о N i; lij Dla A. Maria Józefacka dziewczyna nieludzie Powieść dla dorastających dziewczyn w WYDAWNICTWO LUBELSKIE Okładka i ilustracje ZOFIA SZULC Redaktor HALINA SZAL Ф^Ч ISBN 83-222-0028-5 \S Copyright by Wydawnictwo Lubelskie ' Lublin, 1979 Rozdział I — Ona mi jeszcze nigdy prawdy nie powiedziała. Nigdy! — Stanisława siorbnęła nosem i zapiła herbatą gorycz tych słów. Regina stała przy kuchni. Kotlety powoli dochodziły, tłuszcz pyrczał leniwie. Od czasu do czasu zerkała w okno, czy dzieci nie widać: lada chwila powinny już być. Słowa siostry zdawały się nie wywierać na niej wielkiego wrażenia. — Bo ty mnie wcale nie słuchasz... — zaprotestowała Stanisława. — Albo mi to nowina: te narzekania? I co z tego? Żebym sobie gardło zdzierała, nic nie odmienię. Śliny szkoda. — Nawet poskarżyć się nie mam komu... — Ludzie wiedzieli, w jakiej pościeli. — Regina na pamięć znała te babskie lamenty: ile w nich rzeczywistej biedy, a ile wyrachowania? Postanowiła być twarda. Stanisława dziabnęła jeszcze kawał kiełbasy, przegryzła ogórkiem. Trapiły ją lekkie wyrzuty sumienia. Te parę jajek... Pewno za mało. Dawno już nie przywiozła siostrze większego prezentu. A wiadomo przecież, że teraz każdy na ręce patrzy. Może Regina liczyła na więcej? Zła jakaś, albo rozczarowana. Ani przystąp. Pomedytowała chwilę. Zdarzy się świniobicie, trzeba przysłać Wr.kę z kaszanką. A i kawałek schabu dołożyć. Dziewucha zaraz siostrze bardziej do serca przypadnie. Poweselała. — Szwagier ciągle na zwolnieniu? — zagadnęła od niechcenia Regina. Stanisława umknęła wzrokiem w bok. Czuła, co się święci. Znowu rozwiodła się jękliwie o swoich niedolach. — Albo to on kiedy zdrów był? Bieda od początku w oczy jak dym bije, aż łzy strzymać trudno. Z braćmi do ładu nie dojdzie, bo musiałby na nich robić, a skąd jemu siły na to? Ostatnio ugodził się przy kolei, myśleli my, że nam się poprawi. A tu znów choróbska jedno za drugim. To nogę wykręcił, to ścięgno uszkodził. Majster zezem patrzy, jakby to była Zygmunta wina. Stale pretensje. Ludzie zawsze popsuć gotowi, ale żeby kto pomógł... Gospodarkę zaniedbał, w pracy kiepścizna, ja sama nie uciągnę, jeszcze i te dzieci... Ty jedna mnie zrozumiesz. Pamiętasz, ile to już lat temu, jak przyjechałaś do mnie z dzieciątkiem przy piersi i z brzuchem jak kopa: siostro, ratuj! Ja ci wtedy miejsce znalazłam i chleba dałam, chociaż cała familia do mnie z zębami jak te sobaki się rzucili, że ich z majątku okradam. Pamiętasz? Na twoją krzywdę nie zgodziłam się... — spod oka obserwowała Reginę. Co miała nie pamiętać? Albo to jej kiedykolwiek pozwolą zapomnieć! Wyjrzała znów przez okno, niby czy jej najstarszy ze szkoły nie wraca, gotowa rozedrzeć się na niego albo na koleżków, albo na byle co — ale zobaczyła tylko ryżego kundla myszkującego po wyliniałym trawniku. Przytłukła gar pokrywą. Ot i ją też stale coś tak w łeb. Ledwie jej się polepszy, zacznie jako tako układać, zaraz się ustawia procesja pociotków, znajomych, bliższej i dalszej rodziny, a wszyscy walą na gotowe. Naćpać się, napić, naspać, wyjść na swoje. A pomóż, a załatw! Żeby kto potem chociaż dobre słowo rzucił. Akurat! Biorą, jakby się należało, jakby ich własnym Siedliszczem był dom Reginy z takim mozołem wydźwignięty — z czego? z błota, z topieli, z największej nędzy. Bywało z nią różnie. Stasia nie łże. Tylko ona ją w biedzie ostatniej przygarnęła, przyhołubiła, zginąć nie dała. Dlaczego więc teraz w Reginie wszystko aż dęba staje przeciw jedynej siostrze? Nie umiała się w tym rozeznać. Regina wiedziała dobrze, co się kryje za kolejną chorobą 6 szwagra. Drażnił ją rozmazany, powolny głos Stanisławy, która narzekała na doktora w Łęcznej, nieskuteczne lekarstwa, rosnące wydatki. Wieczne labiedzenie... Kogo ona chce oszukać? Siebie? A gdyby jej prawdę wygarnąć, nadmie się, nabuńdziuszy, zacznie pomstować, wyklinać w żywy kamień wszystkich, co jej rodzinę oczerniają. Złośliwości w plotkach nie brak, ale... W takiej niewielkiej wiosce ludzie się znają, języków im nie zawiąże, a powodów do gadania dosyć. Szwagier niby na zarobek poszedł, bo gospodarz był z niego nie przymierzając jak z koziego zadka trąba. Z braćmi stale na udry, bo tam od lat na kupie wszystko siedziało i o jedno jajko procesy szły, jak je podzielić, skoro nie wiadomo, od czyjej kokoszy; baby z pazurami do oczu sobie skakały, kudły wyrywały, a co pomstowania, dogryzków, podmiatania sobie wzajem śmieci i brudów, na wołowej skórze by nie spisał. Bracia na zabawy chadzali razem, pijali i bijali razem, ale na tym się ich wspólnota kończyła. Na co dzień żarli się między sobą jak te psy o wyćmoktany gnat. Stary Maszczak żył wprawdzie, ale do podziału nie dopuszczał i majątku na dzieci odpisać nie chciał. Może się bał? Z pościeli prawie już nie wstawał i zrobiłby najlepiej, gdyby nareszcie zabrał się do piachu. Twardy był jednak. Z tych — co to ich kołkiem nie dotłucze. Starania nikt tam prawie o niego nie miał, bo wiedzieli, że długo nie pociągnie i pożytek z takiego rupiecia żaden. Kłopot tylko i zgryzota. Jeden z synów przynapity kapkę, kiedy mu akurat pieniędzy na siwuchę zabrakło, próbował, niby żartem, skórę staremu wyłoić, żeby wyznał, gdzie ukrył forsę na pochówek. Ale dziadyga, choć poturbowany, nie powiedział nic, a Wiśka, jak ta głupia, na milicję doniosła. Oględziny wtedy były, siniaki staremu spisali dokumentnie i zapowiedzieli całemu potomstwu, że za dalsze obrażenia mogliby grubo sobie beknąć. O dotychczasowe dziad skarżyć nie chciał. Widocznie go-znów tak bardzo nie bolało. Na tym się niby skończyło. Grzyba zostawili w spokoju, za 7 to hajda na Wiśkę, żeby ją ukrócić. Inna by się poryczała omijała bokiem. A ta kocica na pogróżki — w śmiech. Pod boki się wzięła i drwi: Spróbujcie mnie aby tknąć! A że pewności nie mieli, na co ta wariatka poważy się, więc jej to uszło na sucho. Tylko do Stanisławy ciurkiem czepiali się, ale ona już wzwyczajona, że każdy do niej z pretensją. Może tam i popłakała, ale kto by się przejmował. Wiadomo: letni deszcz i babi płacz przeczekać lepiej, bo niedługi, i zaszkodzić też nie może. — Ja na twoim miejscu — parsknęła Regina — zrzekłabym się i działu, i tego ich parszywego majątku i w świat poszła o własnych siłach chleba szukać. Toż miejsca na ziemi dla każdego starczy. Roboty się boisz? Stanisława podniosła dłonie do oczu: palce powykrzywiane w stawach od reumatyzmu, skóra spękana i brunatna jak tytoń — toż nie z bezczynności takie stały się, ale od wiecznego ślęczenia w zagonach, od roboty nieprzerobionej od świtu do późnej nocy. Teraz jeszcze plantacji jej się zachciało. Wiadomo, na czyje ręce cała harówka spadnie. Reszta same lekko-robce. Dogadują i wyśmiewają się, patrząc, jak kobita bokami robi, żeby przecież z tego spłachcia wyciągnąć coś, rodzinę na powierzchni utrzymać. Ale mimo to: jest u siebie gospodynią. Zawszeć to lepiej niż cudze kąty wycierać Może zresztą za późno. Wcześniej trzeba się było zakręcić, ale jak: kiedy dzieci małe? — Nie uradzę — chlipnęła. — Dziewuchy podrastają. posag im trzeba jaki uszykować, a wszystko kosztuje. W jednej koszuli kto je weźmie? Całe życie mają potem dziecku wymawiać? — O posagu myślisz, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy na weselisko zadzwonią? Tobie się, durna, zdaje, że ludzie was nie znają? I kto tam z własnej woli pójdzie? Na odrobek? Na smarowanie kijem po grzbiecie? Na niepewne, bo działu nie zrobili? — Może się co zmieni. 8 — Żebyś się nie przerachowała. — Z Wisiulki ładna dziewucha. Opędzić się trudno od kawalerów. — Choćbyś jak ta suka z zębami za nią latała i tak nie dopilnujesz. A z powodzenia stołek jej zrobisz, na którym, usiądzie, jak wzięcia nie będzie miała. Cóż ty sobie myślisz? Do takiej rodziny wleźć, to już lepiej do lasu gołym tyłkiem na jałowiec. — Ja wiem, że ty Zygmunta nie lubisz... — zaczęła Stanisława, ale Regina nie dała jej dojść do słowa. — Lubienie tu nic do rzeczy nie ma. Ciebie mi żal i tych dzieci. Wszystko na zatracenie idzie przez twoją głupotę. — Są gorsi ludzie. Można się przyzwyczaić. Za to ziemi kawał i budynki. — Obora w gnoju pływa, a na stodole sieczka nie dach — prychnęła pogardliwie Regina. Stanisława sczerwieniała. — Myślałby kto — zaczęła piskliwie — że ty sobie jakiego bogacza znalazłaś. Chłopa masz, nie powiem, dobrego, ale mój też nie z tych ostatnich i co on winien, że go ludzka zawiść ściga? Cyganka przepowiedziała, że to tak cale życie będzie. Czy to jemu lekko, wiedząc o tym, biedować? Poniektóry wolałby koniec sobie zrobić, niż tak się męczyć, a on przecież z poddaniem marną dolę znosi. Że sobie czasem wódką głowę durzy, no to jak na lekarstwo, żeby cierpieniu ulżyć. Ty jemu współczuwać powinna, zamiast judzić się i hydzić. Zresztą czy to wiadomo, co komu pisane? Tobie się polepszyło, ale jeszcze może się odmienić. Nie bądź taka harda. Regina obejrzała się i splunęła ukradkiem przez lewe ramię. Niby nie była przesądna, ale na wszelki wypadek... Trzeba się strzec, aby złe słowo skutku nie osiągnęło. — Daj spokój — powiedziała. — U mnie się nikt nie miga, nawet dzieciaki przyuczyłam. Z nieróbstwa wszystko złe na człowieka przychodzi. A ja się u was napatrzyłam a napatrzyłam. Już ty mi oczu nie zamydlisz. 9 — W imię Ojca i Syna — obruszyła się Stanisława. — Ja do «iebie jak na świętej spowiedzi, a ty mnie podejrzewasz... Regina wpadła jej w słowo, głos podnosząc, aby siostrę przekrzyczeć: — Powinien Zygmunt jednej roboty się trzymać, kiedy mu z gospodarką nie wychodzi. Byłoby za wysługę lat... — A kiedy stale choruje... — Stanisława oczy miała niewinne i przejrzyste jak dziecko, które wie, że nie uderzysz. Regina wstawiła kotlety do pieca, odlała wodę z kartofli. Zaraz jej czereda wpadnie z wrzaskiem: mamo, jeść! Ona sobie nie może pozwolić, aby ręce założywszy tylko na los narzekać. Chyba wdepnę, pomyślała ze strachem. Już i na litość mnie brała, i na ambit. Jakąś wdzięczność jestem jej dłużna, chociaż to, co kiedyś u nich przejadłam, stokrotnie im się zwróciło w robocie, jaką tam odwalałam. Toż z połogu zaraz na drugi dzień wstałam i w pole poszłam. Świnie im uchowałam jak smoki. Grosza z tego później nie widziałam. A te paki, które im teraz stale posyłam? Toż jej bachory z moich ubrania zdzierają. I to porządne całkiem, nie łatane. Prędzej swojemu dziecku nie kupię, a tamtym dam, Ъо wiem, że im potrzeba. Zygmunt z domu wszyściuteńko na wódkę wyciąga, nawet i to co dziecinne. Kiedy Jasia była malutka, wyprawkę, którą jej chrzestna przywiozła, wyniósł i za psie pieniądze na rynku ■sprzedał. Dobrze, że miałam wtedy z Katarzyny, zaszanowaną, jak nową, inaczej pewnikiem w samej pielusze dzieciaka by chrzcili. Co za życie z takim chłopem! I czego ona go rzucić nie •chce? Kiedyś się za nim wściekała, ale tyle lat? Niemożliwe! Mój też bywa przykry, ale przynajmniej nigdy na mnie ręki nie podniósł. A Stasia? Ot, i teraz, mogłabym się założyć, że potłuczona. Gorąc w tej kuchni, a ta w bluzce z długim rękawem siedzi. Mogłaby się umyć po podróży, rozebrać, podomkę bym jej dała, tę najlepszą, pikowaną. Ale ona się wstydzi przy mnie bluzkę ściągać, bo nawet gdybym nie spytała, siniaków nie ukryje. Ot, narzeka, że jej Wiśka kłamie. A toż i ona nigdy całej prawdy nie powie. Wszystko przemie- 10 sza, przyprawi, aby tylko Zygmuś święty wyszedł. Dobry z niego ananas. Język świerzbi, żeby jemu chociaż to wszystko -wyrąbać. Ale ja w słowach nie przebieram, więc mnie unika, żeby czego nie posłyszeć, chociaż należałoby się. Gdyby co, Romek swojej baby tłuc nie pozwoli. Zygmunt przed Romkiem mores zna, odkąd mój całe podwórze jego gębą wytarł za tamtą krzywdę. Myślałam, że ubije. Gdyby wszystko wiedział, już by się Zygmunt nie pozbierał. Na Romana sposobu nie ma. Spokojny, z pozoru ciepłe kluchy, kiedy go nikt nie zaczepia, ale jak się zaweźmie, to i zapamięta. Zygmunt jakby się wtedy ocknął, nawet dla Stachy zrobił się lepszy i już tak nie dziamolił, że familii pomaga. Dawno do nich nie zaglądałam. Ciekawe. Zmieniło się co? Jeżeli, to chyba na gorsze. Próżniaki zatracone. Brudem zarośnie, a i tak się nie oskrobie. A chciwe. Gdyby mogli, psu by spod ogona wyciągnęli i w talarki pokroili. Wszystko mi tam kością w gardle stawało. Nie daj Boże na ich łasce żyć. Stasi teraz już nikt złego słowa nie powie, że mnie nawiedza. Choćby ich korciło, ani pisną. Tylko wytrzeszczać się będą, co też ona z torby wypakuje. Naładuję jej, co mam najlepszego, niechże im ślipia wyliżą, niech zobaczą, na co mnie stać. Stacha znów marudzi, chytra liszka, na bajer mnie bierze i na swoim koniecznie zamiaruje postawić. Popatrzyła na siostrę inaczej jakoś: ni to z pobłażaniem, ni z czułością. Jaka to była kiedyś ładna dziewczyna, pomyślała z niejakim zadziwieniem, A teraz? Zniszczyły ją i porody i te nie donoszone ciąże, i noce przepłakane w ciągłym upokorzeniu, i harówa, i beznadziejność. Ot, siedzi bezkształtna niby wór kartofli. Żeby chociaż stanik lepszy sobie kupiła. Ale kiedy jej wpadnie parę groszy, zaraz leci po wódkę dla chłopa, żeby tylko pił u siebie, z chałupy nie wychodził, awantur we wsi nie wyczyniał. Silny bydlak do tej pory. Dwa lata temu tak potarmosił Gałata, że chłopak przez parę tygodni krwią pluł i z łóżka o własnych siłach podnieść się nie mógł. Może i przedtem słabował. Chorowity od urodzenia, więc takiemu osiłkowi nie 11 dał rady. Nikt się do bójki nie wtrącał ani nie przeszkadzał. Zwyczajna rzecz, męskie porachunki. Ale Stasia wiecznie w strachu od tej pory, bo Gałaty zagrozili, że do prokuratora podadzą. Siostra pieniądze pożyczyła od wszystkich naokoło, żeby tylko spór załagodzić i gęby im zatkać. Zygmunt się nie domyśla. Stacha najbardziej rada, kiedy on pijaniuteńki tak, że o świecie bożym zapomina i z barłogu się nie zwlecze. Ot, Sos. — A Stefaniuka kiedy chowali? — zagadnęła nagle. — W tamten piątek — ożywiła się Stanisława. — Duży miał pogrzeb, dzieciaki latali oglądać go w kostnicy, bo człowieka po wypadku jeszcze nie widzieli. Głowę mu z jednej strony rozniosło, ale tak to, mówią, cały, jaki był. W czapce nieładnie chować, więc mu perukę w komisie kupili. Kobieca, ale jak raz. Mój, kiedy się dowiedział, aż się popłakał. Uczuciowy on i serce ma dobre. Bili my się niejeden raz, mówi, i łzami się zalewa, ale ja mu teraz odpuszczam. Jego własne słowa. Widzisz, jaki on? Regina popatrzyła na Stanisławę miłosiernie. Głupia czy udaje? Po takiej poniewierce mogłaby się jeszcze miłość uchować? Na całą okolicę słychać było kiedyś o Stasi i Zygmuncie. Ona, młodziusieńka podówczas, na szesnasty jej ledwie szło. On, kawaler po wojsku, żenić się zamierzał. Jeszcze przed poborem zmówiony był z jedną, bogatego gospodarza córką. Dziewucha się wyczekała i woli nie odmieniła, a rodzice, chociaż koso patrzyli na przyszłego zięcia, nie próbowali się sprzeciwiać. Gadano, że Zygmunta nawiedzała, prezenty jej dawał, może i co więcej przygodziło się. Zaręczyny wyprawiono huczne, wyszły zapowiedzi, panna młoda u najlepszej krawcowej suknię sobie szyła, a po kapelusz aż do samego Lublina jeździła. Orkiestrę zamówili z bębnem, jak trzeba, wódki najprzeróżniejsze gatunki z miasta nasprowadzali. Chyba z tydzień albo i mniej do wesela zostało, kiedy na jakiejś zabawie poznał Zygmunt Stasię. Narzeczoną zostawił, już tylko z tą smarkatą tańcował, a potem w nocy gdzieś sie 12 zagubili i matka w żaden sposób Stasi znaleźć nie mogła. Tak to się zaczęło. Jakby w nich piorun trząsł, rozlubili się w sobie jak te wariaty, jak koty w marcu ganiali. I to na oczach wszystkich. Narzeczona pochorowała się ze wstydu i złości, bo kto słyszał o takich breweriach przed ślubem. Jej cioteczni umyślili Zygmunta postraszyć. Przydybali go w nocy za stodołą. Co tam z sobą gadali, nie wiadomo, ale Zygmunta znaleziono nad ranem skrwawionego dosyć i całkiem nieprzytomnego. Ratowali go, cucili. Stasia do reszty głowę straciła i stale tam siedziała. Weselisko się rozchwiało, bo jakże. Młoda ze wsi wyjechała do pracy w mieście, a że dziewczyna niczego, więc też bardzo szybko innego kandydata znalazła i w parę miesięcy poszła z nim do ołtarza. Tym sposobem ani suknia, ani kapelusz zastosowania nie straciły. Zygmunt zaczął pić na umór. Po wsi jak ten wilk chodził, oczyskami błyskał, aż straszno się robiło. Oczy miał piękne: czarne, duże, i brwi jak węglem narysowane. W ogóle był to chłopak malowanie, a wesoły i rozmowny — dopiero potem się zeszmacił. Odgrażał się na owych ciotecznych, wyklinał, chociaż pewności mieć nie mógł, który to mu tak dogodził. Zaczął u Stasi przesiadywać, aż go matka miotłą z izby pędzić chciała, że to dziewuchę na języki podaje. Spojrzał wtedy szydliwie i aż się ze śmiechu taczał: myślicie, że ją kto inny z brzuchem weźmie? Matkę jakby ukropem oblał, ale już nic nie rzekła. Dała spokój. Do Stanisławy słowem się nie odezwała, kazała jej ścielić w sieni, żeby się po nocy diabły w izbie nie tłukły. Już się bardzo na chrzciny zanosiło, a Zygmuntowi ożeniacz-ka jakoś nie w głowie, ani wspomnieć sobie nie pozwalał. Zmiękła mu rura po pożarze, któren wybuchł znienacka u ciotecznych tamtej narzeczonej. Zdarzyło się to po żniwach i całkiem się spalili. Ludzie pół nocy gasili, z kilku wsi straż przyjechała, taki słup ognia nad Bukownem wyrósł. Wiatr dął silny, bali się, żeby na inne obejścia iskier nie przeniosło. Maszczaki akurat we Włodawie siedzieli, ale i tak każdy ich 13 właśnie podejrzewał i gdyby złe myśli mogły wzniecić taki fajerwerk, innych dowodów ludzie by nie szukali. Milicja śledztwo przeprowadziła, ale Maszczaki jakoś się wyłgali. Może tam ich racja była, bo musiano ich podszewką. na wierzch wywrócić, a skoro wypuszczono, znaczy się: niewinni. Zygmunt zaraz do Stanisławy przyszedł. Jeszcze dobrze progu nie przestąpił, a tu wrzask. Wiśka od urodzenia darła się dzień i noc wniebogłosy, mało sobie płuc nie pozrywała — i tak tatunia swego pierwszy raz powitała. Reginę chichot ogarnia na to wspomnienie: niewstrzymany, dziewczyński. Jak wtedy na widok zbaraniałej miny Zygmunta. Przyszedł na używanie, a czekały go pieluchy. Nje spodziewał się nieborak, że to tak prędko pójdzie, byłby się może gdzie zwinął i przytail. Ale Stasia, którą tamtej nocy pobudziły krzyki i ruda łuna na niebie, z samego przestraszenia, a może i z czego innego szybko, jakby gruszki strząsał, urodziła dziewuszkę. Nawet nie bardzo miał kto dziecko odbierać, bo wszyscy byli u pożaru, a babkę z sąsiedniego Majdanu nijak wołać. Odbierała więc matka z Reginka, która wtedy pierwszy raz na własne oczy zobaczyła, jak człowiek na świat przychodzi. Dotychczas brzydliwa była do niemożliwości, widoku krwi się bała, byle skaleczenie — już mdlała, koguta zarżnąć — za nic, aż się z niej wyśmiewali. A tu: cała izba posoką schłapana, za oknem czerwono, szyby dzwonią, dudnią czyjeś kroki, ludzie uganiają się z wiadrami, bo każdy dach trzeba było zlać, żeby się płomień nie przerzucił. Stanisława wrzeszczy, twarz jej z wysiłku nabrzmiewa, cała prawie fioletowa jak ćwikła — a Reginka tylko zapatrzona w to cudo niewidziane: człowieczek maciupeńki, gotowiuśki, nawet z paznokietkami u każdego paluszka i z ciemnymi włoskami. Drze się jak ten kociak, gębulę bezzębną otwiera, mały języczek wewnątrz drga. Piąstkami trzepie, aż się zanosi. Reginka nie pamięta o 14 stękającej Stanisławie, o tym, że cała krwią siostry popaćkana — tylko huśta, przytula, kąpie, przewija. Po całych dniach prawie sama zostawała z tym dzieckiem» bo matka musiała zająć się Stanisławą, która gorączkowała i nie wiadomo było, czy w ogóle się z tego wyliże. Wozili ją. nawet do szpitala na zastrzyki, ale to już jak wrócił Zygmunt. — Tak ją lulałaś, córeńką, rybcią nazywałaś, a teraz jej nie chcesz... — Stanisława, nie wiedząc o tym, uderza w najczulszą strunę, w tamto wspomnienie. Regina już widzi, że na wszystko się zgodzi, ani słowa nie piśnie, chociaż spodziewać się może najgorszego. Dobrze wie, co to za numer z tej dziewuchy. Ona mi dopiero da do wypicia? A Romek? Dopieroż będzie gadania, że się rozporządziła bez jego wiedzy. Nic tylko opieka społeczna, zacznie dunderować. Mnie nikt nie pomagał, nikt się mną nie zajmował, a na ludzi wyszedłem. Mało masz własnych dzieciaków? Mogę ci się postarać, żebyś się nie nudziła. Ja na darmozjadów robić nie myślę. Głupia zawsze byłam, głupia pozostanę, złości się Regina. Inaczej niż Stacha, bo ona przynajmniej słodkości pokosztowa-ła, a ja co? Nie miała baba kłopotu... Nie po mojej woli to wszystko. Choć usiądź ty i płacz. Ale co z płakania za korzyść? Pojawia się jej znów w pamięci tamto małe, chude, śniade,'z czarnym lokiem nad czołem i ciemną plamką na buzi —• sąsiadki mówiły, że znamię zostało z tego, iż położnica na ogień zapatrzyła się — i już wie, że ze skóry wylezie, na głowie wszystko postawi, żeby tamtej jaką taką dolę zapewnić, wodę na to koło skierować. Przypominają jej się czarne oczy Zygmunta — Wiśka ma takie samiuteńkie — i to chytre spojrzenie, którego kiedyś jako dziewczynka i później jako dojrzała kobieta odrobinę się bała. Jest taka historia, której się nie domyśla nikt: ani Romek, ani Stanisława i oby się nigdy nie dowiedzieli. Przypomina jej się zanurzona w ciemności droga do Bukowna, kiedy biegła tamtędy pewnej nocy^, a piach zdawał się ją w pięty parzyć. 15 Przypomina sobie walącą się chałupę Maszczaków, w której zza każdej ściany — kłótnia, a z kąta za szafą dobiega świszczący oddech dogorywającego człowieka. Przypomina jej się na koniec zazula-zazuleńka, która jej kiedyś: dziewczyninie z warkoczem przez ramię i w spłowiałej, spranej sukience — szczęście wykukała. I gdzie ono? Wiatr rozwiał, z dymem przepadło, z daleka tylko czerwienią mignęło. Miała wtedy akurat tyle lat co Wiśka. — To już ją przyślij — powiada do siostry i nie patrząc na jej rozpromienioną twarz, odwraca się szybko do syna, który przed chwilą wpadł do kuchni, butów nie wytarł, kurtka na rękawie rozdarta, brudny jak nieboskie stworzenie. Regina nareszcie ma na kogo pokrzyczeć, ma kogo za uszy wytargać. Ale Andrzej uchyla się spod matczynej ręki. Szast--prast i już go nie ma. W przedpokoju tylko idą szepty z Katarzyną, że starej coś na nosie usiadło. Zagląda Kasia. Szelma taka, wiewiórczycha. Skąd mi się to dziecko udało, zdumiewa się zawsze Regina, bo ani w jej rodzie, ani u Romka nikt nigdy się taki chybki i wiotki nie przygodził. Oni raczej mocno zbudowani, niewysocy. Włosy mają grube, gęste. A ta co? żeby jej nie strzyc, nosiłaby chyba mysi ogon. Ale jej to nie przeszkadza. Katarzyna w ogóle niczym się nie przejmuje. Taka już jest. A ciekawska! I teraz coś zmiarkowała. Zezuje to na ciotkę, to na matkę, kombinuje w tej swojej postrzyżonej na zapałkę łepetynie. Cóż za panna z niej wyrośnie, martwi się Regina. Kto ją weźmie? Te trzy kłaki na krzyż urody jej nie dodają. I buzia przez to jeszcze drobniejsza. Ona sama zresztą za cienka jakaś, zbyt wybujała, w klasie najwyższa. Żeby tylko mi nie chorowała — przestrasza się Regina. Kiedy z nią chodziłam, sama nie miałam co do gęby włożyć, potem też nie wykarmiłam jak należy, chuchro takie była zawsze... I z tego lęku, z tej niespokojności, która w cień usuwa wszystkie inne troski, zaczyna starą śpiewkę, która i tak 16 przejdzie Katarzynie koło uszu: a jedz, a dlaczego nie bierzesz kartofli, ja w twoim wieku... Stanisława siedzi na stołku odprężona, zadowolona. Ona się już wypłakała, nadenerwowała, swoje osiągnęła, teraz popatrzy sobie na Reginę. Nie ma ona słodkiego życia, chociaż taka harda, nosa drze i pewno za nic się nie przyzna, że jej los w czymś nie wygodził. Mnie córka nigdy tak nie odpyskuje, medytuje Stanisława. Żeby dziecko mnie tykało, nigdy bym nie pozwoliła". Wisia taka duża panna i też zawsze przychodzi o pieniądze prosić: mamusia da, mamusia pozwoli. A Kasia nos do portmonetki Reginie wsadza. O, już znowu dwadzieścia złotych wyłudziła. I na co jej to? Regina starowna i gospodarna, tego jej nie ujmuję, ale nerwus i zbyt prędka. Na dzieciach się to zawsze odbija. Andrzej podobno uczy się kiepsko. Wcale nie jest powiedziane, czy do matury dojdzie. Ї na co mu matura? Czy z tego są jakieś pieniądze? Wisi dobrze byłoby fach jakiś dać, bo na ziemi ona robić nie lubi i szkoda jej. Najlepiej, żeby się prędzej między ludzi dostała, trochę świata zobaczyła, znajomości jakieś pozawierała. Łatwiej jej będzie o męża. Za dniówkę dobrze płacą, ona wyrośnięta nad wiek. Gdyby tak pojechać w Hrubieszowskie, nająć się... Tam podobno nawet po pięć Stówek płacą. Ale samej nie puszczę, a mnie nijak dom zostawić i tego niedojdę w kącie. Pomarłby beze mnie. Toż jemu nikt jeść nie poda ani słomy brudnej nie wyniesie. Wiśka to nawet chętnie robi... Zygmusia też nie odjadę, bo jakże. Ja jedna umiem sobie z nim poradzić. On mnie jeszcze i teraz po rękach całuje. Bywa nam całkiem znośnie, chociaż ludzie plotą. A Reginka poczciwa, ale kobiety w niej mało. Cała oddana dzieciom. Wiśka będzie miała u niej dobrze. Wiem, że Reginka ją po swojemu lubi, chociaż może zazdrosna trochę, bo gdzie tam jej Kaśce do mojej Wisiuli. Krasawica. Drugiej podobnej w całej wsi nie znajdzie. Żeby się tylko porządnie wydała, to sobie los polepszy. Ciekawość, czy u Reginy dużo ludzi bywa? E, no miasto przecież. Jak się ta Włodawa do góry rozbuchała, 2 — Dziewczyna nie ludzie 17 w głowie się nie mieści. Parę lat. a jakie domy, jakie ulice. Kazio chyba na ziemi zostanie. Do nauki on głowy nie ma i durnowaty jakiś. Stary zemrze, to zawsze kawał ziemi się wyprocesuje. Muszę dobrego adwokata wziąć. Kazio słabowity i po nocach się jeszcze moczy. Sąsiadki mówiły, że ktosik na niego urok rzucił i przez to... Trzeba do znachora, żeby odczynił. Znowu koszta. Ale nie pożałuję, przecież syn jedyny. Kazio byłby ładny chłopiec, tylko jakiś osowiały. Chyba wyrośnie z tego. A może jedzenia za mało ma? Wieczorem zgotuję, to sobie podje, a przez dzień jakoś tam się pożywi. Przecież mu nie żałuję. — A kiedy to szwagier wróci? — pyta nie tyle z ciekawości, ile że wypada się zainteresować. — Może dopiero w sobotę — odpowiada Regina — oni tam na akord robią, na godziny nie patrzą. Jak potrzebny, to i nie dośpi. Taka była umowa. Potem się unormuje. Ale mój nie narzeka. Dosyć tam o nich dbają, chociaż wiadomo, że w hotelu robotniczym nie tak jak we własnej chałupie. Stanisława kiwa głową, niby że rozumie, ale w skrytości myśli sobie: ta Regina sumienia nie ma, żeby chłopa tak pędzać. Kto to słyszał! Ani on świata użyje, ani co. Harmonię pieniędzy zarobi, ale ich nawet nie powącha, bo Regina od tamtej sprawy przezorna i w kopalni załatwiła, że jej wszystko wypłacają. Zygmunt na to by się nigdy nie zgodził. Po mojemu też: co chłop, to chłop. Uważanie mieć powinien, zwłaszcza w domu. Żeby baba jego pieniędzmi rządziła, to już pojęcie ludzkie przechodzi. Jakie to czasy nastały! Nie powiem, Regina tej forsy na pewno nie zmarnuje. Dla domu i dla dzieci nakupi, jego też obsprawi. Romek ubrany jak ten kawaler. Gdyby do szafy zajrzeć, pewnie z pięć garniturów wisi i to nie byle jakie: z wełny i z krempliny. Ale co z tego, kiedy chłop swobody nie ma, nawet jak zamiaruje z kolegami na głębszego wyskoczyć, do Reginy musi o parę złotych wołać. Oj, ta Reginka. Nie wyglądała na takiego heroda. Ciche to było, łagodne, mamusia nawet życzenie miała, żeby ją do klasztoru oddać. Ale zdarzyło 18 się inaczej. Co ten Romek w niej u widział? Chociaż... Różnie gadali. Stanisława z domu o wiele wcześniej poszła, już na to własnymi oczyma nie patrzyła. W końcu: różne kłopoty zwaliły się na nią, ani jej w głowie za Reginka się oglądać. Matka była z tego zamęścia najmłodszej niby rada, niby nierada. Kto tam zresztą matce wygodzi, kiedy każda dla swojego dziecka chybaby królewicza pragnęła. Romek królewiczem nie był, to pewne. Rodzice odumarli go w maleńkości, po krewnych się pałętał jak piąte koło u wozu. Wyrósł też jakiś niepokaźny, ani zagadać, ani bawić się, ani tańcować nie umiał. Na dziewuchy gapił się jak cielę. Wyśmiewały się z niego, najpierw po kryjomu, potem — kiedy mu już lata szły i pora do żeniaczki, a kawalerów we wsi zbywało — całkiem głośno. Po prawdzie lecieć nie było na co, bo ani majątku, ani urody. Po rodzicach dostały mu się stare budynki, które stryj niby za opiekuństwo zajął i trzymał, popuścić nie zamierzając. Co tam jeszcze było? — usiłuje sobie przypomnieć Stanisława. Parę morgów kiepskiej ziemi i lasu szmat. Stryj narzekał, że chłopak drogo kosztuje, bo to i wyżywienie,' i ubranie, więc co rusz sprzedawał niby na te wydatki parę sosenek, aż i do reszty je wygolił. Romek wprawdzie zawsze obdarty chodził, ale może opłacało mu się zrzędzenia stryjny i urągań opiekuna unikać, toteż do czasu zmilczał. Skoro się usamodzielnił, wojsko odsłużył, myśleli wszyscy: ze wsi w czorty pójdzie, starych sprocesuje i z torbami puści. Bo i co mu za nowina siedzieć w tych piachach i mokradłach, zgniliznę bagienną wąchać, kiedy świat się do niego uśmiecha i może gdzie indziej szczęścia poszukać. Stryjna Romanowi zaraz kozła na czole postawiła, że oni się z budynków wygonić nie dadzą. Ale Roman ani myślał się prawować. Dobroduszny taki czy łajza? Dopiero pod ręką Reginy zhardział i swego teraz nie podaruje. Stanisława przed szwagrem respekt czuje, więc wolała sobie Reginę urobić, zanim jej chłop wróci. To i lepiej, że wszystko 19 się uładziło podczas jego niebytności. Regina sobie z nim poradzi. A Stanisława przy Romanie takiej śmiałości chybaby nie miała. Ani tego uporu. A przecież z niczym wracać nie mogła. Czas było coś postanowić. Teraz, kiedy Regina powiedziała: tak, już się nie wycofa, choćby się jej ziemia pod nogami rozwarła. Od małego taka była. Namówić ją do czegoś — strasznie ciężko, ale obiecawszy — dotrzymać potrafiła. Chyba się nie zmieniła w małżeństwie do tego stopnia, żeby miała odkręcać — pociesza się starsza siostra. Wraca myślami do tamtej swadźby. Trochę Regince zazdrościła, a jakże. Ona Wisiulę lulała dobrych parę miesięcy, kiedy się jej Zygmuś ukochany nareszcie namyślił. Może go też i matka skusiła obietnicą pieniędzy, bo potrzebowski był zawsze. Matka zapożyczyła się, krowę sprzedała, do ręki Stanisławie nie dała ani grosza, ani wyprawy żadnej, ale pokaźną sumkę Zygmunt zagarnął i papierek matce podpisał, że tyle to a tyle za swoją przyszłą żoną Stanisławą dostał. Już mu się wtedy do ślubu zaczęło śpieszyć. Ale matka chytra baba. Najpierw wyprawiła chrzciny. Może się bała, że Zygmuś dziecka nie uzna i że mała bastrukiem po wsi łatać będzie? Ile to Stanisławie do uszu nakładła, ile córka musiała się łez nałykać, bo matka z niewyparzonej gęby słynęła i panieńskiego wstydu, kiedy już wianuszek z wiatrem poleciał, nie oszczędzała. A za dziećmi, za Wisiulką w szczególności, twardo obstawała. Doszło wreszcie do tego, że chwyciła za kołek, zaostrzony na końcu, a oczy miała wtedy dzikie i półprzytomne, i wrzeszczeć zaczęła, że prędzej Stanisławę i Zygmunta zabije i sama do więzienia pójdzie, niżeli temu maleństwu jaka Jcrzywda się stanie. Na samo wspomnienie Stanisława głowę spuszcza, chociaż tyle lat minęło od tej pory i ziemia wszystko zasypała. A przecież nie potrafi się zaprzeć, choćby nie wiem jak chciała —■ że jej ten szkrab z początku wcale nie był potrzebny, zawadzał tylko. Poznawszy, że jest w odmiennym stanie, czego to nie 20 wyrabiała, żeby płód zgubić. Pasami się ściskała, po zabawach latała, tańczyła do upadłego. W robocie też się nie oszczędzała. A bachurowi nic. Podczas pożaru, raz-dwa, zanim się opamiętała, już mała zapiszczała w rękach matki, a potem ją Reginka chwyciła uradowana i przerażona jednocześnie. Stanisława jeszcze przez długi czas nie czuła do dziecka nic poza złością, że to przecież jej wstyd widomy, i poza tajonymi myślami, że gdyby tej córeńki nie było, może znów chodziłaby jak ta panienka, a przeginała się i Zygmusiowych gorących szeptów miast niemowlęcego pisku po nocach słuchała. Tak sobie myśląc nie myśląc spróbowała: a nuż się uda. Mała często chorowała na brzuszek, może jej pokarm nie służył. Nie chciała doić, no to nie. Kiedyś leżała sobie już całkiem spokojna, ale akurat Reginkę licho przyniosło, wrzasku narobiła na całą wieś, że dziecko bezwładne, przez ręce się przelewa. Zleciały się baby, zaklekotały nad Stanisławą jak te boćki. Sąsiadka, która sześcioro wychowała, nie wdając się w rozmowy, wezwała pogotowie. Zanim przyjechało, Stanisława nasłuchała się za wszystkie czasy. Zabrali dziecko i ją też do karetki wepchnęli, matka przecież, chociaż smarkata, dopiero na osiemnasty jej szło. W szpitalu dziecka przyjąć nie chcieli. Lekarz dyżurny zdenerwował się, aż posiniał. Trupków nie przyjmuję, statystyki psuć sobie nie będę. — Zmarnować chciałaś, przed kim .innym odpowiesz — pyskował na Stanisławę i na lekarkę % pogotowia. Ta jednak ostro mu się postawiła. Stanisława patrzyła na to wszystko jak na jaki cyrk. Z wyjącą syreną powieźli Wiśkę do Lublina. Trzy miesiące ją ratowali. Odwodnienie czy zatrucie, Stanisława wyrozumieć nie mogła. Bała się do chałupy wracać bez Wiśki, całą noc przesiedziała wówczas na dworcu. Wiedziała, że matka nie pofolguje. Pomyślała, że jakoś się wyłga, gdyby dziecko nie wyżyło, na lekarzy zwali. To właśnie wtedy starucha — a krzepka była 21 jeszcze, żylasta i z tej wściekłości jak wilczyca do gardła skoczyć gotowa — chwyciła kołek i zagroziła, że gdyby się coś z Wiśką stało, ona ze Stanisławą i z Zygmuntem skończy. Czy dotrzymałaby słowa, Stasia nie wiedziała, ale na samo wspomnienie ogarnął ją lęk, dygotanie do odrętwienia niemal. Pojechała po Wisiulkę wiele tygodni później pod milczącą eskortą matki. Stara zajrzała nieufnie w bety odbierając wnuczkę od pielęgniarki i trzymała przez cały czas wypisywania ze szpitala. Kiedy nareszcie Stanisława wyciągnęła ręce po małą, matka się zawahała, na moment utkwiła w niej ciężki, nieruchomy wzrok i w końcu podała jej dziecko. Stanisława do dziś pamięta tamte oczy, które ją osądzały raz na zawsze, za życia jeszcze na potępienie skazały. Odtąd i w niej samej coś się odmieniło; pod wpływem strachu czy miłości? Dbała o dziewczynkę najtroskliwiej. Czuwała przy niej po nocach, nawet Zygmusia odbiegła, gdy dziecku coś trzeba było. Pierwszy raz w życiu poznała, co to znaczy odmówić sobie wszystkiego dla drugiego człowieka. Trudna to była nauka i cierń ówczesnej miłości-nienawiści do dzisiaj siedzi głęboko jak zadra. Inne wydarzenia przysypały tamte lata, nieufne, oskarżyciel-skie spojrzenie dawno zgasło, a jednak Stanisława czuje wobec córki coś jakby winę. Dziewucha nie omieszkała tego wykorzystywać. Jakie to pewne siebie urosło, jakie mądre! Stanisława uśmiechnęła się sama do siebie i do tej myśli. Regina zauważyła to i wytłumaczyła sobie на opak. — Rada jesteś, że mnie wykołowałaś? — zagadnęła cierpko, — Co ty pleciesz, Reginko? — broni się Stanisława. —■ Weselisko twoje wspominałam, to i na sercu milej zrobiło się. — Nie wiedzieć czemu — mruknęła Regina. — Cały czas nadęta siedziałaś, aż mi dziwno, bo tyś sobie swego chłopa niby sama wykukała, z czego i powód do radości, a mnie mojego naraih, nawet się nikt bardzo nie pytał, więc też i serce kołatało mi: jak też to będzie.., — No i dobrze ci się ułożyło — powiedziała Stanisława. 22 — Żeby tylko gorzej nie było — przyświadczyła siostra —• można wytrzymać. — A ja ci, Reginko, wtedy zazdrościłam — uśmiechnęła się Stanisława. — A najbardziej białej sukienki i tego korowaju, co go przez cały tydzień szykowali, pamiętasz? Regina zapamiętała korowaj mniej, za to oczy Romana, siwe takie i spłoszone, bardzo dobrze. Niekiedy zerkał na nią, jakby • jej chciał dodać odwagi. Który to raz się widzieli? Piąty? Szósty? I już sobie powiedzieli: aż do śmierci. Na poważnie, nie na śmiech. Regina uważała, że jak się takie słowa mówi, to koniecznie musi tak być, i że skoro mu przyrzekła, to się już nigdy nie .cofnie. Cokolwiek bądź. Ciekawość ją ogarnęła, czy i on myśli podobnie, ale nie uchodziło pytać... Rodziny pełno, goście. Wytańczyła się za wszystkie czasy. Zawsze lubiła poskakać, nawet i teraz, chociaż nie ma okazji, bo jakże — matka dzieciom? Z tego tańca najwięcej radości miała, bo z panieństwa swego bynajmniej. Przywykła potem do Romana i uważała, że tak musi być i że wszystkim babom jednako. Dziwiła się tylko, co też ludzie głowę durzą, że to takie zapierające dech w piersiach szczęście. Ot, nic specjalnie ciekawego, tyle że się potem z tego dzieci rodzą, a potomstwo własne zawsze mieć pragnęła. Sukienkę swoją też pamięta. Długa, z falbanką u dołu i koronką wokół szyi. Bielusieńka do ołtarza szła, matka ją błogosławiła: z ciebie przynajmniej mam pociechę. Mówiąc to poczuła wilgoć w oczach i pomyślała, że do Stasi nikt tak nie mówił, chociaż wysługiwali się nią przez całą młodość, a to w domu, a to w polu, do roboty pędzali, starała się, nie leniła, co Regince zdarzało się nieraz. I za tyła służbę nawet dobrego słowa na koniec nie usłyszeć? Dlatego, że za sercem poszła, że uczucia odmienić nie umiała? Reginka poszukała wtedy oczyma siostry i zamiast niej spojrzała prosto w twarz Zygmunta. Urodziwy był z czarną grzywą nad czołem, z małym wąsem nad pełnymi wargami, śniady — iście jak Cygan. Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo i oko przymrużył, a w niej na moment serce struchlało, bo nikt dotychczas tak na nią nie patrzył, i pomyślała sobie w popłochu, że to może grzech. Zerknęła na Romana, czy tego nie spostrzegł. Ale on stał sztywno jak słup i słuchał przemówień z oczyma skromnie spuszczonymi. Strach ją obleciał, że baby o niej rozpowiadać będą, że śłipiami do chłopów strzela, chociaż już swojego dostała. Poczerwieniała na to przypuszczenie i tak się zapatrzyła w czubki białych pantofli, że ocknęła się dopiero, kiedy ją Roman za łokieć pociągnął. O mały włos byłaby się wtedy potknęła, bo na wysokich obcasach chodzić jeszcze nie bardzo umiała. Takie potknięcie źle na nową drogę życia wróży. Ale w porę złapała się Romkowego ramienia i on ją podtrzymał. Zacukała się, że odtąd tak zawsze czynić miała, ilekroć się w niej coś zachwiało. Ileż to pomiędzy nimi zgrzytów zdarzyło się na początku, zanim się dopasowali. Rychło poznała, że chociaż silny i na wielu pracach znający się, przecież leniwy dosyć i kalkulować nic a nic nie umiał. Cały dzień by przeleżał, gdyby go do roboty nie pchnęła. Za to, skoro się do czegoś nareszcie zabrał, paliło mu się w rękach, o bożym świecie zapominał, o jadle i spoczynku, aż go znowu hamować musiała. Kiedy ją po ślubie wprowadził do budy naprędce przez siebie skleconej, gdzie zamieszkać mieli — aż ręce załamała. Ani okien, ani podłogi, ani drzwi porządnych, a komin taki, że jak się napaliło, dym na izbę walił. 25 Na jej molestowanie, żeby to jakoś wyporządzić, odpowiadał zwykłe: a czy to konieczne? Fanaberią i wydziwianiem zgoła niepotrzebnym wydawały mu się jej prośby. Najpierw więc zacinała zęby i za robotę brała się, a on leżał. Potem jednak zmiarkowała, że sama jedna nie uciągnie, zwłaszcza kiedy już Andrzejek dobrze kopać począł. Ot, trzeba się było sposobu imać. I to niejednego. A zmyłek ile. Powoli jakoś niebo nad nimi wyjaśniało. Stryjostwo mniej się wtrącali, miała nadzieję, że Roman wreszcie starguje starą chałupę, co ją zamiarowali wziąć na spłaty na lat kilka, i że wprowadzą się do czystego, suchego mieszkania. Dziecka chować w tej klicie za nic by nie chciała. Już sobie w myślach urządzała ten nowy dom: a firanki jakie, a gdzie łóżeczko dla małego postawi, a ile wazonków na oknie. Kwiaty lubiła, zawsze hodowała ich mnóstwo, do Romana jednak zabrać nie mogła, bo w tym pomroku i zaduchu pomarnowalyby się. Teraz za to jej okna zazielenia się i zakwitną. Marzyła też sobie, jak to się dorabiać będą, przez znajomych już sobie ugadała to i owo, Roman dostał we Włodawie dobrze płatną pracę. Tymczasem dojeżdżać musiał, ale przecież inni mogą, to i on wytrzyma. Wyzwoliliby się nareszcie z tych łysawych morgów i od sąsiadów zawistnych, i od tego ubóstwa, do jakiego Romek w swoim sierocym życiu nawykł i do którego wagi nie przywiązywał, zdając się nie zauważać, że ludzie inaczej żyją. Snuła sobie tedy najprzeróżniejsze plany, a co jeden to lepszy — aż spadło na nich nieszczęście, Regina zaciska palce, aż knykcie bieleją. Nie trzeba o tym myśleć. Przeszło. Minęło. Żeby się tedy pozbyć wspomnień i jak najrychlej wrócić do równowagi, zwraca się do Stanisławy i już teraz z własnej woli, jakby to było jej życzenie najgorętsze, pyta: — To kiedy ją przywieziesz? Rozdział II Ledwie matka w drzwiach znikła, Wiśka skoczyła do swojego kąta, wyciągnęła spod łóżka, walizkę i zaczęła w niej przewracać. Jaśka natychmiast znalazła się obok niej. — Czego szukasz? — Nie twój interes. — Powiem mamie, zobaczysz. — A to ulżyj sobie. Czy ja ci bronię? — Taty miałaś pilnować. — Tato śpi. Jak się będziesz darła, to go zbudzisz. Ciekawe, na kim się wtedy skrupi. Dziewczynka zmiarkowała, że w ten sposób nic nie wskóra. Zaczęła więc z innej beczki. Przyłasiła się do siostry i zaglądając w oczy, spytała: — Wisiulka, zabierzesz mnie z sobą? Nikomu słowa nie pisnę. Obiecuję. Wiśka wzruszyła ramionami. — A ty tam po co? Do koleżanki idę. ■— Nie wierzę. — To nie wierz. Siedź cicho, łobuzico, bo jak cię na swej drodze spotkam albo zobaczę, że szpiegujesz, to ci takie manto sprawię, że się ruski miesiąc przypomni. Jaśka tupnęła rozgniewana: — A właśnie że pójdę. I tak wiem, dokąd się wybierasz. Ten głupi Waldek ci w głowie. Sama widziałam, jak się do ciebie zaleca. 27 — To i co z tego? — wydęła usta Wiśka. — Niejeden się przymila. Będziesz starsza, to posmakujesz. — Naciągała czarny, kusy sweterek, który swoje już odsłużył u Katarzyny, a teraz, chociaż przyciasny, stanowił strój galowy Wiśki. Strzegła się tylko, żeby jej w tym matka nie zobaczyła. Byłoby szturchańców a pomstowania, że wstydu nie ma, dekolt po pas sobie wychapała i chce, żeby wszyscy zaglądali. Niby matka taka święta. Coś niecoś uczynne sąsiadki o przeszłości Stanisławy w uszy Wiśczyne nakładły. Jaśka przypatrywała się z zazdrością, jak siostra włosy rozczesuje i tylko gumką ściągnąwszy grubą pytę przez ramię sobie przerzuca. Wiśka pozezowała na dziewczynkę. Śmieszył ją ten poszturchaniec, całkiem jeszcze nie wypierzony, a już ciekawy i łapczywy każdej zabawy. Nie miało toto najmniejszego o życiu pojęcia. Wiśka z wyższością swoich siedemnastu lat nad Jasi czternastoma pomyślała, że w tym wieku ona już taka głupia nie była. Zawsze wiedziała, czego chce, i umiała dopiąć swego, obojętne, jakim kosztem. Może to i dobrze, pomyślała, że się z nikim liczyć nie muszę. A z Jaśki będzie kiedyś niebrzydka dziewucha. Teraz jeszcze buzia jak sierp ostra, broda nazbyt wysunięta i te chude ramiona, które kurczy, kiedy na nią huknąć z góry. Ale z tego się wyrasta. Nogi ma długie, fajne, już teraz się chłopaki oglądają. Ona się nawet nie domyśla. No cóż, ja nie jestem od tego, żeby smarka' uświadamiać, a matce to w ogóle nie zaświta. Niechże Jaśka sama na swój rachunek uczy się, jak sobie radzić w życiu, niech sobie układa. A jeżeli będzie głupia, to już nie moja rzecz. Do chłopaków aż się trzęsie, tyle że strachliwa i łatwo ją spłoszyć. Do czasu. — Wiśka —• dziewczynka usiłowała jednak coś wytargować — nikomu nie powiem, ale pożycz mi rajstopy. Te pończochowe, wiesz? Wiśka się uśmiechnęła. No właśnie. — A po co ci? 28 — Na wycieczkę. ' — Na wycieczkę nie dam. I w ogóle wybij sobie z głowy, że w moich rzeczach będziesz się pindrzyć. Poproś mamę, niech ci sprawi. — Przecież wiesz, że nie ma pieniędzy. — A co mnie to obchodzi? — Wiśka... — Zamknij się, bo nie mam czasu — i wybiegła, przelotnym spojrzeniem musnąwszy rozżaloną twarzyczkę. , Ze wszystkiego by mnie obdarli, gdybym pozwoliła, myślała idąc spiesznie drogą na przełaj w kierunku szosy. Jak raz ustąpię, to potem tak będzie stałe. Ani mi się śni. Rzeczywiście szła do koleżanki. Obejrzała się raz i drugi, żeby sprawdzić, czy Jasia gdzieś się nie pęta. Ale nie. Widocznie smarkata zrezygnowała. A Wiśka wyjątkowo nie miała ochoty ciągnąć ze sobą młodszej siostry, bo nie była pewna, czy ją samą przyjmą specjalnie serdecznie. Bożena wprawdzie zaprosiła na te urodziny, ale dopiero kiedy się Wiśka przymówiła. Chodziły kiedyś razem do szkoły, ale odkąd zrobiono zbiorczą w odległej wsi, Wiśka z dalszej nauki zrezygnowała. Bożenę zaś rodzice pchali dalej ile sił. Posłali ją do technikum w Lublinie, coś się tam nawet przebąkiwało o późniejszych studiach. Wiśka ciekawa była nie tyle planów Bożeny, ile nowych wrażeń, plotek, oglądania ciuchów, jakie tamta nawiozła. Mogło się też zjawić paru kawalerów, którzy do niej uderzali, chociaż niezbyt urodziwa, w sobie raczej przysadzista, brwi i rzęsy miała pszenne, takie że prawie ich nie widać, oczy też nijakie. Ale wiadomo było, że uczy się dobrze, może" w przyszłości wykierować się nawet na inżyniera i głodu nie zazna. Przy tym żywa, przylepna, wesoła, jakby jej ta brzydota wcale nie przeszkadzała. Wiśkę jeszcze na drodze powitał gwar i śmiechy oraz nieskładne dźwięki muzyki. Oho, pomyślała, Michał z harmoszką z trzeciej wsi przyjechał, pewno się o Bożenę stara. 29 Michał należał do kapeli, bardzo się cenił i niełatwo go było namówić, żeby ot tak sobie ludziom na radość zagrał. Może i dlatego, że młodzi wolą słuchać z taśmy. Nie te czasy, kiedy to cała wieś zataczała się od takiej muzyki majowym, pachnącym wieczorem, kiedy się wędrowało bzu natargać ciężkiego od rosy, kiedy się zagłuszało śpiewaniem słowiki wydzierające się w krzakach i basowy rechot żab na smugu, kiedy potem za tą harmonią szło się byle dalej oplótłszy się ramionami — ot, choćby na dziesiątą wioskę, kilometrami. Tutaj poniektórych już to ten instrument śmieszył, już to uważali, że im wypada wybrzydzać, pochwalić się, że wolą inne granie, pono lepsze, bo w nim miastowa młodzież gustuje, a co to my gorsi?! Michał jednak może popisać się chciał, a może naprawdę sądził, że lepszy jest od innych, bo nawet kiedy się zabawa rozkręciła i Bożena prezentowała na nowym magnetofonie nagrania przywiezione z Lublina, pozwalał sobie od czasu do czasu przerywać ten seans i wyjeżdżał ze swą harmoszką, aż ściany dygotały. Potem tak się rozochocili, że uciszyli magnet i Michał, już bez konkurencji żadnej, używał, ile dusza zapragnie. Rozśpiewali się też na dobre. Aż się zdziwili, jak wiele da się jeszcze z pamięci wygrzebać starych piosenek, które może i śmieszne, może nieaktualne, ale przez to, że je wszyscy znali i razem sobie przypominali, okazało się i ładne, i za serce jakoś chwytające. Bożena uwijająca się, spocona, chcąca dogodzić wszystkim, rozpromieniona, trochę od spojrzeń Michała, a także od radości, że tyle się tej młodzieży zeszło, przysiadła na chwilę obok Wiśki. — Skąd wytrzasnęłaś tamtą zezowatą? — zagadnęła Wisia, nawet się nie krępując i nie przyciszając głosu. Bożena zaczerwieniła się, zakłopotana, ale osoba, której pytanie dotyczyło, rozmawiała jakby nigdy nic z Michałem, mrużąc swoje czy krótkowzroczne, czy rzeczywiście chore oczy. 30 Przed chwilą zdjęła okulary o grubych szkłach. Bez nich wyglądała zupełnie inaczej, ładniej. U nasady nosa odcisnęła się czerwona pręga. Widocznie oprawka była niezbyt dobrze dopasowana. Nosiła luźny, przerabiany sweter i dosyć długą spódnicę, spod której cienkie nogi sterczały naprawdę patycza-sto. Wiśka oczywiście nie omieszkała tego wszystkiego w pamięci zarejestrować. Spostrzegawczości jej nie brakło, to pewne. — Mogłabyś ciszej — Bożena popatrzyła na nią z wyrzutem. — Po co ludziom sprawiać przykrość? W oczach Wiśki mignął jakiś cień. Rozbawienia? Satysfakcji? Bożena powiedziała, jakby się tłumacząc: — Hanka nie ma zeza. Te okulary ją szpecą, fakt, ale nie może się bez nich obejść. A w ogóle jest najfajniejszą dziewczyną, jaką znam. — Niewiele trzeba, żebyś się zachwycała — zaśmiała się Wiśka. — Zawsze się w kimś kochałaś. A to w nauczycielu, a to w aktorach. — Lubię podziwiać — przyznała się Bożena wcale nie speszona. Zabrzmiało to dosyć naiwnie, inna może by się zlękła, że się tak podłożyła, ale Bożena pogodnie ciągnęła dalej: — Az Hanką rozumiemy się. Był czas się poznac. Cały rok mieszkamy razem. — To ty już nie w internacie? — Rodzice wynajęli mi stancję. Jesteśmy we dwie w pokoju. Dobrze nam. Ona jest już studentką, ale wcale nosa nie zadziera. Przystępna. O wszystkim jej mogę opowiedzieć i jeszcze ani razu mnie nie wyśmiała. Ostatnie zdanie miało pozór wymówki. Wiśka zacięła usta. Nie żeby jej było wstyd, ale chichot ją ogarnął na samo wspomnienie. Parę lat temu Bożena zakochała się na zabój w rudym Julku z mleczarni. Pisywała do niego listy, żyć nie mogła. Wiśka wysłuchiwała zwierzeń, a potem wszyscy je sobie powtarzali na ucho. Bożena nigdy się nie dowiedziała, kto 31 nadużył jej zaufania. Mówiła przecież Wiśce o wszystkim w najgłębszej tajemnicy. Zezowata podniosła głowę, uśmiechnęła się do nich. Bożena jakby w poczuciu winy natychmiast poderwała się i przefrunęła na miejsce obok niej. Wiśka została sama. Siedziała wygodnie wyciągnięta na tapczanie, plecami wsparta o barwny kilim. Paru chłopców może by się i przysiadło, ale ich dziewczyny dbały, żeby się zanadto Wiśką nie zainteresowali. Ona sama nie chciała się fatygować. Znała tych chłopaków, już jej się znudzili. Michał — to co innego. Mógłby być wyższy, ale i taki ujdzie. Co on tam im teraz naszeptuje? Ciekawość... Obydwie ze śmiechu aż się zanoszą, jakby je kto połaskotał. Znowu harmonia poczęła durzyć głowy. Potańczyli jeszcze trochę, pożartowali, pośpiewali, wyszli wreszcie przed dom i na szosie stali długo naradzając się, kto kogo i dokąd ma odprowadzić. Nocka mgława była, nad łąkami już tuman się podnosił, ziele pachniało, wiaterek lekki zaciągał. Michał odwrócił się, bo ktoś lekko dotknął jego ramienia: — Nie podrzuciłbyś mnie do Majdanu? Mam tam jeszcze pewną sprawę. — Wiedziała, że mu to po drodze. Bożena stała nie opodal, markotna jakaś, przygaszona. — Przecież ci go nie zjem — powiedziała Wiśka. — Nie bój się. Michał zaśmiał się, rad widocznie, że ma takie powodzenie. — Siadaj! Motor zaskoczył. Ruszyli. Objęła go rękoma wpół. Nie dlatego, że się bała czy żeby się bez tego utrzymać nie mogła. Ot, tak sobie. Jemu to wigoru dodało. Znów się zaśmiał. Jechał bardzo szybko, ale widziała, że panuje nad maszyną, że to nie jest chojrackie popisywanie się. Zrobiło się jej chłodnawo, wiatr przewiewał na wskroś. Przytuliła się do niego mocniej. Wpadli w las. Już niedaleko. Pomyślała, że trochę bez sensu ten wypad. Teraz trzeba trzymać fason, gdzieś tam pożegnać Michała i wracać piechotą. Nie chciało jej się. Mogłaby tak 32 jechać i jechać. Skórzana kurtka miła była w dotyku, a za szerokimi plecami chłopaka wiatr mniej dokuczał. Gdyby nie te kolana... — Nie boisz się? — zagadnął trochę niewyraźnie. — Czego? — odmruknęła zła na niego, że popsuł ten nastrój. Było jej dobrze jak rzadko kiedy, a tu masz: rozmowy. — No tak z chłopakami sama w las... — prowokował ją. — Albo mi to pierwszyzna? — niech -sobie nie myśli, że dziewczynę durną dorwał. — Nie? — wyraźne rozczarowanie zabrzmiało w jego głosie. Chciało jej się śmiać. Boże jedyny, jakie te chłopaki głupie. Każdemu się wydaje, że najważniejszy. Przemknęło jej przez myśl, że Waldek, gdyby się o tej wyprawie dowiedział, też byłby nierad. W końcu większe miał prawo panoszyć się i rozkazywać; z tym Michałem właściwie dopiero się poznali, a z Waldkiem chodziła już ze dwa lata. Oczywiście nie tylko z nim. — Może staniemy? — zaproponował. — Po co? — spytała naiwnie. Zmiarkował w lot- — Nie udawaj — rzucił przez zęby. A potem odwracając nieco głowę, zagadnął od niechcenia: — Co robisz w niedzielę? — W niedzielę? — powtórzyła, żeby mieć czas do namysłu. Szybki facet. Czy warto ryzykować? — W Lipinie szykuje się wesele. Zapraszali, żebym przyszedł z harmoszką. Mógłbym cię zabrać. — Bożeny się nie boisz? — zadrwiła. — A co to ja? Uwiązany? — żachnął się. — Myślałam... — To głupio myślałaś. Przyjechałem, bo ją lubię. I nie żałuję, ciebie lepiej poznałem. No, szybko się namyślaj, ja nie nawykłem czekać. Wjeżdżali do wsi. Właściwie... Tak naprawdę nie zależało jej na tym chłopaku. Ale może sobie na złość, może, aby podrażnić Waldka (który się o tym na pewno dowie i — ciekawość, co uczyni), a może 3 — Dziewczyna nie ludzie 33 i też, żeby swoją przewagę nad Bożeną zaznaczyć, chociaż przecież nic do niej nie miała, a widziała dzisiaj, jakimi oczyma tamta patrzyła na harmonistę, a może... Dosyć że powiedziała jednym prawie tchem: — Dobrze. A przyjedziesz po mnie? Zaśmiał się znów na całe gardło. Uznał to widocznie za kapitulację. Czekaj, jeszcze ci pokażę, odgrażała się w myślach. — Przyjadę — obiecał łaskawie. — Bądź gotowa na piątą, bo to kawał drogi. — Wiesz, gdzie mieszkam? — Ludzie pokażą. — Najwidoczniej nie zwykł zawracać sobie głowy adresami. Przyhamował i spytał: — To gdzie cię wysadzić? — Może być tutaj — zełgała. Trochę wstydziła się przyznać, że go poderwała na ten motor. I tak jest zarozumiały. Do reszty mu się w głowie przewróci. — Dziękuję za podwiezienie — podała mu rękę na pożegnanie. — Tylko tyle? — przytrzymał jej dłoń w swoich, a potem raptownie przechylił się, ogarnął ją ramieniem i zanim się opamiątała, przyciągnął do siebie i pocałował tak jakoś mocno i ogniście, że jej się ciut w głowie zakręciło, chociaż nie pierwszy raz się z chłopakiem całowała. — No to cześć! — zanim ochłonęła, już ruszał. Jeszcze odwrócił się na moment, a potem warkot motocykla poniósł się głośno przez wieś i stopniowo nacichał w dalekości, w mroku. Rozszczekał się pies w obejściu opodal. Odpowiedziały mu inne, czujne, jazgotliwe. Z chałupy wyjrzała kobieta. Może myślała, że to ktoś do niej. Postała chwilę i cofnęła się do sieni. Wiśce w wydekoltowanym sweretku było coraz zimniej. Należało coś postanowić. Łapać okazję? Wracać? Do znajomych pójść, o nocleg poprosić? Zaczną wypytywać, ludzie tutaj lubią wszystko wiedzieć o bliźnich. 34 Nie uśmiechała się jej samotna droga przez las. Nie miała też najmniejszej ochoty na przygodne towarzystwo. Trafi się kierowca pijany albo gorzej, nachalny. Wiśce odpowiadała zabawa, droczenie się, przekomarzanie, ale do pewnych granic. Nie jestem byle tłumokiem, żeby mnie każdy szargał — postanowiła sobie już dawno temu, ze dwa albo trzy lata. I chociaż sąsiadki strzępiły na niej języki, ile wlezie, sobie samej Wiśka nic poważnego do zarzucenia nie miała. Z głupoty, z pustoty niekiedy przybliżała się do jakiejś granicy, 2 ciekawości najprędzej. Ale poniewierać sobą nie pozwoliła, chociaż jej mówili chłopcy: głupia jesteś, co ci zależy. Zależało. Waldek jej kiedyś powiedział: — Tak się ze mną targujesz, żebym cię drożej kupił. Uderzyła go wtedy w twarz, paznokciami zajechała głęboko, tydzień albo i dłużej nosił na policzku szramę. — Maciorę sobie kup, bo ja nie na sprzedaż. I spotykała się z innymi, na tańce chodziła, wywabić się z chałupy nie dała znajomym gwizdaniem, aż ją nareszcie przeprosił, tak jak tego chciała. Waldek nie był zły chłopak. Ot, może co z tego wyjdzie. Chociaż tyle się napatrzyła, jak wygląda małżeństwo, tyle we własnej chałupie znalazła przykładu, że na samą myśl o tym wzdrygała się jak diabeł od święconej wody. Gdyby mi się tak ułożyło jak matce, to już lepiej nie zaczynać, uznała. Można źle trafić, a potem męcz się przez cale lata. Mam czas. Chciałabym się jeszcze nacieszyć swobodą. Nieglupiam, żeby sobie los zawiązywać, zanim porządnie na oczy przejrzałam. Tak rozmyślając stała ciągle w miejscu, gdzie ją był zostawił Michał i na samo o nim wspomnienie jakby mrowie przez nią przeszło. Wzruszyła ramionami: głupota. Ot, sobie na złość wcale na to wesele nie pojadę. Ale tak naprawdę nie miała pewności, czy jej w końcu nie podkusi. Całkiem inaczej ten Michał całował. Starszy dużo od jej rówieśników. Z pięć, sześć lat. Ciekawe, czemu się X. 35 dotychczas nie ożenił. Może go o to spytać? Ale co sobie pomyśli... Ruszyła z miejsca. Niezdecydowana przeszła kilka kroków, zawróciła. Do Pakosiowej przecież niedaleko, a nocleg zawsze się u niej znajdzie. Pakosiową znała, za pielaczkę u niej niejeden raz robiła. Gospodarstwo mieli duże i do buraków zwłaszcza potrzebowali ludzi. Płacili sowicie, jedzenie też przyzwoite. Wiśka nawet się przy tej robocie nie migała. Lubiła zapach zielska, liści, widok czystych, równiutkich zagonów, jakie za sobą zostawiała. W tej pracy nikt jej nie dorównał. Zresztą, swój grosz też miło posiadać. Rodzeństwu słodyczy nakupiła, sobie jakiś ciuch, pończochy. Ile to rzeczy dziewczynie potrzeba, a matki nie można się doprosić — wszystko w starego pcha. Zadreptała znów w miejscu. Pakosiową rozpytywać zacznie, nie ma dwóch zdań. Zainteresuje się, skąd Wiśka w Majdanie o tej porze. Niezręcznie tłumaczyć. Zełgać może, ale jeżeli się wyda? Pakosiową surowa kobita i każdy grzech przez lata potrafi wypominać. Miałaby Wiśka na następne pielenia temat gadania murowany. Obejrzała się niepewnie. We wsi wesoło mrugały światła w oknach, jeszcze tu i ówdzie przebłyskiwała żarówka z obory ' czy stajni — gospodarze kończyli obrządek. Ale ściemniło się fest i ta majowa noc już wcale nie wydawała jej się tak upojna. Pomyślała o swojej chałupie bez specjalnego przejęcia. Tato przynapity, powinien spać. Dzieci sobie poradzą, jedzenie matka na kominie zostawiła. Gorzej z dziadkiem. Czy aby mu dadzą? Czasami to się dowołać nie mógł najprostszej posługi. Żaden z synów nie zajrzał, a stryjny — szkoda gadać. Te jędze z gardła by człowiekowi wyciągnęły dla siebie i swego pomiotu. O stryjecznym rodzeństwie Wiśka myślała bez najmniejszej przychylności. Sporo tego było, kręciło się w obejściu, rozrabiało. A podłe! Przyłapała kiedyś szczeniaka, jak przez otwarte okno z procy do dziadka strzelał. Za łeb chwyciła, 36 rozdarła się na niego, do stryjny ze skargą poszła. A stryjna jeszcze wyjechała z mordą: — Przecie nie ukatrupił, co za krzywda? Jak chcesz, to sama tego próchna pilnuj, bo ja czasu nie mam. — Wykręciła się i tyle było rozmowy. Odtąd Wiśka starannie zamykała okno naprzeciw dziadkowego wyrka. Ale czy można przewidzieć, co te łobuzy znowu zmalują? Dziadek się bronić nie mógł, zniedołężniał, siły tyle co w chrabąszczu, nogami ledwie ciągał. Ostatnio chodził trochę lepiej, bo Wiśka wykryła przyczynę jego dolegliwości. Łóżko mu prześcielała kiedyś, patrzy, dziadek nogi na podłogę spuścił, a tam pazury takie mu urosły, że jeden na drugi zachodzi, koślawe jak szpony. Wzięła miednicę gorącej wody z mydłem, kazała staremu nogi porządnie wymoczyć. Oj, stękał, ale słuchał, bo do Wiśki garnął się jak poniektóry dzieciak do matki. Piłowała później te pazury i klęła, na czym świat stoi, dziadek pojękiwał, ale dopięła swego. Potem pierwszy raz od dawna buty wzuł i po izbie się przeszedł, a nawet na podwórko wyjrzał, ale zaraz się cofnął, bo się małe Maszczaki zlecieli i końskimi pecynami w niego dla zabawy zaczęli ciskać. Odtąd wcześnie, świtaniem zwlekał się, kiedy jeszcze wszyscy spali, i po obejściu szurał, coś do siebie pomrukując. Ale jedzenia nie tykał, bo nawet Stanisława na to nie pozwalała. Czekał pokornie, aż mu dadzą. A gdyby zapomnieli, to i nie jadł. Wiśka ani się obejrzała, kiedy już biegła na powrót leśną drogą, a młode listki na trącanych gałęziach głaskały ją po twarzy. Nie było to najprzyjemniejsze tak samej wracać. Ca innego gromadą wędrować. Jest do kogo zagadać, przytulić się. Pośpiewać można, pożartować. Nie lubiła samotności, chyba dlatego, że jej nie znała. U nich w chałupie aż przelewało się od ludzkiego mrowia, co i raz ktoś komuś pod nogi wpadał, a wszystko wrzeszczące, jazgotliwe, zgody utrzymać nie umiejące. Odszczekiwać się i bronić swego 37 Wiśka nauczyła się od maleńkości. Tymczasem teraz biegła w ciszy, która od niej nic nie żądała. Niekiedy odzywał się jakiś ptak, słyszała własny przyśpieszony oddech, dołem szły pacnięcia, stukoty, może drobne zwierzątka żerowały, może to wiatr gałęzie trącał. Odetchnęła z ulgą, kiedy się na skraj lasu wydostała i zobaczyła przed sobą rozesłane szeroko łąki, ponad którymi mgły się snuły długimi pasmami. Okolica wilgotna była, jeziorna, oparów tu nie brakowało. Szła szparko, drzewa po obydwu stronach drogi mijały ją jak pochód pielgrzymów przygarbionych do ziemi, kosturza? stych. Zdało jej się naraz, że jej może pilnują — i śmiech ją ogarnął pusty. Akurat przed nimi do zatajenia nie miała nic. Przed ludźmi — i owszem. Nagłe zwolniła na moment myśląc, że wzrok ją mami. Księżyc by tak czerwono wschodził? Ale gdzie? Z tamtej strony? Wieś leżała w sadach zatopiona, zamazana gęstniejącym już listowiem i tym tumanem mgielnym, dopatrzyć się czegoś było bardzo trudno z tej odległości, i ' Szła jednak coraz szybciej, prawie biegła. I Uderzył dzwon na trwogę z pękatej dzwonnicy ukrytej w kępie lip. Teraz nie miała wątpliwości. Pożar. J Paliło się u Stefaniuków. Trzeci dom od końca, nieco na uboczu. Niedawno budynki murowane wystawili, ale jeszcze nie zdążyli pokryć. Chyba to stara chałupa, a w niej cały dobytek zgromadzony. Ale jak się to stało? Burzy nie było. Instalacje? Ostatnio sporo takich wypadków. Może Stefaniuk kabelek wierzchem puścił i nie zabezpieczył izolacji. Może... l Zawyła syrena. Nadjechała straż. Zanim Wiśka nadbiegła, ' już się tam przy ogniu uwijali. Ale ogień buchał wysoko, hajcowało, jakby dokładali. Wiśka wmieszana w tłum gapiów stała niedaleko. Machinalnie dotknęła palcem ciemnej plamki na policzku. W podobną noc przed laty przyszła na świat. 38 Nie bała się ognia. Lubiła. Dzieciaki latały naokoło, jakby w jakie święto. Kobiety użalały się nad pogorzelcami. Chłopy starali się żar zdusić, ale płomień im się wymykał, rósł, gdzie chciał, podpełzał popod płotem ku sąsiednim zabudowaniom. Gromada rzuciła się gasić. Wiśka spostrzegła Jaśkę. Wyłuskała ją z czeredy rówieśników. — Czego tu? — A ty? — dziewczynka rozzuchwaliła się, zaczęła pyskować. \ Wiśka nie wdawała się w rozhowory. Wzięła siostrę z; łokieć, pociągnęła do chałupy. — Dawno powinnaś spać. Dałaś dziadkowi jeść? — Zapomniałam. Wiśka rozgniewała się nie na żarty. — O swoim kałdunie pamiętałaś, co? Ty jeszcze nigdy głodna spać nie poszłaś. Urządzę ja cię kiedy, popróbujesz. — Ale mnie z głowy jakoś wyleciało — płaczliwie oponowała siostra. Wiśka przerwała stanowczo. — Do koleżanek latałaś? — A bo co? Tylko tobie wolno? — najeżył się smark. Wiśka ze złością potrząsnęła ją za ramię. — Gadaj! — No... — chlipnęła Jasia. — Kazio też chodził. Ai wróciliśmy jeszcze za widna. Taty my szukali i tak zeszło — Co? — Wiśka aż przystanęła. — A gdzie tato? ą — Licho wie. Przepadł. — Jasia była zadowolona, że uwa^ siostry skupiła się na innym przedmiocie. — Kiedy? — Wiśka nie ukrywała niepokoju. Nawiedziły niedobre przeczucia. Ten pożar... — A bo ja wiem. Jak wychodziłam, jeszcze spał. Wiśka ze zmarszczonymi brwiami usiłowała sobie to obi. czyć. Dwie godziny... sześć. Mógł wytrzeźwieć. Przypomniała jej się zaklęcia Stanisławy, żeby ojca za próg nie wypuszcza* 40 Matka stale wprawdzie oplatała brednie, że tato słabuje, a gdzie on tam chory. Ale Wiśce nie trzeba było tłumaczyć, że lepiej, aby się ludziom na oczy nie pokazywał. Wiedziała. A tu masz!... Skorzystał, że chałupa pusta, i zwiał... Gdzie ten łajdak zatracony polazł? Żeby tylko nie... — modli się w duchu Wiśka, chociaż, jeśli prawdę rzec, modlitw nie nauczona i raczej chciałaby tymi zaklęciami zły los odgonić. niż pomoc dla siebie z nieba uprosić. Niebo wydaje się Wiśce niezmiernie odległe i nie przywykła zaprzątać go swoimi kłopotami. Może dziadek co zauważył? Słaba to nadzieja, ale jest. i Trzeba go rozpytać. Wiśka wpadła do izby, nachyliła się nad nim. Nie spał. Otworzył oczy, zamrugał. Chyba ją poznał, bo coś bezzębnymi ustami wymamlał. Nachyliła się jeszcze niżej, żeby ani jednego słowa nie uronić. — Dziadku, nie wiecie, gdzie tato? Wystraszył się jakby, głowę odwrócił. Udaje, że go to nie obchodzi, że nie ma z tym nic wspólnego. Ale Wiśka nie może pozwolić, żeby ją teraz oszukiwał. — Dziadku — prosi żarliwie. — Dziadku, ja muszę wiedzieć. Stefaniuki się palą. Dziadku... Staremu oczy stanęły w słup. Dotarło. Znieruchomiał, wyprężył się, coś tam w skołatanej głowie kombinował. W wyblakłych oczach błysk jakiś pojawił się. al — Dziadku — błaga Wiśka już prawie bez tchu. Z kąta izby obserwuje ją zdziwiona Jasia. Kaziuk kucnął obok łóżka na podłodze. Temu to wszystko jedno. Dłubie w nosie i gapi filie. — Dawno... poszedł... — chrypi dziadek. Й Wiśka słucha uważnie. Kto inny by nie wyrozumiał. Ona już się nauczyła. — Klął... matka mu buty kajsi schowała. -i'' Stary numer Stanisławy. Czasem się udawało, kiedy Zyg-' ^nunt, zamroczony i senny, zmęczył się szukaniem i znowu walił się w bety. Teraz widocznie mocno się uparł. 41 — Boso polazł... Za piecem szukał... I polazł — mamroce •dziadek. Wiśka rozglądała się niespokojnie. Jakiś.pomysł przyszedł jej do głowy. Zatrzymuje wzrok na Jasi. Stanowczo nie życzy sobie, aby dziewucha szła za nią. Coś jej odbije i wyśpiewa. Wiśka ma różne sekrety. Wie o swoich starych więcej, niż im się zdaje. Ale ta mądrość nie dla Jaśki. Jeszcze nie teraz. Więc twardo hamuje własne rozdrażnienie, każe Kaziowi napalić pod blachą i przygrzewa dla dziadka jedzenie. Potem Jaśkę zasadza przy łóżku. — Nakarm go. Jak co zostanie, kołtuny ci powyrywam. — A ciebie gdzie niesie? — marudzi Jasia. Chytra jest. Wiśka tym swoim zuchowatym gestem, jakby ciężary z ramion strząsała, dźwiga je w górę, ściąga sweterek, chwyta ręcznik, — Myć się idę. Zaraz wracam. Wybiega z chałupy. Ciemno już. Ani żywej duszy. Pożar widocznie wygasł, bo łuny nie widać i ruch się we wsi skończył. Może tam jeszcze gdzie omawiają wydarzenie, ale zaraz się pokładą spać; tu ludzie wczas wstają, nikomu się nie chce odpoczynku marnować, żeby się zanadto nad cudzą biedą użalać. Wprawdzie: dzisiaj mnie, jutro tobie, ale poważnie nikt tego do siebie nie bierze. Każdy ma nadzieję, że jemu się właśnie upiecze, że los mu zgotował może lepsze, może wygodniejsze życie. A niby czemu nie? Czy wszyscy muszą się męczyć na świecie? Co jednym odjęto, innym się należy: w spokojności, w wygodzie, w dostatku. Wiśka podbiegła do studni, wyciągnęła wiadro, chlusnęła do koryta, żeby Jaśkę, jeżeli za nią wygląda, pluskiem zmylić. A potem owijając się ręcznikiem, chyłkiem obok stodoły ku szopie pobiegła. Odchyliła cichuteńko skrzypiące drzwi, wsunęła się do środka. Wzrok ma koci, latarki jej nie potrzeba Zresztą wszystko w tej szopie zna na pamięe. Zrobiła kilki kroków na prawo, pod ścianę. 