14894
Szczegóły |
Tytuł |
14894 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14894 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14894 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14894 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
о
N
i; lij
Dla A.
Maria Józefacka
dziewczyna nieludzie
Powieść dla dorastających dziewczyn
w
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
Okładka i ilustracje ZOFIA SZULC
Redaktor HALINA SZAL
Ф^Ч
ISBN 83-222-0028-5
\S Copyright by Wydawnictwo Lubelskie ' Lublin, 1979
Rozdział I
— Ona mi jeszcze nigdy prawdy nie powiedziała. Nigdy! — Stanisława siorbnęła nosem i zapiła herbatą gorycz tych słów.
Regina stała przy kuchni. Kotlety powoli dochodziły, tłuszcz pyrczał leniwie. Od czasu do czasu zerkała w okno, czy dzieci nie widać: lada chwila powinny już być. Słowa siostry zdawały się nie wywierać na niej wielkiego wrażenia.
— Bo ty mnie wcale nie słuchasz... — zaprotestowała Stanisława.
— Albo mi to nowina: te narzekania? I co z tego? Żebym sobie gardło zdzierała, nic nie odmienię. Śliny szkoda.
— Nawet poskarżyć się nie mam komu...
— Ludzie wiedzieli, w jakiej pościeli. — Regina na pamięć znała te babskie lamenty: ile w nich rzeczywistej biedy, a ile wyrachowania? Postanowiła być twarda.
Stanisława dziabnęła jeszcze kawał kiełbasy, przegryzła ogórkiem. Trapiły ją lekkie wyrzuty sumienia. Te parę jajek... Pewno za mało. Dawno już nie przywiozła siostrze większego prezentu. A wiadomo przecież, że teraz każdy na ręce patrzy. Może Regina liczyła na więcej? Zła jakaś, albo rozczarowana. Ani przystąp.
Pomedytowała chwilę. Zdarzy się świniobicie, trzeba przysłać Wr.kę z kaszanką. A i kawałek schabu dołożyć. Dziewucha zaraz siostrze bardziej do serca przypadnie. Poweselała.
— Szwagier ciągle na zwolnieniu? — zagadnęła od niechcenia Regina.
Stanisława umknęła wzrokiem w bok. Czuła, co się święci. Znowu rozwiodła się jękliwie o swoich niedolach.
— Albo to on kiedy zdrów był? Bieda od początku w oczy jak dym bije, aż łzy strzymać trudno. Z braćmi do ładu nie dojdzie, bo musiałby na nich robić, a skąd jemu siły na to? Ostatnio ugodził się przy kolei, myśleli my, że nam się poprawi. A tu znów choróbska jedno za drugim. To nogę wykręcił, to ścięgno uszkodził. Majster zezem patrzy, jakby to była Zygmunta wina. Stale pretensje. Ludzie zawsze popsuć gotowi, ale żeby kto pomógł... Gospodarkę zaniedbał, w pracy kiepścizna, ja sama nie uciągnę, jeszcze i te dzieci... Ty jedna mnie zrozumiesz. Pamiętasz, ile to już lat temu, jak przyjechałaś do mnie z dzieciątkiem przy piersi i z brzuchem jak kopa: siostro, ratuj! Ja ci wtedy miejsce znalazłam i chleba dałam, chociaż cała familia do mnie z zębami jak te sobaki się rzucili, że ich z majątku okradam. Pamiętasz? Na twoją krzywdę nie zgodziłam się... — spod oka obserwowała Reginę.
Co miała nie pamiętać? Albo to jej kiedykolwiek pozwolą zapomnieć! Wyjrzała znów przez okno, niby czy jej najstarszy ze szkoły nie wraca, gotowa rozedrzeć się na niego albo na koleżków, albo na byle co — ale zobaczyła tylko ryżego kundla myszkującego po wyliniałym trawniku.
Przytłukła gar pokrywą. Ot i ją też stale coś tak w łeb. Ledwie jej się polepszy, zacznie jako tako układać, zaraz się ustawia procesja pociotków, znajomych, bliższej i dalszej rodziny, a wszyscy walą na gotowe. Naćpać się, napić, naspać, wyjść na swoje. A pomóż, a załatw! Żeby kto potem chociaż dobre słowo rzucił. Akurat! Biorą, jakby się należało, jakby ich własnym Siedliszczem był dom Reginy z takim mozołem wydźwignięty — z czego? z błota, z topieli, z największej nędzy.
Bywało z nią różnie. Stasia nie łże. Tylko ona ją w biedzie ostatniej przygarnęła, przyhołubiła, zginąć nie dała. Dlaczego więc teraz w Reginie wszystko aż dęba staje przeciw jedynej siostrze? Nie umiała się w tym rozeznać.
Regina wiedziała dobrze, co się kryje za kolejną chorobą
6
szwagra. Drażnił ją rozmazany, powolny głos Stanisławy, która narzekała na doktora w Łęcznej, nieskuteczne lekarstwa, rosnące wydatki. Wieczne labiedzenie... Kogo ona chce oszukać? Siebie? A gdyby jej prawdę wygarnąć, nadmie się, nabuńdziuszy, zacznie pomstować, wyklinać w żywy kamień wszystkich, co jej rodzinę oczerniają. Złośliwości w plotkach nie brak, ale... W takiej niewielkiej wiosce ludzie się znają, języków im nie zawiąże, a powodów do gadania dosyć.
Szwagier niby na zarobek poszedł, bo gospodarz był z niego nie przymierzając jak z koziego zadka trąba. Z braćmi stale na udry, bo tam od lat na kupie wszystko siedziało i o jedno jajko procesy szły, jak je podzielić, skoro nie wiadomo, od czyjej kokoszy; baby z pazurami do oczu sobie skakały, kudły wyrywały, a co pomstowania, dogryzków, podmiatania sobie wzajem śmieci i brudów, na wołowej skórze by nie spisał.
Bracia na zabawy chadzali razem, pijali i bijali razem, ale na tym się ich wspólnota kończyła. Na co dzień żarli się między sobą jak te psy o wyćmoktany gnat.
Stary Maszczak żył wprawdzie, ale do podziału nie dopuszczał i majątku na dzieci odpisać nie chciał. Może się bał? Z pościeli prawie już nie wstawał i zrobiłby najlepiej, gdyby nareszcie zabrał się do piachu. Twardy był jednak. Z tych — co to ich kołkiem nie dotłucze. Starania nikt tam prawie o niego nie miał, bo wiedzieli, że długo nie pociągnie i pożytek z takiego rupiecia żaden. Kłopot tylko i zgryzota. Jeden z synów przynapity kapkę, kiedy mu akurat pieniędzy na siwuchę zabrakło, próbował, niby żartem, skórę staremu wyłoić, żeby wyznał, gdzie ukrył forsę na pochówek. Ale dziadyga, choć poturbowany, nie powiedział nic, a Wiśka, jak ta głupia, na milicję doniosła.
Oględziny wtedy były, siniaki staremu spisali dokumentnie i zapowiedzieli całemu potomstwu, że za dalsze obrażenia mogliby grubo sobie beknąć. O dotychczasowe dziad skarżyć nie chciał. Widocznie go-znów tak bardzo nie bolało.
