149
Szczegóły |
Tytuł |
149 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
149 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 149 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
149 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
TYTU�: Mendel gdanski
AUTOR: Maria Konopnicka
----------------------------------------------------------------
---------
Od wczoraj jaki� niepok�j panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi
si� i cz�ciej ni� zwykle nak�ada kr�tk� fajk� patrz�c w okno.
Tych ludzi nie widzia� on tu jeszcze Gdzie id�? Po co przystaj�
z robotnikami, �piesz�cym� do kopania fundament�w pod nowy dcm
niciarza Greulicha? Sk�d si� tu wzi�y te obszarpane wyrostki?
Dlaczego patrz� tak po �cianach? Sk�d maj� pieni�dze, �e id� w
pi�ciu do szynku?
Stary Mendel kr�ci g�ow�, smokcz�c ma�y, silnie wygi�ty wi�nio
wy cybuszek. On zna tak dobrze t� uliczk� cich�. Jej fizjonomi�,
jej ruch, jej g�osy, jej t�tno. Wie, kiedy zza kt�rego w�g�a
wyjrzy w dzie� pogodny s�o�ce; ile dzieci przebiegnie rankiem,
drepc�c do ochronki, do szko�y; ile zwi�d�ych dziewcz�t w
ciemnych chustkach, z ma�ymi blaszeczkami. w r�ku przejdzie po
trzy, po cztery do fabryki cygar na robot�; ile kobiet
przystanie z koszami na starym wytartym chodniku, pokazuj�c
sobie zakupione jarzyny, skar��c si� na drogo�� jaj, mi�sa i
mas�a; ile wyrobnik�w przecz�apie �rodkiem bruku, ci�kim chodem
n�g obutych w trepy, nios�c pod pach� w�ze�ki, a w r�ku
cebrzyki, kielnie, liny, siekiery, pi�y. Ba, on i to nawet wie
mo�e, ile wr�bli gnie�dzi si� w gzymsach starego browaru, kt�ry
panuje nad uliczk� wysokim, poczernia�ym kominem - w ga��ziach
chorowitej, rosn�cej przy nim topoli, kt�ra nie ma ani si�y do
�ycia, ani ochoty do �mierci i stoi tak czarniawa, przez p�
uschni�ta, z pniem spustoszonym, z kt�rego na wiosn� wynika
nieco bladej zielono�ci. On, mo�e nawet, nie patrz�c w okno,
samym uchem tylko rozpozna�by, czy Pawe�, str�, zamiata ulic�
now� swoj� czy te� star� miot��.
I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gda�ski wiedzie�, kiedy ju�
od lat dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym
oknem sw�j warsztat introligatorski ma i tak ju� przesz�o �wier�
wieku przy nim w fartuchu swoim sk�rzanym stoi, a podczas kiedy
sucha, �ylasta, a dzi� ju� nieco dr��ca r�ka dociska drewnian�
�rub� prasy, oczy jego spod brwi g�stych, nawis�ych, siwych
patrz� w t� uliczk�, kt�ra jest w�r�d wielkiego miasta, jakby
odr�bnym, zamkni�tym w sobie �wiatem.
�wiata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy si�
powi�ksza, a kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, kt�ry
mu przynosi do oprawy grube, pe�ne kurzu folia�y zat�ch�ych
papie r�w, wie, jak pachnie pomada ma�ego dependenta, kt�remu
zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od pani
radczyni z ��daniem, aby jej za ��k�o pi�knie wsadzi�� laurk� z
powinszowaniem, na kt�rej z�ocisty anio� odkrywa si� i pokazuje
kawalera z bukietem r� w r�ku; wie, kiedy nie je obiadu student
mieszkaj�cy na strychu, wie, z kt�rej strony nadbiegnie zdyszana
pensjonarka ��daj�c, aby jej �niebiesko i ze z�otymi sznurkami�
oprawi� przepisane na listowym papierze poezje Czes�awa i
Gawalewicza.
On wszystko wie. Wszystko, co mo�na widzie� na lewo i na prawo
siwym, bystrym okiem, co mo�na na prawo i na lewo us�ysze� uchem
i co przemy�le� mo�na d�ugimi godzinami, stukaj�c jak dzi�cio�
m�otkiem introligatorskim, r�wnaj�c i obcinaj�c wielkie arkusze
papieru, warz�c klej, mieszaj�c farby. I jego te� znaj� tu
wszyscy. Obcy cz�owiek rzadko zajrzy; ka�dy jakby sw�j, jakby
domowy.
Stary, �ysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy
mu latem �dzie� dobry� i pyta o Bismarcka; suchotniczy powro�nik
zaczepia o jego klamk� swoje d�ugie, konopne sznurki, kt�re
dysz�c kr�ci w w�skiej wp�widnej sionce kamieniczki; chudy
student z facjatki, z nogami jak cyrklowe no�yce, wsadza
zmierzchem w jego drzwi g�ow� na d�ugiej, cienkiej szyi i po�ycza
od niego �oj�wk�; kt�r� �zaraz odda, tylko jeszcze z godzink�
popisze�... Straganiarka poda mu czasem przez okno rzodkiew
czarn�, w zamian za kolorowe skrawki papieru, z kt�rych sobie
jej ch�opaki sporz�dzaj� latawce s�ynne na ca�� ulic�; synek
gospodarza ca�ymi godzinami prze siedzi u niego czekaj�c na woln�
chwil�, w kt�rej Mendel da mu tektury do podklejenia wyci�tych
z arkusza �o�nierzy, a tymczasem dziwuje si� wielkim uszom
no�yc, wa�y w r�ku m�otek, wtykaj�c nos w garneczek z klajstrem,
pr�buj�c go niemal. Wszystko to tworzy jak�� atmosfer� ciep��
poufa�� atmosfer� wzajemnej �yczliwo�ci. Staremu Mendlowi dobrze
w niej by� musi. Mimo sze��dziesi�ciu i siedmiu lat rze�ki jest
jeszcze w sobie. Spok�j i powaga maluje si� na jego zwi�d�ej w
trudach twarzy. W�osy jego s� mocno siwe; a d�uga broda zupe�nie
siwa. Pier� zakl�s�a pod pikowanym kaftanem cz�sto zadychuje si�
wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy jako� nie chce
rozprostowa�, ale tym nie ma si� co trapi�, p�ki nogi i oczy
starcz�, p�ki i w r�ku si�a jest. Kiedy mu duszno�� dech zapiera,
a w zgi�tym grzbiecie b�l jaki� krzy�e �amie, stary Mendel
nak�ada w ma�� fajeczk� tyto� z poczernia�ego, zwi�zanego
sznurkiem p�cherza i kurz�c j�, wypoczywa chwil�. Tyto�, kt�rego
u�ywa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki pi�kny, siny dymek
i tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie
szczeg�lnego, �e wida� w nim r�ne rzeczy oddalone i takie,
kt�re ju� dawno min�y. Wida� w nim; i Resi�, �on� jego, z kt�r�
dobrze mu by�o na �wiecie przez trzydzie�ci lat, i syn�w, kt�rzy
si� za chlebem rozbiegli jak te li�cie wichrem gnane, i dzieci
syn�w tych, i smutki r�ne, i pociechy; i troski; a ju� najd�u�ej
to w nim wida� jego najm�odsz� dziewczyn� Lij�; tak wcze�nie
wydan� i tak Wcze�nie zgas��, po kt�rej mu tylko jeden wnuk
pozosta�. Gdy stary Mendel rozpala swoj� fajeczk�, jakie� ciche
mruczenie dobywa si� z ust jego. W miar� jak pali i jak dymek
siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, kt�re ju� nigdy nie.
wr�c�, mruczenie to ro�nie, pot�nieje, staje si� j�kiem niemal.
Ta dusza ludzka, dusza starego �yda, ma te� smutki swoje i
t�sknoty, kt�re zag�usza prac�. Tymczasem s�siadka przynosi w
jednej r�ce garneczek z roso�em, w kt�rym p�ywaj� kawa�ki
rozmi�k�ej bu�ki; a w drugiej przykryty talerz z mi�sem i
jarzyn�: Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go
wszak�e, tylko postawiwszy na ma�ym �elaznym piecyku czeka.