42 Zazwyczaj stał tu kanister z benzyną, stryja Genka własność. Teraz jednak go nie ma. Może ktoś przesunął? Wiśka maca naokoło, przepatruje kąt za kątem. Jak kamień w wodę. A jeszcze po południu był. Pełniutki. Gdzie się podział? Wiśce włosy jeżą się na głowie z przerażenia. Mimo zimna jest cała mokra od potu. Może stryj zaniósł pod wiatę? Wybiega z szopy, przeszukuje całe podwórze. Na nic. Nie ma. Serce bije jej jak na alarm. Zdaje się, że tak głośno, że chyba wszyscy usłyszą, zaraz się zlecą, zapytają, co ją tak wystraszyło. Ale nie. W chałupie spokojnie, tylko w ich oknie pełga światełko — znak, że Jaśka czuwa. •Wisia nagle serdeczniej myśli o młodszej siostrze. Gdyby polecieć do niej, wygadać wszystko, wydyszeć. Na pewno by jej ulżyło. Ale to niemożliwe. Opłotkami do Stefaniuków nie tak daleko. Jest taka ście-żyneczka, w malinach się topi, w zaroślach. Kto nieznajomy, łatwo ją zgubi. Potem kładka nad rowem, ale trzeba dobrze stopą wymacać, bo deska wąska, a rów głęboki i nieczystości w nim pełno. Już przeszła i ot, na tyłach Stefaniukowego sadku znalazła się. Od tyłu zachodzi, jeszcze smród spalenizny zewsząd ciągnie. Nowe ściany tylko się osmaliły, ale dawna chałupa zgorzała ze szczętem. Kobiet w tej rodzinie kilka i dzieci małe. Nikomu nic się nie stało. Sąsiedzi pewnie zabrali do siebie. Może tam jeszcze w izbie rajcują gdzie, a baby smarki utulają. Sąsiadki współczujące, a każda w głębi serca cieszy się, że nie na nią padło. Wiśka łazi po tym pogorzelisku, choć przecież nic tu naprawdę do roboty nie ma. Chciałaby się tylko upewnić, czy tu gdzieś w łopianach, w młodych pokrzywach znajomy kanister nie leży. Gdyby się znalazł, trzeba... Ale Wiśka właściwie nie wie, co wtedy należy uczynić. Boi 43 się. Teraz dopiero ogarnia ją coraz potężniejszy strach, tak że mogłaby krzyczeć, gdyby nie to, że ludzi się lęka. Zlecieliby się, ani chybi. Ciekawość popatrzeć, czego tu Maszczakówna u pogorzelców szuka? Może ukraść by chciała? A może co zgubiła? Zza nadpalonego węgla Wiśka naraz spostrzegła czyjąś sylwetkę. Ktoś siedział na krawężniku, łokcie podparł na kolanach, twarz ukrył w dłoniach. Znieruchomiała. Serce w niej tłukło się głucho. Stefaniuk. Pierwszy raz widziała z tak bliska człowieka, którego przywaliło nieszczęście. Gdyby mogła, chyba podeszłaby do niego i tak samo przykucnęła, tak samo głowę zwiesiła. Zrozumiała nagle, że jest ze swoim niepokojem, ze swoją obawą tak samo opuszczona jak ten, któremu dach nad głową rozpadł się w płomieniach. I może pierwszy raz w życiu pożałowała kogoś naprawdę. I bliższy jej się stał w tej chwili niż ktokolwiek na świecie. Rozdział III Stanisława jeszcze dobrze z autobusu nie wysiadła, kiedy tknęło ją złe przeczucie. Kazio siedział na ławce w zbakierowanej budzie, na kpiny chyba nazwanej przystankiem, dłubał w nosie i gapił się na przejeżdżające samochody. Zeskoczyła jak młódka z ostatniego stopnia, chociaż zazwyczaj gramoliła się rozważnie, bo nogi miała już całe w żylakach i obolałe — i podleciała do syna. — Kaziu, czego ty nie w chałupie? Co tu robisz? Kazio wyjął palec z nosa, przyjrzał mu się i dla odmiany zaczął ogryzać paznokcie. — Wiśka kazała, żeby ja na mamę czekał, to i czekam. Już mi się znudziło. A co mi mama przywiozła? — Ciotka Regina ciasta dała. I kurtkę z Andrzeja. Czego Wiśka cię posłała? Stało się co? — Mama da ciasta. — Potem. Mów, co się stało? — A bo dziadek zginął. — Znaczy się co? Wypadek jaki? — Ni — zaprzeczył chłopak. — Ja tam nie wiem. Był i nie ma. I taty też nie ma. Teraz dopiero Maszczakowa przeraziła się naprawdę. — Dziecko! Co ty powiesz? Kiedy? — A bo ja wiem? Najpierw mnie nie było, a potem spałem. Dopiero Wiśka wzięła mnie tarmosić i kazała iść po mamę. 45 Maszczakowa załamała ręce. — Toż on chory. Byle co jemu zaszkodzi. A tak prosiłam. I nie upilnowali. Z domu na krok ruszyć się nie można. I gdzie ja go teraz, biedna, znajdę? Choć ty siadłszy płacz... — Mamo — pociągnął ją za rękę Kazio. — Wiśka mówiła, że dziadek... — A dajże ty mi święty spokój! Dziadkiem głowę durzy. Pojęcia żadnego nie masz. Dziadek już do dołu rośnie i sprawiedliwie, bo się nażył, ale jak tatę licho weźmie, co ja z wami,- sieroty nieszczęsne, uczynię... — jęła zawodzić cienkim babskim szlochem, w którym żadnej nadziei, aby się coś polepszyło, a tylko krzywda i poniewierka, i pamięć tej góry niedoli, jaka do ziemi przytłacza. Kazia matczyny. płacz niewiele wzruszył. Przygląda! się jej przez chwilę ciekawie niby pławionemu na głębinie kotu, a potem spokojnie dokończył: — ... że dziadek poszedł tatę z milicji wyciągać. Do Jaśki mówiła, a ja podsłuchiwałem — pochwalił się. Maszczakowa aż zbielała na twarzy. Chwyciła chłopaka za ramię i trząść nim zaczęła jak gruszką na miedzy, daremnie się wyrywał — już teraz z bekiem. — Milicja u nas? A czegoj? O ja nieszczęśliwa, że takiej^ chwili dożyłam... Kiedy byli? — Az samego rana. Stryjów, stryjny, nawet dzieciuki wypytywali. I mnie też, ale ja nic nie powiedział. Mama mnie puści, bo to boli — poskarżył się. Ale Stanisława nie zważała na niego. Więc, choć z płaczem, ciągnął dalej: — A na samym końcu za dziadka się wzięli. Wiśka im nie dawała, że to niby dziadek chory i stary, i w głowie mu się pokiełbasiło... My wszystkie gadali, że tato z mamą do ciotki pojechali. Wiśka tak kazała. A dziadek nie wyrozumiał i jak go bardzo wypytywali, powiedział, że tato z wieczora wyszedł i nawet butów nie wziął, tylko na bosaka poleciał... Mamo mamo, a co tacie zrobią?... — zasmarkał się cały. 46 Maszczakowa porzuciła syna i podwinąwszy kieckę, galopem, na przełaj pobiegła do chałupy, taszcząc ze sobą. wypakowaną po brzegi torbę. Zabiegła od obory, co na skraju zarośli stała. Dalej znajdowało się podwórze: stodołą, szopą i tą właśnie oborą obstawione. Za studnią ścieżka przez niewielki sadek do domu prowadziła. Obora tkwiła w pokrzywach po pas. Rozlewała się tam szeroko wielka kałuża cuchnącej gnojówki, nie znajdującej ujścia.. Bokiem, popod płotem można było jednak przejść suchą stopą koło kurnika. — Ćśśś — usłyszała nagle i czyjaś ręka z kurnika zaczęła na nią kiwać. Wskoczyła tam zadyszana, dopadła swojej najstarszej, — Wisiula, co z tatą? — Jeszcze nic. Przepadł — powiedziała dziewczyna. Widać,, że cała w nerwach, oczy jej latają. — W nocy u Stefaniuków znowu sie paliło, wie mama? Maszczakowa głowę spuściła. Dawnej Stasi przypomina się tamta noc, kiedy leżała w połogu, zaś ogień nad wsią huczał jak trąba jerychońska. — Podejrzenie jest, że ktoś podpalił. Milicja po wsi jak kot z pęcherzem lata. Do nas też zachodzili... — Albo to my we wsi jedni? — Stanisławę ogarnia złość. Gdyby miała pod ręką tych podszczuwaczy, chyba rozdarłaby na sztuki. Czego to jej chłopa zawsze czepiają się, kiedy we wsi gore? Z plotek pokątnych, z ludzkiej krzywdzącej obmowy urosła ta nieufność. Jak liszaj. Najpierw niby nic, niby podrażnienie, a potem rozlewa się szeroko, paskudzi, ani się pozbyć. Gdziekolwiek ten nieszczęśnik poszedł, zaraz się za nim szept podnosił, szu-szu po kątach, że niepewny, że może na złość zrobić. Gdzieżby on czyjej krzywdy chciał. Toż tyle lat z nim żyje, poznała go na wylot. Podlec nie jest, gorszych od niego widziała, chociaż po wierzchu ho, ho i układni, i zabawni, i niby do rany przyłóż. A gdyby przyłożyć, toż 47 dopiero gangrena! Jakby się Zygmuś zaraz na początku życia tak do ludzi nie zraził, byłby całkiem inny. Toż on dlatego pić zaczął. Prawda, za kawalerskich czasów też niby za kołnierz nie wylewał, podchmielić sobie lubił dla wesołości i humoru. Takim go przecież poznała, dla takiego do cna rozum straciła. Byłaby widziała, gdyby kiedy miarę przebrał. Ale on się pilnował, nie pozwalał sobie za dużo. Jasne, co to za chłop, który butelki nie obali, kiedy się nadarzy okazja? Nie wiadomo, co taki knuje. Jak pije, znaczy się, uczciwe zamiary ma. Stanisława za młodych lat też do kielicha zaglądać lubiła, teraz już nie, bo jej szkodzi. A że Zygmunt nałogowy nie był, mogła przysiąc, a zresztą ona by go oduczyła gdyby co, dopilnowała. Ale jak tu człowieka przyhamować, kiedy naokoło szczują? Toż nawet pies by się rzucał i zębami klapał. Stąd ich cała bieda i poniżenie. Zygmunt obrotny i drugiej takiej głowy ze świecą szukać. Jeszcze mógłby wszystkim pokazać, na co go stać. Cóż, kiedy ciągle robaka zalewa i prawie nie trzeźwieje. Ile to już wymówień z pracy dostał, ile ona się naskamleć, naużerać musiała, żeby go gdzieś przyjęli. Wiadomo, żaden majster nie pieści takiego pracownika, co się stale urywa, a potem w krzakach z butelczyną leży. Takiemu kopa-w zadek i cześć. W tej okolicy jeszcze robota ludzi nie szuka, ale oni jej. I słusznie. Stanisława bardzo dobrze to rozumie, toteż do nikogo żalu nie ma, tylko do miejscowych, że w jej Zygmusiu duszę tak stłamsili, że się jej w żaden sposób •dowołać nie może. Toć już do tego doszło, że ona go sama upijała, żeby spokój mieć, żeby się po wsi nie włóczył, burd nie robił. I teraz tak uczyniła. Jeszcze mu na wyjezdnym butelkę przy łóżku postawiła. Widać nie starczyło. Z tego wszystkiego na córkę całe rozgoryczenie wylewa. Że gdzieś pewnie latała, nie dopilnowała... Ale Wiśka nie zwraca na to uwagi. Inna myśl ją . zaprząta. — Mamo — szepce, prawie przyłożywszy usta do ucha 48 Stanisławy. — Stryja Genka kanister z benzyną też się zapodział. Stanisława znieruchomiała. Jeszcze tego brakowało. A może Wiśka myśli... Głupia! — Nie gadaj byle czego — rozgląda się trwożnie naokoło. Wiśce usta drgają, odsuwa się od matki. — Mama powie, że tato u ciotki został. My wszyscy mówili, żeście razem pojechali. — Toż oni sprawdzą. — Na twarzy Stanisławy pot znaczy jaśniejszą smużkę. — Kłamać jeszcze gorzej, — Albo że tatę do lekarza w Lublinie wysłali. Może na odwykówkę? To im się spodoba. — Całkiem zdumiała! O co ty ojca swojego posądzasz? Wiśka spuściła głowę. Matka widzi tylko to, co chciałaby zobaczyć. Ona wie. Rano jeszcze raz dokładnie obszukała całe obejście. Kanistra nie znalazła. Przecież go ludzkie ręce wynieść musiały, sam nie wyparował. — Dziadek też widział, jak tato wychodził. Najpierw mnie o tym powiedział, potem milicjantowi. Dziadka skleroza trąca, gadam, nie trzeba mu wierzyć. Spojrzeli się na mnie i dawaj maglować starowinę. Co on im naopowiadał, mama pojęcia nie ma! — Zdechlizna taka, a zęby pokazał — mruczy Stanisława. Teraz żałuje, że starego zawsze broniła. Niechby już spróchniał, nie zawadzał w izbie, kłopotu ludziom nie robił. Ale Wiśka inaczej to rozumie. Gada jak nakręcona: — Stali my tam wszystkie i słuchali, pokąd nas z izby nie wyrzucili. Dziadek pierwszy raz się ważny poczuł i tak się wysilał, ze go nawet zrozumieć można było. Na nic się nie skarżył, tylko im opowiadał, jak to się mama spakowała i pojechała, jak my się z Jaśką kłóciły, a potem jak się tato tłuc po chałupie zaczął, jeszcze za widna, dziadek mówi. Ledwie się milicja wyniosła, stryj Genek naparzony wleciał do chałupy i dawaj dziadka szarpać, że niby donosiciel i na biedę naszą tyle gliniarzom nagadał. Że taką wywłokę on sam udusi, jak się 4 — Dziewczyna nie ludzie 49 tylko pora zdarzy. Stryj Genek rękę ma ciężką, a już w nerwach ostatnich był. Może ma coś na sumieniu i bał się, że. dziadek podpatrzył i też wyśpiewa. Więc jak go przydusił, dziadek zaczął kwiczeć, bałam się, żeby nie pomarł. To powiedziałam, że gdyby się milicja wróciła i usłyszała pogróżki, na kogo innego podejrzenie padnie. W stryja jakby piorun strzelił. Puścił dziadka, splunął i chodu. Wygoniłam draństwo z izby, drzwi zaparłam, Jaśkę i Kazia posłałam po mamę, a sama jeszcze raz tego kanistra szukałam. A jak wróciłam, to dziadka już nie było. Mamo, jak mama myśli, czy on się stryja wystrachał i uciekł, czy też może za tatą się gdzieś powlókł, żeby go napomnieć i do chałupy zawrócić?... — Oj, ty... jego napomnieć?! — Stanisława patrzy na córkę z politowaniem. Wszystko to jej się zdaje dziwne i nieprawdopodobne. — Toż dziadek ledwie nogami ciągnie. Daleko nie uszedł. Czego nie szukałaś? — Ale... — Wiśka wzrusza ramionami. Maszczakowej nowe podejrzenie przychodzi do głowy. Zaciska usta, żeby się córce nie wygadać. Pogróżki Genka zna nie od dzisiaj, toż i na niej swoich pięści niejeden raz próbował. Znosiła to w milczeniu, żeby jeszcze gorzej nie zadrażniać. Na Zygmunta jako obrońcę nie mogła przecież liczyć. Trudno się mówi. Genek z braci najstarszy, jak do działów przyjdzie, najwięcej będzie miał do gadania. Śpieszyło mu się do spadku, tego nie zaprzeczy. Ojcu wybaczyć nie umiał, że stary gospodarki dotychczas nie przepisał i że wszyscy niby kątem u niego siedzieli. Groził... Ale co innego w złości słowo rzec, a co innego wykonać. Stanisława nie dopuszcza do siebie przeczuć. Dosyć ma kłopotu z Zygmuntem. Bliższa ciału koszula niż kożuch, a to przecież jej własny chłop i kto się o niego będzie troszczył, jeżeli nie żona? Gdzieże się ta cholera poprowadziła? Medytuje chwilę, na córkę zerka. Poszłaby sama, ale mus do chałupy zajrzeć, może znowu licho nieproszonych gości przyniesie, trzeba ich jakoś uchodzić, jak nie krzykiem, to 50 płaczem. Na babskie łzy każdy chłop zmięknie. A jej tylko na tym zależy, na czasie zyskać, póki się Zygmunt nie odnajdzie. — Wisiułka — mówi konspiracyjnym szeptem — pójdziesz ty do Leośki. Na wszystkie świętości ją zaklnij, żeby taty nie ukrywała, jeżeli tam u niej nocował. Ja żadnych pretensji nie mam. Jak trzeba, to jeszcze dopłacę. Wszyscy wiedzą, że u Leośki za lasem bimber pędzą. Zygmunt, kiedy był nie dopity, ostatnie pocieszenie u niej znajdował. Wiśka zagryzła wargi. Drobne miała, wypukłe, o ślicznym rysunku. Po smagłej skórze jakby płomień przeleciał. Stanisława dobrze rozumie, jakie to dla dziewczyny upokorzenie. Dotychczas starała się ją oszczędzać. Teraz mus. Nie patrzy na córkę. Udaje, że nie widzi. Wiśka sama to w sobie przełamie. Nie ma innego wyjścia. Maszczakowa podjęła wypchaną przez Reginę torbę i przygarbiona podreptała do chałupy. Przez tę godzinę jakby jej kilka łat przybyło. Ile to człowiek na tym świecie wycierpieć musi. A potem co? Tylko robaki mają używanie. Wiśka oparła się o grzędę w kurniku. Każdy nerw w niej dygotał. O Leośce nie pomyślała. A trzeba było tam zaraz iść. Śmierdziało kurzym łajnem, jaskółki śmigały pod okap obory. Z pastwiska niosło się porykiwanie krów. Stryjna miała je przypędzić. Pewnie znów zapomniała. Szkoda zwierząt. Musi po nie polecieć. I znów to na nią spadnie, bo nikt inny głowy nie ma. Dlaczego zawsze wszędzie tylko ona? Nachylając się nieco pod obwisłymi gałęźmi, przeskakując nieduże mokradełka, pobiegła spełnić matczyne rozporządzenie. Zamiast ścieżką, okrężną i bardziej na widoku, przebierała się przez zarośla leszczynowe, wymijała kępy olch, aż wydostała się na piaszczystą drogę. Obejrzała się ostrożnie, zanim przeleciała na drugą stronę i zagłębiła się w las. Szła spiesznie, znów wybierając mniej uczęszczane przesmyki. Leośka mieszkała dosyć daleko, na kolonii, w miejscu 51 ustronnym, dogodnym ze względu na uprawiany przez nią ^łożystą brzozą na skraju polany Wiśka *JJ*W lewo. RoJczekaly się psy -,^^^Ыу toć •i „ ; mnipkyeao żółtego kunala, który cuu^ TŚftny może by zaczekał, me kwapiąc sie zawierać Ktoś inny może у ^ swoje sposoby. znajomości z pieskami, wi^a j ,wVakuiace do śm ało pchnęła furtkę i nie zwracając uwagi na <*»^%Ш mej psiL biegła w stronę murowańca który sobie Leoska wystawiła w miejscu rozwalającej się chałupy. Willa iak sie patrzy. Dwa garaże, balkony. Ze tez jej niKt wilia jaK się Fu^ ° wista mściwie. Baba jeszcze z tego nie rozliczył, pomyślała Wiska ™C™ - siedzi na pieniądzach i przecież ludzie wiedzą z czego ^e ciągnie. Ale nikt am pary z gęby me pus . Za to na Maszczakach każdy sobie język ostrzy, chociaż - co tu porównywać. tarasie Ircia córka Przywabiona ujadaniem pojawiła się na tarasie ircia, właścicielki. ; . „P7Pr7e — Co za - O Wiśka! - zdumiała się nieszczerze. niespodzianka. W gości W** ы uczęszczaly do ^^^-^^„a starszą . , , • л tn Thrudziła sie Irci nowa suKiemta, & ^ czny i bardzo drogi: „Ona Bo sobre „a pewno przywłaszczyła, wysokości schodów Ircia patrzy na tamtą jak =™s £« na znchwa.e, *h * »£«j££~t*2 w niej była siła nie wiadomo jaka. A przecież 52 stoi, nikt się za tą dziadówą 'nie ujmie. Ircia o tym wie doskonale. Rozumie też, że nic łatwiejszego, niż poszczuć tę jędzę psami, dopieroż by wyrywała! Jednakże rozważając te możliwości Ircia ma widocznie w zapasie jeszcze lepszy bat, dlatego uśmiecha się słodziutko w poczuciu własnej przewagi. Wiśka nie bawi się w ceregiele. Nie czas na wspominki. Л — Do twojej matki mam interes. Jest? Ircia lekko speszona, ale ciągle z tym uśmieszkiem, który zrodziło przekonanie, że bezkarnie może znęcać się nad kimś słabszym. Czegoś tam się domyśla. Z tej kabały, w jaką Wiśka zabrnęła, wykaraskać się niełatwo. Toteż Ircia cedzi z wyższością: — Zajęta. Musisz poczekać. — Długo? Bo czasu nie mam. — Ile będzie trzeba. Kto ją tego nauczył, myśli Wiśka. Pieniąchy. Nic — tylko pieniąchy. A ja muszę sobie radzić sama pomimo to. Bo jeżeli taty i tu nie ma... — Nie mogę czekać. Muszę zaraz. — Nie ma mowy. Ircia cofnęła się, jakby chciała tamtej drzwi przed nosem zatrzasnąć. Ale z Wiśką takie zagrania nie skutkują. W paru susach znalazła się na schodach, pchnęła Ircię, aż ta poleciała na czeczotkowy wieszak, i przebiegając przez długi przedpokój, zajrzała w drzwi jedne, drugie. Wszędzie wysoki połysk, dywany, psiamać. Ircia za plecami wrzeszczy przenikliwie. To nawet dobrze, bo zaraz tu kogoś przywabi. Rzeczywiście, zaszurało na piętrze. Wiśka jak żbik w tamtą stronę. Ircia drze się. Na podeście szkarłatne pompony u rozklapanych kapci. Szlafrok jak u Glencory w serialu telewizyjnym, który Wiśka oglądała w klubie. Przejrzystości, koronki. Gęba wypacykowa-na, Leośka. 53 Za nią facet. Nietutejszy, to zaraz widać. Maleńki taki, łysawy, na krzywych nogach. Wbił się w obcisłe dżinsy i chłopaka odstawia, chociaż już na pewno z pięćdziesiąt mu stuknęło. Leośka wystraszona. — Co jest? Napad jakiś? Spostrzegła Wiśkę i wypogadza się. Poznała ją, chociaż dotychczas raczej niewiele się widywały. Ale Wiśka do taty podobna, wyprzeć by się jej nie mógł. A z Zygmuntem znajomość Leośki trwa nie od dzisiaj i chyba niejedną cegiełkę z owej willi zawdzięcza jego skłonności do wypitki. — A, to tylko Wisia — powiada łaskawie Leośka. —■ Dlaczego, Irciu, nie poprosisz koleżanki do pokoju? — Gdzie mój ojciec? — wpada w te krygi Wiśka. Nie przyszła tutaj, żeby ciasteczek z Ircią popróbować. Niech sobie nie myślą, że ją kupią, że na lep wezmą. Pokojami jej chcą imponować. Psiakrew! Leośka pęcznieje — z obrazy czy ze zdziwienia. Zasadę ma taką, żeby o klientach nie gadać. Rodziny bywają różne. Ona przecież wie, z czego żyje. Nikt nie podcina gałęzi, na której siedzi. Oczywiście, na Maszczaku jej nie zależy. Ale zasady zasadami. Sznuruje więc usta i przekrzywia głowę, patrząc na Wiśkę z takim upodobaniem, z jakim stara sowa spoziera na niewinną, głupią myszkę. — A skądże ja mogę wiedzieć, moje dziecko? Tatusia szukasz? Dawno go już nie widziałam. Kiedyś lubiliśmy się, owszem. Rozmowny, wesoły. I przystojny mężczyzna. Szkoda, że już nie zagląda. Pewnie zapracowany — dodaje szyderczo.- — I ty mogłabyś częściej przychodzić — zauważa. — Ircia nie ma tutaj towarzystwa w swoim wieku. Nudzi się czasem, a na wieś do koleżanek za daleko. Wiśka nie daje się omamić. Niechaj im się nie zdaje, że na dziewuszkę trafili. — Tato był tu wczoraj wieczorem — nie daje za wygraną. — Pewnie gdzieś tam trzeźwieje. Muszę się z nim natychmiast zobaczyć. 54 Leośkę mało złość nie rozsadzi. Napiera na Wiśkę brzuszyskiem, jakby ją ze schodków zepchąć chciała, — Patrzcie ich, chamy zakamieniałe! — wykrzykuje piskliwie. Politura jaśniepaństwa złazi z niej w mgnieniu oka, a to, co było pod spodem, śmierdzące, od razu w całej okazałości. — W domu ludzi nachodzą. Powiedziałam raz i wynoś się, bo milicję zawołam. — A dobrze — w Wiśce też krew nie jodyna. — Może będą ciekawi, gdzie tu zapasy bimbru i gdzie ta fabryka. Spokojna głowa, poszukają i zawsze coś znajdą. Ja zaczekam i powiem, co słyszałam. A we wsi u nas dosyć kobit, które swoje dołożą. Gdyby chłopy nie mieli gdzie chlać, w rodzinach lepiej by się działo. Baby wam tu okna kamieniami z wdzięczności wytłuką, jak co do czego przyjdzie. Leośka blednie. Jej towarzysz cości na ucho zaczyna naszeptywać. Przytakuje mu głową. Wiśka obserwuje to wszystko spod oka i widzi, że wygrała. Ale zamiast ulgi odczuwa zmęczenie. Tej ropuchy nikt i nic z miejsca nie ruszy. Sprawiedliwość? Śmiech. — Zaczekaj za parkanem — powiada niechętnie Leośka. — Dostarczymy ci tego pijusa. Zabałaganił u mnie i nie chciałam mu wstydu przed córką robić. Ale skoro się uparłaś, nie moja rzecz. Pewnie nie tylko z urody jesteś do taty podobna — dodaje złośliwie. Wiśce nawet powieka nie drgnie. — O której tato przyszedł? — A co ty myślisz, że ja na zegarek patrzyłam? — Leośce powoli rezon wraca. — Wieczorem. Urodziny wczoraj miałam. Uroczystość rodzinna, ale skoro przywlókł się, nie szło wyprosić. Koniak piliśmy, on tego niezwyczajny i zaprószył głowę. Nie wiem, jak go doprowadzisz do chałupy, bo całkiem bezwładny. Pochorował się. Ale to już twój kłopot, nie mój. Matce twojej byłabym od razu powiedziała, ciebie mi szkoda. Okazuje się: niepotrzebnie. — Tylko prędko — mówi Wiśka. 55 — Ojej. mecyje. Ircia, a każ Frankowi, żeby wytaszczył tego opoja. A ty, Wiśka, na psy uważaj, bo one obcych nie lubią — rzuca przez ramię ostrzeżenie i szykuje się do odwrotu. Ale Wiśka jeszcze nie skończyła. — Czy tato płacił? Leośka znów napalona. — Poczęstunek był. — Nie wierzę. — Bezczelna ty! Co z ciebie wyrośnie? Moja Ircia nigdy tak starszemu nie odszczeknie. — Matka powiedziała, że ureguluje, gdyby... — podpuściła ją Wiśka. I nieoczekiwanie haczyk chwycił. — A co ty myślisz, że ja kredytuję takiemu obibokowi, toż z torbami bym poszła... — urywa, bowiem pojęła, że się zagalopowała. Wiśka uśmiecha się z tryumfem. Wszystko się wyjaśnia. Tamto najstraszniejsze podejrzenie upada. Zaciera się w oczach obraz przygarbionych pleców Stefaniuka. Tato gotówki nie miał, więc... — Benzyną — podpowiada domyślnie. I zaraz szybko dodaje. — Kanister nam potrzebny, bo to stryja. Leośka bluzga przekleństwami. Z jej słów wynika; że Maszczak nie tylko schlał się jak świnia, ale jeszcze jej mieszkanie zdemolował, innych gości wystraszył. — To go na drugi raz nie wpuszczać — powiada Wiśka z zadowoleniem. — A kanister też muszę mieć, bo powiem stryjowi, żeby tu przyszedł szukać. Łysol musiał przymknąć Leośce gębę, bo się mało nie zatchnęla. Wiśka najbezczelniej przyglądała się tej scenie. Ircia szarpnęła ją za rękę. — Chodź — powiedziała. — Nie masz się tutaj na co gapić. Wiśka uznała słuszność tych słów. Obie dziewczyny czekały W milczeniu, dopóki osiłek w drelichowym ubraniu nie Wytaszczył z jakichś zakamarków Zygmunta. Dociągnął go do 56 Wiśki, zwalił na trawie u jej stóp. Zakrzątnął się jeszcze,. przyniósł pusty kanister. Ten sam. Oboje z Ircią zmyli się, nawet Wiśka nie spostrzegła kiedy.. Zygmunt obrócił się na wznak, podłożył sobie ramię pod głowę, jakby zamierzał kontynuować przerwaną drzemkę. Wiśka pochyliła się nad nim. Ostry smród alkoholu buchnął jej w twarz. Łzy napłynęły do oczu. I kto by w to uwierzył? Od małego szkraba nikt łez. Wiśczynych nie widział. Nawet kiedy sobie wargę na kamieniu rozcięła, aż w szpitalu zszywać musieli — ani pisnęła. Twarda dziewucha. A teraz szybko twarz otarła i przyklękła nad ojcem, wymiętym i sponiewieranym. Odgarnęła mu z czoła zmierzwione włosy. — Tato — poprosiła. — Niech tato wstanie. Pójdziemy do domu. Zygmunt przełknął ślinę, ale nawet oczu nie otworzył. Glos córki wprawdzie do niego docierał, lecz nie wywoływał żadnej reakcji. Wiśka podjęła ojca za ramiona, próbowała dźwignąć. Silna była dziewucha, ale on kawał chłopa, więc jakże mogła dać radę. Puściła go. Znów opadł na trawę, skurczył się na boku. Człowieczy łachman. A przecież — ojciec. Przełknęła łzy, które w niej znowu wzbierały, i rozejrzała się bezradnie. Gdyby chociaż ten osiłek, który tu przywlókł Zygmunta, pętał się gdzieś w pobliżu, zawołałaby, zapłaciła — matka stówkę skądeś zawsze wysupła — byle tylko ojca jakoś doprowadzić do domu i niezupełnie na pośmiewisko wystawić. Ale naokoło ani żywego ducha. Nawet psy zza parkanu odbiegły w inną stronę. Ani Ircia, ani tym bardziej Leośka nie miały najmniejszego powodu, aby się nadal sprawą Wiśki interesować. Dali, czego chciała — niechże się odczepi. Najłatwiej rozłzawić się nad sobą. Niejedna by to uczyniła. 57 Wiśka zostawiła ojca pod płotem, a sama pobiegła na drogę prowadzącą do kolonii. Nie było daleko. Jak ludziom wytłumaczy, nie wiedziała. Wolała się zresztą nie zastanawiać. Przepuściła wóz, którym jechał znajomy gospodarz, przepuściła drugi. Nijak nie chciała jej przez gardło przejść ta prośba, wyjaśnienia. Wracać do domu? Zanim doleci, zanim sąsiada namówi, żeby zaprzęgał, bo konia swojego nie mieli — godzina zejdzie albo dwie. A czas naglił. Lepiej uwinąć się, zanim milicja Zygmunta i pusty kanister znajdzie. Leośka mogłaby napleść nie wiadomo co, broniąc własnych interesów. Gdyby się upierała, kto jej czego dowiedzie? A może ten kanister jako dowód wystarczy? Wiśka ścierpła na samą myśl o tym. Zapyrkotał na drodze ciągnik. Jechał syn Bielskich z Orzechowa. Gospodarze jak się patrzy. Józka znała, na potańcówkach wywijała z nim, mało pantofli nie pogubiła. Chłopak wesoły, serdeczny. Jakże mu jednak teraz powiedzieć, że tato... Niby wiedzieli we wsi, ale co innego słyszeć, a całkiem inna sprawa: na własne oczy zobaczyć. Józek zatrzymał się przy niej. Gdyby nie to, pewnie by się nie zdobyła na śmiałość, aby go zaczepić. — Czegoś taka markotna? Zgubiłaś co? Odburknąć? Niechby sobie pojechał dalej. Niechby się na zawsze i zupełnie z oczu stracił. Ale tato... Przemogła się. — Tato... — mówiła tak cicho, że aż chłopak nachylić się musiał, aby ją zrozumieć — tato... zachorował, leży tu niedaleko, podnieść się nie może... Józek przejęty, z twarzy mu widać, że wziął sobie sprawę do serca — już teraz nie z flirtu ani z ciekawości do dziewczyny. Zeskoczył. Za rękę ją chwycił. — Bardzo ciężko zaniemógł? — wpatrywał się w nią z uwagą. — Atak jakiś? 58 Skinęła tylko głową, że tak. Nie potrafiła z siebie wykrztusić słowa. Ścisnął ją w nadgarstku, jakby odwagi chciał dodać. Zwyczajny, ludzki gest, a ile znaczy. Zaraz się wszystkiego dowiesz, pomyślała mściwie. Zaraz mi współczuć przestaniesz. ■— Prowadź — powiedział. I Wiśka tą samą ścieżką między ostrężyny, a potem wśród karłowatych sosenek i między młode brzozy prowadzi. Tato, a jakże, leży sobie rozwalony na wznak. Przyjemnie mu, na świeżym powietrzu wypoczywa. Koszulę ma rozchełstaną. Z daleka widać brudną szyję, kłaki na piersi, dawno nie golony zarost. I te jak skrzydło kruka włosy, podobniuteńkie do warkocza, który Wiśce dynda na plecach. Józek podszedł, przyklęknął. Nie potrzeba lekarza, aby się w tej dolegliwości rozeznać. Na kilometr jedzie. Jeszcze się przed chwilą tato zanieczyścił, na koszuli i na trawie widać. Wiśka obserwowała tę scenę i czuła, że wzbiera w niej jakaś okrutna uciecha. Józek na pewno zaraz wstanie, nawet na nią nie spojrzy, przecież go oszukała. Odwróci się i odejdzie, a ona zostanie tutaj z tym... z tym ludzkim złomowiskiem. Chłopakowi szczęki drgnęły. Zęby zacisnął, podniósł się i zamiast ręce otrzepać, ujął Maszczaka za ramiona. — Weź tam — wskazał ruchem głowy. Podjęła ojca za nogi. Dotargali Maszczaka do ciągnika. Józek wskoczył na pustą platformę, pochylił się, wciągnął starego. Wiśka wlazła za nimi. Ciągle jeszcze bała się spojrzeć chłopakowi w oczy. Bardziej niż wzgardy czy szyderstwa lękała się politowania. Ale Józek zachowywał się jakby nigdy nic. Zeskoczył zwinnie z przyczepy, a jeszcze odwrócił się do Wiśki i przykazał: — Weź mu głowę na kolana. Ruszyli. •* Przed chałupą Maszczaków wywołali niemałą sensację. Kto żyw, wybiegł na podwórze. Józek pomógł zładować Zygmunta 59 i nie czekając ani na pytania, ani na podziękowania —-odjechał. Wiśce uczyniło się i głupio, i przykro, że tak bez pożegnania. Ano, czego mogła się spodziewać. Stanisława na przemian klęła, złorzeczyła, płakała, to znów łajała wszystkich wniebogłosy. Na widok stryja przypomniał się Wiśce porzucony pod płotem kanister. Jakoś przez Józka całkiem jej to wyleciało z głowy. Trzeba znowu wracać, a potem tyli kawał dygać to cholerstwo. Że też ojcu chciało się. Ano, wiedział, że Leośka darmo go nie poratuje. Tym razem całą drogę odbyła bez przeszkód. Zabawiła chwilę w szopie, gdzie złożyła swój bagaż. Nie chciało jej się wracać do chałupy. Najszczerzej: nie chciało się jej nic. Zejść z ludzkich oczu byłoby najlepiej. Gdziekolwiek. Aby dalej. Za ścianą posłyszała jakoweś rozhowory. Kazio mazgaił się, On tak zawsze. Byle kto mu dokuczy, a ten zamiast jak chłopak dochodzić swego, choćby i za cenę rozbitego nosa czy podrapanej gęby — zaraz w bek. Wiśka zrazu lała go za to, chcąc pobudzić do większej zadziomości, zuchwałości, ale kiedy zachowywał się niczym zaszczute zwierzątko — dała spokój. Trudno. Może z tego wyrośnie. Wstyd byłoby mieć brata niedojdę. Dzieciakom jednak nakazała, żeby się od Kazia trzymały z daleka, bo ona sama każdemu wymierzy sprawiedliwość. Bachory znały mores. Lubiły Wiśkę, ale i bały się jej panicznie, bo kiedy wpadła w "złość, nie przebierała. Co było pod ręką — tym lała, gdzie popadnie. I tym sposobem Kazio pętał się po obejściu nie zaczepiany przez nikogo. Chyba że sam guza szukał. Jak teraz. Po cóż on tu żalazł? Biją się? Nie. To czegóż tak nosem ciągnie? Wiśce nie chciało się interweniować. Na dzisiaj miała rodziny dość. Poszłaby przenocować u koleżanki, gdyby nie to, że o dziadka trzeba się dowiedzieć. Dobrze, że matka już w chałupie, przy niej stryjo krzywdy staremu nie zrobi. Przysiadła na drabinie, po której można było wejść na 60 wyżkę, gdzie zazwyczaj składali siano. Teraz tam pusto, ale zapach przyjemny pozostał. Ze wszystkich budynków szopę lubiła najbardziej. Obory i chlewa stryjny pilnowały, do kurnika też nos chętnie wsadzały, jedna drugiej podkradała jajka, śmiech. Szopa niby więcej była dla mężczyzn, ale ci, kiedy nie spali, to się kłócili albo sąsiadów procesowali. Cała harówa w gospodarstwie na babskie ręce spadała. Wedle tego porzekadła, że chłop dźwiga aby jeden węgieł, a baba resztę. Jazgot za ścianą nie ustawał. Wiśka mimo woli zaczęła się przysłuchiwać. Toż to nie same dzieciuki. Stryjna się w oną kłótnię wdała. O co im się rozchodzi? — Ino kawałek mama dali — buczał Kazio. — Ni mam, ni mam... — Nieprawda. Sama widziałam. Do kieszeni schował —• gardłowała Heńka, starsza od Kazia może ze dwa lata, ale spryciara jakich mało. Sprzedałaby Kazia na targu, aniby się obejrzał. Ї drogo porachowała. Chłopiec za nią jak ten psiak łaził, najmłodszy był, do dzieci się garnął, a te go wyśmiewały. Heńka niekiedy okazywała mu swoją łaskawość, jeżeli na tym mogła co skorzystać. —- Czego kłamiesz? To grzech — wtrąciła się stryjna. r Pewno od krów wracała i przystanęła przy tych dziecinnych tarmoszeniach, gotowa zaraz poprzeć swoją Heniusię. Dzieciu-ków porodziła kupę, bo już sześcioro, i nie zanosiło się, że to koniec. Może dlatego taka chytra i nienasycona. Co jej się nawinęło, chwytała i ciągnęła do gniazda. Innemu dziecku też pewnie krzywdy by nie zrobiła, ale swoje były najpierwsze. — Nie jidz, nie jidz — tłumaczyła dobrotliwie Kaziowi. — I tak durnowaty jesteś, nie uchowasz się. Ot, lepiej daj Heniusi. Ona rośnie, potrzebuje dużo strawy. No oddaj, oddaj. — To od mojej cioci — rozryczał się Kazio. — Mama mi przywiozła. — Już się nigdy z tobą nie będę bawiła, nigdy! Dajesz czy nie, ty głupolu, ty łamago! — wrzasnęła Heńka, 61 Wisia jednym susem wyskoczyła z szopy. Wyrwała Kazia z rąk Heniusi, która usiłowała chłopcu wyciągnąć coś z kieszeni. Nad wiadrem mleka stryjna stała nieco pomieszana. — Czego się wtrącasz? Nikt mu krzywdy nie robi — •usiłowała awanturę zagadać. ' — Za to, coście powiedzieli — syknęła Wiśka — bodajeście nigdy z piekła nie wyjrzeli. Kazio z płaczem przykucnął i zgarniał na kupkę rozdeptane okruchy Reginowego ciasta. W czasie szamotania z Heńka pajda mu z kieszeni wypadła i ot, co z niej zostało. Heńka smyrgnęła popod ścianą jak przegoniony kociak. . Stryjna i Wiśka przez chwilę mierzyły się wzrokiem. ■— Prawdę powiedziałam — odpysknęła zuchwale baba. —• Wszyscy wiedzą, że po pijacku go zmajstrowali. Dla matkt tylko ciężar urośnie. Im szybciej zemrze, tym lepiej. Po co ma. się męczyć i ktoś z nim? Wiśka splunęła jej pod nogi. — To się okaże, jeszcze będzie mu lepiej niż waszym. •— A co, może ty się nim zajmiesz? — zadrwiła kobieta. — Do lekarza go zawieziemy, teraz na wszystko sposoby są. — Ale... Do lekarza!... Już to widzę, jak Zygmunt na dochtorów forsę składa i synka do sanatorium odwozi. •— A pocalujta mnie gdzieś — wybuchnęła Wiśka. — Z niego może więcej będzie pociechy niż z was. — I zwracając się do dzieciaka, podniosła go, przygarnęła do siebie. — Chodźmy, Kaziu. Nie zbieraj tego. Zostaw dla Heńki. Niech się., nacieszy, że ci odebrała. Dam ci swój kawałek. Mama dużo przywiozła. — Ale — nie dowierzał chłopiec. — Może Jaśka zjadła? — Na pewno jest więcej. Chodźże. W chałupie Stanisława ciągle jeszcze ratowała Zygmunta. Wiśka rozporządziła się bez matki. Ukroiła Kaziowi potężną, pajdę, nalała mleka. Matce szepnęła na ucho, że stary benzyną za wódkę zapłacił i że kanister już znowu stoi w szopie. 62 Do Stanisławy zatroskanej o tego pijaczynę zaledwie zdawały się słowa docierać. Obojętnie skinęła głową. Wiśka zerknęła na łóżko. Ojciec chrapał ciężko. Twarz miał rozczerwienioną. Zatruł się. No jasne. Ile on tego wyżlopał? A niech tam. Nie żałowała go. Ma, czego chciał. — Gdzie dziadek? — spytała zaniepokojona. Legowisko było puste. — A bo ja wiem? — Stanisława spojrzała z roztargnieniem. — Do tej pory nie wrócił. ■— Niemożliwe. Toć już noc prawie. — Może zaszył się gdzieś i śpi. — Od rana? — A dajże ty mi spokój, dziewczyno. Sumienia nie masz? żeby mnie jeszcze męczyć. Czepiła się jak rzep. Wiśka zagryzła wargi. Kazała bratu iść spać, a sama wyszła przed dom. I ona też była zmęczona, nie tylko matka. Za jakie grzechy uwikłana jest w to dziadostwo. Uciekłaby het przed siebie, poszukała innych ludzi. Ręce ma silne, roboty się nie boi, chociaż nie można powiedzieć, że się do niej garnie. Miała jednak to przeświadczenie, że na utrzymanie swoje zarobi. Zerwać, skończyć, pożegnać? Ba, nie takie to proste. Opłotkami wyszła w pole. Wędrowała właściwie bez celu, pogrążona w niewesołych myślach. Jakże tak ich wszystkich zostawić? Żeby się sprawdziły przewidywania stryjny? Żeby się Kazio zupełnie zmarnował? A dziadek? Matka serce ma dobre, ale siły jej nie wystarcza o wszystkim myśleć. Dosyć z. ojcem kłopotu. Z Jaśki też sikora, a co z niej wyrośnie? Bóg raczy wiedzieć. Apetyt do chłopaków ma, a głupia taka, za każdym polezie. Ot, i tej pleciuchy, okazuje się, szkoda. Widocznie losu się nie odmieni i męczyć całe życie człowiek się musi nadaremnie. Wczoraj o tej porze żegnała się z Michałem. Na same wspomnienie pokraśniała. Ale tamtego wzruszenia odnaleźć w sobie nie mogła. Uleciało odpędzone tym wszystkim, co się wydarzyło potem. Znowu jej się przypomniały przygarbio- 63 не plecy Stefaniuka. Wzdrygnęła się. Co też z nim się teraz dzieje? Zboże było jeszcze maleńkie, miejscami chwast się puszczał, wąsiste, szurpate kępy. Na miedzach go najwięcej, potem na całe pole się rozniesie. Liliowe i różowe kwiatki otwierały się na noc. Pachniały trochę gorzko, ale delikatne takie jak % jedwabiu. Zerwała jeden, miętosiła przez chwilę, potem rzuciła. Na polu była zbyt znaczna, a wolała nikogo teraz nie spotykać. Po co? Puste rozmowy o niczym męczyły ją. Nawet z koleżankami byłoby jej ciężko gadać. Do wygłupów i wesołości nie miała głowy, a po co ludzi straszyć. Każdy swoich kłopotów ma dość. Jeśli już spotkać się, to tak, żeby przyjemnie czas spędzić. Ciekawe, co też Bożena sobie pomyśli, jeżeli jej doniosą, że jej luby z inną się prowadza? Przykro jej będzie? A czy to moja wina? Ja Michała nie namawiam. Każdy robi, jak uważa. W duchu jednak przyznać musiała, że i ona ma w tej aferze swój udział i że nie jest taka całkiem bez winy. To i co z tego? Innym wolno, a jej nie? Żadna by się nie zastanawiała, żeby jej Waldka sprzed nosa sprzątnąć. Dobrze, niech popróbują. Uśmiechnęła się do siebie na samą myśl i zaraz uczyniło jej się raźniej. Pobiegła na rowy. Tak się u nich nazywało kanały, które z podmokłych pól wodę odprowadzały. Częścią stare, zaniedbane, kr.7aczyskami zarośnięte, częścią wspomagane przez nowy, który cała wieś kilka lat temu kopała. Po drugiej stronie rowów, wypełnionych mętną, szlamistą bryją, ciągnęły się pastwiska, hojnie teraz żółcią nakrapiane, dalej zaś lasy. Biegła ku nim odwieczna droga, wysadzana dziuplastymi wiązami, w których pełno było gniazd ptasich. Prawie nikt tu teraz nie zaglądał. Droga cała w rozpadlinach i wądołach, gdzie aż się przelewało klejkie błocko. Po każdym deszczu nie do przebycia. Kiedyś, gdy nie mieli innego dojazdu, bywało, że konie tutaj po sam brzuch zapadały. Odkąd nową, asfaltową szosę doprowadzono z drugiej strony 64 wsi, mało kto tędy chadzał, a już wozu nie uświadczysz. Wolej było te kiika kilometrów nadrobić i jechać sobie równo, szparko, niżeli się w tej trzęsawicy mordować. Skrajem, popod drzewami, ścieżyneczka wiodła, chytrze omijając większe kałuże i doły. Miejsce w sam raz dla Wiśki. Nikogo tu spotkać nie mogła, czuła się swobodnie, з łąk wiatr nawiewał zielne zapachy, a że księżyc już wzeszedł, więc było dosyć widno, zresztą ona i tak przejście sobie znajdowała, stopami zaledwie ziemi dotykając. Z każdym krokiem lżej jej się na sercu robiło. Ot, nie ma po co cudować. Nic wielkiego się nie stało. Grunt, że tato niczemu nie jest winien. Trochę się strachu najadła — i tyle. Dobrze, że już minęło. Byłaby nastąpiła... Cofnęła się w ostatniej chwili. Ciemnawy jakiś przedmiot leżał na ścieżce. Ktoś zgubił... Stara, barankowa czapka, wyliniała tak, że tylko gdzieniegdzie zrudziałe kudełki zachowały się. Już miała przeskoczyć i pójść dalej, kiedy tknięta nagłą myślą nachyliła się, podniosła, obejrzała... Znajoma jakby... Do dziadkowej wypisz-wymaluj podobna. Ale... Skąd by się tu wzięła? Rozejrzała się i wtedy go zobaczyła. W mdłej poświacie, za frędzlą nisko opuszczających się gałęzi, a więc z drogi prawie niewidoczny, nachylał się nad samym skrajem rowu, jakby czegoś szukał. Rękoma przy tym kiwał. Może wypatrywał tej czapki, która mu przepadła? — Dziadku! — zawołała. -— Dziadku! Czapka jest tutaj! 'Nawet się nie odezwał. Zlękła się czegości, chociaż do strachliwych nie należała. Naraz usłyszała ciszę, jaka ją otaczała. Były w niej utajone przypłuski wodne, szmery, owadzi brzęk. Ludzkiego nic. A dziadek przecież stale coś tam do siebie mamrotał, po nocach nawet spać nie dając. Niekiedy budziła się i słyszała, jak marudził na swoim wyrku — a teraz nic. Ani szeptu, ani westchnienia. . . 5 — Dziewczyna nie ludzie 65 Uchylając się popod gałęźmi, przelazła bliżej, na skraj rowu. Wtedy zrozumiała... Z krzykiem rzuciła się do ucieczki, z krzykiem do domu wpadła i runęła na łóżko twarz zakrywszy rękoma, dygocąc cała jak w febrze. Stanisława natenczas Zygmusia swego odstąpiła i do Wiśki przybiegła. — Wisiula! Co?! Przez długą chwilę ludzkiego słowa wydobyć z dziewczyny nie mogła. Z gardła Wiśki wychodził ni to pisk, ni to zawodzenie. Za brzegi łóżka uchwyciła się, oderwać nie pozwalając. Twarzą zakopana w poduchy, w drgawkach cała, w spazmie. Jaśka i Kazik przebudzeni, przycisnęli się do samej ściany, byle jak najdalej. Stanisławie serce podłaziło do gardła. Chwyciła kubeł zimnej wody i nie zważając na pościel, wychlusnęła na Wiśkę. Pomogło. Dziewczyna znieruchomiała, potem wyprężyła się, parę razy głęboko tchu zaczerpnąwszy. Stanisława na skraju wyrka przysiadła, przygarnęła córkę do siebie. Spojrzały sobie w oczy — i wtedy Wiśka jej powiedziała. W Maszczakową jakby piorun strzelił. Za głowę się porwała i do braci Zygmunta pobiegła. Pochowali starego Maszczaka zaraz na drugi dzień. Milcz-kiem, ukradkiem prawie. Skrzynię 2 desek już i Zygmunt pomagał zbijać. Szli za pochówkiem synowie jak wrogi. Ani na siebie, ani na innych nie patrząc. Dzieciskom nie pozwolili pójść z dziadkiem się pożegnać. Jakże, wstyd taki. Zawiedzione byli, bo wisielca jeszcze im nie pokazywano, a powiadali, że bardzo straszny. Dziwnym sposobem, bo do chałupy w tę porę nikt nie zaglądał, cała wieś o wszystkim się dowiedziała. Kiedy szli, okna się zatrzaskiwały, kobiety odwracały głowy i owijając się chustkami przemykały spiesznie bokiem. Z mężczyzn żaden 66 czapki nie zdjął przed nieboszczykiem jako obyczaj nakazuje, a poniektóry to i spluwał przez lewe ramię. Jakby wszyscy potępili starego Maszczaka, że końca swojego w spokoju doczekać nie potrafił, chociaż rozumiano, że to rodzone dzieci za życia mu piekło na ziemi zgotowały. Wszelako żywym złamanego słowa nie powiedział nikt. Po co bandziorom wchodzić w drogę? Znowu czerwony kur po wsi zatrzepocze? Śledztwo śledztwem, a ludzie myśleli swoje. Szeptano więc sobie na ucho opowieści o jego ostatnich chwilach, od którego to słuchania włosy powstawały na głowie. Zaś stary Maszczak, który już bronić się nie mógł — jak i za życia, legł nareszcie w ciszy i spokoju opodal cmentarnego śmietniska. I tylko Wiśka z twarzą ściągniętą cierpieniem, ale z oczyma suchymi, z czarnym warkoczem porządnie, ciasno splecionym położyła na kupce żółtej gliny pęczek ziela uzbieranego po miedzach. W ich obejściu żadne kwiaty ogródkowe nie rosły, więc niby skąd miała brać inny bukiet? Ludzi prosić? A czyby kto dal? Stryjny dorozumiewały się, że stypy nie będzie. Jak tu obżałowywać takiego, co to nawet jego imienia lepiej nie wspominać. Więc i wydatku nie ma, i chłopy się nie popiją. Synowie jednak, ledwie do dom wrócili, każdy na własną rękę, poczęli szukać pieniędzy, które — jak wiedziano — stary sobie uskładał na pochówek jeszcze wówczas, kiedy gospodarką kierował i miewał swoje dochody. Sądny dzień nastał w obejściu Maszczaków. Podłogę zrywali, za obrazami macali, w kominie grzebali. Wszystko daremnie. Rozstąp się, ziemio. Maszczakowej jakieś myśli też poczęły chodzić po głowie. Medytowała, aż wreszcie przysiadła się do córki. — Ty, Wisiulka, z dziadkiem ostatnio najbliżej byłaś. Lubił cię. Powiedz mi, czy on ci nie zdradził, gdzie te pieniądze schowane? Wiśka spojrzała na matkę jak na kogo obcego. 67 — Во со? — Widzisz, dziecko — tłumaczyła zmieszana nieco Stanisława — nam te pieniądze najbardziej należą się. Przecież nie Genkowi. Tam ładnych parę tysięcy musiało być. A nawet ktoś mi mówił, że stary miał trochę złota. Może to nieprawda, ja tam nie wiem. Ale sama rozumiesz, jakby nam się parę groszy nawet przydało, jakby nas to poratowało. Tak nam ciężko... — Gdybym nawet wiedziała — rzekła Wiśka, wstając — to i tak wam nie powiem. Dziadek nie na to je przeznaczył. — To dla siebie wszystkie chcesz wziąć? — Stanisława była zgorszona. Wiśka popatrzyła na matkę dziwnie jakoś i nie rzekła więcej ani słowa. A po kilku dniach porannym autobusem, w towarzystwie czarnej ceratowej walizy odjechała do ciotki. Stanisława nie wyszła odprowadzić swojej pierworodnej na nową drogę życia, bo zniechęceni spadkobiercy z tego rozgoryczenia, żałości i poczucia, że spotkała ich ciężka krzywda, a także w przewidywaniu długich korowodów związanych z podziałem majątku zaczęli się na potęgę zaprawiać alkoholem. Zygmunt, chociaż najmłodszy z, braci, nie był w tej kompanii ostatni. Maszczakowa więc musiała go pilnować: raz — żeby mu nie zaszkodziło, po wtóre — żeby się kochanej rodzince w nietrzeźwym stanie będąc nie dał wykiwać. U Zygmusia od rozróby do daj-pyska droga była niedaleka, a Stanisława miała wszak troje dzieci, o których prawa i zabezpieczenie walczyć musiała. Wyjeżdżając z rodzinnej wsi Wiśka pomachała wprawdzie Kazikowi i Jaśce, ale skoro autobus ruszył, już ani razu nie odwróciła głowy. Siedziała nieruchomo, zapatrzona przed siebie pustym, szklanym wzrokiem i chyba niezbyt wiele z mijanych okolic zachowała w pamięci. Kierowca, wesoły chłopak, nie z tych stron rodem, zatem niczego nieświadom, zauważył, że dziewczyna ładna, ale cości 68 nie w sosie, więc parę razy do niej zagadał. Ale że nie odpowiadała na żadne zaczepki, tedy, obrażony, w ogóle przestał na nią zwracać uwagę. Rozdział IV Regina posiała Wiśkę po zakupy. Przynajmniej niech w kolejkach postoi, na cokolwiek przyda się, bo w domu wyręki z niej żadnej. Kto to widział! Dziewucha w tym wieku, a do kobiecych zajęć całkiem nie przyuczona. Silna, więc może w polu na co zda się, ale przecież nie tylko to do niej należy. Ścierki brudne i mokre po kątach upycha, zamiast przeprać, rozwiesić. Przy kuchni nie ustoi, bo niecierpliwa. Sprząta aby po wierzchu. Wczoraj Regina pełno brudów spod wersalki wymiotła. Pokazała Wiśce na śmietniczce, a ta żeby choć zawstydziła się! Popatrzyła na Reginę, jakby się ta urwała z choinki. Więc teraz nad jej sprzątaniem Regina musi sterczeć i kontrolować. Lekcji z Marzenką też nie odrobi, bo sama nie umie. Marzenka któregoś dnia przyszła do Reginy i chichocze: — Mama wie, Wiśka czytać nie umie. — Co ty pleciesz? — zgorszyła się Regina. — Sześć klas skończyła. — A to niech mama posłucha, jak ona duka. I rzeczywiście. Uszy bolą, tak stęka. — Czego cię w tej szkole nauczyli? — wrzasnęła Re-giną. — Miałam inne zajęcia — Wiśka spojrzała spod oka i Regina ugryzła się w język. Prawda, Kazio malutki był, długo nie chodził, nie jadł. Stanisława wtedy chorowała, po szpita- 70 lach ją wozili, na Wiśkę wszystko spadło. Dali jej to świadectwo z łaski chyba i z nadzieją, że wyżej nie pójdzie. — Co ja z nią zrobię? — kłopotała się w duchu Regina. — Dziewucha niby świeca, oglądają się za nią na ulicy, dobrze, że ona przygaszona jakaś, swoimi myślami zajęta, bo nie dałabym rady upilnować. Ale skoro się rozpatrzy, oswoi, kto wie, jak to będzie, trzeba ją do jakiegoś zajęcia posłać. Cóż kiedy ona nic nie umie i do niczego nie nadaje się. Tu przyszło Reginie do głowy, że gdyby jej Katarzynę ktoś tak solidnie i fest przeegzaminował, mogłaby też wypaść nie najlepiej. Ile to lat jeszcze musi upłynąć, zanim dzieci będą miały kawałek chleba zapewniony. Majątku im nie zostawię, medytuje Regina, same sobie radzić muszą. Więc żeby wybrać jakiś fach naprawdę opłacalny. Ale co się teraz opłaci? Wszędzie taki ścisk, ludzi dużo, czy to kogo dopuszczą? I już serce Reginie bije ze zdenerwowania, bo sobie dzieciarnię swoją wyobraża, jak nie ma co do gęby włożyć i w rozwalających się ruderach zamieszkuje. Przychodzi jednak na Reginę refleksja, że ruder coraz mniej i chyba zupełnie przestaną ludziom zagrażać, zanim jej dzieci dorosną. Ciekawe, jaki też świat okaże się za lat kilkanaście. I co się wówczas będzie liczyło? Forsa? Ale na własnej skórze Regina doświadczyła, że pieniądze dziś są, a jutro ich nie ma. I wtedy co? Buzia na kłódkę, zęby w ścianę? I znów ze strachu Reginie całkiem niedobrze robi się. Popatrzyła na zegarek. Gdzież ta ciućma zastała się? A może kogo spotkała? Trzeba kiedyś posłać za nią Marzenkę, żeby popatrzyła, czy Wiśka nie łazi z kim potajemnie. Do tego nie wolno dopuścić. Jak ma życzenie, proszę bardzo, niech swoje towarzystwo przyprowadza do domu. Regina sobie obejrzy, jak jej się spodoba, to przygarnie, a jeżeli nie, to won za drzwi i nosa za próg. Ona nie taka jak Stanisława, której po głowie można chodzić. Rodzone dzieci mores znają i Wiśka nauczyć się musi, że bez zgody Reginy kroku jej postąpić nie wolno. Rozumu swojego nie ma, bo 71 jeszcze koza, a Regina życie znająca i z oczu wyczyta, co się święci. Za Katarzyną łaził taki jeden, nawet niebrzydki chłopak. Kaśka rozanielona, stale się z nim urywała. Ale Regina powiedziała: stop. Najpierw lekcje i robota w domu, a potem dopiero możesz się migdalić. To ten palant zaczął jej dziecko buntować. Na własne uszy słyszała, jak za drzwiami szepnął Katarzynie: powiedz starej, że po zeszyt do koleżanki. Jak otworzyła drzwi, jak mu palnęła mowę. Poszedł jak zmyty. Ale za parę dni wieczorem widzi przez okno: sunie. Oho, pomyślała Regina, coś się kroi. I miała już oko na Kaśkę. A ta myk, myk i do piwnicy. Regina odczekała i za dziewuchą trop w trop. Patrzy, a oni tam czułą scenę odstawiają. Jak w telewizji. — Ty łobuzie — wrzasnęła Regina — dziecko mi będziesz deprawował! — i przez łeb go mokrą ścierką. Odtąd się nie pokazywał. Katarzyna parę dni odplakała, jak się należy, a potem znalazła sobie innego, dużo porządniejszego chłopca. Ale Katarzyna, choć uparta jak jej ojciec, do matki wszelako ma zaufanie, więc ostatecznie godzi się z jej rozporządzeniami, chociaż niekiedy nosem kręci. Wiśka tymczasem chwilami wygląda, jakby R.eginę miała na nic. I to ciotkę najbardziej wkurza. Patrzcie no ją! Z takiego zadupia przyjechała, gołe toto jak bizun, a myśli, że wszystkie rozumy pojadła. U Maszczaków może i była najważniejsza, a nawet dobrze, że nie pozwoliła sobie w kaszę dmuchać. To się Reginie podoba i skłonna jest pochwalić. Ale w jej własnym domu — o, to co innego. Tutaj do Reginy słowo ostatnie należy, czasem do Romana, jeżeli sprawa jego uwagi wymagająca jest. I niedoczekanie, żeby pod bokiem Reginy, w jej własnym domu inne się panowanie zaczęło. Już i tak Kaśka coś zanadto z Wiśką poszeptuje i wieczorami się naradza. Sypiają razem, bo nie było gdzie dodatkowego łóżka wstawić, a trudno, żeby 72 w stołowym Regina sypialkę dla siostrzenicy robiła. Na głowę jeszcze nie upadla. Katarzyny tapczan szeroki, i trzy się zmieszczą, co dopiera dwa takie chudzielce. Miały sypiać na waleta, ale teraz Regina zauważyła, że głowa obok głowy i nawet jak się światło zgasi, to jeszcze szep-szep i szep-szep. Co one sobie tyle do powiedzenia mają, że dnia im za mało? Wiśka od Katarzyny trzy lata starsza, pod stół na piechotę nigdy razem nie chodziły, skądże więc ta komitywa? Regina przypuszczała, że prędzej Kaśka najeży się, że jeszcze jedna osoba w domu i nowe wydatki, a jej przecież stale mało było pieniędzy. Stroić się chce, ciągle za nowymi kieckami wydziwia, matce pod nos podtyka, a to że koleżanka od rodziców dżinsowe ubranie za dolary dostała, a to że zamiast białej bluzki ona by wolała szeroką sobie uszyć. — Ciążowa ci potrzebna? — drwiła Regina. — Ot, widowisko będzie dla sąsiadek. Ale Kaśka uparła się i poty kłuła się w paluchy, aż do spółki z dziewczynami wyściboliły sobie te cudactwa i latały po osiedlu jak jakie zmory. A dumne z siebie, a zadowolone, że to przecież najświeższa moda. O kieckach z Wiśką raczej nie gadały, bo w tej materii siostrzenica, Reginy chyba zbyt wiele do powiedzenia nie miała. Przyjechała — jak to oceniła Regina — dosyć obdarta. Do Bukowna może wystarczy, ale tu we, Włodawie wszyscy już. Reginę znają i każdy patrzy, jak jej dzieci chodzą ubrane. A wiadomo, że Wiśka siostrzenica. Najbliższa rodzina. Dziadostwa jej tak znowu ludziom pokazywać nie potrzeba, bo zaraz z tego ploty urosną, wydziwianie, może i Reginy dobrobyt wyda się sąsiadkom wątpliwy. A przecież tutaj każda sadzi się,, żeby nie być gorszą od innych. Jak tam jest, tak jest, ale nawet gdy w kieszeni pustawo, lepiej, aby ludzie zazdrościli, niż użalać się mieli. Regina od lat wyznaje tę zasadę i dobrze na tym wychodzi. Z litości ludzkiej pożytku mało — tylko upokorzenie, żółci 73 ulanie, jeszcze większa gorycz. A jak zazdroszczą, to choćby ci nie dostawało, zaraz głowę wyżej nosisz i czekasz na lepsze czasy. Regina poszła do bieliźniarki popatrzeć na wyznaczoną siostrzenicy półkę. W szafie na ramiączkach parę kiecek mocno już przechodzonych wisi. Dobrze Reginie znajome. Z jej własnych przerabiane. A poza tym kupka łaszków. Regina przebiera, szpera, rozbebeszyła całą półkę. Nie tyle z ciekawości do szmat, ile że się spodziewa coś tam innego znaleźć. Może listy, może pamiętnik. Katarzyna też pisze, przed matką po kątach chowa, ale Regina ma swoje sposoby. Tajemnicy korespondencji nie uznaje, nie ma mowy. Jak pisane, znaczy się, każdemu przeczytać wolno. Podobnie z pamiętnikiem. Dosyć to nawet wygodne, bo jak taki szczyl w domu mieszka, który już dorosłą pannę udaje, dobrze wiedzieć, co temu po łbie śwista. Sprawiedliwie przyznać należy, że zdobytych w ten sposób informacji Regina nie nadużywa dla umocnienia swojej władzy rodzicielskiej. Wystarczy jej, że czuwa, że trzyma rękę na pulsie. Posłuszeństwo potrafi egzekwować w inny sposób. Jeszcze ani razu nie wygadała się nikomu, że ma dostęp do sekretów córki. Kasia też czuje się bezpieczna. Biedulina, zdaje się jej, że matkę można wykiwać. A niech się cieszy, póki to jej dobru w niczym nie zagraża. Wiśka jednak zawiodła Reginę. Żadnych tajnych materiałów. Żadnego do duszy klucza. Prawda, przypomniała sobie ciotka, toż jeżeli ona słabo czyta i pisze, nie zechce się bawić w takie sprawozdania. Prędzej już, gdyby miała jakiego chłopaka na wsi, do niej będą przysyłać. Trzeba mieć oko na te sprawy. Żaden problem, bo kluczyk od skrzynki w rękach Reginy pozostaje i cała korespondencja tą drogą przechodzi. Przebiera Regina w szmatkach i trochę jej przykro. Dziewucha na pewno chciałaby się ubrać. Młoda jest, kiedy będzie się stroić jak nie teraz? Siwizny czekać nie warto. Wtedy choćby na siebie samo złoto nasadziła i tak nikt się nie obejrzy. 74 Z jednej strony dobrze, że chłopaków nie przywabisz drugiej: babskie sumienie spokoju Reginie nie daje. I już kiedy ją coś tak mocno nyje, na pewno w końcu, nawet wbrew sobie, owym podszeptom ulegnie. Romek znowu będzie klął. Albo to on musi wiedzieć? — rozgrzesza się czym prędzej Regina i widzi już, że choćby dlatego, żeby jej babi spisek się udał, weźmie się za Wiśki przyodziewek. Tylko czy ta lotnica doceni? Czy choćby ciotce podziękuje? Od samego początku między nimi się nie układa. Ani Regina sobie jej pozyskać nie umie, ani ona się do ciotki nie garnie. Byłoby może inaczej, gdyby przyszła, przyłasiła się jak inne dziewczyny. Regina czułości nie lubi i własnych dzieci nie obcałowuje, bo ją mierzi smoktanie, ale przecież kiedy się takie młode przytuli, serca by chyba nie miała, żeby odepchnąć, nie przyhołubić. I może prędzej by się dogadały. Ale Wiśka jak ten kamień przez wodę ogładzony, między innymi podobnymi sobie bryłkami pościerany. Czepić się nijak. Otoczak. Co tam w głębi ukryte? Chyba rozłupać trzeba, żeby się dowiedzieć, a i to nie takie proste. Gładkość, nijakość, uległość — wszystko pozór. A w rzeczy samej zakamieniale to takie, że choćbyś krajał, nie powie nic. Regina o tę skrytość czy może zawziętość ma głęboki żal do Wiśki. Ciekawie byłoby przecież dowiedzieć się, co słychać u Maszczaków, jak tam żyją, co porabia Stanisława, a czy choroba Zygmunta nasila się, czy też trochę zmądrzał? Ale o co spytasz, ta gapi się, a potem półgębkiem odpowiada. Że owszem, że w porządku, zdrowi są, ojcu nie gorzej, i tyle. Po takiej relacji człowiek mądry tak samo jak przedtem. A już ani mowy, żeby się Wiśka kiedy na kogo poskarżyła. Jakby z raju przyjechała, ani pretensji do nikogo, ani nic. Czasem tylko, jak słowo padnie o rodzinie, to tak okiem błyśnie, że ciarki przechodzą, ale zaraz rzęsą ślipia zakrywa i człek nie wie: może się zdawało. Z gęby nic nie wyczytasz. Od początku tak było, od pierwszej chwili. Zjawiła się przed południem, nikogo akurat nie zastała w 75 domu, bo dzieci w szkole, a Regina do sklepu poszła. Może by i szybciej wróciła, ale zajrzała jeszcze po drodze do sąsiadki, która nowe zasłony kupiła po zniżonej cenie. Do okazji Regina miała słabość wielką. Nawet jeżeli akurat nie potrzebowała, ale wiadomo, że przecena, że korzystna, oprzeć się nie mogąc, brała, jak łeci. Zawsze się może kiedyś przydać i będzie, jak znalazł, tłumaczyła Katarzynie, która najlepiej orientowała się w tej manii. Roman o tym pojęcia nie miał. Serce by go zabolało, że żona tyle zbędnych rzeczy kupuje. Jemu bo się wszystko prawie wydawało niekonieczne. W jednych portkach mógł chodzić, póki mu z tyłka nie zleciały. Jak dziad najgorszy by wyglądał, gdyby nie zapobiegliwość Reginy. Ale nie musiała mu o wszystkim mówić. W szafie znalazł albo naszykowane w niedzielę i wkładał bez protestu, nie zastanawiając się, skąd się wzięło. Także samo jeśli idzie o żonę czy dzieci. Cały wysiłek, żeby wyglądali przyzwoicie i żyli jak ludzie, spadał więc na Reginę. Nie można powiedzieć, aby nie sprawiało jej przyjemności owo gromadzenie, bogacenie się, porastanie w piórka. Nie było dnia, żeby po sklepach nie polatała właśnie w poszukiwaniu owych przecen. Zasłony okazały się niebrzydkie, sąsiadka była z nich ogromnie dumna i Regina rozważała, czy nie nabrać kilka metrów, bo sąsiadka miała dojście do sklepu i jeszcze mogła to załatwić, a jak się inne baby zwiedzą albo ekspedientka towar na ladę wyrzuci, to już całuj psa pod ogon: rozdrapią w mgnieniu oka. Po namyśle Regina sąsiadce pieniądze zostawiła, wypiły herbatę z czymś mocniejszym, pogadały o dzieciach i kłopotach z nimi. Był to temat ulubiony, zawsze nowy i pasjonujący obie strony. Regina tedy szła, nie to że w podskokach, ale całkiem z siebie zadowolona, aż tu ledwie na pierwsze schody wwindo-wała się, patrzy: Wiśka stoi. I jakby ciotki rodzonej nie poznawała: jak ta rozwora. Tylko 76 V. ślipia czarne w człowieka wlepia. Ani to podejść nie umie, ani przywitać się. — O, już jesteś — rzekła Regina, żeby coś powiedzieć, bo fakt był oczywisty. Dziewucha ani drgnęła. — Czego to matka nie przyjechała? — Zajęta. — > — Przywitajże się przecież — zdenerwowała się Regina. Wiśka sztywno wyciągnęła rękę i potrząsnęła dłonią ciotki. Istny cyrk. — Dawno czekasz? — Regina grzebała w portmonetce 'szukając kluczy, które jak na złość gdzieś się zapodziały. — Z godzinę. Nie mam zegarka. — Było do sąsiadki której zastukać. Po co tak na schodach sterczeć i widowisko z siebie robić? — Nikogo tu nie znam. — Ale mnie ludzie znają. Każda by cię przyjęła. — Nie wiedziałam — odparła Wiśka. Pewnie. Skąd miała wiedzieć? Maszczaki sami zbyt uczynni nie byli, z sąsiadami koty darli, Wiśce chyba do głowy nawet nie przyszło, że można inaczej z ludźmi żyć. Nie to co ja, pomyślała z dumą Regina. Nie tylko w tej klatce schodowej, ale w całym bloku, ba, nawet w osiedlu znają mnie i szanują. Ludzie bywają różne, trzeba ich wyrozumieć i brać, jacy są. Lepsi, gorsi. Ja też nie takie znowu cudo, ale niczyjej krzywdy nie chcę i przez to każden jeden zaufanie do mnie czuje. A jak to było, kiedyśmy się do Włodawy sprowadzili? Tutejsze ludzie osiadłe, obcych nie kochają. Gadają, że taki co z dziada pradziada: pniok. Już się nie ruszy z tego miejsca. Inny, co za żoną przyszedł, albo kobieta, co się tu wydała, musi odczekać, wrosnąć, aż się upodobni, aż się tutejsi oswoją. Taki jest: krzok. A te inne przybysze, co jak ptak długo na jednej gałęzi nie pożyją, to już żadnego uważania dla nich nie ma. Odczekuje się cierpliwie, żeby sobie prędzej stąd poszli. I 77 znikają. Powietrze im nie służy albo co. Albo się zakorzenić w tej glebie dosyć opornej i niechętnej nie potrafią. I dobrze jest. A Regina już zapuściła korzenie, wzwyczaiła się. I chociaż z początkiem ciężko b> wało, teraz sama widzi: może i dziwne ludzie, ale jak do nich z sercem... A nawet kiedy pomyśli, że z czasem dostaną mieszkanie w Łęcznej, przenosić się potrzeba — robj jej się żal. Romek będzie miał lepiej i dla dzieci też do Lublina bliżej, gdyby które na studia chciało albo do jakiej pracy. Ale we Włodawie już wszystko dla Reginy zrozumiałe, znajome. Znowu się przyjdzie uczyć innych ludzi, rozmaitych układów. Szkoda. Dumając o tym wszystkim Regina bierze się do szykowania obiadu i znowu się na Wiśkę zżyma. Jakby mało kłopotów własnych miała, to jeszcze teraz takie zobowiązanie i utrudnienie, bo przecież kiedy Stanisława przyjedzie, ciekawa będzie, co też z córuni za dziwo zrobiło się w Reginy rękach. Warto siostrze pokazać, warto jej zaimponować. Ale znów żeby z Wiśką do ładu dojść, anielskiej cierpliwości potrzeba. Tą zaś Regina nie grzeszyła w nadmiarze. — Nic, tylko nerwami płać — pomyślała. — Już i tak mi wątroba wysiada. Ale nade mną nikt się nie rozczula. Jak mnie Romanowi dali, czy się kto zatroszczył? Nawet mama do tej budy ino raz zajrzała i jeszcze mnie obłajała, że na wnuki za cfługo czeka. Jakby jej nie było dosyć, że Stanisława jak ta gruszka: pac, pac, co roku. Tylko że jej umierały, niebożąt-ka. Że się ta Wiśka uchowała, to zrządzenie jakieś, widać do czegoś na tym świecie potrzebna, chociaż Maszcza- kówna. Dzwonek u drzwi. Nareszcie wróciła ta lebiega. Zaraz się zaczęło wybrzydzanie. — Co to za ochłap? Gorszego już chyba nic nie było? I ja mam z tego dla was wszystkich obiad zrobić? Toż lepiej od razu psu wyrzucić. — Jak ciotka uważa — Wiśka wzruszyła ramionami. Regina wpadła w furię. 78 — Jak uważam?! A pieniądze czyje w błoto wyrzucasz?! Swoje? Odnoś to zaraz. — Przecież mi nie przyjmą. — Guzik mnie to obchodzi. Każ oddać pieniędze i powiedz, żeby cię drugi raz nie nabierali. — Toż mnie wyśmieją. — I dobrze. Nauczysz się. No już. — Nie pójdę. — Co ty mi się tu będziesz stawiać. Mówię, że masz iść. — Nie pójdę — z uporem powtórzyła Wiśka. — Pieniądze ciotce zwrócę, ale do sklepu nie pójdę. — A skąd masz forsę? Ciekawe? Matka dała? — Matce samej ciężko — powiedziała Wiśka. — Więc skąd? Na ulicy znalazłaś? Rumieniec na twarzy dziewczyny jeszcze się pogłębił. — W sobotę zawołała mnie do siebie jedna i prosiła, żeby jej okna umyć, bo to wysoko i ona zawrotu głowy dostaje. Regina czmychnęła. — Umyłaś? — No. — Dobrze — kiwnęła głową ciotka. — Schowaj- sobie te pieniądze. Ile tam masz? Stówkę? To ją trzymaj. Mięso przekręcę przez maszynkę. Na gołąbki może się nada. Zobaczę. Ale więcej takiego nie bierz. Wiśka obojętnie kiwnęła głową. Stanęła przy oknie. Zapatrzyła się. Słowa Reginy dolatywały do niej jak brzęczenie komara. Natrętne, nieprzyjemne, ale dosyć nieszkodliwe. Niech tam sobie. Ciotka się musi wygadać. Wiadomo. Niby nie miała krzywdy w tej Włodawie, ale wiedziała, że miejsca tu nie zagrzeje. Sama siebie zresztą nie poznawała. Zrazu odrętwiałość ją ogarnęła, wszystko jej zobojętniało. Stanisława, dla której śmierć starego Maszczaka o tyle była ważna, że ustalić się mogły nowe układy i podziały rodzinne, nawet chyba nie zauważyła, że z dziewczyną coś jest nie w porządku. Przestraszenie? Tak, to zrozumiałe, ale właśnie 79 wyjechawszy otrząśnie się z grozy tamtego wspomnienia. Co najrychlej więc, bo już wracając z pogrzebu, uświadomiła Wiśkę, że ciotka Regina zgodziła się ją zabrać do Włodawy, a tam już dla niej coś obmyśli. I że to dla Wiśki wspaniała okazja, że się nareszcie z tej zatęchłej wsi wyrwie. Jasne, że na żniwa czy na wykopki będzie musiała wracać, ale w ogóle niech sobie niczym głowy nie zawraca, tylko pakuje się i jedzie. Wiśka popatrzyła na matkę oczyma, które jeszcze większe się wydawały, bo ciemnymi sińcami okrążone od płaczu i niewyspania, ale żeby chociaż się zdziwiła albo dowiadywać zaczęła, jak to matka z Reginą ułożyła... Nie. Jakby to jej wcale nie dotyczyło. Uwaliła się potem w chałupie twarzą do ściany i nawet z Jasią nie chciała gadać. A siostrunia ciekawa bardzo, bo jej Wiśka dotąd nie opowiedziała, w jaki sposób dziadka znalazła i rada by znać szczegóły. Ale prędzej z krzemienia serwatkę byś wycisnął niż jakie zwierzenie z Wiśki. Pętała się po domu przez kilka dni niby ćma jaka, odbijając się o ściany i sprzęty. Stryjna awanturować się nawet zaczęła, że robotę zaniedbuje niby dziedziczka jaka i ona za nią tyrać nie zamiaruje. Stanisława, żeby nie słuchać jazgotu, ulitowała się nad córką i sama za nią obowiązek odwaliła. Ale kiedy już drugi i trzeci dzień minął, poirytowała ją ta nieruchawosc i znów zaczęła przynaglać, aby Wiśka nie zwlekając, udała się do ciotki. Niedziela przeszła jak i poprzednie dni — ponuro. Może tam i nadsłuchiwała Wiśka, czy motor nie zawarczy na drodze, może parę razy wyjrzała przez okno... Ale zadbać o siebie nie zadbała, wyglądała jak półtora nieszczęścia. Taką na zabawę zabrać, za jedno co na pośmiewisko ludzkie się wystawić. Zresztą Michał i tak się nie zjawił. Może zapomniał, może ludzie o czym donieśli. Kiedy indziej obraziłaby się, że ją tak do wiatru wystawił. Teraz — spłynęło to po niej bez wrażenia. Jeszcze przez pierwszy tydzień pobytu we Włodawie łaziła z 80 kąta w kąt. Potem jej trochę zelżało. Nowi ludzie, nowe wrażenia, harmider, jaki zawsze panował w domu Reginy, istny młyn. Przy tym z Katarzyną zaczęła się sztama. Kaśka ją sobie na powiernicę wybrała. Wiśkę z początku śmieszyły jej sekrety, potem jednak dała się wciągnąć, zwłaszcza że bawiła ją konspiracja, jaką wobec Reginy zawiązały. Dobrze widziała, że ciotkę aż podnosi z irytacji, a trochę ją podenerwować — sprawiało Wiśce przyjemność. Wyprowadzić kogoś z równowagi, zobaczyć, jak się miota, drażnić się jak kot z myszą — w domu czasem postępowała tak ze stryjecznymi, tutaj miała do czynienia z osobą dorosłą, wiec jeszcze lepsza zabawa. Trochę ją to nawet podniecało i obmyślała sobie kolejne zagrania, nie wtajemniczając jednak w te swoje uciechy Katarzyny, która rnoże niezupełnie zechciałaby w nich uczestniczyć. Bo zawsze to co innego matkę za nos wodzić, aby swoje zamiary przeprowadzać, a co innego na pośmiewisko wystawiać. Katarzyna na swój sposób przywiązana była do matki, tego jej może Wiśka trochę zazdrościła, a może ot tak tylko chciała między nie klin wsadzić... Dość, że Kasiula miała ją za sprzymierzeńca, Wiśka zaś znalazła sobie kogoś, kim mogła powodować wedle swojego uznania. Marzenka się jeszcze nie liczyła. Taki smyk, co ledwo z kolan zlazł. Trochę niewygodna, bo wszędobylska i ciekawa. Trzeba się było wystrzegać jej bystrych ślipków. Co podpatrzyła, to natychmiast wygadała, dumna, ile to -ona wie. Żadnej tajemnicy przy sobie nie utrzymała, toteż Katarzyna ostrzegała Wiśkę przed paplą. Z Andrzejem natomiast Wiśka była na ostre. Trudno wytłumaczyć dlaczego, ale nie znosili się i płatali sobie nawzajem psikusy, byle dokuczyć jedno drugiemu. Andrzej z językiem do matki nigdy nie poleciał, przeczekał, przyczaił się, a potem dopiekł, aż w pięty poszło. Odtąd wolała go nie zaczepiać. Okoliczości te oraz wychowawcze zapędy Reginy wystarczyłyby w zupełności, aby Wiśce wypłoszyć z głowy tęsknotę za 6 — Dziewczyna nie ludzie O 3 domem rodzinnym, gdyby nawet znała takie uczucie. Jednakowoż niekiedy we śnie zrywała się z krzykiem, a potem leżała długo, dygocąc, do rana białego oczu nie zmrużywszy. Daremnie Katarzyna wypytywała ją, o co chodzi. Wiśka milczała. Dla Kaśki był to jeszcze jeden urok ciotecznej siostry, w której życiu, jak się dorozumiewała, musiała istnieć jakaś tajemnica. Rzecz prosta, że Katarzynie śniły się jakieś miłosne historie, jak w telewizji czy powieściach, które połykała gromadami, wedle określenia matki i ku jej niezadowoleniu, bo czy kto kiedy widział jaki pożytek z tych wymysłów? Tylko się dziewusze do reszty w głowie przewróci. Ale w telewizję wgapiali się wszyscy razem i Regina po cichu marzyłaby dla swoich córek o egzystencji jakowejś lady albo innej markizy, gdyby to było możliwie. Rzeczywistość okazywała się o wiele bardziej zakalcowata. Najbogatszy człek we Włodawie prowadził farmę kurzą i stanowiło to pułap ludzkich dążeń, jakie się Reginie wydawały osiągalne. Co nie znaczy, że nie wpajała w swoje dzieci przekonania, że mieć pieniądze, urządzić się, aby przy tym jeszcze zdrowie było — oto co dla człowieka najważniejsze. Deszczyk siąpi, zza szyby prawie go nie widać, tylko zieleń staje się coraz bardziej soczysta, energiczna, jakby spod ziemi wybuchała. Wiśka lubiła deszcz i na wsi już by w chałupie nie usiedziała. Buty zzuwała i na bosaka w trawy mokre, jedwabiste, popod rzęsiste gałęzie, a jeszcze później w rzece wypluskać się — podwójna radość. Tutaj siedziała za szkłem jak w kloszu, do którego zanęcalo się muchy. Latały potem w kółko, wyjścia sobie znaleźć nie mogąc. Zamyślała się Wiśka coraz częściej, kombinowała, jak się spod ciotczynej ręki wysmyknąć. Ot, chciało jej się pójść sobie w świat i życie po swojemu ułożyć. Zabrałaby potem Kazia, aby go leczyć. Niemożliwe, żeby doktorzy sposobu nie znali. Zapłacić im pewnie trzeba dużo. Trudno sobie nawet wyobra- 82 zić — ile. Po ubezpieczalniach z dzieciakiem chodzić to tylko zawracanie głowy. W Bukownie uważano, że leczenie za darmo nie na wiele się zda, a darmowe lekarstwa mało skuteczne. Im drożej kto zapłacił, tym bardziej był przekonany, że za swoje pieniądze zdrowie kupił. Szkodować na to nie trzeba. Wiadomo: zdrowie to majątek. Toteż i Wiśka układała sobie, że specjalistę od Kaziowej choroby znajdzie. Czy to będzie znachor czy lekarz — obojętne. Byle jak najlepszy. Ale zanim do takiego mędrca się zwróci, ciaćki w garści potrzebne. A skąd je brać? Wiedziała, gdzie są dziadkowe oszczędności i poprzysięgła, że dla siebie grosza z tego nie weźmie. Tylko dla Kazia. Dziadek chyba nie miałby nic przeciw temu, skoro go i tak pochowali. Ale tych pieniędzy mało. Ani złota, o jakim marzyli synowie, ani dolarów. Papierków aby parę — i tyle. Zapas stopniał, bo dziadek Zygmuntowi pożyczył — na wieczne oddanie. Wiadomo, syn najmłodszy — najlepszy. W tajemnicy dawał, nawet przed Stanisławą. Wiśka raczej się domyśliła, niż wiedziała na pewno. Nie ma głupich. Teraz ona ani pary z gęby nie popuści. Niech sobie tato radzi sam. Do majątku Wiśce było daleko, do swobody też, bo Regina węszyła za nią jak ten pies gończy. Nic też konkretnego dziewczyna przedsiębrać nie umiała. Jej marzenia tylko z brzegu były wyraźne i realne. Może jeszcze parę stówek zarobić za sprzątanie u ludzi. Opuści wtedy ciotkę, powędruje na dworzec autobusowy, stanie w kolejce, kupi w kasie bilet, wsiądzie... Ale w tym miejscu kolorowa taśma się urywała. Dalej była czarna jama, w której kłębiły się niejasne przeczucia, przewidywania, wyobrażenia ludzi nieznanych, miast nie widzianych. Toteż i celu podróży określić nie potrafiła ani tego, co pocznie z sobą wysiadłszy z autobusu. Nie ze strachu czy z nieśmiałości. Po prostu, świat, w jakim żyła, uparcie nie chciał się poszerzyć. Telewizyjne obrazy, w które wgapiała się zachłannie, ukazywały nierealność, niby w baśniach. Wszystko, 83 co się tam działo; mogło przytrafiać się obcym ludziom — nie jej- — Ubieraj się — powiedziała Regina. — Pójdziemy. — Dokąd? — Zobaczysz. Taka znów bardzo ciekawa nie była. Ale Regina miała minę wielce tajemniczą i zadowolenie z siebie aż ją rozpierało. Jakby prosiła, żeby jej zagrać na nerwach. Wiśka skinęła głową. Deszczyk nadal pokrapywał, snuł się w powietrzu prawie jak mgła. Od Bugu zresztą zawsze zaciągało wilgocią, czuło się w pobliżu dużą wodę. Wiśce Włodawa dosyć się podobała. Najbardziej zaś ten stromy, kręty zjazd ku rzece zaraz za kościołem. I ta sinawa dalekość, jaka miasto zewsząd otaczała. Zaświaty prawie. W pobliżu była studnia, nieczynna już, wyschnięta od dziesiątków łat chyba. Nad nią rzeźbiony anioł opłakiwał — nie wiadomo, czy ludzką głupotę, czy swój przymusowy pobyt między potomstwem Adama. Od tej zasuszonej studni i anioła jak motyl na szpilce — do żywej wody, posuwistej, raptownej — całkiem niedaleko. Wiśka posłana po zakupy lubiła tutaj niby przypadkiem zabłąkać się i na cembrowinie przysiadłszy, wyskuby wać mech z kamiennych szczelin i tak sobie bez celu w ową siność i niebieskość patrzeć. Cała jej przyszłość równie nieokreślona zdawała się. Kto wie, obudziwszy się jutro, w całkiem nowej postaci może się odnajdzie i los jej przeznaczony okaże się niepodobny do życia, jakie tutaj wiodła. Było w tych marzeniach więcej oczekiwania niż medytacji o sposobach spełnienia. Jak gdyby od człowieka w istocie .niewiele zależało, a pozostawało mu tylko biernie przyjmować, co przyniesie czas, złudzeniami, widziadłami bawić się i tak życie spędzać, póki właściwa chwila nie nadejdzie. Opodal kościoła wznosiła się cerkiew. Odnowiona, bielutka, z pozłocistymi cebulami, w dorodną zieleń oprawiona. W chaszczach za cerkiewnym płotem zbierali się różni. Dziewczy- 84 nom wieczorem nieosobliwie było tamtędy chadzać, chyba że która specjalnie chciała pokosztować i takich właśnie rozrywek spodziewała się. To i wiedziała, co ją czeka, a potem nawet skarżyć nie mogła. Wszyscy by ją wyśmiali: po co chodziła? Kaśce czasem aż szyję skręcało w tamtą stronę, kiedy pośpiesznym i zdyszanym szeptem opowiadała Wiśce zasłyszane z dziesiątych ust powieści. Wiśka wzruszała ramionami: — I co takiego? Fala Kaśczynego podniecenia opadała. Szeroko otwartymi oczyma wlepiała się w cioteczną siostrę i zaraz jej się roiło, że Wiśka pewnie miała w zanadrzu lepsze i barwniejsze przeżycia, wobec których jej rewelacje głupie okazywały się i mało ważne. — Fuj — pociągnęła nosem Regina — jaki smród! Zanim oczyszczalnię nareszcie zrobią, my wszyscy się tu potrujemy jak te ryby. Znowu ścieki chyłkiem do Bugu wpuścili. Już teraz <> świeżą rybę coraz trudniej, a jeszcze kilka lat temu to się opędzić nie mogłam od handlarek. Wiśka nie podjęła tematu. Włodawa niby nie taka znów metropolia, ale jej, ze wsi przeflancowanej, wydawało się wszędzie za dużo ulic i kamienic. Za zielonością, sama o tym nie wiedząc, stęskniła się, za żywiołem nie tym ujarzmionym w ogródkach czy na skwerkach, ale buchającym zewsząd, nieokiełznanym, w odcieniach niespodzianych, innym w spiekocie, innym podczas ulewy, w zapachach leśnych, łąkowych, mokradlanych, gdzie gniazda ptaków, zwierzęcy trop się: ciągnie i człowiekowi jak u matki swobodnie. Tutaj robiło jej się duszno i ciasno, może dlatego tak często uciekała ku owej studni, gdzie się jej widziało jeszcze najwięcej przestrzeni. Teraz jednak kiecki Reginowej trzymać się musiała, a ciotka w istny szał wpadła: nawiedzania sklepów tekstylnych i galanteryjnych. Tu poszeptała z kumoszką, tu podać sobie coś kazała z półki, tu podyskutowała, powybredzała, zmięła w: rękach materiał, żeby się przekonać, czy niezbyt gniotłiwy. 