Wteczce, którą miałze sobą, trzymał pewnie dokumenty; podpisane, zatwierdzone, podstemplowane. Musiał tylko rozmówić się z ojcem w kwestii kasy. Wściekł się,że mu przerwano. Teraz już mówił drżącym, ściszonym głosem, starając się niewybuchnąć. Śmieszył mnie jego bezsilny gniew. Z pewnością byłulubieńcem ojca. Mój stary lubi takich, którzy gadają, jak onchce. Jaworek zdobył się na odwagę: - Mówicie, że to jestpotrzebne narodowi, ale my samijesteśmy tym narodem i wiemy, co namjest potrzebne. A już napewno wiemy, że nie to, co tu wyprawiacie. Chwilępotem zajechałobmwojca. Facet z województwa wyrwał się ztłumu i popędził się przywitać. Patrzyłem z daleka, jak uśmiecha sięusłużnie, czeka, ażojciec pierwszy wyciągnierękę. Ale to był spryciarz i już szukałkogoś, na kogo da się zwalićodpowiedzialność. Ojciec przyglądał sięwszystkiemu z obojętnością,jakby niejego dotyczyło całe to zamieszanie. Wydawał się wolny odstrachu i paniki. Przyjąłpozęczłowieka dobrotliwego, chętnego do współpracy, zaangażowanego społecznie. Może nawetwierzył, że taki jest. Nie przejmował sięzwalonymstokiem 297. i zniszczonymi maszynami. Z pewnością wysoko je ubezpieczy}i ten problem dla niego nie istniał. Przyjechał tu po akt własności ostatniego kawałka ziemi za wzgórzem. Z pakietemdokumentóww ręku otrzyma od banków obiecane kredyty. Te jego miliony. Sztuka zachowania spokoju wchwili największego napięcia -oto czego musiałem się od niego jeszcze nauczyć, póki miałemokazję. Uśmiechał się do kamer, chętnie rozmawiał z dziennikarzami. Cokolwiekrobił, lubił mieć świadków i takmanewrował, bybyć obserwowanym, byjak najwięcejoczu śledziło jego poczy34 Zostawiłem całyten zgiełk i podyrdałem niby-traktorem napole. Jeździłem w tę i zpowrotem i nie mogłem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio miałem tyle frajdy. Moje życienigdynie było wędrówką ku jakiemuś celowi, ale łańcuchem wypadków,które musiałem jakoś przeżyć. O ile tamto, którewcześniej prowadziłem, było jednostajne, wręcz nudne, to tutaj,z babką, stało się nieprzewidywalne. Odkąd znalazłem się w tej wsi, wszystko zatraciło logikę,a następujące po sobie wypadki unieważniałypoprzednie. Nabrałem przekonania, żeświatkręci sięzgodnie z jakimiś własnymi prawamii jedno, co mogłem zrobić, to dać się nieść nurtowi. Wczoraj babka opowiedziała mi nie odawnych czasach, aleotym, co działo sięteraz. Czego byłem świadkiem, a nierozumiałem. Opowiedziała mi o mnie. 298 W trakcie tejhistorii przyznałem się: -Powiedziałem ojcu o młynie. -Tak? - On liczy, że mu gooddam. -Tak? -i co wy nato,babko? -Niebezwewnętrznego niepokojuwypowiedziałem nowe dla mnie słowo. - Co mam teraz zrobić? - Rób, cochcesz. Jednoci powiem: szanuj innych, ale trochęmniej niż siebiesamego. Odwróciła się i poszła po wodę. Zanim wyszła, spojrzała namnie i wzruszyła ramionami. - Mną się nie przejmuj. Zrobiłam, comiałam do zrobienia. Odganiałamśmierć tak długo, by poczekać na ciebie. Doczekałam się. Reszta to twoja głowa. Zrobisz, co zechcesz, a japożyję jeszcze trochę. Z ciekawości, jak to