Czekanie to trwa nied�ugo. O samej drugiej drzwi izdebki
otwieraj� si� g�o�no, ha�a�liwie, a w nich ukazuje si� ma�y
gimnazista; w d�ugim, na wyrost sporz�dzonym szynelu, w du�ej,
zsuni�tej na ty� g�owy czapce, z tornistrem na plecach: Jest to
ch�opak dziesi�cioletni mo�e, kt�ry po matce, najm�odszej c�rce
starego Mendla, wzi�� piwne o z�ocistych blaskach oczy, d�ugie,
ciemne rz�sy i drobne usta, a po dziadzi nos orli i w�skie
wysokie czo�o Szczup�y i ma�y ch�opak mniejszym si� jeszcze i
szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w
szkolnej, szerokim pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest
w ci�g�ej o niego obawie. Przezroczy sta cera ch�opca, jego
cz�sty kaszel, jego w�t�e piersi i pochylone barki budz� w
dziadzie nieustann� trosk�. Wybiera te� dla niego najlepsze
kawa�ki mi�sa, dolewa mu i dok�ada na talerz, a kiedy ch�opak si�
naje; klepie go po ramieniu i zach�ca do zabawy z dzie�mi w
podw�rku.
Malec rzadko kiedy nam�wi� si� pozwala Jest zm�czony lekcjami,
ci�kim szynelem, siedzeniem w szkole; drog�; d�wiganiem
tornistra , i ma te� du�o zada� na jutro. Pow��czy nogami
chodz�c, a nawet wtedy, kiedy si� u�miecha, piwne jego oczy
patrz� z melancholi� jak��.
W kilka chwil po obiedzie malec: zasiada przy prostym, sosnowym
stole, dobywaj�c z tornistra ksi��ki i zeszyty, a stary Mendel
zabiera si� do swego warsztatu. Cho� ch�opak cicha si� sprawia
i tylko szeptem p�g�o�nym powtarzaj�c lekcje kiedy niekiedy
zaledwie stuknie sto�kiem, na kt�rym si� buja podpar�szy na
stole oba chude: �okcie, zna� przecie, �e staremu introligatorowi
przeszkadza co� w robocie. Co i raz odwraca on g�ow� by spojrze�
na ch�opca, a cho� po klajster r�k� si�gn�� mo�e, obchodzi z
boku warsztat, gdy mu go potrzeba, aby po drodze uszczypn��
wnuka w liczko blade, przejrzyste lub pog�aska� go po kr�tko
przyci�tych, mi�kkich i ciemnych jak krecie futerko w�osach.
Ch�opiec przyzwyczajony jest wida� do tych pieszczot, nie
przerywa przy nich bowiem ani swego �arliwego szeptu, ani
ko�ysania si� na sto�ku. Stary introligator wszak�e zupe�nie i
tym jest zadowolony, a przyciszaj�c klapanie pantofli powraca
na palcach do swego warsztatu.
W pi�tek przed wieczorem scena si� odmienia: malec uczy si� przy
oknie, ko�ysz�c si� mozolnie na sto�ku nie maj�cym tu swojego
rozp�du, a na sosnowym, pokrytym serwet� stole s�siadka zastawia
ryb�, makaron i tylko co przyniesion� od piekarza t�ust�,
pi�knie zrumienion� kaczk�. Cynowy, o dziwnie powykr�canych
ramionach �wiecznik z ga�kami o�wieca izb� uroczy�cie,
�wi�tecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty ju� nieco, ale
jeszcze pi�kny �upan czarny, przepasany szerokim pasem, za kt�ry
z lubo�ci� zak�ada spracowane r�ce. Siwe jego w�osy, pokrywa
jarmu�ka, a skrzyp nowych, z d�ugimi cholewami but�w nape�nia
izb� jakim� radosnym szemrem. Gdy ju� st� zastawiony zosta�,
ch�opak si� myje, przyczesuje swoje krecie futerko na ozdobnej,
pod�u�nej g�owinie, zapina �wie�y ko�nierzyk i czyste mankiety,
a za�o�ywszy r�ce w ty�, stoi powa�ny i wyprostowany, podczas
kiedy, dziad si�ga na polic� po zwini�ty ta�es i po modlitewnik.
W chwil� potem rozlega si� wargowy, brz�cz�cy �piew modlitewny
starego �yda g�os jego przechodzi wszystkie spadki od niskich,
�piewem brzmi�cych, do wysokich, na kt�rych �piew jego
przechodzi w j�k i �arliwy jaki� lament, w akcenty nami�tne,
b�agalne, �kaj�ce. Pod wp�ywem �piewu tego ma�y gimnazista
odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje si� bledsz�
jeszcze, wielkie oczy to rozszerzaj� si� nad miar�, to mru�� si�
i zachodz� �zami; patrzy na dziada jakby urzeczony, a
spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na szcz�cie dziad zamyka
wkr�tce stary modlitewnik i b�ogos�awie�stwem rozpoczyna
szabasow� uczt�.
Zdarzy�o si� raz latem, �e ch�opaki od Ko�odziejskiego �lusarza
i od szewca Pocieszki zebrali si� przed otwartym oknem starego
introligatora, a zagl�daj�c przez nie do o�wietlonej szabasowym
�wiat�em izby robili sobie z tej modlitwy �mieszki i g�upi�
uciech�.
W tej chwili wszak�e przechodzi� tamt�dy stary proboszcz, a
spojrzawszy przelotnie w okno i widz�c modl�cego si� �yda, kt�ry
z takim j�kiem wo�a� po swojemu do Boga, uchyli� kapelusza.
Scena by�a niema, ale nad wyraz wymowna. Ch�opaki zemkn�y,
jakby ich wiatr zdmuchn��, i nie by�o odt�d wypadku, aby spok�j
tej ubogiej izby zamieszany zosta�.
Przedwczoraj dopiero...
W�a�ciwie i przedwczoraj nie sta�o si� nic. Tylko malec powr�ci�
ze szko�y bez czapki, zdyszany, jak zaj�c zgoniony. Zrazu nic
m�wi� nie chcia�; dopiero po d�ugich badaniach wyzna�, �e jaki�
obdartus krzykn�� na niego ��yd!.. �yd!...�, wi�c on ucieka� i
czapk� zgubi�, i nie �mia� wraca� po ni�. Fala gniewu uderzy�a
staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostowa� si�, jakby ur�s� nagle,
splun��, a potem ch�opaka twardo za rami� uj�wszy, do sto�u
pchn�� i obiad w milczeniu spo�y�.
Po obiedzie nie wr�ci� do warsztatu i fajki nie nak�ada�, tylko
sapi�c po izbie chodzi�. Malec tak�e do lekcji si� nie bra�, ale
patrzy� na dziadka zal�knionym wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak
gniewnym nie widzia�.
- S�uchaj ty! - przem�wi� wreszcie staj�c przed ch�opcem Mendel.
- Jak ja ciebie ma�ego sierot� wzi�� i chowa�, i za nia�k� tak�e
by�, i za matk� tak�e by�, i piastowa� ciebie, nu, to nie na to
ja ciebie chowa� i nie na to piastowa�, co by ty g�upi by�! I
jak ja ciebie uczy� da�, jak ja ciebie do szko�y posy�a�, jak ja
tobie ksi��ki kupowa�, to te� nie na to, co by ty g�upi by�! A
ty ze wszystkim g�upi ro�niesz i nie ma u ciebie �adnej
m�dro�ci! Jakby u ciebie m�dro�� by�a, to by ty tego nie
wstydzi� si�, nie p�aka�, nie ucieka�, �e kto na ciebie ��yd�
krzyknie. A jak ty tego p�aczesz, jak ty uciekasz i jeszcze tak�
pi�kn�, now� czapk� gubisz, co pi�� z�otych bez sze�ciu groszy
kosztuje got�wk�, pieni�dzmi, nu, to ty ze wszystkim g�upi
jeste�, a te szko�y, te ksi��ki, te nauki to wszystko na nic!