85, Dopiero w trzecim czy czwartym sklepie, kiedy ciotka poczęła jakieś szmaty na niej upinać, przymierzać, do twarzy przykładać, Wiśka zmiarkowała, co się święci. Szarpnęła się, wrogo spoglądając w zbaraniałą twarz Reginy. — Nie potrzebuję. — A to niby dlaczego? Nie podoba ci się? Droższe chciałaś? Przecież i dla siebie lepszego nie kupuję. Katarzyna też w rzeczach z przeceny chodzi. Zwęzi się, dopasuje. — Nie chcę. — Co za chimery! Będziesz mi tu fochy pokazywać. Wstydu nie masz! Pani zapakuje, pani Laskowa, ja się tej smarkuli słuchać nie muszę..To ona ma tak zrobić, jak mi się podoba. Wiśka wargi zagryzła. To się jeszcze okaże. Ledwie wyszły ze sklepu, Regina nasrożona i ponura, Wiśka z uporem w twarzy, ciotka przyparła dziewczynę do muru. — O co ci chodzi? — Ja łaski nie potrzebuję. — Proszę ja kogo! Jaka ambitna. — Reginie się to spodobało. — Matka mi odda. — Z czego? — Jakże? Z gospodarki — powiedziała nieszczerze Regina. Wiśka odwróciła głowę. Ciotka jakby jej pożałowała. — Nie martw się — rzekła nieoczekiwanie jak na nią łagodnie. — Matka spłaci albo ty, jak zarobisz. Nie możesz obdarta chodzić. W jednych majtkach przyjechałaś. Myślisz, że nie wiem? A ten ręcznik, ta ściera, którą w łazience wywiesiłaś, toż ja do podłogi lepsze szmaty biorę. Tak nie można. Mnie było ciężko, niechże choć wam się lżej ułoży. Dorobisz się, zobaczysz. — Jak? — Widziałam u fryzjerki w oknie kartkę, że uczennicy szuka. Poszłabyś? — Może. 86 " — To ja zaraz jutro z nią porozmawiam. Gdyby co z tego było... Fach jak się patrzy, zawsze potrzebny. I nieciężka praca. Ty masz dryg, na pewno się nadasz. I mnie wygoda będzie, bo potem darmo uczeszesz, co? — kuksnąła Wiśkę w bok. Ale dziewczyna się nie rozchmurzyła. Nawet w domu zwyczajna dziewczyńska ciekawość Katarzyny do nakupionych łaszków nie poprawiła Wiśce humoru. Im więcej zawdzięczała Reginie, tym bardziej dolegał jej ten dług nie do spłacenia. Kto inny na jej miejscu może nie miałby skrupułów, biorąc, co dają, i tylko patrząc, żeby urwać jak najwięcej. Wiśka jednak w łeb sobie wbiła, że naprawdę Reginę kiedyś spłacić musi, zaś owe zobowiązania obciążały sumy, do których chciała dojść w przyszłości, zdając sobie sprawę, że owe krocie nie leżą na ulicy. Nawet praca u fryzjerki, którą raiła ciotka, zapewni jej wprawdzie trochę własnego grosza, jakąś niezależność, ale chyba nie aż tyle, żeby sobie odłożyć. Jak to miało wyglądać w praktyce — okazało się nazajutrz. • Regina dotrzymała słowa i wybrała się do fryzjerki, naj--„ pierw, aby rozpatrzyć się w sytuacji, potem — aby ewentualnie ubić interes. Zażyczyła sobie trwałą, miała więc okazję poznać zarówno umiejętności zawodowe właścicielki, jak i porządki w zakładzie. Z pierwszego była dosyć zadowolona, włos skręcił się na barana, zaraz widać, że na darmo tu nie siedziała. Co do następnej sprawy miała pewne wątpliwości. Dziewczynę, która pomagała w zakładzie, fryzjerka pędzała bez litości: a to do sklepu, a to do porządków: zamiatania, pucowania, a to nareszcie do mycia głów. Wiśce dobrze zrobi, jak się ją trochę przegoni, zdecydowała w końcu Regina. Całe życie pieścić się z nią nikt nie będzie. Niech popróbuje, co to znaczy praca. Może wtedy doceni dbałość i staranie ciotki. Ogródkami, chytrze, zaczęła tedy Regina zmierzać do celu. Już się w trakcie posiedzenia poprzyjaźniły z szefową, opowie- 88 działy sobie wszystkie babskie kłopoty, wyżaliły się, napodzi-wiały. Teraz Regina ruszyła do ataku. — Widziałam w oknie kartkę... — zaczęła. -,,,,! Szefowa skrzywiła się. — Pani rozumie. Ja sama nie poradzę, a latem otwieram zakład w pawilonie nad jeziorem Białym, tam ruch jeszcze większy. Zacukała się Regina. Jezioro po prawdzie jej nie pasowało. Wczasowicze... Strach pomyśleć. Albo to wiadomo, na kogo dziewczyna trafi. Z domu oddać jej nie można, bo Stanisława do końca życia tego nie daruje. Znaczy się: z całej sprawy nici. A fryzjerka głowę durzy: — Przypuściłabym nawet kogo do spółki. I cały wkład nie od razu, bo pieniądze są. Na raty mogłabym się zgodzić- Co z tego, kiedy fachowców nie ma, a z miasta nikt nie przyjdzie. Kiedy Regina usłyszała o spółce, nastawiła uszu. ...- ,,?0 Toż to dopiero byłby złoty interes. Parę lat poczekawszy, a na całe życie zabezpieczenie. Szkoda przepuścić.: ' y. Całkiem tak jak z okazyjnym kupnem —-potrzebne, niepotrzebne, grzech nie skorzystać. Już nawet wizja nięjdpzwor lonych rozrywek w modnym kąpielisku przestała ją prześlado- waó. f; и -,!■»;•;' \ л Tedy Regina nie obcesem, ale oględnie, niby że-się: dopiero namyśla i że wcale jej na tym nie zależy, powiada, że ma siostrzenicę, pannę niczego sobie, ale niezbyt ukształconą. Sześć klas skończyła i ani kroku dalej. Pani rozumie, w dzisiejszych czasach, to tyle co nic. Za mąż by się ją wydało, ale na ziemi robić ciężko. Zniszczy się za młodu, to już\się.jej uroda nie wróci. A dziewczyny szkoda^ bo może :ną, coś lepszego zasłużyła. бі« J ,.--.: o Fryzjerka, nie w ciemię bita, zorientowała się,; do; czego Regina zmierza, i teraz ona z kolei ostrożna zrobiła się i w słowach powściągliwa. ' — A gdzie to lekkiej pracy szukać,4moja złota. Ot, ja na nogach wieczorem ledwie ustoję. Żylaki mi się pokazały. Lenić 89 się w tym zawodzie nie można. Musi być człowiek obrotny, sprytny, zręczny, bo klientki są niecierpliwe, kapryśne, trudno im dogodzić. Nie każdy to potrafi. Siostrzenica w opisie Reginy — zupełne cudo. Wiśka by się nie poznała. A bystra, a miła, a robotna, wszystko jej się w rękach pali, pani zobaczy. — Ale świadectwo — krzywi się szefowa. — Niepełne podstawowe. —" Toż ona czesać ma, a nie wypracowania pisać. Przyuczysz ją pani, potem jaki kurs skończy — kusi Regina. — Nie wiem, czy ryzykować — waha się szefowa. — Dziewczyny teraz takie głupie. Za mąż wyjdzie, dzieciaki się sypną, z zawodu zrezygnuje i ja stracę to wszystko, co w nią władowałam. — A po co ona tak od razu za mąż ma wychodzić? — oburza się Regina. — Już pani mówiłam. Za młoda jest. — Ile? — Siedemnaście. — Najgorszy wiek — tym słowom towarzyszy westchnienie. — Tylko pstro w głowie i więcej nic. — Ale ona z dobrej rodziny — łże Regina jak najęta. — Zasady ma. Uczciwa. Cudzego nie weźmie. — Dla pani to zrobię i popróbuję — zgadza się nareszcie szefowa. — Ale z początku płacić jej nie będę nic — zastrzega się. — Naukę u mnie znajdzie i posiłek raz dziennie. Czasem klientka coś do fartucha wsunie — do tego ja się nie mieszam. Cwana sztuka — duma Regina. Darmową robotnicę chciałaby. Ale znowu nauka kosztuje i tej Wiśki pewnie nigdzie nie przyjmą. We Włodawie odpowiedniej szkoły nie ma, a posyłać gdzieś, płacić... — Dobrze — zgadza się w imieniu Wiśki. I jednym tchem stawia swoje warunki: — Ale żeby ona mi zbyt późno do domu nie wracała. I nad Białym nie będzie nocować, tylko ostatnim autobusem ma przyjeżdżać. Inaczej nic z tego. Doszły do porozumienia. 90 Ubiwszy interes, w glorii riowej fryzury wracała Regina do siebie. Nie musiała się specjalnie śpieszyć, bo jej stary dopiero pojutrze miał przyjechać. Umorduje się chłop, prawda, ale korzyść z tego jest i to bardzo widoczna. W innym zawodzie ludzie się tak szybko nie dorabiali. W Bogdance nikt się nie oszczędzał, nie liczył godzin, spędzonych na terenie przyszłej kopalni. Chociaż mężów długo czasem nie oglądały, kobiety były zadowolone, wiadomo: chłop tyra, to i do innej nie pójdzie, i nie zabaluje, bo po takiej mordędze wali się jak kłoda i aby o spaniu myśli. Rosły też cyfry na listach płac, zarobki skakały w górę. Kto wytrwały, szybko stawał na nogi. Babia zapobiegliwość dołączała się do tego ich tyrania i było już we Włodawie i w okolicy wiele rodzin, którym się raptownie polepszyło. Kiedy mężczyźni wracali, cała rodzina chodziła koło nich na palcach. Nie krzywdowali sobie. Żony dbały, żeby im życie umilić, a nie słuchając codziennego jazgotu i brzęczenia za uszami, znajdowali, że ich kobiety i milsze, i jakoś ładniejsze, niż im się wprzódzi zdawało. Górniczy stan, o którym poprzednio nikt w tych stronach nie słyszał, chyba że dzieci uczyły się w szkole wierszyków, zyskał nagle na popularności, ba, imponował. Młodzi mężczyźni porzucali swoje wioski i na wyścigi zgłaszali się do pracy. Ciężkiej, bo ciężkiej, ale takiej, że można przez nią wyjść na swoje, nowy fach zyskać, przyuczyć się, paradować wśród dawnych znajomych i szyku zadawać. Baby cieszyły się najwięcej z mieszkań. Który był dzieciaty, to i długo nie wyczekiwał na klucze, a młode małżeństwa też dostawały obietnicę rychłego przydziału. Toż to wtedy chciało się żyć. Już nie musisz całe życie nosem w zagonkach utykać i wyglądać, kiedy starzy kipną albo choćby pieniążkami sikną. Już na liście płacy znalazłeś się, o wczasach możesz marzyć, o posmakowaniu różnych takich przyjemności, o których ani ci się śniło. Cieszyły i nowe osiedla, które rosły nieleniwie — i nie z czego innego, tylko właśnie z tej ambicji, z tej zupełnie nowej 91 szansy, że się człowiek w głębi ziemi takich bogactw dogrzebie, które i jemu, i rodzinie, a także innym ludziom pozwolą na lepsze życie.. Lepsze życie w wyobrażeniu Reginy i wielu jej podobnych kobiet, w zamysłach Romana i jego kumpli — przeflancowa-nych nie tak dawno z podwłodawskich wsi, które zalatywały na milę obornikiem, stęchfizną i niespełnieniem — oznaczało przede wszystkim pieniędzy dostatek, potem ubranie lepsze, może i samochód, następnie łatwiejszą dolę dla dzieci, które się już nie będą potrzebowały zaznajamiać z widłami ani bosych nóg na rosie wczesną wiosną przemarzniętych rozgrzewać w strumieniach krówskiego moczu, jak to ich matki, ich ojcowie podrostkami będąc czynili. . , ; Regina zadowolona, że i Wiśkę inny los czeka. Toż nawet za bezdurnp lepiej jej się przyuczać, niż w chałupie siedzieć i krzywą gębę jak kwaśny ogórek ludziom pokazywać. ; Jasia .powinna podstawówkę skończyć. Trzeba , siostrze nakiwać, żeby się nie rozmyślili i dziewuchy nie zniechęcali. Z Kaziem największy kłopot. Istny dopust. W rodzinnych stronach Reginy przygłupów nie brakowało. Był nawet jeden taki, co świniom żarcie z koryta wykradał i pilnować musieli, żeby się parsiuki najprzód porządnie, naćpały. Regina litowała się nad niedojdą, więc mu niekiedy wynosiła jakieś resztki w blaszanej misce, ukradkiem, żeby nikt. nie widział. Matka by się gniewała. Własnych dzieci miała kupę, jeszcze cudze karmić? Tato ich odumarł wcześnie, matka sama tyrała jak ten osioł, może dlatego serce w niej stwardniało. Wychowała i co? Na starość nikt się o nią poza Stasia i Reginą nie zatroszczył. Bracia się pożenili, wyjechali daleko stąd, na święta czasem napisał który, ale jak swoje działy dostali, to już i pytać przestali. Tak to jest. ... A ten głupi, którego Regina podkarmiała, chwytał, jedzenie łapczywie i uciekał. Trochę się go/lawet bała. Oczy. miał dziwne takie. Aż którejś zimy zniknął. Może gdzie zamarzł. Powiadali ludzie, że w ziemiance na bagnach miał leże, to,i nie 92 wytrzymał, kiedy mróz ścisnął. Pod ten czas zimy bywały tęgie, nie to co teraz, papranina. Durnego rodzina wygoniła, kiedy w polowych pracach okazał się niezdatny. Żeby Kazio chociaż do najprostszych nadal się. Teraz rąk potrzeba. Jak będzie miał siłę, to na siebie wyrobi. Otworzyła drzwi, już gotowa tryumfalnie krzyknąć: — Wiśka, załatwiłam z fryzjerką. Widzisz, ile ciotka o ciebie dba... — kiedy zaskoczyła ją panująca w mieszkaniu głucha cisza. Nie nawykła do tego. Stało się co? Te czorty zawsze się przecież albo kłócą, albo biją, a tutaj taka drętwota. Reginę zaraz w dołku ściska z niepokoju. Żeby tylko nie co złego ^ i do pokoju leci. W stołowym — nikogo. W sypialce Kaśka zwinięta w kłębek ha tapczanie.4 Zaryczana jak nieboskie stworzenie. Drugie siedzą przy niej, miny mają niewyraźne, Wiśka paznokcie obgryza... — Mamo, a Kaśka ma wszy — zakomunikowała Marzenka. Na Reginę ukrop bije. — Niemożliwe! Kaśka zrywa się i z pazurami do niej: — Jak niemożliwe? Koleżanki widziały, pani widziała. O, ja nieszczęśliwa. Więcej do szkoły nie pójdę. — Nie gadaj głupstw — ochłonęła Regina. — Może przypadek. — Mama nie rozumie! Anka złapała, my razem siedzimy, i krzyczy, że przelazło ze mnie. To było na lekcji. Cała klasa na mnie oczy postawiła. Pani mówi: pokaż. Też nie wierzyła. Ja podchodzę, a pani mi taką wielką z kołnierzyka zdjęła. Ja tego nie przeżyję — rozszlochała się. Regina spąsowiała. Taki wstyd! W jej własnym domu, jej córka... Jeszcze nie dowierza. Zagląda Kaśce w głowę. Ze swojego dzieciństwa pamięta doskonale, jak to się iskali, 93 czochrali, każdy*tego bogactwa dosyć ze sobą nosił. Nie prało się też tak często jak teraz. Ludzie nawykli. Ale odkąd na swoje poszła, poprzysięgła sobie: u mnie musi być czysto. Ręce jej popękały od nieustannego prania, czyszczenia, szorowania. A przecież dała radę i robactwo wytępiła. Niemożliwe, żeby znowu coś zagnieździło się. Pochodzenia swojego Regina nigdy nie ukrywała, ani tego, że szkół nie ma, ani biedy, z jakiej wyrosła, ani ciężaru przeżyć, które ją niejeden raz do ziemi przytłukły. Ale tego brudu za sobą najbardziej jej wstyd i do niego za nic w świecie przyznać by się nie chciała. Dobrze rozumie Katarzynę. I przebierając w jej cienkich, zmierzwionych teraz włosach — nie ma już żadnych wątpliwości. A jednocześnie wściekłość ją ogarnia, istna furia. Zaczyna się domyślać, skąd w jej domu wzięło się to paskudztwo, skąd przylazło. Zostawia pochlipującą Katarzynę, rozkraczona staje nad Wiśką i za kudły ją. — Czego ciotka ode mnie chce! — broni się dziewczyna. — Co ja mam do tego? — Kosy Wiśki jak chmiel bujne, nie rozeznasz się tak prędko. Ale ot, jest dowód rzeczowy. Wiśka zaciska zęby, blednie z wściekłości. — Pójdę sobie stąd, pójdę. Ani chwili dłużej nie zostanę. Regina jednak dłoń ma ciężką i nie z nią zabawa w ciociubabkę. — Ty flejtuchu, ty brudasie! To ja ci wszystko nowe dałam, nakupiłam jak rodzonej. Wody nie żałuję, mydła nie żałuję, a ty mi tutaj inwentarz sprowadziłaś? Ty flądro jedna! Po ulicy za warkocze oprowadzę, ludziom pokażę. Jak ci nie wstyd! W tym wieku! Do ludzi iść pora, a ty nawet o samą siebie zadbać nie potrafisz! Ty cholero! Czegoś mi od razu nie powiedziała? Tożbym ci pomogła. Cały dom zanieczyściła! Pracę ci załatwiłam. Jakże ty tam teraz pójdziesz? Na wszystkie klientki się rozniesie. Ja bym się ludziom na oczy pokazać nie mogła. Ty basetlo, ty... — Mamo, wszystkich sąsiadów mama nam tu ściągnie. — 94 Kaśka mimo przygnębienia zdobyła się na rozsądne zdanie. Andrzej uśmiechał się ironicznie. Marzenka doskakiwała zaciekawiona. Regina nie straciła rozpędu, chociaż może nieco głos przyciszyła. — Marsz do łazienki, myć się. Sama dopilnuję. Jak trzeba będzie, do gołej skóry ogolę. Katarzyna, po naftę — ale już. Pogoniła wszystkich, do galopu wzięła. Nawet Andrzej musiał porzucić grymasy i w czuprynę nafty nalać. Ale najbardziej oberwała Wiśka. Warkocz ciężki, gruby, włosy jak ten jedwab. Aż przyjemność je do ręki brać. Może i zaniedbała je trochę ostatnimi czasy, bo fatyga była z myciem i rozczesywaniem. Ale nie tak znów, aby się co zalęgło. Nigdy przecież nie miała. A teraz... Wielkiej nawet spostrzegawczości nie trzeba, żeby — rozgarnąwszy — pośród tych śliczności gnidy zobaczyć. Aż trzaskają w paznokciach Reginy. — Na jednej poduszce z Katarzyną spała — pyrkocze ciotka jak garnek z kaszą. — Ty podlecu. Może ty umyślnie? Materac się nadmucha i w kuchni będziesz legać. Do pokoju takiej wszary nie wpuszczę. Cała chałupa śmierdziała naftą przez następny tydzień. Regina cudowała, na baczność wszystkich postawiła. Wywaliła do prania całą pościel. Potomstwo swoje prawie zgrzebłem skłonna była czyścić. A na Wiśkę wcale patrzeć nie chciała. O pójściu do pracy oczywiście mowy być nie mogło. Jeden Roman przyjął sprawę ze spokojem i nawet tak bardzo się nie przejął. — No to ją porządku naucz — powiedział, jak.zawsze całą odpowiedzialność na barki Reginy zwalając. I przestał się interesować. Wiśka wdzięczna była wujkowi, że przynajmniej on jej nie dokuczał. Bo z Katarzyną pogniewały się. Kaśka w histerię wpadła, do szkoły chodzić przestała, musiała Regina sama przed wychowawczynią się tłumaczyć. Oczywiście w relacji nie 95 oszczędzała Wiśki. Jakoś się ta wiadomość rozniosła, a może krzyki Reginy przez uchylone okna dotarły do ciekawskich uszu, bo teraz nawet kiedy dziewczyna po zakupy szła, goniły ją porozumiewawcze uśmieszki. Zaś uczynna sąsiadka nawet lizol przyniosła jako środek najbardziej skuteczny. Skuteczny może i był, ale robactwo — zdawałoby się —- razc wytępione, znowu pokazywało się. Regina szalała. — Musi być gdzieś gniazdo, musi... — i popatrywała coraz, łakomiej na warkocz Wiśki. . Dziewczyna nie wytrzymała. Po kolejnej awanturze wybuch-nęła płaczem, pobiegła do łazienki i tam zamknęła się od wewnątrz, aż Regina zaniepokojona, po co dziewucha tak tam przesiaduje, zaczęła się dobijać. Ani dychu, ani szeptu. Reginie już najgorsze myśli do głowy przychodziły. Nie omieszkała ich wypowiedzieć głośno. — Toż ona gazem, otruć się gotowa — wykrzyknęła. — Jeszcze i to mi potrzebne. Będą się czepiać, po sądach ciągać. A mówiłam siostrze, że mi tylko biedy napyta. I wywróżyłam. Wiśka, żyjesz tam? Otwieraj, bo jak nie, to drzwi wywalę. Wiśka! — łomotała pięściami. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Wiśka. Jakże odmieniona! Krótkie czarne kosmyki, nierówno obcięte, stroszyły się wokół twarzy. Warkocz leżał na ziemi jak złachana szmata. — Cożeś ty najlepszego zrobiła? — wykrzyknęła Regina. — Największa twoja ozdoba! Lat trzeba czekać, zanim takie włosy urosną. — Jak ty teraz wyglądasz? — zaśmiała się Katarzyna. — Istny strach na wróble. Istotnie, uroda Wiśki znikła, przepadła razem z tymi włosami. I przygarbienie pleców stało.się widoczne, i uszy lekko odstające, i nos nazbyt wydatny, i siność wokół oczu. Nie powiedziała nic, tylko poszła do kuchni na ten swój materac i zgasiła zaraz światło, chociaż było wiadome, że nie 96 jedli jeszcze kolacji i że tam wszystkim zawadzać będzie, więc sobie długo nie poleży. Regina zaś podjęła warkocz z podłogi i przez chwilę ważyła go w ręku. — Takie włosy — odezwała się — to majątek.— Upiorę je dobrze w nafcie i zaniosę do fryzjera, ciekawe, ile mi policzą. Nabrać się nie dam. Babki teraz sumy płacą za dopinane włosy, a takich drugich się nie znajdzie. Prawdziwa okazja. Każda na to poleci. Katarzyno, posprzątaj w łazience, bo od tej ciejpy dzisiaj chyba żadnej wyręki nie doczekam się. Oj, wychowała siostra, wychowała, nie ma co mówić. Dobrze, że nareszcie będzie spokój. Ale spokoju nie było. Robactwo znów się pokazało. Wiśka kryła się po kątach, już nawet o wyjeździe na wieś myślała. Kiedyś ją przydybała Kaśka na schodkach wiodących do piwnicy. Żal jej się zrobiło, może poprzednią zażyłość sobie przypomniała, dość, że przysiadła obok i ramieniem Wiśkę objęła. Ta wzdrygnęła się i usunęła. — Czego ty mnie unikasz? — powiedziała Katarzyna. — Ja się już nie gniewam. Nie twoja wina. — Ale dałaś mi do wypicia — szepnęła Wiśka. — Oj, bo mi było wstyd. Ale już po krzyku. Wiśka, nie wygłupiaj się. Mamie też niedługo cholera przejdzie, zobaczysz. Żeby się nareszcie z tą plagą uporała. — A co mnie krzyki — Wiśka ruszyła ramionami. — Mało ja ich nasłuchała sie? Więcej ich było jak dobrego słowa. Nie narzekam. Ale widzSz, tak w siebie patrzę, patrzę i sama nie wiem, po co ja chodzę po tym świcie. I coraz mnie ciemniej... — Tak nie powinnaś, myśleć... Wiśka! U szczytu schodów rozległ się okrzyk Reginy: — A gdzie to się podziewacie? Chodźcie, popatrzcie, co ja znalazłam. Katarzyna poderwała się rączo. Wiśka podniosła się osowiała, wchodziła na schody ze spuszczona głową. Dziewczyna nie ludzie 97 Regina zwróciła się do niej: — No i widzisz, po co było tyle kłopotu ludziom robić? Ot, wykryłam, gdzie ta zaraza siedzi. Powiedz ty mi, dziewucho, po co taką zgniliznę ze- sobą ciągałaś? Toż od samego patrzenia niedobrze robi się. Zajrzałam ja dzisiaj do twojej walizy, bo coś mnie tknęło. Myślę sobie, może ta tektura zarobaczywioną albo jak... Patrzę, a tam w gazecie zawinięte coś. Rozpakowuję... aż się rusza. Zaraz spalę. Powiedz tylko, skądżeś ty to wzięła? / *«, W gazetę zawinięta była czapka starego Maszczaka, którą Wiśka na drodze podjęła, a potem ukryła i jako jedyną pamiątkę z domu przywiozła. Rozdział V Poznali się przypadkowo, przelotnie, żadne nie wywarło na drugim większego wrażenia i właściwie wszystko wskazywało na to, że zapomną o sobie szybko i bezboleśnie. Zbyszek przyjechał z rodzicami do wczasowego ośrodka nad jezioro Białe. Rozpoczęła się już druga połowa lipca, ale lato było nieszczególne, stale padało, ziąb dotychczas panował przenikliwy, nie żałował więc tygodni spędzonych w mieście. Z początku było mu łyso. Ten z kolegów jechał do Bułgarii, tamten miał załatwiony pobyt w Rumunii, trzeci wybierał się do ciotki na Wybrzeże, piąty coś tam napomykał, że starzy zasuwają do Turcji i już gromadzą odpowiednią ilość kryształów, aby je korzystnie przehandlować. Rodzice Zbyszka talentów handlowych nie posiadali ani ich. obchodziły tego typu transakcje. Matka Halina, nauczająca ojczystego języka w starszych klasach szkoły podstawowej, zaśpieszona, zahukana przez watahy dzieciaków, przedziwnym sentymentem darząca tych wrzaskunów, marzyła o wakacjach. w takiej ciszy, aby słychać było, jak trawa rośnie. Zabrała ze sobą pół walizy książek i wydawała się najzupełniej uszczęśliwiona tym, że za miniaturowym okienkiem psiej budki, w której ich ulokowano, stroszyły się ogromne akacje, zaś wychodząc rano z domku, można było biegać po rosie albo maszerować, gdzie oczy poniosą — deszcz nie deszcz. Była to mała, pulchna kobietka, dosyć do swoich wychowanków podobna, bo tak samo jak oni pełna jeszcze dziecięcej 99 ufności do świata i ludzi, z natury ciekawa i pogodna. Zbyszek, który już ją przerósł prawie o głowę, miał do niej stosunek opiekuńczy niemal. Obaj z ojcem zdawali sobie doskonale sprawę z tego, jak kruche i w gruncie rzeczy naiwne jest to duże dziecko. Obaj też orientowali się, że w kwestiach zasadniczych można na niej polegać, w drobiazgach — wcale. Przed samym wyjazdem okazało się, że przepadły gdzieś skierowania na wczasy. Halina zaczerwieniona i zgorączkowana przewróciła już dom do góry nogami — i bezskutecznie. Zbyszek znał swoją matulę na tyle, żeby się nie przejmować. Rozbebeszył walizkę, poprzedniego dnia dociskaną kolanem. Naturalnie: skierowania zawinięte w ciepłe swetry leżały na samym dnie. Halina popatrzyła na Pawła i na syna oczyma pełnymi skruchy, potem roześmiała się i byle jak, bo czas naglił, zaczęła upychać wszystkie bambetle ponownie. O mało się nie spóźnili. Paweł był w wybornym humorze. Nareszcie mógł sobie zaplanować upragnione wędkowanie. Cały kram rybacki taszczył ze sobą. Zbyszek miał obowiązek dygania pozostałych bagaży. Patrząc na ten rynsztunek, pieczołowicie hołubiony przez Pawła, na rozradowane oczy faceta, który był jego ojcem, a z powodu czekających go emocji wędkarskich szalał z radości jak sztubak, Zbyszek poczuł się wygrany. Ominęły go wprawdzie te wszystkie atrakcje, które były udziałem kolegów, aie za to zyskiwał czas spędzany wspólnie, możliwość nagadania się do syta, czas do trzeciej potęgi — bowiem pomnożony o to, co każde z nich wnosiło: spostrzeżenia, refleksje, dowcip czy po prostu beztroskę i radość. Rozumieli się bez słów, było im z sobą dobrze — i Zbyszek potrafił to ocenić. Pozezował na chudą gębę Pawła, na jego nastroszone brwi i parsknął śmiechem. Nijak nie umiał sobie wyobrazić swego taty handlującego kremem Nivea w podziemiach dworca Keleti w Budapeszcie. A przecież niektórzy z jego kolegów w towarzystwie najbliższej rodziny zapewne właśnie to nabożeństwo turystyczne odprawiali. I czego im zazdrościć? Jasne, niekiedy człowieka irytowało wieczne: nie możemy 100 sobie jeszcze na to pozwolić. Kiedy stuknęło te osiemnaście lat, chciałoby się mieć wszystko i. zaraz. Ale Zbyszek nie był chowany pod kloszem, uczestniczył w naradach o rodzinnym budżecie. Wiedział więc, jakie są zarobki, a jakie wydatki. Tato Paweł był kreślarzem w biurze projektowym i chociaż roboty miał mnóstwo, brał nawet sporo do domu, przesadą byłoby twierdzić, że pieniądze waliły im drzwiami i oknami. W dodatku wędkarskie hobby też coś tam kosztowało. Matka: nauczycielka, wiadomo — więcej zaszczytu niż pożytków i w ogóle nie o to chodzi. Halina z sapałem gromadziła książki, obaj mężczyźni też, o kutwieniu do pończochy albo w PKO nie mogło być mowy. Owszem, od niedawna poczęli się głowić, jak rozstrzygnąć dylemat: czy kupić malucha, czy też pozwolić sobie na nieco wygodniejsze życie na co dzień i niekiedy wczasy za granicą. Halina miałaby może ochotę jak ten motylek pofruwać sobie, oni jednak opowiedzieli się po męsku za samochodem. Matkę przegłosowano, cala rodzina zaczęła więc oszczędzać — co w praktyce wyglądało bardzo różnie. W każdym razie wczasy nad jeziorem Białym miały być wyrazem tego samozaparcia. Okazało się, że opłaciło im się to z nawiązką. Ośrodek był wprawdzie dosyć stary i częściowo zdewastowany, ale okolica wokół bujna, dzika, zielenią kipiąca. — Nażyć się tu można do syta — powiedział Zbyszek na drugi dzień po przyjeździe. Paweł wiedziony nieomylnym węchem spiknął się z facetem, który po ryby zapędzał się aż na Bug. Poznajomiwszy się, wypożyczali wspólnie u gospodarzy płaskodenkę i dopieroż zaczęło się używanie. Jezioro Białe, osaczone przez spragnionych kąpieli wczasowiczów, nie przedstawiało dla nich specjalnego interesu. Za to w rzece trafiały się okazałe sztuki, a najwspanialsze było zaczajanie się, oczekiwanie, kiedy przed świtem jeszcze mgła słała się naokoło i tylko skwir ptactwa, bełkot wody pod wiosłem zwiastowały niedaleką przygodę. 101 Przed wyjazdem Zbyszek nie był pewien: jak też to się ułoży. Teraz: pierwszy tydzień zleciał mu jak z blicza trząsł i nijak nie mógł się doliczyć tych poranków niewyraźnych, szarawych, pachnących świeżością, skupieniem, kiedy niebieskawa zmarszczka po wodzie idzie, oczy bolą od czujności, ręce od niecierpliwej uciechy: weźmie, nie weźmie; ani tych wieczorów borem-lasem nieobesźłych, jeszcze w jagodziskach, w świergocie dziecięcych głosów, w tarzaniu się jak młody psiak na trawie nagrzanej słońcem; ani tych nocy dygocących od gwiazd, ani pór południowych, ociężałych jak pszczoły. Zganiany do upadłego, nawet do rówieśników niezbyt się wyrywał. Wieczorami wszczynały się rozhowory. Paweł go jak partnera traktował: poważnie, bez taryfy ulgowej. Zbyszek marzył o studiach prawniczych, współczesność dla obydwu była przedmiotem zaciekłych sporów: ekonomia, polityka, sprawy międzynarodowe. Halina kibicowała, niekiedy jej uwaga rzucona od niechcenia znad kart czytanej książki, podsycała dyskusję, zwracała ją na nowe tory. Łypała wtedy na nich zadowolona piwnymi, głęboko osadzonymi oczyma z szelmowską przekorą dziewczynki, która miałaby też coś do powiedzenia, ale jej się nie chce. Kazała się też długo prosić, zanim dała się wciągnąć, ale wówczas nawet po zgaszeniu światła rozmowa nie wygasała. A z Wiśką doprawdy poznali się przypadkowo. Wcale się nie szukali, nie mieli nic do siebie. W ośrodku szykował się wieczorek taneczny. Halina najpierw grymasiła, że nie pójdzie, potem namyśliła się iść do fryzjera. Tak długo się nie pokazywała, że aż Zbyszek, zniecierpliwiony, poleciał po nią. Zakład mieścił się w baraku pomalowanym zieloną, łuszczącą się już farbą. Z wąskich drzwi wychodziło się wprost na dwa schodki. Pokrywało je wzdymające się gdzieniegdzie niebieskie linoleum. Wewnątrz duszno było od zapachu lakierów, szamponów, mydlin i dymu papierosów. Ciemno, bo przez dwa 102 niewielkie okna o przykurzonych szybach światło docierało nader skąpo. Zbyszek jednym susem sforsował schodki i — niecierpliwy jak zawsze — zamierzał wtargnąć do wnętrza, już wyciągnął szyję, aby wypatrzyć matkę, wyłusknąć ją z roju bab, kiedy w drzwiach zderzył się z dziewczyną wynoszącą kubeł z brudną wodą. Chlust! Wiadro wytrącone jej z ręki potoczyło się z brzękiem na kamienie, zaś mydliny oblały Zbyszka prawie do kolan. Wściekły, zaskoczony, nie wiedząc, czy wrzeszczeć, czy przepraszać, podniósł na nią oczy i już otwierał usta, aby się odezwać, kiedy z wnętrza salonu rozległa się opryskliwa połajanka: — Idiotko! Dlaczego pod nogi nie patrzysz? Czemu nie uważasz?! — To moja wina — wy bąknął Zbyszek, teraz już całkowicie rycerski i gotów ująć się za dziewczyną. Nawet na niego nie spojrzała. Zacisnęła usta i pobiegła po szmatę, aby zetrzeć rozlane brudy. Stał na schodach, przestępując z nogi na nogę i zapuszczając żurawia do wnętrza. Matka pokiwała mu dłonią. Już jej zdejmowano wałki, była nadzieja, że niedługo wstanie od lustra. Odszedł więc parę kroków. Czekał. Pojawiła się znów dziewczyna, którą potrącił. Zaniedbana jakaś, jakby jej nie zależało. Fartuch miała wyflejtuszony, popaćkany z przodu farbami. Czarne kosmyki prawie zasłaniały twarz, gdy nachylona wycierała kałużę. Zauważył, że nogi ma długie i zgrabne. — Może ci pomóc? — zaofiarował się. — Nie trzeba. — Wyżymała ścierkę. Było mu dosyć głupio.. — Powinienem cię chyba przeprosić... — zaczął. Podniosła wtedy na niego oczy. Błyszczały — nie wiadomo, czy z tłumionego żalu, czy z pasji skrywanej równie głęboko. 103 — Nie musisz. — I poszła. Gapił się za nią dosyć zbaraniały, zły na siebie za ten głupawy incydent. Toteż gdy Halina nareszcie wyszła, obrócił gniew przeciw matce. Dokuczał jej przez całą drogę, aż pani Halina, która zrazu brała to żartobliwie, domyśliła się w czym rzecz. — Szkoda ci tej dziewczyny, co? — spytała. Wzruszył ramionami i odwrócił głowę. — Mnie też — powiedziała Halina. — Orzą nią jak łysą kobyłą i upokarzają na każdym kroku. Nie mam pojęcia, jak ona to wytrzymuje. — Widocznie musi. — Córką właścicielki nie jest. Na pewno. Więc... — Zarabia sobie. — Za żadne pieniądze nie poszłabym do tej baby. Ubawieni tą perspektywą roześmiali się oboje. Sprawa została zamknięta. Wieczorek się udał. Wszyscy troje mieli wyśmienite humory, Zbyszek poznał kilku rówieśników, umówili się, że zorganizują ognisko. Dziewczyny odniosły się do projektu entuzjastycznie. Nazajutrz, zaraz po obiedzie, polecieli szykować opał. Miejsce wybrali przezornie z daleka od lasu, na brzegu jeziora, okopali starannie, obsypali piaskiem. Dziewczyny nazbierały kosze szyszek, chłopcy pod wodzą Zbyszka przywlekli całą górę sosnowych gałęzi, zeschniętych jałowców, smolnych szczap. W pewnym momencie na skraju pomostu, który nie opodal, wrzynał się w wodę, Zbyszek spostrzegł dziewczynę. Siedziała ©bjąwszy ramionami kolana, na których oparła głowę. Zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na panujący dookoła harmider, obojętna, obca. Jej sylwetka wydała się Zbyszkowi znajoma. Te czarne krótkie kosmyki?... Ależ tak, dziewczyna od fryzjera. Co ona tutaj robi? Wiedziony odruchem dla samego siebie niezrozumiałym podszedł do niej po chybotliwych deskach pomostu. - 104 — Cześć! Drgnęła, odwróciła głowę, ale patrzyła jakby poprzez niego. — Nie jestem przejrzysty — uśmiechnął się. — Co masz "taką minę? Gniewasz się jeszcze? Ognisko będzie dzisiaj wieczorem, chciałem cię zaprosić. — Nie mogę — głos bezbarwny, trochę jakby go z wysiłkiem wyduszała z siebie. — Dlaczego? Przecież wieczorem nie pracujesz — zaprotestował. Nie zależało mu wprawdzie specjalnie na jej obecności, ale — nie przywykł, aby mu dziewczyny odmawiały. — Ostatnim autobusem jadę do Włodawy — znać było, że z trudem wraca do rzeczywistości. — Nie mogę się spóźnić. — Musisz? — Mieszkam u ciotki. To właściwie załatwiało sprawę. Ale w Zbyszku jakby się osioł zaparł i ani rusz. — Odwiozę cię — zaryzykował. Sąsiad z psiej budki miał wysłużoną syrenkę. Może zgodzi się pożyczyć. — Czym? — w jej oczach po raz pierwszy błysnęła odrobina zainteresowania. — Samochodem. Chwyciło. Skinęła głową. Potem jednak spojrzała po sobie, zawahała się. — Tak nie mogę. — Ależ możesz. Jak najbardziej. — Uspokoił ją. — Pogadam z mamą, ona coś wymyśli. O której kończysz pracę? — O dwudziestej. — Pół godziny ci wystarczy — zadecydował. — Mieszkamy w domku numer trzydzieści osiem. Zapamiętasz? Będę na ciebie czekał. Możesz się u nas umyć, odświeżyć czy co tam trzeba... Dobrze? — No. — Rozejrzała się. — Która godzina? — Dochodzi czwarta. — Muszę już wracać. Szefowa wyklina, jak się spóźniać. — "Wstała, obciągając na sobie sukienkę. 106 Ponownie zauważył, że i nogi dobre, i kolana prześliczne. "Nie jak u dziewczyn często spiczaste, ale krągłe — właśnie jak jabłka. Aż korciło, żeby palcem dotknąć, jedwabistość skóry w tym muśnięciu poczuć. — Miałaś przerwę obiadową? — Pół godziny. Szefowa nie lubi, jak jej przeszkadzać. — A ty? — Co ja? — nie zrozumiała. — Jadłaś już? Zaczerwieniła się. Przez jej śniadość jakby łuna przeszła. — Nie jestem głodna. — Dbasz o linię? — zadrwił. Skrzywiła się. Reagowała inaczej niż rówieśnice. Właściwie irudno było z nią rozmawiać. Jakieś to było nabzdyczone, nos zadzierające. Jemu pasowały dziewczyny jak pliszki, trzpiotki trzepotliwe, z którymi czas upływał szybko i beztrosko. Za tą, rzekłbyś, ciągnęła się chmura ciemna. Ale to go właśnie zainteresowało. Chciałby się o niej czegoś więcej dowiedzieć. — Jesteśmy umówieni. Tylko się nie spóźniaj. — Nie. Rozeszli się w przeciwne strony, kiedy on naraz zawrócił i dopędził ją w kilku susach. — Czekajże, nawet nie spytałem, jak ci na imię? — Jadwiga. Skrzywił się. Nie podobało mu się. — A jak na ciebie wołają? — Wiśka. — Może być. A ja Zbyszek. To czekam zaraz po ósmej. Cześć. Zanim przyszły klientki, umyła sobie głowę. Szefowa wspaniałomyślnie pozwoliła wysuszyć. Wiśka popatrzyła w lustro, spróbowała nieco inaczej zaczesać włosy. — Może się ktoś zakocha — zakpiła szefowa, ciągle jeszcze w pretensjach kobieta. Wiśki nie traktowała poważnie. To nie była dla niej konkurencja. Taki szczurek. 107 Dziewczyna nie odpowiedziała. Wymianę myśli z szefową: starała się ograniczyć do minimum. Pracowała tu, bo musiała. Regina postawiła sprawę twardo: jak się nie podoba, to zasuwaj do Bukowna. Wracać Wiśka nie chciała. Tymczasem składała pieniądze, które jej szefowa dawała na obiad i te z kieszonkowego od klientek. Niewiele tego było, ale Wiśka wierzyła, że nawet skromny zapas pomoże jej w planowanej ucieczce z Włodawy, więc oszczędzała wytrwale. Odjadała sobie u Reginy całodzienne głodowanie. Ciotka na szczęście strawy nikomu nie żałowała. Można było wytrzymać. Wiśka liczyła tygodnie, które dzieliły ją od zakończenia sezonu. Przyczaiła się. Zaproszenie Zbyszka przyjęła bez specjalnego entuzjazmu. Nie lubiła takich blondasów z wystającą szczęką. Trochę ją wziął na samochód, a trochę chciało jej się potańczyć. Ile to już czasu minęło od jej ostatniej zabawy? Tu, nad Białym, ludziom powodziło się nieźle. Spacerowali, opalali się, kąpali. Nie mogła zresztą zbyt długo gapić się na nich, bo szefowa do roboty gnała. Chyba że w przerwie obiadowej. Popatrzeć, pozazdrościć. W przyszłości i ja będę taką panią od nicnierobienia, dumała Wiśka. Gdybym się ustroiła, nie wyglądałabym gorzej. Włosy odrosną... We Włodawie, biegnąc do porannego autobusu, przystawała przed perfumerią. Korciło ją, ale szkoda było własnych pieniędzy, a naciągnąć nie miała kogo: matka się nie pokazywała. Nawet Regina wydawała się zgorszona tym, że Stanisława cały kłopot scedowała na nią i ani się o rodzone dziecko zatroszczy. Dawała temu wyraz w rozmowach z sąsiadkami. Wiśka na swoje szczęście coraz rzadziej wysłuchiwała tyrad, bowiem wstawała wcześnie, zanim się Regina rozkręciła, wracała zaś tak późno i taka zmęczona, że natychmiast szła spać. Nie dowiedziała się też, że Waldek, który zdobył jakimś cudem jej adres, pisał dwukrotnie, ale ciotka doszła do> 108 wniosku, że to tylko zawracanie głowy i listy skonfiskowała. Waldek, nie doczekawszy się odpowiedzi, pisania poniechał. Tak więc, z pozoru, wszyscy o Wiśce zapomnieli. Do czego zatem miałaby się śpieszyć? Nie zdradziła się przed szefową, że szykuje się na zabawę. Klientki trochę marudziły, jeszcze po ósmej zakład był czynny, ale szefowa wiedziała, że Wiśka musi zdążyć do autobusu, więc nie zatrzymywała dziewczyny, kazała tylko z samego rana dokładnie wyszorować podłogę. Wiśka wysłuchała poleceń i pomaszerowała w stronę przystanku, po czym rozejrzała się i upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje, zawróciła i pobiegła w kierunku domków campingowych. Bez trudu odnalazła siedzibę Zbyszka. Już na nią czekał, zapraszał do środka, przedstawiał rodzicom. Więcej ciekawa niż onieśmielona, przywitała się jednakże dość sztywno i poddała oględzinom Haliny. Ta, z góry życzliwa dla wszelkich znajomych Zbyszka, trochę też współczująca dziewczynie, która wydała jej się przygaszona czy zabiedzona, zaproponowała pożyczenie jakiegoś łaszka. Wiśka zachowywała się biernie, pozwoliła obracać sobą na wszystkie strony, przymierzać to to, to śmo — bez zapału, ale i bez niechęci. Halina obdarowała Wiśkę fałdzistą bluzką, wmawiając •dziewczynie, że uczyni przysługę przyjmując, bowiem do jej figury całkiem nie pasuje, zaś dla Wiśki jest w sam raz. . Wiśka pomacała materiał, stwierdziła, że zwyczajny kreton, ale zrobiła Halinie tę łaskę i wzięła. Przebrana w nowy powiewny ciuszek, z błyszczącą klamerką we włosach, z zaróżowionymi policzkami — wydała się Zbyszkowi całkiem ładna i sympatyczna. Przestał się obawiać, co powiedzą koledzy na tę jego znajomość. Z jakimś czupirad-łem nie byłoby najmilej im się pokazać. Teraz — można. Płomień buchnął wysoko. Zwabieni jego blaskiem i dobiegającym od ogniska gwarem, ściągali na brzeg jeziora liczni przechodnie. Ku rozczarowaniu Wiśki o tańcach nie było 109 mowy, ale atrakcji w rodzaju kiełbasy pieczonej na patyku oraz chóralnych śpiewów nie zabrakło. Siedziała na grubej kłodzie pomiędzy Zbyszkiem i jakimś piegusem, było jej fajnie. W pewnej chwili zawiedli piosenkę, którą znała. Podchwyciła. Głos miała niski, matowy, bardzo silny. Zwróciła na siebie uwagę. Prosili ją, żeby zaśpiewała coś sama. Nie odmówiła. Posypały się brawa. Zbyszek przyglądał się swojej towarzyszce, coraz bardziej ciekaw, z coraz silniejszą sympatią. Rozmowa między nimi jednak się nie kleiła. Nie chciała wiele mówić o sobie czy też nie miała nic do powiedzenia. Zdziwiło go to. Dla znajomych dziewczyn własna ukochana osoba była najwdzięczniejszym tematem. Mogły o tym pleść godzinami. Wiśka jednak wyglądała na zaprzątniętą zupełnie innymi myślami. Popijali nektar owocowy. Piegus odszedł z jakąś wysoką dziewczyną, zostali sami na tej kłodzie, nieco odsuniętej od całego zgromadzenia. Na tle szkarłatnej poświaty widzieli plecy swoich towarzyszy, sylwetki nieraz groteskowo zarysowane, w przesadnych gestach i wygibasach. Zbyszek podniósł szklankę, stuknął się z Wiśką i powiedział żartobliwie: — O czym myślisz? Życzę ci spełnienia marzeń. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Pila drobnymi łykami. W blasku padającym od ogniska jej oczy wydawały się jeszcze bardziej tajemnicze. Przebiegł go nagły dreszcz. Pomyślał, że tak się może zaczyna miłość i sam się zadziwił, że mu to przyszło do głowy. Wiśka siedziała zapatrzona w coś bardzo dalekiego, bardzo widocznie kuszącego, bo ciągle się uśmiechała. Nachylił się, zajrzał jej w oczy. — Gdybym wiedział, o czym marzysz... Na ogół na takie pytanie dziewczyny wybuchały gejzerem zwierzeń. Zbyszek jednak posłuchałby chętnie programu tej czarnuli. Wiśka pokręciła głową. Pieniądze, myślała, dużo pieniędzy. Mieć to wszystko i 110 jeszcze więcej. Pokazać się Maszczakom, całej wsi, Reginie. Niechby zazdrościli. Niechby ich sparło, że tyle nie osiągnęli, niechby zobaczyli, że lepsza jest od nich. Zbyszek objął ją w pasie, palce mu trochę zabłądziły. — Nie zakradaj się — powiedziała ze śmiechem, już znowu dawna Wiśka, pewna siebie i swojej nad chłopakami władzy. Ci, których znała, przystojniejsi byli niż ten wczasowicz. Niechże jemu się nie zdaje, że się z gąską spotkał. Ale miło mieć chłopaka w pobliżu. Pomyślała, że traci czas u Reginy. Jeszcze trochę, pocieszyła się. Zbyszek cofnął rękę. Usłuchał, Byłby może pocałował, miaf na to wielką ochotę, ale nie chciał jej spłoszyć. Pamiętał Wiśkę sprzed paru godzin, sprzed kilku dni. Nie mógł się jeszcze oswoić z jej przemianą. Budziła w nim wzruszenie. Pomyślał, że jest jej dobrze i że wobec tego słusznie postąpił, zabierając ją na to ognisko. Dumał też, jak namówić matkę, aby się Wiśką trochę, zajęła. Może by ją jeszcze kiedyś do nich zaprosić? Nie chciałby tak stracić dziewczyny z oczu po dzisiejszym wieczorze. Towarzystwo już wiele razy się przetasowało, a on nadal towarzyszył Wiśce. Płomień dogasał, minęła północ. Wiśka się wystraszyła: — Tak późno?! — Przecież obiecałem, że cię odwiozę — szepnął. — Nie bój się. -Ч- Chciałabym już — zaczęła się śpieszyć. Jej rozbawienie minęło, zacisnęły się usta w gorzki grymas. To ją postarzało, czyniło znowu obcą i daleką. — Chodź — Zbyszek ujął ją za rękę. Pobiegli. Syrenka stała na parkingu. — Masz kluczyki? — Jasne. Nie interesowało jej skąd. Nie była ciekawa. Z westchnieniem ulgi klapnęła na fotel. Zbyszek z miejsca ruszył ostro. 111 — Nie możesz szybciej? — spytała, kiedy wydostali się na szosę. Syrenka nie takie znów alfa romeo. Zbyszek się uwziął. Docisnął do dechy. Wiśce jednak było mało. Okazywała swoje niezadowolenie. Kazała mu stanąć opodal bloków. Nie pozwoliła się odprowadzić. — Ciotka nie lubi obcych — powiedziała. Udał, że wierzy, bo co miał robić. Oczekiwał, aż znikła za rogiem, potem wysiadł i cichaczem ruszył za nią. Wyjrzał, zatrzaskiwały się właśnie drzwi od trzeciej klatki długiego, czteropiętrowego budynku. Podszedł dość leniwie. Może po prostu chciał zobaczyć, w którym oknie zapali się światło. Nie wiedział przecież nawet, jakie nazwisko nosi ciotka Wiśki ani jak ją znaleźć. Zaledwie jednak znalazł się przed drzwiami, dobiegł go taki jazgot, takie pomstowanie, iż nie miał już najmniejszych wątpliwości, że to Wiśkę powitano awanturą. Zawahał się. Przystanął. Może iść tam, wybronić dziewczynę? Ostatecznie to był jego pomysł. — Ty lafiryndo! — wykrzykiwała Regina na całą klatkę schodową. Nie widziała potrzeby, aby się krępować. — Ty ścierko! Gdzieżeś łaziła?! Toż ja mało ataku nie dostałam, że się jakiś wypadek zdarzył. Akurat, wypadek! Gadaj mi w tej chwili... Na drugi raz ze schodów spuszczę! Na to mi ciebie twoja biedna matka dała, żebyś mi się tu zmarnowała? . Zbyszek chyłkiem się wycofał. Doszedł do wniosku, że interwencja z jego strony tylko by pogorszyła sytuację Wiśki. Pora zresztą nie sprzyjała wyjaśnieniom. Na przyszłość, pomyślał, trzeba to inaczej załatwić. Może najpierw z ciotką dojść do porozumienia? Chociaż to chyba herod-baba. Ale nie z takimi matka dawała sobie radę. Szkoda Wiśki. Nie ma w domu zbyt słodkiego życia. Ta, nad którą się użalił, nie zdobyła się na żadne wyjaśnie- 112 nia. Milczała, ścieląc łóżko, milczała, zamknąwszy się w łazience, podczas gdy Regina fuczała na zewnątrz. Gdyby Wiśka spróbowała się tłumaczyć, gdyby zareagowała płaczem na niesłuszne oskarżenia albo gdyby się nawet postawiła ciotce, odszczeknęła — zapewne wulkan elokwencji Reginy wybuchłby ze zdwojoną energią, ale obydwie łatwiej by sobie wszystko wybaczyły. Tymczasem narastał między nimi wzajemny żal i pretensje. Wiśka położyła się, lecz zasnąć nie mogła. Regina poszła do sypialki, ale długo odwracała się z boku na bok, kręciła, wstawała, żeby otworzyć okno, bo jej się uczyniło duszno, wary do głowy uderzyły. Potem brała krople. Tłukła się po mieszkaniu jak Marek po piekle. Gdyby chciała być w zgodzie z sobą, tego samego dnia odesłałaby Wiśkę do siostry. Niechże Stanisława sama hołubi swoje cudo,. niechże się ta kukawka przekona, że podrzucać innym takiego wyrodka nie warto, niechże się z nią męczy. Z drugiej strony: mogło to oznaczać, że Regina przegrała, że poradzić sobie z taką smarkulą nie potrafi. Dopieroż tryumf dla Wiśki. I tak jej rogi urosły. Niedoczekanie, żeby taka lotnica ze wszystkich sobie kpiła. Obracała tedy Regina w myślach swoją decyzję i tak, i siak i nic sensownego postanowić nie umiała. Dopiero nad ranem zasnęła twardo, bez majaków i nawet nie słyszała, jak dziewczyna cichuteńko wymknęła się z domu. Katarzyna z Andrzejem byli na obozie, Marzenka pojechała na kolonie — kto ją mógł zauważyć. W godzinę później zastukała sąsiadka, widząc, że drzwi otwarte, weszła i przydybała Reginę w betach. Dopieroż znów się zaczęło na Wiśkę utyskiwanie. Regina nareszcie miała się przed kim wyżalić. — Wieczór idzie, noc idzie — a tej nie ma. Czy ja wiem, co się stało? Samo najgorsze przywiduje mnie się. A że ją kto złapał i krzywdę zrobił, a że autobus się rozbił, a że ją rozjechało. Toż to wszystko mogło się zdarzyć. Dowiedzieć się S — Dziewczyna nic ludzie 113 nie ma jak. Cała w nerwach od okna do okna chodzę. Żeby jeszcze dzieci byli albo mój, ale to człowiek jak ten palec, nie ma do kogo zagadać, poradzić się. Każda robota mnie z ręki wylatuje, już ja tę Wiśkę na marach widzę i siostrę moją, jak mnie przeklina, że dziecko jej zmarnowałam. A jak to upilnować, moja pani kochana? Patrzę ja na zegar. Już po północy. Tyle czasu się męczyłam. A ta zgaga przychodzi, czerwona taka, pewnie scałowana, zadowolona i w cudzej bluzce. Jakem to zobaczyła, naraz sobie pomyślałam, że gdzieś ukradła, bo -kupić nie miałaby za co, pieniędzy jej do ręki nie daję, nie ma głupich. Po co dziewusze pieniądze? Jeszcze szybciej na złą drogę zejdzie... Więc ja do tej cholery jak matka rodzona zwracam się, żeby mi powiedziała przynajmniej, co się z nią działo. Poratowanie może jakie trzeba dać, pani rozumie. A ta gały na mnie wytrzeszcza i nic. Taka pewna siebie, rozbuchana, zaraz widać, że biedy nie miała. A jak w podołku co przyniesie, ciekawam, kto to będzie chował? Aż mnie zatyka, już nie wiem, co ze mną dzieje się. Żądam, żeby mi się przyznała, a ta nic. Zryć klempie daję, a ta nawet słowem do mnie się nie odzywa, masz pani pojęcie? . — Takie to ludzie niewdzięczne — pokiwała ze zrozumieniem sąsiadka. — Mnie też kiedyś przydarzyło się... — tu nastąpiła rozwlekła historia, której Regina wysłuchała przez uprzejmość, bo co ją mogła ta sprawa obchodzić, ale trzeba było wyczekać, żeby znowu na swój temat wejść. Przed blokiem zawarczał samochód. Sąsiadka wyjrzała zaciekawiona do kogo. Lato, ludzie powyjeżdżali, czasem lepiej mieć oko, bo może to złodziej. Ale nie. Z syrenki tłuścioszka, nawet ładnie ubrana, wyłazi i na schodki pcha się. Za chwilę dzwonek do drzwi Reginy, a w nich onaż tłuścioszka, rozpromieniona, wita się i zagaja, że w sprawie Wiśki. — Od razu pomyślałam, że po tę bluzkę, którą jej dziewucha ukradła, i wary na mnie uderzyły, że w swoim domu taką łajdaczkę przechowuję, a teraz tłumaczyć się trzeba — opowiadała później Regina mężowi. 114 Ale Halina o bluzce ani się zająknęła, natomiast cupnąwszy na kanapie, zaczęła Reginę przepraszać, że wczoraj zatrzymali Wiśkę na zabawie, nie uprzedzając rodziny, co powinni byli uczynić, że ona pojmuje zdenerwowanie Reginy i doprawdy bardzo jej przykro. Reginę ze zdziwienia całkiem zamurowało, co jej się raczej rzadko zdarzało. A Halina dalej w pochwały, jaka to Wiśka miła i pracowita. Tu już Regina kompletnie zdumiała, bo nie przypuszczała, że o tym tłumoku, swojej siostrzenicy, od kogokolwiek dobre słowo usłyszy. A tymczasem osoba całkiem przyzwoita takie rzeczy opowiada. Dopiero jak się dowiedziała od Haliny, że fryzjerka dziewczynę wykorzystuje, odzyskała mowę. Zbyszek, który czekał w samochodzie, już się zaczął niecierpliwić. Coś te przeprosiny zbyt długo trwają. Było się lepiej na ryby wybrać, niż tracić czas na te głupoty. Ale to Halina sama zażądała, aby ją tu przywiózł, kiedy jej opowiedział o nocnych pierepałkach. No nareszcie. Regina odprowadziła gościa aż na ganek. Halina jeszcze jej pomachała ręką. Ruszyli. — Wszystko w porządku? — zapytał Zbyszek. Pokręciła głową. Znał ten wyraz namysłu w jej oczach. Coś knuła. Ale nie miał czasu nad tym się zastanawiać, spieszno mu było nad Białe. Rozdział VI Dzień zapowiadał się upalny. Kiedy wjechali w lasy, powiało zapachem igliwia, nagrzanej ściółki, żywicą. Jezioro połyskiwało niebieskawo, całe w drobnych przyplu-skach. Naokoło cicho było i spokojnie. Wczasowiczów ani znaku. Za wcześnie. Wiśka miała jeszcze nieco czasu w zapasie. Wysiadłszy więc, zamiast do pracy, pobiegła w stronę pól. Zatęskniła raptem za chlebowym zapachem dojrzałych zbóż, za znajomą krzątaniną. Nieraz przychodziła jej chętka, aby cisnąć w diabły całe to fryzjerstwo, wynająć się do żniw. Zmordowałaby się, ale i zarobiła. Znała się na tym. A za dniówkę teraz nieźle można wyciągnąć. Lepsze to niż matczyne buraki, za które się w tym roku złapała Stanisława. Ale żniwa trwają zaledwie parę tygodni, a jeść trzeba cały rok. Tę prawdę Regina ustawicznie wbijała jej do głowy. Pogodziły się z ciotką. Wracała wtedy niepewna, jak ją powitają, że może znów wymyślania i obelgi, tymczasem już na schodach poczuła zapach ciasta, a Regina, ujrzawszy marnotrawną, zawołała: — Co ty, odchudzasz się? Zaglądam ja do lodówki, wszystko stoi. Dary boże się marnują. Apetyt straciłaś? Siadaj, ciasto upiekłam, mówię ci, pycha... Wiśka, oszołomiona tą metamorfozą, myła ręce, a ciotka z rozpędu opowiadała o wizycie Haliny. — I czego ty mi się nie przyznałaś? — zakończyła. — Było 116 zaraz powiedzieć, nie żebym się tak denerwowała. Całą noc oka przez ciebie nie zmrużyłam — zerknęła z wyrzutem. Gdyby się Wiśka rzuciła jej teraz na szyję, wyściskała, wypłakała, mogła była siostrzenicy wybaczyć wszystkie utrapienia. Nawet i te, dla samej Reginy niezrozumiałe, które ją nachodziły, kiedy na czarne oczy dziewczyny pod kruczymi brwiami patrzyła. Ale Wiśka coś tam czmychnęła, burknęła i potem wprawdzie potulnie słuchała Reginowej gadaniny, ale sama głosu prawie nie zabierała. A Regina sporo miała do powiedzenia. Oto powzięła wielkie do Haliny zaufanie, a ta zainteresowała się losem Wiśki i twierdziła, że o ile będzie mogła, chętnie dziewczynie pomoże. O szefowej Wiśki wyrażała się nader krytycznie, czego jednak Regina, roztropnością wiedziona, dziewusze nie powtórzyła. Lepiej młodych przeciwko zwierzchności nie podburzać. I tak buntują się sami. A przecież dyscyplina jakaś musi być. Póki się Wiśce przyszłość inaczej nie ułoży, póki jej coś nowego nie zaświta, lepiej niech nie podskakuje. Halina bardzo sympatyczna kobitka i życiowa, ale te jej obiecanki to mogą być gruszki na wierzbie, a Wiśce trzeba czegoś konkretnego w garści. Regina, póki żyje, pilnować będzie interesów swojej rodziny i nikomu wykiwać się nie da. Ona już na to za stara, życie zna i na pięknych słówkach polegać nie myśli. — List do matki już wysłałam — kończyła tryumfalnie Regina. — Poleconym nadałam, bo listonosz, szelma, zwyczajnego mógłby nie doręczyć. Wiśka aż podskoczyła na krześle. Zatopiona we własnych myślach niezbyt uważnie śledziła tok wypowiedzi Reginy i wiadomość o zaproszeniu Maszczaków do Włodawy nieco ją zaniepokoiła. — Po co? Nie ma żadnej potrzeby — próbowała protestować. — Toż ci już mówiłam — Regina zdobyła się na cierpliwość i tłumaczyła raz jeszcze niby przygłupiemu dziecku: — Ci 117 Zjawili się w nastrojach różowych, powitała ich jednak' grobowa mina Reginy. — Kotlety wyschli, kartofle już nieświeże, myślałam, że państwu nieszczęście jakie przygodziło się. — Głupia ty, zawsze tylko o nieszczęściach dumasz, jeszcze co wykraczesz — ofuknął ją Roman. Miał akurat dzień wolny, ale nie dospał po harówie i goście mu byli nie w smak. Wolałby iść na ryby niż zbałaganić pół dnia ze szwagrostwem. Skoro jednak rodzina przyjechała, nie uchodziło gospodarzowi z chałupy uciekać. Szkoła Reginy cokolwiek zdziałała. Chociaż z Zygmuntem mieli na pieńku i obchodzili się bokiem warcząc jak dwa psy, przy obcych musowo twarz trzymać i więź rodzinną pokazywać. Stanisława coś tam zaczęła przebąkiwać, że może by Romuś jej Zygmusia w Bogdance zaprotegował. Byle się zaczepić. Romanowi gęba się skurczyła, żuchwami ruszał, jakby co paskudnego gryzł, kłótnia wisiała na włosku. Pyrkot syrenki w porę ją zażegnał. Regina zaraz prosiła do stołu. Suto zastawiony, wabił oko, podobnie jak Maszczaki, pouczeni, że oto ważą się losy ich pierworodnej. Stanisława isbrała się jak na procesję w czarną fałdzistą spódnicę i białą bluzkę z długimi rękawami, gęsto ponaszywa-nymi koronką. Na dworze skwar, a stylon powietrza nie przepuszczał, pociła się więc niemiłosiernie i twarz miała jak naoliwioną. Starała się jednak okazywać gościnność i ustawicznie zachęcała do jadła i napitku. Zygmuntowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Od rana wprawdzie już się zakrapiał, ale akurat tylko na tyle, aby czuć się dobrze w każdym towarzystwie, brylować swadą i humorem. W ciemnym garniturze i pod krawatem prezentował* się okazale. Regina pogoniła Wiśkę do kuchni, żeby pilnowała gorącego, a sama zabawiała gości. Usiadła obok Haliny, usta jej się nie zamykały. — ... jaki mruk z tego dziecka, to nie do wiary! Ja dopiero 119 teraz dowiedziałam się od Stanisławy, że stary Maszczak zrobił sobie koniec. Wiśka go znalazła. Żeby choć jednym słówkiem zająknęła się! Moja Katarzyna z samego strachu chybaby umarła... Już się nawet nie dziwię, że Wiśka z początku chodziła durnowata, ani się z nią dogadać... Ale ciągle się w głowie nie mieści, po co ona to czapczysko ze sobą wzięła? Sznur od wisielca bardzo korzystnie przy sobie mieć, ale o czapce nie słyszałam... Zbyszek wlepił oczy w talerz i długo ich nie podnosił. W głosie Haliny też ozwały się dziwne nutki, kiedy starała się zwrócić rozmowę na inny temat. Paweł zagadnął Romana o Bogdankę. W całej Polsce przecież było głośno o trudnościach, jakie napotkali budowniczowie kopalni przy głębieniu szybu. Ileż ta praca pożarła ludzkiego wysiłku! — ... po mojemu, wszystko może zawieść, nawet maszyny, ale nie człowiek, kiedy mu zależy... — Napijem się — mrugnął Zygmunt do Zbyszka. Regina sczerwieniała, pozezowała na Halinę. Zbyszek podziękował. — Matki się boisz? — zaśmiał się Maszczak. — Mamusia nie widzi. Ten jeden raz. Kiedyś trzeba zacząć. Bądź mężczyzną. — Mężczyzna właśnie potrafi odmówić — uśmiechnął się Zbyszek — jeżeli nie ma ochoty. — To obraza — nadął się Maszczak. — Cicho, Zygmuś — wtrąciła się pośpiesznie Regina. — Ja się z tobą napiję. Młodych nie namawiaj. Mają czas. — A to Wiśka niech się napije. Wisia! Ona moja córka, jak ja każę, ona musi... Wisiula. — Stary, daj dziewusze spokój — mitygowała go Stanisława. — Co ty wyprawiasz? — Co za dom — rozżalił się Maszczak. Roman łypnął na niego. Wystarczyło. Zygmunt przestał czepiać się gości i zajął własnym kieliszkiem. 120 Halina opowiadała kobietom, że za kilka dni wracają do Lublina, ale że doskonale wypoczęli, całą okolicę zwiedzili. Wybierają się jeszcze do Sobiboru. Rozmowa zeszła na czasy okupacji. — Pamiętam — wtrącił Roman — chłopcem będąc jeździłem do młyna ze zbożem. Zawsze poczekać trzeba było w kolejce, z ludźmi się pogadało. U młynarza służył jeden. Chłop jak wieża: gruby, silny, atoli na umyśle całkiem kiepski. Robić robił, co mu kazano, ale nieraz stawał i umiał się zapatrzyć w jakieś dalekości tak, że go szczypali i kłuli, a nie czuł. Godzinę tak potrafił stać albo i dłużej. Nawet straszno było, jak kto nieznajomy i pierwszy raz się z nim spotkał. Pytam ja kiedyś młynarczyka: na co on tak patrzy? A młynarczyk mnie mówi: jemu we wojnę chałupę spalili i wieś spalili, i całą rodzinę wygubili, to on się teraz duchom przypatruje, duszom onym pokutującym. Frasobliwie mnie wtedy zrobiło się, bo jeszcze młody chłopak byłem i wojny tyle co nie pamiętałem, kawałki jakieś oderwane. Jakże wymordowali, pytam, a ten uchował się, kiedy on kawał chłopa i pierwszy w oko wpada? Młynarczyk mnie objaśnił, że on już pod trupami leżał i z tego pewnie pomieszało mu się w głowie. A że go wtedy nie dobili, to tylko przypadek, bo jakieś inne wojsko przyszło i tamci uciekli. — Jakie wojsko? — zainteresował się Zbyszek. — A bo ja wiem? Młynarczyk nie mówił, a ludziom i tak wszystko jedno. Stronami tędy różni chodzili. Raz tacy, raz owacy. Kto by wyrozumiał. Ludzie się po lasach chowali, w ziemiankach żyli... A ten durny i tak ze sobą skończył. Na kamienie młyńskie się rzucił. Mówili, że nieumyślnie, tylko że się zagapił, bo mu się znów coś przywidziało. — Może go wciąglo — powiedziała Regina. — Może winowaty w czym był i z tamtego świata po niego przyszli. Roman ramionami ruszył. — Baba we wszystkim strachów dopatrywać się gotowa. Ja tam nie wiem, co jemu przedstawiało się. A z kamieni miazga zeszła. Ludzie się bali potem z tamtego młyna mąkę brać... I ja 121 też gdzie indziej jeździłem, chociaż to ile dalej. Tak i młyn podupadł, aż całkiem się przestało opłacać, młynarz wszystko sprzedał, wyjechał, a budynek niszczał. Trochę ludzie rozsza-browali, komu tam drzewo czy cegła były potrzebne, ale ruiny nad rzeką stoją po dziś dzień. — Oj ta wojna — westchnęła Stanisława. — My to jeszcze małe byli, ale mama opowiadała, ile to umęczenia i strachu. Żeby nasze dzieci na coś takiego nigdy nie patrzyli się. — Święte słowa — powiedziała Regina. — Człowieku było •wszystko jedno, byle przeżył. Tak mówili. U naszej mamy Ruski się ukrywali. Ranni przyszli z lasu, nie szło wygonić, chociaż strach. Tato mieli schowek pod beczką z deszczówką. Na stojączka to ze trzech by tam wlazło. Pamiętasz, Stasia, ten schowek? No! Tato słoninę tam trzymali i Ruskich wepchli. W samą porę, bo jak raz, okazuje się, Niemcy do wsi przyjeżdżają i dawaj wszędzie szukać. Najbardziej za mięsem, ale za bronią też i o partyzantów pytali. Bili wszystkich, mamę w brzuch pokopali, aż potem poroniła, ale ani mama, ani tato nie pisnęli słowa, bo wtedy to już ostatnia ich godzina. Póki bili, to się jeszcze żyło. Niemcy odjechali, a Ruski wyleczyli się i do lasu znów poszli. Mama ich polubiła, nawet im tej słoniny nie żałowała, co ją wtedy zjedli. Oni mówili, że chociaż przed śmiercią chcieli sobie jeszcze użyć. Zygmunt golnął kielicha. Był w swoim żywiole. — Co wy tam, baby, wiecie. Jeszcze was na świecie nie było, kiedy ja egzekucję oglądał - pochwalił się. — To ci dopiero był cyrk. Nasza wieś z boku, ale do szosy niedaleko. Często my z chłopakami latali, bo tam ciekawe rzeczy zdarzyło się znaleźć. Kiedyści widzim: ludzi pędzą. To my dawaj w krzoki i za nimi, i za nimi, a boczkiem, a chyłkiem, choć przypatrzyć się: co będzie. Zbieranina, ledwie toto lazło, a te, co ich pędziły, bata nie żałowały. Potem zegnali drogą w las i tam kazali rów kopać. Ustawiły się nad rowem i pyk-pyk po kolei. Pociągnęli, jakby groch sypnął, i każdy jeden fikołajt. Zlękli my się, w krzokach siedzim, nosa nie wystawiając. A te późni 122 piachem rów zasypały, byle jak, byle szybciej i odjechały samochodami. My z krzoków wyleźli, ciekawe byli, gdzie się tyle iudziów podziało. Podchodzim, patrzym. One już musi nieżywe byli, ale pioch jakby się ruszał. Lejki takie po wierzchu robili się, znaczy gazy z tych Iudziów wychodzili. To nam się podobało i latali my naokoło, gdzie większy lejek popatrując. — Serca ty nie masz, tak mówić... — obruszyła się Regina. Popatrzył na nią zdziwiony. — A czego? — Toż ludzie pogincli. — A czy to moje z::ajome czy jak? Nawet nietutejsi. — Dzieciak był wtedy. Co on tam rozumiał — ujęła się za nim Stanisława. Halina siedziała ze spuszczoną głową. — Niedaleko Sobibór — powiedział Paweł. — Działo się tu dość. — Biednemu zawdy krzywda — pokiwał głową Roman. —■ Czy to my chcieli tyj wojny, czy się nas kto pytał? A potem nóż spadał jak u szatkownicy: raz, raz. Mój tato na wojny żadne nie chodził, a tak i zginął i ja się przez to sierotą na świecie został. — W partyzantce był? — domyślił się Paweł. — Gdzie tam, panie — zatrajkotała Regina. — Aby sklepik prowadził we wsi, pono im się nawet nieźle działo. Jedno dziecko, oni dopieruśko przed wojną ślub brali. Romka tato ostrożny, jak ludzie mówili; do niczego się nie mieszał, do żadnych spisków nie dawał się wciągnąć. Życie mu się uśmiechało, to po co ryzykować. Babę dostał młodą, gorącą, jak powiadają — zatchnęła się. — Przyszedł raz cały oddział. Dużo ich było — podjął Roman. Przybladł i widziało się, że go ta opowieść drogo kosztuje. — Jeszcze pod stół na piechotę wtedy chodziłem, ale to pamiętam, bo się ich wystraszyłem i do sąsiadów uciekłem. U nich się potem chowałem — głowę zwiesił. — Panie — rozjązgotala się Regina — toż rozbój. Tato 123 Romka mojego dał im, co trzeba, żeby tylko sobie poszli. Ale oni nie chcieli, bo zdrożeni, rannych mieli. Prosił, błagał,, zaklinał — nic. Kołek wyrwał z płotu i do nich. Toż wiedział, czym to pachnie. Tym z lasu dać zryć, znaczy: Niemcom się narazić. A przecie Niemce wtedy panowały. Każdemu życie miłe. Ale te bandyty tego nie rozumiały. Dawaj wrzeszczeć, że un zdrajca. Jaki to zdrajca, panie, kiedy un poza swoją babą, gospodarką i sklepem świata nie widział? Czy un komu co obiecywał? A byliby go powiesili. Dowódca, jakiś ludzki człek, nie pozwolił, tylko w komorze oboje zamknąć kazał. Siedziały, bidoki, ze dwa dni, a tamte się wczasowały. Toż sodoma--gomora porządnego człowieka tak najechać! Wyspali się, najedli, rany opatrzyli, taj poszli. Zaraziczki ludzie przylecieli,, rodziców mojego wypuścili, użalili się. Długo mieli spokoju? Matka mojego cości przeczuwała, bo dzieciaka do chałupy nie brała. I racja. Na trzeci dzień: Niemce. Węszyły wszędy za partyzantami, to się i dowiedziały, gdzie kwaterą stanęli. Wzięły się za gospodarzy. Oni znów klękali, przysięgali się, że wydadzą, ale siedząc w komorze nie wiedziały nawet, w którą stronę partyzanty poszły. Niemce nie uwierzyły. Posądziły, że tato Romka do oddziału należy i swoich ochrania. Wzięli go bić. Bożył się, że on niewinny człek. Tłukli go tak, że nerki, śledzionę odbili. Matce Romka gnaty połamali. Zabrała się z tego świata raz-dwa. A chłop twardziejszy, więc żył jeszcze. Naraz w lesie pukanina. Niemce zostawiły niedoumarłaka, z chałupy wyskoczyły, w samochody i chodu do swoich. Gdzieś, się potem biły, nie wiadomo, jak im poszło, ale do wsi więcy nie zaglądały. Tato Romka jeszcze długo się męczył. Już mu nie do życia było. Polska nastała, może by się im polepszyło, kiedy stary kopyta wyciągnął, sierotę na łasce ludzkiej zostawiając. — Te partyzanty sumienia nie miały — ozwała się Stanisława — żeby na całą wioskę taką biedę ściągać... Toż wszystkich mogli Niemce pomordować. Nie można to się było gdzie indziej bić? Czego na zwykłych ludzi takie nieszczęście? 