Na tym się niby skończyło. Grzyba zostawili w spokoju, za
7
to hajda na Wiśkę, żeby ją ukrócić. Inna by się poryczała omijała bokiem. A ta kocica na pogróżki — w śmiech. Pod boki się wzięła i drwi: Spróbujcie mnie aby tknąć! A że pewności nie mieli, na co ta wariatka poważy się, więc jej to uszło na sucho. Tylko do Stanisławy ciurkiem czepiali się, ale ona już wzwyczajona, że każdy do niej z pretensją. Może tam i popłakała, ale kto by się przejmował. Wiadomo: letni deszcz i babi płacz przeczekać lepiej, bo niedługi, i zaszkodzić też nie może.
— Ja na twoim miejscu — parsknęła Regina — zrzekłabym się i działu, i tego ich parszywego majątku i w świat poszła o własnych siłach chleba szukać. Toż miejsca na ziemi dla każdego starczy. Roboty się boisz?
Stanisława podniosła dłonie do oczu: palce powykrzywiane w stawach od reumatyzmu, skóra spękana i brunatna jak tytoń — toż nie z bezczynności takie stały się, ale od wiecznego ślęczenia w zagonach, od roboty nieprzerobionej od świtu do późnej nocy. Teraz jeszcze plantacji jej się zachciało. Wiadomo, na czyje ręce cała harówka spadnie. Reszta same lekko-robce. Dogadują i wyśmiewają się, patrząc, jak kobita bokami robi, żeby przecież z tego spłachcia wyciągnąć coś, rodzinę na powierzchni utrzymać. Ale mimo to: jest u siebie gospodynią. Zawszeć to lepiej niż cudze kąty wycierać Może zresztą za późno. Wcześniej trzeba się było zakręcić, ale jak: kiedy dzieci małe?
— Nie uradzę — chlipnęła. — Dziewuchy podrastają. posag im trzeba jaki uszykować, a wszystko kosztuje. W jednej koszuli kto je weźmie? Całe życie mają potem dziecku wymawiać?
— O posagu myślisz, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy na weselisko zadzwonią? Tobie się, durna, zdaje, że ludzie was nie znają? I kto tam z własnej woli pójdzie? Na odrobek? Na smarowanie kijem po grzbiecie? Na niepewne, bo działu nie zrobili?
— Może się co zmieni.
8
— Żebyś się nie przerachowała.
— Z Wisiulki ładna dziewucha. Opędzić się trudno od kawalerów.
— Choćbyś jak ta suka z zębami za nią latała i tak nie dopilnujesz. A z powodzenia stołek jej zrobisz, na którym, usiądzie, jak wzięcia nie będzie miała. Cóż ty sobie myślisz? Do takiej rodziny wleźć, to już lepiej do lasu gołym tyłkiem na jałowiec.
— Ja wiem, że ty Zygmunta nie lubisz... — zaczęła Stanisława, ale Regina nie dała jej dojść do słowa.
— Lubienie tu nic do rzeczy nie ma. Ciebie mi żal i tych dzieci. Wszystko na zatracenie idzie przez twoją głupotę.
— Są gorsi ludzie. Można się przyzwyczaić. Za to ziemi kawał i budynki.
— Obora w gnoju pływa, a na stodole sieczka nie dach — prychnęła pogardliwie Regina.
Stanisława sczerwieniała.
— Myślałby kto — zaczęła piskliwie — że ty sobie jakiego bogacza znalazłaś. Chłopa masz, nie powiem, dobrego, ale mój też nie z tych ostatnich i co on winien, że go ludzka zawiść ściga? Cyganka przepowiedziała, że to tak cale życie będzie. Czy to jemu lekko, wiedząc o tym, biedować? Poniektóry wolałby koniec sobie zrobić, niż tak się męczyć, a on przecież z poddaniem marną dolę znosi. Że sobie czasem wódką głowę durzy, no to jak na lekarstwo, żeby cierpieniu ulżyć. Ty jemu współczuwać powinna, zamiast judzić się i hydzić. Zresztą czy to wiadomo, co komu pisane? Tobie się polepszyło, ale jeszcze może się odmienić. Nie bądź taka harda.
Regina obejrzała się i splunęła ukradkiem przez lewe ramię. Niby nie była przesądna, ale na wszelki wypadek... Trzeba się strzec, aby złe słowo skutku nie osiągnęło.
— Daj spokój — powiedziała. — U mnie się nikt nie miga, nawet dzieciaki przyuczyłam. Z nieróbstwa wszystko złe na człowieka przychodzi. A ja się u was napatrzyłam a napatrzyłam. Już ty mi oczu nie zamydlisz.
9
— W imię Ojca i Syna — obruszyła się Stanisława. — Ja do «iebie jak na świętej spowiedzi, a ty mnie podejrzewasz...
Regina wpadła jej w słowo, głos podnosząc, aby siostrę przekrzyczeć:
— Powinien Zygmunt jednej roboty się trzymać, kiedy mu z gospodarką nie wychodzi. Byłoby za wysługę lat...
— A kiedy stale choruje... — Stanisława oczy miała niewinne i przejrzyste jak dziecko, które wie, że nie uderzysz.
Regina wstawiła kotlety do pieca, odlała wodę z kartofli. Zaraz jej czereda wpadnie z wrzaskiem: mamo, jeść! Ona sobie nie może pozwolić, aby ręce założywszy tylko na los narzekać.
Chyba wdepnę, pomyślała ze strachem. Już i na litość mnie brała, i na ambit. Jakąś wdzięczność jestem jej dłużna, chociaż to, co kiedyś u nich przejadłam, stokrotnie im się zwróciło w robocie, jaką tam odwalałam. Toż z połogu zaraz na drugi dzień wstałam i w pole poszłam. Świnie im uchowałam jak smoki. Grosza z tego później nie widziałam. A te paki, które im teraz stale posyłam? Toż jej bachory z moich ubrania zdzierają. I to porządne całkiem, nie łatane. Prędzej swojemu dziecku nie kupię, a tamtym dam, Ъо wiem, że im potrzeba. Zygmunt z domu wszyściuteńko na wódkę wyciąga, nawet i to co dziecinne. Kiedy Jasia była malutka, wyprawkę, którą jej chrzestna przywiozła, wyniósł i za psie pieniądze na rynku ■sprzedał. Dobrze, że miałam wtedy z Katarzyny, zaszanowaną, jak nową, inaczej pewnikiem w samej pielusze dzieciaka by chrzcili. Co za życie z takim chłopem! I czego ona go rzucić nie •chce? Kiedyś się za nim wściekała, ale tyle lat? Niemożliwe! Mój też bywa przykry, ale przynajmniej nigdy na mnie ręki nie podniósł. A Stasia? Ot, i teraz, mogłabym się założyć, że potłuczona. Gorąc w tej kuchni, a ta w bluzce z długim rękawem siedzi. Mogłaby się umyć po podróży, rozebrać, podomkę bym jej dała, tę najlepszą, pikowaną. Ale ona się wstydzi przy mnie bluzkę ściągać, bo nawet gdybym nie spytała, siniaków nie ukryje. Ot, narzeka, że jej Wiśka kłamie. A toż i ona nigdy całej prawdy nie powie. Wszystko przemie-
10
sza, przyprawi, aby tylko Zygmuś święty wyszedł. Dobry z niego ananas. Język świerzbi, żeby jemu chociaż to wszystko -wyrąbać. Ale ja w słowach nie przebieram, więc mnie unika, żeby czego nie posłyszeć, chociaż należałoby się. Gdyby co, Romek swojej baby tłuc nie pozwoli. Zygmunt przed Romkiem mores zna, odkąd mój całe podwórze jego gębą wytarł za tamtą krzywdę. Myślałam, że ubije. Gdyby wszystko wiedział, już by się Zygmunt nie pozbierał. Na Romana sposobu nie ma. Spokojny, z pozoru ciepłe kluchy, kiedy go nikt nie zaczepia, ale jak się zaweźmie, to i zapamięta. Zygmunt jakby się wtedy ocknął, nawet dla Stachy zrobił się lepszy i już tak nie dziamolił, że familii pomaga. Dawno do nich nie zaglądałam. Ciekawe. Zmieniło się co? Jeżeli, to chyba na gorsze. Próżniaki zatracone. Brudem zarośnie, a i tak się nie oskrobie. A chciwe. Gdyby mogli, psu by spod ogona wyciągnęli i w talarki pokroili. Wszystko mi tam kością w gardle stawało. Nie daj Boże na ich łasce żyć. Stasi teraz już nikt złego słowa nie powie, że mnie nawiedza. Choćby ich korciło, ani pisną. Tylko wytrzeszczać się będą, co też ona z torby wypakuje. Naładuję jej, co mam najlepszego, niechże im ślipia wyliżą, niech zobaczą, na co mnie stać. Stacha znów marudzi, chytra liszka, na bajer mnie bierze i na swoim koniecznie zamiaruje postawić. Popatrzyła na siostrę inaczej jakoś: ni to z pobłażaniem, ni z czułością.