Odsapn�� i zn�w m�wi� zacz��:
- Nu, co to jest �yd? Nu, jaki ty �yd? - m�wi� ju� �agodniejszym
g�osem. - Ty si� w to miasto urodzi�, to� ty nieobcy, to� sw�j,
tutejszy, to ty prawo masz kocha� to miasto, p�ki ty uczciwie
�yjesz. Ty si� wstydzi� nie masz, �e� �yd Jak ty si� wstydzisz,
�e� ty �yd, jak ty si� sam za pod�ego masz, dlatego �e� �yd, nu,
to jak ty mo�esz jakie dobro zrobi� dla to miasto, gdzie ty si�
urodzi�, jak ty jego kocha� mo�esz?... Nu?...
Zach�ysn�� si� i zn�w przed ch�opakiem stan��. Tym razem jednak
patrzy� na jego zl�knion� twarzyczk� z jakim� rozrzewnieniem Po
�o�y� mu na g�owie r�k� i rzek� z naciskiem:
- Uczciwym �ydem by�, jest pi�kna rzecz! To pami�taj sobie! A
teraz si� ucz, �eby ty g�upim nie by�, a czapk� to ja tobie
insz� kupi�, to ty nie potrzebujesz p�aka�, bo to g�upstwo jest.
Malec poca�owa� w r�k� dziada i wzi�� si� do ksi��ek. Stary
introligator bardziej jednak by� poruszony t� spraw�, ni� to
chcia� dziecku okaza�. D�ugo bowiem po izbie chodzi� nie ko�cz�c
pilnej, zacz�tej roboty i spluwaj�c po k�tach, jakby si� gorycz�
jak� nakarmi�. Nie przetrawi� on tej goryczy w sobie i przez noc
widocznie, gdy� bardziej zgarbiony i postarza�y ni� zwykle
nazajutrz wsta�; kiedy ch�opiec podpi�wszy rzemienie tornistra
do szko�y ruszy�, stary po szed� do okna i patrzy� za nim
niespokojnie, d�ugo.
Niepok�j ten nie opuszcza� go i przy pracy nawet Cz�ciej ni�
zwykle pod wp�ywem jakiego� rozdra�nienia nak�ada� kr�tk�
fajeczk� i podchodzi� do okna, i patrzy� podejrzliwie w tak
dobrze, tak dawno znan� sobie uliczk� Pod wp�ywem te� tego
rozdra�nienia zapewne ruch jej, jej g�osy, jej t�tno inne mu si�
jakie� ni� zwykle wyda�y.
Gdy jednak malec powr�ci� ze szko�y wes�, bo pi�tk� dosta�,
rozbawiony now� czapk�, kt�ra mu na oczy wje�d�a�a, stary o
swoich przywidzeniach zapomnia� i czy to sam dla siebie, czy dla
uciechy dziecka gwizda� przy robocie jak za m�odych czas�w.
Po obiedzie wpad� po akta dependent pachn�cy pi�mem
- Co s�ycha�? - spyta�.
- Wszystko dobrze, bro� Bo�e ad z�ego! - odrzek� Mendel Gda�ski.
- Podobno �yd�w maj� bi�? rzuci� pachn�cy dependent z g�upkowatym
u�miechem.
- Nu, jak bi�, to bi�! -- odrzek� Mendel pokrywaj�c wra�enie,
jakie na nim te s�owa wywar�y. - A kto ich ma bi�? Urz�d?...
- I... urz�d by tam - roze�mia� si� ma�y dependent.
- Nu, jak nie urz�d, to i chwa�a Bogu! - rzek� Mendel.
Roze�miali si� obaj. M�ody dependent g�upkowato, �yd z przymusem
widocznym
Z�y by�, �e ta rozmowa toczy�a si� przy dziecku: Spojrza� na
ch�opca spod brwi nasuni�tych. Malec wlepi� w dependenta wielkie
swoje oczy i dopiero kiedy ten za progiem by�, spu�ci� je na
karty ksi��ki, pociemnia�e, pa�aj�ce. Stary Mendel jakby nie
widzia� tego, zacz�� znowu gwizda�. Ale gwizdanie to mia�o co�
w sobie ze �wistu przy t�oczonej wielkim ci�arem piersi, nuta
przycich�a, g�uch�a, zasypia�a, a� urwa�a si� zgrzytem czy
j�kiem.
Zmierzcha�o ju� w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisn�� si�
gruby zegarmistrz w popielatym haweloku, jakiego stale u�ywa�
w tej porze.
- S�ysza�e� pan nowin�? - zapyta� siadaj�c na brzegu sto�u, przy
kt�rym uczy� si� malec.
- Nu - odpar� Mendel - co mnie po nowin�w? Jak ona b�dzie dobra,
to ona i wtedy b�dzie dobra, kiedy ona nie b�dzie nowina, a jak
z�a, nu, to na co ja j� s�ucha� mam?
Podobno �yd�w maj� bi� - rzek� t�usty zegarmistrz kiwaj�c nog�
w wyci�tym trzewiku z b�yszcz�c� stalow� sprz�czk�.
Stary Mendel zamruga� kilka razy nerwowo, ko�o ust przebieg�o mu
nagle drgni�cie. Wnet opami�ta� si� jednak i przybrawszy. ton
jowialnej dobroduszno�ci rzek�:
- �yd�w? Jakich �yd�w? Je�li tych, co uni z�odzieje s� co uni
ludzi krzywdz�, co uni po drogach rozb�jstwo robi�, co uni z
tego biednego sk�r� ci�gn�, nu to czemu nie? Ja sam p�jd� ich
bi�!
- Ale nie! - roze�mia� si� zegarmistrz. - Wszystkich �yd�w... W
siwych �renicach Mendla zapali� si� b�ysk nag�y. Przygasi� go
jednak wp�spuszczon� powiek� i niby oboj�tnie zapyta�:
- Nu, za co oni maj� wszystkich �yd�w bi�?
- A za c� by? - odrzuci� swobodnie zegarmistrz. - Za to, �e
�ydy! - Nu - rzek� Mendel mru��c siwe oczy - a czemu uni do lasa
nie id� i nie bij� brzeziny za ta, �e brzezina, albo jedliny za
to, �e jedlina?. - Cha! elha! - roze�mia� si� zegarmistrz - ka�dy
�yd ma swoje wykr�ty! Przecie ta jedlina i ta brzezina to nasze,
w naszym lesie, z naszego gruntu wyros�a! Mendel a� si�
zach�ysn��, tak mu odpowied� na usta nagle wykipia�a. Pochyli�
si� nieco ku zegarmistrzowi i g��boko zajrza� mu w oczy.
- Nu, a. ja z czego wyr�s�? A ja z jakiego gruntu wyr�s�? Pan
dobrodziej mnie dawno zna? Dwadzie�cia i siedem lat mnie pan
dobrodziej zna! Czy ja tu przyszed� jak do karczmy? Zjad�, wypi�
i nie zap�aci�? Nu, ja tu nie przyszed� jak do karczmy! Ja tu
tak w to miasto ur�s� jak ta brzezina w lesie! Zjad� ja tu
kawa�ek chleba, prawda jest. Wypi� te� wody, i to prawda jest.
Ale za tego chleba i za tej wody ja zap�aci�. Czym ja zap�aci�?
Pan dobrodziej chce wiedzie�, czym ja zap�aci�?
Wyci�gn�� przed siebie obie spracowane, wysch�e i �ylaste r�ce -
Nu - zawo�a� z pewn� porywczo�ci� w g�osie - ja tymi dziesi�ciu
palcami zap�aci�! Pan dobrodziej widzi te r�ce?
Zn�w si� pochyli� i trz�s� chudymi r�kami przed blyszcz�c� twarz�
zegarmistrza. - Nu, to takie r�ce s�, co ten chleb i te wode
pr�no do g�by nie nosi�y! To takie r�ce s�, co si� pokrzywi�y
od no�a, od obc�g�w, , od �ruby, od m�ota. Tu, ja nimi zap�aci�
za ka�dy k�s chleba i za ka�dy kubek wody, co ja tu jad� i wypi�.