124 — Gdyby tak wszyscy myśleli, pewnie nie siedzielibyśmy tu dzisiaj — powiedział Paweł. — Ale tyle ludziów pomarnować... — szepnęła Stanisława. — Babski rozum krótki, szkoda z nimi gadać — uciął Maszczak. — Wojna to wojna. Napijmy się lepiej. Halina siedziała ze spuszczoną głową splatając frędzle przy obrusie w warkoczyki. Stanisława trąciła męża. — Zygmuś, widzisz, pani przykro. Ona taka Wiśce życzliwa, po co ją drażnić? Po co obrażać? — A co ja takiego powiedział? — zdumiał się Maszczak. — O babach... — Et, głupia, na niczym się nie znasz. Ot, zamyśliła się i tyle. Z Romana gospodarz jak z psiego chwosta fujarka. Zabawić nie umie, gościów rozweselić... Pani zdrówko! — wykrzyknął, przechylając się, aby trącić kieliszek Haliny. Podniosła na niego oczy, ale się nie uśmiechnęła. — Dziękuję — powiedziała dosyć oschle. Regina zakokosiła się frasobliwie. Za dużo przy tym stole gadania o niepotrzebnych sprawach. Dziewucha za plecami gości miny stroi i ślepiami przewraca. Chyba w tym Zbyszku upodobanie ma. Oj, żeby z tego nie był jaki kłopot. Do stołu Wiśce Regina siadać nie pozwoliła. Miała się cały czas krzątać, żeby goście widzieli, jaka gospodarna i pracowita. Cóż, kiedy Wiśka, zamiast ciotecznych rad słuchać, na opinię lotnicy zarabia. Jeszcze się goście zrażą... Stanisława też zmarkotniała. Na wezwanie siostry przyleciała jak na skrzydłach i Zygmunta pociągnęła, pewna, że się już córce ściele ten wspaniały los, jaki dla niej obmyśliła. Kurcząt nie pożałowała ani jajek, ani masła świeżego. Regina przyjęcie "urządziła fest, musiała to siostrze przyznać. Wysadziła się jak na jakie zaręczyny. Prawdziwej kawy po trzy łyżeczki do szklanki sypała. Lepiej niż w restauracji. Mięso było świeże, wędlina też. Gościom nic nie mogło zaszkodzić, smakować też powinno. Atoli rozczarowania Stanisławy poczęły się już w tej samej chwili, kiedy przed domem zawarczał motor i podeszła 125 do okna ciekawa tych ludzi, którym miała oddać Wiśke. Lepsze taksówki Stanisława we wsi widywała. Toż młody Bielszczak przechwalał się, że ojciec mu przyrzekł fiata, jak przejmie gospodarstwo po tym swoim technikum rolniczym. Stary obietnicy dotrzyma, nie ma co gadać. A Bielszczak za Wiśką patrzył, podobała mu się, ani słowa. Może lepiej było ją na wsi zatrzymać, wydałaby się na pewno raz-dwa. Znowu ta Regina o nauce gada, że potrzebna. Jakiej nauki dziewucha potrzebuje, żeby się spodobała? Posag to co innego, z tym gorzej. Ale urody ani sprytu Wiśce nie brakuje, znalazłby się amator. Goście Reginy na wielkie państwo nie wyglądają. Bogactwa na nich nie znać ani stanowiska. Może Regina przesadza? Łatwo jej w głowie zawrócić, ze wsi odeszła, innymi oczyma na świat patrzy. Kaśkę samą z domu na obóz posłała, słyszane rzeczy... Ten Zbyszek też za Wiśką, ona chyba nie od tego. Żeby tylko mądra była. Chłopak pewnie nas inżyniera pójdzie, miałaby z nim dobrze... A Zbyszek z Wiśką, zasunąwszy się w kąt, zagadali się tak, że o świecie bożym zapomnieli. Nawet teraz na wspomnienie tej rozmowy Wiśka uśmiechnęła się do siebie. Nie żeby głowę straciła, ale "chłopak umiał opowiadać, niekoniecznie tylko o potocznych sprawach. Trochę jej zaimponował, że tyle wie, trochę pozazdrościła, że ona taka od macochy. I naraz zapachniała jej nauka, zachwalana przez Halinę, których to obiecanek wysłuchiwała Wiśka dotychczas z dosyć sceptyczną miną. I ona, jak Stanisława, uważała, że dziewczynie dość, jeżeli umie się podobać i koło odpowiedniego chłopa zakręcić. Gospodarka, praca to było zło konieczne. Gdyby je ominąć — tym lepiej. Najprędzej zaś przez udaną ożeniaczkę do pieniędzy dojdzie, do majątku. Od małego słyszała w chałupie poglądy w rodzaju, że aby tyłkiem kręcić, dziewusze nauki nie potrzeba. Od małego też nauczyła się w szkole migać pod byle pretekstem. Jaśki pojąć nie mogła. Teraz zrozumiała, że młodsza ją wyprzedziła w czymś dotąd lekceważonym, uznanym za zbędne. I że czas przeleciał między palcami — przefiukany. 126 Makowscy wyjechali, obiecali napisać. Halina zobowiązała się załatwić przyjęcie Wiśki do szkoły, jakąś pracę, stancję. Wiśce szkoda było, że gdzie indziej zamieszka. Okazało się jednak, że u nich ciasno i żadną miarą Wiśki przyjąć nie mogą. Halina obiecywała poszukać coś przez swoje przyjaciółki. Stanisława zaraz zaczęła labiedzić, że ona na stancje funduszy nie ma, bo i skąd. Zygmunt poparł ją niezwykle zgodnie. Jeżeli Wiśka chce iść od ciotki, u której jej tak dobrze, że i w niebie lepiej nie będzie, niechże ryzykuje i sama puszcza się na głębokie wody. Oni nie są w stanie jej pomóc, bo i dzieci młodsze w domu, i na gospodarce im coraz ciężej. Wiśka nie mogła ścierpieć tego utyskiwania. Wiedziała przecież dobrze,, jakie sumy tato w wódce topił. Nie potrzeba jej od niego nic. — Ja się żadnej pracy nie boję — powiedziała. — Dam sobie radę. Halina ją wtedy przygarnęła i pocałowała, co Wiśka ze względu na Zbyszka przyjęła dość łaskawie. Z Haliny czasem chciałrj jej się śmiać. Tak łatwo uznawała za dobrą monetę to» co było tylko pozorem, zabawą, grą. Pozwalała się nabierać jak dzieciak. Wiśce to nawet było na rękę. Pawła nie obawiała, się wcale, Zbyszka obiecywała sobie pozyskać. Przeszkodą mogła być jedynie Halina, ale tę — jak się okazuje — można sobie motać wokół palca. Tymczasem jednak dni mijały, upragniony list nie nadchodził, zaś szefowa stawała się coraz bardziej przykra i Wiśce doprawdy ciężko było znosić jej fochy." Od biedy mogłaby już niekiedy szefową wyręczać, bo jednak podpatrzyła to i owo, palce miała zręczne, dałaby sobie radę. Ale pędzano ją do brudnej roboty, do sprzątania przede wszystkim i Wiśka doszła do wniosku, że szefowa ubiła nader korzystny interes. Miała darmową pomoc — i to bez żadnych ze swej strony zobowiązań. Reginę, gdy ta zjawiła się nad Białym, powitała bardzo uprzejmie i zapewniła, że nadal chętnie będzie uczyła Wiśkę, o ile dziewczyna pilniej przyłoży się do roboty. Oznaczało to, że harówka mogła trwać też we 12? Włodawie. Gdyby nie propozycja Makowskich, Wiśka musiałaby sama szukać sobie innego zajęcia. Zawędrowała w pola. Pora wracać. Ciotka nie podaruje, jeżeli Wiśka teraz zacznie brykać. A z Reginą chciała mieć dobre układy do samego wyjazdu. Ostatecznie nie mogła pojawić się w Lublinie jak jaka dziadówka. Regina na pewno o to się zatroszczy. Już napomykała, że skoro tylko Katarzyna wróci, wybiorą się do sklepów. Wiśka ciekawa była, czy z Kaśką znów zacznie się sztama. Tamta nieszczęsna historia została już chyba zapomniana. A może dziś przyszedł list? Zawróciła, żeby się miedzami, na przełaj dostać nad jezioro. Zboża były już częściowo skoszone, ludzie się uwijali, furczała kosiarka. Powietrze pachniało chlebem. Lubiła ten zapach. Właściwie chętniej poszłaby do tych ludzi nachylających się nad ścierniskiem niż do baraku, gdzie się znów musi wysilać nad fryzurami obcych kobiet, często nieznośnych, gadających jedna przez drugą. A dla każdej bądź grzeczna i na usługi w podskokach. Słonko przygrzewało. Miedza, którą szła, zarośnięta była zielskiem, ostami. Zboczyła w bruzdę. Sąsiedni łan dopiero obkosili. Żniwiarka pracowała na pełnych obrotach. Zbliżała się do miedzy. Wiśka przystanęła, przypatrując się chłopakowi, który nią kierował i wsłuchując się w furkot maszyny. Dwie młode kobiety zabałaganiły się gdzieś dalej, najwidoczniej zajęte rozmową. Jedna drugiej coś tłumaczyła, tamta się wzbraniała. Naraz krzyk buchnął, maszyna stanęła, chłopak jednym susem zeskoczył na ziemię. Kobiety biegły ścierniskiem, Wiśka też znalazła się pośród nich. Dzieciak. Maciupki, niemowlak jeszcze. Matka go na trawie w cieniu pod drzewem ułożyła. Smark obudził się i przyraczko-wał czy może po prostu stoczył w bruzdę, w zielska rozpach-nione, pomiędzy wysokie łodygi. Chłopak pięści zacisnął, zbielał cały na twarzy, usta mu •dygotały. 128 — Ja nie widziałem... Jezu... Ja nie widziałem... Krępa, z ciemną grzywką na oczy, która spod chustki wyglądała, do dzieciaka przypadła. Matka. Druga w płacz, wrzask, w przekleństwa. Zewsząd już zbiegali się ludzie. Krwi było dużo. Aż dziw. Z takiego małego. Matka klęcząc kiwała się, czołem prawie ziemi dotykając. Za brzuch się chwyciła, jakby ją boleści brały. ■ Wiśce na moment zrobiło się słabo. Przemogła się. Odruch, jakieś wewnątrz niej wołanie. Podeszła bliżej, nachyliła się. Noże poszły prawą stroną. Rączka powyżej łokcia ledwie na strzępie skóry wisi. Cały bok skrwawiony. Ludzie naokoło krzyczą, złorzeczą, chłopak ze żniwiarki powtarza swoje. Do Wiśki to wszystko nie dociera. Ogłuszona, wstrząśnięta. W ułamku sekundy wraca jej pamięć jednej z licznych opowieści Reginy. Na kopy tego było, między uszyma puszczało się, a przecież — co potrzebne — zostało. Krew sika, nie ma czasu do stracenia. Wiśka odwróciła się, sięgnęła za bluzkę, jednym szarpnięciem zerwała gumowe ramiączko. Nachyliła się nad dzieckiem. Prawie pod samą pachą usiłuje przewiązać. Gorące na dłoń jej strzyknęło, niedobrze robi się. Nieważne. Wiśka z całej siły zaciska przewiązkę na ramieniu dziecka. Za plecami jazgot. Nie słyszy. Krwawienie się zmniejsza. Dobrze. Jeszcze raz przewiązać. Prostuje się. Oddycha głęboko. Po twarzy ścieka jej pot. Ociera go, nie pamiętając, że dłoń ma zakrwawioną. Całą twarz sobie umazała. Matka dziecka ciągle się kiwa. Jazgot ucichł. Wiśka zdaje sobie sprawę, że tamci patrzą na nią w skupieniu, jakby na coś czekali. Na co tu można czekać? Rozgląda się bezradnie. 9 — Dziewczyna nie ludzie 129 — Pogotowie — mówi. I własnego głosu nie poznaje, taki bezdźwięczny. Chłopak zakręcił się na pięcie i poleciał. — Tutaj nie dojadą — mówi jedna z kobiet. Też prawda. Ale jak przenieść to małe? Żeby ktoś doświadczony... Ale te dziewuchy niewiele od Wiśki starsze albo wcale i podobnie jak ona przestraszone. Z matki dziecka żadnego pożytku. Wiśka zbiera się więc w garść. Bez szlochów. Bez marudzenia. Musi działać. — Wody mi trzeba. I chustek. I dwa długie kije. I koc. Po chwili wszystko się znalazło. Pod ręką. Wiśka boi się dotykać dziecka, żeby czego nie uszkodzić. Podsuwa pod spód chustkę. Milimetr po milimetrze. Powoli to idzie. I strasznie patrzeć. Dziecko omdlałe czy co? A może już nieżywe. Nie krzyczy. Nie rusza się. Może cała ta fatyga na nic? Ale nie do Wiśki należy sąd. Ona po prostu musi zrobić, ile w jej mocy, nie zastanawiając się, czy ta pomoc jest jeszcze potrzebna, czy też może już całkiem zbyteczna. Nie ma pewności, więc dopóki istnieje nadzieja, daje z siebie wszystko. Udało się. Teraz z kijów i koca Wiśka wspólnie z innymi montuje prowizoryczne nosze. Na nich rozkłada chustki. Potem ostrożnie, trzymając za końce, na wyprężonej tkaninie przenoszą dziecko na nosze. Wiśka przykrywa drobne ciałko zwilżoną w wodzie chustą. Teraz już proste. Biorą nosze i podążają w kierunku szosy. Na skraju wsi, pod drzewem, przystanęły. Ludzi zebrała się kupa. Każdy ciekaw co i jak. Zagadują, rozpytują, użalają się. Wiśka nie słucha. Przypomniała sobie o lusterku w kieszeni. Przyłożyła do ust dziecka. Czeka z natężeniem. Lśniąca powierzchnia pokryła się słabiutką mgiełką. Może się zdawało? 130 Wiśka ściera i raz jeszcze podsuwa lusterko. Znowu leciuch-ny nalot. Żyje. Ludziska ciekawi. Zagadują Wiśkę. Ale ona odpowiadać nie chce czy nie może. Kręci głową i nadsłuchuje, czy pogotowie nie jedzie. Wreszcie zabuczało. Wysiadł lekarz. Młody, w białym kitlu. Nachylił się, spojrzał. Nawet się nie zastanawiał. Natychmiast kazał te koślawe nosze wsadzić do sanitarki, Wiśkę pchnął w kierunku wozu. Poszła posłusznie, nawet się nie dziwiąc ani odgadując, jakie z siebie widowisko robi tą twarzą przybladłą i umazaną zaschniętą już posoką. Przepchnęła się matka dziecka. — A ja, panie doktorze? — wyciągnęła ręce. —; Toż matka — zahuczał ktoś z tłumu. Lekarz zerknął na Wiśkę. — Myślałem, że tamta — wskazał ją ruchem głowy. — Gdzie tam, toż Filipczuków dzieciuk —■ zaszumieli. — Siadać! Nie ma na co czekać — zniecierpliwił się lekarz. Ruszyli. Ostro. Na syrenie. W drodze lekarz rozpytywał. Filipczukowa odzyskała głos. Opowiadała dużo i chętnie. Że nie było z kim dziecka zostawić, a w' pole iść mus. Że męża mieli z wojska odpuścić na żniwa, ale jeszcze się nie pokazał, że młodszy brat wziął kosić, ona zaś z siostrą miały podbierać. Może się i zagadała, ale Adaś taki grzeczny, kłopotu nigdy nie sprawiał, spokojniutko sobie leżał, nie było potrzeby niepokoić się, a tu naraz nie wiadomo, co się stało. — A pani? Wiśkę pierwszy raz w życiu nazwał ktoś panią. Drgnęła spłoszona. — Przechodziłam — wyjaśniła — jak się to stało. Ciotka mówiła, że musowo przewiązać, żeby krew nie uchodziła w takim przypadku, więc tak zrobiłam... — przypomniała sobie o rozchechłanej bluzce, poczerwieniała, zaczęła porządkować ubranie. 131 — Obetrzyj się — szepnęła jej matka dziecka. — Cała jesteś umazana jak upiór jaki. Nie było kiedy się przeglądać ani jej to w głowie. Teraz spojrzała w lusterko, uczyniło jej się głupio. Toż dała ludziom z siebie widowisko, nie ma co mówić. Rogiem mokrej chustki, którą okryte było dziecko, wytarła sobie twarz. Lekarz więcej się nie odzywał. We Włodawie raban zrobił się pod niebiosy. Ledwie dzieciaka obejrzeli, odesłali do Lublina. Wiśka stała z boku, już nie podchodziła do Filipczukowej, która znów ładowała się do karetki. Obok spiesznie przeszedł ów młody doktor, którego Wiśka znała. Chwyciła go za rękaw, spytała błagalnym szeptem: — Czy ono wyżyje? i Popatrzył na nią, ramionami ruszył. Wiśka wyszła z dziedzińca. Idąc liczyła sztachety, nie myślała nic. Machinalnie skierowała się na dworzec, zaczekała na autobus, pojechała nad Białe. Gdy wysiadła, ogarnął ją skwar południowy. Tak czas ubiegł niepostrzeżenie, ani się obejrzała. Po niebie sunął wielki biały obłok. Wyglądał jak duża łódź. Pomyślała sobie, że dobrze byłoby wsiąść do niej i popłynąć, ot byle gdzie. Jak zawsze, przymknęła nieco oczy, tak silny był kontrast, kiedy się wchodziło z blasku w półcień baraku, oszczędna szefowa elektryczności na darmo palić nie lubiła. Uważała, że przez okna sączy się dosyć światła. Wiśka nie spodziewała się pochwał, ale też i nie takiego wymyślania. Szefowa rozdarła się nie przymierzając jak stare gacie. •— Lofrujesz, nie wiadomo gdzie, całą robotę na mnie zwaliłaś. Czy ja cię na naukę brałam, czy na dobre wrażenie. Jak jeszcze raz się to zdarzy, to możesz mi się więcej na oczy nie pokazywać. — Nie muszę ~ odwarknęła Wiśka. Niech sobie ta stara kopyść nie myśli, że może nią poniewierać. 132 Szefowa zdębiała. — Coś powiedziała? — wycedziła, zbliżając się do Wiśki. — Że mi się tutaj nie podoba i więcej pracować nie będę. Dosyć się narobiłam i grosza za to nie wzięłam. Trzask! Pulchna, ale silna dłoń wylądowała na policzku Wiśki. — Masz! I wynoś się! W ten sposób nikt jej dotąd nie uderzył. Nawet Regina, która lubiła szturchnąć, popchnąć, twarz człowieka szanowała. Klientki gapiły się. Może ubawione. Jeszcze kilka miesięcy temu Wiśka rzuciłaby się pewno z pięściami, z pazurami. Nie darować swojego — na tym się przecież opierała słynna w całej wiosce zawziętość i upartość Maszczaków. Ot, bodaj chwycić butlę z lakierem i cisnąć w tę jędzę, bodaj się wykrzyczeć, wychlusnąć cały gniew, całą obrazę, która się w dziewczynie od tygodni zbierała. Ale przed oczami ciągle jeszcze stała jej tamta chwila, kiedy się pochyliła nad strzępkiem dziecinnej ręki — i to było znacznie ważniejsze od krzywdy, która ją samą teraz spotykała. — Bodaj cię pokręciło, ty stara kociubo — pożyczyła tylko swej byłej szefowej, odwróciła się i wyszła. Zanim dojechała do Włodawy, zanim dotarła do domu, upadała ze zmęczenia. Nigdy jeszcze nie czuła się tak wyczerpana. Pomyślała, że chyba nie dowie się, czy tamto dziecko wyżyje, bo kogo rozpytywać. I naraz jej samej żyć się odechciało. Usiadła na stołku w kuchni kolo lodówki, głowę oparła o białą emaliowaną ściankę i zapłakała. Jak nigdy. Nie nad sobą ani może nawet nie nad małym Filipczukiem, ale nad wspaniałością i okrucieństwem życia, w którym jest miejsce zarówno na wielkość, i na poniżenie, na obłok jak najpiękniejszy okręt i na kubeł pełen pomyj. Jakby naraz, zabłądziwszy, ujrzała przed sobą drogę, o której nie wiedziała nic, poza tym, że nią właśnie przyjdzie jej wędrować. 133 Regina, która już szykowała się na nowe kazanie, podejrzany jei się bowiem zdał i zbyt wczesny powrót, i widoczne zmordowanie Wiśki, zmilkła. Przekrzywiła głowę i przez chwilę słuchała płaczu siostrzenicy. Ona się na tym znała, chociaż nikt jej tego nie objaśniał. Życie nauczyło. Regina, która wychowała troje dzieci, nie wiedząc może o tym, umiała odróżnić wrzask złości od krzyku przestrachu i od bezradnej prośby o pomoc. Wiedziała, kiedy wyłajać, kiedy szturchnąć, a kiedy trzeba utulić. I teraz nie mówiąc nic, przysiadła obok i przygarnęła siostrzenicę do siebie. A ta, pierwszy chyba raz w życiu, objęła Reginę za szyję i ukrywszy twarz w jej fartuchu trwała w tym objęciu, uspokajając się powoli. Wiedziała, że powie ciotce o wszystkim i że Regina zrozumie. Miały czas. Cały długi wieczór na rozmowę. Pomyślała też Wiśka, że ze Stanisławą nigdy nie była tak blisko, chociaż to matka rodzona. I zadziwiła się: dlaczego? Z Reginą od początku szła na udry, a Stanisława nigdy się córce nie sprzeciwiała. Przecież od tej właśnie Reginy Wiśka uciekać chciała. Gdziekolwiek. A teraz? W parę dni później przyszedł list z Lublina od Haliny, że wszystko załatwiła i że czekają. Zbyszek dopisał u dołu kartki swoim zamaszystym charakter rem: „Ściskam. Cieszę się". Innych wyjaśnień nie było. Wiśka jechała więc znów na niewiadome, bardziej jeszcze przed nią zakryte niż pobyt u Reginy, którą przecież znała od dziecka. I chciało jej się do tego Lublina — i nie chciało. Ciekawość przemogła inne nastroje. Trochę zresztą liczyła na Makowskich, miała do nich zaufanie. Wiedziała, że Halina nikogOru^ ukrzywdzi. Skoro więc pisze, że wszystko załatwiła — można na/niej polegać. Zbyszek... No, to się jeszcze okaże, jeszcze się zobaczy. Miała też nadzieję, że będąc w Lublinie, prędzej dowie się 134 czegoś o małym Filipczuku. Powiedzą jej: w jaki sposób leczony, poradzą. Los tego dziecka ciągle ją obchodził. Jakby się jej stało bliskie przez to samo, że chciała mu życie ratować. Regina jej tłumaczyła, że widoki marne. Zresztą dla dziecka nawet lepiej aniołkiem się zostać, niż bez ręki na tym świecie biedować. Świat potrzebuje zdrowych. Po co taka biedota ma się pętać i ciężarem dla rodziny zostać. Tak mu widocznie było sądzone, a matka młoda, jeszcze niejedno urodzi, jeżeli zechce, i tym sposobem wszystko się wyrówna. Wiśce jednak takie rozumowanie nie trafiało do serca. Bardzo pragnęła, żeby dziecko żyło. Ciekawiło ją, co też uczynili, aby je ratować. W telewizji tyle się mówi o postępie medycyny, ano — zobaczymy. Przypominał jej się tamten obłok, który wtedy żeglował po niebie, i żal jej się robiło, że ten mały może nigdy już takiego cudu, takiej wspaniałości nie zobaczy. A niechby sobie żyło, myślała, na świecie dla wszystkich miejsca dość i każdy jeden prawo ma, żeby się cieszyć tym, co dzień zdarzy... Regina wypchała różnościami zupełnie nową torbę, która miała być dla Katarzyny, ale że Wiśka jedzie między obcych, niechaj widzą, że co familia, to familia. Regina też sroce spod ogona nie wypadła. A co to, jej siostrzenica ma być gorsza od innych? Odstroiła Wiśkę jak artychę jaką. Płaszcz, pantofle. Bielizny też dała, od majtek zacząwszy. I ręczniki bardzo porządne dwa. I mydło, żeby cudzego nie używała. I do książeczki, na której Wiśka miała parę złotych, Regina dołożyła się. Tym sposobem, zaczynając ponownie nowe życie, Wiśka miała w ręce znacznie lepsze karty niż poprzednio. Ale czy mając dobre karty zaraz się wygrywa? Г Rozdział VII — Wiśki nie ma? — zagadnęła Halina, z lubością zagłębiając się w fotelu. Iwonka, rozparta przed telewizorem, nie zwracała uwagi na gościa. Nadawali akurat odcinek tasiemcowego serialu francuskiego. Dziecko napawało się ognistym romansem nieszczęsnej markizy.. Pani Danusia skrzywiła się lekko. — Puściłam ją do domu. Nawet nie będzie nam miał kto kawy zrobić, bo babcia już całkiem zniedołężniała. Kąciki ust Haliny drgnęły z rozbawienia. Opanowała się jednak. — Nie przyszłam na kawę — uspokoiła roztrzepotaną panią domu. — Piłam niedawno. Chciałam się właściwie dowiedzieć, jak sprawuje się moja podopieczna. Zupełnie straciłam z nią kontakt. Taka byłam zapędzona na początku roku szkolnego, tyle mi wyskoczyło nowych spraw. Mam wychowawstwo w dwóch klasach, a te moje łebki też się roją... Pani Danusia poprawiła klamrę przy pantofelku. Ciemna grzywka spadała na czoło. Pucołowata buzia pozbawiona była wyrazu. Owszem, ten przymilny, lalkowaty pozostał. Ale co w środku siedzi: trociny czy anioł? Miała w sobie coś z przylepnego dzieciaka, a także coś z łowcy motyli. Wysławiała się starannie: zdania jak z plastyku — puste, gładkie. — Mała się na pewno stęskniła za swoimi — podjęła Halina. — Nie pomyślałam, że przecież święta. Ale wiesz, to 136 pierwszy moment, kiedy mogę trochę tchu złapać. Dzwoniłam niedawno do szkoły. Są z Wiśki dosyć zadowoleni. — W podstawowej... — bąknęła Danusia. Halina zaniepokoiła się. — A co? Zauważyłaś może, że dziewczyna ma trudności? Ja się też z początku obawiałam, czy ona da radę. Pani Danusia dla odmiany bawiła się koralami. — Moja droga, nie rozśmieszaj mnie — powiedziała chłodno. — Ja mogę kontrolować domowe prace tej osoby, ale trudno, żebym interesowała się jej postępami w szkole. Czy nie; za wiele ode mnie wymagasz? — Przecież tak się umawiałyśmy — Halina była zaskoczona. Danka się zniecierpliwiła. — Na twoje usilne nalegania przyjęłam dziewuchę pod swój dach. Nie ukrywam, że mi to już czasem kością w gardle staje. Bądź łaskawa zauważyć, że ja nie prowadzę pensjonatu dla zaniedbanych Intelektualnie i moralnie. Przyjęłam ją do pracy i ona się musi wywiązać... — A nie wywiązuje się? — Poniekąd. Inaczej byłabym ją już wyrzuciła. Zagroziłam jej tym, a ona widząc, że to nie przelewki, zaczęła się starać. Od tego elementu trzeba wymagać, inaczej ich do reszty rozpuścisz. — Przecież to żaden element — zaprotestowała Halina. — Zwyczajnie: dziewczyna ze wsi. Może trochę niepokorna i pełna kompleksów. Taką nadwrażliwość lepiej uszanować. Oswoi się i przylgnie. Pani Danusia wzruszyła ramionami. — Zaspokojenia swoich potrzeb uczuciowych szukam raczej w innym środowisku. Ja nie pragnę jej przywiązania, tylko tego, aby punktualnie i skrupulatnie wykonywała to, czego od niej żądam. Prowadzę dom na dość wysokiej stopie, mam liczne obowiązki towarzyskie i nie mogę ich zaniedbać. Iwonka skończyła już jedenaście łat. Też ma swoje potrzeby. Jest 137 jeszcze ta babcia — skrzywiła się. — Rafał uparł się, żeby u nas mieszkała, chociaż z pewnością byłoby jej wygodniej w domu spokojnej starości. Ale nie umiem mu tego wytłumaczyć. Mężczyźni takich spraw nie rozumieją. On zresztą całe dnie jest poza domem. Robi drugą specjalizację i stale ślęczy w klinice. Czasami nie wiem, że mam męża — westchnęła. — Ale ja doprawdy, Danusiu, nie rozumiem... — Zaczekaj — uniosła dłoń obronnym ruchem. — Tłumaczę ci, ile obowiązków spadło na moje barki. Praca zawodowa, stosunki towarzyskie, prowadzenie domu, opieka nad stetryczałą i rozkapryszoną staruszką, trudności wychowawcze, bo Iwonka, chociaż taki trzpiot, jest niezwykle subtelnym dzieckiem. I ty jeszcze żądasz ode mnie, żebym zajmowała się twoją protegowaną? Ależ, moja droga, bardzo ci się dziwię. To ja za wszelką cenę potrzebuję pomocy i wyręki. Stan moich nerwów jest opłakany. — Jednak... — usiłowała wtrącić Halina. — Chwileczkę — Danka nie dawała jej dojść do słowa. — Ufając w naszą starą znajomość, sądziłam, że masz na względzie moje dobro. Byłam ci nawet wdzięczna, że wynalazłaś mi służącą. To nie takie proste. One są teraz wymagające. Zupełnie im się w głowach poprzewracało. Pomyślałam, że taka pasturka spod Włodawy, jeżeli ją odpowiednio przeszkolę, okaże się cennym nabytkiem... Zawiodłam się. Trzymam ją z braku lepszej kandydatki, ale muszę cię uprzedzić, że dziewucha jest krnąbrna i ordynarna. I do głębi zepsuta. Boję się, że mogłaby wywierać nieodpowiedni wpływ na moje dziecko. Iwonka traktuje ją z odpowiednim dystansem i nie spoufala się, ale wiesz, dzieci w tym wieku są podchwytliwe jak papużki. Niech no podpatrzy coś i zaprodukuje mi się w czymś takim w moim środowisku! Boję się — demoralizacji. Film akurat się skończył. Dziecko wstało i szurając drewniakami wymaszerowało z pokoju, zaledwie zaszczyciwszy Halinę lekceważącym spojrzeniem. Dziewuszka, ustylizowana wyraźnie na małą piękność, orientowała się już doskonale, którzy 138 goście są ważni, a którzy zaliczają się do ubogich krewnych. Koleżanka mamusi ze studiów, osoba, która nie posiada ani samochodu, ani daczy — w jedenastoletnim łebku zaszeregowana została najwyraźniej do grupy podludzi. — To mocne słowo — - powiedziała Halina. — A co konkretnie masz jej do zarzucenia? — Wpadła w podejrzane towarzystwo — oznajmiła z grobową miną pani Danusia. — Boję się, że mi kogo naprowadzi i jeszcze mieszkanie okradną. — Co ci do głowy przyszło? Może ją odprowadzał ktoś ze szkoły. Przecież to wieczorówka, nic dziwnego, że dziewczyna ■woli wracać w towarzystwie. — Naiwna jesteś. Ona po osiedlu lata z jakimiś chłopakami. Mój dobry znajomy ich nakrył. Halina pomyślała, że skoro napatoczył się dobry znajomy, to i Wiśka mogła zauważyć również jego. Gdyby Danusia obawiała się teściowej czy Rafała... Ale pani Danka nie zostawiła jej czasu do namysłu. — Ona już raz próbowała mnie okraść — poinformowała. To wyglądało poważnie. Halina zmartwiła się. — Jesteś pewna? — Przyłapałam ją w ubiegłym tygodniu, kiedy usiłowała wynieść w dużej torbie talerze, szklanki oraz nakrycie na sześć osób. Tłumaczyła się dosyć niezdarnie, że chciała to pożyczyć, ponieważ jej znajomi urządzają imieniny i nie mają odpowiedniej zastawy. Wyobrażasz sobie! Chciała pożyczyć! — pani Danusia prychnęła pogardliwie. Halina odetchnęła z ulgą. — Normalne. Nie rób z tego afery. Oczywiście, że powinna była przedtem spytać się o pozwolenie, ale może nie miała okazji. Odniosłaby wszystko z powrotem i chyba nie zauważyłabyś nawet, że było używane. — Dziwnie lekko to traktujesz — wycedziła pani Danka. — Bo mam wprawę — swobodnie odparła Halina. — Mój 139 Zbyszek stale coś z domu wynosi. Jego kumple też. Oni uważają, że to wspólna własność. — Moja droga, jeżeli ktoś ma tylko cynowe łyżeczki, to może sobie pozwolić na podobną beztroskę, chociaż dziwię się, że przyzwyczajasz syna, aby nie szanował cudzej własności. Ale widzisz, ja mam platery i to jest cokolwiek więcej warte. Przypuszczam, że ta twoja Wiśka sprzedałaby je na targu za niezłą sumkę. Chcesz, żebym potulnie czekała, aż mi cały dom obreperuje? Pamiętam, że ręczyłaś za nią. Czy zamierzasz pokrywać wszelkie straty, jakie przez nią poniosę? Mogłabyś się okazać niewypłacalna... — O ile dobrze zrozumiałam, nic ci dotychczas nie zginęło — powiedziała Halina, podnosząc się z fotela. — Postaram się porozmawiać z Wiśką i wytłumaczyć jej, że źle zrobiła. Jednak chciałabym cię prosić, żebyś unikała takich posądzeń. Człowieka można w ten sposób dotkliwie skrzywdzić, a wierzę, że Wiśka jest uczciwa. — Możesz ją sobie w ramki oprawić, jeżeli ci tak na niej zależy — odparła pani Danka. — Ja wolę pilnować swego. Ludziom teraz nie można zaufać. Powiedziałam jej, że w razie najmniejszego nadużycia zawiadomię milicję. Zło należy tępić w zarodku. — Zapamiętałaś ze studiów? To niewinne pytanie sprawiło, że Danka pierwszy raz się zmieszała. Wolała, żeby jej tego nie przypominać. Rozpoczęły studia wprawdzie razem z Haliną, ale Danusia, złapawszy męża, zdolnego, znakomicie zapowiadającego się lekarza, który ją uwielbiał i niemal na rękach nosił, na trzecim roku przerwała naukę. Przez długi okres czasu nic nie robiła, potem zaczęła się zajmować jakimiś bliżej nieokreślonymi interesami. Rodzina w Stanach przysyłała jej paczki. Miała stale jakieś nadzwyczajne ciuchy, trochę chyba handlowała, trochę jeździła za granicę. Wszystko to było owiane gęstą tajemnicą i chyba tylko pewien dobry znajomy mógłby coś więcej na ten temat powiedzieć. Rafał sobie tym głowy nie zaprzątał, może miał do 140 żony zaufanie, może bawiła go jej kobieca zachłanność. Rzadko się wtrącał do jej spraw. Halina nie przedłużała rozmowy. Nie było najmniejszego sensu. Z rozterką w sercu zaczęła się zastanawiać nie tyle nad rozczarowaniem i niezadowoleniem Danusi, ile raczej nad sytuacją Wiśki. Może to nie jest zbyt odpowiednie dla dziewczyny miejsce? — Za parę dni zadzwonię, jeżeli pozwolisz, i umówię się z Wiśką. — Nie mam powodu się sprzeciwiać — ruszyła ramionami pani Danka. — Nie wiem, czy cokolwiek wskórasz. To zakuta głowa. A ty zawsze byłaś łatwowierna i widzę, że raczej stajesz po jej stronie. Ciekawam tylko, dlaczego twój Zbyszek zerwał z tą latawicą. Strzał był celny. Halina zatrzymała się w progu. — Mój Zbyszek? — powtórzyła ze zdziwieniem. -Pani Danka delektowała się swoją przewagą. — Na początku przecież stale tu przylatywał. Dziwiłam się nawet, że na to pozwalasz. Jednak od miesiąca, może dłużej, już go nie widziałam. Pytałam Iwonkę, bo ona mi o wszystkim mówi, co się w domu dzieje. Ale też go nie zauważyła. Musiał się zrazić. I nic dziwnego. Raczej zdumiewające, że to tak długo trwało. Ostatecznie chłopak powinien mieć już gust wyrobiony. Chociaż... ci mężczyźni — skrzywiła się. — Nigdy nie wiadomo, co im wpadnie do głowy. Halina wracała do domu nieco stropiona. Racja. Zbyszek od ■dawna nie składał jej żadnego o Wiśce meldunku. A przecież na początku byli nierozłączni. Pokazywał dziewczynie miasto, załatwiał podręczniki, umawiali się parę razy do kina. Potem to się urwało. Może dlatego, że klasa maturalna, chłopak ma dużo pracy?... Ale nie on, to nie to, zawsze potrafi wygospodarować sobie wolną chwilę, jeśli coś go interesuje. Najwidoczniej spotkania z Wiśką przestały go cieszyć. Muszę to zbadać, postanowiła Halina. Ściągając buty w przedpokoju i z frasunkiem patrząc na to, 141 że skóra na kozaczkach brzydko popękała, a mowy nie ma, żeby w tym sezonie pozwolić sobie na nową parę, zawołała: — Hej, jesteś tam? Był. Wylazł ze swego kąta obok kuchni, nazywanego pieczarą, i słusznie, bo ciemnawy i kusy, zaledwie dwa na trzy. Włosy Zbyszka były w nieładzie, co świadczyło o wysiłku umysłowym, bowiem kiedy się wgryzał w jakiś problem, miał zwyczaj mierzwić palcami czuprynę. — Wyglądasz jak Buszmen. Puścił tę uwagę mimo uszu i stał oparty o framugę, przyglądając się matce. Przypuściła frontalny atak. — Dlaczego .'ty się teraz nie spotykasz z Wiśką? Nie spodziewała się takiej reakcji. Przyskoczył do niej, tracąc całą flegmę. Chwycił za ręce. — Stało się coś? — Puść! Zgłupiałeś? — wyswobodziła się. — Łapy masz jak niedźwiedź. Co się miało stać? Z ciekawości pytam. — Ach tak. — Odetchnął głęboko. Widać było, że mu wyraźnie ulżyło. — Czegoś ty się zląkł? — przyjrzała mu się badawczo. — E — starał się pokryć zakłopotanie gburowatością. Wiedziała, że zaraz czmychnie do pieczary. Wzięła się na sposób. Powędrowała do kuchni, zaglądając po drodze do pokoju. Paweł wybył, w sam raz okazja, do zwierzeń. Zaparzyła kawę. Zbyszek zwęszył, znowu sie pokazał. Do kuchni nie właził, bo we dwoje by się nie pomieścili, ale stał w drzwiach i gadali o sprawach obojętnych, trzy po trzy. Halina odstawiła cały ceremoniał. Nakryła w pokoju, wyjęła. najpiękniejsze filiżanki. Wyskrobała z zapasów domowych, delicje szampańskie. Zbyszek, chociaż stary koń, ale łasuch,, nadal po dziecinnemu przepadał za słodyczami. Kiedy się już obojgu zrobiło błogo i fajnie, bo niewielka choinka pachniała lasem na całe mieszkanie, a płomyczki świec, zapalonych przez Halinę, dodawały uroku tej chwili. 142 matka potarła w zamyśleniu "czubek nosa i przyjrzała sie bacznie swojemu dryblasowi. Zbyszek łypnął wesoło. Wiedział, że już się nie wymiga. Pomiędzy nim a rodzicami istniała głęboka przyjaźń, a to-oznaczało szczerość i wzajemny szacunek. Nie wyciągali od niego sekretów, czekając z zaufaniem, że sam przyjdzie i podzieli się z nimi, jeżeli zajdzie potrzeba. Nie musiał więc kryć się, udawać, oszukiwać. Mogli na siebie wzajemnie liczyć. Skoro Halina zapytała o Wiśkę, widocznie była to sprawa, nad którą należało wspólnie się zastanowić. I Zbyszek powiedział. Że Wiśka, owszem, dosyć sympatyczna, ale zanadto cwana. Że mu się wprawdzie podobała, ale to-przecież nie wystarczy. Że próbowała go za nos wodzić, trzymając w rezerwie, na wszelki wypadek. — Znalazła sobie takiego pacana. Jacek ma na imię.. Nieciekawy typek. Mówiłem, żeby się z nim nie zadawała, to-mnie wyśmiała. Nie mam nic przeciwko temu, żeby spotykała się z innymi chłopakami, ale wtedy trzeba sprawy inaczej ustawić. Tymczasem ona kryła się przede mną, nabierała,, naciągała na wyznania. Wiesz, dziewczyny to lubią... — zawahał się. Halina skinęła głową. Jasne, że lubią. Każda chciałaby od: chłopaka słyszeć różne takie. Jedne w to święcie wierzą, inne: tylko prowokują, sprawdzają swoje powodzenie, każda z nich jednak ma w zapasie sobie tylko wiadome chytre sztuczki. To tak jak przyprawa, zaostrza smak życia. Zwłaszcza kiedy się ma te naście lat. Halina też kiedyś była taką kozą. Wiedziała. Wiśka przecież taka młoda. Próbuje. A jeśli naprawdę zależało jej na Zbyszku? Głupiutka jest jeszcze, nie rozumie, że irn^ wrażliwszy partner, tym mniej można sobie pozwalać na udawanie, zagrania i naciągania. Więc utraciła Zbyszka. — Tłumaczyłem jej, ale jeszcze ba'rdziej zaczęła kręcić. Że jej na Jacku nie zależy, że to tylko przelotna znajomość. Byłbym uwierzył, ale potem... — zaciął się. — Dość że przekonałem się, że mnie oszukuje. Miałem tego po uszy. Nie to nie. Nawet 143 нііе prosiłem o wyjaśnienia. Po prostu przestałem się z nią widywać. Nie ona jedna — rzucił drwiąco. A więc go to boli do tej pory, pomyślała Halina. Nie ma sensu dopytywać się o szczegóły. I tak nic więcej nie powie. Szkoda. Sądziłam, że to zwyczajne sympatyzowanie, flirt, przyjaźń, a tu, patrzcie, państwo... Ani się obejrzałam, jak mi syn wydoroślał. I to, co między ludźmi najlepsze i najpiękniejsze, zaczęło się od skazy, utraty zaufania... Nawet nie -spostrzegłam, że tak głęboko utkwił w nim ten kolec. Cóż za matka ze mnie! Cieszyłam się, że taki pracowity, że tak spoważniał, że tak się garnie do nauki. Akurat! Odtrutkę sobie znalazł. To nawet bardzo rozsądnie. Tak powinno być. Jednakże wydaje mi się, że ani Wiśki tak naprawdę do końca nie zrozumiał, ani że się między nimi coś na zawsze już rozstrzygnęło. Ta dziewczyna ma pecha. Wszyscy naokoło tylko ją osądzają, a nikt nie próbuje zrozumieć. Mnie także zabrakło czasu. Każdy feruje wyroki najsurowsze. Być może naprawdę takie z niej ladaco. Ale... Nie pozbędzie się mnie tak łatwo jak Zbyszka. Przynajmniej zazdrość mnie nie zaślepia. Wcześnie zaczął. A jeszcze niedawno taki był z niego misio. — Śmiejesz się ze mnie? — nastroszył się. — Złudzenie. — Jeszcze bardziej zmierzwiła mu włosy. — Zastanawiam się po prostu, co z tym fantem zrobić. U Danki chyba nie jest Wiśce najlepiej. — Jasne — mruknął. — Taki poganiacz niewolników... — Co ty pleciesz? Wiśka ci się skarżyła? — Ona? Żeby ją na kawałki pokroić, nic nie piśnie. Ale ja •mam oczy na właściwym miejscu. Ile razy tam zachodziłem, chciałem dziewczynę zabrać do kina albo na spacer, zawsze się dla niej pilniejsze zajęcie znalazło. Akurat w tym czasie, jozumiesz? — Ostatecznie, mój złoty, nie przyjechała na wczasy. Ty także ganiasz rano po pieczywo i mleko, trzepiesz dywany, odnosisz bieliznę do pralni. Czujesz się przez to pokrzywdzony i sponiewierany, mój biedny synu? —, sagadnęła podstępnie. 144 — Nie błaznuj — zmarszczył się. — To co innego. — Dlaczego? — Jasne, że każdy ma swoje obowiązki i wykonuje to, co na niego przypadnie. Wy się też nie lenicie. I nie dyktujecie mi zajęć, nie wyszukujecie roboty tylko po to, aby okazać, że jestem coś od was zależny, że macie nade mną przewagę. — Co ty wygadujesz? — Ta baba się na niej wyżywa. Przyswajasz? To są rządy absolutne. Kiedyś w deszcz kazała dziewczynie myć okna. Bzdura, bo się od razu zachlapały, zamazały. Na drugi dzień stwierdziła, że robota do luftu i po serii wrzasków i wymyślania, na które akurat trafiłem, zażądała powtórki. Wiesz, ile tam szyb? — Z Danusi kiepski organizator. Może nie przemyślała tych zarządzeń. — Nie bądź naiwna. Ona to zrobiła umyślnie. A ta szympansica, Iwonka, też dobra. — Coś sobie znów do niej upatrzył? — Małpią złośliwość, wiesz? Takie to małe, a do intryg pierwsze. I skarżypyta. Jak ojciec ją rozlicza, to zaraz zwala na Wiśkę, że to przez nią. Do szkoły się spóźniła, lekcji nie odrobiła — przedrzeźniał rozkapryszoną, kwaśną minę IwonkL — Daj spokój — zaprotestowała Halina. — Każdy ma swoje wady. Danusia ze względu na naszą przyjaźń przyjęła dziewczynę... — Ależ ona nie jest twoją przyjaciółką — sprostował z powagą Zbyszek. — Trzymajmy się faktów. Nie zauważyłaś, że uważa się za kogoś znacznie od ciebie lepszego? W swej własnej opinii jest o całe niebo mądrzejsza, zgrabniejsza, bogatsza i ładniejsza od mojej matki' zwykłej sobie kobiecinki. — Chyba ma rację — westchnęła przewrotnie Halina. — Nawet nie miałabym zamiaru z nią rywalizować. — Całe szczęście — przewrócił gałami i oboje się roześmieli. — Ale przyznasz, że serce ma dobre... — Jak wata cukrowa. Kto lubi, tego nie zemdli. Ona sie *0 — Dziewczyna nie ludzie 145 zresztą orientuje, że jej z tym do twarzy. Niektórzy nawet dają się nabrać. — Nie masz za grosz szacunku dla starszych — z udanym zgorszeniem zauważyła Halina. — Paskudnie cię wychowałam. — Zginąłbym, gdybym nie odziedziczył po tacie poczucia humoru. Bywasz taka zasadnicza, że sam nie wiem, czy kpisz, czy o drogę pytasz. — Ale z Wiśką pozwolisz mi pogadać? — spytała z głupia frant. Od razu się nastroszył. — Po co? — Nie bój się. Nie o tobie — uspokoiła go. — Ściągnęłam tu dziewczynę, nie mogę jej zostawić na lodzie. Może zadrażnienia pomiędzy nimi dałoby się załagodzić. Wiśka powinna zrozumieć, że takich warunków jak tam nigdzie nie będzie miała. Internat jej się nie należy, a na stancję rodzice nie vyłożą. — Mogłaby sobie innej pracy poszukać. — A co ona umie? Zamilkł. Była w tym racja. Czuł do Wiśki ciężką urazę, żal, może jeszcze coś więcej, ale nie życzył jej źle. Jednakże odkąd władowała się bez opamiętania w tego durnia, Jacka, musiał się usunąć. Ambicja mu nie pozwalała. Na co ją tamten wziął? Na co poleciała? Samochód? Forsa? Wiadomo. — Nie będę się wtrącał — podniósł się z wahaniem. — Chciałbym jednak, żebyś mnie do tego nie mieszała. — Szkoda. Myślałam, że ją do nas zaproszę... Zlodowaciał. — Proszę bardzo. Ja mogę wyjść. — Dokąd? — Dokądkolwiek. Do kina. Do kolegi. — Aha — powiedziała Halina. — No to zobaczę jeszcze. I umówiła się z Wiśką w kawiarni. Wyczekała, aż dziewczyna wróciła ze wsi. Zadzwoniła. 146 Udobruchała Dankę. Poproszono Wiśkę do telefonu. Oczywiste, że Danusia stała obok i uchem strzygła. Jej dobre wychowanie w pełni zgadzało się z takimi metodami. Halina była oględna. — Chciałabym się z tobą zobaczyć -- powiedziała. W słuchawce cisza. Potem niechętny głos Wiśki. — Ale ja nie wiem, kiedy.,. — Może w niedzielę? Chyba masz wtedy wolne? — Dobrze — ociągając się rzekła Wiśka. — Jeżeli moja pani pozwoli — dodała po sekundzie. — Zaraz mi ją dasz do telefonu, to z nią załatwię. Więc w niedzielę o jedenastej, tak? Byłaś kiedyś w Czarciej Łapie? — Nie. Ale wiem, gdzie to jest. Głos dziewczynie pojaśniał. Więc i ona bała się spotkania ze Zbyszkiem, pomyślała Halina. No, no. W niedzielę Wiśka czekała przed kawiarnią. Nie ośmieliła się wejść do środka. Stała, przytupując czarnymi kozaczkami, które były o niebo ełegantsze od wysłużonych człapaków Haliny. Jakże się zmieniła, pomyślała Halina, podając jej dłoń na powitanie. Czarne, lśniące włosy dziewczyny wymykały się spod moherowej czapeczki. Miała na sobie dosyć długi płaszcz, którego krój znakomicie podkreślał smukłość figury. Oczy lekko podmalowane, usta czerwone, wyzywające. Trudno się było dziwić Zbyszkowi, że zwrócił na nią uwagę już wówczas, kiedy — stłamszona — przypominała raczej zmokłą kurę. Teraz i poruszała się inaczej, i nauczyła nowych min, powłóczystych spojrzeń. Niektóre z nich, przechwycone z repertuaru Danusi, Halina nieomylnie rozpoznała. Zatem Wiśka jednak skorzystała od swej chlebodawczyni, chociaż może niezupełnie z tej materii, która wydawać się może chwalebna i pożyteczna. Zresztą... Kto wie, co się w życiu przyda, zauważyła w myślach sceptycznie Halina. Danka całkiem nieźle na tym wychodzi. Mała przyswoiła sobie nawet niektóre jej maniery. Widocznie postanowiła się odegrać za poprzednie niepowodzenia. Te jej 148 zdobywcze spojrzenia spod rzęs! Młodzik w rogu już-ją zauważył i gapi się natarczywie. Wiśka rada z wrażenia, jakie na płci przeciwnej wywiera. Gąska, gąseczka, wydaje jej się, że latać potrafi. Halinie uczyniło się żal dziewczyny. Wypierzyła się wprawdzie na całkiem apetyczne stworzenie, ale czy wydoroślała wewnętrznie? Chodzi lisek koło drogi — przypomniała jej się przedszkolna rymowanka. — Zmieniłaś się — powiedziała głośno. Wiśka błysnęła okiem, ale zamiast podjąć temat, rzuciła mimochodem: — A wie pani, ten mały Filipczuk jednak żyje. — Filipczuk?... — Halina daremnie szperała w pamięci. — Ktoś z rodziny? Dziewczyna była wyraźnie zawiedziona, — Nie pamięta pani?... — mruknęła. — Przecież opowiadałam. Kosiarka go pokaleczyła. Rękę prawie odcięła... — Aaa — tropnęła się Halina. — Rzeczywiście. I ty go ratowałaś... Tak, naturalnie, już wiem. W pierwszych dniach po przyjeździe do Lublina Wiśka nie umiała mówić o niczym innym. Nawet na obce miasto prawie nie zwracała uwagi. Rafał ułatwił zdobycie informacji. Wiśka łatała do szpitala. Zaczął się rok szkolny, Halina nie miała ani odrobiny czasu. Wiśce towarzyszył chyba Zbyszek, może nawet Rafał. Sztama zapanowała pomiędzy dziewczyną a mężem Danusi. Halina się cieszyła, że tak bezkolizyjnie mała wrasta w nowe otoczenie. A tu taki pasztet, z Danka jednak się nie udało. — Przyszyli mu tę łapinę, wyobraża pani sobie — mówiła podniecona Wiśka. — Paluszkami zaczyna ruszać. — Ty ciągle się jeszcze nim interesujesz? — zdumienie Haliny rosło. — No — Wiśka czegoś się jakby zawstydziła i pochyliła nisko nad stolikiem, pracowicie obracając łyżeczkę w kremie. Odwiedzałam go, dopóki nie wypisali. Matka daleko, więc 149 nie mogła często zaglądać, a to przecież takie małe. Żeby pani wiedziała, jak się cieszył. Twarz się jej rozjaśniła. Chłopak przy sąsiednim stoliku nie spuszczał z niej oka, usiłując przychwycić spojrzenie. Ale ona, zaabsorbowana tematem, nie zwracała nań uwagi. Po prostu wyleciały jej z głowy wszelkie podrywki. — Chyba nie tylko z małym Filipczukiem się spotykałaś — zauważyła Halina, z przyjemnością popijając kawę. Wiśka zaczerwieniła się. — Już pani nagadali. — Kto miał nagadać? — Bo ja wiem? Pani, panienka — przeciągnęła z wyraźną drwiną. — Bo starsza pani skarżyć nie lubi — dodała sprawiedliwie. O Zbyszku nie wspomniała, przemknęło Halinie przez głowę. Czyżby tak dalece wierzyła w jego dyskrecję? Więc chyba nie powiedział mi wszystkiego. On ceni lojalność. Skoro dziewczyna mu zaufała, to nawet jeżeli się na niej zawiódł, sekretów jej nie zdradzi. W takim razie o co tam naprawdę poszło?... — Czy to ważne: kto? Podobno wpadłaś w nie najlepsze towarzystwo. Rozumiem, że możesz się nie orientować, ale nie powinnaś być tak bezkrytyczna i angażować się zanadto. — Nic złego nie zrobiłam — parsknęła Wiśka, ale zreflektowała się i zagryzła usta. — Niczego ci nie zarzucam — roześmiała się Halina. — Czemu się na mnie boczysz? Nie masz doświadczenia, więc niekiedy warto posłuchać czyjegoś zdania. Przecież nie chciałam ci zrobić przykrości. Po prostu: twoi nowi znajomi nie mają dobrej opinii. — A kto ich sądzi? Lepsi od nich? Halina zamilkła. Zamyśliła się, pocierając czubek nosa. Wiśka podniosła na nią oczy. Błyszczące, pełne tłumionej pasji, może nawet żalu. — Myśli pani, że nie wiem, o co chodzi? Jak pani Danka się: 150 puszcza na prawo i lewo, to jej wolno. Ale kiedy ja mam chłopaka, to muszę się tłumaczyć? — Zależy, jaki chłopak. — Dla mnie on dobry. — Dziecko jesteś. — Myśli pani? On mnie na ulicy zaczepił, fakt. Pod sklepem. Miałam wtedy dużo latania i jeszcze się niezupełnie orientowałam. Pani kazała kupić koniak. A mnie w poprzednim sklepie wyciągnęli sto złotych. Może zresztą zgubiłam. Nieważne. Nie miałam tej forsy, zabrakło mi. Bardzo się wtedy przejęłam — machnęła ręką na tamto wspomnienie. — To było na samym początku, jeszcze się nie otrzaskałam. Bałam się, że mnie posądzą, że ja umyślnie... Chyba się nawet popłakałam. Jacek to zauważył, podszedł, wypytał i pożyczył mi stówę. Moja pani do dzisiaj o niczym nie wie. — Nie spytałaś, skąd ma pieniądze? — A co mnie to obchodzi? — otworzyła szeroko oczy. — Jak pożyczył, znaczy, że mógł sobie pozwolić. — Nie wiesz, czy on pracuje gdzieś? Zarabia? A może od rodziców dostaje? — To nie moja sprawa — powiedziała niechętnie Wiśka. — Pomógł mi wtedy jśk człowiek człowiekowi. Ja mu do kieszeni nie zaglądam. — Oddałaś mu? — Nie chciał. Ja tylko pięćset złotych dostaję do ręki. Halina zagryzła usta. Danusia słynęła wprawdzie z oszczędności, ale to już zakrawało na skąpstwo. Widocznie słono policzyła sobie za utrzymanie dziewczyny i za stancję. Trafiła na taką, którą można żyłować. Inna, bardziej cwana, nie pozwoliłaby sobie. Danka wykorzystała niepewną sytuację Wiśki, jej brak orientacji i życiowego doświadczenia. Powinnam była tego dopilnować, kajała się w sumieniu Halina. Teraz już chyba za późno. Moja interwencja doprowadzi do jeszcze większych zadrażnień. 151 *— Krzywdy jednak chyba nie masz — powiedziała ostro* źnie. Wiśka lekceważącym spojrzeniem obrzuciła swoje ubranie. •— Pani myśli o tych łachach? Przecież ona co miesiąc paki tego dostaje. Upłynnia po różnych sklepikach i komisach. Te nowsze. Bo przenoszone już nie mają takiego powodzenia. Sporo starzyzny w tych paczkach przychodzi, pani wie? Używane. Jak się doczyści, dopierze, to jeszcze jakoś wygląda. Taką drobnicą moja pani się nie zajmuje. Za jedno jej na śmietnik wyrzucić czy oddać mnie — w głosie Wiśki zabrzmiała gorycz. — Czy ty, kochanie, przypadkiem nie przesadzasz? ■— Pani mi nie wierzy? Tak? Pani się z nią przyjaźni i woli pani jej słuchać. Ona mnie nawet posądza, że jej kosmetyków używam i z łazienki zabrała, — A nie używasz? Wiśka nie odpowiedziała. Trudna sprawa, pomyślała Halina. — Powiedz mi coś więcej o tym twoim chłopaku. Wiśka zerknęła podejrzliwie. Zawahała się. Przemogła clziewczyńska chętka pochwalenia się. — Wesoły taki. Przystojny. Nie można się z nim nudzić, — Jego rodzice z pewnością cię polubili — podstępnie zagadnęła Halina. Wiśka namarszczyła się. — To są dranie. Tylko o sobie myślą. Wcale o niego nie dbają. Mógłby zdechnąć, a też się nie zatroszczą. Dlatego on ucieka z domu... — Słyszałaś o tym od niego — zauważyła Halina — Pani myśli, że ja jestem taka głupia, tak? — żachnęła się Wiśka. — Że on mnie nabiera? Ale on czasem forsy ma jak lodu, a czasem głodny chodzi. Jak to rozumieć? Żeby człowiek nie miał co do pyska włożyć?! Chyba nie jest im potrzebny, co? Oni się tam wcale nie szanują. Mieszkają niby razem, ale każde sobie rzepkę skrobie. Jak się człowiek na takie draństwo 152 napatrzy, to i w nim samym zacznie się c<5ś paskudzić. Gdyby ranę gnojem zalewać, to nic tylko gangrena — zachłysnęła się i umilkła. — Uważasz, że ludzie są tacy podli dla siebie nawzajem? —• przeraziła się Halina. — A nie są? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. W zgodzie z sobą, z własnym sumieniem, cóż mogła Halina rzec tej małej, aby tamta nie uznała tego za nawijanie? I tak, i nie — jednakowo fałszywe. Pomiędzy sprzecznościami rozpięty jest los każdego z nas, między grozą i wspaniałością, okrucieństwem i łaską. Ale takie młode stworzenie, póki samo nie przejdzie przez smugę cienia, nie uzna tej prawdy — dumała Halina. — Człowiek nie jest wyłącznie dziełem rąk cudzych — powiedziała. — Od niego samego wiele zależ)'. Jeżeli twój Jacek jest naprawdę coś wart; powinnaś mu pomóc. Namów go, żeby się uczył... — On chodzi do jakiejś szkoły — powiedziała niechętnie Wiśka i spojrzała na Halinę z wyższością. Przegrałam, pomyślała Halina, już nic nie wskóram. Ciekawe, co to za typek. Zbyszek jest nim zdegustowany, Wiśka najwyraźniej olśniona. Prawda leży, być może, pośrodku. Nie trzeba się na zapas martwić. Wszystko się jakoś ułoży, pocieszała się z wrodzonym sobie optymizmem. — Gdybyś czegoś potrzebowała, możesz na nas liczyć, pamiętaj — powiedziała na pożegnanie. Wiśka kiwnęła głową. Nie wiadomo, czy był to gest podziękowania, czy też zlekceważenie tej oferty. Bogiem a prawdą: czego się mogła od rodziców Zbyszka spodziewać? Stanisława miała rację. Nie było to żadne wielkie państwo. Zwyczajni ludziska, dosyć życzliwi — i tyle. Spełnili swoją rolę, wynaleźli jej miejsce, nie widziała powodu więcej się do nich odwoływać. Gdyby Zbyszek był inny... Niepotrzebnie zrobił wtedy awanturę, niepotrzebnie pobił się z Jackiem. Trochę się poczubili, zwyczajnie, chłopaki. Zbyszek zaraz się 153 opamiętał, splunął Jackowi pod nogi i odszedł. Nawet się za. Wiśką nie obejrzał. Przecież to przez nią wpadł w taką furię. Nie wyobrażała sobie, że potrafi być taki wściekły. Musiało mu bardzo zależeć albo jak... Zobaczył, że Wiśka jest pijana. Sama nie wiedziała, jak to się stało. Jacek namawiał, nie szło odmówić. Byli w eleganckim lokalu, w hotelu, wielki świat ją. całkiem oszołomił. Ułulała się raz-dwa. Było jej wesoło. Prowadzili się z Jackiem przez ulicę, naprzeciwko wyszedł Zbyszek. Najpierw nie skapowała, potem zrobiło jej się wstyd. Poczuła się źle. Jacek odprowadził ją do Marleny, tam próbowała wytrzeźwieć. Marlena się z niej wyśmiewała. Od tej pory Wiśka przysięgła sobie, że więcej nie zgłupieje i za wódkę się nie chwyci ani żadne inne świństwo. Jacek parę razy próbował, potem dał spokój. Pogniewali się nawet, przeprosili. Ale na pojednanie ze Zbyszkiem było już stanowczo za. późno. Trudno się mówi. I tak zresztą nigdy nie doszli by z Jackiem do porozumienia. Ogień i woda. Do Jacka przywiązała się nawet jakby wbrew sobie. Raziły ją różne jego siupyT ale skłonna była usprawiedliwiać go, tłumaczyć. Pasowali do siebie. Z dotychczasowych chłopaków tylko Michała zapamiętała do tej pory. Ale to już całkiem gruszki na wierzbie. Wysiadła parę przystanków bliżej, koło botanika. Zapragnęła przejść się nieco. Stara wiedziała o spotkaniu z Haliną, może nie będzie pyska darła. Obiad już podszykowany, tylko kartofle dogotować. Tym się pewno zajmie babcia. Do pani Balińskiej, matki Rafała, Wiśka miała w sercu odrobinę życzliwości. Kobieta co prawda z niej marudna, ale nie dziwota, skoro ją reumatyzm prawie zwalił z nóg. Synowa nie była dla niej zbyt słodka, syn wiecznie nie miał czasu, wnusia. zaglądała tylko po to, żeby babkę na coś naciągnąć. Starszej pani się nudziło, chętnie towarzyszyła Wiśce przy domowych porządkach, posiedziała w kuchni, niekiedy nawet wyręczyła w tajemnicy przed Danusią. Dance była solą w oku, bowiem 154 przez nią dobry znajomy nie mógł bywać u nich w domu. Stąd' dla Danki niewygoda oraz kłopot. Pani Balińska była trochę zastraszona, wycofująca się boczkiem, ilekroć usłyszała ostry dzwonek, bo Danka, chociaż miała klucz, zawsze alarmowała wszystkich domowników. Z pewnością były chwile, kiedy w tym dostatnim domu, bogato urządzonym dzięki rozlicznym staraniom Danusi, teściowa czuła się intruzem. Może i popłakiwała czasem, bo powieki miała stale zaczerwienione. W to jednak Wiśka nie wnikała, zaprzątnięta własnymi kłopotami. Dzień był mroźny, szklisty. Śnieg chrzęścił pod stopami. Nie tak jak w Bukownie, ale milo. Naprzeciw szedł Kuba z Marłenką. Peleton paczki, do której; wciągnął ją Jacek. Marlena, która już drugi raz ścięła się na wstępnym, niby to rozglądała się za jakimś zajęciem, niby szykowała drugi raz do egzaminów, jednak przeważnie dzieliła swój czas między psa, którego wyprowadzała na spacer, i Kubę, który ją wyprowadzał. Stanowili parę jeszcze z czasów szkolnych. Potem*jej się nadal układało wygodnie, jego zaś-ojciec rodzony namówił na szkołę dla pracujących. Nawet mu robotę załatwił w jakimś warsztacie. Było to chytre zagranie, bowiem w chwili, kiedy Kuba podjął pierwsze pobory, tatuś wstrzymał alimenty. I tak jeszcze ciągle łożył na starszą siostrę Kuby, Agnieszkę, której zachciało się studiowania, o co druga żona miała pretensje, że przez to zaniża jej się'stopa życiowa. Pierwsza ślubna, matka Kuby, była zwykłą sobie urzędniczką. Przez szereg lat hołubiła swego zdolnego męża, który nawet dosyć szybko zrobił karierę naukową. Babka jednak miała pecha. Przyplątały się choróbska, potem ją sparaliżowało,-Facet stwierdził, że to go zupełnie uwalnia od zobowiązań. Jemu przecież też się coś od życia należy. Dał dyla od chorej baby i dwojga szczeniaków i założył sobie na boku nowe,, ciepłe gniazdko. Sąd kazał płacić, uszczuplając zasoby finansowe tej nowej komórki społecznej, która sobie na starym grzybie wypączkowała. Tatuś Kuby nie ukrywał, że dzieje mu się 155 "krzywda. Oświadczył, że nie stać go na opłacenie pielęgniarki dla byłej partnerki życiowej. Kuba z siostrą dwoił się i troił, aby ulżyć matce a czasami wygadywał, że pójdzie na tory i pasmo życia sobie skróci. Przejmowała się tym jedynie Marlenka i odtąd spędzała z Kubą coraz większy kawałek dnia. Na szczęście, była też u nich babka, osoba całkiem jeszcze do rzeczy, chociaż, ma się rozumieć, trochę już świśnięta, i ta w miarę sił doglądała chorej i gospodarstwa, kiedy wszyscy byli poza domem. Wiśka też tam coraz częściej zaglądała. Jacek nie chciał. Twierdził, że widok osób chorych źle go nastraja. Było to na Kruczej, w starej kamienicy, dokąd.światło dnia prawie wcale nie dochodziło — za to w samym centrum, co pan docent, dopóki był studentem, a potem magistrem inżynierem — bardzo sobie chwalił. Obecnie przeprowadził-się do nowej dzielnicy, zostawiając starą żonę i potomstwo w dawnym mieszkaniu. Niby wszystko w porządku, tylko... Kuba coś tam przebąkiwał o książeczce mieszkaniowej, na którą, póki matka pracowała, składali we dwoje. Książeczkę jednak wystawiono na tatusia, więc formalnie rzecz biorąc, wszystko było w porządeczku i ani Kuba, ani jego siostra nic nie mieli do gadania. Wiśka z początku niechętnie tam chodziła. Nie chciała jednak zrażać Kuby. Jego matka lubiła młodzież, prosiła, żeby przyprowadzał kolegów i koleżanki. Zachowała umysł sprawny, słuchała radia, dużo czytała. Raz i drugi Wiśka dała się namówić na dyżur przy chorej. Marlena chciała zagarnąć na wieczór Kubę dla siebie, planowali jakiś wypad, Agnieszka miała zajęcia w uczelni. Wiśka po swoich lekcjach już wolna. Nijak odmówić. Mierził ją zapach tego mieszkania, cuchnęło chorobą, źle "wietrzoną pościelą, potrawami pichconymi w kącie za przepierzeniem, lekarstwami. Babcia gderała, Wiśkę roznosiło z nudów. Wówczas matka Kuby poprosiła o głośne czytanie. Może ją 156 oczy bolały tego wieczoru, może chciała znaleźć jakieś wspólne, interesujące dla nich obu zajęcie. Wiśkę ze wstydu sparło. Kiepsko szło. W pewnym momencie podniosła oczy znad książki i napotkała spojrzenie tej kobiety. Prześmiewcze? Boże broń! Życzliwe i dodające otuchy. — Chcesz? — zapytała matka Kuby. — Mogłybyśmy razem odrabiać lekcje? Ja z przyjemnością przypomniałabym sobie wiadomości, które nie używane chyba dobrze już zardzewiały. Było to akurat w okresie, kiedy nauka Wiśce szła mocno pod górkę. Komu innemu może by odmówiła, ale tę propozycję uczyniono tak serdecznie, tyle wyczuła zrozumienia i zachęty w głosie chorej — że zgodziła się. Okazało się dość szybko, że dziewczyna jest pojętna, tylko luki miała obszerniejsze niż wiadomości. Kiedy jej jednak coś wytłumaczono, kiedy pojęła, nie trzeba było zakuwać. Rozumiała i zapamiętywała. Powtórzyły sobie wszystko chyba gdzieś od trzeciej klasy. Z głośnych lektur matka Kuby nie zrezygnowała. Przychodziło to Wiśce coraz gładziej, potem się rozsmakowała. W szkole chętniej zgłaszała się do odpowiedzi, w zeszytach uczyniło się mniej czerwono. Jej postępy docenili również współuczniowie. Zaczęto się do Wiśki zwracać z pytaniami, z. prośbą o ściągę. Klasa była różna. Przeważali w niej ludzie starsi, którym zabrakło papierka i na gwałt musieli te braki uzupełniać. Zajęci pracą zawodową, w której tkwili po uszy, kłopotami rodzinnymi, niewiele się interesowali podręcznikiem, nad którym było im może nawet wstyd ślęczeć. Toż własne dzieciaki często ich przegoniły. Z Wiśką dotąd się nie zadawano, zaledwie tolerując tę podwłodawską przybłędę. Teraz — zwrócono na nią uwagę. Pochlebiało jej to. Odkryła całkiem nową przyjemność w dzieleniu się z innymi wiedzą, w zasłużonym uznaniu, jakie jej okazywano. Toteż z narastającą wdzięcznością myślała o tej schorowanej, pozbawionej wszelkiej nadziei kobiecie, którą mąż uznał za zbyteczny w życiu bagaż, a która potrafiła z 157 siebie tyle jeszcze dać otoczeniu. Bowiem mimo duchoty, ciasnoty i ubóstwa mieszkanie Kuby było jednak domem i tam się najczęściej spotykali. Kiedyś, późną jesienią, szli przez chlapę i słotę, Jacek odprowadzał Wiśkę do domu, przystanęli w cieniu, całowali się. Potem jakby się zbuntował, szarpnął ją za rękę, zmusił, aby za nim biegła. Zadyszała się, nadał ostre tempo, nożyska miał długachne, do takich sprintów nie była przyzwyczajona. Próbowała odebrać rękę. Trzymał mocno. Cisnęła się: — Zwariowałeś?! Puścił ją, odwrócił się, popatrzył. Potem jakby usiłował coś zetrzeć z twarzy, z oczu, przesunął dłonią. — Wiesz, ja mu jednak zazdroszczę — wychrypiał. — Kubie? Czego? Ruszył ramionami. Nie zwróciła na to uwagi, bardziej zaniepokoił ją ten świszczący oddech, który mu się z piersi wydobywał. Zaziębiał się często, parę razy chorował już na zapalenie płuc, które przełaził, bo warunków na poleżenie nie miał. Zdarzało się, że sypiał w dziwnych miejscach. Ostatnio zostawiała otwartą piwnicę pani Danki. Wiedziała, że tam parę razy zaglądał, chyba nawet nocował. Pani Danka ani Iwona w piwnicy nie bywały, nie ma obawy. Wiśka nie mówiła o tym wprost. W piwnicy przynajmniej dosyć ciepło, rury od centralnego biegły wzdłuż korytarza. Ale na ulicy? To jego palto wiatrem podszyte. — Kupiłbyś sobie kurtkę — powiedziała. — Taki ziąb. — A za co? — zaśmiał się. — Ukradnę? — Nie wygłupiaj się. — Poważnie mówię. Nie bądź taka macierzyńska. Nic mi діє będzie aż do samej śmierci. Trochę się zaziębiłem. Głupstwo. Stali już przed blokiem. Wiśka zerknęła w górę. Świeciło się w oknach. Iwona może podglądać. Zaraz doniesie matce i będą znów kazania. 158 — Pluń na to — poradził jej. — Nie. — Przecież już ci nosem wyłazi. — Ale mi to pasuje. Zrozum. Ja się nie mam gdzie podziać. — I wygodnie, co? I towarzystwo lepsze. Baw się, baw. — Głupi. Odwróciła się, chciała odejść. Przytrzymał ją. — Zostanę dzisiaj tutaj. Przyjdziesz? — Nie. — Dlaczego? Nie bądź głupia. — Bo nie. Już ci mówiłam. — Co się tak cenisz? Myślisz, że uwierzę, że jesteś święta? — Jeszcze się namyślę — i furknęła mu sprzed nosa. Został, gapiąc się ze złością na schody, po których coraz -wyżej stukały jej obcasy. Przypomniało jej* się to wszystko teraz, kiedy Kuba i Marlena zamachali gwałtownie, jakby się ucieszyli nie wiadomo jak, i pędem przebiegli ulicę tuż przed nadjeżdżającym samochodem. — Co tu robisz? — A nic. Idę sobie. — Nie wiesz, co z Jackiem? — A co ma być? — On jakiś chory czy nienormalny — relacjonował Kuba. — Od tygodnia się nie pokazywał. Poszedłem do niego. Gwiżdżę w umówiony sposób — nie odzywa się. Włażę na schody, pukam. Nareszcie raczył otworzyć. Czerwony ze złości i mordę drze. Ja do niego grzecznie, a ten z pyskiem. Jak nie, to nie, nie potrzeba. Napraszał się nie będę. — Sam siedział w domu? — Chyba sam, bo inaczej tak by sobie nie pozwalał. Na święta jego stara pojechała balować i sylwestrzyć. Nareszcie ma spokój. Chciałem, żeby przyszedł, bo babka placek upiekła 159 i w całym domu pachnie. Obejdzie się. Więcej dla nas zostanie ■— wykrzywił się pociesznie. — A może ty przyjdziesz? — powiedziała Marlenka. — Też; gdzieś się zapodziewasz. — Jeździłam do domu. — I co słychać na hektarach? — zadowcipkował Kuba. Wiśka spojrzała chłodno. ■— Nie rozśmieszaj mnie, bo upadnę Przyciężki masz dowcip. Mógłbyś nim jak cegłami handlować. — O rany! — jęknął Kuba. — Co źa dzień! I ta ma pretensje. Marlenka okazała solidarność. — Po co jej dokuczasz? Wiesz, że ona nie chce, żeby jej wioskę wypominać. Ale ty, Wiśka, też się niepotrzebnie boczysz. Ja was w ogóle nie poznaję. Czekajże... — zrobiła domyślną minę — a może pokłóciliście się z Jackiem i dlatego obojeście tacy wściekli. Przyznaj się, o co wam poszło? — O nic. Jacka wieki nie widziałam. — Myślisz, że ci uwierzę? — To nie wierz. ' — Ojej, co się będziemy prosić — obraził się Kuba. — W razie czego adres zna. Chodź, Marlenka, zegarek mi się śpieszy. Zostawili Wiśkę i pobiegli. Stała, wiercąc obok dołek w śniegu czubkiem kozaczka. Zaskoczyło ją to, co powiedzieli o Jacku. Dla Kuby zawsze był serdeczny. Nieprawdopodobne, żeby tak schamiał. Musiał mieć jakieś powody. Może dziewczyna... Poczuła, że robi jej się gorąco. Zagryzła wargi i zawróciła. Na klatkę schodową bloku przy Nadbystrzyckiej wpadła jak bomba. Zaraz się okaże, kto tu kogo nabiera. Zadzwoniła. Cisza. Powinien być w domu, pomyślała. Na pewno jest. Zaczęła walić pięściami. Nic. Głucho. 160 Postała chwilę, coś w niej się rozdygotało. Bała się, że się rozpłacze. Zaledwie przed godziną Halina ostrzegała ją przed Jackiem, a ona wierzyć ani słuchać nie chciała, ufała... Komu?... Może rację mieli ludzie, którzy mówili, że nic nie jest wart. Może... Ona 'się uparła, że dowiedzie, że przekona wszystkich... Ostatnio obiecał, że znów się weźmie za naukę. Potem pójdzie na studia, pokaże, na co go stać. Zdolny, błyskotliwy... Na pewno zrobi karierę. On... Czyżby ją przez cały czas oszukiwał? Zbiegła na dół. Osiedlowe uliczki były jeszcze pustawe'.. Ludzie wywędrowali do rodzin albo na spacery. Niedziela międzyświąteczna, a w dodatku piękna pogoda sprawiły, że mało kto w domu siedział. Wiśka zgarnęła kupkę śniegu. Bezmyślnie, ot, żeby się czymś zająć. Potem wpadto jej coś do głowy. Ulepiła śnieżkę. Dużą, ale niezbyt twardą. Cisnęła w Jackowe okno. Śnieżka pacnęła o szybę, przylepiła się. Wiśce wydało się, że firanka w oknie lekko się poruszyła. Pobiegła znów na górę. Zastała drzwi uchylone. Wsunęła się * do przedpokoju. Jacek natychmiast zamknął drzwi na zamek i zasuwę. Stał, przyglądając się jej spode łba. — Co... Zatkał jej usta dłonią, nie pozwolił mówić. Potrząsnął głową, dając znak, że trzeba się zachowywać cicho. Zaprowadził ją do pokoju. Znów szczelnie drzwi za sobą pozamykał. Rozejrzała się. Ani śladu żadnej dziewczyny. Co też jej najlepszego przyszło do głowy, żeby się tak awanturować! Zawstydziła się.' Kucnął przed nią, wziął jej dłonie w swoje, ścisnął, przypatrywał się badawczo. Poruszyła się niespokojnie. — Mów szeptem, dobrze? — poprosił. — Nie rozumiem... — niepokój, który się w niej przyczaił, znowu się rozhulał. 1' — Dziewczyna nie ludzie 161 '— Czego nie rozumiesz? — Spotkałam Kubę. Mówił, żeś go za drzwi wyrzucił. — Bo tak było — potwierdził. — Ale dlaczego? Zmarszczył brwi. Jaki jej się teraz ładny wydał z tymi rozrośniętymi nad czołem brwiami. Miał zieloną koszulę i oczy w tej chwili chyba też bardziej zielone niż zawsze. — Lepiej, żeby go tutaj nikt nie przydybał. — Ale dlaczego? — powtórzyła swoje dosyć bezradnie, bo nic mądrego nie przychodziło jej na myśl. Jacek przeszedł do kontrataku. — Najpierw mi powiedz, dlaczego urządziłaś taki alarm. Myślałem, że pół miasta się zleci. — Wystraszyłam się. — Czego? Milczała. O dziewczynie lepiej nie mówić. Całkiem się I wygłupi. Wstał. Podszedł do okna. Wyjrzał. Ale zza firanki, bokiem, nie pokazując się. Ostrożnie. — Chyba już wiesz — powiedział, nie odwracając głowy. — Nawet się cieszę, że tu przyszłaś. Że mam do kogo gębę otworzyć. Zbaraniała. — O czym mam wiedzieć? — Nie udawaj. Nie byłabyś tu dzisiaj, gdybyś się nie domyślała. Czytałaś w gazecie czy w mieście mówią? — Ale co? — Ja nie chciałem — powiedział nagle — ja naprawdę ni< chciałem. To Maciek bił. Czy on jeszcze żyje? ■— Kto? — brakowało jej tchu. Podszedł. Nachylił się nad nią. Zajrzał w oczy. — A ja myślałem... — powiedział przeciągle. — No nic. Usiadł obok kanapy na dywanie, podciągnął kolana, oparł n nich głowę, otoczył ramionami. Widziała teraz nieco z góry jego długie jasne włosy, które ta jej się podobały. Skurczył się, zmalał. Wydał jej się bezradn; 162 fc,v-"*«*v' •t кф::у і» * й*3 jakiś i zagubiony. Przypomniał jej się ojciec i nie wiadomo dlaczego, zaraz obok niego ujrzała Stanisławę z tą jej wiecznie zafrasowaną twarzą. Stanisławę, gotową bronić i ochraniać osiłka, który ją o głowę przewyższał. Naraz objawił jej się całkiem nowy sens upartego trwania Maszczakowej przy tym przegranym już zupełnie człowieku, który był jej przecież w szczególny sposób powierzony. Szkodowała go, pomyślała Wiśka i aż ją ścisnęło w gardle. Z lękiem dotknęła ramienia chłopaka. — Powiedz mi — poprosiła. Obrócił na nią oczy. Puste. Bez wyrazu. — Gdyby żył, to chyba broniłby tej forsy, nie? — rzekł naraz całkiem głośno. — Znaczy, że go uciszyli. Wiśce zrobiło się całkiem sucho w ustach. Próbowała oblizać wargi, ale język miała jak zdrewniały. Dopiero teraz rozumiem, jak to jest, kiedy człowiekowi język kołkiem staje, pomyślała. Czego to się jeszcze dowiem. — Ja nie wziąłem tych pieniędzy — powiedział Jacek. — Ani grosza. Wierzysz mi? — żebrał teraz o jej spojrzenie. Ona jednak przymknęła powieki i tylko kiwnęła głową. Bała się. Teraz bała się naprawdę. — To był pomysł Lutka — ciągnął dalej Jacek. — Taksiarze w święta tłuką masę forsy. Łatwo się dobrać. Postraszym i odda, tak mówił. Kazaliśmy się wieźć na Diamentową. Tam w nocy jest zupełne pustkowie. Trzeba było wiedzieć, gdzie wóz zatrzymać, Lutek siedział obok i ubezpieczał faceta, a ja z Maćkiem z tylu. Ja go nie uderzyłem — dodał szybko, jakby się bronił przed niewidzialnym ciosem. — Lutek trzymał, a Maciek bił. Chyba za długo. Powiedziałem mu, że za wiele. Raz by wystarczyło. Lekko, żeby ogłuszyć. A ten jak weźmie walić. Ledwie go oderwałem. Taksiarz upadł czołem na kierownicę... Wiśka próbowała przełknąć ślinę. Nie szło. Wydusiła z siebie coś jak skrzek, jak szloch: — I co? Zostawiliście? 164 — A jak —: spojrzał bezbarwnie. — Tamci zabrali forsę. Niedużo tego było, chyba nie miał fartu albo dopiero wyjechał. Sto pięćdziesiąt w drobniakach w puszce po landrynkach. I zegarek ściągnęli. Chcieli się potem dzielić, ale ja nie wziąłem. Wymiotowałem — dodał jakby na swoje usprawiedliwienie. W Wiśce coś się przekręciło. Wszystko stało się jej teraz całkiem obojętne. Głos przechodził przez gardło, jakby cudza osoba mówiła. — Kiedy to było? — Tamtej nocy. Znaczy się pozawczoraj. Wstała. Poderwał się i on. Znowu chwycił ją za ręce. — Wiśka, ale ja nie biłem, naprawdę — szepnął. — Musisz mi wierzyć. Ktoś przecież musi mi jeszcze wierzyć — zaczerpnął oddechu, aż 1A1 zagrało w piersiach. Wiśka poczuła się okropnie stara i zmęczona. Dlaczego jeszcze i to na mnie przyszło, pomyślała. Dlaczego wszystko na mnie? — Wiśka — ściskał jej dłonie kurczowo jak tonący. — Wiśka, ale ty nikomu nie powiesz, prawda? — Ja nie — odparła spokojnie. — Ale ty powinieneś. Zbladł. Puścił ją. — Co ty?... — Jeżeli chcesz, żebym ci uwierzyła — rzekła powoli i stanowczo — pójdziesz na milicję i powtórzysz to, co mnie powiedziałeś. — Niemożliwe. Twarz mu znieruchomiała, oczy przybrały dziwny wyraz zaciętości, uporu czy może nienawiści. — Jeżeli ty tego nie zrobisz, to ja pójdę. — Nie pozwolę... — A co, chcesz ze mną jak z tym sałaciarzem? Puścił ją. Pobladł, krople potu wystąpiły mu na czoło. — Nie pójdę — powtórzył z uporem. Ale w Wiśce przebudziła się krew Maszczaków. Z pazurami do Jacka, z wrzaskiem. 