będzie dalej. Miotła doodganiania śmiercijeszcze całkiem dobrze działa. Słyszałem, jak szurakapciami po podłodze, jak klęka przyłóżku i mamrocze zdrowaśki, a potemgramoli siędo łóżkai szeleści pierzyną. Urodziła się,zanim wynalezionokomputery i karty kredytowe, satelity i kieszonkowe telefony, zanimświat zwariował na punkcie Internetu. Zanim uznano, że więcej miejsca należy się samochodom niż ludziom. Zanimdzieciprzestały słuchać rodziców,a dziewczyny zaczęły wybieraćchłopaków na jedną noc. A i tak wiedziała więcej o tym świecieniż inni. Żałowałem, że nieznałem jej przez całe swoje życie. Dzięki niejodkrywałem coraz bardziej zaskakujące prawdyo sobie. Batem się i ona o tymwiedziała. W końcu była moją babką. - Nic się niemartw. Wszystkobierze się samo z siebie w odpowiednim czasie. Jak zrobisz, tak będzie. Alenie śpiesz się. W takich sprawach powoli zajdziesz dalej. Kasłała. Każdy kolejny napad kaszlu denerwował ją bardziej. 299. - Na starość jest tak, że człowiek patrzy wstecz i widzi różneosoby, którymi był, a w niektórych nie zawsze chciałby siebierozpoznać. Lubiłem ją inie chciałem,żeby i ona we mnie wątpiła. Byłapierwszą osobą, która naprawdęmnie kochała. Kochała. To słowo nawet w myślach brzmiało egzotycznie. - Nawet jeśli spróbuję, wątpię, czy mi się uda. -Nie sztuka wygrać, jaksię potrafi cośzrobić. Sztuka to zrobić coś, czego się jeszcze nie umie. Przychodzi taki moment, żetrzeba spróbować. Nie wolno tylkozbyt łatwo usprawiedliwiaćswoich słabości. - Otworzyła szufladę i wyjęła z niej czerwonąteczkę. -Pierwszegodnia zostawiłeś topod studnią. Może ci sięteraz przyda. Przyszlipo mnie dopiero po obiedzie. - Gotowy? Ojciec czeka. Poczułem ulgę, że to już. Zobaczyłem siebie zzewnątrz, całkiem spokojnego i zupełnie samego. Zanim tam poszedłem, włożyłemnową koszulę. To byłoprzebranie imiałem nadzieję, że ojciec mnie nie pozna. Ochlapałem twarz wodą, a potem zanurzyłem w wiadrze całą głowęi otrząsając się, usiłowałem odpędzićod siebie wszelkie złe myśli, ale one uczepiły się mego mózgu jak kleszcze. Bolała mniegłowa. Babka dała mi pigułkę,odktórejból miał minąć. Nie minął,ustały tylko mdłości. Poszedłem. Obserwowałem z daleka samego siebie, zmniejszającegosięwraz z rosnącą odległością. Jakbym tkwił w miejscu, a tamtegopuścił przodem. Nadal nie byłem go pewien. Przed sklepem i na drodze stało wielu ludzi. Na wsi toczyłosięburzliwe życie, choć tutaj byli przekonani,że toczysię onogdzie indziej. W ciągu tych kilku tygodni przekonałem się,że są 300 tak samozaprzątnięci polityką, serialami, modą i samochodamijak wszyscy inni. Mieli inną robotę, ale nic poza tym. Dziwne, żemimo swojej fatalnej sytuacji zachowywali zimną krew. Wyobrażałem sobie, żeludzie histeryzują, gdy zdają sobie sprawę, że sąw sytuacjibez wyjścia. Tak wcale nie było. Po prostumilczeli. Czekali na kogoś, kto im podpowie, co robić. Nie mielijuż zaufania ani do policji, ani doprokuratury,ani do sądu. Grupa najbardziej zdecydowanych ruszyła w stronę domu sołtysa, gdzie obozował ze swoją ekipą ojciec. Szliz rękami w