Ja jeszcze i te oczy przy�o�y�, co ju� dobrze patrze� nie chc�,
tego grzbietu, co nie chce ju� prosty by�, i te nogi, co nie
chc� mnie ju� nosi�! Zegarmistrz s�ucha� oboj�tnie, bawi�c si�
dewizk�. �yd sam si� roznami�tnia� sw� mow�.
- Nu, a gdzie ta zap�ata moja jest? Ta zap�ata moja jest w szkole
u �lzieci, u tych panicz�w, u te panienki, co si� ucz� na
ksi��ke, co pisz� na kajetu, nu. Una i w ko�ci� jest, jak tam
z ksi��kami ludzie id�... Nu, una i u wielmo�nego proboszcza
jest, bo ja i jemu oprawia� ksi��ki, niech un zdrowy �yje! Tu
uchyli� jarmu�ki, a potem doda�:
- Moja zap�ata w dobrych r�kach jest!
- Tak si� to m�wi - odpar� dyplomatycznie zegarmistrz - ale �yd
zawsze �ydem!..
Nowe iskry zagorza�y w oczach starego introligatora.
- Nu, a czym un ma by�? Niemcem ma by�? Francuzem ma by�?. . Mo�e
un koniem ma by�? Nu, ho psem un ju� dawno si� zrobi�, to un ju�
jest! - Nie o to chodzi! - rzek� patetycznie zegarmistrz. -
Chodzi ,o to, �eby nie by� on obcym!. .
- O to chodzi? - odpar� �yd przechylaj�c si� w ty� i cofaj�c
�okcie. - Nu, tn niech mi tak od razu pan dobrodziej powiada!
To jest m�dre s�owo! Ja lubi� s�ysze� m�dre s�owo! M�dre s�owo
to jest jak ojciec i jak matka cz�owiekowi. Nu, ja za, m�dre
s�owo to bym mil� drogi szed�. Jak ja m�dre s�owo us�ysz�, to
mnie za chleb star czy. Jakby ja wielki bogacz by�, wielki
bankier, nu, to ja by za ka�de m�dre s�owo dukata da�. Pan
dobrodziej powiada, co by �yd nie by� obcy. Nu, i j� tak samo
powiadam. Czemu nie? Niech un nie b�dzie obcy. Na co un obcy ma
by�, na co ma obcym si� robi�, kiedy un i tak sw�j? Pan
dobrodziej my�li, co jak tu deszcz pada, to un �yda nie moczy,
bo �yd obcy? Albo mo�e pan dobrodziej my�li, co jak tu wiatr
wieje, to un piaskiem nie sypie W oczy temu �ydowi, bo �yd obcy?
Albo mo�e pan dobrodziej my�li, �e jak ta ceg�a z dachu �leci,
to una �yda ominie, bo un obcy? Nu, to ja panu dobrodziejowi
powinien, �e una jego nie ominie. I wiatr jego nie ominie, i
deszcz jego nie ominie! Patrz pan dobrodziej na moje w�osy, na
moje brode... Uny siwe s�, uny bia�e s�. . . Eo to znaczy? To
zna czy, co uny du�o rzeczy widzia�y i du�o rzeczy pami�taj�. To
ja panu dobrodziejowi powiem, co une widzia�y wielgie ognie i
wielgi po�ar, i wielgie pioruny na to miasto bi�, a tego, co by
od te ognie i od ten po�ar, i od te pioruny �ydy by�y uwolnione,
to uny tego nie widzia�y! Nu, a jak noc jest na miasto, to una
i na �yd�w jest, to i na �yd�w wtedy nie ma s�o�ce! Odetchn��
g��boko, ci�ko.
- Pan dobrodziej na zabawy chodzi? Pan dobrodziej na ta�ce bywa?
Gruby zegarmistrz skin�� g�ow� i zako�ysa� si� na stole, brz�c�c
dewizk�. Pochlebia�o mu to, �e introligator uwa�a go za
cz�owieka �wiatowego i mog�cego jeszcze zabawia� si� ta�cami.
�yd gorej�cymi oczyma patrzy� w jego twarz p�ask�, ozdobiona
szerokim, mi�sistym nasem.
- A srnutku swego, swego k�opotu pan dobrodziej ma?
Zegarmistrz podni�s� b�wi przebieraj�c mi�� niezdecydowx>ana.
W�a�ciwie pragn�� si� on okaza� wy�szym nad podobne drobnostki
jak k�apot i smutek, ale �e nie, wiedzia�, do czego 2yd zmierza,
mil cza� wi�c dyplomatycznie. Stary introligator odpowiedzi
te�.nie czeka�, tylko m�wi� dalej g�osem wezbranym, pe�nym:
- Nu, jak pan dobrodziej na ta�ce bywa i swego smutku te� ma, to
panu dobrodziejowi wiadomo jest, �e si� ludzie do. ta�ca, do
weso�o�ci zejd� i po weso�o�ci si� rozejd�, i nic. Ale jak te
ludzie do smutku si� zejd�, jak si� uni do p�akania zejd�, nu,
to ju� nie jest nic. To ju� ten jeden temu drugiemu bratem si�
zrobi�, bo ju� ich ten smutek jednym p�aszczem nakry�. To ja panu
dobrodziejowi po wiem, co ja w to miasto wi�cej rzeczy widzia�
do smutku ni� do ta�ca i �e ten p�aszcz to bardzo du�y jest.
Ajaj, jaki un du�y... Un wszystkich nakry�, i ze �ydami te�!
Odwr�ci� si� bokiem i spojrza� za siebie w okno.
- M�j panie Mendel - rzek� zegarmistrz tonem wy�szo�ci. Gada si�
to tak i owak; ale ka�dy �yd byle pieni�dze mia�. .
Stary introligator nie da� mu doko�czy�, ale podni�s�szy r�k�
trz�s� ni�, jakby ci� od natr�tnego owada op�dza�.
- Niech mi pan dobrodziej nie powie te mowe! To jest mowa od
wszystkich g�upie ludzie. Jakby �ydowi pieni�dz za wszystko mia�
by�, to by jemu Pan B�g od razu kiesze� w sk�r� zrobi�, abo i
dwie. A jak jemu Pan B�g kiesze� W sk�r� nie zrobi�, nu, to na
to, �e �ydowi pieni�dz tyle ma by�, co i ka�demu. - Ma by�! -
zawo�a� triumfalnie zegarmistrz p nosz�c t�usty podbr�dek i
muskaj�c si� po nim. - Ale nie jest! W tym s�k, �e nie jest. .
U�miechn�� si� Mendel wsp�sm�tnie, a wp�filuternie.
- A ja panu dobrodziejowi powiem, co tam w�a�nie s�ka nie ma
tylko jest dziure. Ajaj, jakie dziure!
Spowa�nia� nagle i kiwa� g�ow� patrz�c w ziemi�.
- Pan dobrodziej my�li, co ja te dziure nie widz�. Ja j� widz�.
�e una si� zrobi� mog�a, to jest �le, ale �e una dot�d nie
za�atana jest, to jeszcze gorzej. b V te dziure to du�o mocy
wpada, i w s�abo�� si� obraca. I du�o rozumu wpada, a w g�upstwo
si� obraca. I du�o dobroci wpada, a w z�o�� si� obraca... Chce
mi pan dobro dziej wierzy�? Te dziure to nie �ydki zacz�y
pierwsze drze�. Nu �e uni j� potem darli, to ja wiem, to ja nie
sk�ami�, nie powiem, �e nie! Ale najpierw to j� zacz�a drze�
zapomnia�o�� na to, co wszystkie ludzie od jednego Boga
stworzone s�.
Z�o�y� dwa pierwsze palce w r�ku, jakby tabak� bra�, a wystawi
wszy ma�y dodawa� tym gestem precyzji dowodzeniu swemu.