165 — Ty jołopie — zaczęła krzyczeć — chcesz, żeby się to za tobą wlokło? Żeby tamci na ciebie wszystko zwalili? — tłukła go kułakami, bębniła w jego piersi i ramiona, a potem zaniosła się strasznym płaczem. Chwycił ją w ramiona, trzymał tak drżącą, rozszlochaną i czuła, jak powoli przychodzi do siebie z tej rozpaczy i z tego płaczu i jak w nim samym odrętwiałość ustępuje miejsca czułości, czemuś ciepłemu, ludzkiemu. — Masz rację — powiedział. — Trzeba tak zrobić. Pójdę. — Pójdziemy oboje. Rozdział VIII Nie poszła na lekcję. Nie była w stanie. Dotychczas starała się nie opuszczać zajęć. Dziś — nie mogła. Może prościej bjłoby w ogóle zwiać, pójść w miasto, dokądkolwiek. Ale bała się samotności. Tutaj cały gmach szumiał wokół niej, wiele osób znała, do niektórych czuła sporo zaufania. Nauczycielki swoje kobity, jakby powiedziała Regina. Niektóre niewiele od Wiśki starsze. Miałaby do kogo pójść się wypłakać. Ale tego też nie chciała. Przeczekała w ubikacji dzwonek i pośpieszne tupoty. Na korytarzu się uciszyło. Mogła wyjść spokojnie. Przysiadła na parapecie okna. Trochę wiało, ale to głupstwo. Szyby pokrywał lodowy deseń. Wydrapała paznokciem czyjeś imię, potem szybko to zachuchała. Wśród srebrzystych listków pokazała się ciemna, wilgotna plama. Widać było przez nią studniaste podwórze, szkoła bowiem mieściła się w starej kamienicy ustawicznie remontowanej i odnawianej, jednakże na. ścianach wciąż pojawiały się liszaje wilgoci, tynk się sypał, a szpetoty podwórka nie mogły przesłonić najbardziej skomplikowane : akcje zazieleniania. Nie było tu najlichszego nawet drzewka, niczego, na czym można wzrok zatrzymać. Wiśka poczuła się prawie jak w więzieniu. Mogła zabrać palto, iść przed siebie. Ale tego bała się jeszcze bardziej. Do pani Danusi wracać nie chciała. Nie tak łatwo zapanować nad własną twarzą. Zaczną się wypytywania, 167 prawdziwe śledztwo, w dodatku bez najmniejszego współczucia, raczej z przewrotną chęcią, żeby uprzytomnić drugiej stronie jej nędzę, pomyłki i małość. Pozostawała tylko Halina. Ale iść do niej, znaczyło: oskarżyć Jacka przed Zbyszkiem. Przecieżby się dowiedział. Może wspaniałomyślnie przebaczyłby Wiśce, wróciłby, żeby ją pocieszać? Tego by nie zniosła. Mało, że byłoby to ostatnie świństwo wobec Jacka, ale czuła, że wtedy znienawidziłaby Zbyszka właśnie za wielkoduszność, za to, że taki do niej niepodobny, że nie doświadczył i pewnie nigdy nie będzie miał pojęcia o tych wszystkich zmorach, które kotłowały się w niej samej i z jakimi nie umiała dojść do porządku, wyplątać się, odetchnąć. Posiedzę tak sobie. Może się uspokoję, myślała. Żeby tylko nie przypominać, nie obracać tego w kółko, ale rozważać. Poprzedniego dnia wysprzątała na wysoki połysk całe mieszkanie, co nawet wymagającą panią domu skłoniło do pochwał. Dała Wiśce ekstra pięć dych. — Możesz sobie za to coś kupić — powiedziała łaskawie. Wiśka popatrzyła na nią jak na psa. Żeby wiedziała, pomyślała mściwie, dlaczego ja tak haruję, dopieroż by gębę darła. — Niekiedy mam wrażenie, że wroga sobie hoduję — poskarżyła się wieczorem Danusia swemu małżonkowi. — Starałam sieją zjednać. Już nawtt nic jej nie mówię na to, że znika gdzieś na całe godziny, przymykam oczy na fakt, że podkrada moje kosmetyki, daję jej swoje sukienki, a ta łaciatą buzię krzywi, jakby jej wszystkiego było mało. — Chciałabyś, żeby cię po rękach całowała? — spytał Rafał. Był zmęczony, nie w sosie, nie potrafił koić rozdrażnionych nerwów małżonki. W szpitalu miał ciężki przypadek. Człowiek się kończył. Rafał nie był pewien, czy jutro go jeszcze zastanie w tej samej sali. Cała jego wiedza, wszystkie umiejętności okazały się\niewystarczające. Ścisnął dłońmi bolące skronie. Głosik Danusi, przepojony słodyczą, drażnił go dziś i męczył. 168 Wiedział, że nie ma sensu omawianie z żoną spraw, które go interesowały. Od dawna żyli obok siebie. Zastanawiał się, jak do tego doszło, że związał się z taką kobietą. Kiedyś uśmiechał się z rozbawieniem słuchając jej paplaniny, delektował się nią jak kosztownym, kruchym bibelotem. Kruchość okazała się udana. Danusia umiała od całego otoczenia egzekwować to, co się jej należy. Wiśka ciężko kiedyś oberwie za swoje, pomyślał. Teraz jeszcze jest dla Danki wygodna. Kiedyś... Ale nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Podniósł się, zaczął ubierać. — Wychodzisz? — w głosie Danki zabrzmiała święta zgroza. — Umówiłam się na brydża. Wychodząc minął w drzwiach Wiśkę. Wydała mu się zmizerowana jakaś, zalękniona. Uśmiechnął się do niej z dziwacznym poczuciem solidarności. Oboje nie byli na swoim miejscu w tym domu, nie da się ukryć. Ten uśmiech Rafała Wiśka rozważała siedząc na parapecie. Lubiła faceta od chwili, kiedy jej załatwił przepustkę i pomógł dotrzeć do małego Filipczuka. Może i teraz znalazłby jakąś radę... — A czego ty nie na lekcjach? Co tu robisz? Drgnęła posłyszawszy za plecami obcy głos. Odwróciła się. Woźna, Sitarska,-wprawdzie gderała, ale uśmiechała się przyjaźnie do dziewczyny. — Pewnikiem lekcje nie odrobione i panience zachciało się vvczasów_—;mówiła. — A kto się za ciebie nauczy? Co umiesz, to twoje, już ci nie przepadnie. Pewniejsze niż w banku. Ale to człowiek zrozumie po czasie, gdy rodzina na karku i roboty kupa. Wtedy się za naukę biorą, kiedy już nie tak wchodzi do głowy. I czasu mniej, i chęci... Siedź, siedź, nie wyganiam cię. Zajrzałam, żeby sprawdzić, czy porządek po sobie zostawiacie. A to nie mogłaś lepszego miejsca do posiedzenia wynaleźć? Może ty na papieroska? Nie?... Oj, paskudy, podłogę mi któraś zalała. Żeby dziewuchy czystości nie umiały zachować, zupełny wstyd — stęknęła, schylając się po ścierkę. Wiśka ją uprzedziła, wyjęła szmatę z rąk. i 69 Sitarska spojrzała zdziwiona. — Taka uczynna? Nigdy bym nie przypuściła. — Pani ciężej niż mnie. — E, to fraszka. Najgorzej z węglem. Dwie jesteśmy kobiety na całą szkołę, a piece na każdym piętrze i po dwa wiadra połykają. To już czasem rąk nie czuję. Ale i tak, Bogu dziękować, że siły jeszcze są. Dwie wojny przeżyłam i przeważnie całe życie w niedostatku. Ośmioro nas było, rodzice niebogaci, wszystko od małego do pracy wdrożone. Jakoś nas na ludzi wychowali. Każdy jeden może się nie dochrapał majątku, ale życia nie zmarnował. Wiśka płukała ścierkę pod bieżącą wodą. Potem ją wyżęła, rozwiesiła równo, porządnie. — Znasz się na robocie — pochwaliła Sitarska. —-Teraz; rzadko się zdarza, żeby dziewczyna taka porządna była. Przeważnie niedbaluchy. Wiśka przypomniała sobie pobyt u Reginy, jej wieczne marudzenie, ględzenie, brzęczenie za uszami. Okazuje się, nauka w las nie poszła i na coś się przydaje. Widocznie od każdego można się czegoś nauczyć. Jeżeli typ cokolwiek wart, ma się rozumieć. Ode mnie, pomyślała Wiśka, nikt nie skorzysta. Ciemna masa i tyle. — A może ty, kochaneczko, ciepłego mleka się napijesz? — zagadnęła Sitarska. — Coś mi nietęgo wyglądasz. Zielona taka na twarzy. Zaziębiona pewnie? Chodź do mnie na minutkę, tę lekcję i tak przepuściłaś. Lepiej ci będzie w dyżurce niż na tym parapecie. Wiśka zawahała się. Ale pragnęła ciepła — jakiegokolwiek. Posłuchała. Poczęstowano ją drożdżówką i mlekiem z termosu. Nie była głodna, ale z przyjemnością trzymała w dłoniach kubek, od którego kojące ciepło nareszcie przepływało w jej rozdygotanie i zmrożenie. Zapach mleka. Nie miała powodu tęsknić za swoim dzieciń- 170 stwem, ale ta woń nieodmiennie kojarzyła się z poczuciem pełni bezpieczeństwa, utulenia, zasypiania. Spod wpółprzymkniętych powiek na policzki ściekła łza. Sitarska oczy miała jeszcze bystre. Dla ludzkiej biedy, okazuje się, okularów nie potrzebowała. Ujęła Wiśkę za rękę. — Człowiek wszystko przeniesie — powiedziała. — Nie wolno się poddawaj Chyba że ty sama komuś krzywdę wyrządziłaś. Wtedy śpieszyć się trzeba, biegiem, żeby naprawić. Strach, gdyby się już tamtej osoby na świecie nie zastało, gdyby się nie zdążyło wynagrodzić. Takiego ciężaru — nie przeniesiesz. Wszystko inne — spływa jak śnieg na wiosnę. Poleży, umorduje, ale zniknie, ani się obejrzysz. Wiśce wargi i broda zaczęły się podejrzanie trząść. Starała się zapanować nad łzami — i nie mogła. Nieposłuszne, płynęły już całym strumieniem. Sitarska nie wypuszczała jej dłoni. — Popłacz sobie. To ci dobrze zrobi. Najgorzej, jak nie masz czym płakać. Jakbyś palenisko w sobie nosiła. Ja wiem... Stare dzieje. Już tylko skonania wyglądałam. Ale widocznie na coś jeszcze potrzebna byłam na tym świecie. Ty taka młodziu-sieńka, tobie się dopiero życie uśmiecha. Może nie wiesz, jak postąpić, może ci co poradzę? I Wiśka, niespodzianie dla siebie, zachłystując się jak małe dziecko, zaczęła opowiadać o sobie, o Jacku, o tym wydarzeniu, o jego obietnicy... Znów ją płacz za gardło zdusił. — Zwiał — domyśliła się Sitarska, podparła brodę ręką, zamyśliła się. — A ty? Nie wiesz, co robić? Matki nie masz? — Jest. Ale daleko. — Wiśka już nie dodała, że choćby Stanisława była najbliżej i tak nie zwróciłaby się do niej ze swoimi wątpliwościami. Brakowało im wspólnej drogi: matce z córką. Już prędzej Reginy poradzić się. Ale ta osądziłaby Jacka krótko i węzłowato: drań, łajdak, bandyta. Głową muru nie. przebijesz. 171 Naprawdę, Wiśka nie miała przy sobie nikogo, kto umiałby jej chociaż najciaśniejsze wyjście wskazać. Umówili się z Jackiem, że zgłoszą się oboje. Prosił jednak, aby wróciła do domu. Obiecał przyjść po nią. Chciał przedtem coś załatwić. Nie mówił co. Ona się zgodziła. — To niedługo potrwa — powiedział. Czekała. Całe popołudnie. Jej państwo z Iwoną dokądś wybyli, babcia była całkiem nieszkodliwa. Wiśka zajrzała do niej, pozdrowiła, spytała, czy coś podać. Starsza pani nie wysługiwała się ludźmi bez powodu, jak to czyniła synowa. Podziękowała Wiśce, powiedziała, że jest już po obiedzie. Dziewczyna miała więc czas dla siebie. Spędziła go przy oknie w pokoju telewizyjnym. Wychodziło na ulicę, którą powinien nadejść Jacek. Ale już zmrok zapadł, a jego nie było widać. Jej niepokój spotęgował się, zaczęły ją nachodzić głupie myśli. Może sobie co zrobił? Podeszła do telefonu. Wykręciła numer. Cisza. Nie ma go w domu albo... Wieczorem już nie wytrzymała. Pobiegła na Nadbystrzycką. Tym razem jednak daremnie stukała. Nikt się nie odzywał. Skutek był tylko taki, że zza drzwi zaczęli wyglądać sąsiedzi. — Jakaś cizia do tego gnojka — usłyszała za plecami. — Tak młoda! Jak jej nie wstyd! Było wstyd. Nie tak, jak myśleli ci ludzie. Gorzej. Zbiegła ze schodów. Dławiło ją w gardle. Czuła się, jakby jej kto w twarz napluł. Poleciała do Kuby. Nie powtórzyła zwierzeń Jacka, ale wypytywała o niego. Mówiła, że boi się, żeby mu się co nie stało. Kuba, już w piżamie, wyśmiał ją. — Nic mu nie będzie. Znaczy, że nas wszystkich wystawił do wiatru. Nie pierwszyzna mu to. Powinienem był cię ostrzec. On miewa takie zagrania. Myślałem jednak, że wobec ciebie będzie uczciwszy. Widać przyzwyczaił się, że każdemu wolno sypnąć piaskiem w oczy. Czego ty się tak przejmujesz, 172 dziewczyno? Ładnych oczu szkoda. Gdybym ja tak Marlenke potraktował, nawet nie obejrzałaby się za mną. Ty, Wiśka? jesteś bez ambicji... Dźgnęło ją to w samo serce. Bez ambicji. Być może. Trudno się mówi, skoro tak. Wróciwszy do domu, całą noc przepłakała w poduszkę. Zerwała się najraniej, іфу nikogo z domowników nie spotkać., pozałatwiała zakupy, przyszykowała śniadanie, -zostawiła kartkę: zaraz wracam, i pobiegła znowu do Jacka. I tym razem jednak nawet śnieżka ciśnięta w okno nie wywołała odzewu. Nie było go w domu. Umówił się i nie zostawił dla niej żadnej wiadomości, co się z nim dzieje. Może bał się, że poleci z jęzorem, że wszystko sypnie milicji? Ale przecież ona nie znała właściwie żadnych konkretów. I nie uczyniłaby tego z pewnością. Chciała go nakłonić, aby sam się zgłosił, wierząc, że tak będzie najlepiej. Tymczasem zwiał. Kilka dni przeszło jej jak w ciężkiej malignie, jak w gorączkowym półśnie. Szukała w prasie jakiejkolwiek wzmianki o zabójstwie, czytała pilnie klepsydry. I nic. Jak kamień w wodę. Ale przecież Jacek tego wszystkiego nie zmyślił. Musiało się coś stać. : Wydawało jej się, że ją ktoś śledzi. Nie znała tych facetów, o których wspomniał Jacek. Ani Lutka, ani Maćka. Kiedyś spotkała go na przystanku z jakimś typem. Wymiękły, bezbarwny jak albinos, właściwie nie do zapamiętania. Czyżby to któryś z nich? Gubiła się w domysłach, chwilami ogarniał ją zwyczajny strach. Jeśli Jacek bał się, że ona go sypnie, mógł tamtych uprzedzić, a w takim razie, gdyby im zawadzała, cóż łatwiejszego jak sprzątnąć niewygodnego świadka Jackowych zwierzeń. Wiśka nie czytywała kryminałów, nie miała najmniejszego wyobrażenia, jaki rezonans wywołuje podobne przestępstwo, znała jednak ze swej własnej wsi obyczaje krwawych porachunków o byle przewinę, niekiedy nawet urojoną. Nie miała powodu sadzić, że w mieście odbywa się to na innych zasadach. 173 Jednak bardziej niż o własną skórę bała się o Jacka. Przestała tam zagłądać. Dzwoniła. Po kilku dniach słuchawkę podniosła jego matka. — Poproszę Jacka. — A kto mówi? — pytanie było bezosobowe. Kiedy indziej Wiśka zapewne coś by zmyśliła, nie miała najmniejszej ochoty zaznajamiać się bliżej z tą panią. Teraz jednak chodziło jej o uzyskanie informacji. Tamta w każdej chwili mogła odłożyć słuchawkę. — Jestem jego dziewczyną. Śmiech. Osoba najwyraźniej była ubawiona. — A którą, koteczku? Jacuś ma przyjaciółek wiele i nie każdej muszę tłumaczyć, gdzie on jest i co robi. Zabolało ją to. Nie zwierzał jej się. A przecież znali się już parę miesięcy. W tej chwili jednak uświadomiła sobie, że o ile Jacek pilnie wypytywał ją o jej sprawy, znajomych, rodzinę, o tyle unikał rozmów o sobie, zbywając ją zdawkowymi uwagami w rodzaju „u mnie nic ciekawego". Z dziewczyńską skłonnością do wybielania sympatii przypisywała tę nadzwyczajną małomówność jego wewnętrznym rozterkom, głębiom tak oszałamiającym, że dna nie widać. W takich wypadkach pragnęła jedynie lepiej go zrozumieć, pocieszyć, pomóc — i nie pytała o nic więcej. A teraz, okazuje się, mamusia, o której wyrażał się zazwyczaj w trybie pogardliwym, była osobą lepiej zorientowaną w krętych drogach Jackowego żywota, niż ta, która samorzutnie uznała się za jego towarzyszkę. Przełknęła ślinę. Nagle zaschło jej w gardle. — Jestem Wiśka — wykrztusiła z trudem. — Wiśka?... — w głosie jej rozmówczyni brzmiało jakby zastanowienie. Ton stał się łaskawszy, chociaż jeszcze bardziej lekceważący: — Pomoc od doktorowej. Wiem, wiem. Bardzo to ładnie z twojej strony, że się o niego troszczysz. Pamiętam, pokazywał mi nawet szalik na drutach, który dla niego 174 zrobiłaś. Jacuś wyjechał. Może do ciebie napisze. Adres przecież zna. — Dokąd... wyjechał?! — Wiśce się wszystko zaczęło rozsypywać. Złudzenia, urojenia, całe niedawne zaufanie. Pani była wy»źnie zniecierpliwiona. — Czy nie za wiele ciekawości? — drwina zabrzmiała w jej głosie. — Jacek od dłuższego czasu czuł się nie najlepiej. Baliśmy się, żeby jakiejś choroby płuc nie złapał. Przyjechał do nas do Karpacza, gdzie spędzaliśmy sylwestra, załatwiłam mu pobyt na parę tygodni, teraz staram się o sanatorium. Wiśce wydawało się, że się przesłyszała. — Do Karpacza? To niemożliwe. Przecież miał iść ze mną... •— wyrwało jej się. — Nie moja sprawa — widziało się niemal wzruszenie ramion, które towarzyszyło tym słowom. — Chłopcy lubią obiecywać, ale potem nie dotrzymują. Chyba nie jesteś już dzieckiem i powinnaś wiedzieć. Odkładam słuchawkę, bo nie mam czasu. Trzask. Wyłączyła się. Wiśka stała przez parę minut wpatrując się w automat, jakby tam spodziewała się znaleźć rozwiązanie swoich wątpliwości. Ale z automatu nie wyskoczyła kukułka, która wykuka-łaby jej cokolwiek, ani papuga z losem w dziobie. Od tej pory nie płakała po nocach, ale było jej jeszcze ciężej. Nie zwierzała się nikomu. Znosiła drobne przykrości od Iwony i pani Danki, wykonywała bez szemrania wszystkie polecenia. Nikt nie zwracał uwagi na jej bladość i podkrążone oczy. W końcu: kogo to mogło obchodzić? Dopiero dziś zainteresowała się nią Sitarska, którą widocznie coś tknęło. — Nikomu nie powtórzę, możesz być pewna. To ci powiem na pocieszenie, że chyba nie ukatrupili tego człowieka, bo byłabym coś słyszała. W gazetach by pisali. Może go te łobuzy poturbowali i okradli, a zdawało się, że już po nim. Więc ten twój Jacek większego miał pietra, niż się należało. Dał 175 drapaka. Gówniarz i tyle! Zamiast człowieka ratować! Lituj się nad nim, nie lituj, ale po mojemu: gówniarz. To właśnie pasowało do Jacka. Nie żaden demon zla, ale durny, przestraszony cwaniaczek, któremu się nie udało. Ile razy mu się jeszcze nie uda? Aż kiedyś... Wzdrygnęła się. Kobieta splotła dłonie, przez chwilę się namyślała. — Przy wypadku nie byłaś. Co wiesz, to od niego, a tam może być pół kłamstwa. Takie zeznania tyle warte, co żadne.. Milicja ma swoje sposoby. Jeżeli co się zdarzyło, rozpracują napastników i bez twojego udziału. Po mojemu: siedź ty cicho. Jeżeli kto będzie pytał, powiesz, co usłyszałaś. Ale do czasu paplać nie ma potrzeby. Wiśka skoczyła na równe nogi. Uściskała Sitarską. ■— Teraz mi lżej — powiedziała. Sitarska uśmiechnęła się do niej i za dzwonek chwyciła, bo/ akurat przerwa się zaczynała. Ten uśmiech dodał Wiśce ochoty do życia, podobnie jak cała rozmowa. Potoczyły się dni: jeden do drugiego podobny. Jacek naturalnie nie napisał, Wiśka zaś bała się dzwonić do jego matki. Urwało się — ot i koniec. Halina telefonowała, dopytywała się o postępy w nauce. Wiśka zaliczała semestrami. Chciała w tym roku dobić do końca podstawówki, w przyśpieszonym tempie przechodząc kurs dwóch klas. Halina pochwalała te zamysły. Od Danki dowiadywała się, że dziewczyna bardziej domu pilnuje i chyba spoważniała. Doszły obie do wniosku, że wszystko układa się najpomyślniej. Zaskoczenie przyszło z najmniej oczekiwanej strony. Starsza pani Balińska zaczęła się dziewczynie przyglądać uważniej, towarzyszyła jej przy sprzątaniu, wreszcie któregoś dnia zagadnęła: — Nie otwierałaś mojej kasetki? Kasetkę Wiśka brała do rąk codziennie, żeby ją odkurzyć. 176 Nie przyszło jej jednak do głowy, żeby otworzyć. Nie była taka znów ciekawa sekretów starszej pani. Zaprzeczyła. Pani Balińska zacisnęła usta, nie powiedziała już nic więcej, ale tegoż wieczora przydreptała do pokoju syna. Była tam rzadkim gościem, toteż przyjął ją ucieszony. Ślęczał nad notatkami, cerę miał ziemistą. Przyjrzała mu się z troską. — Za dużo pracujesz. Machnął ręką. — Za mało. Danusia skarży się, że pieniędzy na dom jej nie wystarcza. — To studnia bez dna. — Mamo, ja na to nic nie poradzę — zniecierpliwił się. — Naprawdę nie mogę się mieszać w wasze spory. Załatwiajcie to między sobą. — Nie przyszłam skarżyć na nią — szepnęła. — A na kogo? — Wiesz, ta Wiśka... — Czego znów mama od niej chce? Czysta, pracowita. — Nie przeczę. Ale... Zginęło mi kilkaset złotych. Już drugi raz. Żachnął się, przetarł dłonią oczy. ■— To niemożliwe. — Takiej sklerozy jeszcze nie mam — uśmiechnęła się. — Po otrzymaniu renty oddaję połowę Danusi na swoje utrzymanie... — Prosiłem, żeby mama tego nie robiła. Nie po to pracuję... — Ja rozumiem, ale wiesz, Danusia i tak miewa kłopoty. Chciałabym wam jakoś pomóc... — Dobrze, dobrze — zamachał rękami. — I co? — Resztę odkładam w koperty, na których zapisuję sobie ich przeznaczenie. Wiesz, wtedy łatwiej gospodarzyć, zwłaszcza kiedy się nie rozporządza wielkimi sumami. .— I-- Zginęła jedna z kopert. Już w ubiegłym miesiącu. Tam było niedużo. Sto pięćdziesiąt na naprawę okularów. Myślę 2 ~ Dziewczyna nie ludzie 177 sobie, może się gdzieś zawieruszyło. Ale chyba nie. Kilka dni temu listonosz przyniósł pieniądze. Podzieliłam jak zawsze. A!e już częściej zaglądałam. I dzisiaj — głos jej się załamał. — Brakowało sześciuset złotych... Przecież to... ■— Mama podejrzewa Wiśkę? Dlaczego? — Przecież mnie prawie nikt nie odwiedza. W tym miesiącu z całą pewnością nikt. Sami domowi. Zajrzała pani Danusia. — O, mama? Co wy tak spiskujecie. Na pewno mnie obmawiacie, jaka ze mnie kiepska gospodyni — pogroziła żartobliwie palcem. — Danusiu, przecież ja... — jąkała się staruszka. Rafał wyjaśnił żonie całą historię. Pani Danusia również nie miała żadnych wątpliwości, kto jest sprawcą. — A to żmija. Ja od początku wiedziałam, że to się tak skończy. Przyczaiła się. Trzeba milicji zgłosić... — Zaczekaj — przytrzymał ją Rafał, bo już biegła do telefonu. — Najpierw może z Wiśką porozmawiamy. — O czym? Z tą złodziejką? W żywe oczy będzie kłamać. Trzeba je znać. Myślisz, że ci prawdę powie? — Jednak zawołam ją — powiedział Rafał. — Niechże nam wyjaśni. Wiśka, usłyszawszy, o co chodzi, najpierw poczerwieniała, potem zbladła. Sinawe żyłki wystąpiły jej na skroniach. — Co masz na swoje usprawiedliwienie? — oschle zapytał Rafał. Pani Danusia zaczęła chichotać. — A widzisz. Przyłapali cię na gorącym uczynku. Halina sig ucieszy, kiedy jej opowiem, kogo mi zaprotegowała. Wiśka zakręciła się w miejscu, pobiegła do swojego pokoju. Pojawiła się po chwili z pieniędzmi. — Tutaj jest czterysta osiemdziesiąt — powiedziała.— To z mojej pensji. Ja pójdę gdzieś na zarobek. Szukają do okien, do ]78 podłóg. Wszystko wam zwrócę, co do grosza, chociaż to nie ja wzięłam. .— A kto? — Jjłos Rafała podciął ją jak biczem. Zwróciła się ku niemu. — Ja nie wiem. Posądzać łatwo. .— Ostrzegałam cię — rzekła pani Danusia. — Zaczyna się od małego, a potem do lepkich rąk coraz więcej lgnie. — Jak ty mogłaś, Wisiu — biadała pani Balińska. — Taką mi krzywdę uczynić! Przecież ja dostaję zaledwie parę groszy, a ty i na to się połakomiłaś... Wiśce szloch jakiś wydarł się z piersi, odwróciła się i wybiegła. — Zadzwonię — podniosła się znów pani Danusia. — Daj spokój — przyhamował ją mąż. — Jakże? — uniosła brwi. — Zamierzasz to puścić płazem? — Dostatecznie została ukarana. Więcej już tego nie zrobi. — Skąd masz tę pewność? Muszę ją czym prędzej usunąć z domu. Jaki to fatalny wpływ wywrze na Iwonkę. Dziecko ma umysł czysty, nieskażony. Takie wydarzenie może być dla niej wstrząsem. Dobrze, że nie była świadkiem tej rozmowy. Poszła, na prywatkę do koleżanki. Wolałabym zachować wszystko w tajemnicy. — To ja już pójdę — pani Balińska wycofywała się do siebie. — Powiem Wiśce, żeby się jutro spakowała i szukała sobie miejsca. Dłużej nie ścierpię jej w tym domu. — Rób, jak uważasz — Rafał wrócił znowu do swych notatek. Nie szło mu jednak. Dobiegały krzyki żony, płacz Wiśki. Zmarszczył brwi, wszystko to go drażniło, był zanadto zmęczony. Dlaczego Iwona tak długo nie wraca? Spojrzał na zegarek. Jedenasta. Stanowczo za późno jak na takiego małolata. Chociaż... Dziewczyny są coraz bardziej samodzielne. Pomyślał, że traci kontakt z córką, dawno z nią nie rozma- 179 wiał, na nic nie ma czasu. Trzeba odrobić te zaległości, ale kiedy. Dzwonek. Poszedł otworzyć. Iwonka rzuciła mu się na szyję. Paplała coś, ściągała z siebie okrycie. Niedawne wyrzuty sumienia sprawiły, że poszedł za nią i wypytywał, jak się prywatka udała. Trzepała jak najęta. Dobrze mu zrobiła ta porcja wesołości i beztroski po przeżyciach owego ponurego wieczoru. Usiadł na niskim pufie pod regalem. Zawadził łokciem o składany stolik, na którym piętrzyły się książki i zeszyty. Cała lawina runęła na dywan. Nachylony zbierał niezdarnie. . Zdumiała go niezwykła cisza. Ustało gadulenie Iwonki. Podniósł głowę i zauważył, że wpatruje się w niego ze strachem. Dlaczego? Rozejrzał się zaniepokojony i nagle zorientował się, o co chodzi. Z opasłego książczyska wysunęły się dwie niebieskie koperty. Jeszcze chwila, a byłby to wszystko sumiennie poskładał i nie spostrzegłby z pewnością nic nadzwyczajnego. To spojrzenie Iwonki wskazało mu koperty. Wyciągnął jedną z nich, potem następną. Znajomy charakter pisma... Koperty, o których mówiła dzisiaj jego matka. Poczuł się bardzo zmęczony. — Więc to ty? — spytał bezdźwięcznie. Zajrzał do kopert. Puste. Iwonka zaczęła mówić naraz bardzo szybko. — No i co takiego! Jej nic nie brakuje. Ma wszystko. A ja potrzebowałam pieniędzy. Były takie fajne płyty. Mama mi wydziela. Ma swoje wydatki. Wiedziałam, że się nie doproszę. Z tobą w ogóle nie warto mówić. Nigdy cię nie ma. Co miałam robić? Ona nawet nie zauważyła. Nie powiesz jej, prawda? — przy lgnęła przymilnie. Rafał ją odepchnął. — Uważasz, że to w porządku? 180 Obraziła się. — Przecież nie o# obcych wzięłam. Mnie się i tak to należy. Komu zostawisz swoją forsę, gdybyś umarł? Przecież mnie. A babcia tak samo. Po co mam czekać? Wzięłam sobie, bo' te płyty szły jak woda. Musiałam je mieć. Znowu patrzyła na niego z dawną niefrasobliwością. Pani Danka zajrzała do pokoju. — Jeszcze nie śpisz? O, znalazły się te koperty. Wiśka tu je podrzuciła? Co za bezczelność?! W oczach Iwony zamigotało uznanie. Matka miała celniej-szy refleks. Jej to nie wpadło do głowy. Trzeba było zwalić wszystko na Wiśkę. W tak prosty sposób można się wyłgać. ■Niepotrzebnie się przyznawała. Rafał przygryzł wargi. — To Iwona wzięła. Niesłusznie oskarżyliśmy dziewczynę, Danusiu. Należy ją przeprosić. — Ja mam ją przepraszać? Ja? — krzyknęła Danka. —■ Takie chamjo? — Zapomniałaś, że ty też pochodzisz ze wsi, prawda? —-Rafał tym razem nie darował. — Że twój ojciec był fornalem. Że cały majątek zawdzięczasz stryjowi, któremu się w Stanach powiodło. I sprytowi twojego starego, że na inspektowych ziemiach, jakie mu przydzielono, plantację truskawek założył. Zapomniałaś? Komu ty od chamów wymyślasz? ■— Jak śmiesz! — krzyknęła pani Danka. — Milcz! Bezkarnie żadnemu człowiekowi nie pozwolę ubliżać! W każdym razie nie w tym domu. To jest przecież również mój dom. —• Miałbyś co, gdyby nie ja — rozkrzyczała się Danusia. —■ Goły jak bizun byłeś, kiedyśmy się pobrali. Wszystko to moje. — Jednak przeprosisz tę dziewczynę. I moją matkę. Iwona! — Ostatecznie babcię mogę — w oczach zaświeciły łzy —• ale tego wsioka nie. Nie masz prawa mnie tak upokarzać. — Dziecko ci tego nigdy nie wybaczy — ujęła się za córeczką pani Danusia. — Doprawdy, Rafale, zostaw to mnie. 181 Ja wszystko załagodzę. Ostatecznie jakiś ekwiwalent pieniężny... Nie słuchał. Poderwał Iwonkę z tapczanu, pociągnął ją do pokoju matki. Pani Balińska jeszcze nie spała. Wystraszyła się. — Oto winowajczyni — powiedział Rafał. — Przyznała się, że wzięła pieniądze. Na płyty. Wiśka! Wyszła, ociągając się z kuchni. Iwonce oczy świeciły jak żbikowi. — Przeproś! — rozkazał ojciec. — Nie', — wrzasnęła zuchwale. — Iwonka zabrała? To niemożliwe — jąkała się pani Balińska. — Dziecko chciało się pewnie zabawić, psikusa spłatać, a Rafał z tego zaraz wielką tragedię robi — wtrąciła pani Danusia. — Ach tak? — Rafał nie wytrzymał. — Uważasz, że w wykonaniu Iwony jest to zaledwie dziecinny wygłup, a Wiśkę za to samo osądziłyście jako złodziejkę. Gdzie logika? — Ja sobie tylko pożyczyłam — powiedziała Iwonka. — Mówiłam, żebyście mi podnieśli kieszonkowe. Inne dziewczyny dostają nawet parę tysięcy miesięcznie, a wy mi wydzielacie. Zwariować można. Przecież babcia z tego nie zbiedniała. — Iwonko, co ty mówisz? — przeraziła się pani Balińska. Wiśka podniosła oczy na Rafała. — Nie jestem już chyba potrzebna, proszę pana, prawda? — zwracała się wyłącznie do niego, pomijając resztę domowników. — Cieszę się, że się wszystko wyjaśniło. Ja starszej pani za nic nie chciałabym zrobić przykrości. Tylko mnie się nie wierzyło. Pani Balińskiej uczyniło się żal dziewczyny. — Przepraszam cię, moje dziecko, za to posądzenie. Już sama nie wiedziałam, co myśleć. Żeby Iwonka!... — Pani mi wymówiła — ciągnęła dalej Wiśka. — Więc ja się jutro wyprowadzę. 182 — Możesz zostać — powiedziała pani Danka. — O, nie — odparła Wiśka. — Teraz ja państwu dziękuję. — To już twoja sprawa — rzekł Rafał. — Może masz rację. — A gdzie ty się podziejesz? — załamała ręce pani Balińska. — Chyba że ci Halinka pomoże. Ale opowiadać jej o tej historii niezręcznie. Gdyby nie szło o Iwonkę... — Obraziłaś się? — wykrzyknęła pani Danka. — Nie bądź śmieszna. Dołożę ci do pensji jeszcze ze sto złotych. Ten głupi żart Iw,onki nie będzie miał żadnych konsekwencji. Ostatecznie nic wielkiego się nie stało. Ty sobie popłakałaś, my się podenerwowaliśmy i kwita. Nie trzeba sobie byle czego brać do serca. — To był żart? — Wiśka uśmiechnęła się drwiąco. Iwona spojrzała spode łba. — Nie pozwalaj sobie. Wiśka ruszyła ramionami. — Zostań przynajmniej, dopóki kogoś na twoje miejsce nie znajdę — w tonie pani Danusi zabrzmiała prośba. — Tak z dnia na dzień — to po prostu nie wypada. Rafał sięgnął do portfela. — Należy ci się z trzymiesięcznym wymówieniem. To było z naszej winy. Zapłacę ci za te trzy miesiące. — Oszalałeś? — syknęła pani Danusia. — Ja od państwa już nawet złamanego grosza nie wezmę — ■ uśmiechnęła się Wiśka. — Niech pani będzie spokojna. Danusia chciała zaprotestować, ale szybko zamknęła usta. — Wypłatę z tamtego miesiąca zostawiłam na stole. To mi się należy. Nic więc od was nie potrzebuję. Te ciuchy też zostawię. One mi na nic. Wezmę tylko to co moje. — Ale dokąd ty pójdziesz? — pani Balińska miała najwidoczniej wyrzuty sumienia. - Wszędzie są ludzie — powiedziała Wiśka. Rozdział IX л Następnego dnia Wiśka znalazła się w szkole znacznie przed rozpoczęciem lekcji. Dźwigała pękatą torbę i natychmiast udała się do Sitarskiej. — Ma pani chwilę czasu? Staruszka spojrzała spod oka. — Co się urodziło? Wiśka opowiedziała. Jak ją oskarżono o kradzież i że znalazła się winowajczyni. — Ale ja tam dłużej zostać nie mogę. — Wymówiłaś? — Już się całkiem spakowałam. Tutaj są moje rzeczy. — Prędka to ty jesteś, ale bez zastanowienia — powiedziała Sitarska. — Myślisz, że co? O miejsce nie tak łatwo. — Ja wiem. Gdyby mi pani pozwoliła kilka dni zanocować w którejś klasie, to sobie przez ten czas coś znajdę. — Całkiem ci się pomieszało — oblajała ją Sitarska. — Takich rzeczy się nie praktykuje. Jeszcze czego. Co ci się zachciewa? Ale Wiśka miała do niej śmiałość. Wyściskała, wycałowała. — Moja złota, kochana... Sitarska wyrwała się z jej objęć. — Wariatuńcio, jak zdrowia pragnę. Taką masz minę, jakbyś los na loterii wygrała. — Bo się nareszcie stamtąd wydostałam. — Źle ci było? 184 — Ojej, każdy tak się pyta. Nie źle i nie za dobrze. Ale mam już dosyć, że mnie wszędzie za sprzęt uważają, za odkurzacz czy froterkę. — Az czego będziesz żyć? — Ojej, mało to roboty na ręce ludzkie czeka. Coś sobie znajdę. — A póki co kołeczkiem sobie gębę zatkaj, żeby się jeść nie chciało. — Myślałam, że pani mnie zrozumie, a pani też krzyczy — Wiśka spojrzała z wyrzutem. — Bo się należy. Tamto państwo głupio postąpiło niewinnie cię oczerniając, ale nie dziwota. Każdy szuka winnego daleko od siebie. Różne obrazy przychodzi przełknąć i tak zrywać zaraz z ludźmi nie potrzeba. Przeprosili, mogłaś się: tam zostać. Albo przynajmniej zaczekać, żeby co innego znaleźć. Co ja z tobą zrobię? Na ulicę pójdziesz, to opiekunów znajdziesz raz-dwa. Szkoda by cię było — mruczała Sitarska. — A w szkole się nie da? Aby jedną nockę. — Wiśka ponowiła błagania. — Musiałabym z dyrektorem pomówić — zawahała się^ Sitarska. — On dobry człowiek, ale to niezwyczajne, żeby w szkole nocować. Kto to widział. Ani spać nie ma na czym. — Po co on ma wiedzieć? Nikt się nie dowie. Raniutko wstanę, posprzątam — kusiła Wiśka. Staruszka prawie się obraziła. — Ja takich szpasów nie uznaję. U mnie wszystko musi być wiadome. A co ja powiem, jeżeli mnie kto spyta? Zresztą i ty mogłabyś zmalować nie wiadomo co. — Trudno — zdecydowała Wiśka — poproszę kogo innego.. Miała na myśli matkę Kuby. Ona by się może zgodziła przyjąć Wiśkę, ale reszta domowników?! Tam przecież i tak ciasno, że ani palca wetknąć. Dwie starsze osoby, Kuba, jego siostra w jednym pokoju, w którym za przepierzeniem urządzono prowizoryczną kuchnię. 185 Marlenka miała niezłe mieszkanie, ale jej starzy nikogo nie przyjmą, szkoda próbować. Może kogo z klasy popytać, może... — Przenocowałabym cię u siebie — powiedziała Sitarska — ale u mnie cia&ota. Mam dwie dziewczyny. Śpią na siennikach, wieczorem ani przejść. Chyba że się jakoś z nimi ugodzisz. Wiśce oczy zaświeciły. To była szansa. Aż ręce złożyła. Sitarska zmiękła na,tę niemą prośbę. — No, dobrze — przystała niechętnie. — U mnie takich luksusów nie ma jak u tej doktorowej — zastrzegła się. — Żebyś czasem nie żałowała. — Ja nie grymaszę, a wdzięczna będę całe życie. ' — Nie obiecuj. Okaże się, jak nam się ułoży z sobą. — I naprawdę już dzisiaj mogę iść do pani? — Przecież powiedziałam. Tak cię zostawić nie mogę. Chociaż należałoby się za lekkomyślność — poburczała, pogderała, ale Wiśka przyjmowała te uwagi pogodnie. Na ■Sitarską obrażać się — niemożliwość. Po lekcjach pomogła jeszcze woźnym posprzątać. Niby ją od siebie gnały, ale widziała, że rade. Istotnie, -o wiele szybciej skończyły pracę. Wieczór już był późny, kiedy Wiśka ująwszy swoją torbę, •darowaną kiedyś przez Reginę,- podążyła za Sitarską. Staruszka, wysoka, szczupła, szła prędko, kroki stawiała -zamaszyste. Dźwigała na barkach wprawdzie siódmy krzyżyk, ale nadal się nie oszczędzała. Nawet chyba nie przychodziło jej 4o głowy, że można się nad sobą roztkliwiać. Wiśka porównywała w myślach panią Balińską i tę kobietę. Rówieśnicami pewno były, ale Balińska wyglądała o wiele starzej. Rozpiecu- -szona, może z braku zajęcia, może z natury powolniejsza, może też choroba ją zjadła. Sitarska trzymała się nadzwyczaj prosto, •okularów do tej pory nie nosiła, białe jak mleko włosy ściągała w ciasny kok z tyłu głowy. Ubrana zawsze schludnie, ale ta spódnica i swetry wiele zim przetrzymały, bo jak się 186 przyjrzeć bliżej, to i cery się dostrzegło, i nicowanie na drugą stronę. Z tym wszystkim uderzała w niej ogromna żywotność. Czuło się, że ona z tych ludzi, którzy zawsze są użyteczni drugim, niezależnie od okoliczności, stanu posiadania czy nawet zdrowia. Świadomość zaś tego, że jest potrzebną, sprawiała, że Sitarska nikomu nisko się nie kłaniała, a co chciała powiedzieć, to i wyrąbana, choćby miała do czynienia z nie wiadomo jaką osobistością. Nie pojechały autobusem. Sitarska nie uznawała widocznie konieczności wożenia się na niewielkich dystansach, chociaż Wiśka dygając swoją torbę nieco się zasapała. Od Bramy Krakowskiej schodziły w dół ulicą Nową. Oczom Wiśki ukazał się zupełnie inny Lublin, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Poruszała się dotychczas raczej w nowych dzielnicach, czyniąc niekiedy małe wypady z Jackiem, a to nad zalew, póki była pogoda, a to na Stare Miasto. Dalej jej penetracje terenu nie sięgały. Teraz zobaczyła poprzez gęstą zadymkę, która im towarzyszyła, sznureczek lamp jak kuliste paciorki, mleczne, opalizujące, wokół każdej unosił się obłok tańcujących śnieżynek. Światła biegły w dół wzgórza, gubiąc się dalej w zamazanej, mglistej pomroce. Śnieg był mokry, ślizgawy, lepił się do butów. Po lewej ręce minęły nieduży skwerek. Drzewa tu rosły niewysokie, krzewy połogie, rozłożyste. Każda gałąź obramowana srebrzystym puchem, grubą warstwą, co sprawiało, że ten ogród widziało się jakby podwójnie: w czerni i w srebrze. Wiśka aż się obejrzała. Od czasu jak wyjechała z Bukowna, nie zaznała prawdziwej zimy. Może też i nie zauważyła jej, przygnębiona własnymi kłopotami. Teraz przypomniała sobie, że Kazio marzył o sankach. Pewnie znów będzie na desce zjeżdżał z tej górki nad stawem. Żefoy się tylko nie skąpał jak dwa lata temu. Lód się załamał, chłopak wpadł do wody, na szczęście płytkiej w tym miejscu. Chorował potem długo, Stanisława mu parę lazy bańki stawiała. 187 Minęły pocztę na rogu, przycupniętą niby przekupka nad straganem. Na czerwonej i zielonej skrzynce dachy śnieżne, czapy puchate. Stąd już zaczynał się wąwóz ulicy. Kamienice, jedno- czy dwupiętrowe schodzące w dół, jakby rosły, nawet do czterech pięter. Tłoczyły się, opierały na sobie, trochę jak pijany*korowód. Towary na wystawach ułożono ze staromodnym wdziękiem. Mało tam było miejsca, więc się wszystka upychało jedno na drugim. Sweterki wystawiano te nąjjas-krawsze. Tutajtowar musiał być krzykliwy, inaczej by się go w ogóle nie zauważyło. Bramy były ogromne, przepaściste. Wiało stamtąd wilgocią od piwnic. Czasem stęchlizną, kapustą. Na rozległym skrzyżowaniu z trasą W-Z zamrugały żółte światła. Opodal błyszczał sam pokryty falistą blachą. Za nim targowisko z wysepkami ogołoconych o tej porze straganów. Przeciął im drogę zataczający się mężczyzna, poza tym ulica była pu:ta. Weszły w krótką uliczkę z dwuszeregiem pniaków. Wiśka pożałowała drzew: jak one mogą rosnąć w takich warunkach. Ciasnota nie do opisania, haniebny świat. Na parterze, w mieszkaniach, do których wchodziło się wprost z ulicy, jeszcze się gdzieniegdzie świeciło. Firany tu były gęste, zasłony z wypłowiałych kretonów. Przesuwały się pa nich zolbrzymiałe cienie. Z któregoś pokoju dobiegał płacz dziecka. Dalej pijacki, rozwlekły bełkot, to znów babi jazgot. Brama jak do opactwa. Sześciokonna bryka mogła tędy zajechać. Wchodziło się pomiędzy zapleśniałe mury, pokryte odpadającymi tynkami. Na prawo schody z rozchwierutaną poręczą, ze skrzypiącymi deskami stopni. Sitarskiej te schody dawały się we znaki. Parę razy przystanęła, aby tchu zaczerpnąć. Wiśka się nie odzywała. Nie była nastrojona zbyt radośnie. Otoczenie znacznie odbiegało od jej wyobrażeń. Starała się wmówić sobie, że może jakoś wytrzyma, jeżeli tylko powitają ją życzliwie. Trochę strach oblatywał. Czy dziewczyny mieszkające u Sitarskiej chętnie przyjmą nową współlokatorkę? Jeżeli zaczną się swary, dąsy, dokuczania? 188 Trzeba się będzie obejrzeć za czymś innym, a czy zdobędzie się na to? Najpewniej wróci na wieś do dawnego życia. Znowu się użerać ze stryjecznymi, podkradać jajka, żeby je sprzedać na najpilniejsze wydatki, z lękiem oczekiwać, czy się Kaziowi nie powtórzy atak. Przykro było patrzeć, jak nim ciska o ziemię. Staruchy gadały, że to za sprawą siły nieczystej i że to widno kara dla Maszczaków za wszelkie przewinienia. Wiśce jednak nie chciało się wierzyć. Za co ten dzieciak miał pokutować? Dlaczego akurat na niego padło? Czy już żadnego wyjścia nie ma ani ratunku dla niego? Braciszek wyśmiewany przez rówieśników i poniewierany przez dorosłych wydawał jej się coraz bliższy i droższy. Zawrócić w tej chwili z drogi raz obranej, pogodzić się z losem, nie próbować przewalczyć, znaczyło tyle, co skazać Kazia raz na zawsze na beznadziejne, jałowe dogorywanie. Przecież sobie postanowiła, że zawiezie go do jakiegoś dobrego lekarza, który na pewno słono sobie za to policzy. Jakoś musi dojść do tych pieniędzy, choćby i po owych skrzypiących schodach, więc nie pora zastanawiać się nad tym, jak ją tutaj przyjmą, nie pora na jakiekolwiek obawy czy wahania. Na trzecim piętrze weszły do długiego korytarza. Pachniało mydlinami i mdławym zapachem starzyzny. Było tam kilkoro drzwi pomalowanych na żółtobrązowy kolor. Wiśce pod nogi wpadł czarny kocur. Nie najeżył się, ale podniósłszy ogon zaczął się ocierać o jej kolana i dopominać o pieszczotę. Nie lubiła kotów, miałaby może ochotę go odepchnąć, ale zielone ślepia błyszczały tak wesoło, zwierzak okazywał jej tyle sympatii, że w pierwszym odruchu schyliła się i pogładziła łebek ufnie wtulający się w jej dłoń. Sitarska otworzyła pierwsze drzwi na lewo, zza których dobiegał gwar i śmiechy. Wiśka ciągle sterczała w korytarzu. Cała pewność siebie ją w tym momencie opuściła. Dopieroż Regina miałaby powód do przekpinek. Gdzież się ta rogata dusza podziała, która z 189 Reginą wojowała tyle czasu. Wiśka jak potulna owca gapiła się; w sraczko watę drzwi. — Chodźże! — zniecierpliwiła się Sitarska. — Czego stoisz jak słup? Zimno do mieszkania leci. Weszła. I od progu wpadła na rosłą dziewczynę, która ją> 4 podtrzymała, bo Wiśce torba wypsnęła się z rąk. Przyjazna dłoń odebrała bagaż, który w okamgnienia wepchnięto pod kuchenny stół. Samą Wiśkę pociągnięto dalej. Sitarska pokrzykiwała w sąsiednim pomieszczeniu. — A co was tyle napchało się? — Bo na schodach zimno, to gdzie się podziać — odparł czyjś rezolutny glos. — Kolacja czeka, dajcie człowiekowi posilić się — huknęła ta, która zajęła się Wiśką. —.Właśnie przed chwilą podsmażyłam ziemniaki. Mleko jest. — Ewciu, a dla mnie wystarczy? — do kuchenki zajrzała nieduża, jasnowłosa. Piegi miała na całej buzi, ale to jej chyba nie unieszczęśliwiało. Pełna łobuzerskich uśmiechów, przekory,? 5wawoli. — Ty zawsze przy apetycie. — Wiesz, jak po treningu w brzuchu kruczy? Wołu z rogami bym połknęła. — Nic nie robisz, tylko latasz. — Nie zazdrość. Możesz popróbować. — Jeszcze nie zgłupiałam. — Wiśka, a chodź no tutaj — zawołała z sąsiedniego-pokoju Sitarska. Wiśka przeskoczyła czyjeś dlugachne nogi. Ich właścicielka umościła sobie legowisko w kącie za drzwiami i pracowicie ślęczała nad wystrzępionym skryptem. Hałas, jaki ją otaczał* zdawał się do niej nie docierać. Na chwilę podniosła oczy na Wiśkę. Szaroniebieskie, jakbyś w staw spojrzał głęboki w pochmurną, jesienną pogodę. Nawet Wiśka, która niechętnie podziwiała inne dziewczyny, zdumiała się tej urodzie i włosom gęstym, brunatnym, w ciężki węzeł zwiniętym na karku. Ale 190 osoba już znowu wetknęła nos w książkę, Wiśka zaś znalazła się w ciasnej klitce, gdzie kłębiła się, gadała jedna przez drugą ii wymachiwała rękoma cała gromada dziewczyn; Sitarska, przysiadłszy na stołku, zzuwała buty. — Poznajcie się. To jest Wiśka — dokonała prezentacji. — Będzie z nami, póki sobie innej stancji nie znajdzie. Jeżeli one wszystkie się tu gnieżdżą, przemknęło Wiśce przez; myśl, to nie ma cudów, ja się już nie zmieszczę. Dziewczyny natomiast wcale się nie martwiły nowo przybyłą, która miała im zagęścić metraż. Zapewne z otwartymi ramionami przyjęłyby każdego gościa. Mieszkanko zdawało się-mieć ściany z gumy i powiększało się w miarę potrzeb. Pokój był kiszkowaty i więcej niż skromny. Zaludniony, ale nie zagracony. Znajdowały się tu jedynie niezbędne sprzęty. W kącie pod oknem staromodne drewniane łóżko i takaż komoda. Terytorium Sitarskiej. Z innej epoki. Biel wykro-chmalonych powloczek, równiusieńko usłana kapa, serwetki na komodzie. Na ścianie święty obraz, za który zatknięto palmę. Poniżej dwie fotografie. Wąsaty mężczyzna o bystrym, surowym spojrzeniu i prześliczna dziewczyna, o twarzy pełnej uniesienia i nadziei pod ciemną koroną warkocza. Oboje ubrani ciemno, chyba specjalnie do zdjęcia. ' Przeciwległa część pokoju nie była już tak serio. Na słomianych matach poprzypinano przeróżne śmieszne fraszki, stroszył się tutaj ogromny suchy bukiet, który nawet teraz, w środku zimy, roznosił gorzkawy zapach łąk i piaszczystych wydmuchów. Dowcipny afisz, arkusz brystolu, żywa kronika upstrzona żartobliwymi malunkami, których przybywało chyba z dnia na dzień. Znajcjował się tu również rozłożysty piec. Bucha ciepłem na milę. Wiśkę, nieco przemarzniętą i zmęczoną, zaczęło rozbierać. Powieki same się kleiły. Coś tam jadła, z kimś rozmawiała, jak przez mgłę docierał do niej glos Sitarskiej. Sama już nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się nareszcie na szeleszczącym słomą sienniku i — ledwie przyłożywszy policzek do poduszki — zasnęła. 19? Z dawnego nawyku obudziła się bardzo wcześnie. Leżała jeszcze moment z przymkniętymi oczyma. Śniło jej się, że powoziła końmi, które — rozpędzone — gnały niepowstrzymanie przed siebie. Daremnie ściągała lejce, kasztany poniosły, jeszcze do tej pory słyszała ich tętent. Powoli uspokajał się łomot serca. Było jej duszno. Zrzuciła z siebie koce i usiadła na posłaniu, przecierając oczy.» Przez chwilę nie mogła pozbierać myśli. Skąd się tutaj wzięła? Potem stopniowo zaczęły napływać wspomnienia. Sitarska zabrała ją do siebie, więc... Nic dziwnego, że było jej gorąco. Piec do tej pory promieniował ciepłem. Dwa sienniki i prowizoryczne posłanie z jakiegoś wyrudziałego materaca i starego kożucha zapełniały całą wolną przestrzeń niewielkiej izdebki. Jedyne okno, przez które przesiewał się niepewny, szar-y poranek zimowy, oczywiście szczelnie zamknięto. Łóżko Sitarskiej już starannie zasłane, sprawiało wrażenie, jakby staruszka w ogóle się nie kładła. Nie było jej w pokoju. Z sąsiedniej kuchenki także nie dobiegał żaden odgłos. Wiśka popatrzyła na swoje sąsiadki spod pieca. Jedna nakrywała się z głową, za to spod kołdry wysterczały opalone, piękne nogi. Takie nogi to majątek, pomyślała. Moje są niezłe, ale trochę w kolanach za grube, a te jak z obrazka. Jeżeli cała reszta jest podobna, to dziw, że właścicielka zamiast się rozbijać samochodem, gnieździ się w takich warunkach. Nie powinnam krytykować, bo sama przecież •chciałam odejść od łekarzowej, ale ona by się chyba nawet bała ten próg przestąpić, skoro i mnie mdli od zaduchu. Bliżej Wiśki pochrapywała inna dziewczyna. Różowy policzek oparła na ramieniu. Spała bez poduszki. Bujne, jasne włosy rozsypały jej się wokół twarzy. Piegi z poprzedniego dnia Wiśka zapamiętała. Buzia była zabawna, urwisowata, gdyby nie te roztargane pasma łatwo by ją pomylić z chłopakiem. Rzęsy miała też jasne, owsiane, prawie niewidoczne, brwi 192 podobnie. Z tym wszystkim osoba raczej budziła sympatię, chociaż przypuszczalnie: kozak, nie dziewczyna. Wiśka podciągnęła kolana pod brodę i siedziała tak dobrą chwilę, dumając, co z sobą uczyni. Najłatwiej byłoby spakować manatki, zrezygnować, przeprosić się z Bukownem. W najlepszym razie z Reginą. Ale w Wiśce zawściekł się cudaczny upór. Choćbym z głodu zdychała — skomląc, nie powrócę, pomyślała. Co innego, jeżeli się dorobię, jeśli będę coś znaczyć. Ale jak pies przepędzany — nie pójdę. Niech matka myśli, że mi dobrze. Oni się i tak prędko nie dowiedzą. Można się do świąt przytaić. Tylko — z czego tu żyć? Z czego opłacę mieszkanie, choćby i ten kąt? Trzeba wypytać dziewczyny, jak się obudzą, ile to kosztuje. Sitarska ze mnie nie zedrze. Chyba taniej bierze niż gdzie indziej. Co mnie zresztą o taniości rozmyślać, kiedy grosza prawie nie mam. Muszę się gdzieś podnająć i to jak najszybciej. Ale za pomoc domową więcej nie pójdę. Nie chcę. Przypiliła ją potrzeba. Wstała. Nigdzie jednak nie spostrzegła wiadomego przybytku. Wyjrzała na korytarz. Powiało chłodem. Wróciła, żeby na siebie płaszcz zarzucić. Dobiegło ją rozkoszne ziewnięcie. Piegowata obudziła się i przeciągała się jak zadowolony z siebie, młody zwierzak. —' Jak ci się spało? —■ zagadnęła. — Fajnie. — Jak się nie uśmiechnąć do tej buzi, do tego nieco rozkapryszonego, przesyconego ciepłem i lenistwem głosu. — A co ci się śniło? Na nowym mieszkaniu pierwszy sen się zawsze sprawdza. — Końmi powoziłam. Jak hamany. Utrzymać nie mogłam. Zmęczyłam się. — Gości taki sen oznacza, przeprawę z kimś będziesz miała nielichą — piegowata podskoczyła, aż cały siennik zaszumiał. Pod piecem zamruczało coś niechętnie: — Kryska, daj pospać. — Jeszcze czego! — zaśmiała się piegowata. — Zaraz szósta. Wstawaj. 13 — Dziewczyna aie ludzie * 193 — Gdzie tu jest ubikacja? — zagadnęła Wiśka. — W podwórzu. Skręć w prawo, po zapaszku trafisz — poinformowała Krysia. — A nie przestrasz się — dobiegło jeszcze Wiśkę zza przymykanych drzwi. Przestroga okazała się słuszna. Wracając po schodach Wiśka medytowała, że jak najszybciej trzeba się gdzieś zaczepić. W tej ruderze nie ma życia. — Co tak lecisz? — posłyszała głos Sitarskiej gdzieś z dołu. — Pomogłabyś. Przechyliła się przez poręcz. Ujrzała woźną, która taszczyła dwie potężne, po brzegi wypakowane siaty. Zawróciła bez słowa, odebrała bagaż. W nagrodę obłajano ją, że wychodzi tak lekko odziana. — Zawieje cię i kłopot gotów. Wiśka pomyślała, że jednak ma te kilkadziesiąt lat mniej i że nie jest pod szkłem hodowana, żeby ją od byle czego licho wzięło, ale miło jej się uczyniło, że ktoś się o nią zatroszczył, od tej pory, kiedy opuściła dom Reginy, nie zdarzało się to... Może Jacek. Niekiedy... Potrząsnęła głową, aby się od niepotrzebnych myśli uwolnić. Ale już przypomnienie podziałało i różne takie chwile przed oczyma stanęły, że aż jej się widzenie zaszkliło i trochę jak przez mgłę patrząc weszła do mieszkania. Dziewczyny przez te parę minut uporządkowały pokoik. Sienniki zostały złożone jeden na drugim, pasiakami zakryte. Zaraz zrobiło się przestronniej. Kryska myła się w kuchni parskając jak hipopotam. W kolejce czekała ta długonoga. Sitarska wypakowywała prowiant, zaczęła szykować śniadanie. Wiśka niby się wymawiała, nie chciała jeść, twierdziła, że nie jest głodna, ale ją Sitarska ofuknęła, a dziewczyny wyśmiały. Istotnie kiszki marsza grały, wcinała też z ogromnym apetytem, aż zorientowała się, że Jola niepostrzeżenie przesuwa w jej kierunku swoje porcje. Zaczerwieniła się, machnęła dłonią: 194 — Nie trzeba. — Jedz — powiedziała Jola. - Ja mam wykupione obiady, a ty pewnie nic. Wiśce byłoby może głupio przyznawać się, ale Sitarska przytaknęła. — Najedz się, przed tobą ciężki dzień. Warto się rozejrzeć, za robotą i gdzieś przyjąć. Lekcji też nie trzeba opuszczać. — Dzisiaj do szkoły nie pójdę — powiedziała Wiśka. — Jak muszę tyle załatwić, to rady nie dam. Zresztą nie przygotowałam się, nie będę się wygłupiać. — Póki u mnie mieszkasz — rzekła Sitarska — nie ma gadania, żebyś naukę zaniedbała. Potem możesz sobie robić, co ci się podoba. Wiśce uczyniło się przykro. Spojrzała spode łba. Wszyscy tylko huzia na nią, tylko wymagają. Ona się przecież nie wymiguje. Chętnie by się gdzieś przyjęła, ale pojęcia nie ma, dokąd się obrócić. Może gazetę kupić. Tam się ludzie ogłaszają. Ale najczęściej potrzebują kogoś do pomocy w domu. Znaczy do garów i do bachorów. Trafi znów na jaką lekarzową, co jej w zęby będzie patrzeć, jedzenie wyliczać i za gorszy od siebie gatunek uważać. Ogarnęło ją zniechęcenie. Na wsi jednak żyć łatwiej. O wykształcenie nikt jej dotąd nie pytał. Do pielenia czy podbierania była dobra. Teraz pojęła, że Halina miała rację i że bez papierka daleko nie ujedzie. Chyba że za popychadło chce się zostać. Trzeba jakoś do końca podstawówki dociągnąć. Aby te parę miesięcy. Wytrzyma. Nie wolno jej rąk opuścić i na zmiłowanie czy uśmiech losu czekać. — Idę dziś do pracy na ósmą — powiedziała Kryska — i tak sobie myślę, że może byś się przeszła ze mną. Jakby tak z kierowniczką pogadać... — A wiesz, Krysiu, że to dobry pomysł — podchwyciła Sitarska. — W kuchni ludzi zawsze potrzeba — ciągnęła Krystyna. — Dużo ci nie zapłacą, ale się przy tym przeżywisz, to na jedno wychodzi. 195 — Do kuchni miałabym iść!? — Wiśka spojrzała rozczarowana. Z obrzydzeniem pomyślała, że stale ją tylko do garów pędzą. Parszywy los. U Reginy wprawdzie nauczyła się nieźle gotować, co się jej potem u lekarzowej przydało, ale nie było to zajęcie, za którym można tęsknić. Sitarska jednak poparła ten projekt. — Tu nie ma co wybrzydzać. Bierz, co ci w rękę wpadnie. Jeszcze oko nie widziało, a już gębę krzywi. Zdaje ci się, że gdzie na ciebie czekają? Przebierać można, jak się ma w czym. A skoro bieda przyciśnie, człowiek się musi imać tego, co popadnie. Idź z Krysią, może im się nadasz. — Kiedy bo ja nie lubię w kuchni robić — ze złością "powtórzyła Wiśka. — Myślisz, że ja przepadam? — z pustotą zaśmiała się Krysia. — Wszystko można polubić. Kiedy mnie tu mama przywiozła, z początku myślałam, że nie wytrzymam, ale jednak bardziej cieszyłam się, że matce z głowy zejdę, ciężarem być przestanę, że się na mnie nie musi supłać. A teraz już bym się nie zamieniła. Wszędzie można żyć ciekawie, robić coś sensownego. Wołałabym oczywiście piosenkarką być i żeby w telewizji ze mną wywiady leciały. Ale głos chyba nie ten. Zanuciła coś piskliwie, mrugnęła szelmowsko i wyściskała Wiśkę. Ta niechętnie poddawała się karesom. Jeszcze ciągle czuła się obrażona. — Skończysz szkołę — powiedziała Jola — i zmienisz sobie. Życie bez przydziału najgorzej człowieka poniża — w głosie jej zabrzmiała gorycz. Ten argument przeważył. Ociągając się, wyraziła zgodę. Ostatecznie, zobaczyć można. Przyjmą, nie przyjmą. Nikt jej przecież przymuszać nie będzie. Sitarskiej lepiej się tymczasem nie sprzeciwiać, bo a nuż za drzwi wystawi? Nie wyglądała na taką, co filantropię uprawia. Nie podoba się — to adiu, Fruziu, i cześć. A Wiśce jednak całkiem nieźle spało się w tej ruderze. Krystyna dolała oliwy do ognia. 196 — Wczoraj byłaś gościem, ale dzisiaj już jak swoja. Zmywa^ niem talerzy się nie splamiłaś, prawda? A my tu sobie' posługujemy nawzajem. Żadna panią dziedziczką się nie czuje. Wiśka poczerwieniała. Bez słowa zabrała się do zmywania. Dziewczyny pakowały się do szkoły, paplały o jakichś bieżących sprawach. Pomyślała, że Kryska chyba nie chciała dokuczyć, ale rzeczywiście traktuje ją po prostu jak kogoś z rodziny. W kilkanaście minut później były już gotowe i jedna za drugą pędziły po schodach. W bramie minęły tę samą rosłą dziewuchę, która wczoraj zajęła się Wiśką. Dygała siaty pełne bułek, chleba i butelek z mlekiem. — Cześć! — zawołała. — Dokąd holujecie tę nową? — Kierowniczce pokażę — mrugnęła na nią Krystyna. — Prędzej kierownikowi — zaśmiała się tamta. Przebiegły przez pocfwórze kocimi łbami brukowane, brudne, z kipiącymi od śmieci pojemnikami. Tuż nad owym śmietniskiem znajdowały się okna parteru. Sienią ciemną i długą, która na przestrzał przez frontową kamienicę prowadziła, wydostały się na ulicę. W sienie jakkolwiek mrocznej, było jeszcze dość przyjemnie. Pachniało świeżym chlebem. Zaraz obok schodów znajdowało się wejście do piekarni. Długa kolejka podreptywala niecierpliwie. Rano każdy w ukropie kąpany. A to do pracy, to znów do szkoły. Ulica jednak wchłonęła Wiśkę w okamgnieniu jak wielki odkurzacz niepotrzebną drobinę. Wąska gardziel między dwuszeregiem obdrapanych czynszówek, zatłoczona do niemożliwości, a jeszcze ustawicznie wlewały się w nią tłumy ludzkie i napływały strumienie samochodów. Hałas, smród spalin, ścisk, że ani szpilki wetknąć. Wiśce wydało się to istnym przedsionkiem piekła. Podniosła głowę. Bladawy pasek nieba u góry, szary, zmącony, bez odrobiny światła czy obietnicy na przyszłość. Ja tu nie wytrzymam, pomyślała w popłochu. Jak tu w ogóle można żyć i mieszkać?! Śnieg, którego w nocy sporo napadało, zamienił się w 197 grząską, brudną breję. Miesiły go dziesiątki nóg. Papranina. Dozorcy wprawdzie pozgarniałi go jeszcze przed świtem w wielkie kopy na skraju chodników, ale to się już rozniosło, rozdeptało. Chodniki i tak wąskie, zatarasowane zostały przez te pryzmy, ciężko się było przedostać. Potrącana, popychana, ogłuszona Wiśka deptała Krysi po piętach, bojąc się ją stracić z oczu w tym zgiełku. Trolejbusy i autobusy, które mijały śpieszące pod górę dziewczyny, zatłoczone były po brzegi. Wiśka pomyślała z ulgą, że ten zakład, w którym pracuje Krystyna, widocznie mieści się niezbyt daleko, zatem nie ma potrzeby dojeżdżać. Czuła, że nie zniosłaby takiego ścisku. Wszystko się w niej buntowało. Przypomniała sobie rozległe łąki Bukowna, ożywczy powiew, który zwykle od lasu ciągnął, i łzy napłynęły jej do oczu. Powstrzymywała je siłą. Naprawdę nie była to pora odpowiednia, aby się wypłakać. Skąd zresztą przyszło to na nią, taką zawsze twardą, obojętną, że teraz przy lada okazji miała ochotę mazać się jak dzieciak? Skąd to wewnętrzne rozdygotanie, które chwytało niczym atak febry i które trudno było opanować? Pomyślała z przerażeniem, że, być może, objawia się u niej w ten sposób podobna choroba jak u Kazia. On także był niby zdrów, nic mu nie dolegało, aż nagłe zaczynało nim rzucać, sztywniał i siniał. Byłoby strasznie, wzdrygnęła się, gdyby i mnie to spotkało. Poczuła, że ją oblewa zimny pot. W tym momencie Krysia obejrzała się na swoją towarzyszkę, a widząc jej pobladłą twarz i drżące usta, chwyciła ją za rękę, ścisnęła, usiłując dodać otuchy. Nie było mowy o tym, aby iść obok siebie. Musiałaby i tak wymijać całe czeredy śpieszące z góry i to w dodatku czując za plecami tłum napierający w przeciwnym kierunku. Krystyna jednak nie puściła Wiśki, ciągnęła ją za sobą i gadała pośpiesznie: — Nic się nie bój. Tylko śmiało. Ja też miałam tremę, kiedy mnie pierwszy raz na praktykę skierowali. Z tego wszystkiego 198 >*** > < * t»? '- ML A ŹŹ fi?—?" Mg-:-* osoliłam kompot. Masz pojęcie? Ale mnie nie zjedli. Upiekło się jakoś. Mówię ci, że i ty nie zginiesz. Popatrz, jakie fajne rękawice — przystanęła przed witryną napakowaną różnościami. — Chciałabyś takie? Dla Wiśki w tej chwili każdy ciuch był obojętny. Kiwnęła głową, bo jakoś trzeba okazać zainteresowanie. Bała się, że głos ją zdradzi. Ze ściśniętego gardła dobywałby się z trudem. Dobrnęły do owego skweru, który poprzedniego wieczora tak Wiśkę olśnił szadzią i śnieżną bielą. Dziś było to już przybrudzone, przykurzone, ale przynajmniej luźniej naokoło uczyniło się. Krystyna doszła do wniosku, że dosyć Wiśkę napocieszała i zaczęła jej się zwierzać. Spowiedź ta dotyczyła głównie spraw sercowych i ogromnej rozterki, na którego chłopaka się zdecydować. Była, jak się okazuje, tych adoratorów spora gromadka, a każdy miał jakieś niepodważalne zalety. — Boję się, że się kiedyś o mnie pobiją... — śmiała się, widać, było, że ją o to głowa nie zaboli. Wiśka nie dopytywała się o szczegóły. Zaprzątały ją własne kłopoty. Krysia bardzo przyjemna, to prawda, ale niechże się najpierw co ustali z tą pracą, a potem będzie pora poznajomić i poprzyjaźnić się. Znów z ulicy w bramę, w zakopcone podwórze. Wentylator roznosił kuchenne zapachy, przez otwarte szeroko drzwi buchały kłęby pary. — Zaczekaj — powiedziała Krystyna — ja pierwsza z kierowniczką pogadam. Wiśka wolałaby gdzieś na dworze niż w tym ciasnym korytarzu, gdzie ją dziesiątki oczu ciekawie oglądały, ale nie miała wyboru. Podpierała więc ścianę przygnębiona dosyć i zniechęcona, bo nie tak sobie wyobrażała zaplecze tej, podobno eleganckiej, restauracji. Pojawiła się nareszcie Krystyna. Rozpromieniona, z błyszczącymi oczyma. Na kilometr widać, że się jej. udało. — Chodźże, chodź — wołała z daleka. — Chyba cię 200 przyjmą. Na próbę tymczasem, ale wiesz, to się tak mówL Zapłacą. Utrzymanie też będziesz miała. I naukę ci umożliwią.. Kierowniczka kazała zaraz cię przyprowadzić. Ale jak ty wyglądasz? Zróbże jaką ludzką minę. — Co się czepiasz? — burknęła Wiśka. — Normalnie wyglądam. — Jak kot na puszczy w czasie gradobicia. Wypłoszona i w pazurach. Naelektryzowana też. Po co się na ludzi stroszyć?' Myślisz, że ich tym zjednasz? — A co? Może mam na zadnich łapach oberka tańczyć i oblizywać się? Stała tak żałosna, tak rozgoryczona i tak zabawna w tym nadąsaniu, że Krysia wspięła się na palce, była bowiem od Wiśki niższa — i ucałowała ją w oba policzki. — No... — powiedziała. — I czego? Jestem przy tobie. Takie to było promienne, takie ufne, że i Wiśce uczyniło się; raźniej, i złość -przeszła jak ręką odjął. Kierowniczka, babka temperamentna, fryz rudy, kiecka, zielona, skrojona palce lizać, otaksowała Wiśkę okiem znawcy. Zapytała o to i owo. Doliczyła się chyba wad wszystkich i zalet nielicznych, wreszcie skinęła głową. — Krysia gardłuje za tobą, a mam do niej zaufanie. Zostaniesz na próbę do końca miesiąca. Przynieś zaświadczenie ze szkoły. Pójdziemy ci na rękę, jeżeli się będziesz wywiązywała z obowiązków. Gdybyś w przyszłości chciała kończyć zasadniczą zawodową albo nawet technikum jak Krystyna, pomożemy ci. Jak widzisz, wszystko tylko od ciebie zależy, bo w pracy jednak nie zastosujemy żadnych ulg. — Ona się zgadza — uprzedziła Wiśkę Krystyna. — Ja ją wprowadzę w obowiązki. I zanim się Wiśka opamiętała, przyjęto ją jako podkuchen-ną. — Tak z miejsca to się rzadko zdarza — promieniała Krysia. — masz szczęście. Cieszysz się? No, powiedz?! I Wiśka, dotychczas ponura i nasępiona, zaczęła naraz 201 podzielać radość tej szczuplutkiej, zwinnej jak fryga dziewczyny. Aż nie do uwierzenia, że komuś tak bardzo zależy na niej, na Wiśce od Maszczaków, która zawsze miała zły charakter, podłą naturę i miejsca nigdzie zagrzać nie mogła. Zaczęła się tedy cieszyć i pomyślała zarazem, że chyba życie nie jest aż takie złe, żeby się martwić na zapas. Może nawet uda się jej ostatecznie z tej kiepścizny, jaką był jej los, uczynić coś fajnego, na pociechę s*obie, innym na pożytek. Nie zapowiadał jej się wprawdzie duży szmal, ale... tu zawahała się w swoim sercu: może są jednak sprawy nawet od forsy ważniejsze. Na przykład, aby tak jak w tej chwili był z nami ktoś, kto potrafi się 'szczerze radować, że się nam powiodło, i bez zastrzeżeń wierzy, że jesteśmy coś warci i że stać nas na więcej. Rozdział X Pierwszy dzień pracy. Zasłużony obiad. Potem w szkole zaniepokojone spojrzenie Sitarskiej i jej wyraźna ulga, kiedy się dowiedziała, że Wiśkę przyjęto. Siateczka zmarszczek wokół oczu staruszki pogłębiła się w niedostrzegalnym niemal uśmiechu. — Zuch jesteś — powiedziała. — Widzę, że się niepotrzebnie o ciebie martwiłam. Co było w tych słowach, że Wiśka poczuła się, jakby ją kto na koń wsadził? Wspólny powrót do domu. Jakże to się stało, że nędzne mieszkanie na trzecim piętrze w najbiedniejszej i najbrzydszej dzielnicy miasta okazało się nagle domem? Nie miała Wiśka nigdy dotąd tego uczucia. Ani u siebie w Bukownie, ani u Reginy, ani w zasobnych, pięknie urządzonych pokojach lekarzowej. Pani Danusia powiedziałaby zapewne, ironicznie wydymając usta: nareszcie jest na swoim miejscu. I chyba miałaby rację. W ciasnym mieszkaniu znowu się kotłowało hałaśliwe babskie zgromadzenie. Drzwi były uchylone, dobywały się zza nich kłęby pary. — Pranie? O tej porze? Czyście powariowały? — Sitarska wzniosła ręce do nieba. Krysia przypadła do niej, zaczęła obcałowywać. — Już się kończy, zaraz na strych wyniesiemy. Udało mi się wycyganić pralkę od sąsiadki, więc skorzystałyśmy z okazji. 203 — Toż chyba na korytarzu przyjdzie zanocować — biadała Sitarska z udanym gniewem. — Ale! Kolacja czeka... Wiśka, pomóż, wynieś tę miednicę. Szaflik niech jeszcze stoi. — A to któremu dziecku zginęło? — Sitarska oskarżycieł-skim gestem wskazała czerwoną wanienkę. — Ewka bratu podkosiła — wyjaśniła spokojnym głosem Jola. Wyjątkowo nie rozłożyła dziś książek, tylko z zakasanymi rękawami wyżymała bieliznę. — Chyba małego będą w filiżance kąpać — zaśmiała się Krysia. — Miało być na pięć minut. — Bez sumienia jesteś, dziecku odbierać — oburzyła się Sitarska. Rosła dziewczyna, która pędziła rano z mlekiem, pokazała w uśmiechu piękne zęby. —On się nie lubi kąpać, skorzysta. — Bratowa cię kiedy z miotłą pogoni, zobaczysz. — A niech goni. Ja bym i sama poszła, gdybym miała dokąd. — Nie marudź, miejsce trzeba zrobić — ucięła te rozhowory Jola. Najstarsza w tym towarzystwie, chyba też i najwięcej miala do powiedzenia. Wiśka poszła z Krysią na strych wieszać bieliznę. Znowu wpadł im pod nogi czarny kocur. Krysia go pogoniła, ale i tak wytrwale szedł za nimi. Po chwili doszlusowala Ewka z Jolą. Na strychu było zimno, ręce grabiały od wilgoci, Krysia jednak opowiadała tak zabawnie o dzisiejszej randce z Januszem, że pękały ze śmiechu. — Ale przecież odprowadził cię Leszek — spokojnie zauważyła Jola. — Jasne — niefrasobliwie trzepała Krysia. — Pożegnałam ten smutny przypadek i pognałam na trening. Byłam tam z Leszkiem umówiona, więc należało się, żeby odprowadził. — Doigrasz ty się — westchnęła Ewka. 204 - Janusza nazywasz smutnym przypadkiem? — zagadnęła Jola. — Dlaczego? — Co ty właściwie trenujesz? — spytała Wiśka. Zbiegły się te wypowiedzi i to wystarczyło, żeby je rozśmieszyć. — Ona biega — wyjaśniła Jola. — I jest w tym całkiem dobra. Masz pojęcie? — Mogłabym nic innego w życiu nie robić — rozmarzyła się Krysia. — No to rzuć wszystko... — podstępnie podsunęła jej Ewa. Krysia spojrzała zezem. — Jeszcze czego! Taka była oburzona, że się znów rozchichotały. — Krysia uczy się w* technikum — znowu podpowiedziała Jola. — I tam też jesteś taka dobra? — spytała z niejaką zazdrością Wiśka. Krysia machnęła ręką. — Ujdzie. Ale daję sobie radę. — Szefowa na ciebie liczy... — A niech liczy. Janusz powiedział, że jak wyjdę za niego, to stworzy mi warunki i nie będę musiała pracować. — Aha, będziesz na bezpłatnym etacie gotować mężulkowi obiadki. — Już się naszykowałam! — zaperzyła się Krystyna. — A niby jak? — spytała niewinnie Ewa. — Powiedz mi, jak ty to wszystko godzisz: pracę, naukę i ten trening? — zagadnęła Wiśka. — Że też ci się chce? Krysia spojrzała zdumiona. — A co bez tego życie warte? Gdyby się nie chciało? Nic tylko twarzą do ściany obrócić się i czekać zmiłowania... Bieda w tym, że ja się ciągle śpieszę i na nic nie mam czasu. Nawet dla siebie. — Z tego pośpiechu Krysia bije rekordy — powiedziała 205 Jolka. — Jak tak dalej pójdzie, to się zakwalifikujesz na olimpiadę. Krysi oczy się zaświeciły. — A czemu nie! W mieszkaniu czekała na nich z kolacją Sitarska. Wanienka znikła. — Aha, bratowa nie wytrzymała — zaśmiała się Krysia. — Upiekło ci się, Ewuniu. Dziewczyna skrzywiła się lekceważąco. Gdybym ja miała bratanka, pomyślała Wiśka, chybabym go polubiła. Ale czy Kazio kiedy założy rodzinę? Czy go jaka dziewczyna zechce? Trzeba najpierw leczyć. Ale jak? Znowu cała jej przyszłość ciemno przed oczyma przedstawiła się. Sitarska tymczasem coś sobie rozważyła i powiedziała: — Jak ci źle, Ewka, to przenieś się do nas. — Musiałaby schudnąć — zaśmiała się Krysia — bo taka gruba już się u nas nie pomieści. — A czy ja nie zawadzam? — spytała nieśmiało Wiśka. Jola ją szturchnęła przyjaźnie. — Czego się martwisz?! Kryska się musi powygłupiać. Ewka już u nas spała, kiedy u nich były awantury. I Hania się/ sprowadziła, póki za mąż nie wyszła. Często do nas zagląda. Poznasz ją i na pewno polubisz. — Jakoś się wszystkie pomieściły — pogodnie powiedziała Sitarska. — Tylko Lewkowej z pierwszego piętra to się nie podobało i kontrolę napuściła, że u mnie za duże zagęszczenie. Może być, powiadam, ale kiedy nam z sobą dobrze... — i ruszyła ramionami. — Żadnej przecież na uwięzi nie trzymam. — A my byśmy nigdzie stąd nie poszły — wykrzyknęła gorąco Krystyna. — Chyba że na swoje — dodała cicho. — To jak, Ewuniu, namyśliłaś się? — zapytała Sitarska, — Zawsze masz drzwi otwarte, pamiętaj. Ewka nagle się rozpłakała i wybiegła jak podsmalona. Ten płacz nie pasował do dziewczyny, którą choć mury rozwalać, taka była krzepka. Widocznie zajechało ją coś prosto w serce. 206 Wiśka przysłuchiwała się ze zdumieniem tej rozmowie-.. — Ewka wiele razy nocowała na schodach — powiedziała Jola. — Ojczym ją wyganiał. Teraz odkąd brat się ożenił, już w ogóle nie ma dla niej miejsca. — Jakże, siedem osób w jednym pokoju — rzekła Sitarska. — Tam ściany pękają i tynk się sypie od wrzasku. Ewki brat nie da sobie krzywdy zrobić, a znów matka stronę ojczyma trzyma i tak się wszyscy za kudły wodzą, a dziewczynie najciężej, bo nikt jej nie,wspiera, a wszystkim zawadza. Póki jej: ojciec żył, to była spokojna* rodzina. Taki porządny człowiek, Panie, świeć nad jego duszą. Ale zaledwie oczy zamknął, matka zaczęła sobie chłopów naprowadzać. Brat Ewki starszy, łatwiej mu wyrozumieć, ale dziewczyna strasznie rozpaczała, bo i do ojca przywiązana bardzo, i tego domu dawnego odżałować nie mogła. Zaczęła się matce stawiać, ta ją znowu biła. Sądny dzień. Kiedy się do nich ojczym sprowadził, Ewkę w ogóle jak wroga traktowali. To i uciekała z domu. Na schody, na podwórze. Mało to razy wracając z pracy spotykałam ją w bramie albo na podeście. Towarzystwo się tu zbiera szemrane, nie dla takiej siuśmajtki. Przegnałam raz i drugi. Kiedyś znów patrzę, pod strychem legowisko. Ewka tam nocowała. Jak to ścierpieć. Poszłam do matki, myślę: kobita z kobitą, dogadamy się. Gdzie tam! Wyjechała na mnie z pyskiem, a ten facet do bicia się brał. Ja tam nie taka strachliwa, ale dopiero jakem zagroziła, że ich na kolegium podam, cupnęli. Odtąd nie bronią Ewce tu przychodzić, a jej widocznie lepiej niż w bramie... Wiśka nigdy nie przypuszczała, że u człowieka starego promyczki zmarszczek mogą się układać w taki uśmiech, że mogą być tak wesołe. Sitarska w tej chwili wyglądała jak psotna dziewczynka, której udało się spłatać komuś figla. Nagle i do Ewki Wiśka poczuła sympatię. Zadudniło w korytarzu. Ukazały się najpierw bety, potem Ewa, dosyć zaczerwieniona. 