kieszeniach, wyprostowani, z uniesionymi ramionami. Wyglądali naprzejętych, alena ich miejscukażdy byłby zdenerwowany. Tłum na podwórzu sołtysapęczniał, wchłaniał kolejnychnadchodzących. Ci,którzy dostali się za ogrodzenie, parlicałyczas do przodu, jeszcze parę kroków, jeszcze pół metra,jeszczeodrobinę. W szczelinę między zieloną kufajkę aczarny polar. Uklepywali się, dając szansę innym,którzy dopiero nadciągali. Nikt ich stamtąd nie przepędzał. Myślałem, że będę musiał przecisnąć się przez tentłum, aleoni się rozstąpili, umożliwiając mi dojście do drzwi. Już nie byłem dlanich nikim. Odmomentu, gdy to sobieuświadomiłem, wyprostowałem się i zwolniłem kroku. Każdymój gest zyskiwał teraz znaczenie. Mimowolnie udowadniałamojcu,który obserwował mnie przez odsuniętą firankę, że nie byłdośćprzewidujący, że zabrakło mu kropli oleju wgłowie - niepowinien pozwolić mitu siedzieć prawie miesiąc. Z głębi domu docierały do mnie strzępki rozmów, głośnyśmiech, a potem drzwisięotworzyły i zapanowała cisza. -Ty jesteś młody Tarwid? Ochroniarzoparł się o ścianę, wygiął szyję w moją stronęi taknaprawdęprzez moment nie wiedziałem, czy ja to ja. Potem głębokimoddechem i wzruszeniem ramionwbiłem sięw pancerz i otworzyłem drzwi. 301. Ojciec podał mi rękę, a ja oddałem uścisk, by wiedział, żetym razem jestem w środku. Przyjrzał misięuważnie,fotografując oczamikażdy szczegółmojejpowierzchowności. Słyszałam serię kliknięć. Byłem zaskoczony jego otyłością i postarzałym wyglądem. Patrzyłemz ciekawością na brzuch wylewający się zza paska. Nie widziałem go dwa tygodnie, azapomniałem, jak wygląda. Podrapał się wrękę, aja natychmiast zrobiłem to samo. Naprawdę mnie zaswędziato. Była to jedyna chwila porozumieniamiędzy nami. Z każdąnastępną uczucie oddalenia i pogardywracało. Strach sączył się przezskórę gęstymi kroplami. Zauważyłem, że mój pot zmienił zapach. Nie śmierdział. - Śmieszne - zauważył. - Wydaje się, że minęło tyle czasu. Onteż dostrzegł jakąś zmianę. Zaniepokoiła go. - Wyglądasz jak ostatnia łajza. Nie odezwałem się. Wiedziałem, że ma trochę racji. Ale właśniedlatego tak mnie to kręciło. - Siadaj - rozkazał. Siad! Usłyszałem w głębi mózgu. To był rozkaz, którym próbował narzucić mi od progu swojąwolę. Nie poruszyłem się. Jeszcze mocniej wbiłem nogi wpodłogę. Odwróciłem się do niego bokiem. Nasze oczyspotkały sięito, co zobaczyłem,było czymś w rodzaju wyzwania, a nawettriumfu. Z góry wiedział, że przegram,i już się cieszył. Tachwila zmieniławszystko. Kiedy wchodziłem, byłem przerażony,dopiero ironia ojcaprzywróciła mi panowanie nad sobą. Przypomniałem sobie, żena strach, niepewność, własną twarz, na wszystko możnapatrzeć pod różnymi kątami. Ta zdolność do rozdwajania swojejosobowości, odkrytaw jakiejś trudnej chwili, pozwoliła mi nachłodno obserwować samego siebie. 