- To by�a pierwsza nitka, co tam w to miejsce p�k�a. Nu, tak
jedni zacz�li do siebie ci�gn��, a drudzy zn�w do siebie i tak
si� ju� dalej rwa�o. Pan dobrodziej powiada, co dla �yda
pieni�dz wszystko jest Nu, niech i tak b�dzie! A wie pan
dobrodziej czemu? Nie wie pan dobrodziej? Pan dobrodziej my�li,
temu, �e �ydki chytre s�? To si� pan dobrodziej myli. Pan
dobrodziej zna ten s�up na Ujazd�w? Nu, pan dobrodziej si�
�mieje! To tam na ten s�up po�o�ony b�dzie honor i m�dro��, i
wielga s�awno��. i wielgie herby, i wielga familia, i wielgie
urz�dy, i pieni�dze te�, nu, to jeden wlizie na s�up po ten
hunor, a drugi po te m�dro��, a trzeci po te herby, a czwarty
po te s�awno��, a i taki si� znajdzie, co po te pieni�dze
wlizie, cho� insze rzeczy przy nich s�. Ale jak ten s�up po�o�one
b�d� tylko pieni�dze, a nie b�dzie ani hunoru, ani s�awno�ci, ani
m�dro�ci, to po co ludzie b�d� na ten s�up li��? Jak pan
dobrodziej my�li? Po pieni�dze uni b�d� li�� i po co wi�cej. A
te z do�u, co si� przypatruj�, to b�d� krzycze�: �Ajaj, jaki to
chytry nar�d, po pieni�dze tylko lizie, pieni�dze u niego
wszystko!� A im kto mniejszy b�dzie albo na g��bszym do�u sta�,
to mniej widzie� b�dzie, a g�o�niej jeszcze krzycze�. A tylko
te wysokie ludzie, .te na g�rze stoj�ce widzie� b�d�, co na ten
s�up nic innego po�o�one nie jest i tym, co po to liz�, co tam
po�o�one jest, nie b�d� si� dziwowali, a krzycze� to �ni te� nie
b�d�. Co na nasz s�up le�y? Pieni�dze tylko le��, tak my po
pieni�dze idziem. Ale to nie jest pierwsze z�e. Pierwsze z�e to
jest takie, co dwa s�upy s� i co po nich nier�wne rzeczy le��. -
Jeszcze by! - roze�mia� si� impertynencko zegarmistrz.
- W teorii zreszt�; doda� powa�niej - masz pan mo�e i s�uszno��.
Ale w praktyce inaczej to si� okazuje. Was, �yd�w, l�gnie si�
jak tej szara�czy, a zawsze to �ywio� cudzy...
Stary introligator zn�w zamruga� nerwowo razy kilka i zn�w siwe
swoje oczy w po�owie rz�sami przys�oni�.
- M�dry cz�owiek, cho�by w gar�ci dwa kamienie mia� i trzy cho�by
mia�, to tylko jednym w psa ciska. A pan dobrodziej dwoma
kamieniami od razu cisn�� na starego �yda... Ale to nic nie
szkodzi. Ja ten jeden podnios� i ten drugi te� podnios�. M�j
grzbiet ju� si� sam do ziemi schyla...
Musn�� dwa razy bia�� sw� brod� i pomy�lawszy chwilk� rzek�: -
Pan dobrodziej wie, jak ja si� nazywam? Nu, ja si� nazywam Mendel
Gda�ski. �e ja si� Mendel nazywam, to przez to, co nas by�o
dzieci czterna�cie, a ja si� pi�tnasty urodzi�, tu, na Stare
Miasto, w te w�skie uliczke, zara za te ��te kamienice, gdzie
apteka. Pan dobrodziej wie? Nu, jak ja si� tam urodzi�, to nas
by�o dzieci pi�tna�cie, ca�y mendel. Przez to ja si� Mendel
nazywam. Czy nas ojciec nieboszczyk potopi� mia�? Nie mia� nas
potopi�! Raz, �e si� un Pana Boga ba�, a drugi raz, �e un te
swoje pi�tna�cie dzieci tak kocha�, �e jak matka przynios�a
�led�, to un tylko g��wk� sobie urwa�, a ca�ego �ledzia to
dzieciom da�, co by si� najad�y, co by nie by�y g�odne. Tak ich
kocha�. Zach�ysn�� si�. Poczerwienia�, oczy mu si� zapali�y
nag�ym przypomnieniem. Wnet si� jednak pohamowa� i m�wi� dalej
z jowialnym u�miechem, w kt�rym gorzk� ironi� dostrzec by�o
mo�na.
- Ale ja, Mendel, wiedzia�, co mendlowi ca�emu �le na �wiecie,
tak sam ju� tylko p� tuzina dzieci mia�, a moja c�rka, Lija,
nu, una tylko jednego syna mia�a i od bole�ci wielkiej umar�a.
�eby ona �y�a, a sze�� syn�w mia�a, a patrzy�a, na co ja patrz�,
nu; to una by sze�� razy od bole�ci umiera� musia�a! M�wi�
szybko, coraz szybciej, g�osem nami�tnie przyciszonym, pochylaj�c
si� ku zegarmistrzowi i przenikaj�c go pa�aj�cym wzrokiem. Po
chwili wyprostowa� si�, wci�gn�� w star� pier� g��boki, ci�ki
oddech i u�miechn�wszy si� sm�tnie, rzek�:
- To ju� my go nie nazywali Mendel, to ju� my go nazwali Jakub. -
Kubu�, p�jd� tu! -, zawo�a�, jakby pierwszy raz przypominaj�c
sobie obecno�� ch�opca. A gdy malec wsta� ze sto�ka i
szastn�wszy buci�tami przed zegarmistrzem, do dziada si�
przytuli�, stary po g�aska� go po g�owie i rzek�: - Kubu� to
takie imi�, co. go i pan dobrodziej, na ten przypadek, godnemu
synkowi mo�e da�. To jest takie imi�, co to jak na tym s�dzie
kr�la Salomona niech nie b�dzie ani mnie, ani tobie: To dobre
imi� jest! Po te imi� to jak po te k�adke przejd� ludzie z te
nie dobre czasy do te dobre czasy, kiedy jeden drugiemu nie
b�dzie liczy� w domu, du�o ma ko�yski... Bo w te du�o ko�yski
du�o pracy jest i du�o g�odu jest, i du�o mogi�ki te�... I nie
na tym m�dro�� jest, co by ma�o ludzi by�o, ale na tym m�dro��
jest, co by uni du�o dobrego zrobili, du�o ziemi obsiali, du�o
obkopali, du�o obsadzili. Co by uni du�o przemys�owc�w mieli,
du�o rozumu si� uczyli, du�o dobroci znali w sercu jeden dla
drugiego. Mnie jeden stary ch�op powiada�, co jak bocian wi�cej
dzieci ma; ni� ich wy�ywi� mo�e; to je dno albo dwa z gniazda
zruci. Tak niech ju� pan dobrodziej k�opotu o to nie ma. To i
nad lud�mi taka moc musi by�, co te g�by, liczy i te ziarna w
k�osie te�...
Trz�s� siw� brod�, coraz silniej tul�c malca do swego boku. . -
Nu, ja nie tylko nazywam si� Mendel, ja jeszcze nazywam si�
Gda�ski. Nu, co to jest Gda�ski? To taki cz�owiek albo taka
rzecz co z Gda�ska pochodz�ca jest... Pan dobrodziej wie?..
W�dka gda�ska jest i kufer gda�ski jest, i szafa gda�ska jest...
tak uny gda�skie mog� by�, tak ja jestem Gda�ski. Nie jestem
paryski, ani nie jestem wiede�ski, ani nie jestem berli�ski -
jestem Gda�ski. Pan dobrodziej powiada, co ja cudzy. Nu, jak to
mo�e by�? Jak ja Gda�ski, to ja cudzy? Tak pan dobrodziej
powiada? Czy to tam ju� wysch�a Wis�a? Czy tratwy tam nie id�
od nasze miasto? Czy tam te �apciuchy nasze flisy ju� nie s�?..
To ju� wszystko cudze?. . To pan dobrodziej taki hojny? Nu,
szkoda, co ja prz�d nie wiedzia� o tym, co pan dobrodziej taki
hojny, bo ja bym poprosi� pana dobrodzieja cho� o po�ow� sklepu,
cho� o po�ow� te wszystkie zegarki, co tam s�...
Zegarmistrz �mia� si� i chwyta� za boki.
- A niech�e pana nie znam! A to� pan wywi�d� sztuk�, �e i Bosko
lepiej nie potrafi! �e Gda�ski, to ju� sw�j! Cha! cha! cha!. .
.