207 — Nie bronili ci? — pisnęła Krysia. — Mam to gdzieś — Ewka nie była rozmowna. Jeden policzek wydawał się znacznie czerwieńszy. Przesunęła stół, zaczęła sobie mościć legowisko w kuchni pod oknem.. Po chwili znów zatupało, drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich kaducznie śmieszna postać. Człeczyna był to nieduży, ryży, z dawno nie golonym zarostem. Duże, odstające i mocno czerwone uszy płonęły oburzeniem. Głowę zadzierał wysoko, jakby w ten sposób pragnął dodać sobie wzrostu. Zachwiał się. Czknął. Wycelował palec w Sitarską. — Ja do milicji zgłoszę... czkh... że tu jest dom publiczny... czkh... Dziewczynę na złą drogę... czkh... stara jędzo... czkh... sprowadziłaś... Dziwkę w niej... czkh... robisz... Wiśka nigdy w życiu czegoś takiego nie widziała. Sitarska wyprostowała się, jednym skokiem znalazła się przy pijaku i pac go z jednej strony w gębę, pac z drugiej. — A co ty, pijacka mordo, ubliżać mi przyszedł?! Milicji będzie nav rękę, jak cię raz dostanie. Myślisz, że nie wiem, że u was melina? Że twoja stara wódką pokątnie handluje? — Zzzdradziła — zaślinił się pijaczyna. — Ta dziwka, ta suka! Sitarska miała refleks. Pijak dostał w gębę, aż się zachwiał. Złapała go za kołnierz, odwróciła, wymierzyła potężnego kopniaka poniżej krzyża. Poleciał jak z procy. Zatrzasnęła drzwi, zamknęła na haczyk. Nadsłuchiwały. Coś tam szurało, gramoliło się. — Jak będzie dalej rozrabiał — oznajmiła wojowniczo Sitarska — wałkiem mu łeb rozbiję. — I rzeczywiście dzierżyła już w dłoni mordercze narzędzie. Popatrzyły* na nią, na siebie i... wybuchnęły śmiechem. Śmiech ten przetoczył się przez małą izdebkę, huczny, wesoły. Nawet Ewka, która była już na granicy płaczu, wyraźnie 208 poweselała. Sitarska wypuściła wałek, opadła na stołek kuchenny i wykrztusiła: — W życiu mi się jeszcze nie zdarzyło, żeby tak chłopa sponiewierać. — Albo to chłop? — wydęła wargi Krystyna. — Flak taki. Flak rzeczywiście musiał oberwać solidnie i wywietrzały mu ze łba wszelkie awantury, bo mamrotanie spod drzwi poczęło sie oddalać. Odezwali się natomiast inni sąsiedzi. Jakaś kobieta zaczęła szarpać klamkę i wołać: — Pani Sitarska, co się dzieje? Może'w czym pomóc? Sitarska odryglowała drzwi. Stała w nich sąsiadka. Niska, przy kości, cała w siwych loczkach. Policzyła wzrokiem dziewczyny, obejrzała Sitarską i odetchnęła: — Wszystko w porządku? Mój stary już za stołek łapał, żeby tego pijusa przepędzić. — Ale... Poszedł jak zmyty — zaśmiała się Sitarska. Zza żony wyjrzał sąsiad. . — Pani sąsiadka rękę ma ciężką — zaopiniował. — Będzie się ten łajdak długo masował. — A co mnie to obchodzi. Niech go żona opatruje jak taka głupia. Nie miała sobie kogo wziąć, tylko taką glistę. — Święta prawda — pokiwała siwa w loczkach. — Dla całej naszej kamienicy zakała. — Ale co widzę, pani sąsiadko — sąsiad popadł w filuterny nastrój — coraz więcej ładnych dziewcząt. Biuro matrymonialne trzeba założyć. — Dadzą sobie radę i bez biura — mruknęła Sitarska. — Czego ty się, stary, o to martwisz? — podregulowała go małżonka. — Twój interes? — Na ładną buzię zawsze miło popatrzeć. — Idź, idź — zapędzała go do domu. — W starym piecu diabeł pali, wiadomo. Pani Sitarska, gdyby coś, stukajcie w ścianę, mąż zaraz przyleci. — E, ta łajza tylko w gębie mocna — zaopiniował jegomość. — Już więcej nie będzie z panią zadzierał. 14 — Dziewczyna nie ludzie 209 — Niechby spróbował. Ze wszystkich schodów spuszczę, a dziewuchy na zmarnowanie nie dam! — bojowy zapał nie opuszczał Sitarskiej. - — Żeby tylko ona sama się nie wysmyknęła — zażartował sąsiad. — Dziewczyna-jak łania, myśliwych wielu. Zwierzyna płowa — najlepsza. — A cóżeś ty taki znawca? — rozgniewała się połowica. — Były czasy — mruknął i wycofał się boczkiem. —■■ Widzi pani, jak to z chłopem! Same kłopoty! —■ zabulgotała sąsiadka. — Pani to ma dobrze. Swoje pani przeżyła, to fakt, a!e teraz święty spokój. No to dobranoc, kochana, dobranoc. — Westchla se do nieba — mruknęła Sitarska, ledwie się drzwi zamknęły. — Co takiego? — zagadnęła ciekawie Krysia. — Taka była śpiewka. Nic ważnego, po co ci wiedzieć —■ zbyła ją. — Ewka, czego ty jak ryła wozowa sterczysz i gębę rozdziawiasz? Już się ciebie nie będą czepiać. Chyba że sama zechcesz wrócić. — Wolałabym, żeby mnie ziemia pochłonęła — wykrzyknęła Ewka. — Nie trzeba się zarzekać — bąknęła Sitarska. — Przysięgam. — Nie przysięgaj ty się, tylko do nauki weź lepiej. Drugi rok v/ tej samej klasie, słyszane rzeczy. Komu ty łaskę robisz? Nauczycielom, szkole? Nikt cię nie będzie prosił, żebyś się łaskawie na lekcji pokazała. — Warunków nie miałam — spuściła oczy Ewka. — Już ty mi się warunkami nie zasłaniaj. Inne mają gorzej i radzą sobie. Powiedz raczej, że się nie chciało. — Może — Ewka gryzła wargi. Wpadła widać z deszczu pod rynnę. — No to niech ci się zachce — Sitarska byle czym się nie zrażała. — Lepiej na tym wyjdziesz, niż ganiając za chłopaka- 210 mi albo z tym swoim braciszkiem kombinując. Myślisz, że nie wiem? Stara jestem, ale ślepa jeszcze nie. Sekret był to jakiś, bo Ewka zrobiła się jak burak i wymaszerowała z kuchni, niby żeby sobie posłać. Jola się uśmiechnęła. Wiśka pomyślała, że chyba długo potrwa, zanim ona wrośnie w ich spraw- i zacznie je naprawdę z nimi dziekc. Ale za to one nie zamierzały czekać. Przy kolacji rozmowa zeszła właśnie na nią. Krysia dowcipnie i z werwą opowiadała o pierwszych zaskoczeniach koleżanki. — Prowadzę ją na zaplecze, a ta mało nie zemdlała. No bo od frontu, rozumiecie: dywany, lustra, żyrandole, fotele, a my tak jakby w piwnicy, żaróweczka pod sufitem i nie rozchodźcie się. — Gdyby tam pałace były, to nie czekaliby na kandydatki — wtrąciła Sitarska. — Nie ma czego żałować. Lepsza droga od małego do większego niż na odwrót. — Ja nie żałuję — powiedziała Wiśka. — Wytrzymam. Żeby tylko szkołę skończyć. — A co będziesz robić potem? — zagadnęła Jola. — Pomyślę — rzekła Wiśka wymijająco. Czasu na myślenie miała dość. Zapędzono ją w kuchni do robót najczarniejszych, najgorszych. Krysia, która już dostąpiła zaszczytu pichcenia, szykowania, przyprawiania, próbowała Wiśkę pocieszać. — Ktoś to musi robić — z wisielczym humorem odpowiadała Wiśnia. — Ja tu biegam za cały sprzęt zmechanizowany. Tak było. Przecież knajpa dosyć spora, w reprezentacyjnym punkcie. Tymczasem mechaniczne urządzenia kuchenne, które były w obfitości, zwałowano pod ścianami, poupychano po kątach. Zbyt nowoczesne się okazały, żeby ktoś to potrafił konserwować. Pierwsze zaskoczenie Wiśki z tego pamiętnego dnia tych spraw dotyczyło. Zasadzono ją do skrobania ziemniaków. Nigdy w życiu tyle się nie naobierała. Kucharka nawet 211 pochwaliła,, że cienko struga, oczka wybiera, że czysto. Wiśka słówka nie pisnęła, ale przydybawszy Kryskę szepnęła: — Na tyle ziemniaków żeby maszyny nie mieli... — Przecież jest — prychnęła Krysia, której bardzo się śpieszyło. — Gdzie? — A ot, tam stoi — pokazała w kąt i już jej nie było. Wiśka z samej ciekawości polazła w te zakamarki. Dobiegł ją zirytowany głos szefowej. — Czego ty tam szukasz? — Czy to służy do obierania ziemniaków? — Wiśka wyciągnęła palec. Ręce miała umorusane. Nie wyglądało to apetycznie. Szefowa spojrzała ze zgorszeniem. — Palcem się nie pokazuje. Gdzie cię chowali? — wycedziła. — Już ci się robota znudziła? Ta obieraczka jest zepsuta od dawna. Nie możemy dostać do niej części zamiennych. — Chyba łatwiej zreperować niż... — Niż co? Jaka ta młodzież przemądrzała! Jak się naprawi, to będziesz robiła co innego. Teraz nie zawracaj głowy, jeszcze nawet połowy nie obrałaś. I Wiśka potulnie, bez protestów wróciła na swój stołek. Gdyby ją w tej chwili widziała Regina! Nie tylko ona zresztą miała takie problemy. Sprzęt się psuł, więc rzucano go w kąt i wracano do metod z czasu króla Ćwieczka. Duża, obrotowa patelnia zardzewiała i uznali, że nie nadaje się do niczego. Nawet noże do jarzyn i ziemniaków okazywały się stale takie tępe, że rozpacz brała. Wiśka nie wytrzymała. Przyniosła osełkę od Sitarskiej i weco-wała swój nożyk, aż się do niej kolejka ustawiła: naostrz i mnie. — Spryciara z ciebie — pochwaliła szefowa. Koleżanki patrzyły coraz życzliwiej, w przerwie można było pośmiać się, poplotkować. Wiśka stwierdziła, że da się żyć, chociaż góra ziemniaków, które każdego dnia czekały na jej ręce, zawsze 212 była tak ogromna, że wydawało się, iż do wieczora z nimi nie skończy. Najgorzej, że bardzo zniszczyła ręce. Pracować w rękawicach nie mogła, bo skóra aż parzyła, tworzyły się obrzęki, występowała czerwona wysypka. A znów od wilgoci, od ziemi, od brudu — nie można się było doszorować. Skóra na palcach stała się szorstka, «pękana. Bolała. Jola kazała Wiśce natłuszczać dłonie. Zwolniono też dziewczynę od wszelkiego prania. — Możemy cię wyręczyć — zakrzyknęły dziewczyny. — Ty nas w czym innym zastąpisz. Robota jednak była wyczerpująca. Zaduch, parne i gorące powietrze, z którego wychodziło się wprost na rozkisłą, ale wciąż zimową ulicę, zrobiły swoje. Czepiły się Wiśki jakieś chrypy, zapalenia gardła, bronchity. Pierwszy raz dowiedziała się, że ma oskrzela, co gorsze: poczuła je. Mimo to starała się nie kwękać, na siłę nawet przechodzić. W szkole jednak powodziło się jej znacznie gorzej. Lekcji często nie miała siły odrobić jak potrzeba. Zasypiała nad zeszytem czy książką. Jolka, która uczyła się zazwyczaj do późna, a zasiadała po przeciwnej stronie stołu, wypychała ją spać, a sama dyskretnie robiła ściągi. Na tym czas jakiś można było jechać, ale niezbyt długo. Wyskoczyła jedna, potem następna lufa. Znów mi się wszystko pruje, myślała ze strachem Wiśka i to właśnie teraz, kiedy już zaczęło się jakoś układać. Zatrudniono ją w gastronomii na stałe, dostała do ręki pierwsze pieniądze. Chodziła dumna jak pawica i chciała od razu zapłacić Sitarskiej za mieszkanie. Sitarska obraziła się. — Co to ja Herod jestem, żeby z dzieciaków skórę łupić?! —-wykrzyknęła. — Słyszałaś, żeby która co płaciła? Jolusia, Krysia czy Ewka? Dają tylko na wspólne śniadania i kolacje. Tyle samo zostaw Jolce, bo ona kasę trzyma, a resztę sobie schowaj albo złóż na książeczkę. Przydadzą ci się. — Kiedy ja bym chciała... — wyjąkała Wiśka. 213 • — Mało mnie obchodzą — zmarszczyła się Sitarska — twoje zachcianki! Też! Tak ma być, jak powiedziałam. ' — Jak ja się odwdzięczę... — cała była spłoniona, uszy piekły ż przejęcia, ale nie czuła tego upokorzenia jak wówczas, gdy pani Danusia dawała jej co „z łaski". Sitarska łaski nie robiła. — Odwdzięczysz się, jak na człowieka wyrośniesz —■ huknęła Sitarska. — Do rodziny mojej należysz i pamiętaj, żebym za ciebie oczyma nie świeciła. Innym oddasz. Cóż to był za odruch? Nigdy tego w życiu nie czyniła, nigdy przedtem nawet jej to do głowy nie przyszło. Chwyciła dłoń Sitarskiej i do ust drżących przycisnęła. Staruszka wyrwała rękę. •— Też coś... — ale spojrzawszy na Wiśkę jakby się zreflektowała i pogładziła dziewczynę po czarnych, w kucyki splecionych włosach. Odrosły i już dobrze za ramiona sięgały. Wiśka pochmurnica, dawna szalona Wiśka z Bukowna, znowu mogła chłopaków jak na lep brać na te włosy. Ale ona teraz miała głowę czym innym zaprzątniętą. Kolejna dwója na klasówce. Opiekun klasy, pan Ziętek, wezwał ją na rozmowę. — Co się z tobą dzieje? Tak ci dobrze szło, a teraz... Weźże się w garść, dziewczyno, jeżeli ci zależy na świadectwie. Wiśce zależało. Bardziej niż na czymkolwiek dotąd. Zaczęła kuć po nocach. Parzyła kawę, żłopały ją obie z Jolką. Jola też wychudła, oczy jej zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie, ogromne. Krystyna się wyśmiewała z obydwu dziewczyn: ■— Ja bym tak nie mogła. Co wy macie z życia? Tyle co nic. Ja przynajmniej pośpiewam, poskaczę, popływam, nacieszę się. — Aż przykro patrzeć, jak zbrzydłaś — poparła ją Ewka. —■ Połowa z ciebie została. — Ty za to kwitniesz i rozkwitasz, stulistna — zażartowała Jola. — Pozwól innym żyć wedle upodobania. — A czy ja się narzucam? — obraziła się Ewa. 214 Którejś nocy po kolejnej kawie i solidnej porcji zakuwania Wiśka potarła dłońmi bolącą głowę. — Już nie mogę — poskarżyła się. — Wczoraj sobie ręce pokrajałam, bo nad robotą zasypiam. Jak długo tak można, powiedz? Myślałam, że do świąt się podciągnę, a nic mi do głowy nie wchodzi. Jola popatrzyła na nią błędnym wzrokiem, potem uśmiechnęła się tym swoim przelotnym jak łasiczka uśmiechem. — Myślisz, że mnie łatwiej? — Do matury nie musisz tak zakuwać — powiedziała niepewnie Wiśka. — Dziewczyny mówią, że masz niezłe stopnie. Jola skinęła głową. — Ale nie takie jakbym sobie życzyła. — Zależy ci na samych pionach? — zakpiła Wiśka. — Muszę się dostać na studia — powiedziała Jola. W tym jej „muszę" wyczuwało się niezłomne postanowienie, niemożliwość zawrócenia z drogi raz wytkniętej. — Studia też dla ludzi, nie? — rzekła ostrożnie Wiśka. Jej ta perspektywa wydawała się całkiem nierealna. Kłopoty Jolki przesadne. Mało jej matury? No może jakiś zawód... Jasne. Ale żeby się tak zabijać? Wiśka to co innego. Ona nie ma nawet tych minimalnych uprawnień, jakie daje szkoła podstawowa. Z nią się nikt nie liczy i do niczego się najwidoczniej nie nadaje poza zmywakiem, ścierką, szczotą, kubłem pełnym obierzyn. Ale Jola... I w dodatku z taką urodą! Filmową karierę mogłaby zrobić. Jak się za nią na ulicy oglądają, aż zazdrość bierze. A ta się nawet nie przejmuje, chociaż może jej przyjemnie. Każdej byłoby miło, wiadomo. — Chciałabym studiować medycynę, wiesz? — powiedziała Jolka, splatając palce pod brodą. — Na doktorkę masz zamiar się kształcić? — Wiśce przypomniał się Rafał z tym jego wiecznym zapędzeniem. Pieniędzy mu nie brakowało, to prawda, ale pani Danusia i tak ciągle narzekała. A poza tym jakiś stale napięty, myślami gdzie 216 indziej, może u swoich pacjentów. Pamiętała, jak ją pierwszy raz zaprowadził do małego Filipczuka, jak się interesował i wypadkiem, i operacją. Gdyby to było jego dziecko, chyba nie mógłby się bardziej nim zajmować. Filipczuki kiedyści w niedzielę przyjechały, cała rodzina. Obsiadły łóżko dzieciaka jak stado wron i tak siedziały.JVfały się zląkł i rozryczał. Wiśka była przy tym, zaczęła go utulać. Lgnął do niej bardziej niż do matki. Zajrzał na oddział Rafał, a stary Filipczuk dawaj; wypytywać: — ... jakby un ręką nie władał, lepi było nie ratować —-powiada. — Cały kłopot i na utrzymaniu mieć, i jakby się do roboty nie nadał... My już obżałowali. Jakby un nie miał ty ręki abo jemu uschła, to lepi niech se tu zostanie, na państwowym chlebie, abo do domu dziecka oddać су jak... Rafał nic nie powiedział, wziął faceta na korytarz. Famielia nadal siedziała jak te wrony, tylko ze łbami odwróconymi w stronę drzwi, jakby się tam ważniejsze co działo niż tu przed nimi na szpitalnym łóżku. Wiśka utulała toto drżące, lgnące do niej ufnie, w poły jeji swetra wciśnięte. Złość w niej wzbierała, że ot, chyba gryźć i kopać. Już na tę, co dzieciaka porodziła, wcale patrzeć nie mogła. Co za matka, klępa taka? Maciora chyba lepsza. Nawet kotka o swój pomiot dba. Wyliże. Chociaż poniektóra i zeżre,. jeżeli głodna. Filipczuk wrócił cały spocony, złachany. Musiał mu Rafał dać niezły wycisk tam na korytarzu. Unikał spojrzenia Wiśki. Machnął na swoich. — Zabierajta się. A tuż przed świętami wypisali małego ze szpitala. Wiśka niebyła na to przygotowana. Przyszła z pierniczkami, z kolorowym samochodzikiem — już nie zastała. W białym łóżeczku stroszył się inny łepek. Inne przestraszone oczy wypatrywały u niej ratunku. Zostawiła obcemu dziecku przyniesione podarki i niczego więcej nie dowiedziała się o losie małego Filipczuka. Siostra zapewniała, że pod dobrą opieką, przy należytym 217' wyżywieniu, gimnastyce, masażach chłopczyk całkowicie odzyska władzę w pokaleczonej ręce. Wyżywienie i masaże! Znów się Wiśce wspomniała ta famielia jak stado wron. Gdyby tam we wsi jaki lekarz małym się zajął, może co z tego będzie. Ale Filipczuki same do doktora nie pójdą. Po co im to. I tak kłopot mieli. Teraz leczenie darmo, ale ile zachodu. Jak dzieciak wyżyje, to dobrze. Jak nie — drugie dobrze. Oni się już pogodzili z losem. Byle ciężaru nie mieć, byle cudzej biedy, choćby i własnego dziecka, nie dźwigać. Jolka mówiła z przejęciem, pochylając się ku Wiśce: — Ja muszę, rozumiesz! Muszę. Tam są testy na egzaminie wstępnym. Wiesz, ile trzeba umieć? Nie stać mnie na korepetycje. Koleżanki biorą. Ja nie mam z czego płacić. Muszę sama. — Można zdać i się nie dostać, prawda? — powiedziała Wiśka. — Co wtedy? Jolka zmarszczyła brwi. — Wolałabym nie myśleć. Ale masz rację, oczywiście. Pójdę na rok do pracy. Może jako salowa. Będę się stale uczyła, powtarzała. I spróbuję znowu. ■— Czy to warto tak się wysilać? — Wiśce nie mieściło się w głowie. — Słyszałam, że na medycynę znajomości potrzebne. A •widzisz! Studia chyba też trudne. — A co jest łatwe? — uśmiechnęła się Jolka. — Po łatwe nawet nie warto się schylić. Wiśce przypomniały się narzekania Danusi. — Zanim tu przyszłam — powiedziała — pracowałam U jednej lekarzowej. Ona stale miała pretensje do męża, że tylko w klinice siedzi, a w domu go nie zobaczysz. I rację miała. No to sobie pomyśl, że ci się w ten sposób życie ułoży. Dla kobiety gorzej, bo jak ma męża, dom i dzieci na głowie, to musi ich pilnować. A z pracy trudno się urwać. Urzędniczce najlepiej, bo kończy o godzinie i już ją nic nie obchodzi. — Aleja właśnie chcę, żeby mnie obchodziło!— wybuchnę-ła Jolka. Wiśka zdumiała się. Takiej Joli nigdy nie widziała. Zawsze 218 opanowana, cicha, trochę może zanadto spokojna, teraz aż dygotała. __ Byłam jeszcze mała, wiesz, ale takie wspomnienie nawet dziecku na długo zostaje. Moi rodzice zginęli w wypadku. Żyliby pewnie, gdyby doktor zdążył. Może... Ale tam było daleko... Zakazane drogi... Wykrwawili się, zanim pomoc nadeszła. Ja sobie wtedy obiecałam... — rozpłakała się. Wiśka, przestraszona, głaskała ją po ręce. .— Cicho, Jola, no cicho bądź. Ja rozumiem. Zdasz na pewno i przyjmą cię. Zobaczysz... — powtarzała w kółko, całkiem bezradna, nie wiedząc, co powiedzieć ani jak się zachować. Jola jednak opanowała się szybko. Otarła oczy, wyprostowała się. Z nawyku zaczęła obgryzać paznokcie. Wiśka już dawniej zauważyła u niej ten odruch. Kształtne ręce, o długich, smukłych palcach zeszpecone były przez te resztki, czasem głęboko, aż do migsa odgryzione. Jola przyłapała spojrzenia Wiśki, zaczerwieniła się, schowała rękę pod stół. — Zostało mi to z dzieciństwa — wyjaśniła. — Nie umiem się powstrzymać, jak mnie coś gnębi. — Nie trzeba — powiedziała Wiśka. — Najgorsze za tobą. Teraz wszystko będzie ci się udawało. Brzmiało to prawie jak zaklęcie. Jola spojrzała z wdzięcznością. — Myślisz? — Jestem pewna. Tak musi być. — Wiśka poczuła, że powodzenia Joli pragnie równie mocno, jak tego, żeby jej własne sprawy jakoś sie ułożyły. Więc tak dalece przejmuję się drugą osobą, zdumiała się. Żadnej korzyści z tego mieć nie będę, czy ona się dostanie, czy nie. Kazio mnie obchodzi, bo brat, Jackiem się zajmowałam, bo przecież mój chłopak i może mi na nim zależało. Ale z Jolą nic mnie na łączy. To mieszkanie, wspólny stół, przy którym odrabiamy lekcje. Widocznie: dużo, skoro tak bardzo pragnę, żeby jej słonko zaświeciło. Ale czy to ma jakieś znaczenie, że ja tego chcę? A 219 może ma? Staruchy mówiły, że moja babka wróżycha była sławna, na ziołach znająca się i na chorobach. Uroki umiała odczyniać. Że podobna do niej jestem z wyglądu. Może nie tylko. Może co z jej siły we mnie przeszło. Gdyby o tym wiedzieć i na dobre obrócić, i na pomoc tej Jolce... Żeby ona rozumiała, jak jej serdecznie życzę... Chyba to odczuła. Uśmiechnęła się do Wiśki i powiedziała cicho: — Bardzo mi pomogłaś. — Ja? — zdumiała się Wiśka i jakby się odżegnać chciała, ale tamta mówiła prędko: — Kiedy tu przyszłaś, jakbym na siebie samą sprzed kilku lat popatrzyła. To samo. Może dlatego stałaś mi się tak bliska. Ja też ze wsi. Mnie się uczyć nie dawali, do roboty pędzili. Wzięli mnie na wychowanie, ale właściwie na służbę. Póki mała byłam, to tyle, że bili. Po głowie i plecach, jak popadło. Dzieci nie mieli, ona obstarnia już była. Mówili, że ją sobie wziął dla majątku, żyli jak pies z kotem. On bić lubił. Człowieka, zwierzę, co się trafiło. Chowałam się po kątach. A już najbardziej jak się napił. Raz konia wyprowadził, klacz miał. Lubiłam ją obrządzać i w stajni być. Dobre zwierzę. Czy ty myślisz, że zwierzęta mają duszę? Wiśka ujrzała tuż obok siebie ogromne, szare oczy, wpatrujące się w nią z napięciem. Uczyniło jej się nieswojo. Mimo babki, która wiedząca była, Wiśka lęk miała do wszystkiego, co się ani wzrokiem, ani słuchem objąć nie dawało. — Nie wiem — szepnęła. Po nocy się Jolce chce o takich sprawach gadać. — Ja myślę, że mają — powiedziała Jola. — Ta klacz była dla mnie jak matka. Czasem kiedy słuchałam w ciemnej stajni jej oddechu, czułam się tak spokojna i bezpieczna, jakby to matka wstała z grobu, żeby mnie bronić. Łatwiej mi było znieść to, co mnie czekało rano. Rozumiesz? Wiśka kiwnęła głową, ale Jola chyba tego nawet nie 220 zauważyła. Wpatrywała się w swoje wspomnienia, w coś niewidzialnego za plecami Wiśki i mówiła: — Klacz nie była już młoda, dlatego ją taniej kupił. Pracowita, ale bata nie lubiła. On innego sposobu nie znał. Kiedyś miał na drugą wieś jechać, siadł na kobyłę i zaciął biczem. Ona się rzuciła, cisnąła nim o ścianę obory. Zleciał aż gruchnęło. Myślałam, że w nim co pękło. Taka zła widać jestem, że go wcale nie żałowałam. Ale nie, on wstał, a twarz miał, jakby się wściekł. Takiej twarzy nikomu oglądać nie życzę. Schowałam się na stryszku, stamtąd patrzałam. Przywiązał klacz do drzewa na postronku, krótko, poszedł po bat. Jak wziął walić, za trzecim razem kij złamał. Klacz się zaczęła ciskać, postronek trzymał, a gospodarz za kołek i wali, i wali... — Jolka zasłoniła uszy rękoma. — Ja do dzisiaj ten kwik słyszę. Ona się bronić nie mogła ani zerwać, chociaż kopytami biła, całe drzewo/ z kory obdarła. Byłaby go zabiła i dobrze... Ale bronić się nie mogła. On jej kości połamał i zatłukł. Na moich oczach zatłukł... Wiśka wpatrywała się w drewniany stół, na którym rozłożone były książki i zeszyty, ale widziała przed sobą tamtą scenę w sadzie i oczu podnieść nie śmiała. Joia podjęła po chwili: — Od tamtej pory myślałam tylko o tym, jak stamtąd uciec. Swojego nie miałam nic. Ludzie by nie pomogli. Może jaka kobieta by się użaliła, ale nie chciałam żebrać. Rodziny też nie mam. Samej w świat iść — straszno. Tobie lepiej. Rodzice, rodzeństwo, jest dla kogo żyć. Mnie się już czasem nie chciało... Wiśka pomyślała o Maszczakach, o rodzinie. Nie ma znowu czego tak bardzo zazdrościć... Ale nagle jakby się opamiętała i zaczęła obliczać. Kazio — to raz. Jaśka niezła dziewucha, matka wiecznie skacząca koło swojego Zygmusia, ale... I ten pijaczyna — ojciec. Jakieś tam dobro może głucho zatrzaśnięte, ale jakby się kołatało... Wspomniał jej się dziadek i serce ścisnęło się jak pod żelazną obręczą. Nigdy im tego nie daruję, 221 pomyślała. Ale była przecież Regina, nie taka znów ostatnia. W Lublinie nieraz Wiśka do niej zatęskniła. Był Roman, który, chociaż nierozmowny, życzliwości jej swojej nie skąpił. Była Kaśka, przylepa, kiedyś wodząca się za Wiśką jak ogon, potem obrażona. Był Andrzej, którego małpie psikusy tak ją wtedy bolały. Teraz chyba nie zwróciłaby na nie uwagi. Była wreszcie Marzenka, łasocha, przed telewizorem po dniu uganiania się za piłką, ze skakanką zasypiała raz-dwa i musiano ją, przelewającą się przez ręce, na łóżko zanosić, rozbierać, kołdrą przykrywać. I ta krzątanina była chyba coś warta... — I mnie by może z czasem przy tłukło, może bym się pogodziła — ciągnęła dalej Jola, dziwnie matowym, bezbarwnym głosem. — Ale już na dziewczynę zaczęłam wyrastać i mój gospodarz to zauważył. Wygodnie miał, pod ręką. Którejś nocy... — głos jej się załamał. Jolka! Wiśka myślała samymi wykrzyknikami. To niemożliwe! — Uciekłam. Poszłam prosto na posterunek. Daleko było. Ledwie się dowlokłam. Zawieźli mnie potem do lekarza. Wiesz, jaki to wstyd! Ale powiedziałam sobie, że nie daruję. «Za tamtą zakatowaną klacz — nie daruję. Dostałam miejsce w domu dziecka. Oczywiście wszyscy wiedzieli, co się stało. Wypytywali. Gospodyni mnie odszukała. Obiecywała dużo pieniędzy, jeżeli skargę wycofam. Ale nie chciałam forsy. Niczego nie chciałam. Tylko, żeby jego skazali. Żeby się raz poczuł jak tamta klacz, która nie mogła się bronić. Żeby poznał... — zadyszała się. — Skazali go? — Wiśka nieśmiało podniosła oczy i zaraz je spuściła. Twarz Joli... Te bruzdy wokół ust... — Dostał dziesięć lat. Mało. Powiedział, że jak wyjdzie, to mnie zabije. Wiśka zlękła się. — Co ty gadasz? Może naprawdę... — Może — głos Joli brzmiał obojętnie. — Mam jeszcze ' sześć lat. Chyba że go wypuszczą przed terminem. 222 — Ale skąd ty... .__Nie chciałam być w domu dziecka — powiedziała Jolka. .__Uciekłam. Do Lublina. Już wiedziałam, że jak się chodzi wieczorem koło Bramy Krakowskiej albo koło hotelu, ta można nieźle zarobić. Było mi wszystko jedno. — Ale zamiast na faceta wyszła prosto na mnie — wtrąciła Sitarska, wychylając się z sąsiedniego pokoju. Wyglądała dziwacznie w długiej barchanowej koszuli i z siwym warkoczem związanym różową wstążką. Podniosła palec, celując nim w niebo. — Widocznie matka nieboszczyca nad tobą czuwała i głupstwa nie pozwoliła zrobić. Cóżeś ty, dziewucho, na spluwaczkę wykierować się chciała? Bo to, za przeproszeniem, tak samo. Jednakowo. Jolka milczała. Wiśce serce waliło jak młotem. ■— A w ogóle skończcie już to gadanie — zburczała je staruszka. — Noc, a one marudzą. Póki lekcje, to się nie odzywam, ale jak wy o głupstwach, to po mojemu czasu szkoda. Jutro nowy dzień, nowe sprawy przyniesie. Co tam zawracać i starą biedę wspominać. Przeszło, minęło, nie wróci się. — Jeszcze się trochę pouczę — powiedziała Jola przygarbia-jąc się nad zeszytem. Może oczy schować chciała. Ale nie z Sitarską takie numery. — Na dzisiaj dosyć — oznajmiła stanowczo. — Zaraz gaszę-światło. Już i tak chodzicie obie jak dwie zmory. Zmęczonemu nauka do głowy nie idzie, wiadomo. — A co robić? — Wiśka spojrzała błagalnie. — Mnie i tak nie wychodzi. ■— Mówił mi profesor Ziętek — powiedziała Sitarska — że potrzebna ci pomoc, bo urosły zaległości. Jak nie masz. to ja za ciebie wyłożę. —:• Z jakiej racji? — obraziła się Wiśka. ■— Z tej, smarkulo, że jesteś teraz moim dzieckiem, rozumiesz! Więc na dwóje sobie nie pozwalaj. Wiśce to rozumowanie trafiło do przekonania. 223 — Ja poprawię stopnie, tylko... Na początku pomagała mi matka Kuby, może znów pójdę do niej. — A rób, jak uważasz — zgodziła się Sitarska. — Byle wyniki były. Ja się w szczegóły nie wtrącam. No już, gotowe jesteście? Bo gaszę. — Jeszcze chwileczkę — poprosiła Jolka. Pilnie coś czytała. Sitarska podeszła bliżej, przygarnęła ją do siebie: — Co ty, dziewczyno, myślisz, że nie widzę? — szepnęła. — Moich starych oczu nie oszukasz. Tamto ciebie nie przekreśla, kochana. Po co się goryczyć? Przed tobą życie, dziecko, nie ■oglądaj się za siebie. Bo jak sobie wytłumaczysz, że się już nigdy od wspomnień nie uwolnisz, wtedy ci drogę zagrodzą. A ty mi obiecałaś, prawda? Wiśka cichaczem wyślizgnęła się z kuchni. ■ « Rozdział XI Kuba i Marlenka powitali Wiśkę z takim zdumieniem jak przybysza z UFO. Dopytywali się z niedowierzaniem: — To ty jeszcze jesteś? — Jak widać na załączonym obrazku — burknęła Wiśka, trochę rozśmieszona, a trochę z przykrością. Wystarczy, że człowiek na parę tygodni zniknie z oczu, a dobrzy znajomi już go pogrzebali. — Myśleliśmy, żeś wyjechała. Znaczy: wróciła na wieś. Nie było cię nigdzie widać. Kiedyś nawet zatelefonowałam, ale twoja pańcia klapnęła słuchawką, jakby się od zarazy odcinała. Więc przestaliśmy się interesować. — Ja to nawet spodziewałem się, że razem z Jackiem prysnęłaś i gdzieś miodu zażywacie. Jacuś zawsze przy forsie, dziewczyna z nim nie zginie. A co u niego słychać? — zagadnął podchwytliwie. — Tyle wiem, co i ty — odparła Wiśka. — Nie pisał do ciebie? Niemożliwe! — Możliwe, bo tak jest — i aby uciąć ten niemiły dla niej temat, zajęła się matką Kuby, rozpytując ją o zdrowie. Ta przynajmniej ucieszyła się szczerze, widząc znowu dziewczynę. ■— Smutno mi było bez ciebie — powiedziała. — Dobrze, że sobie przypomniałaś o starej łamadze. Wiśce uczyniło się i miło, i jakoś żal. Pochyliła się nad posłaniem, musnęła ustami policzek chorej. Zauważyła przy — Dziewczyna nie ludzie 225 tym, że pościel jest szarawa, nozdrza pochwyciły zapach potu, dawno nie przewietrzanych betów. Może od tej pory, jak ja tu byłam, nikt się o to nie zatroszczył, pomyślała. — Jeżeli pani pozwoli — rzekła — będę częściej przychodzić. Grozi mi, że rok stracę. — Naprawdę? — zmartwiła się matka Kuby. — Tak ci już **dobrze szło. Dlaczego się opuściłaś? — Wiele by gadać — machnęła ręką Wiśka. — Ale teraz uziemiona jestem. Chyba dopiero po lekcjach mogłabym wpadać. Zrobię, co potrzeba, pani mnie przepyta. Ale czy można tak późno? — Oczywiście, kochana — ja i tak kiepsko sypiam. Przychodź zawsze, kiedy masz ochotę. A co ty teraz porabiasz? Bo rozumiem, że się wyprowadziłaś. Dobrze ci? Jak się urządziłaś? Wiśka zaczęła opowiadać. Kuba skrzywił się lekceważąco. Marlenka też się podśmiechiwała. Biedna Wiśka! Takie aspiracje! Tymczasem ani rusz od ścierki i kubła wyzwolić się nie może. — Ja ci radzę — powiedział Kuba — daj ty sobie spokój. Słyszałem, że badylarz spod Ryk szuka ludzi do roboty. Dobrze płaci. Przez sezon forsy nastukasz, całą zimę możesz nic nie robić. — A potem? — spytała Wiśka. — Będzie nowy sezon, zresztą... — przymrużył cwaniacko oko. — Całuj psa w nos — powiedziała Wiśka. Nie poczuł się obrażony. — Nie chcesz, to nie. Dobrze radzę, a ty rób, jak uważasz. Uparła się. Musi postawić na swoim. Było jej jednak coraz ciężej. Zrywała się nad ranem i pędziła z Kryską do pracy. Potem przełykała obiad; na kawałku stołu, jaki sobie wygospodarowała na zapleczu, pośpiesznie odrabiała lekcje. Leciała do szkoły. Stamtąd do Kuby. Słała łóżko, pomagała umyć chorą, wykonywała jakieś tam drobne posługi, ale nie był to czas zmarnowany, bo omawiało się trudniejsze partie materiału, 226 ' układało plan wypracowania czy rozwiązywało zadania. Matce Kuby pozostała przenikliwość i świeżość umysłu oraz wielka ciekawość świata. Czekała na wieczór chyba równie niecierpliwie jak jej podopieczna. Przygotowywała się do lekcji przez długie godziny wlokącego się dnia, które nareszcie okazywały się niedaremne. — Wiesz, co mnie najbardziej bolało? — powiedziała kiedyś Wiśce. — To, że nikomu nie jestem potrzebna. Bo nawet ciężar jakoś człowiek dźwiga, jeżeli na coś zda się. Ale takie brzemię... A teraz jest jakiś sens... —-zamilkła. I Wiśka stopniowo odnalazła w tej sparaliżowanej: matkę. Człowieka, któremu mogła powierzyć absolutnie wszystkie swoje sprawy, myśli i uczucia w przeświadczeniu, że nie wyśmieje, nie rozgada, nie zużyje na własną korzyść, a przeciwnie: całą mocą serca wysłucha i będzie towarzyszyć. Przywiązanie, jakie się w Wiśce zaczęło budzić, najpierw nieśmiałe, zawstydzone, przybierało na sile. Zostawała coraz dłużej. Niekiedy wszyscy już się spać pokładli, z kuchni dobiegał chrap Kuby, a one dwie jeszcze sobie szeptały, opowiadały, radziły się wzajemnie. Wracało się z takich posiedzeń późno. Ulica była opustoszała. Zrazu śniegi prószyły, potem deszcze zacinały, siąpliwe, uparte. Wydawało się, że do wiosny wciąż daleko. Od bazaru, owej starej rudery, pokrytej falistą blachą, która pełniła obecnie funkcje nowoczesnego supersamu, Wiśka leciała coraz prędzej. Najmniej przyjemnie było iść tędy samej. W soboty i po wypłacie włóczyły się watahy pijanych mężczyzn. Niejeden zaczepiał dziewczynę, sypały się w ślad za nią obelżywe • docinki, ordynarne dowcipy. Zaciskała wargi i biegła w dyrdy. Na Targową wpadała zadyszana. W bramie cuchnęło. Amatorzy piwa załatwiali tutaj swoje potrzeby, nie fatygując się do klozetu w podwórku. Kiedyś na podeście schodów napotkała leżącego w poprzek pijaka. Spał, dookoła podłoga była zanieczyszczona. Ani przejść, ani wyminąć. 227 W dodatku takie pieskie zimno. Człowiek może się wykończyć na tym mrozie. Uświerknie jak nic. Wiedziona odruchem litości pochyliła się, zatarmosiła za ramię. — Niech pan wstanie. Do domu trzeba iść. Otworzył oczy, zamrugał, usiłował się dźwignąć. Wydało jej się, że skądeś zna tę twarz. Młody chłopak jeszcze. Tęgi, barczysty. Ale na gębę popatrzeć — obrzydliwość! Jej samej zbierało się na wymioty. — No! — szarpnęła go. Uśmiechnął się głupkowato. Zrozumiał widać jej gest po 3wojemu, bo wyciągnął rękę i usiłował ją przyciągnąć do siebie. Odskoczyła jak oparzona. Nadał tarasował schody. Ani w tę, ani wewtę. Przeskoczę, pomyślała. Złapał ją za nogę, but ściągnął. Byłaby upadła, na szczęście mocno trzymała się poręczy. Pędziła, jakby jej się ta cała rudera lada moment na głowę miała zwalić. Wpadła na korytarz, drzwi, ciepłe, znajome wnętrze. Poleciała na swój siennik, buchnęła i rozryczała się wniebogłosy. Jeszcze nie spały. Sitarska do niej przyskoczyła. Jedno pytanie: już wiedziała. Łaps za kubeł, wody do niego pod kranem i dyr,dyr po schodach. Aż na trzecim piętrze słychać było wrzask, pomstowania, potem hurkot, jakby się coś ciężkiego stoczyło w dół. Wróciła Sitarska, tryumfalnie niosąc sponiewierany pantofel. Cisnęła go Wiśce. — Na drugi raz — pouczyła — nie lituj się, tylko uciekaj. — Bałam się, że zamarznie — powiedziała Wiśka trzęsącymi się jeszcze wargami. Ona przecież do pijaków nawykła... — Takiego nie szkoda — ruszyła ramionami Sitarska. — Jakby się porządnie przechorował, może by oprzytomniał. Chociaż... — machnęła ręką — na takie draństwo lekarstwa żadnego nie ma. Jak ojciec, matka nie nauczy, to koniec. — Młody jeszcze — szepnęła Wiśka. — Znają go tu — mruknęła Sitarska. — A kto to był? — wyjrzała z sąsiedniego pokoju Ewka. 228 Spała już, włosy miała rozpuszczone, w koszulinie w kropki wyglądała bardzo dziecinnie, o wiele młodziej niż w dzień. — Nie domyślasz się? — rzuciła Sitarska. Ewkę jakby kto kamieniem między piersi trafił. Zbladła. Ustami poruszyła, ale nie wypowiedziała ani słowa, tylko szybko zawróciła, słychać było, jak się kokosi na szeleszczącym sienniku. Wiśka zmiarkowała, że lepiej nie dopytywać się o szczegóły. Regina, ta by się od razu wywiedziała o wszystko. Ile to nadokuczała Wiśce Zbyszkiem. W najlepszej zresztą intencji, nie domyślając się nawet, że zbytecznym gadaniem równie dobrze można coś ważnego rozdeptać w człowieku, jak gdyby się to uczyniło podkutym butem. Wiśkę to bolało, toteż wobec drugich nie pozwalała sobie na wścibstwo. Obracało się to niekiedy przeciw niej. Nie wiedziała, że są dziewczyny, które wolą opowiadać, niż w sobie tłamsić, którym owo gadanie daje nawet więcej pociechy i przyjemności niż ubożuchne .wydarzenia, jakie wspominają. Wydało się jednak Wiśce, że Ewka może też skrywa coś cennego, bolesnego dla siebie i że nie zadając zbędnych pytań, pomoże się tym ranom zaleczyć. > Jak bardzo się myliła, przekonała się dość szybko. Tymczasem jednak wszystko się jakby sprzysięgło, żeby ją nawrócić z drogi raz obranej. Niepowodzenia w szkole, przemęczenie, praca, do której żadne slogany o uszlachetnieniu nie pasowały — to wszystko zniechęcało dziewczynę, utrudzało ją dostatecznie, aby zadawała sobie pytanie: po co ta szarpanina? Czy nie lepiej rzucić, poszukać Sobie lżejszej, milszej sposobności. Szarugi marcowe sprzyjały owym ponurym myślom. Wiśka wstawała nad ranem, kiedy bury brzask dopiero nasiąkał w bladawą plamę nieba nad kamiennym podwórkiem, na które wychodziły okna ich mieszkania. Kuchnia patrzyła wprost na okopconą ścianę, do której nie było dalej niż dwa metry. Ten występ muru zdradzał chytrze dobudowaną swego czasu oficynę, Kamienicznikom, którzy wystawili te pałace, zależało, n 229 aby jak najwięcej ludzi napchać do swojej czynszówki. Potem się jeszcze te mieszkania poprzedzielało. Nieraz w lokalu dawniej pięciopokojowym gnieździło się kilka rodzin. W dodatku mury niby grube, ale na podmokłym podłożu osadzone. Ściany kruszały, rysowały się. Mimo pobieżnych remontów, do których administracja domu nigdy się nie kwapiła, prowizoryczne łatanie nie na wiele się zdało. Szeptano sobie, że w sąsiedniej oficynie ściana nośna odsuwa się od pozostałych, dzięki czemu można było sąsiadowi pod spodem rękę przez podłogę podawać. Płynęły skargi lokatorów, którymi jednak nikt się nie przejmował. Ludzie tu mieszkający nie mieli pieniędzy, aby się przeprowadzić, przeważnie nie byli też oblatani w przepisach, nie orientowali się, jakie im przysługują prawa. Starzy z nawyku znosili pokornie owe utrapienia, młodzi się buntowali, coraz częściej wyfruwając z tej rudery gdzieś na nowe osiedla. Szczytem marzeń było wżenić się w dobre mieszkanie albo jakkolwiek wyjść z tej beznadziejności. Młodzi chłopcy znajdowali rozrywkę w wódce, w kumaniu się z licznymi szumowinami, które tu obficie spływały. Dziewuchy lepszego losu wyczekiwały na zaplutych, śmierdzących stęchlizną i kotami podestach. We framudze okna, na szerokim parapecie, można się było wygodnie ulokować. Wiśka tam niekiedy spotykała Ewkę, wracając z wieczornych lekcji. Już tak późno, przerażała się Ewka, zeskakiwała z parapetu i leciała za Wiśką po drodze jej naszeptując, aby tylko, Boże broń, ani słowa Sitarskiej. Sitarska jednak sama się domyślała. Nie jej było na nosie grać. Robiła się dla Ewki jak pokrzywa, wymyślała od flader, flejtuchów, wyciągała z jej wyrka zmagazynowaną pod poduszką brudną bieliznę, dopatrzyć się umiała oberwanego ramiączka czy podwiązki podpiętej agrafką. ■— Na rozbieraną randkę to ci spieszno — krzyczała — a kocmołuch z ciebie był i pozostanie. Porządny chłop od takiej ucieknie. Chyba że jakiegoś znęcisz, któremu po ciemku wszystko jedno. Jak ten Lutek. 230 Ewka spuszczała głowę, czerwieniała, czasem odburknęła coś ni w pięć, ni w dziewięć, ale starała się jak najszybciej zejść Sitarskiej z oczu, co w tym przepełnionym mieszkaniu było raczej sprawą niemożliwą. Nawet kiedy się już ulokowała na swoim legowisku pod ріевет, dobiegały do jej uszu wymówki, które wybredniejszy słuchacz uznałby za wysoce niecenzuralne. Jednakże dziewczyny Sitarskiej z niejednego pieca chleb jadły i słowo szorstkie, ale z serca powiedziane, przyjmowały bez obrazy. Toż najlepiej wiedziały, że ta kobieta, obca i dosyć sterana życiem, nie musiała się przejmować ich sprawami, zresztą w ogóle mogła się od nich odżegnać. Jeżeli tedy brała je sobie do serca, jakże się gniewać, chociaż to i niewygodnie czasem. Kładły więc uszy po sobie, a jeśli która z nich miała ochotę na ekstrawyskok, nie tyle obawa przed dunderowaniem je powstrzymywała, ile raczej przed tym, że wyczytają z jej wzroku rozczarowanie, świadomość porażki. Oto zaufała — i zawiodła się. A przecież każdy potrzebuje choćby jednego człowieka, który bez zastrzeżeń wierzyłby w jego możliwości. Sitarska im ufała. Ciężko byłoby ją oszukać. Dlatego i Ewka pokorniała po takim wyskoku na dni parę, porządniała, brała się do prania, zaglądała do podręczników — bo i ona przecież tarmosiła się z biedą w swojej zasadniczej. A potem pod wpływem kaprysu czy przypadku zapominała o swoich dobrych postanowieniach i szła w cug. Wracała jak kotka marcowa, złachana i skruszona, ale też i z zadowoleniem pomrukująca i znów przez jakiś czas był spokój. Na imieniny Kryski solenizantka zaprosiła kolegów i koleżanki ze szkoły i z zakładu. Przyszło sporo młodzieży. Ciasna, aczkolwiek pakowna kuchnia i przyległy pokój pękały od natłoku miłych gości. Pełno było wiosennych kwiatów, poutykanych po rondel-kach, bo ani Sitarska, ani Kryska wazonów w nadmiarze nie miały. Rondelki okazały się wyśmienite, tworzyły kwietne ogródki we wszelkich możliwych miejscach. Przyjęcie szykowa- 231 no z zapałem: bułeczki z niespodzianką, piernik własnoręcznie przez Sitarską upieczony, całe góry kanapek. Wesoło było i hucznie. Wszystkie dziewczyny miały wielkie powodzenie, ale-rej wśród nich wodziła Ewka. Wygadana, śmiała, dowcipna. Pękali ze śmiechu, słuchając opowiadanych przez nią kawałów. Potem Krystyna nastawiła płyty. Dostała kilka w prezencie, musieli je przesłuchać. Ze względu na brak miejsca o potupajce oczywiście mowy być nie mogło, ale wiele z tych melodii znali, więc chętnie przyłączyli się, klaszcząc rytmicznie. Zwłaszcza Abba cieszyła się powodzeniem. Ewka miała ciemne rumieńce na policzkach. Pod pretekstem, że jej gorąco, wyśliznęła się na korytarz. Za nią kilku chłopaków. Reszta towarzystwa początkowo nie zwracała na to uwagi, dopiero po jakiej półgodzinie Krystyna spytała: — Gdzie to się Ewa podziała? Trzeba ją zawołać, bo już dzielimy tort. Jej się też należy. Tort Kryska dostała od koleżanek z pracy, ogromnie dumnych ze swego dzieła, udekorowany girlandami cukrowych różyczek. Wiśka, która była najbliżej drzwi, wyjrzała na korytarz. Ani Ewy, ani chłopaków. Już miała wracać, kiedy dobiegły ją jakieś chichoty i szmery z góry. Tak jakby od strony strychu, który znajdował się tuż nad ich mieszkaniem. Wybiegła na schody, stanęła zadzierając głowę do góry. — Ewka! — zawołała. — A co tam? — odezwał się głos Ewki. — Chodź do nas. Wiśka, ociągając się, weszła na schody. Towarzycho dobrało się jak w korcu maku. Ustawili sobie latarkę elektryczną, siedli na stopniach, Ewka rozlewała do musztardówki, która krążyła wokoło. Wiśka za dobrze znała ten rytuał, żeby się mylić. — Skąd masz wódkę? — Zorganizowałam — Ewka chytrze przymrużyła oko. — 232 Ma się te znajomości. Chłopaki mnie prosili. Im także herbata i pepsi nosem wyłaziły. Spróbuj, napij się. Maszczak tym samym gestem podsuwał swojej najstarszej kielonka, oglądając się na wszystkie strony, żeby jego baba nie widziała. — Masz, napij się, kiedyś trzeba spróbować. I zamiast rumianej twarzy Ewki wychylającej się z półmroku, spośród rozpuszczonych na ramiona bujnych włosów, które połyskiwały jak roztopione srebro — Wiśka zobaczyła naraz obrzękłą twarz ojca, kiedyś podobno pięknego mężczyzny, teraz z workami pod oczyma, z siatką czerwonych żyłek na policzkach, bełkoczącego głupawo, zaplutego, strzęp ludzki. Uczyniło jej się tak smutno, że choć palce gryźć. Jakby jej było wstyd za Ewkę, za siebie, za ten cały świat głupio urządzony. — Ewka, czemuś ty nam to zrobiła? — wymknęło jej się: nagle. Ewka rzuciła się. — A có takiego niby? Nie udawaj świętej. — Czy ty wiesz, jak Krysce będzie przykro? Ona się tak cieszyła... — Ojej, po co ta mowa — poderwał się najbliższy chłopak, otrzepując spodnie. — Napilim się i po krzyku. Pójdziem teraz do solenizantki. Nikt nie zauważy, nie ma obaw. Ewa wepchnęła butelkę i mursztardówkę pod kupę szmat. Nie patrzyła Wiśce w oczy. Schodziły na samym końcu. Przed drzwiami, w które już się władowali chłopcy, Ewka ścisnęła Wiśkę silnie za rękę. — Nie mów nic — szepnęła. — Szajba mi odbiła. Nie powiesz? — Po co? — Wiśka pokręciła głową. — Ewucha, popatrz, dostajesz kawałek z różyczką — wołała z sąsiedniego pokoju Krystyna. — Znaj moje dobre serce. 233- Sitarska otwierała w kuchni kompot. Przywołała je do siebie. — Nie mam tylu kompotierek. Nalejcie do szklanek. Tylko nie stłuczcie. Ewka z pochyloną głową, unikając wzroku Sitarskiej nakładała do szklanek owoce. — Gdzie byłaś? — spytała spokojnie Sitarska. — Tutaj gorąco. Na schody poszłam przewietrzyć się. — Taak — przeciągnęła Sitarska. Ewka zaczęła się denerwować. Jeden nieostrożny ruch ł szklanka rozprysła się w tysiące kawałków. — Gdzie się tłucze i leje, tam się dobrze dzieje — zawołała Krystyna, wychylając głowę z sąsiedniego pokoju. — Co wy tak marudzicie? Już ponakładałam. Może wam pomóc? — Nie trzeba. — Dajcie ten kompot. Ewka ustawiała szklanki na tacy, Wiśka pośpiesznie napełniała resztę. Krystyna, odbierając tacę z rąk Ewki, zmarszczyła nos: — Fuj, ale od ciebie zajeżdża. Coś ty takiego piła? Ewka spojrzała wystraszona. — Cicho! Nie masz o czym trąbić? Kryska spojrzała na nią tak jakoś „pod serce" i natychmiast zabrała tacę. Sitarska też, jakby o niczym nie słyszała, poszła do gości. Ewka odetchnęła. Ale już do końca przyjęcia trzymała się od nich z daleka, wyraźnie przycichła, starała się nie zwracać na siebie uwagi. Goście wynieśli się koło północy. Krysia rozszczebiotana, szczęśliwa, w nowej kiecce, którą jej skroiła Jola, pobiegła odprowadzić ich aż do bramy. Pozostałe dziewczyny i Sitarska wzięły się do sprzątania. Sitarska przypasała fartuch, zmywanie szło jej piorunem. Sterta brudnych naczyń znoszonych przez dziewczyny topniała błyskawicznie. Nie podnosząc głowy, obojętnie, jakby szło o sprawę drobną i w gruncie rzeczy nieważną, Sitarska zagadnęła: 234 • —- Skąd wzięłaś wódkę? Ewce znowu talerzyk wypadł z ręki. Na szczęście się nie stłukł. Schyliła się, podniosła go i obracała bezmyślnie. — No — ponagliła ją Sitarska. Ewka spojrzała na nią z determinacją. Kłamać nie było sensu. — Brat mi wyniósł — szepnęła. i '— Tak myślałam — powiedziała Sitarska. Zaraz się zacznie kazanie, pomyślała Wiśka. Ale Sitarska nie mówiła ani słowa i jakby nigdy nic zmywała talerze. Ewka za lo była coraz bardziej rozdygotana i niespokojna. — Przecież ja nic złego nie zrobiłam — rzekła podnieconym, piskliwym głosem. — Pół litra na pięciu, co to jest? Jeszcze zostało. . — Wysługujesz się ojczymowi? — zagadnęła Sitarska. t Ewkę jakby kto batem podciął. „ — Ja... — wymamrotała. — Ja... — Skoro handlujesz jego wódką, to mu przysparzasz pieniędzy. Jasne. — Ja przecież nie... ja... — bełkotała Ewka. Sitarska nie słuchała wyjaśnień. Wypłukała ścierkę, wytarła ręce, poszła słać łóżko. Wróciła Krystyna. Usta jej się nie zamykały. Naraz spostrzegła, że właściwie mówi sama jedna, że nikt nie podtrzymuje pogwarki. — Co was ugryzło? — zagadnęła. — Miny macie zwarzone. Coś się nie udało? — — Idź spać, Krysiuniu — pocałowała ją Sitarska. — Nic twój kłopot, nie potrzebujesz sobie tym głowy suszyć. — Ale ja muszę wiedzieć — Krysia straciła cierpliwość — o co się rozchodzi. Sitarska się nie odezwała, za to Ewka wybuchła potokiem słów. — Cała awantura o to, że poczęstowałam twoich gości czymś mocniejszym. Pomyślałby kto! Sami mnie prosili. I z tego się robi historie! Przecież to chłopaki dorosłe, pracują, 235 wódka im nie pierwszyzna. Wiadomo, humor zawsze lepszy,, jak jest trochę alkoholu. Taki babski podwieczorek jak ty zrobiłaś, to do kitu... Urwać się można z nudów! — Ewka! — szepnęła Krystyna. — Ewka! — I rozpłakała się. Ewa znalazła się momentalnie przy niej. Za ramiona objęła,, przytuliła się. — Krysiulka, już nie będę. Już nigdy więcej nie będę. No nie płacz. Podła jestem, podła, utopić się "albo co — wykrzyknęła z rozpaczą. — Co ty o topieniu gadasz? — odezwała się nareszcie Sitarska. — Uciekłaś od ojczyma, bo ci źle było. A teraz cię ciągnie. Już widocznie przyrosłaś. Wrócisz, pogodzisz się. — Nigdy — krzyknęła Ewka i zaczęła mówić pośpiesznie, gwałtownie. — Ale co ja mam robić, jak ja ich ciągle przed oczyma moimi widzę? Przecież oni moi, rodzeni. Bratu nie powiem: paszoł won, skoro on mi sprzyja. Matka też teraz lepsza. Namawia, żeby się znów do nich sprowadzić. Oni się o mieszkanie starają. Gdybym z nimi była, większe dostaną. — No to sobie wracaj — sapnęła Sitarska. — Trzyma cię kto? Ewa usta otwarła z zadziwienia. — Kiedy bo ja nie chcę — wybąkała niepewnie. — Coś trzeba wybrać — mruknęła Sitarska. Ewka się rozkrzyczała. — Ja wiem. Od małego przeklęta jestem. Potępiać każdemu łatwo. — Kto cię potępił? — spytała Sitarska. Ewa zamilkła. Rzeczywiście: żadnych wymyślań, pouczeń,, krzyków. Stwierdzenie faktu, ot i wszystko. — Już późno — powiedziała Sitarska. — Idźcie lepiej spać. Jutro dzień pracy. I tak się zakończyły te radosne imieniny. Już kiedy się rozebrały, po ciemku leżąc obok Jolki, Wiśka słyszała z sąsiedniego pokoju jakby cichutkie chlipanie. Ale czy to 236 beczała solenizantka, czy ta druga — trudno się domyślić. Wiśka poruszyła się niespokojnie. Przykro było słuchać. Jolka ścisnęła ją za rękę, jakby ostrzec chciała, żeby Wiśka nie popełniła jakiego głupstwa. I tak leżały obie w milczeniu, siennik w siennik, trzymając się za ręce, aż je sen zmorzył. Od tej pory Ewka stale się Krystyny trzymała, odgadując jej życzenia i starając się jakkolwiek sprawić tamtej przyjemność. Krystyna, która pieszczochą była nieprawdopodobną, przyjmowała te oznaki sympatii z zadowoleniem, o niemiłym wydarzeniu szybko zapomniała i wydawało się, że poprzyjaźni-la się z Ewką na śmierć i życie. O całej sprawie pamiętała chyba tylko Sitarska, ale nie czyniła Ewce żadnych wymówek, tylko niekiedy w jej spojrzeniu widziało się ogromny wyrzut albo udręczenie, jakby ta dziewczyna przysparzała jej najwięcej zgryzoty. Ewka chwilowo zaprzestała wysiadywania na podestach, do rodziny nie zaglądała, wszystko — zdawałoby się — przycichło. Do czasu. Wiśka jednak miała co innego w głowie niż obserwowanie Ewki... Oto pewnego dnia, ledwie wyszła ze szkoły, pojawił się przed nią Zbyszek. — Cześć! — zawołał. — Czekałem na ciebie. — Na mnie? — Wiśkę speszyło niecodzienne spotkanie." — Nie cieszysz się? ■— Ależ oczywiście. Szli dalej w milczeniu, nie wiedząc, co do siebie powiedzieć. Oboje skrępowani, oboje trochę sobą zaskoczeni. Wiśka wydała się Zbyszkowi o wiele młodsza niż ta czarnula poznana nad Jeziorem Białym, sympatia wrześniowych tygodni. Nie miała już tych spojrzeń spode łba, kąciki ust nie opadały w gorzkim grymasie. Uśmiechnęła się do niego i zażartowała: Idziemy jak dwa matołki, co ani be, ani me. A muszę ci powiedzieć, że wprawdzie o tobie nie myślałam dniami i nocami, ale teraz rada jestem, że cię widzę. 237 — Naprawdę? — odetchnął Zbyszek, jego spojrzenie przestało uciekać w bok. — Bo już sobie pomyślałem... — Jesteś specjalista od myślenia. Pamiętam — roześmiała się i wsunęła mu rękę pod ramię. — Tak można? — spytała trochę zalotnie. — No — mruknął. — Powiedz mi teraz, dlaczego czekałeś? — Matka dzwoniła do tej rzekotki. Co ona na ciebie naopowiadała... Wiśka parsknęła śmiechem. — Mogę sobie wyobrazić. Zbyszek burknął: — Musiałabyś mieć bardzo bujną wyobraźnię. Ona twierdzi, że zdeprawowałaś jej córunię, która nigdy nie dopuściłaby się podobnego czynu, gdyby nie miała przykładu... I takie tam duperele. — Cóż ja na to poradzę? — ruszyła ramionami Wiśka. — Odeszłam. A Iwonka może sobie być jak owieczka. Nic do niej nie mam. — Ale te baby mają. Wymyślają na ciebie, ile wlezie. Matkę mi zakrakały, że prawie uwierzyła.., Wiśka spojrzała z ukosa: — A ty... też uwierzyłeś? — Ja?... — zawahał się. Wiśka wysunęła rękę. Otuliła się szczelniej płaszczem. Zawiewało lodowate zimno. I to ma być wiosna?! — Nie wiedziałem, co o tym myśleć — wyznał szczerze. — Wierzyłem, że nie jesteś winna, ale... może ci się naskładało i... Co ten idiota wygaduje? Wierzył? A jednocześnie podejrzewał. To się dało łatwo wyczytać z jego tonu, z jego niepewnych. spojrzeń. Rycerz szlachetny. Rzeczywiście. Może pr^yszedłr żeby ją nawracać? A gdyby się na nim odegrać teraz za poprzednie upokorzenia? Ale chyba lepiej posłuchać... Zacinając się, podniósłszy kołnierz płaszcza i nie patrząc na Wiśkę, ale w stromą, połyskującą nielicznymi latarniami 238 uliczkę, którą zstępowali ku trasie, Zbyszek mówił: — Gryzło mnie sumienie, że może to przeze mnie. Nie powinienem cię wtedy tak zostawić z tym... — zmełł jakieś słowo w ustach. — Miałaś prawo nie orientować się. Jestem od ciebie starszy. I to przecież myśmy ciebie sprowadzili do Lublina... * No i co z tego, myślała Wiśka. Masz ładny profil. Wolę nawet, że nie patrzysz na mnie. Oczy zanadto śledcze jak na mój gust. Nie lubię. Ale usta mi się podobają. Chyba nie miałabym nic przeciwko temu, żebyś mnie pocałował. Już strasznie dawno nikt mnie nie całował. Żaden chłopak, znaczy się, bo dziewczyny się nie liczą. I co mi takie życie... Mogłabym z tobą iść, wcale nie słuchając, o czym mówisz, bo na pewno nie są to rzeczy, które by mi sprawiły przyjemność. Ale; obecność twoja sama w sobie daje mi trochę radości. To dużo czy mało? Dużo... — ... postanowiłem cię odnaleźć. Matce nic nie powiedziałem, bo ona się i tak o ciebie zamartwia... Wolałem najpierw sam. To proste. Wiem przecież, do jakiej szkoły chodzisz. Ale kiedy byłaś z koleżankami, nie miałem odwagi podejść. — To nie pierwszy raz jesteś tutaj? — Wiśka ocknęła się z. zamyślenia. — Może dziesiąty. Więc już się nie dąsaj. — Przecież nic nie mówię. — Czy mnie trzeba mówić? Widziałem, jak się namarszczy-. łaś. ; — To z innego powodu. — Z jakiego? Zbyła go milczeniem. Wytłumaczył to sobie po swojemu. — Jeżeli o tamtego chłopaka chodzi... — zaczął z wahaniem — to... — Wcale nie — zaprzeczyła gwałtownie. — To już skończo-ae. — Na pewno? — rozjaśnił się, jakby mu słońce w twarz: zaświeciło. 23St Wiśka kiwnęła energicznie głową. Nie miała ochoty na rozwałkowywanie całej sprawy. Jacka może już nigdy na oczy nie zobaczy, swoje przecierpiała, ale to jeszcze nie jest powód, żeby mleć ozorem na ten temat, oskarżać... • ■■ Zbyszek zrozumiał. Ujął ją delikatnie za rękę. , — Dobrze — powiedział miękko. — Nie będziemy już o tym mówili. Pozwolisz się odprowadzić do domu? Chciałbym wiedzieć, jak się urządziłaś. I powiedz mi coś o sobie. Jak ci się żyje? I w ogóle. Cieszę się, że nie rzuciłaś nauki... Szli dalej gawędząc jak para przyjaciół, którzy się odnaleźli po długim niewidzeniu. Wiśka sama siebie nie poznawała, skąd jej się na taką szczerość zebrało. Ale fakt. Było im teraz lepiej z sobą niż kiedykolwiek. Zbyszek odkrył, że Wiśka znacznie przez czas, odkąd się widzieli, wydoroślała... — Zmądrzałaś — powiedział w pewnym momencie. — Uważałeś mnie za beznadziejną gęś — zaśmiała się. — Nie to. Ale trudno było z tobą rozmawiać. A teraz... zaimponowałaś mi. — Szczerze? — Najszczerzej. Nie wiem, czy sam zdobyłbym się na to, na ■co ty się odważyłaś. Od razu na głęboką wodę. — Ludzie mi pomogli — powiedziała. — Moja matka też chciała. A jakoś jej się nie udało. Nie wyszło. — Dlaczego? — podniosła brwi do góry. — A szkoła? Dobrze mi poradziła. Ja rozumiem, że nie miała czasu, żeby się więcej interesować. Przecież jestem dla was obca. Spuścił głowę. Wydawało mu się, że coś było nie w porządku. Zaczęli, nie skończyli. To pasowało do Haliny, która łatwo unosiła się entuzjazmem, ale potem chętnie przekazywała pałeczkę w cudze ręce. Ale jak się czuje człowiek w roli pałeczki? Pomyślał, że on by tego nie zniósł. Wiśka miała prawo dokonać samodzielnego wyboru. Okazuje się: uczyniła to z głową. Wyraził tę opinię głośno. Zawahała się. 240 ___ Nie. To był raczej przypadek, że się jakoś tak z Sitarską zżyłam- Inaczej pewnie poszłabym na ulicę. Może na dworzec nocować albo gdzie. Wolałam gdziekolwiek niż tam... .__ Tak ci dojadła ta baba? — zapytał ze współczuciem. Wiśka zastanowiła się przez chwilę. __ Może ona i ma swoje zalety. Nie jest skąpa. Na pewno. Ma eest. I dosyć dobre serce. Takie co się łatwo rozrzewnia, ale szybko zapomina. Tylko... Tam po prostu nie było już dla mnie miejsca. Ona potrzebowała udoskonalonego robota kuchennego, a ja jestem żywa.t. — urwała. Zbyszek powiedział gorąco: — Cieszę się, że się spotkaliśmy. Pozwolisz mi czasem przychodzić? — Jasne. I pozdrów swoją matkę. Pociesz ją, że mam się całkiem nieźle. — Tu mieszkasz? Stali na Lubartowskiej przed ciemną, kiszkowatą bramą. Niewielkie okna wystawowe połyskiwały mdłym światłem. Opodal zataczało się dwóch moczymordów. Ująwszy się pod ręce zmierzali zapewne po jakiś nowy utrwalacz. Kołysali się od drzewka do kamienicy. Wzdłuż ulicy sterczało zaledwie kilka pniaków i to właściwie chyba na przekór, bo niewielki kwadrat ziemi, w którym były uwięzione, podczas suszy przypominał klepisko, a w okresie szarugi zamieniał się natychmiast w sadzawkę. Były to jednak uparte drzewa. Może odczuwały, jaką radość przynoszą mieszkańcom tej ulicy, którzy ze swych okien widzieć mogli zaledwie kawał okopconego muru naprzeciw, okna sąsiadów i tę jedyną gałąź na wietrze, która im przypominała, że są gdzieś przecież rozległe przestrzenie z zielonym oddechem łąki, z gęstym cieniem lasu. — Tutaj mieszkasz? — powtórzył z niedowierzaniem Zbyszek. — A bo co? — czupurnie powiedziała Wiśka. ^— Wolisz swoje bloki? Ale ja tu znalazłam dom, rozumiesz? — Jeżeli ci dobrze... — urwał, bo i co miał powiedzieć, co 16 — Dziewczyna nie ludzie 241 mógł jej ofiarować w zamian? Rolę popychadła i garkotłuka w wycackanym mieszkaniu jakiejś innej lekarzowej, która szuka na gwałt wyręki od czarnych domowych robót, albo do niańczenia nieznośnego, rozwydrzonego bachora. Co innego bratem czy siostrą się opiekować, a co innego być takim podczlowiekiem lekceważonym i poniewieranym. Wiśce teraz na pewno ciężej, ale zyskała niezależność, dowiodła, że potrafi odpowiadać za siebie. Na jej miejscu byłoby mu chyba jeszcze trudniej. — Ja właściwie mieszkam w podwórzu — powiedziała. — O, tam ■— pociągnęła go za sobą przez sień wilgotną i ciemną, bo żarówki unieszkodliwili miejscowi łobuziacy, i pokazywała okno wysoko na trzecim piętrze. — Podaj mi dokładny adres — zapisywał pośpiesznie w notesie. — Kłaniaj się rodzicom. Cześć. I nie myśl o mnie żłe. — Nie można lepiej — zapewnił ją z uśmiechem. Podniecona, radosna wbiegała na schody. To ci dopiero! Więc nie spisali jej zupełnie na straty, chociaż tyle świadczyło przeciw niej. Pani Danusia na pewno nie hamowała ani języka, ani wybujałej wyobraźni. Musiała tam nieźle nagadać. A jednak Zbyszek przyszedł. Kuba też inaczej teraz na Wiśkę patrzy. Wyśmiewa się, ale już raczej po to, żeby się poprzeko-marzać. I Marlenka do niej przylgnęła. Nie mówiąc o innych. Więc może ja jestem naprawdę coś warta, pomyślała z nadzieją w sercu. Jeszcze nie dotarła do drzwi mieszkania, kiedy ją przyhamował głos rozlegający się donośnie na cały korytarz i dobrze jej znajomy. Ciotka! Ki licho! Wiśka przystanęła i z bijącym sercem słuchała. — Ja bynajmniej uważam, żeby dziewczynie za dużej swobody nie dawać — rozprawiała Regina. — Nie wiadomo, co takiej do łba strzeli. Ot i teraz. Miała miejsce w porządnym domu, po co je rzucała? Albo w głowie pstro, albo co gorsze. Niech jej pani nie broni, ja ją dobrze znam, Maszczakowe nieodrodne nasienie. I czego tak długo nie wraca? Jakie lekcje trwają do tej pory? Okłamuje panią, a pani jej wierzy jak komu dobremu. Gdyby ona miała ojca, co na kolanie położy i tyłek złoi, jak się patrzy, może i byłaby inna. Ale moja siostra nawet kurczaków wychować nie potrafi, co dopiero o dzieciach mówić. A szwagier już całkiem do niczego. Wódka go zmarnowała. Do tego leń śmierdzący jak oni wszyscy. Przytłumiony glos Sitarskiej dobiegał mniej wyraźnie. Wiśka miałaby ochotę przyłożyć ucho do drzwi, ale się powstrzymała. Wahała się. Wejść czy uciekać? Nikogo mniej w tej chwili nie pragnęła oglądać niż Reginę. Co ją przyniosło? Nie mogła to siedzieć we Włodawie? Wyjaśnienie zaraz nadeszło: Tubalny głos Reginy włączył się ponownie: — Ale to zawracanie głowy, moja pani. Doktorowa nie mówiła, co tam Wiśka przeskrobała, ale za byle co by jej nie wyrzuciła. Już ja bebechy z niej wyciągnę, gdybym prawdy nie mogła dostać. Pani jej nie broni. Znam to ziółko. I po co ja jechałam? Myślę sobie: Katarzyna moja na jesieni do średniej szkoły pójdzie, do internatu wolę jej nie dawać, może ta. doktorowa przyjmie dziewuchę na stancję. Byłyby razem... Wiśka wciągnęła powietrze głęboko w płuca. Jeszcze tylko tego brakowało. Zastukała, czego jako domowa nie robiła, nigdy, ale wolała je przygotować na swoje wejście. — Proszę — usłyszała głos Sitarskiej. "Weszła, powiedziała cicho „dobry wieczór" i zatrzymała się przy drzwiach. Dobrze uczyniła, bo Regina poderwała się i dalejże sztorcować siostrzenicę. Umilkła wreszcie, gdyż zabrakło jej tchu. Wiśka zerknęła i dojrzała w oczach Sitarskiej rozbawienie. I ją także zaczęła śmieszyć ta sytuacja. R.egina w fioletowej sukience ze złotymi guzikami prezentowała się okazale. Futro z długim włosem wisiało opodal. Błam sztuczny, okazyjnie przez Reginę kupiony, podwajał jeszcze jej 243 pokaźną objętość, ale była z okrycia nadzwyczaj rada. Obok krzesła stały pantofle. Na obcasie, a jakże. Widocznie cisnęły ciotkę, bo je zzuła i teraz wydzierała się na bosaka. Ale się wysztafirowała, pomyślała Wiśka. Wyobraziła sobie minę lekarzowej. której ta elegancja na pewno nie wyprowadziła w pole, i naraz poczuła oburzenie. Regina może i bywa nieznośna, ale z гека na sercu można stwierdzić, że chociaż zgaga, to nie małpa. Jakim prawem tamta nosa drze, wywyższa się, fąfry stroi? Ba, Wiśka w tej chwili skłonna była uwierzyć, że mało kto Reginie do pięt dorasta. — Przywitajże się z ciotką — powiedziała Sitarska, obserwując je obie ze wzrastającym rozbawieniem. Napięcie i rozdrażnienie Wiśki prysło. Sama nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w objęciach Reginy. Ściskała ciotkę i całowała, aż ta wreszcie odepchnęła ją lekko od siebie. — Daj pożyć. A toż mało mnie nie zadusiła — i opadła na krzesło. — Zrobię herbaty — podniosła się Sitarska. — Ale nie potrzeba — broniła się Regina. — I my się napijemy. Kolację zawsze jemy razem i czekamy z nią na spóźnialskich. Dzisiaj Wiśka zabałaganiła się najdłużej. Tyle trwało to odprowadzanie, zdziwiła się w duchu Wiśka. Niemożliwe! Regina przyglądała się Wiśce. — Bójże się Boga, co się z tobą stało? — wykrzyknęła. — A co takiego? — Wiśka odgarnęła włosy z czoła. — Toż ja ciebie zawsze taką widzieć pragnęła, a ty nie i nie. Co się naprosiłam, nakrzyczałam. — Może za dużo było tego jarmolenia — wtrąciła Sitarska. — Człowiek nie wosk. Ulepić trudno. ■— A bo ja wiem? Swoje też tak chowam. Jak matka im nie powie, to ludzie tylko wyśmieją. — Nie każdemu trzeba łopatą do głowy pchać. Regina popatrzyła na Sitarską jakby z szacunkiem. 244 .— Ja tam prosta jestem kobieta. Kilka klas mam tylko. Dzieci teraz takie mądre. Mnie się nie śniło. W jednym cwane, ale po mojemu życiowo: całkiem głupie. Po Katarzynie to widzę. I aż serce boli, bo przecież wiadomo, że jak taka będzie, to tylko goryczy w życiu nałyka się. .- — Może i to potrzebne — powiedziała Sitarska. Inne dziewczyny nie zabierały głosu. Wsuwałf jedzenie Ї przysłuchiwały się rozmowie. Wiśka miała lekkie podejrzenia, że Krysia chętnie by zachichotała, ale zaraz pochylała twarz nad kubkiem i piła z namaszczeniem, więc może się Wiśce tylko zdawało. Pomyślała naraz, że byłoby jej przykro, gdyby dziewczyny zaczęły się potem z Reginy wyśmiewać. Jaka jest, taka jest, w końcu jednak nie taka ostatnia. I Wiśka podsunęła ciotce pod łokieć placek biszkoptowy onegdaj upieczony, którego zaledwie reszteczka pozostała i solennie obiecywały sobie, że dzisiaj się sprawiedliwie podzielą. Regina spojrzała, wzięła cały kawałek, posmakowała i kiwnęła głową z uznaniem. — Niezłe, musicie mi dać przepis. Wiśka zerknęła przepraszająco na dziewczyny. Ale wszystkie krztusiły się śmiechem. Nawet Jolka się zakasłała. Tylko Regina, niczego nie skapowawszy, z powagą spożywała dar boży i dojadła do ostatniego okruszka. к — Powiedz ty mi — zwróciła się do Wiśki, przypomniawszy sobie cel wyprawy — czego ty doktorowej za skórę zalazła? Mówiłam ci nieraz, że ambicję do kieszeni schowaj. Jak cię ludzie żywią i jeszcze pieniądze dają, to po mojemu w rękę ich trzeba całować i nawet jak się co nie podoba — znosić. Jakie tam dywany — mlasnęła — jaki telewizor. Kolorowy —• podkreśliła i dopiła herbatę. — Więc co cię opętało, żeby takie miejsce stracić? — Ciotka myśli,' że to miło, jak człowieka nie szanują? Teraz — mogę być czymś więcej. — Patrzcie, państwo, czego to się zachciewa! A czymże ty chcesz być? 245 - Jeszcze zobaczę — powiedziała Wiśka. — Najpierw muszę podstawową skończyć. — Fach ma dobry — wtrąciła Sitarska. — Może się dalej w tym kierunku kształcić. — A toż ona nigdy kuchni nie lubiła — wykrzyknęła Regina zdumiona. — Nagonić jej nie mogłam. A przecież w zakładzie ciężej niż w domu. — Ja się wolę narobić, ale żeby mną nikt nie pomiatał. — Bój się Boga! — zawołała Regina. — A któż tobą pomiatał? Zdumiała z kretesem. Wiśka uśmiechnęła się przekornie. Byłoby może co wypominać, ale nie pora. — Ciotka — powiedziała — już wy mnie nie nawrócicie na swoją wiarę. Wiem, co robić, i tego się będę trzymać. A wy się o mnie nie martwcie. Przecież ani głodna, ani obdarta nie chodzę. — U tamtej pani było ci lepiej — z uporem powtórzyła Regina. — Komu lepiej, to lepiej — zirytowała się Wiśka. — Kto się nie nabył, pojęcia nie ma. Zostanę tutaj, dopóki pani Sitarska zechce mnie trzymać. — A zapoznałaś ty kogo ciekawego? — z innej beczki zaczęła Regina. — Matka wydać by cię chciała, bo przecież twojej cnoty pilnować nie może, a sama wiesz, że dziewczynie lepiej za długo panną nie chodzić. — Mam jeszcze czas — niefrasobliwie powiedziała Wiśka. Regina zastanowiła się chwilę, po czym wyciągnęła zza pazuchy kupkę papierków. — Miałam ci tego nie dawać — powiedziała — ale skoro ty taka cwana zrobiła się, to co ja mam trzymać. Na, poczytaj sobie. Wiśka patrzyła nie rozumiejąc. Jakieś listy? — To z waszej wsi pisał jeden — wyjaśniła Regina niechętnie. — Jak byłaś u mnie. Wiedziałam, że masz pstro w głowie i że lepiej ci czegoś takiego do ręki nie dawać. 246 Wiśka wzięła listy do ręki. Od Waldka... A więc nie zapomniał o niej. A w czasie świąt się nie przyznawał. Nic dziwnego, skoro tyle listów zostało bez odpowiedzi. Trzeba mu będzie odpisać, chociaż teraz to już musztarda po obiedzie, Regina śledziła wrażenie, jakie na Wiśce wywarła ta korespondencja. __'Nie cieszysz się? — spytała nieco rozczarowana. Wiśka ruszyła ramionami. We Włodawie to mogło mieć dla niej znaczenie. Teraz... — Pani sama widzi, jakie to dziwadło — zwróciła się do Sitarskiej Regina. — Inna skakałaby do góry z radości, a ta sterczy jak ten kołek. Chłopaczysko się musi stęsknił, skoro tyle nabazgrał. — Wiśka nie jest wylewna — powiedziała Sitarska. — Może to i lepiej. — Ja tam wolę, jak kto okazuje. Co w sercu, to i na języku. Ale te wszystkie Maszczaki — machnęła ręką nie kończąc zdania. Wiśka się uśmiechnęła. Odłożyła listy, wzięła się za sprzątanie ze stołu. Ciotka śledziła ją spod oka. — Urosłaś jakby. — Może. Regina pokręciła się niepewnie na stołku. — Myślałam, że cię zabiorę z powrotem... — A nie potrzeba — żywo odparła Wiśka i zaraz się zreflektowała, że to niezbyt miło wypadło, więc dodała: — Ale za dobre serce dzięki. Regina uznała, że temat został zamknięty. Nie jej interes. Parę razy ziewnęła i rozglądając się naokoło rzekła: — Zapraszała mnie pani na nocleg, ale po prawdzie nie wiem, gdzie wy mnie położycie. Toż wy same jak śledzie w beczce. —: Ewka zaprowadzi panią do sąsiadki — powiedziała 247 Sitarska. — Chciała się pani z Wiśką rozmówić, więc jakże się teraz po nocy tłuc. — Ja byle gdzie legam — zgodnie zauważyła Regina. — Pani się nie martwi. Byle kości rozprostować. Ewka powiodła je przez podwórze w stronę frontowej kamienicy. Wdrapały się na czwarte piętro. Regina sapała jak miech kowalski. Wiśka, która szła z tyłu, pomyślała nie bez złośliwości, że ciotka sobie podziw dla miasta na zawsze chyba z głowy wybije. Znalazły się w niewielkim korytarzu, który — nie dość że ciasny, to jeszcze zastawiony był workami, skrzynkami, jakimiś gratami, ledwie dającymi się widzieć w świetle padającym ze skąpo oświetlonych schodów. Ale Ewka czuła się tu zupełnie jak u siebie. Zastukała i nie czekając na zaproszenie ze środka, nacisnęła klamkę i weszła. W pokoju na tyle obszernym, że można byłoby po nim jeździć nawet rowerem, terkotała maszyna do szycia. Kobieta, która przy niej siedziała, na widok gości podniosła przekrwione, zmęczone oczy. ■— Ewcia — powiedziała niepewnie. — Jak to miło... Ewka, wbrew swej naturze, zachowywała się jednak z; rezerwą. Rozejrzała się ukradkiem na boki i dopiero wtedy zameldowała: ■— Pani Sitarska prosi, żeby przenocować tę panią, bo u nas ciasno, a ona nie ma czym wracać. — No, oczywiście —■ kobieta zawahała się. Regina podeszła do niej, wyciągnęła rękę, przywitały się. 1— Nie robiłabym kłopotu — zahuczała Regina — ale nie mam już autobusu do Włodawy, a chciałam się rozmówić z siostrzenicą. — Ależ żaden kłopot — gospodyni wydawała się speszona, podobnie jak Ewka. — Miejsca przecież dosyć, niech się pani rozgości... Jak syn wróci, to mu pościelę w kuchni. Proszę się rozpłaszczyć — niby to zapraszała, a zwracała na Ewkę pytające oczy. 248 Ewka ruszyła ramionami. Wiśce to wszystko wydało się podejrzane, ale ponieważ Regina już się zainteresowała szyciem i najwyraźniej nie miała zamiaru stąd uciekać, więc dziewczyny szepnęły „dobranoc" i zmyły się czym prędzej. Na schodach Wiśka nie wytrzymała i zagadnęła Ewkę: — Co wy obydwie miałyście takie miny, jakbyście się octu napiły? — Głupstwo — mruknęła Ewa. Wiśka zmiarkowała, że tamta nie ma ochoty na rozmówki, i postanowiła nie nalegać. Poczuła wzbierające wewnątrz zmęczenie. A jutro skoro świt — do pracy. Jak będzie taka nieprzytomna, znowu sobie ręce pokaleczy. Ostatnio stale jej się oczy kleją. Gdyby nie ta kawa, którą wypija wspólnie z. Jolą, nie wiadomo, co by było. Zanim zeszły na dół, usłyszały szuranie w sieni i czyjeś ciężkie kroki niepewnie wstępujące po schodach. Ewka odwróciła głowę i syknęła: — Chodź prędzej. Ale i tak musiały się minąć z nowo przybyłym. Na pierwszym piętrze nie świeciło się. Ktoś albo zbił, albo-ukradł żarówkę. Przez niewielkie okno umieszczone w głębokiej framudze sączyło się nikłe światło z podwórza. Na tym tle Wiśka zobaczyła tylko zarys sylwetki i szerokie męskie bary» On jednak miał je przed sobą względnie oświetlone. Wciągnął powietrze ze świstem, chwycił Ewkę za rękę? — Puść mnie! — wrzasnęła. — Nie szarp się. — Czego? — Co taka nietykalska z ciebie. Niedawno inaczej gadałaś, — Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. — Ewka, muszę z tobą pogadać. — Nie ma o czym. — Ewka, rozumiesz, ja muszę... — A guzik mnie to obchodzi. Odwal się, bo jak cię stuknę. Chłopak puścił Ewkę, usunął się na bok, roześmiał się- 249 .