Jaka to była kiedyś ładna dziewczyna, pomyślała z niejakim zadziwieniem, A teraz? Zniszczyły ją i porody i te nie donoszone ciąże, i noce przepłakane w ciągłym upokorzeniu, i harówa, i beznadziejność. Ot, siedzi bezkształtna niby wór kartofli. Żeby chociaż stanik lepszy sobie kupiła. Ale kiedy jej wpadnie parę groszy, zaraz leci po wódkę dla chłopa, żeby tylko pił u siebie, z chałupy nie wychodził, awantur we wsi nie wyczyniał. Silny bydlak do tej pory. Dwa lata temu tak potarmosił Gałata, że chłopak przez parę tygodni krwią pluł i z łóżka o własnych siłach podnieść się nie mógł. Może i przedtem słabował. Chorowity od urodzenia, więc takiemu osiłkowi nie
11
dał rady. Nikt się do bójki nie wtrącał ani nie przeszkadzał. Zwyczajna rzecz, męskie porachunki. Ale Stasia wiecznie w strachu od tej pory, bo Gałaty zagrozili, że do prokuratora podadzą. Siostra pieniądze pożyczyła od wszystkich naokoło, żeby tylko spór załagodzić i gęby im zatkać. Zygmunt się nie domyśla. Stacha najbardziej rada, kiedy on pijaniuteńki tak, że o świecie bożym zapomina i z barłogu się nie zwlecze. Ot, Sos.
— A Stefaniuka kiedy chowali? — zagadnęła nagle.
— W tamten piątek — ożywiła się Stanisława. — Duży miał pogrzeb, dzieciaki latali oglądać go w kostnicy, bo człowieka po wypadku jeszcze nie widzieli. Głowę mu z jednej strony rozniosło, ale tak to, mówią, cały, jaki był. W czapce nieładnie chować, więc mu perukę w komisie kupili. Kobieca, ale jak raz. Mój, kiedy się dowiedział, aż się popłakał. Uczuciowy on i serce ma dobre. Bili my się niejeden raz, mówi, i łzami się zalewa, ale ja mu teraz odpuszczam. Jego własne słowa. Widzisz, jaki on?
Regina popatrzyła na Stanisławę miłosiernie. Głupia czy udaje? Po takiej poniewierce mogłaby się jeszcze miłość uchować?
Na całą okolicę słychać było kiedyś o Stasi i Zygmuncie. Ona, młodziusieńka podówczas, na szesnasty jej ledwie szło. On, kawaler po wojsku, żenić się zamierzał. Jeszcze przed poborem zmówiony był z jedną, bogatego gospodarza córką. Dziewucha się wyczekała i woli nie odmieniła, a rodzice, chociaż koso patrzyli na przyszłego zięcia, nie próbowali się sprzeciwiać. Gadano, że Zygmunta nawiedzała, prezenty jej dawał, może i co więcej przygodziło się. Zaręczyny wyprawiono huczne, wyszły zapowiedzi, panna młoda u najlepszej krawcowej suknię sobie szyła, a po kapelusz aż do samego Lublina jeździła. Orkiestrę zamówili z bębnem, jak trzeba, wódki najprzeróżniejsze gatunki z miasta nasprowadzali.
Chyba z tydzień albo i mniej do wesela zostało, kiedy na jakiejś zabawie poznał Zygmunt Stasię. Narzeczoną zostawił, już tylko z tą smarkatą tańcował, a potem w nocy gdzieś sie
12
zagubili i matka w żaden sposób Stasi znaleźć nie mogła. Tak to się zaczęło. Jakby w nich piorun trząsł, rozlubili się w sobie jak te wariaty, jak koty w marcu ganiali. I to na oczach wszystkich. Narzeczona pochorowała się ze wstydu i złości, bo kto słyszał o takich breweriach przed ślubem. Jej cioteczni umyślili Zygmunta postraszyć. Przydybali go w nocy za stodołą. Co tam z sobą gadali, nie wiadomo, ale Zygmunta znaleziono nad ranem skrwawionego dosyć i całkiem nieprzytomnego. Ratowali go, cucili. Stasia do reszty głowę straciła i stale tam siedziała. Weselisko się rozchwiało, bo jakże. Młoda ze wsi wyjechała do pracy w mieście, a że dziewczyna niczego, więc też bardzo szybko innego kandydata znalazła i w parę miesięcy poszła z nim do ołtarza. Tym sposobem ani suknia, ani kapelusz zastosowania nie straciły.
Zygmunt zaczął pić na umór. Po wsi jak ten wilk chodził, oczyskami błyskał, aż straszno się robiło. Oczy miał piękne: czarne, duże, i brwi jak węglem narysowane. W ogóle był to chłopak malowanie, a wesoły i rozmowny — dopiero potem się zeszmacił. Odgrażał się na owych ciotecznych, wyklinał, chociaż pewności mieć nie mógł, który to mu tak dogodził. Zaczął u Stasi przesiadywać, aż go matka miotłą z izby pędzić chciała, że to dziewuchę na języki podaje. Spojrzał wtedy szydliwie i aż się ze śmiechu taczał: myślicie, że ją kto inny z brzuchem weźmie? Matkę jakby ukropem oblał, ale już nic nie rzekła. Dała spokój. Do Stanisławy słowem się nie odezwała, kazała jej ścielić w sieni, żeby się po nocy diabły w izbie nie tłukły.
Już się bardzo na chrzciny zanosiło, a Zygmuntowi ożeniacz-ka jakoś nie w głowie, ani wspomnieć sobie nie pozwalał. Zmiękła mu rura po pożarze, któren wybuchł znienacka u ciotecznych tamtej narzeczonej. Zdarzyło się to po żniwach i całkiem się spalili. Ludzie pół nocy gasili, z kilku wsi straż przyjechała, taki słup ognia nad Bukownem wyrósł. Wiatr dął silny, bali się, żeby na inne obejścia iskier nie przeniosło. Maszczaki akurat we Włodawie siedzieli, ale i tak każdy ich
13
właśnie podejrzewał i gdyby złe myśli mogły wzniecić taki fajerwerk, innych dowodów ludzie by nie szukali.