Stary �y�� kiwa� g�ow� i u�miecha� si� tak�e. Filuteria sofisty
b�yszcza�a mu w oczach, ale u�miech by� gorzki, kol�cy...
-Mendel Gda�ski i Jakub Gda�ski - rzek� po chwili z powag�
zwracaj�c si� do wnuka i jakby przekazuj�c mu dostojno�� swojego
nazwiska i swojej tradycji. - Nu, co un jest ten Mendel Gda�ski?
Un �yd jest, w to miasto urodzony jest, w to miasto un �yje, ze
swojej pracy, w to miasto ma gr�b ojca swego i matki swojej, i
�ony swojej, i c�rki swojej. Un i sam w to miasto ko�ci swoje
po�o�y. Nu; co un jest ten Kubu� Gda�ski? - ci�gn�� dalej,
odsun�wszy od siebie ch�opca na �rodek izby na d�ugo�� swej r�ki
i nie puszczaj�c jego ramienia. - Nu, un ucze� jest. Un w szkole
siedzi, w �awk� przy swoich kolegi, un siedzi, w ksi��k� patrzy,
pisze, uczy si�. Nu, na co un si� uczy? Un si� na to uczy, co by
rozum mia�. Nu, czy un ten rozum gdzie poniesie, jak un go b�dzie
mia�? Un go nigdzie nie poniesie, w obce miejsce. Un go nie
poniesie do wody utopi� ani do ognia spali�, ani do ziemi
zakopa�. Un tu m�dry b�dzie, na ten kraj, na to miasto b�dzie
rozum mia�. To b�dzie w ten kraj ca�y rozum, co by bez niego by�;
i jeszcze ten rozum b�dzie w ten kraj, co un go Kubu� b�dzie
mia�. Czy pan dobrodziej my�li, co to b�dzie zado��? Za du�o?
Nu, pan dobrodziej takie g�upstwo nie mo�e my�le�. Nu, a jak un
rozum b�dzie mia�, to un b�dzie wiedzia� takich rzeczy, jakie
ja nie wiem i pan dobrodziej nie wic. Un mo�e i to b�dzie
wiedzia�, co wszyscy ludzie dzieci s� od jednego Ojca i co
wszyscy ludzie kocha� si� maj� jak te bracia...
Przyci�gn�� do siebie na powr�t ch�opca, a obj�wszy jego szyj�
pochyli� si� do zegarmistrza i szepn��:
- Bo to delikatne dziecko jest... sierota jest... bardzo
mi�tkiego serca... Pog�aska� ch�opca po twarzy i doda�:
- Id�, kochanku, po�� si� spa�, bo jutro do szko�y p�jdziesz.
Malec zn�w szastn�� buci�tami przed zegarmistrzem, dziada r�k�
do ust przycisn�� i znikn�� za p�sow� firank� dziel�c� izb� od
ma�ej alkowy. Stary �yd �ysn�� oczami raz i drugi, zach�ysn��
si�; unosz�c brod� spyta�: - Nu, z przeproszeniem pana
dobrodzieja, kto to powiada�, co �yd�w maj� bi�? Ja si� przy to
dziecko pyta� nie chcia�; �eby go bro� Bo�e nie przestraszy�, bo
to bardzo delikatne dziecko jest, ale teraz to ja si� pana
dobrodzieja o to be� urazy spytam. .
U�miecha� si� pochlebnie, ujmuj�co, siwe jego oczy patrzy�y z
przymileniem. Zegarmistrz, zbity nieco z tropu poprzednimi
wywodami �yd�, natychmiast uczu� swoj� przewag�.
- Powiadaj�... - b�kn�� niedbale, wydymaj�c wargi.
- Nu, kto powiada? - pyta� �yd, a oczy ju� z aksamitnych stawa�y
si� ostre, k�uj�ce.
- Ludzie powiadaj�... - b�kn�� tym samym tonem zegarmistrz. Stary
�yd odskoczy� nagle na dwa kroki, ze zwinno�ci�, kt�rej by si�
nikt w nim ni� domy�la�. Wzrok jego pa�a�, wargi parska�y, g�ow�
postawi� jak kozie�. - Ludzie?... Ludzie powiadaj�? - pyta�
g�osem sycz�cym, w co raz wy�sze wpadaj�cym tony. - Ludzie?..
I za ka�dym wym�wionym wyrazem pochyla� si� coraz bardziej
naprz�d, przysiada� niemal.
Zegarmistrz patrzy� oboj�tnie, bawi�c si� dewizk� i kiwaj�c nog�
w trzewiku. Uwa�a� jednak, �e ta postawa �yda jest wobec niego
niew�a�ciw� i �mieszn�. - C� to pana tak dziwi? - zapyta�
ch�odno.
Ale stary introligator ju� si� uspokoi�. Rozpatrywa� si�, r�ce
wpar� w biodra, brod� wyrzuci� do g�ry, oczy zmru�y�.
- Pan dobrodziej si� myli - rzek�. - Ludzie tego nie powiadaj�.
To powiada w�dka, to powiada szynk, to powiada z�o�� i g�upota,
to powiada z�y wiatr, co wieje.
Wzni�s� r�k� i machn�� wzgardliwie.
- Niech pan dobrodziej �pi spokojnie. I ja b�d� spokojnie spa�,
� to dziecko b�dzie spokojnie spa�o! Nasze miasto bardzo du�o
smutku ma i bardzo du�o ciemno�ci, i bardzo du�o nieszcz�cia,
ale na nasze miasto jeszcze to nie przysz�o, co by si� w nim
ludzie gry�li jak psy. O to mo�e pan dobrodziej spokojny by�!
Zacisn�� usta i si�gn�� z powag� po ci�ki cynowy lichtarz, jakby
chcia� zaraz �wieci� go�ciowi do sieni. Zsun�� si� pan
zegarmistrz ze sto�u, nacisn�� hawelok, umocni� n� g�owie
kapelusz, kt�ry mu gdzie� na kark zjecha�, i rzuciwszy:
dobranoc, wyszed�.
Wtedy �yd od drzwi wr�ci�, lichtarz na stole umie�ci�, a
przeszed�szy na palcach ku alkowie, p�sowej firanki uchyli� i
ucha nadstawi�.
Z wewn�trz alkowy s�ycha� by�o oddech dziecka gor�czkowy,
nier�wny, chrypliwy. Ma�a lampka o zielonej szklanej banieczce
pali�a si� tam na sto�ku. Stary pantofle zrzuci�, do ��ka
podszed� i zapatrzy� si� w rozognion� twarzyczk� ch�opca
niespokojnie, badawczo Chwilk� tak sta� wstrzymuj�c dech w
piersi, po czym westchn�� i wysun�wszy si� z alkowy, na sto�ku
ci�ko siad�, opar� d�onie o kolana i zako�ysa� siw� swoj�
g�ow�.
Zgarbiony by� teraz i jakby postarza�y o jaki lat dziesi�tek.
Usta j�go porusza�y si� bezd�wi�cznie, pier� dysza�a ci�ko,
oczy utkwione by�y w pod�og�. Cienka �wieca dogasa�a skwiercz�c
w cynowym lichtarzu.
Nazajutrz rano uliczka obudzi�a si� cicha jak zwykle i jak zwykle
spokojna. Mendel Gda�ski od wczesnego ranka sta� w sk�rzanym
fartuchu przy swoim warsztacie. Wielkie jego no�yce zgrzyta�y
po papierze zapalczywie, twardo, �ruba prasy piszcza�a dociskana
do ostatniego kr�ga, n� w�ski, d�ugi b�yska� pod ranne s�o�ce
zu�yt� sw� kling�, skrawki papieru pada�y z szelestem na praw�
i na lew� stron�. Stary introligator pracowa� gor�czkowo,
�arliwie; na jego zwi�d�ej, g��boko zbru�d�onej twarzy zna� by�o
noc niespan�. Gdy przecie� wychyli� lich� kaw�, kt�r� mu
s�siadka w du�ym fajansowym imbryku przynios�a, ra�niej mu si�
jako� na sercu zrobi�o, na�o�y� kr�tk� fajeczk�, zapali� i
poszed� budzi� wnuka.
