14631
Szczegóły |
Tytuł |
14631 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14631 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14631 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14631 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Raymond Chandler
G��boki sen
Prze�o�y� Mieczys�aw Derbie�
Rozdzia� I
By�a po�owa pa�dziernika, oko�o
jedenastej przed po�udniem - pochmurny, typowy o
tej porze roku dla podg�rskiej miejscowo�ci dzie�,
zapowiadaj�cy ch�odny, siek�cy deszcz. Mia�em na
sobie jasnoniebiesk� koszul�, odpowiedni do tego
krawat i chusteczk� w butonierce, czarne spodnie i
czarne we�niane skarpetki w niebieski rzucik. By�em
elegancki, czysty, �wie�o ogolony, pe�en spokoju i
nie dba�em o to, jakie to robi wra�enie. Wygl�da�em
dok�adnie tak, jak powinien wygl�da� dobrze
ubrany prywatny detektyw. Szed�em z wizyt� do
czterech milion�w dolar�w.
Wielki hall domu rodziny Sternwood�w mia�
ponad dwa pi�tra wysoko�ci. Nad drzwiami, przez
kt�re z �atwo�ci� mog�oby przej�� stado indyjskich
s�oni, by� umieszczony witra� przedstawiaj�cy
rycerza w ciemnej zbroi, ratuj�cego dam�
przywi�zan� do drzewa. Dama nie nosi�a sukni. Jej
nagie cia�o spowija� p�aszcz w�os�w. Rycerz mia�
dla wygody otwart� przy�bic� he�mu i usi�owa�, nie
bez wysi�ku, rozwi�za� sznury, kt�rymi przywi�zano
dam� do drzewa.
Przygl�da�em si� witra�owi i my�la�em sobie, �e
gdybym stale mieszka� w tym domu, musia�bym
wcze�niej czy p�niej wle�� na g�r� i pom�c
rycerzowi, nie wygl�da� bowiem tak, jakby usi�owa�
dzia�a� naprawd�.
Za olbrzymimi oszklonymi drzwiami po drugiej
stronie hallu rozci�ga� si� szeroki szmaragdowy
trawnik prowadz�cy do bia�ego gara�u, przed
kt�rym m�ody, szczup�y, ciemnow�osy szofer w
czarnych b�yszcz�cych butach odkurza�
kasztanowego packarda. Za gara�em ros�o kilka
dekoracyjnych drzew, przystrzy�onych niby pudle.
Za nimi widnia�a wielka oran�eria z-dachem w
kszta�cie kopu�y. Dalej wida� by�o znowu jakie�
drzewa, a poza tym wszystkim masywne,
nieregularne kontury wzg�rz.
We wschodniej cz�ci hallu a�urowe, wy�o�one
p�ytkami schody prowadzi�y na galeri� z kut�
�elazn� balustrad� ozdobion� witra�em z inn�
romantyczn� histori�. Wsz�dzie, gdzie by�o miejsce,
ustawiono wok� �cian du�e, ci�kie krzes�a z
okr�g�ymi, wy�cie�anymi pluszem siedzeniami.
Sprawia�y takie wra�enie, jakby nikt nigdy na nich
nie siedzia�. Po�rodku zachodniej �ciany znajdowa�
si� wielki pusty kominek z mosi�nymi os�onami,
ozdobiony marmurowym okapem z amorkami na
rogach. Nad kominkiem wisia� du�y obraz olejny,
nad kt�rym umocowane by�y pod szk�em dwa
kawaleryjskie proporce, podziurawione przez kule
albo te� prze�arte przez mole. Obraz przedstawia�
sztywno upozowanego oficera z okresu wojny
meksyka�skiej, w pe�nej mundurowej gali. Oficer
mia� czarne w�sy, gor�ce a jednocze�nie twardo
patrz�ce, czarne niby w�gle oczy. Twarz sprawia�a
wra�enie, jakby nale�a�a do cz�owieka, z kt�rym
lepiej nie je�� z jednego talerza. Pomy�la�em, �e
prawdopodobnie jest to portret dziadka genera�a
Sternwooda. Nie m�g� by� to sam genera�, cho�
jak s�ysza�em, by� ju� w bardzo zaawansowanym
wieku, zbyt mo�e zaawansowanym jak na dwie
c�rki licz�ce sobie po dwadzie�cia wiosen.