Milicja śledztwo przeprowadziła, ale Maszczaki jakoś się wyłgali. Może tam ich racja była, bo musiano ich podszewką. na wierzch wywrócić, a skoro wypuszczono, znaczy się: niewinni.
Zygmunt zaraz do Stanisławy przyszedł. Jeszcze dobrze progu nie przestąpił, a tu wrzask.
Wiśka od urodzenia darła się dzień i noc wniebogłosy, mało sobie płuc nie pozrywała — i tak tatunia swego pierwszy raz powitała.
Reginę chichot ogarnia na to wspomnienie: niewstrzymany, dziewczyński. Jak wtedy na widok zbaraniałej miny Zygmunta. Przyszedł na używanie, a czekały go pieluchy.
Nje spodziewał się nieborak, że to tak prędko pójdzie, byłby się może gdzie zwinął i przytail. Ale Stasia, którą tamtej nocy pobudziły krzyki i ruda łuna na niebie, z samego przestraszenia, a może i z czego innego szybko, jakby gruszki strząsał, urodziła dziewuszkę. Nawet nie bardzo miał kto dziecko odbierać, bo wszyscy byli u pożaru, a babkę z sąsiedniego Majdanu nijak wołać.
Odbierała więc matka z Reginka, która wtedy pierwszy raz na własne oczy zobaczyła, jak człowiek na świat przychodzi. Dotychczas brzydliwa była do niemożliwości, widoku krwi się bała, byle skaleczenie — już mdlała, koguta zarżnąć — za nic, aż się z niej wyśmiewali. A tu: cała izba posoką schłapana, za oknem czerwono, szyby dzwonią, dudnią czyjeś kroki, ludzie uganiają się z wiadrami, bo każdy dach trzeba było zlać, żeby się płomień nie przerzucił. Stanisława wrzeszczy, twarz jej z wysiłku nabrzmiewa, cała prawie fioletowa jak ćwikła — a Reginka tylko zapatrzona w to cudo niewidziane: człowieczek maciupeńki, gotowiuśki, nawet z paznokietkami u każdego paluszka i z ciemnymi włoskami. Drze się jak ten kociak, gębulę bezzębną otwiera, mały języczek wewnątrz drga. Piąstkami trzepie, aż się zanosi. Reginka nie pamięta o
14
stękającej Stanisławie, o tym, że cała krwią siostry popaćkana
— tylko huśta, przytula, kąpie, przewija. Po całych dniach prawie sama zostawała z tym dzieckiem»
bo matka musiała zająć się Stanisławą, która gorączkowała i
nie wiadomo było, czy w ogóle się z tego wyliże. Wozili ją.
nawet do szpitala na zastrzyki, ale to już jak wrócił Zygmunt. — Tak ją lulałaś, córeńką, rybcią nazywałaś, a teraz jej nie
chcesz... — Stanisława, nie wiedząc o tym, uderza w najczulszą strunę, w tamto wspomnienie.
Regina już widzi, że na wszystko się zgodzi, ani słowa nie piśnie, chociaż spodziewać się może najgorszego. Dobrze wie, co to za numer z tej dziewuchy. Ona mi dopiero da do wypicia? A Romek? Dopieroż będzie gadania, że się rozporządziła bez jego wiedzy. Nic tylko opieka społeczna, zacznie dunderować. Mnie nikt nie pomagał, nikt się mną nie zajmował, a na ludzi wyszedłem. Mało masz własnych dzieciaków? Mogę ci się postarać, żebyś się nie nudziła. Ja na darmozjadów robić nie myślę.
Głupia zawsze byłam, głupia pozostanę, złości się Regina. Inaczej niż Stacha, bo ona przynajmniej słodkości pokosztowa-ła, a ja co? Nie miała baba kłopotu... Nie po mojej woli to wszystko. Choć usiądź ty i płacz. Ale co z płakania za korzyść? Pojawia się jej znów w pamięci tamto małe, chude, śniade,'z czarnym lokiem nad czołem i ciemną plamką na buzi —• sąsiadki mówiły, że znamię zostało z tego, iż położnica na ogień zapatrzyła się — i już wie, że ze skóry wylezie, na głowie wszystko postawi, żeby tamtej jaką taką dolę zapewnić, wodę na to koło skierować.
Przypominają jej się czarne oczy Zygmunta — Wiśka ma takie samiuteńkie — i to chytre spojrzenie, którego kiedyś jako dziewczynka i później jako dojrzała kobieta odrobinę się bała. Jest taka historia, której się nie domyśla nikt: ani Romek, ani Stanisława i oby się nigdy nie dowiedzieli. Przypomina jej się zanurzona w ciemności droga do Bukowna, kiedy biegła tamtędy pewnej nocy^, a piach zdawał się ją w pięty parzyć.
15
Przypomina sobie walącą się chałupę Maszczaków, w której zza każdej ściany — kłótnia, a z kąta za szafą dobiega świszczący oddech dogorywającego człowieka. Przypomina jej się na koniec zazula-zazuleńka, która jej kiedyś: dziewczyninie z warkoczem przez ramię i w spłowiałej, spranej sukience — szczęście wykukała. I gdzie ono? Wiatr rozwiał, z dymem przepadło, z daleka tylko czerwienią mignęło. Miała wtedy akurat tyle lat co Wiśka.
— To już ją przyślij — powiada do siostry i nie patrząc na jej rozpromienioną twarz, odwraca się szybko do syna, który przed chwilą wpadł do kuchni, butów nie wytarł, kurtka na rękawie rozdarta, brudny jak nieboskie stworzenie.
Regina nareszcie ma na kogo pokrzyczeć, ma kogo za uszy wytargać. Ale Andrzej uchyla się spod matczynej ręki. Szast--prast i już go nie ma. W przedpokoju tylko idą szepty z Katarzyną, że starej coś na nosie usiadło.
Zagląda Kasia. Szelma taka, wiewiórczycha. Skąd mi się to dziecko udało, zdumiewa się zawsze Regina, bo ani w jej rodzie, ani u Romka nikt nigdy się taki chybki i wiotki nie przygodził. Oni raczej mocno zbudowani, niewysocy. Włosy mają grube, gęste. A ta co? żeby jej nie strzyc, nosiłaby chyba mysi ogon. Ale jej to nie przeszkadza. Katarzyna w ogóle niczym się nie przejmuje. Taka już jest. A ciekawska! I teraz coś zmiarkowała. Zezuje to na ciotkę, to na matkę, kombinuje w tej swojej postrzyżonej na zapałkę łepetynie. Cóż za panna z niej wyrośnie, martwi się Regina. Kto ją weźmie? Te trzy kłaki na krzyż urody jej nie dodają. I buzia przez to jeszcze drobniejsza. Ona sama zresztą za cienka jakaś, zbyt wybujała, w klasie najwyższa. Żeby tylko mi nie chorowała — przestrasza się Regina. Kiedy z nią chodziłam, sama nie miałam co do gęby włożyć, potem też nie wykarmiłam jak należy, chuchro takie była zawsze...