Ch�opak zaspa� dzi� jako�. D�ugo w noc na pos�aniu rzuca� si� jak
ryba, a teraz spa� snem g��bokim, cichym. Cienki promie� s�o�ca
wpadaj�cy do alkowy przez-otw�r p�sowej firanki k�ad� mu si� na
oczach, na ustach, ,na w�t�ych, odkrytych piersiach; to zn�w w
ciemnych, mi�kkich w�osach i w d�ugich, spuszczonych rz�sach
zapala� z�otobrunatne, migotliwe p�omyki. Stary patrzy� si� z
lubo�ci� na dziecko. Czo�o jego wyg�adza�o si�, usta
rozszerza�y, oczy mru�y�y i nabiera�y blasku. Roze�mia� si�
wreszcie szcz�liwym cichym �miechem, a wci�gn�wszy wielki k��b
dymu z fajeczki, pochyli� si� i pu�ci� go pod sam nos ch�opaka.
Malec si� zakrztusi�, zerwa�, szeroko otwar� z�ote swoje oczy
i zacz�� je trze� z�o�onymi w dwie chude pi�stki r�kami.
Spieszy� si� teraz niezmiernie, by� zafrasowany; jedno z zada�
zosta�o nie doko�czonym, ksi��ki, kajety nie pouk�adane le�a�y
dotychczas na stole: Ju� i kawy nie dopi�, i bu�ki na pauz�,
prze�o�onej dwoma plasterkami zimnego jajka na twardo, nie
chcia� wzi��, tylko w tornister ksi��ki rzuca�, niepewny, czy si�
nie sp�ni. Kiedy wszak�e 'szynel na ramiona wzi�wszy do drzwi
zmierza�, drzwi otwar�y si� gwa�townie, a chudy student z
facjatki pchn�� go na powr�t do izby:
- Uciekaj, bo �yd�w bij�!
Rozdra�niony by� widocznie bardzo. Jego ospowata, d�uga twarz
zdawa�a si� jeszcze d�u�sz� i jeszcze bardziej spustoszon�;
krok, jaki z sieni do izby zrobi�, oddali� cienkie jego nogi na
niezmiern� odleg�o�� od siebie, ma�e bure oczy sypa�y iskry
gniewu. Wyl�k�y malec k��bkiem potoczy� si� a� ku sto�owi,
upuszczaj�c szynel i tornister...
Stary os�upia�. Ale wnet oprzytomniawszy, ogniami z twarzy
buchn��, jak �bik do studenta skoczy�...
- Co to uciekaj?... Gdzie un ma ucieka�?... Na co un ma
ucieka�?.:. Czy un tu ukrad� co komu, co by un ucieka� mia�?...
Czy un tu w cudzej stancji siedzi?... W cudzy dom... Un tu w
swojej stancji siedzi! w sw�j dam! Un tu nikomu nic nie ukrad�!
Un do szko�y idzie! Un nie b�dzie ucieka�!... Przyskakiwa� do
stoj�cego we drzwiach studenta, skurczony, zebrany w sobie,
sycz�cy parskaj�cy i trz�s�cy brod�.
- Jak tam pan chcesz! - rzuci� szorstko student. - Ja
powiedzia�em... I zabiera� si� do wycofania � izby swojej
niezmiernie d�ugiej nogi. Stary introligator uchwyci� go za po��
wytartego paltota.
- Jak ja chc�?... Nu, co to jest za gadanie, jak ja chc�! Ja
chc�, co bym ja spok�j mia�. Ja chce spokojnie zje�� m�j kawa�ek
chleb, co ja na niego pracuj�! Nu, ja chc� wychowa� te sierote
ten ch�opiec, co by z to dziecko cz�owiek by�, co by nikt na
niego nie plu�, kiedy un nic winny nie jest!... Nu, ja chc�, co
by nie by�o ani mojej, ani niczyjej krzywdy, co by
sprawiedliwo��, co by si� ludzie Boga bali!:.. Nu, ja tego chc�!
A ucieka� to ja nie chc�! Ja w to miasto si� urodzi�, w ten dom
dzieci mia�, ja tu nikogo nie skrzywdzi�, ja tu warsztat mam...
Nie sko�czy�, kiedy od za�amu uliczki ozwa�a si� g�ucha wrzawa,
jakby z daleka gdzie� przeci�gaj�cej burzy: Po twarzy studenta
przelecia� kurcz nag�y, wp�g�o�na kl�twa wypad�a mu przez
�ci�ni�te z�by.
Stary introligator umilk�, wyprostowa� si� i wyci�gn�wszy chud�
szyj� nas�uchiwa� chwil�. Wrzawa zbli�a�a si� szybko. S�ycha�
ju� by�o gwizd przeci�g�y, �miechy, wo�ania, wybuchy krzyk�w i
p�aczu lament. Uliczka zawrza�a. Zamykano bramy, tarasowano
sklepy, jedni biegli wprost na wrzaw�, drudzy uciekali od niej.
,
Nagle malec, wystraszony, rozszlocha� si� g�o�no. Student z
naciskiem drzwi zamkn�� i znikn�� w pustej sionce.
Stary �yd s�ucha�. Ani szlochania dziecka; ani wyj�cia studenta
zdawa� si� nie spostrzega� Wzrok mia� jak gdyby cofni�ty w
siebie, doln� warg� obwis��, ucho nastawione. Mimo sk�rzanego
fartucha wida� by�o dr�enie jego starych kolan; twarz z
czerwonej sta�a si� brunatn�, z brunatnej ��t�, z ��tej
kredowobia��: Wygl�da� jak cz�owiek trafiony postrza�em. Chwilka
jeszcze; a to stare, os�ab�e cia�o z�amie si� i runie.
Coraz bli�sza, coraz wyra�niejsza wrzawa wpad�a nareszcie w
opustosza�� uliczk� z ogromnym wybuchem krzyku, �wistania,
�miech�w, kl�tw, ��orzecze�. Ochryp�e, pijackie g�osy zlewa�y
si� w jedno z szata�skim piskiem niedorostk�w. Powietrze zdawa�o
si� pijane tym wrzaskiem mot�ochu; jaka� zwierz�ca swawola
obejmowa�a uliczk�, t�oczy�a j�, przewala�a si� po niej dziko,
g�usz�co. Trzask �amanych okiennic, �oskot tocz�cych si� beczek,
brz�k rozbijanego szk�a, �omot kamieni, zgrzyt dr�g�w �elaznych
zdawa�y si� jak �ywe bra� udzia� w tej ohydnej scenie. Jak
p�atki g�sto padaj�cego �niegu wylata�o i opada�o pierze z
porozrywanych poduszek i bet�w. Ju� tylko kilka lichych kram�w
dzieli�o izb� Mendla od rozpasanej ci�by. Malec przesta� szlocha�
i trz�s�c si� ca�y jak w febrze, przysiad� si� do dziada. Jego
wielkie ciemne oczy pociemnia�y jeszcze i �wieci�y ponuro z
poblad�ej twarzyczki. Dziwna rzecz! To przytulenie si� dziecka
i to bliskie ju� niebezpiecze�stwo skrzepi�y starego �yda.
Po�o�y� r�k� na g�owie wnuka, tchu w piersi nabra� szerokim
oddechem, a cho� twarz mia� jeszcze jak op�atek bia��, do �renic
ju� przywo�a� i ogie�, i �ycie. - Sz... - szepn�� uspakajaj�co.
Teraz dopiero p�acz, kt�ry ju� umilk�, zduszony wielkim strachem.
Teraz dopiero to przedchwilowe szlochanie dziecka dochodzi�o do
jego �wiadomo�ci. W tej chwili do d�ugiej, w�skiej sionki wpad�o
kilka kobiet: powr�niczka z dzieckiem na r�ku, str�ka,
straganiarka.
- Dalej, Mendlu! - krzykn�a od progu str�ka - zejd�ta im z
ocz�w! Ja tu duchem w oknie obrazek postawi� albo krzyzik. Ju�
ta po inszych izbach stoi... To tam nie id�!...
Chwyci�a malca za r�k�.
- Dalej, Kubu�! Do alkowy!...