Wpatrywa�em si� w gor�ce czarne oczy portretu,
gdy us�ysza�em za sob� otwieraj�ce si� drzwi. Nie
by� to jednak powracaj�cy s�u��cy. By�a to
dziewczyna. Mia�a oko�o dwudziestu lat, by�a niska,
drobno zbudowana, ale mimo to sprawia�a
wra�enie do�� silnej. Mia�a na sobie jasnoniebieskie
d�ugie spodnie i wygl�da�a w nich bardzo dobrze.
Zbli�a�a si� do mnie lekkim krokiem. Jej �adne
br�zowe w�osy by�y przystrzy�one bardzo kr�tko,
o wiele kr�cej ni� tego wymaga�a obecna moda.
Ogl�da�a mnie od st�p do g��w ciemnoszarymi,
zupe�nie pozbawionymi wyrazu oczami. Podesz�a
do mnie blisko. U�miechn�a si� samymi tylko
wargami, pokazuj�c przy tym ostre, drobne z�by,
bia�e jak �wie�e pomara�czowe kwiaty i
po�yskuj�ce jak porcelana. B�yszcza�y mi�dzy jej
cienkimi, zbyt napi�tymi wargami, a ca�a twarz,
pozbawiona koloru, nie wygl�da�a zbyt zdrowo.
- Ale pan wysoki! - stwierdzi�a.
- To nie moja wina.
Oczy jej si� zaokr�gli�y. By�a zaskoczona.
Namy�la�a si�. Mo�na by�o zauwa�y�, nawet po tej
kr�tkiej wymianie zda�, �e my�lenie sprawia�o jej
wiele trudno�ci.
- I przystojny - doda�a. - Za�o�� si�, �e pan
sobie zdaje z tego spraw�!
Mrukn��em co� w odpowiedzi.
- Jak si� pan nazywa?
- Reilly - odpowiedzia�em. - Doghouse Reilly.
- �mieszne nazwisko.
Zagryz�a wargi, odchyli�a g�ow� i spojrza�a na
mnie spod zmru�onych powiek. Po czym opu�ci�a
rz�sy, tak �e niemal przytuli�y si� do policzk�w i
podnios�a je powoli, jak podnosi si� kurtyn� w
teatrze. Mia�em jeszcze doskonale pozna� t�
gierk�. Powinno mnie to by�o roz�o�y� na obie
�opatki, albo i na cztery, gdybym je mia�.
- Czy pan jest zawodowym bokserem? -
zapyta�a, widz�c, �e nie mdlej�. ;
- Prawd� m�wi�c, nie -odpowiedzia�em. -
Jestem psem go�czym.
- Czym pan jest...? - ze z�o�ci� odrzuci�a g�ow�
do ty�u, a jej w�osy zab�ys�y w przy�mionym �wietle
wielkiego hallu. - �artuje pan sobie ze mnie!
- Uhm.
- Co takiego?
- Och, niech pani da spok�j - stwierdzi�em -
przecie� pani s�ysza�a, co powiedzia�em.
- Nic pan nie powiedzia�. Pan sobie tylko ze mnie
kpi! � Podnios�a do ust kciuk i ze z�o�ci� go
ugryz�a. By� to palec szczup�y i w�ski, o cudownym,
nieskazitelnym kszta�cie. Trzyma�a go w ustach ss�c
powoli i obracaj�c jak dziecko smoczek.
- Pan jest bardzo wysoki - zauwa�y�a, po czym
zachichota�a z nieuzasadnionym rozbawieniem.
Odwr�ci�a si� do mnie powolnym, kocim ruchem,
nie unosz�c n�g z pod�ogi. Ramiona jej opad�y
bezw�adnie. Wspi�a si� na palce i pad�a wprost w
moje obj�cia. Musia�em j� pochwyci�, nie chc�c,
�eby rozbi�a g�ow� o pod�og�. Chwyci�em j� za
ramiona. Natychmiast ugi�a nogi w kolanach.
Musia�em j� mocno do siebie przycisn��, chc�c by
sta�a prosto. Kiedy jej g�owa znalaz�a si� na mojej
piersi, spojrza�a na mnie i za�mia�a si�.
- Jeste� przepi�knym ch�opcem - powiedzia�a. -
Ale ja te� jestem �adna!
Nic nie odpowiedzia�em. Lokaj wybra� sobie
w�a�nie ten dogodny moment, aby przekroczy�
pr�g oszklonych drzwi i zobaczy� mnie
trzymaj�cego dziewczyn� w ramionach.