I z tego lęku, z tej niespokojności, która w cień usuwa wszystkie inne troski, zaczyna starą śpiewkę, która i tak
16
przejdzie Katarzynie koło uszu: a jedz, a dlaczego nie bierzesz kartofli, ja w twoim wieku...
Stanisława siedzi na stołku odprężona, zadowolona. Ona się już wypłakała, nadenerwowała, swoje osiągnęła, teraz popatrzy sobie na Reginę. Nie ma ona słodkiego życia, chociaż taka harda, nosa drze i pewno za nic się nie przyzna, że jej los w czymś nie wygodził.
Mnie córka nigdy tak nie odpyskuje, medytuje Stanisława. Żeby dziecko mnie tykało, nigdy bym nie pozwoliła". Wisia taka duża panna i też zawsze przychodzi o pieniądze prosić: mamusia da, mamusia pozwoli. A Kasia nos do portmonetki Reginie wsadza. O, już znowu dwadzieścia złotych wyłudziła. I na co jej to? Regina starowna i gospodarna, tego jej nie ujmuję, ale nerwus i zbyt prędka. Na dzieciach się to zawsze odbija. Andrzej podobno uczy się kiepsko. Wcale nie jest powiedziane, czy do matury dojdzie. Ї na co mu matura? Czy z tego są jakieś pieniądze? Wisi dobrze byłoby fach jakiś dać, bo na ziemi ona robić nie lubi i szkoda jej. Najlepiej, żeby się prędzej między ludzi dostała, trochę świata zobaczyła, znajomości jakieś pozawierała. Łatwiej jej będzie o męża. Za dniówkę dobrze płacą, ona wyrośnięta nad wiek. Gdyby tak pojechać w Hrubieszowskie, nająć się... Tam podobno nawet po pięć Stówek płacą. Ale samej nie puszczę, a mnie nijak dom zostawić i tego niedojdę w kącie. Pomarłby beze mnie. Toż jemu nikt jeść nie poda ani słomy brudnej nie wyniesie. Wiśka to nawet chętnie robi... Zygmusia też nie odjadę, bo jakże. Ja jedna umiem sobie z nim poradzić. On mnie jeszcze i teraz po rękach całuje. Bywa nam całkiem znośnie, chociaż ludzie plotą. A Reginka poczciwa, ale kobiety w niej mało. Cała oddana dzieciom. Wiśka będzie miała u niej dobrze. Wiem, że Reginka ją po swojemu lubi, chociaż może zazdrosna trochę, bo gdzie tam jej Kaśce do mojej Wisiuli. Krasawica. Drugiej podobnej w całej wsi nie znajdzie. Żeby się tylko porządnie wydała, to sobie los polepszy. Ciekawość, czy u Reginy dużo ludzi bywa? E, no miasto przecież. Jak się ta Włodawa do góry rozbuchała,
2 — Dziewczyna nie ludzie
17
w głowie się nie mieści. Parę lat. a jakie domy, jakie ulice. Kazio chyba na ziemi zostanie. Do nauki on głowy nie ma i durnowaty jakiś. Stary zemrze, to zawsze kawał ziemi się wyprocesuje. Muszę dobrego adwokata wziąć. Kazio słabowity i po nocach się jeszcze moczy. Sąsiadki mówiły, że ktosik na niego urok rzucił i przez to... Trzeba do znachora, żeby odczynił. Znowu koszta. Ale nie pożałuję, przecież syn jedyny. Kazio byłby ładny chłopiec, tylko jakiś osowiały. Chyba wyrośnie z tego. A może jedzenia za mało ma? Wieczorem zgotuję, to sobie podje, a przez dzień jakoś tam się pożywi. Przecież mu nie żałuję.
— A kiedy to szwagier wróci? — pyta nie tyle z ciekawości, ile że wypada się zainteresować.
— Może dopiero w sobotę — odpowiada Regina — oni tam na akord robią, na godziny nie patrzą. Jak potrzebny, to i nie dośpi. Taka była umowa. Potem się unormuje. Ale mój nie narzeka. Dosyć tam o nich dbają, chociaż wiadomo, że w hotelu robotniczym nie tak jak we własnej chałupie.
Stanisława kiwa głową, niby że rozumie, ale w skrytości myśli sobie: ta Regina sumienia nie ma, żeby chłopa tak pędzać. Kto to słyszał! Ani on świata użyje, ani co. Harmonię pieniędzy zarobi, ale ich nawet nie powącha, bo Regina od tamtej sprawy przezorna i w kopalni załatwiła, że jej wszystko wypłacają. Zygmunt na to by się nigdy nie zgodził. Po mojemu też: co chłop, to chłop. Uważanie mieć powinien, zwłaszcza w domu. Żeby baba jego pieniędzmi rządziła, to już pojęcie ludzkie przechodzi. Jakie to czasy nastały! Nie powiem, Regina tej forsy na pewno nie zmarnuje. Dla domu i dla dzieci nakupi, jego też obsprawi. Romek ubrany jak ten kawaler. Gdyby do szafy zajrzeć, pewnie z pięć garniturów wisi i to nie byle jakie: z wełny i z krempliny. Ale co z tego, kiedy chłop swobody nie ma, nawet jak zamiaruje z kolegami na głębszego wyskoczyć, do Reginy musi o parę złotych wołać. Oj, ta Reginka. Nie wyglądała na takiego heroda. Ciche to było, łagodne, mamusia nawet życzenie miała, żeby ją do klasztoru oddać. Ale zdarzyło
18
się inaczej. Co ten Romek w niej u widział? Chociaż... Różnie gadali. Stanisława z domu o wiele wcześniej poszła, już na to własnymi oczyma nie patrzyła. W końcu: różne kłopoty zwaliły się na nią, ani jej w głowie za Reginka się oglądać.
Matka była z tego zamęścia najmłodszej niby rada, niby nierada. Kto tam zresztą matce wygodzi, kiedy każda dla swojego dziecka chybaby królewicza pragnęła.
Romek królewiczem nie był, to pewne. Rodzice odumarli go w maleńkości, po krewnych się pałętał jak piąte koło u wozu. Wyrósł też jakiś niepokaźny, ani zagadać, ani bawić się, ani tańcować nie umiał. Na dziewuchy gapił się jak cielę. Wyśmiewały się z niego, najpierw po kryjomu, potem — kiedy mu już lata szły i pora do żeniaczki, a kawalerów we wsi zbywało — całkiem głośno.
Po prawdzie lecieć nie było na co, bo ani majątku, ani urody. Po rodzicach dostały mu się stare budynki, które stryj niby za opiekuństwo zajął i trzymał, popuścić nie zamierzając. Co tam jeszcze było? — usiłuje sobie przypomnieć Stanisława. Parę morgów kiepskiej ziemi i lasu szmat. Stryj narzekał, że chłopak drogo kosztuje, bo to i wyżywienie,' i ubranie, więc co rusz sprzedawał niby na te wydatki parę sosenek, aż i do reszty je wygolił. Romek wprawdzie zawsze obdarty chodził, ale może opłacało mu się zrzędzenia stryjny i urągań opiekuna unikać, toteż do czasu zmilczał.
Skoro się usamodzielnił, wojsko odsłużył, myśleli wszyscy: ze wsi w czorty pójdzie, starych sprocesuje i z torbami puści. Bo i co mu za nowina siedzieć w tych piachach i mokradłach, zgniliznę bagienną wąchać, kiedy świat się do niego uśmiecha i może gdzie indziej szczęścia poszukać.