-zgrzytliwym, niemiłym głosem. Zbiegły obydwie pędem, ryzykując, że spadną z tych oślizgłych, ciemnych i brudnych schodów. Leciały przez podwórze, opamiętały się dopiero na swojej klatce. Tutaj Wiśka zatrzymała Ewę. — Słuchaj, ja tego faceta znam skądciś, ale nie mogę sobie przypomnieć. Kto to jest? Ewka oparła się o ścianę — liszajowatą, wilgotną. Z szyderstwem spojrzała na koleżankę. ~ Spodobał ci się? Zapoznać go chcesz? — Nie wygłupiaj się — szarpnęła się Wiśka. — Ja muszę •wiedzieć, kto to jest. —■ A po co? — Ewka, co cię ugryzło? Czy ja co złego powiedziałam? Ewka zorientowała się, że przeholowała. Odwracając wzrok arzekla niechętnie: — Syn tej krawcowej, u której nocuje twoja ciotka. — Bała się, że on wróci — domyśliła się nagle Wiśka. — Ale ■dlaczego? — A dajże ty mi spokój. Dlaczego i dlaczego?! — rozezłości-la się Ewka. — Idź się jej spytaj. Ale Wiśka medytowała nad zupełnie innym zagadnieniem. — Już wiem, to ten sam pijus, który mi wtedy buta ściągnął, a ty o niego opeer dostałaś od Sitarskiej. Stary twój znajomy, znaczy się. ■—■ A choćby —■ zaperzyła się Ewka. — To i co z tego? — Jak on ma na imię? — Lucek. Ale się o niego dopytujesz. Gdyby Sitarska .usłyszała, że się nim tak interesujesz, ho, ho — Ewka zaczęła z innej beczki. Ale Wiśka ze ściągniętymi brwiami daremnie usiłowała sobie przypomnieć, gdzie ona tego typa widziała. Musiało to być niezbyt dawno, ale raczej zanim się sprowadziła. On sprawiał wrażenie, że jej nie poznaje. Ona jednak mogłaby przysiąc... Nie, nie pomyliła się. Tylko gdzie to było? !250 Rozdział XII Nadchodziła Wielkanoc. Krystyna skakała do góry z uciechy, szykowała jakieś drobne upominki, nie potrafiła o niczym innym mówić, tylko o zbliżających się odwiedzinach w domu. Niekiedy jakby się zdumiewała, że inni nie podzielają jej radości. — Święta to siódme niebo — wołała. — Znowu razem. W kochanym domu. Ja się nigdy nie zdążę nacieszyć. Ledwie przyjadę, ledwie wszystkie kąty oblecę, ze znajomymi pogadam, już pora wyjeżdżać. — Dobrze ci na świecie — powiedziała z zazdrością Ewka. — Masz do kogo wracać i... Krystyna wytrzeszczyła na nią swoje niebieskie oczy. — Przecież ty także masz mamę. I brata. I nawet bratową. Г małe. — Tq zupełnie co innego — machnęła ręką Ewka. Jola zaszyła się w kąt i pilnie powtarzała materiał. Do matury było coraz bliżej. Podniosła teraz oczy na Krystynę, uśmiechnęła się przelotnie. — To dobrze, Krysiulka, że nas wszystkie zastąpisz tym swoim rozradowaniem. Ciesz się za cztery. Ja przez cały czas będę zakuwać. Ale i tak zyskam — nareszcie spokój. Wiśka zagapiła się w podłogę. Farba złaziła z niej kawałkami, trzeba znów wyszorować. Sitarska w szkole ma dosyć roboty, niech tu przynajmniej odpocznie od kubła i ścierki. Ale... Na wieś pojechać Wiśce się nie chciało. Zobaczyć Kazia, ^ 251 Jaśkę... No tak... Ale czy to co zmieni? Tylko goryczy przyjdzie najeść się, kiedy ją zaczną wypytywać o jej obecne bytowanie. Regina zresztą na pewno już naskarżyła. Matka zacznie biadolić, odradzać powrót. Nie taki los dla córki śniła. Może jej wracać zakaże. * Z własnym groszem w garści Wiśka owego odradzania tak bardzo się nie potrzebowała bać. Niedługo osiemnaście skończy, nikt nad nią władzy mieć nie będzie. Ale to zawsze niemiło tłumaczyć, że zamiast byka za rogi schwycić, człowiek /■ sam orze jak ten wół. Dawne koleżanki zwiedzą się, przylecą. Czym ona im zaimponuje? Opowieścią o tym, jak po całych dniach w zaduchu strugała kartofle? Czy też zapowiedzią rychłego ukończenia podstawówki? Jasne, można sobie włosy podstrzyc modnie, makijaż zrobić, szyku zadawać. Ale kłamać jej się nie chciało. Może z lenistwa, a może z jakiejś innej przyczyny, którą trudno byłoby jej określić. Więc co? Pojedzie, zaszyje się w kąt i jak ta fujara cale święta przesiedzi? Może lepiej do kierowniczki zgłosić się? Uczennice miały wprawdzie prawo do ferii, ale pomoc w zakładzie się przyda, a za nadgodziny lepiej płacą. Jaki taki grosz się zaoszczędzi. — To ja pewnie też zostanę — odezwała się nieśmiało. — Jak sobie chcecie — ozwała się Sitarska. — Po mojemu lepiej trochę oddechu złapać. Zawsze to na wsi inne powietrze niż w tym mieścisku. Jolkę jakiś kuzyn zapraszał, ale się uparła. — Kiedyż bo naprawdę uczyć się muszę — powiedziała błagalnie Jola. Wiśce kilka dni temu zwierzyła się, że wspólne rodzinne świętowanie sprawia jej ból, że ludziom wtedy zazdrości i wydaje jej się, że całe dobro w niej ginie, że każdemu najgorzej życzy. No bo dlaczego niby pozbawiło ją życie tego, co jest największym szczęściem i dobrem, i radością? Co ja jestem winna, powtarzała, aż na koniec rozpłakała się i Wiśka nie umiała jej pocieszyć. Teraz więc nawet rada była, że wspólnie z Jolką ten okres spędzą. 252 Krystyna jednak wzięła to sobie do serca, że ferie koleżanek okazały się niezupełnie podobne do jej wymarzonych świąt. Coś tam zaczęła spiskować, a w przeddzień wyjazdu oznajmiła tryumfalnie: — Telefonowałam do mamy i ona nas wszystkie zaprasza. — Jakże? — nie wierzyły własnym uszom. Ale Krystyna nie pozwalała nikomu dojść do słowa. Poty krzyczała, śmiała się, namawiała, że Ewka i Wiśka zdecydowały się jechać. Tylko Jola nie dała się odwieść od podręczników. — Jeszcze zdążę cię odwiedzić, Krysiu. W żniwa przyjadę pomóc. Jeżeli zdam, oczywiście — uśmiechała się blado. Ostatecznie więc jechały we trzy i ręce im mdlały od paczek, które Krystyna wyszykowała. — Jak my to dodźwigamy? — zatroszczyła się Ewka. —■ Mówiłaś, że od stacji do ciebie kawał drogi. — Nic się nie martw — przymrużyła oko Krystyna. — Pójdzie nam jak po maśle. Istotnie, jeszcze pociąg dobrze nie stanął, kiedy Krystyna do połowy wychylona z okna wymachiwać zaczęła rękoma, jak nie przymierzając wiatrak. Stłoczyły się wokół niej, ciekawe. Peronem biegł wysoki chłopak. Nawet gdyby nie wiedziały, że Kryska ma brata, podobieństwo było tak uderzające, że omylić się nie mogły. Tyle, że Krysiunia ledwie do pachy mu sięgała. Wyskoczyła, nie troszcząc się o bagaże, złapała brata za szyję i nuże go obcałowywać. Ewka i Wiśka wytaszczyły pudła i siaty z pomarańczami, cytrynami, przyprawami, bakaliami i sterczały, potrącane przez tłum podróżnych, czekając, aż Krysi pierwszy zapał minie. Pociągnęła chłopaka za sobą. — Poznajcie się. To jest Janek. Uścisk dłoni miał mocny, serdeczny. Roześmiał się, aż mu zęby błysnęły, poklepał Krystynę po plecach. — Nawet nie wiedziałem, że z ciebie taka dobra siostra. Nareszcie o nas pomyślałaś i dziewczyny ładne przywiozłaś. 253 — Widzisz, jak dbam — nie była dłużna. — Krzysiek już: jest? — Nie wiadomo, czy w ogóle przepustkę teraz dostanie. i — Szkoda — zmartwiła się Krysia. — Tyle miałam mu do powiedzenia. — A czy ty kiedy nie masz nic do powiedzenia? — droczył się z nią brat. — Niemożliwe! W kominie zapisać! Zebrał paczki i leciał, jakby się paliło. Opodal stacji czekał wózek zaprzężony w myszatą szkapę. Kryska zaczęła pieścić konia. Wiśka też poklepała wilgotne chrapy. Tylko Ewka przypatrywała się nieufnie z daleka. — Nie przyzwyczajona do koni? — mrugnął Janek. Zaraz za miasteczkiem zagłębili się w lasy. Wiśka rozglądała się ciekawie. Jakże inaczej tu było niż w jej rodzinnych stronach. Pagóry borem porosłe, obłe. Skudlone ich grzbiety wychylały się jeden zza drugiego, jakby kto stado pędził. Posuwali się zaś doliną rzeki, gdzie już na rozlewiskach: otwierały się ku słońcu kaczeńce, a na wierzbach puszyły się jasnożółte kocki. — Bocian — zawołała Kryska i wszyscy zadarli głowy do góry. Bociana w locie pierwszy raz zobaczyć — dobry znak, przypomniały się Wiśce słowa Reginy wypowiadane jak zwykle z namaszczeniem, które może i śmieszyło, że dorosła kobieta tak wielką wagę do potocznych, drobnych wydarzeń przywiązuje. Ale jeśli jest w tych przesądach jaka prawda z obserwacji odwiecznych czerpana? Wiśka pożałowała, że nie ma z nimi Jolki. Tej najbardziej przydałaby się teraz dobra wróżba. Aż żal pomyśleć, że biedula nosem stale w książkach ryje. Taka. ładna i ani się zabawić poleci, ani rozerwać. Stale nauka i nauka. Nam w pracy weselej, pomyślała w imieniu swoim i Kryski, Zawsze człowiek więcej pomiędzy ludźmi przebywa. Krystynie usta się nie zamykały. Paplała o sobie i koleżankach, wypytywała brata o domowe i wiejskie nowiny: komu się 254 co urodziło, kto umarł, jak sobie radzi jakiś tam sąsiad pod: lasem, kto dał na zapowiedzi i kto się z kim zszedł. Janek odpowiadał konkretnie, ale zwięźle. Wiśce też niekiedy udało się wtrącić swoje trzy grosze. Ostatecznie jak rozmowa zeszła na tematy polowe, to i ona miała coś do> gadania. Nie taki jełop, żeby ją byle czym z tropu zbyć było> można. Parę razy Janek spojrzał na nią z uznaniem. — Masz głowę na karku — pochwalił. Tylko Ewka siedziała jak oniemiała. Wcale to nie było do niej podobne. Rozglądała się, kręciła koniec warkocza, bo> dzisiaj włosy, zwykle rozpuszczone, na podróż sobie splotła —-i milczała zawzięcie. Wiśka trąciła ją łokciem. — A ty co? Spojrzała niczym ze snu obudzona, ale nie przemówiła. Do wsi — jak się okazało, mieli ładnych parę kilometrów;, ale po asfalcie tego się nie czuło. Koń stąpał raźnie, potrząsał: zgrabnym łbem, parskał. Janek go nie popędzał, szkapa i tafc sama śpieszyła do domu. Wtoczyli się nareszcie pomiędzy opłotki. Wieś była rozległa, w dolinie rozsiadła szeroko, za rzeką, widniały łąki, natomiast do samej drogi podchodziły spadziste,, ale łagodne stoki wzgórz. — Ładnie tu u was — pochwaliła Wiśka. — Wiadomo — roześmiała się Krystyna, rada z tej uwagi.. Przed mijany akurat dom wyjrzała kobieta, Kryska ją pozdrowiła głośno i serdecznie. Gospodyni najwyraźniej się ucieszyła,, zamachała, zawołała coś. Kryska zeskoczyła, podbiegła do-niej. — Nie zaczekamy? —'spytała Wiśka. Janek wydął usta. — Do jutra moglibyśmy sterczeć. Moja siostrunia słów nie; oszczędza. Jeszcze pół wsi obejdzie, nim do domu zajrzy.. Chyba że za matką bardzo stęskniona. Mylił się tym razem, bo Kryska już ich dopędzała. — Masz pojęcie! — wołała głośno — Furtakowej córka zdobyła pierwsze miejsce w olimpiadzie matematycznej. — Zawsze była zdolna — powiedział Janek. — Namawiali ją na politechnikę, a ona się uparła na mechanizację rolnictwa. — Niegłupio — pochwalił Janek. — Do tego potrzeba ludzi. Inżynierów nam się wszelkiej maści namnożyło dosyć, a budynki brzydsze i drogi kiepściejsze jak były. — Znalazł się mądrala. — Mówię, jak jest. Żeby młodzi ze wsi nie uciekali, żyłoby się jak w raju. Samemu sobie człowiek kierownikiem, nie musi się nikomu kłaniać. I przestrzeni dosyć, nikt mnie łokciem nie potrąca. — Janek darować mi nie może, że do miasta poszłam —• chytrze przymrużając oko wyjaśniła Kryska. — On ma ciągle nadzieję, że mnie tutaj ściągnie. — Sama wrócisz, jak serce zawoła —■ powiedział brat. — Ona już usiedzieć nie mogła. Leciałaby do was na skrzydłach — dopomogła Wiśka. — No właśnie — tryumfalnie wykrzyknął Janek. — To co innego — nadąsała się Krystyna. — Wiadomo, że za domem tęskno. Ale siedzieć na kupie, też racji nie ma. Ty się niedługo pewnie ożenisz. Mam się kłócić z bratową? — Kłótliwej nie wezmę — wyjaśnił Janek. — Zresztą chcę się budować. Nie ma strachu. Znajdź sobie chłopaka i przyjeżdżaj. Szwagier mi się przyda. Dopieroż zasłyniem na całą okolicę. Zespół hodowlany chciałbym założyć. Owce mi się marzą. Kryska, ja ci mówię, nie namyślaj się długo. Za parę lat fiatem będziesz do tej swojej knajpy na obiad zajeżdżać. — Bardzo być może — powiedziała Krystyna —■ ale tymczasem muszę mieć fach w garści, choćby po to, żeby męża przy sobie utrzymać i dobrze mu gotować. To na was najwspanialszy sposób. — Podobno. — Jak kto niestały, to go niczym nie utrzymasz —■ rzekła 256 Wiśka. Przypomniała sobie Jacka i uczyniło się jej jakoś przykro. __ Bo z byle kim wiązać się nie warto — pouczył Janek. — ja to czasem myślę sobie, że wy, dziewuchy, oczu chyba od raka musiałyście pożyczyć. Na porządnego chłopaka nawet się nie obejrzą, a za szumowiną cały tłum wali. —■ Bo weselej — zaśmiała się Krysia. — Głupia ty — powiedział brat. — Piotrek stale o ciebie pyta. Dałem mu adres, ale podobno nie napisałaś ani słowa. — Nie miałam czasu. — Najgorzej z wietrznicą... Mówiłem Piotrkowi, że nie warto... — A po co ty się wtrącasz? — nasrożyła się Kryska. — O siostrze nie przystoi źle mówić. Piotrka bardzo lubię i myślę, że on twoich wygłupów nie słuchał. Janek pokiwał głową, jakby swoje wiedział, ale Wiśka domyśliła się, że umyślnie siostrę prowokował. Kto wie, czy Krystyna rzeczywiście nie puści w trąbę tych swoich lubelskich wielbicieli, na których się nie mogła zdecydować, i nie zwróci ku staremu znajomemu. Wiśka pomyślała o Waldku. Napisała do niego życzenia świąteczne, usprawiedliwiła się, że ciotka listy przetrzymała. Starała się, żeby kartka wypadła serdecznie, ale wiedziała, że już jej na chłopaku nie zależy. Czy wobec tego warto odgrzebywać dawne wspominki? To, co było przed rokiem, ani ją teraz ziębi, ani grzeje. Wjechali w podwórze. Na sąsiedniej działce piętrzyły się stosy cegieł, ktoś najwidoczniej szykował sobie nowe gniazdo. Krystyna, która towarzyszyła im na piechotę, nie czekając na nikogo, wpadła do domu. Janek wyprzęgał konia. Wiśka i Ewa stały same. Dom był nieduży, drewniany, parterowy. Od ulicy miał rabaty kwiatowe, świeżo zrobione, okopane i obłożone białymi kamykami. Wzdłuż bocznej ściany wiodła droga na podwórze, w głębi którego znajdowały się zabudowania gospodarcze. Czyściutko wszędzie tak, że z ziemi by jeść można. 17 — Dziewczyna nie ludzie 257 Od podwórka po trzech schodkach wchodziło się do dziwacznej ni to przybudówki, ni to werandy. Właśnie w drzwiach ukazała się Kryska ze starszą kobietą o całkiem siwych włosach, gładko zaczesanych i zwiniętych z tyłu głowy w ślimaka. Kobieta wpatrywała się w Krystynę z miłością, ogarniała ją ramieniem w pasie, przywiędłe usta uśmiechały się i cała twarz jaśniała pogodą i dobrocią. Tak samo niewysoka jak córka, kibić miała zgrabną i poruszała się zwinnie, z młodzieńczym wdziękiem. Siwizna wydawała się więc dziwnie niestosowna. Nie pasowała do niej. — Moje koleżanki, mamo — Krystyna przypomniała sobie o ich istnieniu. Wyciągnęła serdecznie obydwie ręce do dziewczyn. Dłoń każdej z nich przetrzymała przez chwilę w swoich, wpatrując się bystro w zarumienione od podróży czy może od pomieszania twarze. — Cieszę się — powiedziała. — Rozgośćcie się jak u siebie w domu. Ewka przełknęła ślinę, pochyliła się nieco i pocałowała tę obcą przecież kobietę w policzek. Wiśka się zawahała. Nie lubiła się lizać. Ale matce Krystyny sprawiło to najwidoczniej przyjemność, więc i ona dotknęła wargami chłodnego policzka. Kran z bieżącą wodą znajdował się na werandzie. Za przepierzeniem w tylnej części przybudówki urządzono miniaturową łazienkę. — Zaraz zagrzeję wody — zakrzątała się Krystyna, wprowadzając koleżanki do kuchni. Poczęstunek już na nich czekał. — Na pewno jesteście głodne — mówiła matka Krystyny, jakby przyjechały gdzieś z końca świata. Nie zaprzeczyły. Wkrótce nadszedł Janek. Posiłek jednak się nie przedłużał, bo gospodarzy czekał jeszcze obrządek. Kryska poderwała się, żeby iść z matką. — Tutaj na prawo będzie wasz pokój — powiedziała. — Ja niedługo wrócę. 258 — Może pomóc? — zaofiarowała się Wiśka. Ciekawa była gospodarstwa. Kryska jednak zbyła ją: — Kiedy indziej. Teraz odpocznijcie sobie. Wyglądało, że ma ochotę zostać sama ze swoimi, nacieszyć się nimi. Należało ustąpić. Pokoik okazał się przytulny, chociaż ciemnawy, bowiem okna przesłonięte sztywno wykrochmalonymi firankami miał od podwórza i cień gęsty padał od okapu. Na ścianach wisiały kilimy, za które zatknięto wielkanocne palmy. Pachniało ziołami, świeżą pościelą. Na drewnianych łóżkach stroszyły się poduchy. — O raju — jęknęła Ewka — jeszcze czegoś takiego w życiu nie widziałam. Wiśka zerknęła z nagłą niechęcią. Jeżeli to miastowe cudo zacznie wydziwiać, nie podaruje. Puści taką wiązankę, że się jej odechce. Może jej się to wydaje ciut śmieszne? Niech tylko spróbuje drwić z wsioków. Ale Ewkę raczej „rozebrało". Przycupnęła na krześle pod rozłożystym piecem. Rano widocznie przepalono, bo do tej pory promieniowało zeń ciepło. Kafle były brunatne jak pierniki, pięknie wypalane we wzory. Rzadko już dzisiaj spotkać można podobne piece. Wiśka grzała plecy i przesuwała palcem po wypukłościach kafla. Na kilimie wisiało duże zdjęcie. Młodzi jak zwykle sztywno do fotografii ustawieni, do nieruchomości przymuszeni. Ale on mimo sztywnego kołnierzyka i wysokiego węzła krawata najwyraźniej starał się zerknąć na oblubienicę, ona zaś miała w oczach radość, której nawet ten przygłup, małomiasteczkowy fotograf, wyretuszować nie potrafił. Widać było, że to para dla siebie przeznaczona. Wiśkę jednak szczególnie wzruszył fakt, że z fotografii spoglądała na nią... Krystyna. Może jeszcze ładniejsza, jeszcze bardziej promienna. No i bez niezliczonej ilości piegów. 259 ■— Podobna jestem do mamusi, co? —• Kryska zajrzała do pokoju. —■ Wszyscy to mówią. Wiśka porównała sobie tę wymizerowaną kobiecinę, którą przed chwilą poznała, z dziewczyną z fotografii, jaśniejącą młodością — i uczyniło jej się czegoś żal, chociaż wiadomo: Maszczaki nie nawykli roztkliwiać się nad cudzym losem. Jak to jednak szybko mija: uroda, młodość, szczęście... A co pozostaje? — Byli bardzo szczęśliwi — powiedziała Krystyna wskazując oczyma fotografię. — Do dzisiaj w tym domu wszystko jest jak za czasów tatusia. Mama nie chce nic zmieniać. I my też. Janek pobuduje się na sąsiedniej parceli i tam wprowadzi swoje porządki. Tutaj niech zostanie tak, jak od dzieciństwa zapamiętaliśmy. — Dawno straciłaś ojca? — zagadnęła Ewka. — Trzy lata temu — Krysia przysiadła opodal, zasunęła kosmyk włosów za ucho. Piegi zdawały się jeszcze wyraźniejsze, a twarz bledsza. Właściwie ona jest całkiem brzydka, pomyślała ze zdumieniem Wiśka, Jak to się dzieje, że za tą roztrzepaną, roześmianą pieguską każdy na kraj świata by poszedł? I nawet tego nie zauważył. Dziw, pokręciła głową. Krystyna tymczasem siedziała pochylona nieco do przodu i skubała frędzle serwetki. — Był listonoszem jak dziadziuś. Obsługiwał duży rejon, bo tu odległości między wsiami znaczne. A nie lubił poczty przetrzymywać, tego samego dnia musiała być doręczona. Miał rower, ale tu nie wszędzie dojedzie. Piachy. Teraz rozumiem, że się czasem zanadto zmęczył, że nie powinien... Ale nigdy na nic się nie skarżył. Nie chciał, żebyśmy się zamartwiali... Jemu zawsze było dobrze. Mama się na niego gniewała, jak w słotę czy wichurę jechał, ale rozumiała, że tak trzeba. To się stało w listopadzie. Pieskie zimno, roztopy. Tatuś miał zanieść list na trzecią wieś. Zwyczajny, nie żaden polecony. Pewnie tam nic ważnego nie było, ale tato się uparł. Przed wyjściem brał krople. Nie zwracałyśmy uwagi, bo on tak często. Gdyby 260 Janek był w domu, może by nie pozwolił albo tatusia wyręczył. Ale Janek kończył szkołę w Zamościu i tylko na niedziele zaglądał. A Krzychu w Dęblinie... Myśmy z mamą czekały. Noc zrobiła się, a taty nie widać. Wicher wył jak potępieniec. Mamusia już coś przeczuwała, bo się nie odzywała, tylko zaczęła ubierać. Jak to zobaczyłam, i ja łapię za płaszcz. Miałyśmy wtedy Azę. Zwyczajny kundel. Duży taki, szary.. Tego wieczoru aż się zrywała z łańcucha, wyła. To był już stary pies. Tyle lat miała, co ja i w taką pogodę nosa z budy nie wychylała. A tej nocy jakby wścieklizny dostała... Idziemy. Nie widać nic. Wiatr z nóg zbijał, zataczałyśmy się jak pijane. Wzięłyśmy się pod ręce, jedna ciągnęła drugą. Zabrałam latarkę, ale to nic nie dawało. Ani gwiazd, ani księżyca... Aż do lasu doszłyśmy. Nikogo nie widać. Może we wsi zatrzymał się, chociaż wiedziałam, że tato zawsze starał się do domu na noc wrócić. Mama tylko głową pokręciła, z sił opadła, ale wlokła się i za nic by nie zawróciła. I co robić? Naokoło ani żywej duszy. Ludzie już spali, inaczej bym sąsiadów prosiła o pomoc. Nie znalazłybyśmy go gdyby nie Aza. Ona była wcześniej. Przyleciała po nas... Leżał obok rowu. Myślałyśmy, że może się potłukł, choć on już znaku życia nie dawał. Lekarz potem powiedział, że na miejscu... Ale myśmy jeszcze próbowały ratować. Zostawiłam tam mamę z Azą, a sama do wsi pobiegłam. Ledwie się dostukałam, ale sąsiad zaraz konia wyprowadził, potem się paru innych mężczyzn zebrało. Piotrek poleciał dzwonić po pogotowie. Ale w taką noc kto przyjedzie... Dopiero nad ranem... Okazuje się: i tak niepotrzebnie... Cała wieś przyszła na pogrzeb. I z sąsiednich też byli. Tatusia, bardzo wszyscy szanowali... Dużo ludzi płakało... A mamusi przez tę noc włosy zbielały... Baliśmy się, że ją też stracimy, chociaż nie rozpaczała. Jak ten kamień stała się. Dopiero kiedy Krzychu przyjechał... Krzychu najstarszy i bardzo do tatusia podobny... Żeby nie on, wszyscy byśmy wtedy poginęli... — zamilkła i z czułością objęła spojrzeniem wyblakłą fotografię. Wiśka nadal opierała się plecami o rozgrzany piec. Tyle 26! czasu znała tę Kryskę, sypiały razem, w robocie się prześcigały — i co? Niczego się w niej nie dopatrzyła poza tą wesołością, pogodą, tym, że cieplej stawało się, gdzie ona była. Wydawało się Wiśce nieraz, że ta Krystyna musiała być od małego pieszczona, w puchu trzymana, aż dziw, że zabłąkała się na tę plugawą ulicę. Aż tu naraz widać: zwyczajny człowiek, nie żadna szczęściara ani wychuchana księżniczka. I Wiśka zapomniała w tej chwili o wszystkim, cokolwiek w przeszłości mogła mieć przeciw Krystynie. — Ja bym was prosiła — podjęła Krysia, prostując się i znowu kosmyk za ucho zasuwając — żebyście przy mamie o tatusiu nie wspominały. Dlatego wam opowiedziałam o tym. Lepiej do tamtych spraw nie wracać. Tutaj wszystko zostało tak, jakby na niego czekało. I myślę, że mamie się zdaje, że on. wcale nie odszedł, tylko jest w pobliżu... i może nadejdzie. Ewka wzdrygnąła się. Też pomysł. Jeszcze Kryska co. wywoła. Ewka ludzi się nie bała, ale duchów okropnie. Wolała nic nie mieć z nimi do czynienia. Gdyby wiedziała, pewno by nie przyjechała. Za nic. Chyba nie da rady zasnąć, pomyślała z trwogą. Żeby Wiśka do łóżka puściła... Powiem jej o tym, jak zostaniemy same.. Wiśka z zupełnie innymi uczuciami przyjęła tę prośbę. Podeszła do Krysi, przykucnęła przy niej, dłoń na kolanie położyła, w oczy zajrzała. Kryska zamaszyście kiwnęła głową. — Beksa ze mnie — powiedziała wycierając nos i oczy. — Obiecywałam sobie, ałe jak do domu wracam, mam uczucie, że: to się stało niedawno. I zawsze mnie za gardło złapie i w kącie sobie poryczę. Byle mama nie zobaczyła. Strach, jakie ona ma oczy. ¥/szystkiego się dopatrzy. — No to już, uszy do góry — pocieszała ją Wiśka. — Ci, których się kocha, nigdy nie odchodzą naprawdę. Zostają z nami. Ewka spojrzała na nią z zabobonnym lękiem. Jeszcze tego brakowało! Krystyna natomiast pojaśniała. ■— Tak sądzisz? — Na pewno — z mocą powiedziała Wiśka. Pod oknem zaskrzypiały schodki. Wracał Janek z matką. — Nie mogę się jej tak pokazać. Idę się umyć. Pamiętajcie: ani mru-mru — i Krystyna zakręciła się jak fryga i wymknęła przeciwległym wyjściem. Słyszały, jak skrada się na palcach, potem stuknęły jakieś drzwi. — Dziewczynki, na kolację — zawołała gospodyni. — A gdzie to Krysia? — Pewnie na podwórzu została — spokojnie powiedział brat — zanim ona wszystko obleci, to kasza wykipi... Siedzieli już dobrą chwilę przy stole, kiedy Krystyna pojawiła się od strony werandy, niosąc dużego burego kota. Zwierzak przytulał się, łasił, pomrukiwał, ale kiedy zoczył obce osoby, wlepił w nie żółte ślepia i prychnął z odrazą. Potem wyrwał się z objęć Kryski i znikł za progiem. — A to dzikus — śmiała się gospodyni. — On tylko na ciebie łaskaw. Ja sięgnie mogę dowołać. Ale mleko zawsze wypije. — Przybłęda — tłumaczyła Krystyna. — Znalazłam kiedyś kociaka nad rzeką. Chyba nie dotopiony albo się jakoś z worka wymotał. Wzięłam do domu, odchuchałam i już został. — Porządny kot — przytaknęła gospodyni. — Jesienią myszy hulały, a u nas ani jednej. Wieczerza przeciągnęła się do późnej nocy, bo jeszcze zajrzała jedna i druga sąsiadka, zwiedziały się Kryski koleżanki, zrobiło się wesoło i przyjemnie. Kobiety umawiały się, jakie wypieki naszykują na święta, oglądały przywiezione przez dziewczyny bakalie. — W spółdzielni ciężko dostać. O rodzynkach ani marzyć — mówiła jedna. — A to sobie odsypcie, ile wam trzeba — powiedziała matka Krystyny. — Dla nas starczy. — Kaszanki za to przyniosę, bo u nas świniobicie — zapowiedziała ucieszona sąsiadka. 264 Ewka się rozgadała, Wiśkę jednak sen morzył. Wymknęła się do izdebki, zatuliła w pościel. Obudziła się w środku nocy, bo się ktoś przy niej gramolił, pomacała: Ewka! .__A ty czego? — spytała zaspanym głosem. .— Chyba coś jęczy — szepnęła Ewka. .— Gdzie ci jęczy? — Za oknem chodzi coś. i wzdycha. Może to Kryski tato? — Nie wygłupiaj się. Śpij. Wiatr deską jakąś stuka. Co ci się przywidziało? — A ja myślałam, że może dusza pokutująca ■— szepnęła z ulgą Ewka. Wiśkę, mimo że była rozespana, aż podrzuciło. Usiadła na pościeli i wygarnęła: — A za co on miałby pokutować? Wściekłaś się? Jeżeli nawet do bliskich swoich wraca, to aby im pomagać, a nie żeby ciebie, ciemnoto jedna, straszyć. — Tak myślisz? — No jasne! — Wiśka z westchnieniem opadła na poduszki. — Ale ja z tobą będę spała — zastrzegła sobie Ewka. — A śpij — zamruczała Wiśka. — Tylko nie kop, bo z wyrka wywalę. Obudziło je ^tukanie w okno. Ewka wrzasnęła, jakby ją kto w pięty podsmalił. Wiśka skoczyła na równe nogi, podbiegła, odsłoniła firankę. Za szybą uśmiechał się Janek. — Ale śpiochy! Ósma godzina! Zawstydzone ubierały się czym prędzej. W kuchni nikogo nie zastały. Na stole czekało śniadanie. Wsunęły migiem i pobiegły do Janka. Krzątał się w stajni. — Spałam jak suseł — powiedziała Wiśka. — Cicho tu u was. Odwykłam. Nawet pies nie zaszczeka'. — A bo nie mamy psa — Janek czyścił konia zgrzebłem. Skóra i tak lśniła już jak atłas. Ale jemu jeszcze widocznie było mało. — Pies powinien być, nie? — odezwała się Ewka. 265 — Mieliśmy kiedyś sukę — odparł Janek. Wiśka przypomniała sobie opowieść Krysi. — Aza, tak? I co się nią stało? Spojrzał zdziwiony. — Zdechła — powiedział lakonicznie. — Za tatą tęskniła, żreć nic nie chciała, trzymaliśmy na łańcuchu, ale i tak uciekała na cmentarz. W śniegu sobie robiła legowisko i tam spała. Ale przyszły tęgie mrozy, to i zamarzła. Potem już nie chcieliśmy mieć innego psa — nachylił się, pilnie oglądał kopyto. Ewka przykucnęła opodal. — Nie kopnie cię? — spytała ciekawie. Roześmiał się. — Mnie? A toż jemu pod brzuchem łazić i krzywdy nie zrobi. Mądry. Od wielu ludzi mądrzejszy. Wiśka zostawiła tę parę pogrążoną w rozmowie na tematy końskie i sama powędrowała do wsi, ciekawa nowej okolicy. Nie uszła jednak daleko, kiedy naprzeciw zobaczyła chłopaka jak malowanie. Wysoki, postawny, ale smukły jak trzcina. W lotniczym mundurze. Ślipia niebieskie... Jeszcze takiej niebieskości w życiu nie widziała. Zagapiła się całkiem jak cielę. Spostrzegł to. Rad był, a może mu się udała, bo uśmiechnął się i rękę podniósłszy do daszka, zasalutował, Zarumieniła się jak wiśnia. I to kto? Ona, Maszczakówna, której chłopackie zaloty nie tak znów dziwne były. Stała jak słup na środku drogi, a on ją wyminął, i słyszała, jak chrzęści żwir pod podeszwami butów. Oglądać się było całkiem nieładnie. Mimo to jednak zerknęła przez ramię. W tej samej chwili on uczynił to samo i tak spotkały się ponownie ich oczy: jej czarne i jego błękitne. Wiśka ruszyła spiesznie przed siebie jak spłoszony źrebak. Idąc z bijącym silnie sercem, rozważała: żeby rai kto powiedział, nie uwierzyłabym. Cóż to, czary czy co? Chłopaka nie widziałam? Mecyje! Regina radzi przez ramię splunąć w takich przypadkach, żeby się uroku ustrzec. Ale to już całkiem głupio 266 bym wypadła. Gdyby się znów obejrzał... Co mnie durnej w głowie?! Dobrze, że włożyłam te nowe pończochy. Lepiej było pantofle na obcasach, ładniej się nogi prezentują. Ale nie brałam ich. I po co na te wiejskie drogi. Kto by przypuścił... Potem na nią opamiętanie przyszło. Chłopak był w lotniczym mundurze, Kryska zaś wspominała coś o bracie lotniku. Może... Gdyby go jeszcze kiedy zobaczyć. Przypatrzyć się. Na pewno nie takie znów cudo jak na pierwszy rzut oka się wydawało. Gdzie tam. Mundur go tak ustroił. Gdyby się przebrał, nie byłby bardziej strzelisty od Zbyszka. Waldek nawet jakby smuklejszy, tylko że nogi na pałąkowate i garbi się, a ten prosty jak świeca. Zielone oczy Jacka też jej się kiedyś podobały. Nie ma co wpadać w takie cielęce rozczulenie z powodu jakichś tam chłopackich ślepi... Ale czuła, że się nie przekona i że tamto pierwsze wrażenie na zawsze chyba zapamięta. Spotkała Krystynę i jej matkę wracające ze spółdzielni z naręczem zawiniątek. Nie pisnęła im ani słowa. Może to pomyłka. I tak się okaże wszystko na miejscu. Ale jeszcze na podwórze nie weszły, kiedy wysoki chłopak w stalowoniebieskich spodniach i białej koszuli wybiegł ku nim i matkę na ręce chwycił, do serca przytulił. Całowała go_też bez opamiętania, w oczy, policzki,, włosy, śmiała się i płakała. Wiśka usunęła się pod płot i patrzyła. Wzbierało w niej jakoweś onieśmielenie, czułość trudna do wypowiedzenia, bo nigdy nie zaznana. Chłopak z kolei wziął w ramiona Kryskę, która pętała się obok piszcząc z wielkiej ekscytacji. Okręcił siostrę naokoło, aż spódnica zafurczała, — Zawsze jesteś jak indycze jajo — cmoknął ją z rozczuleniem. Krystyna wyrwała mu się, roześmiana. — Popatrz, to moja przyjaciółka, Wiśka. Przywiozłam koleżanki na święta... — paplała znów coś trzy po trzy. Wiśka nie słuchała. Podszedł do niej. Podała mu rękę. Na 26? sekundę zajrzał w oczy i naraz schylił się i jej śniadą dłoń do. ust podniósł. Uczuła gorące dotknięcie warg i znowu zarumieniła się — kit swej rozpaczy — jak skończona idiotka. Jemu to się jednak najwidoczniej spodobało, bo stał i patrzył na nią z wyraźną przyjemnością. Krysia rozejrzała się. — A gdzie to Ewa? — Już się przywitaliśmy — uspokoił ją brat. — Pomaga: Jankowi. Ja też miałem iść do nich, ale nie zdążyłem się przebrać. — Ewka? Pomaga? — Krysi najwidoczniej nie mieściło się: to w głowie. Rzeczywistość przerosła jej najśmielsze oczekiwania. Zastali Ewkę pobierającą przyśpieszony kurs dojenia. I Janek, i Ewka ogromnie byli z lekcji zadowoleni. Krasula najmniej. Oglądała się na mistrza i jego uczennicę z wyraźną dezaprobatą, aż wreszcie niefachowo ściśnięta przez nową. dójkę, zamiast strzyknąć mlekiem, jak nie trzepnie ogonem! Skopek się wywrócił, stołek zachwiał, fajt i Ewka też leży. Zbierali ją, utytłaną i zawstydzoną, wyplątującą słomę z warkocza. — Jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz— zaśmiała się Wiśka. — Nie bądź taka cwana — wydęła usta Ewa. — Myślałby kto, że lepiej umiesz. — A pewnie. Siadła nieco bliżej, raz-dwa gorący, pienisty strumyk strzyknął do wiadra. Zapach, przypominający dzieciństwo. Z niewytłumaczalną radością Wiśka oparła się o ciepły bok Krasuli i doiła zawzięcie. — Ile mi pomocnic przybyło — plasnęła w ręce matka Krystyny. — Z córek jednak większa pociecha. — Czego mama na nas narzeka? — zaśmiał się Janek. — Nie narzekam, przecież żeby nie ty, sama bym została. Krzycha po świecie goni. Ziemi mu za mało, do chmur sięga. 268 .— Żeby mamie nieba przychylić — ogarnął ją ramieniem. — Jak wam będzie dobrze, moje dzieci — szepnęła — to mnie już niczego więcej nie potrzeba. — Ojej — pośpieszył Janek, bojąc się widocznie nadmiaru wzruszeń dla matki — ale nasze plany na wyrost i bez mamy nie dalibyśmy rady. Musi mama więcej dbać o siebie. Do lekarza nie mogę napędzić. Może Krzysiek mamę namówi. — Ale — zatrzepotała dłońmi — nic mi nie jest. Krzysiek jednak nie dał się zbyć byle czym. Poprowadził matkę do domu i tam chyba wziął na spytki. Ewa przysunęła się do Wiśki. — Nauczysz mnie? — szepnęła. — Czemu nie — kiwnęła jej Wiśka. — To proste. Nie trzeba ciągnąć, tylko mocno wyciskać. — Jakbym rozwinął hodowlę bydła mlecznego, to kupię elektryczną dojarkę — rzucił w przestrzeń Janek. — Nauczyć się nie zawadzi — Wiśka wstała i uśmiechnęła się do Ewy. — Może ci się to kiedy przyda. Ewka, nie wiadomo czemu, zaczerwieniła się po uszy. Był to najwidoczniej dzień urodzajny w rumieńce. Reszta ferii przeleciała, jak z bicza trząsł. Przebrzmiały wielkanocne dzwony, które nad całą okolicą niosły pogłos potężny, radości, ale i powagi pełen. Echo musiało być w tych stronach ogromne, bo dźwięk ich rozlegał się na całe kilometry. Dyngus dziewczynom sprawiono rzęsisty, jak się patrzy. Suszyły się do południa, bo potem szykować się trzeba było na zabawę. Wiśka wytańczyła się za wszystkie czasy. Jednego tylko żałowała, że z Krzyśkiem zakręciła się ledwie ze dwa razy. Chłopak miał wielkie powodzenie, może dla munduru, i każda mu się-przymawiała. Aż Wiśce łzy napłynęły do oczu ni stąd, ni zowąd, kiedy się w kolejnym tańcu rozminęli. Ewka miała więcej szczęścia, bo prawie z ramion Jaśka nie wychodziła. 269 — Nie marudź — szepnęła Wiśce na ucho Krystyna. — Baw się, ile dusza zapragnie. On i tak do ciebie wróci. — Skąd wiesz? — zatrzepotała rzęsami Wiśka. Nie tak łatwo było jej ukryć zmieszanie. — Bo mam oczy i widzę — zaśmiała się trzpiotka. — Pleciesz. — Ale... Nie bój się... Musi te dziewczyny obtańcować, bo to jego koleżanki ze szkoły. Do domu wracamy razem i już ci go żadna nie odbierze. — Mogę prosić? — skłonił się przed Kryską krępy chłopak z wicherkiem na czole. Nie dała sobie tego powtarzać. Z błyszczącymi oczyma, różowa, dowcipna, zakasowała o wiele od siebie przystojniejsze, rówieśnice. Komu tam potrzebna dziewczyna z obrazka. Ot, z taką lepiej, co to gdy się ją do serca przygarnie, zaraz człowiekowi weselej i milej. Toteż dobijali się o Krystynę, a i Wiśka, wziąwszy sobie do serca jej rady, nie próżnowała. Wracali, kiedy świt bielił już mgły nad doliną. — Napiszę do ckbie — nachylił się Krzysztof ku Wiśce. — Chcesz? Kiwnęła tylko. Czy chciała? Jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa. Nie poszli już spać. Szkoda im było każdej godziny. Dziewczyny musiały dzisiaj wyjechać, Krzysztof miai w zapasie też tylko jeden dzień. Po obrządku, do którego wybrali się, jak zwykle, Janek z Ewą, a- reszta tylko wyjątkowo dopuszczona była do pomocy, zgromadzili się wszyscy razem w przyciasnej kuchni, gdzie matka już naszykowała świąteczne śniadanie. — Szkoda, że to tak szybko zleciało — westchnęła Kl^styna. — Możesz nie wracać do miasta. Kto cię zmusza? — zauważył przekornie Janek. — Daj jej spokój — ujęła się za dziewczyną matka. — Gdyby miała tu siedzieć i zbawienia wyglądać, lepiej, że się podkształci. Nikt człowiekowi nie odbierze tego, co się nauczył. 270 — Albo to w gospodarstwie nie ma się czego uczyć? Oho, ho! — Żonę będziesz sobie kształcił — odcięła się Kryska. — Ja wolę innych profesorów. — A przystojni oni chociaż, Krysiu? — droczył się Krzych. — Zależy. Nie lubię facetów ostrzyżonych na jeża, więc mnie się podobają. — Zębatą mam siostrę — zaśmiał się. — Ale i tak zdjęcie ci zrobię, żebyś miała pamiątkę po tych piegach — uchylił się, bo go chciała trzepnąć ścierką. — Dobra myśl — ożywiła się matka. — Zrób nam wszystkim zdjęcie, Krzychu. — Ja nie, ja brzydko wychodzę na fotografii — zaczęła się bronić Ewa, ale ją zagadali i do ogrodu wyciągnęli. Krzysztof próbował ich ustawić, ale rozbawione towarzystwo robiło głupie miny, pokazywało języki, więc żeby ich ukarać, pstrykał, jak leci. Wszyscy razem, Ewka z Jankiem i Krystyną, Kryska z Wiśką, Janek z matką. Na koniec Krysia zawołała: — A ciebie ma na tych zdjęciach brakować? Chodźże tutaj, ja wam zrobię fotografię, jak się patrzy. — Głowy poucinasz — oponował Janek, ale bezskutecznie. Krystyna zawładnęła aparatem i dyrygowała zebranymi. — Krzychu, gdzie się wycofujesz? — Wstydzę się. Ja brzydko wychodzę — jęknął, przedrzeźniając Ewkę. Wszyscy zachichotali. Ewa odsunęła się od Janka i trochę nadąsała. Ale zaraz jej przeszło, bo Krystyna już komenderowała: — Krzysiek, bliżej Wiśki. O tak. Czego sterczysz jak kołek w płocie. Nie umiesz objąć dziewczyny? — Bardzo chętnie. Wiśka patrzyła prosto w obiektyw, ale i tak poczuła w talii mocną, ciepłą dłoń. Zadrżała i mimo woli spuściła oczy. Taką ją, zawstydzoną u boku Krzysztofa spoglądającego z czułością i rozbawieniem — sfotografowała Krystyna. 271 Krzysztof uparł się, że odwiezie dziewczyay, i wycofał się, żeby się przebrać w mundur. Gdy wrócił, matka otarła oczy ukradkiem. Nachylił się nad nią, wpatrując się pilnie w wymizerowaną twarz. — Mamo. Co- znowu?... — Ten mundur tak cię odmienia. Pomyślałam, że też twój ojciec tej chwili nie doczekał. I brat. — Brat mamy we wrześniu zginął — wyjaśnił Janek. — Jest fotografia w albumie. Ja bardziej jestem do niego podobny. Krzych w tatę się wdał. Ewka natychmiast wyraziła życzenie obejrzenia owych zdjęć pamiątkowych. Matka Krystyny nie dała się długo prosić. Wyciągnęła tani, ale opasły album w tekturowej oprawie. Przed dziewczynami zaczęły się przesuwać twarze ludzi, którzy dawno temu odeszli, tylko we wdzięcznej pamięci zostając i na tych spłowiałych fotografiach. Szczupły chłopak w wojskowym mundurze rzeczywiście podobny był do Janka. Chłopięca, buńczuczna twarz. — To zdjęcie z sierpnia. W parę tygodni później zginął. Nawet nie wiemy, gdzie jest pochowany... Został mi po nim tylko ten orzełek. — Na wyciągniętej dłoni błysnął znaczek. — Kolega odniósł. — Nic nie przepadło, mamo — powiedział Krzych. — Ja pod tym. samym znakiem służę. Trzeba będzie — tak samo pójdziemy. — Wiem, synku. Ale ciężko, jak sobie człowiek przypomni. Staś był jeszcze taki młody, życie się przed nim słało, zdolny... — No i -przeżył te swoje lata pięknie. Spalił się dla wielkiej sprawy, może to lepiej, niż żyć długo i marnie. — Tacy ludzie jak Staszek nie żyją marnie. Nigdy/ — Spełnił to, co do niego należało. Nie trzeba za nim płakać, mamo. Życia dla nas nie pożałował, więc będzie trwał wśród nas. Jeszcze wnukom o nim opowiesz. Matka pochyliła się znów nad albumem. Na kolejnej karcie znajdowało się duże grupowe zdjęcie. Osoby' upozowane, 272 zapatrzone w pana fotografa, z twarzami, z których starto emocję, wzruszenie czy zwyczajny wyraz. Była to. liczna rodzina. Na pierwszym planie u nóg rodziców przykucnęła nieduża dziewczynka. I tu uderzało podobieństwo do Kryski. .__To ja — szepnęła matka. — Siostry, brat, mama, ojciec, ciocia Władzia — pokazywała kolejno. — Z nich wszystkich już tylko ja żyję i Janinka. Tylko nas dwie tato ocalił. .— Reszta w czasie wojny zginęła? — Wiśce się to nie mogło pomieścić w głowie. W Bukownie się o takich sprawach mało mówiło. Ludzie zapomnieli albo może nie było o czym pamiętać. Każdy chciał przetrwać i w większości im się to udało. Na uboczu siedzieli, pośród moczarów, jeszcze za pamięci Wiśki trudno było do wsi w porz& roztopów dojechać. Dopiero odkąd szosę położyli, a i to jak śniegiem zakurzy, po tygodniu dojazdu nie ma. ' Matka Krystyny inaczej te sprawy widziała, innymi oczyma na tamte wydarzenia patrzyła. Podjęła cichym głosem, jakby odpowiadając na wykrzyknienie Wiśki: — Brat się na ochotnika zgłosił na wiosnę. Jego rocznika nie brali, bo jeszcze ich pora nie wyszła, za młody. Co on nie wyprawiał! Coś tam chyba w papierach zamieszał albo może po uważaniu go przyjęli, bo rosły i strzelec wyborowy. U stryja praktykował, stryj gajowym był i chłopaka wyćwiczył. Dosyć, że Stacha wzięli. Dumny chodził, cieszył się, toż oni wszyscy myśleli, że tę wojnę wygrają. My — cztery siostry — to już nie wiedziałyśmy, jak koło niego skakać, kiedy do rodziców przyjechał o błogosławieństwo ich prosić. Mama dumna była. Trochę się bała, ale więcej dumna. Z naszej wsi dużo chłopaków do wojska poszło. Tamte miesiące pamiętam, jak w gorączce. Człowiek by sobie krwi utoczył, gdyby powiedzieli, że to dla Polski. Zbierali rowery. Wojsku podobno potrzebne. Myśmy wiedzieli, że kraj ubogi, że sprzętu mało i wydawało nam się, że na tych naszych rowerach żołnierze do samego Berlina dojdą i szkopów raz na zawsze przepędzą. Stach miał nowiutki, całe lata na niego składał. Ale zajaz oddał. I tato też. — Dziewczyna nie ludzie 273 Tato był listonoszem, a już w latach, ciężko mu piechty ganiać. Ale to już mówiłam, że nikt niczego nie pożałował. Myśmy szyły koszule, szykowały onuce. Ja do krawiectwa od małego sprytna byłam. Ile tego spod moich rąk wyszło. Jak się wojna zaczęła, tato oddał mnie i siostrę do drugiej wsi do jednej pani, która miała maszynę. Niby, że więcej zrobimy. Jak sobie teraz myślę, to widzę, że tato już coś przeczuwał. Kiedy szkopy zapanowały, przyszła wiadomość o Stachu, tato nam do domu wracać nie pozwolił. Mówił, że tak bezpieczniej. Tamte siostry też zamiarował do ludzi oddać, każdą w inne miejsce, ale podówczas mama zachorowała, trzeba jej było doglądać. Myśmy się z Janinką wyrywały, ale taty słuchać mus. Kiedyś do domu o zmierzchu przyleciałam, a tato, który nas nigdy nie bijał, bata wziął i mnie po gołych nogach wychłostał prawie do krwi. To już więcej nie próbowałam się wykradać. U tej pani źle nie miałyśmy, ale serce do domu się wyrywało i za swoimi toby człowiek w przepaść skoczył. Pod ten czas mamie się zmarło. Za Stachem poszła, ona go zawsze najmocniej kochała. Tylko najstarszą siostrę tato w chałupie zatrzymał, druga miała do Zwierzyńca jechać, niby do posługi. Chciał nas rozproszyć, żeby się chociaż które uchowało. Janinkę oddał innym ludziom, już całkiem sama się zostałam. Ci państwo, u j których mieszkałam, dzieci własnych nie mieli i dobrzy byli dla mnie, ale ja tak sobie głupio myślałam, że gdyby mnie nie wzięli, mogłabym do domu wrócić i psikusy im różne płatałam na złość, jak to dzieciak. A potem było coraz ciężej, ludzie zaczęli szemrać, że szkopy coś szykują. Inni uspokajali, że byle ich nie zaczepiać i pokornie służyć, to przecież zwyczajnym ludziom krzywdy nie zrobią. Nie znało się ich jeszcze. Aż kiedyś przede dniem obudziły mnie jakieś huki. Tutaj echo duże między wzgórzami, daleko glos niesie. Wyskakuję, patrzę: nad naszą wsią łuna. Lecieć chciałam, ale mnie gospodarz za kark ucapił. A tam już krzyk coraz straszniejszy, ludzi drogą pędzą, a nasz dom stał na stoku, powyżej, wszystko widać jak na dłoni. Ja się wyrywam do taty i siostry. Oni nie puszczają. 274 "Wzięłam gryźć, kopać. Bali s:^, że wrzasku tam narobię Ї szkopów naprowadzę. Gospodarz mnie siłą przemógł i na rekach do wygódki zaniósł. Na koniec ogrodu. Tam mnie zamknął. Tłukłam się jak potępieniec, a potem coś mi się stało, ■wzięły mnie boleści, zgięło wpół, wyprostować się nie mogłam. Wyłam tam z bólu i przerażenia. A jak po mnie przyszli, było po wszystkim. Powiedzieli, że nasza wieś spalona, a ludzi pdzieś pognali, chyba do Zamościa. Wykradłam się tej nocy i do domu boskiem poleciałam, nie dbając o to, co się ze mną stanie. Zabiegam, wsi nie poznaję, wszędzie zgliszcza, jeszcze się dymią. Nasz dom do piwnic wypalony. Czarna tylko jama się została i rumowisko cegieł. Zaczęli się schodzić ludzie z innych wiosek, które ocalały. Pomagali szukać. Tatusia znaleźliśmy gruzem przywalonego pod ścianą. Dziurę miał' w głowie. Zastrzelili go, a potem go ta ściana zasypała. Siostrę ktoś widział, że ją pędzili z jeńcami. Myśmy wtedy dwie noce grzebali tych pomordowanych. Księdza też szkopy ubili. Musieli się my sami za te dusze pomodlić. Moi gospodarze przylecieli mnie szukać. Dobrzy byli. Potem im chorowałam, zdarzyły się czasy ciężkie, że nie wypowiedzieć, bo prawie całą Zamojszczyznę ten los spotkał, co naszą wieś. Jednakowoż mnie ci ludzie przeżywili i przechowali, i tego dobra, jakie od nich zaznałam, nie zapomnę. Donieśli mi potem znajomi, że moje dwie siostry w obozie. Janinka o rok starsza i sprytniejsza ode mnie jakoś tam się parę razy na piechotę wyprawiła, żeby chociaż chleba więźniom podać. Raz widziała siostrę przez druty. A potem już wszelki ślad zaginął, chyba tam gdzie z dymem uleciały... — Dosyć, mamo — Krzych nakrył dłonią drżące ręce matki. — Nie trzeba rozpaczać. Tato ci nie pozwalał do tych wspomnień wracać. A teraz ja zabraniam. Ludzie się tutaj dosyć nacierpieli, czas, aby ta ziemia po wieczne czasy została bezpieczna. 275 — To od was zależy — spojrzała mu prosto w oczy. —• Myśmy... nasze pokolenie zrobiło, co do nas należało. ■ — I my nie będziemy gorsi —: wyprostował się Krzych. —■ Inne czasy, mamo, inne potrzeby. — Ale żeby tej waszej młodości i siły nie zmarnować — szepnęła matka. — Masz nam coś do zarzucenia? — oburzył się Janek. Objęła go spojrzeniem pełnym miłości i dumy. — Wam? Nie. Ani ty, ani Krzych1 nie tracicie czasu. Samodzielni, odważni, nie zakłamani. Krysiunia też wie, czego chce, i o własnych siłach potrafi się utrzymać. Jeszcze innym pomoże. I dużo jest takich jak wy chłopców i dziewczyn. Ale... Są też i tacy, którzy jak trzoda pędzą, nie wiedząc po co i dokąd. Byle dla siebie. Byle się naćpać, byle użyć. Głupio żyją. I tych mi żal. Ześwinić się łatwo, do człowieczeństwa powrócić — prawie niemożliwe. Chyba że się tego bardzo pragnie. Ale trzeba umieć chcieć. Boję się... — Moje ty matczysko zastrachane — Krzych objął ją i potrząsnął żartobliwie. — Czego ciebie głowa boli o takich pętaków? Jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. -— Niekiedy inni ścielą — szepnęła. Zegar nie czekał. Wskazówki nieuchronnie zbliżały się do pory odjazdu. Kukułka odkukała swoje. Krysia raz jeszcze do matki przypadła. — Wracaj zdrowo, mała — powiedziała matka. — I staraj się nie robić głupstw. — Tylko te malutkie. Od czasu do czasu, dobrze? —■ zaśmiała się Krystyna. — Nie miałabym się potem z czego przed tobą spowiadać. — Oj, pusto w głowie, jeszcze ci się wróble zagnieżdżą —• zakpił Janek. — Twoje żytko będą młócić, no i dobrze — odcięła się. Oglądali się długo, póki domu rodzinnego Krystyny nie przesłoniły wysokie drzewa i póki droga w kolejny zakręt zagłębiając się, innych im spraw na myśl nie przywiodła. A 276 chociaż konik wytrwale kłusował, zajechali w ostatniej niemal chwili, kiedy pociąg też przybliżał się do stacji. Nie było więc czasu na pożegnania. — Cześć! — Cześć! Wskoczyły do wagonu. Zaraz im Janek podał siaty pełne domowych smakołyków, a Krzych przez okno cisnął Ewce, która była najbliżej, pęk kaczeńców. — Nie zapomnij. Przyślij fotografie — darła się Kryska, wychylając się prawie do połowy, bowiem pociąg już ruszył. — Naucz się przyzwoicie gotować, żebyś swego męża nie struła! — odwrzasnął Janek, biegnąc za wagonem. — Trzymaj się, ty w kółko golony! — Bywaj zdrowa, pokuśnico! — Janek, a powiedz Piotrkowi, żeby... — ale ostatnie słowa zagłuszyło dudnienie pociągu. Rozdział XIII Może to była wina słonka, że się tak szparko pięło w górę, może lepkich, zielonych pąków, które powyłaziły tu i ówdzie spod ziemi i nawet na miejskich zabiedzonych skwerkach odważały się łeb podnieść — dość że dziewczynom czas leciał coraz chyżej i po owych feriach zaczęły się po trosze gorączkować: jak to dalej pójdzie. Sitarska je uspokajała, ale chyba nie zwracała zbyt pilnej uwagi na pupilki, bo coś chorowała. Kaszel ją chwycił, ale doktorów odwiedzać nie lubiła, a że zaś roboty nie ubywało, przesiadywała w szkole coraz dłużej. Dziewczyny musiały sobie same radzić. Ewka, która jeszcze przez kilka dni po przyjeździe ze wsi łaziła jakaś rozmarzona, wróciła do normy, to jest obijała się w swojej zasadniczej, parę razy wypuściła się na wagary, a w ogóle znowu przesiadywała na podeście w szemranym towarzystwie, pilnując się tylko, aby umknąć, gdy na dole rozlegną się ociężałe kroki Sitarskiej. Jolka parę razy zwróciła jej uwagę, ale Ewka natychmiast rozpuściła język i tak pyskowała, że Jolka przyjrzała się jej bacznie i przestała się wtrącać. Pozostałym koleżankom było dość obojętne, w jaki sposób Ewa spędza wolny czas. Zresztą obydwie wracały teraz do domu jedynie po to, żeby trochę pospać. Krystyna całkiem oszalała z treningami. Odgrażała się, że musi pobić rekord na zawodach. Nawet z pracy się urywała, co jej wybaczano, bo wszyscy, z kierowniczką włącznie, 278 przepadali za tym roztrzepańcem i patrzyli przez palce na jej wybryki. __ Wierzyć się nie chce — powiedziała kiedyś do Wiśki kucharka, kobieta jak dragon, bo i wąs jej się gęsty sypał nad wargą — kiedy toto do nas przyszło trzy łata temu, takie było nie do ludzi, nie do życia. Ojca straciła, popłakiwała, wszystko jej z rąk leciało. Myśmy się litowały, a kierowniczka jak nie huknie. Dała jej do wypicia. Dziewucha z nóg padała, taka zmęczona. Chciałyśmy wyręczyć, to kierowniczka jeszcze huzia na nas. No i dobrze. Tego dziewczynie było trzeba. Otrząsnęła się, zebrała w garść. Ambitna sztuka. Teraz nikt jej nie zagnie. A pyskata zrobiła się. Kiedyś to było ciche, zdaje się, że do trzech zliczyć nie umiała. — Krystyna?! — nie wierzyła uszom Wiśka. — A Krystyna, Krystyna! Kierowniczka wie, co robi. Ona się zna na ludziach. I ty jej kiedyś podziękujesz. Wiśka zmilczała, tylko jeszcze pilniej nachyliła się nad sałatką, którą akurat szykowała. Niedawno wychowawca powiedział jej, że kierowniczka przychodziła do szkoły, pytała o postępy Wiśki w nauce i prosiła, żeby dziewczynie pomogli przebrnąć. Wyznaczono Wiśce kontrolne egzaminy z większych partii materiału. O dziwo! Zdawała. Niektórzy nauczyciele, poprzednio uprzedzeni do „obiboka", poczęli na nią patrzeć przychylniej. — Jeżeli się nie zaniedbasz, promocję masz w garści —■ powiedział wychowawca. Wiśce ani się śniło cokolwiek zaniedbywać. Wzięła się do nauki, jakby jej życie od tego zależało. Coś się w niej przełamało. I praca wydała się lżejsza, i nauka łatwiej wchodziła do głowy. Niemała w tym zasługa matki Kuby, a także Jolki, która nigdy nie odmówiła, jeśli trzeba było pomóc. Ale teraz Wiśka nie odpisywała. Starała się zrozumieć. Którejś nocy wściekała się nad zadaniem, które nie wychodziło. Jola też miała trudności, potem obie wpadły na trop, znalazły pomyłkę w obliczeniach, jeszcze parę działań, gotowe. 279 Jolka łypnęła na Wiśkę porozumiewawczo. ■— Myślałam, że kota dostanę. Wiśka się uśmiechnęła. — Pójdziesz pewnie do tego samego technikum, co Krysia — zagadnęła ciekawie Jola. — Jeszcze nie wiem — wymijająco odparła Wiśka. Cała Maszczaków natura buntowała się w niej, aby nadmiernej szczerości nie okazać i duszy przed obcymi nie otwierać. Dziewczyńskie rozserdecznienie i potrzeba zwierzeń pchały ją w przeciwnym kierunku. Okropnie się czuła rozdwojona. Milczała jednak do czasu, to jest, póki nie nadeszła grubachna koperta z Dęblina, adresowana wprawdzie do Kryski, ale znalazło się tam parę słów dla niej i — co najważniejsze — fotografie. Krystyna nie droczyła się długo. Oddała koleżance, co jej się należało. Wiśka najpierw zazdrośnie schowała zdjęcia, ale później wyjmowała je ukradkiem i często się wpatrywała, zwłaszcza w jedno z nich, na którym stała zawstydzona jak. indyczka w deszcz, mówiąc językiem Reginy. Jolka kiedyś podpatrzyła, że Wiśka zamiast w książkę wgapia się w owo zdjęcie. •— Co tam masz? — z ciekawością wyciągnęła rękę. Wiśka najpierw pośpiesznie wsunęła fotkę między kartki podręcznika i zapłoniwszy się po uszy coś tam zaczęła mamrotać, aż wreszcie widząc zdumienie Jolki, opamiętała się, wyjęła zdjęcie i podała koleżance.; Ta nie potrzebowała więcej wyjaśnień. Tropnęła się od razu. Wiśce ulżyło, bo teraz już mogła całą tajemniczość posłać na urlop i rozpowiadać bez końca: ach, jaki ładny, jaki przystojny, jaki inteligentny, jaki dowcipny, jak dobrze tańczy i co w ogóle do niej, Jadwigi Maszczakówny, w czasie całej, aż czterodniowej, znajomości powiedział był. Jola okazała się wdzięczną powiernicą. Cierpliwie wysłuchiwała zwierzeń, po raz dziesiąty dokładnie streszczanych wypowiedzi skrzydlatego chłopaka i nie miała nic przeciw 280 temu, aby go równie gorąco podziwiać. Raz tylko ośmieliła się zadać nietaktowne pytanie: — A co będzie ze Zbyszkiem? — A co ma być? — nastroszyła się Wiśka. Zbyszek absolutnie wywietrzał jej z głowy podobnie jak wszelkie inne egzemplarze w spodniach spacerujące ulicami Lublina. Już nawet zielone oczy Jacka nie wywoływały w niej gorzkich •wspomnień. Szczerze tedy była zdumiona pytaniem Jolki. — Bo on tu przychodził — cierpliwie tłumaczyła koleżanka. — Chyba mu na tobie zależy. Mówił, że matka zaprasza cię na święta. — Kiedy to było? — Chyba w Wielką Sobotę. Wiśka szybko skombinowała, że Zbyszek widocznie całkiem wybronił ją przed Haliną, skoro ta zapraszała. Miło z ich strony. Ale całe szczęście, że się nie pośpieszyli, bo a nużby nie pojechała, a wtedy: zgroza! Mogli się raz na zawsze w tym życiu z Krzychem rozminąć. Zbyła więc niefrasobliwie nowinę Jolki, a ta widząc, że koleżanka nie przywiązuje żadnej wagi do owych zaprosin, pomyślała, że to pewnie zwyczajna znajomość, chociaż tenże Zbyszek, rozsiadłszy się u nich, długą sobie pogawędkę uciął. Najpierw na temat Wiśki, a potem tak w ogóle. Jolka stwierdziła, że chłopak niegłupi i w głowie ma poukładane jak należy. Zapraszał ją do kina, ale wówczas ze względu na Wiśkę odmówiła, chociaż miała wielką ochotę. Teraz pomyślała, że niepotrzebne były tamte skrupuły. Et, głupstwo. Co się odwlecze, to nie uciecze. On tu pewnie jeszcze do Wiśki zajrzy. Wyraziła głośno tę nadzieję, na co Wiśka zupełnie nie zwróciła uwagi. — Bo wiesz, ja bym może do ogólniaka poszła — ustrzeliła Jolkę nowiną. Jola zamrugała oczyma. Trochę jej to nie pasowało do Wiśki. — A praca? — spytała delikatnie. — Z czego będziesz żyła? 282 __Nie ma obaw, nie rzucę tego zajęcia — uspokoiła ją. Wiśka. — Ale są przecież licea wieczorowe. — Nie lepiej skończyć zawodową? — wahała się Jolka.— Gdybyś miała technikum, to i fach, i matura... — Ale ja bym chciała — Wiśka zaczerwieniła się jak piwonia — może na studia kiedyś. To było coś nowego. Jolka aż w ręce klasnęła, tyleż z entuzjazmu, co ze zdziwienia. Ale... Spojrzała z ukosa. — Wytrzymasz? — No — odparła Wiśka, jednak z lekkim strachem. Wiedziała, na co się porywa. Ona, niedouczek, ledwie do kresu podstawówki dobijająca, śmie o studiach marzyć. Przecież... A co na to rodzina? Zakraczą ją wszystkie Maszczaki. A niech tam. W każdym razie spróbuję, żeby się ten Krzych potem nie musiał mnie wstydzić. On pewnie z różnymi dziewczynami zna się. Sam opowiadał matce o jakiejś studentce. Wiadomo, za takim chłopakiem dziewuchy latają. Ślipia by im wydrapać — najpewniejsze. Ale skoro one daleko, więc trzeba im dorównać. A może przeskoczyć. Niechby wiedział, że nie jest gorsza, że stać ją. Na majątek on chyba nie patrzy, więc może pretensji by nie miał, że z domu niebogata. Ale wykształcenie... Na zabawie z taką jedną stale gadał, co to, jak Kryska poinformowała, aż w Krakowie pedagogikę studiuje. Mieli z sobą do pomówienia, pewnie. Z gęsią — o czym gadać? Otóż: gęsią nie będę i basta, postanowiła Wiśka. — Ty się najpierw dokładnie dowiedz, jakie są warunki przyjęć — poradziła Jolka. — Z tą twoją kierowniczką pogadaj. — Ona by wolała, żebym do gastronomicznej poszła. Ale wtedy już na całe życie w knajpie ugrzęznę. — Jak nie masz ochoty, to się nie przymuszaj — Jolka ją rozumiała. — W życiu najgorzej, jak musisz robić to, czego nie lubisz. Ot, jakby mnie kto w urzędzie posadził, chyba wyłabym z nudy. A koło chorego chodzić, to mogę i dniem, i nocą. Wiem przynajmniej, że jestem potrzebna. 283 — Urzędowanie też konieczne — sprostowała Wiśka. — Nie przeczę. Komuś może pasuje. Taka do szpitala na-nic. A papierki może pokocha. A ty na jakie studia pójdziesz?" — Nie wiem — powiedziała Wiśka. — Jeszcze się zobaczy. Najpierw żebym zdała i do tej szkoły dostała się. Gdyby to się człowiek na jednym mógł skupić! Ale okazuje-się, że poprzednie błędy niekiedy do nas powracają i wtedy dosyć trudno się ich pozbyć. Tak było i z Wiśką. W parę dni po tej rozmowie pobiegła jak zwykle do Kuby. Wszyscy akurat wyszli, rada była, że mogą spokojnie popracować. Rozkładała podręczniki na kołdrze. Matka Kuby jednak tym razem nie odwzajemniła jej uśmiechu. Z nagłym zatroskaniem popatrzyła na dziewczynę. ■— Pałętał się tu jakiś kolega Kuby — powiedziała. —-Dopytywał się o ciebie. ■— Nie znam kolegów Kuby — beztrosko odparła Wiśka. — Może chodziło mu o Marlenkę? — To ten, z którym sympatyzowałaś w zimie — dopomogła jej pamięci matka Kuby. — Wysoki taki. Jacek?! — Czego chciał? — przestraszyła się, sama nie wiedząc czemu. — Nie wiem. Pytał o adres. — Kuba przecież nie zna adresu — powiedziała niepewnie. . — A ja nie podałam — uspokoiła ją kobieta. — Tak mi się wydawało, że nie powinnaś się z tym chłopakiem spotykać. Wiśka w milczeniu skinęła głową. Święte słowa. Gdyby to wcześniej wiedziała. — Ale Kuba mu wyśpiewał, że przychodzisz wieczorem na lekcje. Uważaj na siebie, Wisiulka — prosiła kobieta. — Może na czas pewien przerwiemy tę naukę... Wiśka otrząsnęła się z niemiłego wrażenia. — A co mi zrobi? — pogardliwie wydęła wargi. — Skończy-, liśmy z sobą. 284 __ To nie jest chłopak, który tańczy jak mu zagrasz. Możesz лпіес z nim przeprawę. — Wiem. Znowu ją ogarnął niepokój. Bzdura. Energicznie otworzyła Icsiążkę. Jeżeli Jacek choćby tylko czubek nosa pokaże, pierze z niego poleci. Ale Jacek tego wieczoru nie przyszedł. Widocznie zajęły go inne sprawy. Przyleciał Kuba, powtórzył informacje matki i ■dodał, że Jacek wydał mu się jakiś dziwny. — Znaczy co? Uszy miał zielone? — nie wytrzymała Wiśka. — Nie to. Agresywny. Jakby z nas drwił. Pytałem, gdzie się tyle czasu obracał, to bąknął, że nie mój interes. Poradziłem mu, żeby się wobec tego odwalił ode mnie na wieki. Splunął, zagwizdał, czapkę na uszy i chodu. Już on się więcej nie pokaże. — Zaangażuj się na proroka, zarobisz grubszą forsę —• •doradziła kpiąco. — Chętnie — odparł nie zrażony jej tonem. Wracała jednak do domu z głupim uczuciem, że ktoś ją śledzi. Obejrzała się parę razy za siebie, przyśpieszyła kroku. Jacek?! Po co wracał?! Tamta sprawa przyschła. Może co nowego szykuje? Po co jednak dowiadywał się o nią? Dopadła zdyszana domu na Targowej. W bramie zderzyła się z facetem. Poznał ją, cofnął się, uniósł nad głową czapkę w "dwóch palcach w szyderczym geście niby to grzecznościowym. — Ewki nie widziałaś? -— A to jej sobie poszukaj — burknęła. — Nie muszę, sama przyjdzie — zaśmiał się i usunął jej z •drogi. Pędziła po schodach, które dudniły, skrzypiały, zdawało się, ze się zaraz zawalą. W tym ułamku sekundy, kiedy ją przepuszczał, poznała faceta. Toż to ten sam oprych, z którym kiedyś widziała Jacka. Może ten, który taksiarza... Czuła, że oblewa ją pot. Strach podłaził pod gardło. Do kuchni wpadła Jak bomba. 285 / ■— Co jest? — przeraziła się Sitarska. Wiśka osunęła się na krzesło, ukryła twarz w dłoniach i próbowała zebrać myśli. Właściwie nic się nie stało. Skąd ta. panika! Trzeba się opanować, bo sobie nie wiadomo co-. pomyślą. -— Spotkałam znowu tego Lucka w bramie — powiedziała odsłaniając twarz. — Zaczepiał cię? — Przeciwnie, udawał gałanta. Pytał o Ewkę. •— I co powiedziałaś? — Ewa była już na wpół rozebrana, ■— Że nie wiem. A on na to, że i tak do niego przyjdziesz. •— Widzisz, Ewa — pokiwała głową Sitarska. — Doigrałaś się. A tak prosiłam. Ewka wbrew oczekiwaniom wybuchnęła płaczem. Schroniła się w przyległym pokoju. Kryska usiłowała ją pocieszyć, coś tam naszeptywały, Sitarska, zła, już się do nikogo ni& odzywała. O powrocie Jacka Wiśka nikomu nie powiedziała. Może: przyschnie, pocieszała się. Zaniechała lekcji z matką Kuby.. Wolała tam przez kilka dni nie zaglądać. Parę razy wdepnął do nich Zbyszek. Rada mu była, prosiła nawet, żeby, o ile będzie mógł, odprowadzał ją ze szkoły. Nie przyznawała się dlaczego, ale on z męskim zarozumialstwem przyjął to jako należny sobie hołd. Nie tylka zresztą Wiśka cieszyła się z tych odwiedzin. Również Jola ożywiała się nadzwyczajnie, na twarz występowały rumieńce, wydawała się jeszcze ładniejsza niż w rzeczywistości. Tak było aż do matury. Wtedy ustało odprowadzanie. Wiśka nie śmiała nalegać. Poprosiła o zwolnienie z pracy na te dwa dni i warowała przed szkołą to jednego, to drugiego. ■— Chyba dobrze napisałam — powiedziała Jolka, wychodząc z wypiekami. Zbyszek był gotów wcześniej. Zapytany o zadania, tylko» ręką machnął i orzekł, że dziecinnie łatwe. 286 Pobiegli potem we trójkę na lody, a za Jolką oglądali się wszyscy na ulicy, tak rozpromienionej dziewczyny nie sposób nie zauważyć. Kryska też się urwała i przyleciała do nich. Brakowało tylko Ewy. .__Przyjdźcie wieczorem do nas — zapraszał Zbyszek. —■ Matka coś tam upiekła dobrego, posłuchamy muzyki. Mam fajne płyty. Zgodziły się. Wiśka szła trochę ze strachem, ale Halina jakby w ogóle zapomniała o istnieniu pani Danusi i ani jednym słowem nie zająknęła się o tamtych czasach. Za to pochwaliła zamiar Wiśki, aby kontynuować naukę w liceum wieczorowym. Zobowiązała się, że dowie się wszystkiego i pójdzie osobiście z Wiśką, kiedy ta będzie składała papiery. Wracali kolo północy. Przyświecała im pełnia. Ulice miasta, opustoszałe, posrebrzone i tak ciche, że wydawały się jakby zanurzone we śnie, sprzyjały marzeniom. Każde z nich gadato o swoich planach. Prześcigali się, wymyślając coraz to nowe,, niezwykłe projekty na przyszłość. Zawędrowali na Starówkę, potem Grodzką zeszli ku wiaduktowi wiodącemu do Zamku. Księżyc stał wysoko na niebie i rozległa przestrzeń w dole zalana była jego zimnym jakby blaszanym blaskiem. Usiedli na ławce, pachniały miodne krzewy, może kwiaty, których w mroku nie potrafili odróżnić. Było im dobrze, wesoło. Dopiero Zbyszek się poderwał. — Wiecie, która godzina? Sitarska wam nie daruje. — Ona nie taka. Nie ma obaw. Wie, że maturę zdaje się raz w życiu. — Mogłabym dosiedzieć tutaj do rana — zakaprysiła Krystyna. — Nie chce mi się spać. — A rano ani cię dobudzić. — To co innego. * 287 Ale jej towarzyszki już pobiegły przodem, więc rada nierada musiała się do nich przyłączyć. Zbiegli po szerokich schodach z cegły prosto na ów plac jak polewana misa. W oknach kamieniczek okalających go półkolem nie paliło się już ani jedno światło. Wszyscy spali. Trasą jechał zapóźniony samochód. Przez opustoszałe targowisko smyrgały koty. Krystyna z Wiśką wysforowały się naprzód. Maturzyści przyzostali w tyle zajęci roztrząsaniem ostatnich wydarzeń, a może jakimiś innymi, sobie tylko wiadomymi sprawami. Byli jeszcze na targu, kiedy dziewczyny wchodziły do bramy. Stało tam kilku facetów. Chciały ich wyminąć i wejść na schody. Jeden z nich zastąpił im drogę. — Dokąd to?... Wiśka struchlała. Znajomy głos. Nie potrzebowała nawet przypatrywać się, żeby poznać. — A czego wy chcecie od nas, łobuzy! — To była Kryska, Czupurna, maleńka Krystyna z góry na tych dryblasów wsiadła. — Do ciebie nic nie mamy. Możesz iść. Z tą drugą musimy pogadać. — Baranie jeden! Spił się i rozrabia! — Mała, ręce przy sobie — ostrzegł Jacek. — Zgaście ją. Któryś z kolegów chwycił Krystynę, próbował przycisnąć. Ta jak się nie wyrwie, jak nie chlaśnie w pysk. Zachwiał się. Przyłożyła mu z drugiej strony, Jacek trzymał łapy w kieszeniach. Teraz wyjął jedną z nich. W uchylonej dłoni błysnęło ostrze. — Chcesz popróbować? Nie szkoda fyyejcj ładnej buzi?! Kryska zaniemówiła. Stała jak wrytw acek uznał, że dostatecznie ją osadził, bo machnął ręką do kumpli, żeby jej nie ruszali. Zwrócił się ku Wiśce. — Nie cieszysz się ze spotkania? A mówiłaś, że mnie kochasz — zaśmiał się. — Nie tylko mówiłaś. Nie pamiętasz? A potem na milicję poleciałaś z jęzorem, tak? Zaswędziało cię, 288 żeby sypnąć. Nikt inny przecież nie miał pojęcia. Wiesz, jak się za takie rzeczy płaci? — zbliżał się do niej. Z boku stał Lucek. Rzuciła się w drugą stronę. Jacek okazał się szybszy. Chwycił ją za ramię, przytrzymał. Lucek, rechocząc głośno, zamykał odwrót. Kryska krzyknęła przeraźliwie, krótko, bo zaraz jej glos zdusili, widocznie któryś jej zatkał usta. Wiśka ciskała się jak dzikie zwierzę, ale osaczyli ją. Przechyliła głowę, ugryzła. Do krwi go złapała, bo na bhwilę puścił, ale potem rozwścieczony przygniótł do ściany, podniósł dłoń, w której była żyletka. W tej samej chwili Zbyszek jak żbik spadł Jackowi na plecy. Po sekundzie obaj tarzali się na ziemi. Lucek puścił Wiśkę, podleciał, przydepnął Zbyszkowi rękę. Natychmiast przyłączył się ten trzeci. Kryska rozdarła się wysokim, przenikliwym wrzaskiem. Wiśka, nie bacząc na nic, podbiegła do walczących. Oberwała pięścią w plecy, ale udało jej się odciągnąć tego trzeciego. Tłukła go kułakami, gdzie popadło, aż ten cisnął nią o ścianę. Jęknęła i osunęła się bezwładnie. Z oczyma zachodzącymi mgłą widziała, jak Lucek przytrzymuje Zbyszka, a Jacek klęka mu na piersiach i głową tłucze o bruk. Chciała krzyknąć, nie miała siły. W ustach pełno krwi. Raptem usłyszeli spieszne kroki. — Tutaj, panie sierżancie! — zdyszanym głosem mówiła Jolka. — Tutaj się biją. Jolka! Sprowadziła milicję. W tamtych jakby piorun trząsł. Trzeci prysnął na podwórze, Jacek i Lucek za nim. Krystyna, niewiele myśląc^ rzuciła się w pogoń. Wyjście na Lubartowską zastawione. Skoczyłi w ciasny przesmyk obok ubikacji. Tędy między komórkami można się było przedostać na sąsiednie podwórze. Stamtąd na Lubartowską albo z drugiej strony na Targową. — Stać! Milicjant był tylko jeden. Kryska deptała mu po piętach. Jolka znowu gdzieś znikła. Krzyk na Targowej ostrzegł ich, że 19 — Dziewczyna nie ludzie 289 -? -й о Є se_ К- * • £> £ .oj o-^ as £г г? О Сгї S' Д- £.* 3 Й СЗ bJ ~ S '--• Cl 0> а* t3 ? 8 I І. Mtf-5 рЗ 3; 'cŁ з-'Я K^M-ti S.