Obst�pi�y ich, zas�ania�y sob�, pcha�y ku p�sowej firance. Zna�y
tego �yda tak dawno, by� us�u�nym, dobrym cz�owiekiem. Za
kobietami zacz�li si� wsuwa� inni mieszka�cy ma�ej kamieniczki.
Izba zape�nia�a si� lud�mi. Stary Mendel jedn� r�k� opar� na
ramieniu ch�opca, a drug� odsun�� kobiety. Oprzytomnia� ju�
zupe�nie przez t� jedn� chwil�.
- Dajta spok�j, Janowa! - m�wi� twardym, brzmi�cym jak dzwon
g�osem. - Dajta spok�j! Ja wam dzi�kuj�, bo wy mnie swoj�
�wi�to�� chcieli da�, mnie ratowa�, ale ja do moje okno krzy�
nie chc� stawi�! Ja si� nie chc� wstydzi�, co ja �yd. Ja si� nie
chc� ba�! Jak uny mi�osierdzia w sobie nie maj�, jak uny cudzej
krzywdy chc�, nu to uny nie s� chrze�cijany, nu, to uny i na ten
krzy� nie b�d� pytali i na ten obraz... Nu, to uny i nie ludzie
s�. To uny ca�kiem dzikie bestie s�. A jak uny s� ludzie, jak
uny s� chrze�cijany, nu, to dla nich taka siwa g�owa starego
cz�owieka i takie dziecko niewinne te� jak �wi�to�� b�dzie.
P�jd�, Kubu�... I poci�gn�wszy za sob� ch�opca, mimo ha�a�liwych
protest�w zebranych, do okna podszed�, oba jego skrzyd�a
pchni�ciem r�ki otworzy� i stan�� w nim w rozpi�tym kaftanie,
w sk�rzanym fartuchu, z trz�s�c� si� brod� bia��, z g�ow� wysoko
wzniesion�, tul�c do swego boku ma�ego gimnazist� w szkolnej
bluzie, kt�rego wielkie oczy otwiera�y si� coraz szerzej,
utkwione w wyj�cy mot�och. Widok by� tak przejmuj�cy, �e kobiety
szlocha� zacz�y.
Spostrzeg�a stoj�cego w oknie �yda uliczna zgraja i omijaj�c
pozosta�e kramy rzuci�a si� ku niemu.
T� heroiczn� odwag� starca wzi�to za zniewag�, za ur�gowisko. Tu
ju� nie szukano, czy jest do wytoczenia jaka beczka pe�na octu,
okowity, jaka paka towar�w do rozbicia, jaka pierzyna do
rozdarcia, jaki kosz do st�uczenia. Tu wybuch�a ta dzika ��dza
pastwienia si�; ten instynkt okrucie�stwa, kt�ry przyczajony w
jednostce, jak po�ar opanowywa zbiegowisko, ci�b�... Jeszcze nie
dobiegli pod okno, kiedy kamie� rzucony z p�rodka t�umu trafi�
w g�ow� ch�opca Malec krzykn��, kobiety rzuci�y si� ku niemu.
�yd pu�ci� rami� dziecka, nie obejrza� si� nawet, ale
podni�s�szy obie r�ce wysoko ponad wyj�cy mot�och wzrok utkwi�
i szepta� zbiela�ym usty:
- Adonai! Adonai!... - a wielkie �zy toczy�y si� po jego
zbru�d�onej twarzy. W tej chwili by� to prawdziwy Gaon, co
znaczy: wysoki, wznios�y. Kiedy pierwsi z t�umu pod okno dopadli;
znale�li tam wszak�e niespodziewan� przeszkod� w postaci chudego
studenta z facjatki
Z wzburzon� czupryn�, w rozpi�tym mundurze sta� on pod oknem
�yda, rozkrzy�owa� r�ce zacisn�wszy pi�cie i rozstawiwszy nogi
jak otwarty cyrkiel By� tak wysoki, �e zas�ania� sob� okno.
niemal w po�owie. Gniew, wstyd, wzgarda, lito�� wstrz�sa�y jego
odkryt� piersi� i p�omieniami sz�y po jego czarnej, ospowatej
twarzy...
- Wara mi od tego �yda! - warkn�� jak brytan na pierwszych kt�rzy
nadbiegali. - A nie, to wal we mnie jeden z drugim, ga�gany!
psubraty! hultaje! Trz�s� si� a� ca�y i nawet pe�nego g�osu doby�
nie m�g�, tak go gniew d�awi�. Z ma�ych jego burych oczu iskry
sypa� si� zdawa�y.
By� w tej chwili pi�knym jak Apollo...
Kilku trze�wiejszych z bandy zacz�o si� cofa� Posta� m�odzie�ca
i jego s�owa uderzy�y ich sw� si��. Skorzysta� z tego d�ugi
student, a skoczywszy przez niskie okno do izby, odepchn�� �yda,
a sam w oknie stan��. T�um przeci�gn�� mimo tego okna z g�uch�
wrzaw�. Szyderstwa, pogr�ki, wrzaski, z�orzeczenia towarzyszy�y
pochodowi temu; po czym wrzawa oddala�a si�, cich�a, a� przesz�a
w huk niewyra�ny, daleki.
Tego wieczora nikt si�, przy sosnowym stole nie uczy� i nikt przy
warsztacie nie pracowa�. Zza p�sowej firanki z alkowy doby wa�
si� niekiedy, cichy j�k dziecka; zreszt� spok�j panowa� tu
zupe�ny, Gdyby nie rozbita szyba w okienku, gdyby nie porzucony
na pod�odze szynel i tornister uczniowski, nie zna� by�oby tej
burzy, kt�ra tu przesz�a rankiem.
W alkowie za p�sow� firank� le�a� ma�y gimnazista z obwi�zan�
g�ow�. Zielona lampka pali�a si� przy nim, chudy student
siedzia� na brzegu ��ka trzymaj�c r�k� malca.
Twarz studenta by�a ju� t� sam� co zwykle, dziobat�, brzydk�
twarz�; w oczach tylko pali�y si� niedogas�e ognie z dna duszy
ruszone Siedzia� milcz�cy; namarszczony, gniewny i od czasu do
czasu rzuca� niecierpliwie spojrzenie w ciemny k�t alkowy. W
k�cie tym siedzia� stary Mendel Gda�ski, bez ruchu, bez g�osu.
Skulony, z �okciami wspartymi o kolana, z twarz� ukryt� w r�kach
siedzia� on tak ju� od po�udnia, od chwili, w kt�rej, dowiedzia�
si�, �e ch�opcu niebezpiecze�stwo nie grozi.
Ta nieruchomo�� i to milczenie starego introligatora
niecierpliwi�y studenta. - Panie Mendel! - burkn�� wreszcie -
wyle��e pan ju� raz z tego k�ta! Bosiny pan odprawiasz czy co
u licha? Troch� gor�czki i nic ;wi�cej. Ch�opak za tydzie� jaki
do szko�y p�jdzie, byle si� troch� tylko sk�ra zros�a. A pan tak
na marze zasiad�, jakby co panu umar�o.
Stary �yd milcza�.
Po chwili dopiero podni�s� g�ow� i odezwa� si� g�osem nami�tnie
drgaj�cym: - Pan si� pyta, czy ja na bosiny siedz�? Nu, ja siedz�
na bosiny! Ja popi� na g�ow� mam i w�r gruby na g�owie mam, i
na popiele ja siedz�, i nogi bose mam, i pokut� wielk� mam; i
wielk� bole�� mam, i wielk� gorzko��... Zamilk� i twarz znowu w
r�ce ukry�: Ma�a zielona lampka da wa�a jego siwej g�owie,
jakie� szczeg�lne, widmowe niemal o�wietlenie. .Malec j�kn�� raz
i drugi i zn�w zaleg�o milczenie.
A wtedy w�r�d tej ciszy podni�s� Mendel Gda�ski raz jeszcze g�ow�
i rzek�: - Pan powiada, co u mnie nic nie umar�o? Nu, u mnie
umar�o to, z czym ja si� urodzi�, z czym ja sze��dziesi�t lat
�y�, z czym ja umiera� my�la�... Nu, u mnie umar�o serce do tego
miasto!