Stryjna Romanowi zaraz kozła na czole postawiła, że oni się z budynków wygonić nie dadzą. Ale Roman ani myślał się prawować. Dobroduszny taki czy łajza? Dopiero pod ręką Reginy zhardział i swego teraz nie podaruje.
Stanisława przed szwagrem respekt czuje, więc wolała sobie Reginę urobić, zanim jej chłop wróci. To i lepiej, że wszystko
19
się uładziło podczas jego niebytności. Regina sobie z nim poradzi. A Stanisława przy Romanie takiej śmiałości chybaby nie miała. Ani tego uporu. A przecież z niczym wracać nie mogła. Czas było coś postanowić. Teraz, kiedy Regina powiedziała: tak, już się nie wycofa, choćby się jej ziemia pod nogami rozwarła. Od małego taka była. Namówić ją do czegoś — strasznie ciężko, ale obiecawszy — dotrzymać potrafiła. Chyba się nie zmieniła w małżeństwie do tego stopnia, żeby miała odkręcać — pociesza się starsza siostra.
Wraca myślami do tamtej swadźby. Trochę Regince zazdrościła, a jakże. Ona Wisiulę lulała dobrych parę miesięcy, kiedy się jej Zygmuś ukochany nareszcie namyślił. Może go też i matka skusiła obietnicą pieniędzy, bo potrzebowski był zawsze. Matka zapożyczyła się, krowę sprzedała, do ręki Stanisławie nie dała ani grosza, ani wyprawy żadnej, ale pokaźną sumkę Zygmunt zagarnął i papierek matce podpisał, że tyle to a tyle za swoją przyszłą żoną Stanisławą dostał. Już mu się wtedy do ślubu zaczęło śpieszyć. Ale matka chytra baba. Najpierw wyprawiła chrzciny. Może się bała, że Zygmuś dziecka nie uzna i że mała bastrukiem po wsi łatać będzie? Ile to Stanisławie do uszu nakładła, ile córka musiała się łez nałykać, bo matka z niewyparzonej gęby słynęła i panieńskiego wstydu, kiedy już wianuszek z wiatrem poleciał, nie oszczędzała. A za dziećmi, za Wisiulką w szczególności, twardo obstawała. Doszło wreszcie do tego, że chwyciła za kołek, zaostrzony na końcu, a oczy miała wtedy dzikie i półprzytomne, i wrzeszczeć zaczęła, że prędzej Stanisławę i Zygmunta zabije i sama do więzienia pójdzie, niżeli temu maleństwu jaka Jcrzywda się stanie.
Na samo wspomnienie Stanisława głowę spuszcza, chociaż tyle lat minęło od tej pory i ziemia wszystko zasypała. A przecież nie potrafi się zaprzeć, choćby nie wiem jak chciała —■ że jej ten szkrab z początku wcale nie był potrzebny, zawadzał tylko.
Poznawszy, że jest w odmiennym stanie, czego to nie
20
wyrabiała, żeby płód zgubić. Pasami się ściskała, po zabawach latała, tańczyła do upadłego. W robocie też się nie oszczędzała. A bachurowi nic. Podczas pożaru, raz-dwa, zanim się opamiętała, już mała zapiszczała w rękach matki, a potem ją Reginka chwyciła uradowana i przerażona jednocześnie.
Stanisława jeszcze przez długi czas nie czuła do dziecka nic poza złością, że to przecież jej wstyd widomy, i poza tajonymi myślami, że gdyby tej córeńki nie było, może znów chodziłaby jak ta panienka, a przeginała się i Zygmusiowych gorących szeptów miast niemowlęcego pisku po nocach słuchała.
Tak sobie myśląc nie myśląc spróbowała: a nuż się uda. Mała często chorowała na brzuszek, może jej pokarm nie służył. Nie chciała doić, no to nie. Kiedyś leżała sobie już całkiem spokojna, ale akurat Reginkę licho przyniosło, wrzasku narobiła na całą wieś, że dziecko bezwładne, przez ręce się przelewa. Zleciały się baby, zaklekotały nad Stanisławą jak te boćki.
Sąsiadka, która sześcioro wychowała, nie wdając się w rozmowy, wezwała pogotowie. Zanim przyjechało, Stanisława nasłuchała się za wszystkie czasy. Zabrali dziecko i ją też do karetki wepchnęli, matka przecież, chociaż smarkata, dopiero na osiemnasty jej szło.
W szpitalu dziecka przyjąć nie chcieli. Lekarz dyżurny zdenerwował się, aż posiniał. Trupków nie przyjmuję, statystyki psuć sobie nie będę. — Zmarnować chciałaś, przed kim .innym odpowiesz — pyskował na Stanisławę i na lekarkę % pogotowia. Ta jednak ostro mu się postawiła. Stanisława patrzyła na to wszystko jak na jaki cyrk.
Z wyjącą syreną powieźli Wiśkę do Lublina. Trzy miesiące ją ratowali. Odwodnienie czy zatrucie, Stanisława wyrozumieć nie mogła.
Bała się do chałupy wracać bez Wiśki, całą noc przesiedziała wówczas na dworcu. Wiedziała, że matka nie pofolguje. Pomyślała, że jakoś się wyłga, gdyby dziecko nie wyżyło, na lekarzy zwali. To właśnie wtedy starucha — a krzepka była
21
jeszcze, żylasta i z tej wściekłości jak wilczyca do gardła skoczyć gotowa — chwyciła kołek i zagroziła, że gdyby się coś z Wiśką stało, ona ze Stanisławą i z Zygmuntem skończy. Czy dotrzymałaby słowa, Stasia nie wiedziała, ale na samo wspomnienie ogarnął ją lęk, dygotanie do odrętwienia niemal.
Pojechała po Wisiulkę wiele tygodni później pod milczącą eskortą matki. Stara zajrzała nieufnie w bety odbierając wnuczkę od pielęgniarki i trzymała przez cały czas wypisywania ze szpitala. Kiedy nareszcie Stanisława wyciągnęła ręce po małą, matka się zawahała, na moment utkwiła w niej ciężki, nieruchomy wzrok i w końcu podała jej dziecko.
Stanisława do dziś pamięta tamte oczy, które ją osądzały raz na zawsze, za życia jeszcze na potępienie skazały.
Odtąd i w niej samej coś się odmieniło; pod wpływem strachu czy miłości? Dbała o dziewczynkę najtroskliwiej. Czuwała przy niej po nocach, nawet Zygmusia odbiegła, gdy dziecku coś trzeba było. Pierwszy raz w życiu poznała, co to znaczy odmówić sobie wszystkiego dla drugiego człowieka. Trudna to była nauka i cierń ówczesnej miłości-nienawiści do dzisiaj siedzi głęboko jak zadra.
Inne wydarzenia przysypały tamte lata, nieufne, oskarżyciel-skie spojrzenie dawno zgasło, a jednak Stanisława czuje wobec córki coś jakby winę. Dziewucha nie omieszkała tego wykorzystywać. Jakie to pewne siebie urosło, jakie mądre! Stanisława uśmiechnęła się sama do siebie i do tej myśli.
Regina zauważyła to i wytłumaczyła sobie на opak.
— Rada jesteś, że mnie wykołowałaś? — zagadnęła cierpko,
— Co ty pleciesz, Reginko? — broni się Stanisława. —■ Weselisko twoje wspominałam, to i na sercu milej zrobiło się.