*a Vb% СТО О CU *о ГЭ 1-ї zdążyła już ściągnąć jakąś pomoc. Trzeci koleś wpadł. Rzucili się ku Lubartowskiej. Milicjant zastąpił drogę Luckowi. Ten zaczął się z nim szarpać. Jacek wymknął się na ulicę, przeskoczył jezdnię, zaszył się w przeciwległej bramie. Jolce udało się skutecznie zaalarmować całą ulicę. Lucka doprowadzono na komisariat. Bożył się, że o niczym nie wie. Koledzy się pobili, zwyczajnie, jak mężczyźni. Może wypili przedtem. Normalka. Chyba poszło o dziewczynę. Kolega był zazdrosny. On o niczym nie wie, nikogo nie bił, przeciwnie, próbował przeszkodzić. Rozwyła się karetka. Zbyszek, nieprzytomny, leciał przez ręce. Lekarz stwierdził ciężki uraz głowy. Wiśka poza potłuczeniem i utratą jednego zęba specjalnie nie ucierpiała. Krystyna składała zeznania, z podniecenia plącząc kolejność faktów. O trzecim napastniku, tym, który czepił się Wiśki, nie wiedziała nic. Czekali na zeznania Wiśki. Milicja przeczesywała zakamarki Targowej i Lubartowskiej. Przydreptała matka Lucka. — On niczemu nie jest winien, panie władzo — przekonywała milicjantów. — Jego wciągli. On słabą głowę ma, ale on nie bił. Moje dziecko, panie władzo, ja go najlepiej znam, on muchy by nie skrzywdził. Pan się zlituje. On nigdy ojca nie miał. Męskiej ręki nad nim potrzeba. Ja nie umiałam. Ale on dobry. Zawsze mnie węgla z komórki przyniesie. I jak chora byłam, po lekarstwo chodził. On nikogo nie zabił, czemu wy jego prześladujecie — rozpłakała się. Dzień się budził. Pokazali się mieszkańcy okolicznych czynszówek. Kobiety śpieszące po chleb i mleko przystawały i wdawały się w obszerne rozmowy. Wyolbrzymione plotką wydarzenia budziły grozę. Coś tam ktoś dorzucił, coś przekręcił, stugębna fama, pomlaskiwanie, delektowanie się sensacją. Celowały w tym zwłaszcza paniusie. Jedna z drugą czuły się już prawie ofiarami napaści i rozpowiadały, jak one postąpiłyby w takim wypadku. Powytrzepywano z legowisk chłopaków, niekoniecznie legi-■ tymujących się stałym zajęciem. Huczek się podniósł na całą. 290 dzielnicę. Z odległych podwórek co jakiś czas nadchodziły meldunki, że przed chwilą na tym właśnie terenie widziano podejrzanego typka przemykającego się chyłkiem. Cynk okazywał się mylny. Chłopak, który wynosił śmieci i został złapany za poły przez podejrzliwego nadgorliwca, rozjątrzony do żywego przysolił facetowi fest, aż władza musiała wmieszać' się do tej rozróby i godzić obydwu. Jacek tymczasem przywarował za stertą węgla w komórce, której spaczone drzwi nie stawiły mu oporu. Bał się. Ponad wszystkim górowało w nim to właśnie uczucie. Nie chciał przecież źle. Miał postraszyć Wiśkę. Nie zrobiłby jej krzywdy. Pamiętał, że to jego dawna dziewczyna. Lubił ją po swojemu. Ale uważał, że należy jej zatkać dziób. Wiadomo: dziewczyna. Jak się zlęknie, to przynajmniej będzie siedziała cicho. Lucek ją przyuważył. A szykowali akurat następny skok. Chodziło o to, żeby nikt nie skojarzył kolejnej sprawy z tamtym napadem na taksówkarza. Chyba zabrakło im wyobraźni, źle obliczyli. Nie spodziewał się takiej reakcji. A potem Zbyszek skoczył mu na plecy. Kiedy przygniótł chłopaka do ziemi i rozpoznał, wściekłość wzięła w nim górę nad wszystkim innym. Już kiedyś ścięli się, także o Wiśkę. Wówczas Zbyszek niby ustąpił, ale Jacek pamiętał do dziś pogardę, z jaką go potraktowano. Tłukąc głową Zbyszka o bruk, pragnął odegrać się za tamtą rozmowę. Odpłacić z nawiązką. Za wszystko. I za to, że tamtemu się w życiu udawało. Że miał dom z prawdziwego zdarzenia. Że mógł liczyć w przyszłości na innych i na siebie, że nie spustoszono jego marzeń, że nie odebrano wiary w dobroć drugiego człowieka, jak to uczyniono z Jackiem. Mścił się za swoje niespełnienia, za niedostępność tych oczywistych dla Zbyszka etapów życiowych: studia, podróże, kariera, może prawdziwa miłość. Jacek już ani chciał, ani umiał do tego "Wszystkiego dążyć. A teraz się bał. Nie żałował. Pewnie tak musiało się stać. Do Wiśki jeszcze się kiedyś dobierze. Nic straconego. Nauczy ją. Trzeba się najpierw stąd wydostać. Matka pieniędzy nie 291 pożałuje. Nie ingerowała w jego sprawy i nie uchylała się od swej jedynej macierzyńskiej powinności: dostarczania forsy. Aby się tylko dostać do mieszkania, zanim ta siksa wszystko wyśpiewa. Potem już sobie poradzi. Matka świadków postawi, że go w Lublinie nie było. Da się załatwić. Liczył na' to, że lada chwila rozpocznie się na ulicy poranny szczyt. Wówczas palec tutaj trudno wetknąć. Wylewały się tłumy z pobliskiego dworca autobusowego. Wiocha pchała się do miasta po zakupy. Młodzież pędziła do szkoły. Sporo doresłych do pracy. Kobiety dreptały do sklepów. Wiadomo, że najciemniej jest zawsze pod latarnią. W takim ścisku najłatwiej się zgubić. Tyle, że od Lubartowskiej może być obstawa. Trzeba się przepchnąć do Szenwalda. Wysmyknął się z komórki. Lawirował w ciasnych przejściach. Na tym odcinku ulicy piwnice były nieczynne, bo stało w nich parę metrów wody, jako że grunt tu podmokły. Toteż wszelkie schowki dla mieszkańców urządzono zastępczo w zakamarkach podwórek. Obcy by się tu stracił, ale Jacek kiedyś trenował z. Luckiem podobne przejścia, miał więc rozeznanie. Wydostał się na płaski dach. Rozejrzał się. Skok z wys®kości paru metrów na sąsiednie podwórze. Udało się. Przywarował za występem muru. Czekał. Przechodziły dwie kobiety obarczone wypchanymi siatkami. Nastawił uszu. Oczywiście rozmawiały o nocnym napadzie. . — On chyba nie stąd. Na swoim terenie by nie działał. — Mało to szumowin wszelkiej maści. Ja bynajmniej uważam, złociutka, że milicja jest zbyt pobłażliwa. — Gdyby ojciec pasem skórę łoił, milicja nie miałaby wiele do roboty. — Święte słowa. A jeżeli ojciec łajdak? Kogo wychowa... Poszły. Smyrgnął za nimi. Klatka schodowa oficyny graniczyła z następnym podwórkiem. Z okna na pólpiętrze można się tam było przedostać. I tym razem mu się udało. Wyszedł ciasną bramą obok 292 knajpy- Z fasonem. Kołnierz kurtki postawiony, łapy w kieszeniach. Nawet gwizdał. Wszystko jak trza. Wspiął się na palce. Tuż obok przystanek. Nadjeżdżały dwa autobusy. Tłum kłębił się, szturmował zatłoczone wozy. A żeby tak... Wśliznął się między jakieś baby z koszykami, odepchnął dziewczynę w berecie. Już niedaleko. V/ tej samej chwili dojrzał pod ścianą milicjanta, który bacznie obserwował tłum. Tylko spokojnie, pomyślał Jacek. Bez paniki. Łapsy oczą, ale pojęcia nie mają, że tu jestem. Pod nosem im przejdę. Zaraz: się dostanę do środka, autobus ruszy. Zgubię się im. Chyba że ta gęś dała cynk. Trzeba najpierw matkę wydzwonić. Niech sprawdzi, czy nikt nie węszy. Albo jeszcze lepiej umówię ją w mieście. Pieniądze mieć muszę. Do Jeleniej Góry trzeba dojechać legalnie. Tam już sobie poradzę. Oczy ich się spotkały. Milicjant ruszył naprzód. Jacek poczuł suchość w ustach. Znajdował się przy samych drzwiach. Ale kierowca wstał i odpychając pasażerów dunde-rował, że tylu nie weźmie. Kłócili się. Oponował, Zapowiedział, że nie ruszy. Co robić? Chyba go rozpoznano. Zaczęły go ponosić nerwy. Rozejrzał się ukradkiem. Zobaczył drugiego. Widocznie odebrał sygnał od swego towarzysza; bo również przeciskał się do wozu. Ludziska się przed nim rozstępowali, Jacek już prawie czuł mocny uchwyt na ramieniu. — Nie. Za nic. Rozepchnął ludzi. Łokciami i głową parł przed siebie. —• Dokąd? Co? —■ rozległy się oburzone głosy. — Dziecko mi stratujesz ■—■ rozdarła się jakaś baba. —■ Co jest! Granda — pieklił się wysoki jegomość. Jacek wyrwał się z tłumu i pędził przed siebie. Gwizdek. Więc to już. 293 Pulsy biją młotem w skroniach. Oczy zachodzą czerwoną mgłą. — Nie dam się! Czatują po tej stronie: Ulicą walą samochody. Schować się za nimi. W ten sposób zyska cenne sekundy. Dalej jest targowisko, dworzec autobusowy. Mrowisko. Może się uda. Na skos pobiegł przez jezdnię. Dał susa zza ciężarowy. Jeszcze parę metrów. Posłyszał pisk opon, potem coś uderzyło go silnie w plecy. — Ja nie chcia... Z szoferki wyskoczył starszy mężczyzna. Podleciał, przyklęknął. Przygalopowali milicjanci. Naokoło gromadził się tłum gapiów. Zatłoczona do niemożliwości wąska gardziel ulicy nagle jakby się zakrztusiła, zaczęła dławić. Samochody pędzące z góry i te, które napływały od rogatki, stłoczyły się jeden za drugim. Zablokowały skrzyżowanie z trasą. Ludzie klęli, auta trąbiły. Piekło. Siwy facet, który klęczał nad Jackiem, podniósł się tak zielony na twarzy, jakby za chwilę miał zwymiotować. Usta mu dygotały. — Nie wiem, jak się to stało. Sam mi się władował pod koła. Tyle lat jeżdżę, żadnego wypadku... — Miazgę z człowieka zrobił — podniósł się wrogi pomru)ć. •—■ Jak oni jeżdżą?! Do kryminału! Bandyci! — Taki młodziusieńki — użaliła się kobiecina.— Musi do szkoły śpieszył... — Panie władzo! Jak Boga kocham, nie widziałem! Zza tego stara mi wyskoczył... — Na miejscu? — Przynajmniej się nie męczył, złociutka. — Ale taki młody. Wszystko przed nim. Ile dobrego mógł zrobić. A ten kierowca pewnie pijany. Chłopy umiaru nie mają... A Jackowi było już doprawdy wszystko jedno. Tylko nikogo nie było w pobliżu, żeby zamknął te jego zielonkawe oczy, 294 cienione długimi jak u dziewczyny rzęsami. Dopiero Sitarska, która wracała z targu i usłyszawszy krzyki, podeszła, aby -obaczyć, co to za zbiegowisko — znalazła się opodal. Nie potrzebowała wyjaśnień. Widziała niejedno w życiu i niejednemu tę posługę oddała. Więc teraz nachyliwszy się nad Jackiem, uczyniła to i dla niego. Rozdział XIV Podobno była wiosna. Kwitły bzy i kasztany. Młodzież ze śmierdzących spalinami ulic uciekała do Dąbrowy nad zalew albo przynajmniej do Ogrodu Saskiego, gdzie przy nauce zdarzało się też połlirtować. Kina opustoszały, za to lody miały powodzenie. Dziewczyny pośpiesznie szyły nowe sukienki. W każdej odzywała się ambicja, aby w wiosennym słonku paradować w całkiem nowej skórce, w pstrych piórkach. Już sobie marzyły o wielkiej letniej przygodzie. Zbyszek długo nie odzyskiwał przytomności, Halina na wiadomość o wypadku wpadła w rozpacz. Jej Zbyszek! Paweł też łaził przygnębiony. W szpitalu spotykali się codziennie z: Jolką i Wiśką. Dziewczyn nie puszczano do chorego. Czyhały więc pod drzwiami na jakąkolwiek wiadomość. Któregoś dnia Jolka przyszła z bukiecikiem kwiatków. Nieśmiało podała je Halinie. —- Może pani weźmie dla Zbyszka. — Po co mu kwiaty — szepnęła Halina — kiedy on ludzi iiie poznaje. Jolka wybuchła płaczem i uciekła. Wiśka dogoniła ją przed kliniką. — Ja teg© nie przeżyję —■ powiedziała Jolka. Wiśka chwyciła ją za ramię, potrząsnęła. — Dość tego! Rozumiesz? Dość. Mnie też chłopaka szkoda^ 2% takich brewerii nie wyprawiam. Jutro zdajesz ustną. Jak pójdziesz, kiedy łazisz jak z krzyża zdjęta? .__To nie pójdę — powiedziała Jolka. Zbladła jeszcze bardziej. Wiśkę ogarnęła furia. __Nie pójdziesz? Na maturę nie pójdziesz? —. Zostaw mnie — rozbeczała się Jolka. — Przecież ja go» kocham. Wiśkę zamurowało. Kompletnie. Tego się nie spodziewała. .— Po co mi matura — szlochała Jolka. — po co studia,. gdyby on... — Nie rób z siebie widowiska —■ szarpnęła ją za rękaw Wiśka. — Ludzie patrzą. — A niech sobie patrzą. Niektórzy się po prostu gapili, inni rzucali przelotne spojrzenia, kilka osób może z ciekawością, może ze współczuciem obejrzało się za nimi. Szły wolno, Jolka ukryła twarz w chusteczce, gryzła ją, żeby powstrzymać szloch. Wiśka czuła się całkiem bezradna. I tak degonili ich Paweł z Haliną. Byliby może minęli,, pochłonięci własnymi kłopotami, ale Halina jakoś wyczuła, że ten płacz jest o Zbyszka i serce wezbrało w niej sympatią.. Podeszła, wzięła Jolę z drugiej strony pod ramię. Wiśka nie wytrzymała. — Ona jutro ma zdawać, a mówi, że nie pójdzie... Niech jej! państwo wytłumaczą, że to konieczne. Może kobieca intuicja pomogła Halinie znaleźć odpowiednie słowa, a może Jolka potrzebowała obecności tej właśnie osoby,, tak bliskiej Zbyszkowi. Powoli się uspokajała. — Odprowadzimy was — zdecydował Paweł. —■ Tak będzie lepiej. Sitarska ujrzawszy zapłakaną Jolę bez słowa przygarnęła ją do siebie. Krystyna zrobiła przerażone oczy. Wiśka mrugnęła na nią, że tymczasem nie ma obaw. Halina rozglądała się po tej norze, która była mieszkaniem 297 f dziewczyn i Sitarskiej. Na parapecie piętrzyły się takie same podręczniki jak u Zbyszka. Poczuła, że coś ją chwyta za gardło. Jutro ustna. A Zbyszek, który tak się cieszył na ten dzień, tak przygotowywał, taki był pewien siebie — leży omotany bandażami jak kukła i nikogo nie poznaje. Stłumiła jęk. Pomyślała, że i ona tej nocy nie uśnie. A może... Przełknęła ślinę i zwróciła się do Joli: — Gdybyś chciała się do mnie przenieść... Przynajmniej na kilka dni. Pokój mamy wolny... —• urwała. Jolka milczała, ale Sitarska przejęła inicjatywę. — Idź, dziecko — powiedziała. — Będzie ci lepiej, ciszej, może się uspokoisz. Nie trzeba tak bez walki przegrywać. Dla tego chłopaka powinnaś zdać. Za niego i za siebie. Pokazać, co potrafisz. Jolka słuchała ze spuszczoną głową. Nie protestowała. Nazajutrz Wiśka ubłagała u szefowej zwolnienie i poleciała pod szkołę. Niebawem nadeszła Halina z Jolą. Obydwie blade, z podkrążonymi oczyma. Jolka zdawała jako trzecia. Czekały зіа nią. Długo to trwało. Wiśka zaczęła się niecierpliwić. Halina stała przy oknie. Nie odzywała się. Wreszcie otworzyły się drzwi, wyjrzała wychowawczyni. Po jej oczach Wiśka poznała, że dobrze poszło. Jolka •wyszła nieco chwiejnie. Otoczyły ją koleżanki. Wypytywały, ściskały. Odpowiadała zmęczonym, bezdźwięcznym głosem. Ogłoszono wyniki. Tego dnia wszyscy zdali. Jolka — na same piątki. Wychowawczyni jej gratulowała, potem zwróciła się do Haliny, biorąc ją najwidoczniej za Joli opiekunkę: — Niech pani się teraz zajmie dziewczyną. Wydaje się tak wyczerpana, że nie wiem, jak dociągnie do egzaminów wstępnych. Polubiliśmy ją wszyscy i chcemy, żeby zdała jak najlepiej. A jest w takiej kondycji, że siły mogą ją zawieść w decydującym momencie. •— Postaram się — powiedziała Halina. 298 I na tym stanęło, że Jolka aż do egzaminów zamieszka u niej. д po kilku dniach, dzwoniąc do kliniki, Wiśka dowiedziała s}p ze Zbyszek odzyskał przytomność. To było wielkie święto. Poleciały tam obie z Krystyną. Tylko Ewka nie chciała iść. Ociężała i dziwnie nieswoja snuła się po domu. Do książek nawet nie zaglądała. Dziewczyny domyślały się, że chyba żałuje Lucka, ale rozmawiać z nią na ten temat nie można było, bo zaraz ciskała się jak gadzina. — Gdyby się Janek dowiedział, że po takim bandziorze płaczesz... — nie wytrzymała kiedyś Krystyna, której nie mogły wyjść z pamięci niedawne święta i wspaniała harmonia między Ewką i Jankiem. Tym razem jednak źle trafiła. — A niech się ugryzie! Niech się udławi! — wrzasnęła Ewka. -— Na oczy go nie chcę widzieć. Od tej pory nie rozmawiały ze sobą. Że zaś Wiśka też miała swoje zmartwienia, zresztą solidaryzowała się raczej z Krystyną, Ewka została całkiem na lodzie. Sitarska również nie rozpoczynała z nią rozmowy, jakby czekała, że dziewczyna pierwsza do niej przyjdzie. I przez to osamotnienie, przez to puste miejsce, jakie się wytworzyło wokół Ewy, omal nie doszło do katastrofy. Którejś nocy Wiśka jeszcze kiwała się nad książką, kiedy pod pretekstem wyjścia na dół do ubikacji przytuptała do niej Krystyna. — Ja tam nie wiem i wiedzieć nie chcę! — szepnęła tajemniczo — ale z Ewką jest coś nie w porządku. Już ze dwie godziny ryczy w poduszkę. A teraz szklankę z wodą sobie postawiła i jakieś prochy żre. Ja się z nią gniewam, ale może ty byś się dowiedziała, co to wszystko znaczy — i znikła na korytarzu. Wiśka akurat nie miałaby nic lepszego do roboty niż chodzić, pytać, dowiadywać się. Sama była zmęczona i wolała się jak najprędzej położyć. Co ją obchodzą kłopoty Ewki? 299 Ryczała, więc ją pewnie głowa rozbolała i tabletkę sobie zażywa. Jej sprawa. Dawniej Maszczakównie jakby się nie chciało, toby się nie-przemogła. Ale Wiśka, o którą inni umieli się zatroszczyć, już. teraz nie potrafiła drugiego człowieka obojętnie minąć. Więc chociaż ją wkurzała ta cała Ewka, poszła do sąsiedniego pokoju, uklękła na posłaniu Krystyny sąsiadującym z siennikiem Ewy i szorstko zapytała: — Co jest grane? Ewka szybko schowała coś za siebie. To się Wiśce nie spodobało. Kazio, jak się bał, to też zawsze tak za siebie chował. Była w tym geście bezbronność i rozpacz. Nie namyślając się wiele, Wiśka chwyciła Ewkę za rękę, trochę wykręciła i dobrała się do szklanej fiolki. Z pewnością nie były to proszki od bólu głowy. Ewka nie chciała oddać. Zaczęły się szarpać. Obydwie cichaczem, żeby nie obudzić Sitarskiej. Ta jednak czujnie uniosła głowę. — Co się tu dzieje? Nie było sensu dłużej zachowywać sekretu. — Dawaj! — wrzasnęła Wiśka. — Co ci do łba strzeliło? Sitarska zapaliła światło. Wiśka odebrała fiolkę. Ewka tłukła ją pięściami, zachłystując się i wołając: — Oddaj! Sitarska wzięła od Wiśki buteleczkę: — Skąd to masz?! Ewka! — i natychmiast do Wiśki. — Ubieraj się, szybko. Trzeba natychmiast lekarza... Wszystko zażyła? No, gadaj, ile tego wzięłaś? Ale Ewka nie chciała mówić. Zzieleniała jakoś dziwnie, zbladła na twarzy, zgięła się wpół. Przybiegła Krystyna. Przerażona, w paru słowach zrozumiała, o co chodzi. Ostry dyżur miał szpital na Biernackiego. Nawet kwadrans nie minął, kiedy tam odprowadziły Ewkę. Godziny wlokły się beznadziejnie długo. Sitarska wyłamywała sobie palce ze stawów. 300 — Nie upilnowałam — powtarzała — nie upilnowałam. A przecież mi obiecała. Okłamywała cały czas... Przez tę noc Sitarskiej jakby lat przybyło. Nawet kiedy nadeszła pocieszająca wiadomość, że Ewka po płukaniu żołądka żyje i za kilka dni będzie ją można odebrać, Sitarska nie odzyskała spokoju. — Dlaczego ona to zrobiła? — powtarzała w kółko. —■ Dlaczego? Lekarz dyżurny, młody jeszcze chłopak, spojrzał na nią z niechęcią. — Przecież to jasne — powiedział. — Ciąża. Na trzeci dzień pozwolono Sitarskiej zobaczyć się z Ewą. Dziewczyna była jeszcze blada, ale w sumie wyglądała nieźle. Na widok staruszki rozpłakała się. Sitarska usiadła przy łóżku, wzięła jej dłoń w swoją. Nie z potępieniem patrzyła na Ewkę, tylko ze współczuciem i jakby z żalem ogromnym, ze zdumieniem. — Czego pani tak się na mnie patrzy? — zawołała Ewa. —-Było nie ratować, ja wiem, że to wstyd. Teraz mnie wszyscy palcami będą wytykać. — A ty sobie myślisz, dziewczyno, że jedno zło zmazuje się ■drugim? — powoli powiedziała Sitarska. — A cóż ci twoje ■dziecko zawiniło, że tak je chciałaś ukrzywdzić? Ewka skuliła ramiona. — Moje dziecko... — wyszeptała, a oczy jej zrobiły się ogromne i cała w tym skuleniu i wytrzeszczu stała się podobna ■do małej sowy. — Czyje ono jest? — spytała Sitarska. — A czyje by? Lucka! — wykrzyknęła dziewczyna i teraz już zaczęła mówić gwałtownie. — Mogłabym mieć inne życie, a tak mi je zawiązał. Drań, cholera! — Po coś ty z nim łaziła, głupia? — nie wytrzymała Sitarska. Ewka spojrzała zdziwiona. A bo mi się podobał. Znamy się jeszcze ze szkoły. On jak 301 nie jest bardzo pijany, to całkiem z nim fajnie. Mówił, że się ze mną ożeni... — Taak — przeciągnęła Sitarska. — Ja zresztą nie chciałam. To tylko tak dła zabawy. Nudziło mi się. Inne dziewczyny czasu nie miały, a ja tak zawsze sama. No, nie umiem. Natura u mnie taka, że muszę być między ludźmi. Pani mnie wzięła do siebie, ja rozumiem. Ja nie chciałam pani kłopotu zrobić, a sobie wstydu... myślałam, że to się da inaczej załatwić... —■ śpieszyła się z tymi wyjaśnieniami, jak nie wiem co. Oczy Sitarskiej prawie wylazły z orbit. — O czym ty mówisz, dziewucho? Opamiętaj się. — O zabiegu — powiedziała beztrosko. — Mówiłam z Luckiem. Miał się postarać o pieniądze. Ale jak go posadzili, to już nie wiedziałam, co zrobić... I tak byście się dowiedzieli... — Więc ty myślałaś... to dziecko... — Sitarskiej brakowała tchu. — A co takiego? — ruszyła ramionami Ewka. — Mnie ono niepotrzebne. Ja go nie chciałam. — Więc ty... Ewa! Człowieka chciałaś zabić? — Przecież to nie człowiek — spojrzała zdziwiona. — A co? Robaczek — nie wytrzymała Sitarska. —- Robaczki ci się zalęgły? Ty ciemnoto zatracona... — Mnie się zdawało... wyjąkała Ewka — że to jeszcze nie człowiek... Że to nie szkodzi... — A ja cię tak pokochałam, Ewka — powiedziała ni stąd, ni zowąd Sitarska — jak rodzoną. Myślałam, że cię niedługo jakiemu porządnemu chłopcu oddam i że będziesz mu radościa i pociechą. A ty na zgubę sobie... i temu dziecku, które ci się ot tak sobie, dla zabawy zaczęło... Życiem ludzkim zabawić się chciałaś... — Ja z brzuchem między was nie wrócę — krzyknęła Ewka. — Wszystkie baby mnie oplują. A co ja winna? Czy to ja jedna?... Inne to samo robią i dobrze jest. Mnie się nie udało, bo Lucka zwinęli. Anibyście o czym wiedziały. 302 - Myślisz, że byłoby ci lżej? — plecy Sitarskiej pochyliły się jeszcze bardziej. — Jak swoich synów straciłam, to sobie-przysięgłam służyć cudzym dzieciom. Wedle sił. Żeby na łudzi mogły wyrosnąć. Gromadkę całą wychowałam przez te lata i to w takiej biedzie, w tej norze, z pensją sprzątaczki. Myślisz, że mnie było lekko? A przecież tyle lat żyłaś obok, że widziałaś i tych, co do dzisiaj pamiętają, odwiedzają, piszą... I powiem ci: różnie bywa. Te moje przyłatane córki takie znów święte nie były. Zdarzało się i im głupstwo zrobić, pomylić. Ale wiedziały, że za cudze życie — to się odpowiada. Tego nie można ot tak byle sobie, jak pluskwę zdusić. I miały odwagę w ten sposób życie układać, żeby dziecko wychować. Żadna z nich tego później nie żałowała. Wszystko jest dla ludzi, tak... Ale jak człowiek popełnia błąd, to powinien potem za to zapłacić. Tak czy owak. Za wszystko się płaci, Ewo. A ty się chciałaś wymigać. I co? Dalej sobie używać... — A co z bachorem zrobię? — wybuchnęla Ewka. — Ani pieniędzy, ani mieszkania, ani pracy. Ze szkoły mnie wyleją, bo ostatnio prawie wcale nie chodziłam. I do tego jeszcze dzieciak. I tak mam ciężkie-życie, jeszcze mi to potrzebne? Chyba że do domu dziecka na państwowy garnuszek oddam zaraz po urodzeniu. Sitarska patrzyła na nią takim wzrokiem, jakiego Ewka u niej nigdy dotąd nie widziała. Zmieszała się, zbladła. — Ja ci to dziecko wychowam — powiedziała drewnianym głosem Sitarska. — I zadbam o to, żebyś do niego żadnych praw jako matka nie miała. Ale zabić —; nie pozwolę. — I wyszła. Dziewczynom nie powtórzyła tej rozmowy. Tyle, ile było konieczne, aby zrozumiały całą sprawę. Bolało ją to najwidoczniej, bo chwilami aż zacinała zęby. Wiśce się jej żal zrobiło. Próbowała pocieszyć. — Głupota! — A czy to cokolwiek zmienia? — wzrok miała udręczony jak zbite, skatowane zwierzę. — Jak człowiek umiera, to się go 303 opłakuje, ale kiedy zaczyna gnić w środku, kiedy zaczyna podleć — to nawet płakać trudno. — Ewka sobie nie zdaje sprawy — podjęła Krystyna. — Ostatecznie zdarza się. — Bo ona myślała zawsze tylko o sobie — pewiedziala Sitarska. — O swoich przyjemnościach, swojej zabawie, swojej wygodzie. Przypuszczałam, że jak do nas przyjdzie, to się opamięta. Jednak widocznie było już za późno. Ale dziecka jej zmarnować nie dam. Sitarska odwiedziła matkę Lucka. Coś tam uradzały obydwie. Chyba nie było im się łatwo pogodzić. Ostatecznie jednak stanęło na tym, że matka Lucka weźmie dziewczynę do siebie. — Już ona jej dopilnuje — powiedziała z niezwykłą u niej zaciętością Sitarska. — Ewka za darmo siedzieć tam nie będzie. Pomoże. przy szyciu. To jest robota chałupnicza, płacą od sztuki, we dwie więcej wyrobią. — A jeżeli Ewka nie będzie chciała zostać? — wyraziła wątpliwość Krystyna. — Musi. Ewka wyszła ze szpitala dopiero po dwóch tygodniach, bo :się przyplątały jakieś komplikacje. Matka Lucka i Sitarska chodziły osobiście odbierać dziewczynę. Wieczorem Wiśka umówiła się z Krystyną, że skoczą na górę i wypukają Ewkę. — Trzeba się dowiedzieć, jak się czuje. Może jej co potrzeba. Matka Lucka zmarszczyła się niechętnie, ale wpuściła je do pokoju. Ewka siedziała nad stosem bielizny. Palce miała dosyć dokładnie pokłute. — Ale wpadłam, nie? — spojrzała na nie z grymasem. Uczyniło im się przykro. To nie była Ewa. Ich Ewa, z którą tyle się wieczorów prześmiało, z którą się zbierało kaczeńce i tańczyło w remizie, a potem pod wygwieżdżonym niebem. Ona sobie widocznie też to przypomniała, bo twarz jej się skurczyła, jakby ją co zabolało. „304 - Janek pisał — powiedziała ostrożnie Krystyna. — Kazał cię pozdrowić. Ewka mruknęła coś niewyraźnie. Krysia wyjęła list. — Chcesz przeczytać? Wzięła, ociągając się. Potem czyttła zachłannie, na czoło wypłynął rumieniec. Wiśka zerknęła na Krystynę. Ta uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Mogę ci zostawić — powiedziała. — Kiedyś mi oddasz. Umówiły się, że będą do Ewki co wieczór zaglądać. — Przybywa nam obowiązków — westchnęła Krystyna, kiedy wróciły do siebie. — Zbyszek, Ewka. Jolkę też trzeba od czasu do czasu sprawdzić. Nie wiesz, co się z nią dzieje? — Wykrada się do Zbyszka. Tam normalnie nie puszczają, ale jej się udaje przemycić... — Zdaje się, że nie bez twojego w tym udziału? — zaśmiała się Krystyna. Wiśka nie zaprzeczyła. — Pracowałam przedtem u tego doktora, więc kiedy go teraz poprosiłam o pomoc, nie odmówił. On też często do Zbyszka zagląda. Przecież oni się przyjaźnią z jego rodzicami. — Tej paniusi nigdy nie spotkałaś? — Myślisz, że za nią tęsknię? — Wiem, że nie, ale ciekawam, jaką by miała minę, gdyby cię teraz ujrzała. — Mało mnie to obchodzi. Jak ją sobie wspomnę, to mi tylko żał doktora. Ona by chciała z niego zrobić groszoroba, a to naprawdę przyzwoity człowiek. — Odkąd masz grosze w pogardzie? — zapytała Krystyna. — Kiedy do nas przyszłaś, to rozmyślałaś głównie nad tym, w jaki sposób najszybciej zbić forsę. — Pieniądze też potrzebne, nie zaprzeczam. Z nimi lżej się żyje, podzielić się łatwiej. Ale chyba nie są najważniejsze. Wiśka zamyśliła się, aż jej brwi podjechały do góry, co działo się zazwyczaj w momentach największego skupienia. 20 — Dziewczyna nie ludzie 305 Krystyna przyglądała się jej z niejakim rozbawieniem. — Krzych pisał, że przyjedzie na zawody — powiedziała nagle i Wiśka, zaskoczona, aż drgnęła. Podniosła na koleżankę pytające spojrzenie. — Ciebie też zapraszam, oczywiście — dodała szybko Krystyna. — Nie wiedziałam, że startujesz. Jakoś przycichłaś ostatnio na ten temat. Myślałam, że ty traktujesz bieganie tylko ot tak sobie... Jako rozrywkę... — Jak biegnąć, to już po zwycięstwo — prawie wykrzyknęła Kryska. — Kiedy miałam mówić? Stale u nas młyn taki, przyśpieszenie, afeiy... Sama też się nie zastanawiałam... Ale trenuję ostro. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. — Wiesz, podziwiam was. Ciebie i Jolkę, znaczy się — powoli powiedziała Wiśka. —. Jolę potężnie rąbnął ten wypadek Zbyszka. Wiesz, nawet nie przypuszczałam, że można cudzą biedę tak mocno przeżywać. Ona zawsze była taka spokojna, ta Jola... — Tylko opanowana — Krystyna przechyliła głowę w bok, przyglądając się swemu arcydziełu: dziergotce szydełkiem. — Ale najwrażliwsza z nas wszystkich. Znam ją chyba najdłużej, to wiem. Kiedy przyjechałam uczyć się w Lublinie, mama wynalazła mi stancję u pani Sitarskiej. Jola już tu była. Ja wtedy taka więcej nie do życia. W czerni wprawdzie nie chodziłam, bo tatuś tego nie lubił, więcby mu to przyjemności żadnej nie sprawiało, ale w sercu gorzej niż najgrubsza żałoba. Czasem mi się zdawało, że już się nie otrząsnę, że nie poradzę. Ani zaśmiać się, ani z ludźmi gadać mnie się nie chciało. Dla każdego jak ten oset. Od towarzystwa z daleka. Chyba wytrzymać ze mną było trudno. A Jolka rozumiała. Przykrości jej też narobiłam... — Ty? — Wiśka wiary nie dawała, aby ten pędziwiatr potrafił komukolwiek umyślnie na odcisk nadepnąć. Na policzkach Krystyny pokazały się filuterne dołeczki. — Myślisz, że taka słoneczna pogoda nic mnie nie kosztuje? 306 Zanim się nauczyłam do ludzi uśmiechać, niemało łez upłaka-łam. Ojej, kąpiel byłaby. No a potem, również dzięki Jolce, zrozumiałam, że to nie sztuka obrzydzać życie całemu otoczeniu. Że znacznie ciekawiej jest tak żyć, żeby drugim ze mną było miło. No i popatrz, prawie się udaje... — mrugnęła szelmowsko. — Ciotka Regina powiedziałaby o tobie: lotnica. — Trudno wszystkim dogodzić — westchnęła obłudnie Krysia. — Ale teraz widzisz, że nie mam czym imponować. — Już ty nie udawaj. Ja nawet nie umiałabym powiedzieć, na czym to polega. No bo fakt. Zwyczajne jesteście dziewczyny. Ale stale w was coś nowego pokazuje się. I to tak cieszy. Każdy dzień przynosi niespodzianki. — A ty myślisz, że niespodzianek ludziom nie sprawiasz? — spytała Krystyna. — Krzysiek się o ciebie w każdym liście dopytuje. Przyznaj się, co mu zadałaś? Babkę miałaś znachor-kę, to może i sama uroki rzucasz? Gadaj zaraz, bo muszę dbać o brata, żeby mu się krzywda nie stała. — Przeze mnie? Kryska? Co ty gadasz? — Wiśka była szczerze przerażona. Dopiero nowy wybuch śmiechu przekonał ją, że z niej zakpiono. — Wyszło szydło z worka — parsknęła Krystyna. — Odwracaj się, odwracaj. I tak wiem, co o tym myśleć. — Nie ma o czym mówić — powiedziała szybko i żarliwie Wiśka. — Jeżeli się dostanę do ogólniaka, a muszę się dostać, jeżeli potem dorównam innym... — Dorównasz? Zlituj się! A w czymżeś ty niby gorsza? — Już ja wiem, co mówię. Proszę cię, Krysiu, nie strój sobie z tego żartów. — O, to ty widzę: na poważnie. Boisz się zapeszyć? — Może się boję. Może w ogóle nie chciałabym przed czasem tej... przyjaźni inaczej rozumieć. Co ma być, to będzie... Zresztą on może wcale o mnie nie myśli, a dopytuje się przez ciebie z grzeczności... — Ta, ta, ta. Niby to ja swojego braciszka nie znam. Co z 307 oczu, to i z myśli. A skoro na niewidziane pamięta, musisz mu być miła... — To dobrze — odetchnęła Wiśka. — I niech tak zostanie. Proszę cię, Krysiu... — minę miała tak błagalną i pokorną, że Krystyna tylko głową pokręciła. — Co to się z ludźmi wyprawia, jak się zakochają? Czy na mnie też to przyjdzie? Bo ja wiem? Tymczasem ani jeden z moich adoratorów nie przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Nie ma porównania z tym, co czuję, czekając na sygnał startowy i potem kiedy biegnę naprzód. To jest radość... — Bo różne są radości — przytomnie odparła Wiśka. — Nie trzeba się żadnej z nich wyrzekać. Ot, widzisz, tylko żeby się nie pomylić, żeby błyszczącego papierka nie wziąć za złoto... — Jak Ewka, co? — Jak Ewka — potaknęła Wiśka. Krystyna nad czymś się zamyśliła. Medytowała przez chwilę. Szydełko migało. Zdawała się pochłonięta robotą. Wreszcie się odezwała: — Jeszcze różnie się to^może ułożyć. Ewka ma takie siupy, że trudno przewidzieć. Ty sobie pewnie myślisz: głupia, nie? No bo ona tego Lucka chyba nawet nie kochała. Więc wpadła — i to byle jak, dla byle czego. Z ciekawości pewnie też nie. Tu dziewczyny znają życie i nie potrzebują dreszczyków szukać jak te bananowy, które forsy mają jak lodu i same nie wiedzą, czego chcą, bo wszystkie ich zachcianki rodzice odgadują. Widzisz... — opuściła ręce z robotą na kolana, ze zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w przeciwległą ścianę, na której dziewczyny umieściły kolorowe afisze, żeby było weselej. — Widzisz — powtórzyła Krystyna —ja tego naprawdę nie rozumiem. Dlaczego tak się stałQ... W czasie świąt tak bardzo się cieszyłam. Ewka całkiem się zmieniła. Ja się od dawna domyślałam, że w niej coś takiego siedzi, niespodziewanki różne — i to się tak ładnie ujawniło... A potem zaraz trach, jak piorun z jasnego nieba... — Ona już wtedy musiała być w ciąży. Ale chyba jeszcze nie 308 wiedziała. A skoro się zorientowała, pewnie tuż po świętach, przypuszczała, że wszystko przepadło. Musiało ją to jak obuchem zdzielić. — Może... — chwiała głową Kryska. — Ale jest w tym jakaś tajemnica, której rozgryźć nie potrafię. A chciałabym... Mówiłaś, że myśmy ci z Jolką jakoś tam zaimponowały. Tak? A Ewka nie? I to nie jest sprawiedliwe. Ona by mogła, tylko... Może zanadto była przez życie bita... Za długo... Bo ja wiem? — Życie to w ogóle bijak —■ sucho rzekła Wiśka. —• Każdemu daje w kość. — Ale jeżeli kto silny, to się otrzepie, idzie dalej. A skoro ktoś cięgi od maleńkości dostawał i już wlecze się na czworakach, a potem mu jeszcze kopa dosuną, to może nie wstać. — Na taką znów poszkodowaną Ewka nie wyglądała — powiedziała krytycznie Wiśka. Krystyna ruszyła ramionami. — Nie trzeba zaraz wyglądać na półtora nieszczęścia. Można zęby szczerzyć, a siły nie mieć. Ewce, wiesz, nic się nie układało. Niby ładna, ale chłopaki się jej nie trzymali. Na łatwiznę każdy by poszedł, ale Ewka mimo pozorów wcale nie była taka lekka. Wytrzaskać po pysku też potrafiła. No to jeden z drugim chłopak dał nogę. A znowu tym, którzy byli coś warci, zabraniano się z Ewką zadawać. Tutaj w kamienicy wszyscy wiedzą, kto jest kto. Jak Ewki ojciec umarł i tam u nich melina się zrobiła, to już nikt przyzwoity nie zajrzał. Sama byłam świadkiem, jak*" mamusia synkowi tłumaczyła: z taką zdzirą znajomości nie utrzymuj. Ja bym nie wiedziała, gdzie oczy podziać, a Ewka musiała przełknąć, chociaż niewinna. A te baby, co ją opluskwiają i gorszą się, i ręce nad jej zepsuciem załamują, one właśnie najgorzej zawiniły, one ją do tego popchnęły. — Sitarska przecież złego słowa by jej nie powiedziała, gdyby nie szło o dziecko. Dla niej każde życie cenne. Mówiła mi, że odkąd widziała te dzieciary w czasie okupacji, jak z głodu 309 marły albo z ran, albo z rodzinami zatłuczone, to poprzysięgła I każdego życia bronić. _ Ewka chyba sobie tego nie wyobraża, ze to naprawdę! będzie człowiek — powiedziała Krystyna. — Jej może jesj niewygodnie, przykro, wstyd. A pomyśli potem. Ona w ogóle | wyobraźni nie ma. Ale jak się już to dziecko urodzi, jak ona jei zobaczy — wiem, że na pewno go nie ukrzywdzi. Ja jЛ naprawdę znam lepiej niż wy wszyscy. I dlatego mi żal, że ni A p-óbowałam się doszperać, co się z nią dzieje, tylko się jafl gówniara obraziłam... Gdyby ona zdążyła wtedy zahczyB wszystkie prochy... — Krystyna się wzdrygnęła. Wiśce wprawdzie argumentacja Krystyny niezbyt trafiała doi przekonania, nie sprzeciwiała się jednak, bo i po co? SwarzyJ się o Ewkę? Czy gadał, czy nie gadał, sprawa sama siei rozstrzygnie. Wiśka nie lubiła płakać nad rozlanym mlekienj ani użalać się nad kimś, kogo zbyt surowo potraktowano! Widocznie nie można było inaczej. — A co ty właściwie robisz? — spytała, bo Krysia wdała się w jakoweś bardzo misterne ząbki i ażurki, mordowała się nad | nimi, pruła. Krystyna spojrzała zgorszona. — Jakże. Dziecko przecież potrzebuje wyprawki. Ewka forsą nie śmierdzi, więc my się musimy zakrzątnąć. Wiśce nieco się mina wydłużyła. Znaczy, że i ona będzie zaangażowana do obszywania cudzego bachora. I to jeszcze czyjego? Tego kaprawego Lucka. Ale przykro jej było mącić zapał Krystyny, więc tylko coś burknęła i czym prędzej czmychnęła do swoich podręczników. " O tej samej porze Ewka, korzystając z tego, że jej gospodyni wyszła do sklepu, na chwilę się położyła. Matka Lucka do wyrozumiałych nie należała. Łatwo wybaczała synowi, ale I innych dopatrywała się grzechów nie do, darowania. Toteż Ц całej tej aferze pokrzywdzony był naturalnie Lucek. Ewa juz prawie zaczynała wierzyć, że okazała się potworem, że się na nieszczęsnego chłopaka uwzięła. Leżała długo w nocy 1 310 szeroko otwartymi oczyma, rozpamiętując całą ich znajomość i doszukując się tej strasznej winy, którą jej tak namolnie wmawiano. I racja. Trzeba się było nie upierać, że chłopak jest coś wart. Przecież jej radzono, mówiono, ostrzegano. Ubrdała sobie, że mu pomoże, że go z pijaństwa wyciągnie, że przy niej się odmieni. Przecież jej obiecywał, po rękach całował, mówił, że gdyby nie ona, nie miałby dla kogo żyć. A kiedy już dostał, czego chciał, przestało mu zależeć. Wyśmiał ją, wykpił, powiedział, żeby jej się nie zdawało, że jej coś z tego przyjdzie. Zaczęła go unikać. Obrzydzenie w niej jakieś zostało, może i żal. Potem przyszły te święta spędzone u rodziny Kryski. Ewie pierwszy raz chyba od czasu, jak utraciła ojca, było tak dobrze, jasno, wesoło. Uwierzyła, że i jej życie się odmieni. Zapomnieć o wszystkim. O tych pokątnych spotkaniach na zaplutych schodach, o ukradkowych widzeniach, o... Wydało się to możliwe, łatwe do zrealizowania w czasie tych kilku kwietniowych dni. A potem... Potem się przeraziła. Poprzedni sygnał organizmu zlekceważyła. Teraz nie było już żadnych wątpliwości. Odszukała Lucka. Chciała, żeby jej pomógł, przecież to była sprawa obojga. — A bo ja wiem, czy to moje? — wycedził. Do dzisiaj bolały ją te słowa, ropiały w niej, paskudziły. Wiedział, że się z nikim nie zadawała. Więc się po prostu próbował wymigać. W najgłupszy, podły sposób. Zwalić wszystko na nią. І < Jeżeli miała przedtem dla niego jakąś sympatię, jakieś czuła' politowanie nad tym pokrętnym życiem, jakąś solidarność, bo przecież z takiej samej nędzy się wywodzili, więc któż mógłby go lepiej niż ona zrozumieć — teraz się wszystko rozsypało. Przez ten brak uczciwości... Ale niby dlaczego oczekiwała, że wobec niej zachowa się jak człowiek, skoro wiedziała, że wszystkich naokoło oszukiwał, że rodzonej matce prawdy nie powiedział. Jeżeli się łudziła, no to została ukarana za tę naiwność. Rzeczywiście: nie ma pobłażania dla takich frajerek jak ona. Wiedziała. Na co liczyła? 311 Byłaby wcześniej pomyślała o tym wyjściu — ostatecznym, ale Wielkanoc, do której właściwie nie było już powrotu,, zakotwiczała ją w życiu. Może się jeszcze uda zatrzeć ślady za sobą, wykręcić z tej kabały, uniknąć... Wtedy wyjedzie gdzieś daleko, zacznie nowe życie. Janek może nie zapomni, może się jakoś dalej to ułoży... Zresztą już sama nie wiedziała, na cc» liczyła, kiedy się tak twardo i bezwzględnie postawiła Luckowi. Miała na niego sposób. — Mały szantażyk, co? Jasne. Z dobrego serca to on by się nie zatroszczył. Ale przyciśnięty do muru obiecał jej dwa patole. A potem wypadła ta granda, Lucka zapudlili, nadziei na forsę nie było, na los jakikolwiek. Jedyne wyjście, jakie jej się nasuwało, ostateczne... Po co żyć, skoro wszystko jest kłamstwem i podłością. Ani Sitarskiej, ani dziewczynom zwierzyć się nie chciała. Cóż one z tego wszystkiego mogły zrozumieć? Cudza bieda nie tak boli. Musiała więc rozstrzygnąć sama. A jednak ją uratowano. Po co? A raczej uratowało ją to małe, którego chciała się pozbyć, żeby nie zawadzało. Ludziom na niewidziane już na nim. zależało. Jakie też ono będzie, pomyślała pierwszy raz z ciekawością. Żeby tylko nie wyrosło do niego podobne. A może urodzi się dziewczynka? A może by mnie pokochała... Snuły jej się po głowie najprzeróżniejsze myśli, powieki zaczęły się kleić, kiedy naraz usłyszała kroki na korytarzu, ktoś szarpnął klamkę — i oto w drzwiach stanęła jej własna matka. Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Potem oczy tej otyłej, niebrzydkiej jeszcze, ale już przedwcześnie postarzałej kobiety zwilgotniały. Podeszła do córki, przysiadła obok na krawędzi wyrka. Wyciągnęła dłoń, jakby chciała dotknąć twarzy dziewczyny, ale ta się cofnęła. — Czego mi nie powiedziałaś? — szepnęła. — Czego nie przyszłaś? Od obcych się muszę dowiadywać? — Nie było u was miejsca dla mnie. Nikogo nie obchodziły moje sprawy. Czego tam miałam szukać? — mruknęła Ewka. 312 ' Kobieta zwiesiła głowę. — Takie jest życie. Ty go jeszcze nie znasz. To zresztą nie ja, to ojciec... — Ten gnojek nie jest moim ojcem — wybuchła Ewka. — Gdyby mój ojciec żył, i ja byłabym kim innym. To wy zrobiliście ze mnie szmatę. Wy... wy... — biła pięściami oparcie Józka. — Pieniądze jednak byłabym ci dała — kobieta jakby pragnęła się wytłumaczyć, usprawiedliwić. — Chcesz, ja to jeszcze teraz mogę załatwić. . .• — Teraz? — Ewka spojrzała zdumiona. — Już za późno. — Drożej kosztuje, ale ja ci i pięć kafli dodam. Nie będziesz miała wstydu. Znam taką jedną. Na pewno załatwi. Chcesz? Ewce serce zaczęło kołatać. No i po kłopocie. Znowu poczuje się wolna, swobodna. Wyjedzie stąd. Gdzieś się zaczepi. A bo kto musi wiedzieć, jakie miała przeboje? Życie sobie ułoży. Więcej już nie będzie taka głupia. Skoro matka przyszła, znaczy, że jej zależy. Można ją udoić jeszcze na parę kół. Szmalu im nie brak. Dotąd nie dawali, teraz niech bulą. Stary słówka nie piśnie. Widocznie się rozniosło, może się -wystraszyli, że im się na kark z bachorem zwali. Wygodniej raz zapłacić i mieć spokój. Matka zdziwiona przedłużającym się milczeniem nachyliła się ku dziewczynie i nagląco szepnęła: — No to jak? Gadaj. Ewka już miała kiwnąć głową, że się zgadza. Niech się to jak najprędzej stanie, byle mieć wszystko za sobą. Wyrwać się i z tego więzienia, i od Luckowej matki, okazującej tak jawnie swą niechęć i rozgoryczenie, i od plotkarek, które tu czasem zachodziły i nie szczędziły dziewczynie ciekawskich spojrzeń i kąśliwych docinków. Wystarczy jedno słowo — a będzie wolna. Ale naraz myśli jej się rozpierzchły, zasłuchała się w coś dla siebie nowego, co tam skryte głęboko pod sercem nagle się w niej odezwało. 313 Kobieta się niecierpliwiła. Podniosła głos. — Tu się nie ma co namyślać. Raz, dwa i po krzyku. Nie zwlekaj, bo sobie jeszcze większej biedy napytasz... — urwała zagapiona ze zdumieniem na córkę, która się uśmiechnęła. To już nie była ta sama Ewka; zahukana, wystraszona, zgorzkniała. Podniosła na siedzącą obok kobietę oczy mieniące się wzruszeniem i dziwnie poważne, dziwnie stanowcze. — Nie potrzeba mi od was nic — rzekła z mocą. Kobieta aż się cofnęła. ■ - Jakże to? Zastanów się, co robisz. Głupia! Ewka uśmiechała się nadal, zapatrzona w siebie, jakby nieobecna w tej obskurnej izbie. — A ja urodzę jednak to dziecko — powiedziała. — I postaram się, żeby mi było zdrowe i szczęśliwe. Tak. Rozdział XV Na murku naprzeciw księgarni aż kipiało od kwiatów. Kupujących też nie brakowało. Zbyszek szedł od przystanku powoli, chwilami zatrzymywał się i odpoczywał. Jeszcze się bardzo męczył. Zawroty głowy nie należały do przyjemności. Lekarz mu zabronił wszelkiego wysiłku. Chłopak się wściekał, że go na niedołęgę chcą wykierować. — Nic mi nie jest — zżymał się. Ale czasami rozpacz go ogarniała, bo sił nie przybywało, nad książką nie usiedział dłużej niż godzinę. Zresztą: co z tego. O studiach ani marzyć. Egzamin maturalny przesunięto mu na wrzesień. Dobre i to. Potem... Rodzice upierali się przy sanatorium, on nie umiał przeboleć, że straci rok wymarzonego prawa. — Pewnie żałujesz, że się tak stało — powiedziała mu kiedyś Wiśka. — Gdybyś przewidział, może byś się tak nie pchał do bitki... Spojrzał na nią, jakby się z choinki urwała. — A co ty sobie wyobrażasz? Stałbym tam z łapami w kieszeniach i przyglądał się?... To się mylisz. Nie chciał z nią gadać, chociaż zaczęła zaraz przepraszać, że to niby żarty. — Głupie dowcipy — wycedził. Dobrze wiedział, że trzeba było tak, a nie inaczej postąpić. I ze gdyby zdarzyło się drugi raz coś podobnego, nie cofnąłby się. Niezależnie od tego, ile go to miało kosztować. 315 A kosztowało wiele. — To tylko rok — tłumaczył mu Paweł. — Gdybyś oblał, byłoby tak samo. Przyjmij porażkę jak mężczyzna. Nie załamuj się. Zrób sensowny użytek z tego czasu, jaki masz w rezerwie. Rozumiał to. Ale kiedy pomyślał, jak mu się wszystkie plany życiowe pokrzyżowały, jak mało pozostało w nim sił i energii, czuł zniechęcenie i ciężar przygnębienia, z którym się nie mógł uporać. Ożywiał si'ę dopiero, kiedy przychodziła Jolka. Zadomowiła się u nich zupełnie. Jakże. Mieszkała w jego pokoju przez te wszystkie dni, kiedy leżał w szpitalu. Halina znalazła w tej wysokiej, smukłej dziewczynie zarazem powiernicę, przyjaciółkę i... córkę. Paweł początkowo traktował ją pobłażliwie, ale z góry. Dopiero po jakimś czasie rozpoczęły się dyskusje. Polityka czy ekonomia dotychczas jej nie interesowały. Teraz pasjonowała się tym. Ojciec Zbyszka odkrył przed nią zupełnie nowe dla niej obszary myśli ludzkiej. Kiedy Zbyszek zaczął wracać do zdrowia, Jolka rozkwitła. Wprawdzie pracy miała więcej niż zwykle, bo uparła się wyręczać Halinę w wielu domowych czynnościach, zawzięcie kuła do egzaminów i rekonwalescenta odwiedzała codziennie, ale mimo to poróżowiała, na twarzy ceraz częściej gościł ten jej charakterystyczny przelotny, zamyślony uśmiech. Zbyszek po miesiącu wyszedi ze szpitala, ona wróciła do Sitarskiej. Ale i tak po całych dniach przesiadywała teraz na Wallenroda. Zaglądała tam zresztą i Wiśka, i Krystyna, przybiegali koledzy Zbyszka. Większość z nich przygotowywała się do ostrego startu na studia. Zbyszek zazdrościł im, ale też zawzięcie kibicował. Porozdawał swoje notatki. Kiedy już miał więcej sił, zbierali się u niego na powtórki. W historii i geografii był nie do pokonania. Jolka z Haliną szykowały wtedy całe góry kanapek, soki owocowe, michy pełne truskawek, które tego lata wysypały się obficie i były nadzwyczaj dorodne i smaczne. A znów Jola ściągała swoich na biologię, matmę i fizykę. 316 Kiedy im się znudziło, zaczynały się pogwarki jak z tysiąca i jednej nocy: nigdy się nie kończące, pełne zachłannej ciekawości świata, który dla nich był ciągle terenem czekającym na podbicie i ulepszenie. Czasem ktoś czytał wiersz, który mu się ostatnio spodobał, czasami słuchano płyt, mówiło się o miłości, o życiu tak w ogóle — i o głupstwach. — Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak szczęśliwy — powiedział Zbyszek któregoś wieczoru do Jolki, kiedy się już reszta towarzystwa rozpierzchła, Wiśka jeszcze Coś tam uradzała z Haliną i wiadomo było, że zaraz się pożegnają. Posłała mu lekko skośne spojrzenie. — Dlaczego? — Niby nie wiesz? — szepnął z wyrzutem. — Nawet gdyby się wiedziało, dobrze jest usłyszeć... Mnie się czasem zdaje, że to sen. — Co? — Ty wiesz — przytuliła policzek do jego ramienia. Zanurzył usta w jej włosach. Pachniały jak noc letnia, jak łąka. —- Dla innych dzień się zaczyna, kiedy słońce wschodzi, dla mnie wówczas, kiedy widzę, jak pojawiasz się w tamtej alejce i biegniesz do naszych drzwi. •— Pleciesz — mruknęła. Uśmiechnął się. — Sama tego chciałaś. Więc teraz stał przed murkiem i długo wahał się, jaki bukiecik wybrać. Przekupka się niecierpliwiła. — Panie, kolejka. Jak na prezent, to najlepiej goździki. Nie wziął goździków. Wybrał groszek. Różowy i biały, słodko pachnący. Pasował do Jolki. Było mu głupio iść z bukiecikiem w ręku. Obejrzał się, schował pod kurtkę. Przed budynkiem, w którym trwały egzaminy wstępne na medycynę, panowało zamieszanie i generalny popłoch. Kibicowali rodzice, znajomi, trochę młodzieży. 317 '■ і і 1 І І Zbyszek cofnął się w najodleglejszy kąt, przysiadł na poręczy. — Jeszcze nikt nie wychodził? — spytał dla pewności rudego chłopaka, który kręcił się niespokojnie opodal i wyciągnął szyję. — Nie. * Jasne. Przyszedł za wcześnie. Ale nie mógł wytrzymać w domu. Umawiał się z matką, że zaczeka, że pojadą razem. Jednak wolał iść sam. Chciał być pierwszy. — Trudny test — zagadnął ten rudy. Grdyka mu chodziła, był wyraźnie podenerwowany. — Dali cynk, że trudny. Na czas piszą. Nie wiem, czy zdąży. Ona umie, ale jest strasznie „ powolna. A znowu jak się zacznie śpieszyć, popłacze i wyjdą jej głupstwa. Z tymi dziewczynami to zawsze kłopot — westchnął markotnie. Zbyszek pokiwał ze zrozumieniem głową. Jasne. Czy mu to jeszcze parę miesięcy temu przyszło do głowy, że będzie sterczał jak ten głupi z bukiecikiem za pazuchą, czekając na tę jedną, jedyną? — Ja zdaję jutro — powiedział rudy. — Na polibudę. A ty? — Na razie nigdzie. — Aha. — Kiwnął głową, jakby zrozumiał. Guzik, bratku, pomyślał Zbyszek, pojęcia nie masz. Wypatrzył z daleka Wiśkę. Ucieszył się. Nie zawiodła. To fajnie. Jolce będzie raźniej. Wstał, pokiwał ręką. Zobaczyła go, odmachnęła, zaczęła się ku niemu przepychać. —■ Dawno czekasz? ' —■ Kawałek. — To może jeszcze potrwać — poinformował rudy. — Kazałem jej dla pewności sprawdzać. Nie wyobrażam sobie, jak ona beze mnie da radę na tej medycynie. A namawiałem, żeby szła na elektronikę. Nie i nie. Dziewczyna jak się uprze, to nie ma siły. - — Będziesz miał z nią ciężkie życie — uśmiechnęła się Wiśka. 318 — Ja? A to niby dlaczego? — zacietrzewił się. ■—■ Jeszcze teraz pilnuję, bo smarkata. Rozumiecie, młodsza ode mnie, ale rok wcześniej poszła do szkoły i dognała. Już mi to opiekuń-stwo nosem wyłazi. Ale ojciec by nie wytrzymał. Ona tylko mnie posłucha — dodał z dumą. —■ A... to siostra? —• domyśliła się Wiśka. —■ No jasne — spojrzał zdziwiony, że można tak głupio pytać. Potem wspiął się na palce i zapiał: ■— Wychodzą już, wychodzą — i pognał pod salę. Zbyszek z Wiśką przesunęli się bliżej. Ale Joli długo nie było widać. Już rudzielec dorwał miłą, pulchną dziewczynę o nieco jakby zaspanych oczach i srodze ją maglował. Wyglądało to na sztorcowe, z tym, że siostrunia wcale się nie przejmowała. Wiśka śledziła tę scenę ubawiona. Rudy się gorączkował, palcami strzelał, wygadywał, tamta stała i zerkała na otoczenie, zwłaszcza na chłopaków. Minka układna, ale diabła ma za kołnierzem, zdecydowała Wiśka, nie przypuszczając nawet, że Regina oceniłaby tę pannę kubek w kubek tak samo. Zbyszek wystartował. W drzwiach ukazała się Jola. Przybladła, wyglądała na zmęczoną, oczy miała jakby zaczerwienione. Wiśka nie podchodziła. Niech się najpierw sobą nacieszą. Na pytania i gratulacje zawsze będzie czas. — Płakałaś — dostrzegł wilgoć na rzęsach. Nachylił się nad nią, w napięciu badał wyraz twarzy. — Jeżeli pójdziesz na śledczego —■ uśmiechnęła się —• nic się przed tobą nie ukryje. Jak dobrze, że jesteś — dodała. •—■ Jola... — No... Jakieś zaćmienie na mnie naszło. Nie wiedziałam zupełnie, co robić... Kompletna pustka w głowie. Ani myśli zebrać. A minuty lecą. Patrzę na pytania. Przecież wiem. Uczyłam się. A tu nic. Plączą mi się jakieś strzępy, poskładać ich do kupy nie umiem. Byłabym wyszła, ale domyślałam się, że czekasz. Nie chciałam ci sprawić zawodu — zarumieniła się. — Bardzo słusznie ■— kiwnął głową. —• I... 319 —■ Ta blondynka — wskazała siostrę rudzielca — siedziała przede mną. Obejrzała się raz i drugi, jak nos wycierałam. Może za głośno. I patrzę: śmieje się. Mruga, żeby jej pytania podać. — I dałaś? Przysłała ściągę? — Kiedy mnie się naraz w głowie rozjaśniło — z pokorą mówi Jolka; ■— Już wiedziałam, że sama sobie poradzę. To pewnie ze strachu. Gdyby na mnie nie mrugnęła, byłabym się całkiem zgubiła. ■—■ Trzeba jej podziękować. Przepchnęli się do stojącej opodal pary. Rudzielec odwrócił się do Zbyszka i mówił gniewnie: — Ani chybi sknociła. Pytam ją o wynik, to teraz nie jest pewna. A wtedy byłaś pewna? Ja przez ciebie osiwieję —■ chwycił się za bujną czuprynę. Siostrzyca bynajmniej się nie zmartwiła tą pogróżką. ■—■ Staniesz się jeszcze bardziej interesujący. — I zwracając się do Jolki spytała: — No jak? Po strachu? Widziałam, że ci w pięty weszło. J®lka kiwnęła głową. ■— Całkiem oniemiałam. Żeby nie ty... — Wcale nie jestem pewna, czy potrafiłabym ci pomóc — roześmiała się beztrosko. — Ale nawet jak się nie wie, trzeba udawać, że to pestka. Zaraz wszystko się rozsupła. Taka jest moja dewiza ■— dodała skromnie. — Jedzie na tej zasadzie jak czarownica na miotle — mruknął ponuro braciszek. — W podstawówce za nią zadania pisałem, a potem jeszcze wypracowania mi przybyły, bo Sylwia nigdy nie ma czasu. Jak ten niewolnik harowałem. Chciała ■mnie skusić na medycynę, ale się oparłem, bo musiałbym za nią sekcję robić. Już zwąchałem pismo nosem. Ona do elektroniki pociągu nie czuje, więc nareszcie będę miał spokój. — Tadeusz przesadza — pogodnie zauważyła Sylwia — ale trochę prawdy w tym jest. Leń ze mnie okropny. Tyle że mnie 320 ludzie interesują, więc liczę na to, że nauka sama wejdzie mi do głowy. Jola otwierając szeroko oczy. zagadnęła: ■— Nie boisz się? — Czego? — Nie wierz jej, ani na jotę. Chytra lisica. Ona zawsze n-swoje wyjdzie — ostrzegł Tadek. Zbliżyła się do nich Wiśka. Uściskały się z Jolą. Potem już jakoś z rozpędu przywitała się z Sylwią. — Za trzy dni znowu się tu spotkamy — powiedział Tadek. — Dlaczego za trzy? — zaprotestowała Sylwia. — Pić mi się chce i dziewczynom chyba też. Postawiłbyś nam pepsi. — Może być — zgodził się Tadek. — Dinozaur cos przeczuwał, bo zasilił mój fundusz reprezentacyjny. — Kto to jest Dinozaur? — zagadnął Zbyszek. — Nasz ojciec — powiedziała Sylwia. I dodała gorąco: — Wspaniały facet. — Można wytrzymać — mruknął Tadeusz. Po trzech dniach spotkali się już jak starzy znajomi. — Ty, bracie, nie duś tej zieleniny za pazuchą — doradził Tadek, znacznie bardziej doświadczony. — Bukiet będzie jak psu z gardła. Zbyszek musiał mu przyznać słuszność. Poprzednio kwiecia Joli nie dał, tylko chyłkiem wyrzucił. Kwiaty całkiem się pomiętosiły. — O, masz tu gazetkę — gadał Tadek. — Zwiń w rulon, w środek tę sałatę i cyt. Będzie wyglądało, żeś prasoznawca. To zawsze poważniej. Drugi test poszedł dziewczynom znacznie łatwiej. Z językiem angielskim nie miały żadnych kłopotów. Lipiec pędził jak oszalały, potrząsając grzywami zieleni. Ani się opamiętali, kiedy dobiegła połowa miesiąca. Nerwowa. Czekanie na wyniki. Kto się dostanie? . Wiśka wybierała się na wieś pomagać w żniwach. Zwlekała 21 — Dziewczyna nie ludzie 3.21 jednak, odkładała wyjazd. Jolka obiecała, że pojadą razem, jeżeli się dostanie na studia. — Inaczej... będę musiała sobie szukać pracy — mówiła niby to dzielnie, ale wargi jej drżały. Zbyszek, jak umiał, pocieszał, umacniał. Tadeusz rozśmieszał. Najwięcej pomagała obecność Sylwii, która niczym się nie przejmowała. — Oczywiście, że nas przyjmą — powtarzała z uporem. I Jolce wydawało się, że naprawdę tak być musi, bo przecież nawet chytry los nie zechce się sprzeciwiać takiej Sylwii. Krystyna nie brała udziału w tych spekulacjach. Zawzięcie' trenowała. Zbliżał się dzień zawodów. Wiśka, „rozdwojona w sobie", krążyła pomiędzy nimi wszystkimi, odwiedzała Ewkę, zaglądała też stale do matki Kuby, który na parę tygodni wyjechał na OHP i zlecił siostrze i Wiśce dbałość o chorą. Agnieszka dosyć lekce sobie ważyła te obowiązki, ale dla Wiśki •wynikały one i z potrzeby serca. Bo przecież nikt bardziej się nie cieszył jej dobrym świadectwem niż ta schorowana, unieruchomiona w łóżku kobieta. Nikt tak jej nie wyściskal jak ona, kiedy się dowiedziała, że przyjęto Wiśkę do wieczorówki. I natychmiast ułożyły sobie, że ich lekcje przetrwają i w następnym roku szkolnym. — Niedługo będziesz taka mądra i uczona, że mnie prześcigniesz — żartowała matka Kuby. — Może już nie potrafię ci w niczym pomóc? Samej trzeba zakuwać. Wiśka pochyliła się nad posłaniem, ucałowała tę kobietę jak rodzoną. ■— Od pani to ja się jeszcze całe życie mogę uczyć — powiedziała. Nie dodała, czy chodzi jej o te podręcznikowe wiadomości, czy o mądrość życiową, czy o wyrozumiałość i pebłażliwość dla ludzi, czy jeszcze o co innego. Matka Kuby uśmiechnęła się. __Od każdego można się czegoś nauczyć. Ty mi też wiele dałaś. 322 — Ja? — zdumiała się Wiśka. — Nie wiem co... — To pomyśl. A teraz z innej beczki. Patrz, wyszydełkowa-łam ci bluzkę. Podoba ci się? ■—• Ale... Ja przecież nie mogę... — jąkała się Wiśka. Bluzeczka była z cieniuteńkiej włóczki koloru dojrzałych poziomek, z puszystym meszkiem na wierzchu. Cudo. Wiśka nie śmiała jej dotknąć. — Weź, to twoje. — Może Agnieszce lepiej... — Agnieszka ma dosyć. No weź, nie każ się prosić. Chciałabym, żebyś się komuś bardzo w tej bluzeczce spodobała. Nie powiedziała komu, ale Wiśka wiedziała swoje. Przecież matka Kuby była jej powiernicą. Najcierpliwiej słuchała zwierzeń. Nie podzielała wątpliwości dziewczyny, ale pochwaliła decyzję, aby to nowe uczucie na tęgiej uwięzi trzymać. Niechaj dorośnie, niech się nie roztrwoni na niepotrzebne pustosłowie, przewracanie gałami, naskórkowe dreszczyki. Półmetek lipca minął jak w gorączce. Żniwa lada dzień, Stanisława trzy listy do pierworodnej przysłała, że w ubiegłym roku jakoś sobie radzili, ale teraz ojciec znów choruje, one zaś we dwie z Jaśką nie wydolą, a na Kazia nie ma co liczyć. Po tych przesłaniach matczynych Wiśce czyniło się dziwnie gorzko. Malało niedawne szczęście z uzyskanego świadectwa. Wiedziała, że w jej rodzinie nikt się tym nie przejmie ani "ucieszy. Owszem, matce sprawiła zawód. Zamiast błyskotliwej kariery i bogatego ożenku Wiśka garkotłuka w knajpie odstawia. Regina nie omieszkała siostrę poinformować i matczyne kulfony wyraźnie oznajmiały, że na taką to poniewierkę ona dziecku pozwolić nie zamierza, zwłaszcza że dziadek na pewno zostawił sporo tysięcy i Wiśka mogłaby się urządzić inaczej, jeżeli już naprawdę sumienia nie ma i los najbliższych nic ją nie obchodzi. Wiśka pokazała te listy Sitarskiej, ale nie doczekała się żadnego komentarza. 323 —: Rób, jak uważasz — powiedziała Sitarska — wtedy nie pożałujesz. Lepiej do siebie mieć pretensje niż do ludzi, że ci nie tak poradzili, jak sobie wyobrażałaś. Zresztą: pełnoletnia już; jesteś, nie potrzeba prowadzić cię jak dziecko za rękę. Rusz-głową. Z tego główkowania wyszło Wiśce, że lato musi przepracować, jeżeli się uda, u innych jeszcze gospodarzy dorobić, a jesienią wracać do szkoły i do dawnego zajęcia. Kierowniczka była z niej zadowolona. Nawet się nie skrzywiła, że Wiśka nie do gastronomicznej, ale do ogólniaka poszła. Obiecała pemoc i opiekę: Po co szukać lepszych układów, skoro tu i wyżywienie na miejscu, i forsa leciała. Nie taka znów duża, ale na petcsseby Wiśki wystarczająca. Cokolwiek matka powie, zawzięła się Wiśka — nie dam się zakrakać. Liczyła zresztą na pomoc i poparcie Jolki. Oby tylka zdała. Ranek wstał słoneczny, roześmiany. Do drzwi Sitarskiej niemal o świcie zakołatał Krzysztof. Zastał dziewczyny już na nogach. Krystyna zakrzątnęła się około śniadania. Wiśka, obiecując, że spotkają się na zawodach, ulotniła się raaem z Jolką. Wprawdzie na widok Krzysztofa zabiło jej seroe i —-wstyd powiedzieć — rumieniec palił policzki, ale Jolka była w tym momencie pierwsza. Umówili się przed dziesiątą przy głównym wejściu na stadion. Szły prędko, prawie biegiem. Jolka rozdygotana, Wiśka przywołując do opamiętania swoje serce. Obydwie postanowiły, że sprawa przyjaciółki jest najważniejsza. — To rzeczywiście wspaniały chłopak — powiedziała Jolka. — I taki w ciebie zapatrzony. — Bujasz. Tylkośmy się przywitali. Jak myślisz: o ósmej pewno wywieszą listę. — Ja się chyba nie odważę podejść. —■ No to ja ci przeczytam. Albo Zbyszek. Nie ma sprawy. Na pewno zdałaś. Porównywaliśmy przecież wyniki. Wyszło, że masz wszystko dobrze. — Inni też mogą mieć. Dostaną się tylko najlepsi. 324 — No i właśnie ty jesteś najlepsza — powiedziała Wiśka z. najgłębszym przekonaniem. —- — Bujasz! —■ wykrzyknęła Jolka, Spojrzały na siebie, obie się roześmiały i dobrze im to urobiło. Zbyszek i Tadek już się kręcili po placu. Zbyszek, jałt zwykle, z gazetką. Zaraz się jej pozbył, Jola zanurzyła twarz w pachnących groszkach. — Szkoda, że nie jestem Ewą Demarczyk ■— westchnął Tadek. Był tak komiczny, że nie sposób przy nim denerwować się czy popadać we frustrację. On sam miał do własnej osoby żartobliwy dystans. Stać go było na to. Jak tam z wiadomościami, nie sprawdzali, ale inteligencją mógł każdego zakasować. Nie należał jednak do tych tępych bałwanów, którzy z: racji swojej wyższości zaraz na palce się wspinają. Owszem,, umyślnie się pomniejszał, w cień usuwał, aby co chwilę wtrącać jakiś dowcip czy celną ripostę. — Znowu się spóźnia — jęknął. Poszła na minutkę do koleżanki i ugrzęzła. Ona się na własny ślub spóźni i będę ją zastępował, obcałowując jakiegoś brodacza, bo ona do takich ma gust. Jeszcze mnie zmusi, żebym za nią bliźniaki urodził. O, jest ■— wycelował oskarżycielsko paluch. — Gdzie się podziewałaś? Sylwia przekrzywiła głowę. W letniej, zielonej sukience wyglądała jak ważka. Okrąglutka ważka, to prawda, ale bardzo skrzydlata. — Hanka nie ma plecaka — powiedziała, niefrasobliwie — ale podwędzi bratu. Wieczorem czeka na nas na dworcu. — Wyjeżdżacie? — zdziwiła się Wiśka. — Jakoś dotąd o> tym mowy nie było. Tadek za trzepał dłońmi. Czy z tymi babami można porządną wyprawę zorganizować? — poskarżył się. — W Tatry się naparły. Ani to butów nie ma porządnych, ani plecaka. One sobie myślą, że ja z Walizką będę przez Orlą Perć zasuwał. 325 — Już są — powiedziała Sylwia. Niby roztargniona, ale pierwsza zauważyła to, co inni przegapili. Tłumek zafalował. Wszyscy rzucili się do tablicy. Zbyszek, obdarzony sokolim wzrokiem, czytał ponad głowami: — Budzisz Sylwia. Przyjęta... Kos Jolanta... Jest! Hurra! — wrzasnął dzikim głosem. Ściskali się, całowali, wytoczyli na ulicę całkiem oszołomieni radością. — Ja muszę to światu ogłosić — oznajmił Tadek i zanim się kto spostrzegł, podbiegł do. grubego kasztana w pobliżu i począł się zręcznie wspinać. Za chwilę z głębi rozłożystej, korony drzewa dobiegł jego tubalny głos: — Uwaga, uwaga, odszczekuję niniejszym wszystko, co mówiłem na temat niezbyt dużego rozumku siostry mojej Sylwii... ! — Nie pajacuj —■ wołała Sylwia zadzierając głowę. — Złaź! Oburzony starszy pan pogroził pięścią. — Teraźniejsza młodzież! ' Tadek zlazł, skłonił się jegomościowi. — Bardzo przepraszam, ale kasztanowi też jest nieco "weselej, że nareszcie się ktoś na niego wdrapał. Pan spurpurowiał, podreptał chyżo przed siebie, mamrocąc jakieś inwektywy. Wiśka śmiała się do rozpuku,. Szli ławą przez Krakowskie Przedmieście. Rodzeństwu wypadało skręcić, powinni przecież poskoczyć, zawiadomić ojca, ale jakoś rozstać się nie mogli. Umawiali się na po wakacjach, obiecywali pisać do siebie. Wiśka zerknęła na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Ale im zeszło! Zaczęła się naraz bardzo śpieszyć do Kryski i Krzycha. Niby dla kogo włożyła dzisiaj tę swoją poziomkową bluzkę? Przecież nie dla Tadeusza. •—■ Cześć, studenci! Cześć, elektroniku! — żegnali się. Tadek bez dreszczy, bez nerwów, bez absorbowania kog 326 Jcolwiek własną osobą gładko zdał na ten swój wydział. Na tyle go już poznali, że przyjęli to jako oczywistość, bez wrażenia. Jak się jest po prostu dobrym w tym, co się robi — przemknęło Wiśce przez myśl ;— otoczenie uważa sukcesy za normalkę, nikogo głowa nie zaboli. Rzuciła złe spojrzenie Sylwii. To dopiero pępek świata. Umie na sobie skupiać wszystkie reflektory. Ale Sylwia właśnie podniosła oczy na brata z taką ufnością, z takim ciepłym blaskiem w źrenicach, że Wiśka zwątpiła w trafność swych obserwacji. Tadek zresztą w niczym nie przypominał skrzywdzonej primadonny. Akurat coś klarował Zbyszkowi, podnosząc wysoko swoje krzaczaste brwi. Żegnali się tak długo i wylewnie, że aż się za nimi oglądano. Wiśka jednak okazała się niemiłosierna. Wyrwała Jolkę z objęć Sylwii, pokiwała Tadeuszowi, wepchnęła się za Zbyszkiem do zatłoczonego autobusu. Przyjechali w ostatniej chwili. Stadion był nabity po brzegi. Głowa przy głowie. Wiśka, zawiedziona, usiłowała wypatrzyć w tym tłumie Krzysztofa. Daremnie. Żegnajcie, lube marzenia, Zbyszek z Jolką trzymali się za ręce i wyciągali szyje, żeby jak najwięcej zobaczyć. Stała tuż za nimi i próbowała zdławić narastającą w niej zazdrość. Zwyczajną dziewczyń-ską zawiść o przytulenie, o bliskość miłego, o to, że jest się razem. Jednak nie zamieniłaby się z Jolką. Za nic w świecie. Zbyszek to wprawdzie sympatyczny chłopak, ale co ona W nim takiego widzi? O, Krzysztof to zupełnie co innego... , Zaczęły się zawody. Wiśka, która pierwszy raz w życiu była na podobnej imprezie i nawet w telewizji rzadko je oglądała, uznała, że para przed nią i większość widzów zachowuje się po prostu jak dzieci. Krzyczeli, tupali, bili brawo, cieszyli się. Czy to ostatecznie nie wszystko jedno, myślała Wiśka. Każdy jeden «lógłby spróbować. Ja chyba też nie byłabym najgorsza. Biegać potrafię całkiem niezgorzej. Gdybym się uparła... 327 Pamiętała, że Krystyna startuje dopiero w biegu na osiemset metrów. Jakoś nie ogłaszali. •— Znalazłem cię jednak — szepnął jej ktoś do ucha. Obejrzała się i zaraz jej cały świat pojaśniał. Krzych stał tuż obok i spoglądał na nią tak przyjaźnie i gorąco, że serce, które zatrzymało się chyba na chwilę, zaczęło w niej wywracać niesamowite koziołki. Potem się uspokoiło, ale taki przypływ sił w sobie uczuła, taką energię, że ot, poszłaby śpiewająco całą ziemię utulić, każdego obdarzyć radością. Splotły się ich palce i poczuła w dłoni bukiecik. Zerknęła w dół. Stokrotki. Jeszcze od bluzki czerwieńsze. Miały żółte serduszka i zdawały się w Wiśkę wpatrywać z ciekawością. Ją zaś ten smarkaty bukiecik tak wzruszył, jak gdyby otrzymała prezent najbardziej drogocenny. Może tak zresztą było. Ścisnął ją za ramię. — Uważaj —■ szepnął. Zawodniczki zajmowały miejsca. Krystyna startowała na czwartej pozycji. Jakże drobna wydawała się z tej odległości! Jak ogromnie krucha! Czujne, skupione, czyhające na sygnał. Start! Wyprysnęły jak z procy. Wysoka, ciemna od razu wysunęła się naprzód. Krysia była najmniejsza. Wiśce ścisnęło się serce. Nie ma szans. Już druga dziewczyna zrównała się z tamtą. Rryshmia sunęła trop w trop. Ejże, Wiśka miała ochotę oczy przetrzeć. Zamiast zostawać tv tyle, Krysia dognała tamte. Wiśce serce zaczęło walić szybko, mocno. Tak jakby to ona sama znalazła się nagle na bieżni. Ścisnęła Krzycha za rękę aż do bólu. Nie miała pojęcia, że aż się paznokciami wbiła. Nie brał jej chyba tego za złe. Sam skoncentrowany, z zaciśniętymi szczękami wpatrywał się w przestrzeń nasyconą lipcowym blaskiem, gdzie maleńka, piegoWU- 328 ta, wiecznie roztrzepana Krystyna walczyła o zwycięstwo. Tamte również nie zamierzały się poddawać. Zaciekle parły do przodu. Walka toczyła się o centymetry, jednak... Wspaniały zryw Krystyny! Minęła je. Tamte próbują dojść. Kryska nie ogląda się, nie sprawdza. Pędzi przed siebie. Już wyprzedziła je o metr, o dwa... Minęła metę!... Trybuny, które na chwilę zamarły w milczeniu, teraz oszalały. Brawa, okrzyki. — Zuch dziewczyna — powiedział Krzysztof. — Nieźle się spisała. Zbyszek, rozgorączkowany, odwrócił się do nich. — Powinna mieć znakomity czas. — Zaraz podadzą wyniki. Czekajcie. Stadion się uciszył. Jest! Tłum zafalował w podnieceniu. Spiker ogłaszał: — Pierwsze miejsce: Krystyna Kalinowska z wynikiem... Znowu brawa. Wiśka z niedowierzaniem spojrzała na Krzysztofa. Rekord Polski?! Ta Krysiunia, przy której się obudziła pierwszego ranka u Sitarskiej? Ta Krysia, która takie hołubce wywijała w remizie? Ten postrzeleniec? Ta podfruwajka, której się robota "w rękach paliła?! — To nie są oficjalne mistrzostwa — powiedział Krzych. — No to co? — Jolka była oburzona. — Chodźmy do niej — ruszyła się Wiśka. Dopchać się było trudno. Owacje, gratulacje. Koledzy •chwycili Krystynę na ręce, podrzucali do góry. Nareszcie i oni się do niej dostali. Rozpromieniona była, ale oczy jakby troszeczkę wilgotne. Kryska?! 329 Krzysztof wziął siostrę w ramiona, potrząsnął, w obydwa policzki z dubeltówki ucałował, — Duża rośnij! — Jak to się stało? — dziwiła się Jola. — Moment i już. f — Zaimponowałaś mi jak rzadko kto — powiedział Zby-1 szek. — Zapracować na taką szybkość... — Myśmy myślały, że ty ot tak sobie tylko dla przyjemności biegasz... — No bo tak właśnie jest — zaśmiała się Krystyna. — Jaki piękny styl — podsunął się facet z prasy. — To zasługa trenera — błysnęła zębami Krystyna. — Niech go pan zapyta. Żyć mi nie dawał. Pastwił się. — Okazuje się: są rezultaty. ■— Dziewczyny zwykle bywają rozmamłane, leniwe, zajmują, się głupstwami, nie chce im się... Przecież ilu to wyrzeczeń wymaga, żeby wypiłować taką formę... — mądrzył się ktoś z boku. Raczej kibic. ■— Nie zauważyłam — palnęła Krystyna. —■ Ja zawsze wybieram to, co mi najbardziej smakuje. Lubię sobie pobiegać... —■ Krysiu — szepnęła Wiśka — tak bardzo się cieszę... Ale Krystyna już piszczała z radości, objąwszy Jolkę, bo się od niej właśnie dowiedziała, że koleżankę przyjęto na stadia. — To dopiero sukces! ■—■ Człowiekowi chce się żyć — powiedział Zbyszek — skoro po świecie chodzą takie dziewczyny. Wiśka stała ramię w ramię z Krzysztofem, ściskała w ręce: bukiecik od niego i pomyślała sobie, że w tym towarzystwie nie powinna być taka znów ostatnia. Może i w niej są utajone jakieś wartości, jakaś wielka możliwość. Warto byłoby się sprawdzić. Tymczasem nie ma się jeszcze czym chwalić. Przyjęto ją do wieczorówki. Cztery lata zlecą, jak z bicza strzelił. Może i jej składać będą wówczas gratulacje? Tak musi być, postanowiła. Nie chcę być od nich gorsza. Wysoki dryblas w dżinsach i w granatowej koszuli podsunął Krysce pod nos mikrofon: 330 — Kilka słów dla Radia MłOH ь T*k «„ , . Kryskę mikrofon cokolwiek pS я02 ? аГ*а? .o. Rozbawione miny, zaeheeajS^T* "° f*~ Nie namyślając się wiele, palnęła- - Trzeba po prostu uwierzyć i w cel, i w siebie. fsis ^ WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1979 Wydani % Nakład 30 000+272 egz. Ark. wyd. 17,2. Ark. druk. 20,75. Papier wklęsłodrukowy ki. III, 70 g, 82X104 cm. oddano do składania 31 marca 1979 r. Druk ukończono w grudniu 1979 r. Cena zł 30.— Jjruk: Lubelskie Zakłady Graficzne im. PKWN, ul. Unicka 4. Zam. nr 970. M-6. L