302 - Zajmę ci tylko dwie minuty - rzucił i zamilkł. Jego zachowanie świadczyło oczymś w rodzaju beztroskiegopośpiechu. Sprawa była przecież prosta, miał wszystkoprzemyślane, ustalone, bo takie rzeczy da sięprzewidzieć. Machnąłjakimś świstkiem wyjętym z kieszeni, ale nie dałmigo przeczytać, najwyraźniejuważając, że jestem politowaniagodnym, ograniczonym stworzeniem, niedorosłym do zrozumienia jego treści. Miałem tylko podpisać. Nie spytałem, co to. Nie chciałemsięwikłać w szczegóły. Niezamierzałem zbaczać na manowce. Chciałem powiedzieć to, cosobie zaplanowałem. Ja też, zanim tu przyszedłem, przeanalizowałemkażdy szczegół tej rozmowy. W tej kwestiibyłmoimmistrzem. Przedłużające się milczenie miało mnie zmusić do uległości. Długo trwało,nim zorientował się,że ciągle czekam. - No cóż. Załatwmy to, nie ma co zwlekać. Zacznę od tego. Zerknąłem na zegarek. - Twoje dwieminuty dobiegły końca -powiedziałem. Wgardlemiałem jeża. Zastanawiałemsię, jak tam wlazł. Nie byłem siebie pewien. Pewien byłem tylko tego,żestraszny ze mnie tchórz, pękam, gdy stoję przy ojcu. Całą energię, całąsiłę woli wkładałemw ukrycie swojego strachu. Starałem się stać nieruchomo. Wiedziałem, że obserwował moje reakcje, wypatrywał najlżejszych oznak zmieszania, zakłopotania, lęku. - Oddaj tym ludziom łąki, a oniprzekażą je państwu pod autostradę. Zrób to, jeśli chcesz ocalić resztę tego,co masz. Do licha. Człowiek czasem zaskakuje sam siebie. Żądałem dlainnych tego, czegonigdy nie ośmieliłbym się domagać dla siebie. Nawet nie wiedziałem, żesiedzi we mnie ktoś taki. Po raz pierw303. szy wyznaczyłem sobie rolę równorzędnego partnera dla ojca i odrazu stwardniałem w środku. Zdumiałem się tym spotkaniemz samym sobą. Nie kierowałem się wściekłością czypragnieniemodwetu, tylkobrakiemodwagi. Chciałem mieć to już za sobą. Byłem pewien,że zrobię,co w mojej mocy, żeby z tej nowej roli niewypaść, choć strach wkręcał mi się w brzuch i wyciskał flaki. Skoncentrowałem wolę na odbycie, żeby się niesfajdać. Wyjrzałem przezokno i zostawiłemodsuniętąfirankę. Widok ludzi w kaloszach i kufajach, z twarzami spalonymiprzez słońce, budził wnim obrzydzenie, był wyrazem chaosuwynikłego ze źle załatwionej sprawy. Nie powinno ich tu jużbyć. Ale stali tam, jakby byli czegoś pewni, chociaż nie powinni. Przedstawiłem z grubsza zarys uregulowania sprawy wsi. Takjak to sobie wyobraziłem. Słuchałniewzruszony, jakby był z kamienia,nie zmieniającwyrazu twarzyi nie zdradzając żadnego uczucia. Ale rejestrował każde słowo. Patrzył uprzejmie, choć ze złowieszczą groźbą,jakby planował mnie zamordować. Bito odniego powściąganeokrucieństwo. -Czekaj, czekaj, bo chyba nie nadążam. Chcesz,żebymzmienił plany inwestycji? - Właśnie - potwierdziłem. Unikałem kontaktu wzrokowego, bo coraz bardziej uświadamiałemsobietkwiącą w tym planie głupotę i naiwność. Cały czas był przekonany, że jest tym ważniejszym i silniejszym. Niewiedział,że jestem uzbrojony. Wyjąłem spod koszuliczerwoną teczkę z dokumentami,której nie powinno jużbyć. Sprawozdania i ekspertyzy uznające nową trasę autostrady zaniewłaściwą z geologicznegopunktu widzenia. To dla niejktośzaryzykował swoją posadę i wykradł ją dla ojca, zapewne w zamian za niezłą łapówkę. 