Nie wydawa�o si� jednak, by zrobi�o to na nim
wra�enie. By� chudym, wysokim, siwow�osym
m�czyzn� tu� przed lub tu� po sze��dziesi�tce.
Jego niebieskie oczy spogl�da�y na mnie ze
skromno�ci�, na jak� w og�le sta� cz�owieka.
Sk�r� mia� g�adk� i jasn� i porusza� si� jak kto� o
doskonale wytrenowanych mi�niach. Eodchodzi�
do nas powoli, przecinaj�c hall uko�nie.
Dziewczyna odskoczy�a ode mnie. Przemkn�a
przez hall a� do schod�w prowadz�cych na galeri�
i wbieg�a na nie jak �ania. Znikn�a, zanim uda�o mi
si� g��boko odetchn��.
- Genera� �yczy sobie pana zobaczy� teraz,
panie Marlowe - powiedzia� lokaj bezbarwnie.
Zadar�em doln� szcz�k� do g�ry i wskaza�em na
galeri�.
- Kto to by�?
- Panna Carmen Sternwood, prosz� pana.
- Powinien pan j� od tego odzwyczai� -
powiedzia�em. - Jest ju� na tyle doros�a, �e
powinna si� inaczej zachowywa�.
Lokaj spojrza� na mnie z ch�odn� uprzejmo�ci� i
powt�rzy� to, co ju� raz powiedzia�.
Rozdzia� II
Przez oszklone drzwi wyszli�my
na wy�o�on� chodnikowymi p�ytami r�wn� �cie�k�,
kt�ra okr��aj�c trawnik wiod�a do gara�u.
Ch�opi�cy szofer zd��y� w tym czasie wyprowadzi�
czarn�, chromowan� limuzyn� na zewn�trz i
odkurza� j� teraz starannie. �cie�ka poprowadzi�a
nas wzd�u� oran�erii. Lokaj otworzy� drzwi i
przepu�ci� mnie przed sob�. Przed nami
znajdowa�o si� co� w rodzaju przedsionka, w
kt�rym by�o gor�co niczym w piekarniku. Lokaj
wszed� za mn�, zamkn�� zewn�trzne drzwi,
otworzy� wewn�trzne i weszli�my do �rodka. W
�rodku panowa� upa�. Powietrze by�o g�ste,
wilgotne, parne, przesycone niesamowitym
zapachem kwitn�cych orchidei. Ze szklanych
zaparowanych �cian i dachu spada�y wielkie krople
wody i rozpryskiwa�y si� na ro�linach. �wiat�o
mia�o przedziwny zielony kolor, jakby
przedostawa�o si� przez wod� z akwarium.
Orchidee wype�nia�y ca�� przestrze�' by� to praw-
dziwy las, pe�en obrzydliwych, mi�sistych li�ci i
�odyg, wygl�daj�cych jak �wie�o wymyte palce
trup�w. Kwiaty pachnia�y odurzaj�co, jak wrz�cy
pod os�on� alkohol.
Lokaj dok�ada� wysi�k�w, aby przeprowadzi�
mnie w�r�d ro�lin tak, bym nie zosta�
spoliczkowany przez rozmok�e li�cie. Po chwili
zbli�yli�my si� do niby polany po�o�onej po�rodku
znajduj�cej si� pod kopu�� dachu d�ungli. Na
wytyczonym tutaj sze�ciok�tnym polu le�a�
wys�u�ony czerwony turecki dywan. Sta� na nim
inwalidzki w�zek, w kt�rym siedzia� stary,
najwyra�niej bliski �mierci m�czyzna,
przygl�daj�cy si� nam czarnymi oczyma, w kt�rych
dawno ju� wygas� wszelki ogie�, ale kt�re wci��
jeszcze patrzy�y tak otwarcie, jak oczy na portrecie
wisz�cym nad kominkiem w hallu. Ca�a twarz, poza
oczami, sprawia�a wra�enie o�owianej maski, z
bezkrwistymi wargami, ostrym nosem, zapadni�tymi
skro-niami, naznaczonymi zbli�aj�cym si�
rozk�adem. Chude, d�ugie cia�o by�o mimo gor�ca
przykryte pledem i owini�te - wyblak�ym
czerwonym p�aszczem k�pielowym. Ko�ciste d�onie
z podobnymi do szpon�w palcami o pur-
purowosinych paznokciach spoczywa�y na pledzie.