— Nie wiedzieć czemu — mruknęła Regina. — Cały czas nadęta siedziałaś, aż mi dziwno, bo tyś sobie swego chłopa niby sama wykukała, z czego i powód do radości, a mnie mojego naraih, nawet się nikt bardzo nie pytał, więc też i serce kołatało mi: jak też to będzie..,
— No i dobrze ci się ułożyło — powiedziała Stanisława.
22
— Żeby tylko gorzej nie było — przyświadczyła siostra —• można wytrzymać.
— A ja ci, Reginko, wtedy zazdrościłam — uśmiechnęła się Stanisława. — A najbardziej białej sukienki i tego korowaju, co go przez cały tydzień szykowali, pamiętasz?
Regina zapamiętała korowaj mniej, za to oczy Romana, siwe takie i spłoszone, bardzo dobrze. Niekiedy zerkał na nią, jakby • jej chciał dodać odwagi. Który to raz się widzieli? Piąty? Szósty? I już sobie powiedzieli: aż do śmierci. Na poważnie, nie na śmiech. Regina uważała, że jak się takie słowa mówi, to koniecznie musi tak być, i że skoro mu przyrzekła, to się już nigdy nie .cofnie. Cokolwiek bądź. Ciekawość ją ogarnęła, czy i on myśli podobnie, ale nie uchodziło pytać... Rodziny pełno, goście. Wytańczyła się za wszystkie czasy. Zawsze lubiła poskakać, nawet i teraz, chociaż nie ma okazji, bo jakże — matka dzieciom? Z tego tańca najwięcej radości miała, bo z panieństwa swego bynajmniej. Przywykła potem do Romana i uważała, że tak musi być i że wszystkim babom jednako. Dziwiła się tylko, co też ludzie głowę durzą, że to takie zapierające dech w piersiach szczęście. Ot, nic specjalnie ciekawego, tyle że się potem z tego dzieci rodzą, a potomstwo własne zawsze mieć pragnęła.
Sukienkę swoją też pamięta. Długa, z falbanką u dołu i koronką wokół szyi. Bielusieńka do ołtarza szła, matka ją błogosławiła: z ciebie przynajmniej mam pociechę. Mówiąc to
poczuła wilgoć w oczach i pomyślała, że do Stasi nikt tak nie mówił, chociaż wysługiwali się nią przez całą młodość, a to w domu, a to w polu, do roboty pędzali, starała się, nie leniła, co Regince zdarzało się nieraz. I za tyła służbę nawet dobrego słowa na koniec nie usłyszeć? Dlatego, że za sercem poszła, że uczucia odmienić nie umiała?
Reginka poszukała wtedy oczyma siostry i zamiast niej spojrzała prosto w twarz Zygmunta. Urodziwy był z czarną grzywą nad czołem, z małym wąsem nad pełnymi wargami, śniady — iście jak Cygan. Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i oko przymrużył, a w niej na moment serce struchlało, bo nikt dotychczas tak na nią nie patrzył, i pomyślała sobie w popłochu, że to może grzech. Zerknęła na Romana, czy tego nie spostrzegł. Ale on stał sztywno jak słup i słuchał przemówień z oczyma skromnie spuszczonymi. Strach ją obleciał, że baby o niej rozpowiadać będą, że śłipiami do chłopów strzela, chociaż już swojego dostała. Poczerwieniała na to przypuszczenie i tak się zapatrzyła w czubki białych pantofli, że ocknęła się dopiero, kiedy ją Roman za łokieć pociągnął. O mały włos byłaby się wtedy potknęła, bo na wysokich obcasach chodzić jeszcze nie bardzo umiała. Takie potknięcie źle na nową drogę życia wróży. Ale w porę złapała się Romkowego ramienia i on ją podtrzymał. Zacukała się, że odtąd tak zawsze czynić miała, ilekroć się w niej coś zachwiało.
Ileż to pomiędzy nimi zgrzytów zdarzyło się na początku, zanim się dopasowali. Rychło poznała, że chociaż silny i na wielu pracach znający się, przecież leniwy dosyć i kalkulować nic a nic nie umiał. Cały dzień by przeleżał, gdyby go do roboty nie pchnęła. Za to, skoro się do czegoś nareszcie zabrał, paliło mu się w rękach, o bożym świecie zapominał, o jadle i spoczynku, aż go znowu hamować musiała.
Kiedy ją po ślubie wprowadził do budy naprędce przez siebie skleconej, gdzie zamieszkać mieli — aż ręce załamała. Ani okien, ani podłogi, ani drzwi porządnych, a komin taki, że jak się napaliło, dym na izbę walił.
25
Na jej molestowanie, żeby to jakoś wyporządzić, odpowiadał zwykłe: a czy to konieczne? Fanaberią i wydziwianiem zgoła niepotrzebnym wydawały mu się jej prośby. Najpierw więc zacinała zęby i za robotę brała się, a on leżał. Potem jednak zmiarkowała, że sama jedna nie uciągnie, zwłaszcza kiedy już Andrzejek dobrze kopać począł. Ot, trzeba się było sposobu imać. I to niejednego. A zmyłek ile.
Powoli jakoś niebo nad nimi wyjaśniało. Stryjostwo mniej się wtrącali, miała nadzieję, że Roman wreszcie starguje starą chałupę, co ją zamiarowali wziąć na spłaty na lat kilka, i że wprowadzą się do czystego, suchego mieszkania. Dziecka chować w tej klicie za nic by nie chciała. Już sobie w myślach urządzała ten nowy dom: a firanki jakie, a gdzie łóżeczko dla małego postawi, a ile wazonków na oknie. Kwiaty lubiła, zawsze hodowała ich mnóstwo, do Romana jednak zabrać nie mogła, bo w tym pomroku i zaduchu pomarnowalyby się. Teraz za to jej okna zazielenia się i zakwitną.
Marzyła też sobie, jak to się dorabiać będą, przez znajomych już sobie ugadała to i owo, Roman dostał we Włodawie dobrze płatną pracę. Tymczasem dojeżdżać musiał, ale przecież inni mogą, to i on wytrzyma. Wyzwoliliby się nareszcie z tych łysawych morgów i od sąsiadów zawistnych, i od tego ubóstwa, do jakiego Romek w swoim sierocym życiu nawykł i do którego wagi nie przywiązywał, zdając się nie zauważać, że ludzie inaczej żyją.
Snuła sobie tedy najprzeróżniejsze plany, a co jeden to lepszy — aż spadło na nich nieszczęście,
Regina zaciska palce, aż knykcie bieleją. Nie trzeba o tym myśleć. Przeszło. Minęło. Żeby się tedy pozbyć wspomnień i jak najrychlej wrócić do równowagi, zwraca się do Stanisławy i już teraz z własnej woli, jakby to było jej życzenie najgorętsze, pyta:
— To kiedy ją przywieziesz?
Rozdział II
Ledwie matka w drzwiach znikła, Wiśka skoczyła do swojego kąta, wyciągnęła spod łóżka, walizkę i zaczęła w niej przewracać. Jaśka natychmiast znalazła się obok niej.
— Czego szukasz?
— Nie twój interes.
— Powiem mamie, zobaczysz.
— A to ulżyj sobie. Czy ja ci bronię?
— Taty miałaś pilnować.
— Tato śpi. Jak się będziesz darła, to go zbudzisz. Ciekawe, na kim się wtedy skrupi.