304 - Dziennikarze, którzy stoją tam na zewnątrz, rzucą się na tojak hieny. Możesz być pewien. Wydał zduszony jęk i uderzyłpięściąw stół. Przestraszyłemgo. Oczy wylazły mu z orbit, a twarz nabrała purpurowej barwy. Patrzyłem, jak robi głębokiwdech,a potem wypuszcza powietrze przez zesztywniałe wargi i zaciska w pięść grube paluchy. - No to, kurde, pięknie. Oszukałeś mnie. Powiedziałeś, żeteczka spłonęła. - Pomyliłem się. Czułem się obrzydliwie,jak zdrajca, ale nie miałemwyjścia,musiałemsię bronić. Skorozdecydował poświęcićmnie, to onpierwszy zdradził. Wszelkie zresztą tłumaczenia nie miały sensu. Tu chodziło o moje życie. Chciałem żyć,spodobało mi się to. Ledwo sięhamował, żeby sięna mnienie rzucić. Zgrzytał zębami,zaciskał pięści. - Jak to? - zdziwił się. -Odkąd tokażdy może kraść dokumentyi szantażować nimi, a policja na to pozwala? Nie tylko ja poczułem rozbawienie. Ten z województwa teżspoglądał z niesmakiem na twarz wykrzywionąszczerym oburzeniem. Parzyłem na ojca i wiedziałem,żeon to mówi poważnie. Wypowiada się jakoczłowiek obrabowany. Wyrwał mi teczkę z ręki. Przejrzałpospiesznie jej zawartość, wyjął kilka kartek i rozdarł je na pół, potem jeszcze raz na pół i jeszcze raz. Za trzecimrazem sprawiło mu to pewną trudność. Cały czas patrzył miw oczy. Potem cisnął garścią papieru wkąt pokoju, a w ślad zanimi teczkę. Poszybowała płaskim lotem, odbiłasię od ścianyi spadła napodłogę. Podszedłem do okna iktoś odrazu wetknął mi w rękę pliktakich samychdokumentów. Klara zrobiła to,co ja miałem zrobić miesiąc temu: skserowałaje. 305. Ten moment spowodował zmianę układu sit. Facet z województwa roześmiał się i ten chichot stat się dla ojca sygnałem,że traci swoją dotychczasową silę. Nienawidził mnie, ale w tymmomencieniewiele mógł zrobić. Cofnął się i wyjrzał przezokno. Może po prostu walczył z pokusą zostawienianas wszystkich i wyjścia. Zatrzymała go świadomość, że potem trudno mubędzie nadrobićstraty. Nie mógł sobie pozwolić na utratę poparcia tego człowieka. To on i jemu podobni tworzyli silę ojca. Beznich był zwykłym kundlem. Podszedł i chwycił mnie za koszulę. -1 dlaczego, durniu, wtrącasz się w moje sprawy? Odpowiedz, odpowiedz na pytanie! Miał silne łapy. Gdybym próbował się uwolnić, wyrwałby cały przód koszuli. To była jedyna,jakąmiałem. Flanelowa w kratę, bo takie tylko były w sklepie. Kupiłem ją za pieniądze babki. Musiałembyćuważny, by nie dać jej sobiezniszczyć. Mogłemewentualniewdać się w szarpaninę, ale się powstrzymałem. Zdjąłem jego ręce ze swojej koszuli. Byłem silniejszy. Poczułsię zbity z tropu. Może spodziewał się, że rzucę się naniego zpazurami. - Bo teraz to sąmoje sprawy. Zaśmiał się pogardliwie. Spojrzałem mu w twarz. Potem prostow oczy, zupełnie spokojnie. Ja byłem sobą, on był sobą. Byliśmy nie tylkoojcem i synem, ale dwomaodrębnymi światami, pozostającymi w nieustępliwej, nieskrywanej już walce. Ale w sumiepowinien byćdumny, bo toon wytresował mnie do tego sportu. Niekto innytylko onwyjaśniał mi zawiłości współczesnej rzeczywistości. Kiedyś po udanej transakcji zabrał mnie dolokalu, gdziepełnobyło facetów w garniturach