Dziewczynka zmiarkowała, że w ten sposób nic nie wskóra. Zaczęła więc z innej beczki. Przyłasiła się do siostry i zaglądając w oczy, spytała:
— Wisiulka, zabierzesz mnie z sobą? Nikomu słowa nie pisnę. Obiecuję.
Wiśka wzruszyła ramionami.
— A ty tam po co? Do koleżanki idę. ■— Nie wierzę.
— To nie wierz. Siedź cicho, łobuzico, bo jak cię na swej drodze spotkam albo zobaczę, że szpiegujesz, to ci takie manto sprawię, że się ruski miesiąc przypomni.
Jaśka tupnęła rozgniewana:
— A właśnie że pójdę. I tak wiem, dokąd się wybierasz. Ten głupi Waldek ci w głowie. Sama widziałam, jak się do ciebie zaleca.
27
— To i co z tego? — wydęła usta Wiśka. — Niejeden się przymila. Będziesz starsza, to posmakujesz. — Naciągała czarny, kusy sweterek, który swoje już odsłużył u Katarzyny, a teraz, chociaż przyciasny, stanowił strój galowy Wiśki. Strzegła się tylko, żeby jej w tym matka nie zobaczyła. Byłoby szturchańców a pomstowania, że wstydu nie ma, dekolt po pas sobie wychapała i chce, żeby wszyscy zaglądali. Niby matka taka święta. Coś niecoś uczynne sąsiadki o przeszłości Stanisławy w uszy Wiśczyne nakładły.
Jaśka przypatrywała się z zazdrością, jak siostra włosy rozczesuje i tylko gumką ściągnąwszy grubą pytę przez ramię sobie przerzuca. Wiśka pozezowała na dziewczynkę. Śmieszył ją ten poszturchaniec, całkiem jeszcze nie wypierzony, a już ciekawy i łapczywy każdej zabawy. Nie miało toto najmniejszego o życiu pojęcia. Wiśka z wyższością swoich siedemnastu lat nad Jasi czternastoma pomyślała, że w tym wieku ona już taka głupia nie była. Zawsze wiedziała, czego chce, i umiała dopiąć swego, obojętne, jakim kosztem.
Może to i dobrze, pomyślała, że się z nikim liczyć nie muszę. A z Jaśki będzie kiedyś niebrzydka dziewucha. Teraz jeszcze buzia jak sierp ostra, broda nazbyt wysunięta i te chude ramiona, które kurczy, kiedy na nią huknąć z góry. Ale z tego się wyrasta. Nogi ma długie, fajne, już teraz się chłopaki oglądają. Ona się nawet nie domyśla. No cóż, ja nie jestem od tego, żeby smarka' uświadamiać, a matce to w ogóle nie zaświta. Niechże Jaśka sama na swój rachunek uczy się, jak sobie radzić w życiu, niech sobie układa. A jeżeli będzie głupia, to już nie moja rzecz. Do chłopaków aż się trzęsie, tyle że strachliwa i łatwo ją spłoszyć. Do czasu.
— Wiśka —• dziewczynka usiłowała jednak coś wytargować — nikomu nie powiem, ale pożycz mi rajstopy. Te pończochowe, wiesz?
Wiśka się uśmiechnęła. No właśnie.
— A po co ci?
28
— Na wycieczkę.
' — Na wycieczkę nie dam. I w ogóle wybij sobie z głowy, że w moich rzeczach będziesz się pindrzyć. Poproś mamę, niech ci sprawi.
— Przecież wiesz, że nie ma pieniędzy.
— A co mnie to obchodzi?
— Wiśka...
— Zamknij się, bo nie mam czasu — i wybiegła, przelotnym spojrzeniem musnąwszy rozżaloną twarzyczkę. ,
Ze wszystkiego by mnie obdarli, gdybym pozwoliła, myślała idąc spiesznie drogą na przełaj w kierunku szosy. Jak raz ustąpię, to potem tak będzie stałe. Ani mi się śni.
Rzeczywiście szła do koleżanki. Obejrzała się raz i drugi, żeby sprawdzić, czy Jasia gdzieś się nie pęta. Ale nie. Widocznie smarkata zrezygnowała. A Wiśka wyjątkowo nie miała ochoty ciągnąć ze sobą młodszej siostry, bo nie była pewna, czy ją samą przyjmą specjalnie serdecznie. Bożena wprawdzie zaprosiła na te urodziny, ale dopiero kiedy się Wiśka przymówiła. Chodziły kiedyś razem do szkoły, ale odkąd zrobiono zbiorczą w odległej wsi, Wiśka z dalszej nauki zrezygnowała. Bożenę zaś rodzice pchali dalej ile sił. Posłali ją do technikum w Lublinie, coś się tam nawet przebąkiwało o późniejszych studiach.
Wiśka ciekawa była nie tyle planów Bożeny, ile nowych wrażeń, plotek, oglądania ciuchów, jakie tamta nawiozła. Mogło się też zjawić paru kawalerów, którzy do niej uderzali, chociaż niezbyt urodziwa, w sobie raczej przysadzista, brwi i rzęsy miała pszenne, takie że prawie ich nie widać, oczy też nijakie. Ale wiadomo było, że uczy się dobrze, może" w przyszłości wykierować się nawet na inżyniera i głodu nie zazna. Przy tym żywa, przylepna, wesoła, jakby jej ta brzydota wcale nie przeszkadzała.
Wiśkę jeszcze na drodze powitał gwar i śmiechy oraz nieskładne dźwięki muzyki. Oho, pomyślała, Michał z harmoszką z trzeciej wsi przyjechał, pewno się o Bożenę stara.
29
Michał należał do kapeli, bardzo się cenił i niełatwo go było namówić, żeby ot tak sobie ludziom na radość zagrał. Może i dlatego, że młodzi wolą słuchać z taśmy. Nie te czasy, kiedy to cała wieś zataczała się od takiej muzyki majowym, pachnącym wieczorem, kiedy się wędrowało bzu natargać ciężkiego od rosy, kiedy się zagłuszało śpiewaniem słowiki wydzierające się w krzakach i basowy rechot żab na smugu, kiedy potem za tą harmonią szło się byle dalej oplótłszy się ramionami — ot, choćby na dziesiątą wioskę, kilometrami.
Tutaj poniektórych już to ten instrument śmieszył, już to uważali, że im wypada wybrzydzać, pochwalić się, że wolą inne granie, pono lepsze, bo w nim miastowa młodzież gustuje, a co to my gorsi?!
Michał jednak może popisać się chciał, a może naprawdę sądził, że lepszy jest od innych, bo nawet kiedy się zabawa rozkręciła i Bożena prezentowała na nowym magnetofonie nagrania przywiezione z Lublina, pozwalał sobie od czasu do czasu przerywać ten seans i wyjeżdżał ze swą harmoszką, aż ściany dygotały.
Potem tak się rozochocili, że uciszyli magnet i Michał, już bez konkurencji żadnej, używał, ile dusza zapragnie. Rozśpiewali się też na dobre. Aż się zdziwili, jak wiele da się jeszcze z pamięci wygrzebać starych piosenek, które może i śmieszne, może nieaktualne, ale przez to, że je wszyscy znali i razem sobie przypominali, okazało się i ładne, i za serce jakoś chwytające.
Bożena uwijająca się, spocona, chcąca dogodzić wszystkim, rozpromieniona