prosto z Paryża i butach kosztujących więcej niż samochód. Wskazał mi faceta, który siedziałprzy stoliku pod ścianą. To , ten co zlecił zabójstwo szefa poli- 306 cji, powiedział z podziwem. Ichspojrzenia zetknęły się. Skinęlisobie głowami. Pełna kultura. Miałemsię od kogo uczyć. Jako ojcieci wychowawca powinien być ze mnie dumny. A teraz sam zatracił instynkt. Dowiedziałsię wszystkiego i nie zrozumiał. Zbyt długo funkcjonował w poczuciu słodkiejbezkarności. Zaświtała mi myśl, że z nas dwóch on nie jest już tym silniejszym. Spojrzałem na jego nieruchomą z gniewu twarz, a potemwidziałem już tylko sylwetkę, dziwnie pomniejszoną. Zerknąłem w głąb podrapanego lustra sołtysa. Nie wyglądałem już jakgarbaty karzeł. Stałem prosto i podobny byłemdo tamtego siebie,który kiedyś obserwował mnie z boku. W tym momenciezdałem sobie sprawę, że właśnie ruszyłem w drogę. Nie wiem,gdzie dotrę, ale jakiś etap miałem już za sobą. Nagle objawiło mi się to, co powinienem zrobić ze swoim życiem. Podjąłem decyzję spokojnie iz rozwagą. Nie spodziewałemsię, że tak prędko włączę siędo gry, której uczył mnieojciec. Teoretycznie byłem jeszcze za głupi, ale wdzisiejszych czasachwszystko przychodzi wcześniej. Gra toczyłasię o wysoką stawkęi była pewnie o wiele bardziej skomplikowana, niż potrafiłem tosobie wyobrazić. Wchodziłem w niądość niefrasobliwie,boprzecież byłem pewien,że kiedyś tego pożałuję. Ktoś inny zarzuci mipętlę na szyję. Ale na dobrą sprawę teraz niemiałem innego wyboru. - To co robimy? Mojesłowa spowodowały, żesię ocknąłi spokojnie zacząłrozpatrywać znaczenie pytania, które padło. Nie mógł uwierzyć, że to na serio. Taka możliwość po prostudlaniego nieistniała, a ja czułem w sobie silę, o posiadanie której nawet się nie podejrze307. watem. Przepełniały mnie myśli, których nigdy wcześniej niesprecyzowałem, i słowa, których jeszcze nie wypowiedziałem,ale miałem je w sobie. Czekały na swój czas, sprasowanenacienką blaszkę, zwinięte w ruloniki upchnięte w jednej komórce. Pomyślałem, że równiedobrze mógłbym na nie nigdynie trafić. Zaledwie kilka dni wcześniejmógł mnie zobaczyć bezbronnego. Dobrze,że czas nakrył warstwą mijających godzintamten obraz. Powoli, sam nie wiedząc kiedy, zacząłem o sobie myśleć inaczej. Uświadomiłem sobie, że odkąd pamiętam,do wszystkiego podchodziłem z przekonaniem o przegranej. Zakładałem z góry, że to się nie uda. Ojciec odwrotnie,zakładał, że wygra, podchodził do wszystkiego jak zwycięzca. I wygrywał. Musiałem i tego się jeszczeod niego nauczyć. - Sprawajest prosta. Ten młyn i ziemia są moje. Spodobałymi się. Szczególniez cudownym obrazem. Zamierzam wyciągnąć zmojej własności tyle, ile sięda. - Ale naszkraj potrzebuje autostrad. - wtrącił facet, co wyglądał jak minister. Próbował wspomócojca. Był przecież jeszcze jego sojusznikiem. Szykowało sięna dyskusję osprawach zasadniczych. Niemiałem na nią ochoty. - Nie obchodzi mnie wasz kraj. Obchodzi mnieta wiocha,ciludzie iprawa, które zostały naruszone. Przeciwko autostradzienikt nic nie ma, jeśli zostaniezbudowana zgodnie z planami,czyli za rzeką. Może byłemkiedyś ofiarą - póki nie natrafiłemręką na kamień. Ta wieś była moim kamieniem. Miałemza sobą ludzi i teraz ja byłem uzbrojony. Przez całe życie ojciec prowadził mniena krótkiej smyczy: zróbto, powiedz tak, idź tam, myśl tak jak 308 ja, boto jastworzyłem ciraj i pozwalam w nim siedzieć. Jeślizechcę, wywalę cię stądi zdechniesz, bo jesteś gównowart. Zawsze byłem zbyt zmęczony, bysię spierać. Tutajwypocząłem. Popełnił błąd, że dał mi od siebie odetchnąć. Ta wieś dodałami sił. Ziemia,na której stał dommoich przodków, miała w sobie ładunek dodatni, coś pierwotnego,niezbędnego dożycia. Niespodziewanie zjawiła się możliwość wyzwoleniaczegośdo tej pory stłamszonego, zerwania krępujących mnie więzów. Dotychczasowa zależnośći przekonanie,że ta zależność jest konieczna, przekształciły się w pewność, że samdla siebiejestempanem. - Młyn jest mój. Dostałem go od babki. Nie odbierzeszmi go. Zastygłem w oczekiwaniu na atak. Przywarłemmocniej stopamido ziemi. Byłem gotów. - Czyżby? Zajmie mi to dwieminuty. Koniecz tobą, gnoju. Pójdziesz, takjak ci się należy, do pierdla. Już zapomniałeś,czemu tu jesteś, czemu jesteś winien. Jeszcze będziesz błagał,żebym cipomógł. Popatrzył na mniez troską. Wyjął telefon i zadzwonił na policję. Złożył oficjalny meldunek omiejscu przebywania poszukiwanego. Kiedy ponownie namnie spojrzał, uśmiechał się lekko. Nie byłem dla niego nikim bliskim; najpierw psem, potemjuż tylko wrogiem. Zdumiałemsię,jak szybko wszystko się zmienia, choć kolejność wydarzeń wcale nie jest przypadkowa. Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Nie wiem, dlaczego wydawało misię, że tamte sprawymamjuż za sobą. Koszmar przecież trwał, duch Cylaka cały czas się 309. czaił, czekał na okazję, by wniknąć przez pierwszą szczelinę i nanowo wstrząsnąć moim życiem. Pomyślałem, że wszystko powinno skończyć się jakoślepiej. Jednocześnie niemal tęskniłem za chwilą,gdy mnie zamkną- nareszcie będę miał spokój. Znowu wszystko dziać się będzieobok. I uświadomiłemsobie,że zaczynam przyjmowaćtakąewentualność do wiadomości, co gorsza - zaczynam się na niągodzić. Może kiedyś nadejdzie taka chwila, gdy otworzę szafę,wyciągnębeczkę, wyjmę to, co tamwepchnąłem, ispróbuję złożyć w całość. Możekiedyś. Ktoś stuknął w szybę; oprzytomniałem. Sołtys wyprowadził ludzi z podwórza. Poszli pod młyn. Możemodlićsię, a może na naradę. Na drodze została tylko Klara. Wiatr jak zwykle bawił się jej sukienką. Zajmowanie umysłu jejnogami sprawiało mi przyjemność. I gdy nic więcej nie pozostało do powiedzenia, wyszedłem napodwórze. Powietrze na zewnątrz drżało i wiedziałem, żebędzie dobrze. - Brawo - powiedziała z uśmiechem. Wżyciu rzadko daje się określić początek czegokolwiek, taką chwilę, wktórejwszystko się zaczyna. Ja miałem jej świadomość. Właśnie nacisnąłem w głowie guzik z poleceniem START. Brakowało zakończenia, którezresztą miałem poznać w ciągu kilku godzin. Wystarczyło, żebym gdzieś usiadł ipoczekał. Znajdą mnie, bo nigdzie daleko się nie wybieram. Będę uKlary. Koniec.