Z g�owy zwisa�y rzadkie k�pki suchych, siwych
w�os�w, przypominaj�cych dziko rosn�ce kwiaty,
walcz�ce o �ycie na nagiej skale.
Lokaj stan�� przed nim i powiedzia�:
- Przyszed� pan Marlowe, generale.
Starzec nie poruszy� si� ani nie odezwa�, nie skin��
nawet g�ow�. Przygl�da� mi si� po prostu,
bezw�adny. Usiad�em na mokrym plecionym fotelu,
podsuni�tym przez lokaja, kt�ry z uk�onem odebra�
ode mnie kapelusz.
Genera� odezwa� si� po chwili g�osem, kt�ry
sprawia� wra�enie, jakby wydobywa� si� z
g��bokiej studni.
- Brandy, Norris. Z czym pan j� lubi pi�?
- W ka�dej postaci - odpowiedzia�em.
Lokaj znikn�� za �cian� obrzydliwych ro�lin.
Genera� odezwa� si� znowu. U�ywa� g�osu ostro�nie
niczym bezrobotna girlsa ostatniej pary po�czoch.
- Kiedy� pija�em brandy z szampanem. Szampan
musia� by� zimny jak woda z g�rskiego �r�d�a i
zawiera� co najmniej jedn� trzeci� brandy... Mo�e
pan zdejmie mary
nark�, panie Marlowe. Tu jest naprawd� zbyt
gor�co dla cz�owieka, w kt�rego �y�ach p�ynie
krew.
Wsta�em, zrzuci�em marynark� i wyj��em
chusteczk�, by wytrze� twarz, szyj� i przeguby r�k.
Mia�em wra�enie, �e temperatura na Saharze w
samo po�udnie musi by� du�o ni�sza. Usiad�em i
automatycznie si�gn��em po papierosa.
Powstrzyma�em si� jednak. Starzec zauwa�y� ten
ruch i u�miechn�� si� s�abo.
- Mo�e pan pali�, panie Marlowe. Bardzo lubi�
zapach dymu tytoniowego.
Zapali�em papierosa i dmuchn��em k��bem dymu
w jego stron�. Nozdrza starca poruszy�y si� jak nos
teriera przy norze szczura. S�aby u�mieszek ocieni�
k�ciki jego ust.
- Zabawna sytuacja, kiedy cz�owiek musi dawa�
upust swoim na�ogom przez po�rednika �
powiedzia� oschle. - Ma pan przed sob� obraz
nudnego dogorywania po barwnym �yciu. Widzi
pan kalek� o bezw�adnych nogach i podbrzuszu.
Niewiele jest ju� rzeczy, kt�re mog� je��, a m�j sen
jest tak bardzo zbli�ony do czuwania, �e ledwie
zas�uguje na swoj� nazw�. Wydaje mi si�, �e
egzystuj� tylko dzi�ki cieplarnianemu gor�cu,
niczym nowo narodzony paj�k. Orchidee s� tylko
usprawiedliwieniem dla tej temperatury. Lubi pan
orchidee?
- Tak sobie - powiedzia�em.
Genera� przymkn�� oczy.
- S� wstr�tne. Ich tkanka jest podobna do
ludzkiego mi�sa. Ich zapach ma w sobie co� z
pseudos�odyczy prostytutki.
Spojrza�em na niego z otwartymi ustami.
Mi�kkie, wilgotne gor�co pokrywa�o nas jak ca�un.
Starzec pochyli� g�ow�, jakby szyja nie mog�a
ud�wign�� jej ci�aru.
Wreszcie zjawi� si� lokaj, przedar�szy si� przez
d�ungl� z ma�ym barowym stoliczkiem na k�kach.
Zmiesza� dla mnie brandy z wod� sodow�, okry�
miedziany kube�ek z lodem mokr� serwetk� i
odszed�, bezszelestnie poruszaj�c si� w�r�d
orchidei. Gdzie� z ty�u d�ungli otwar�y si� i
zamkn�y za nim drzwi.
Upi�em ma�y �yk w�dki. Starzec widz�c to
kilkakrotnie obliza� usta, wodz�c powoli jedn�
warg� po drugiej z napi�ciem godnym wi�kszego
ceremonia�u.
- Niech mi pan co� o sobie opowie, Marlowe.
S�dz�, �e mog� o to prosi�.
- Oczywi�cie, tyle �e nie ma wiele do
opowiadania. Mam trzydzie�ci trzy lata, sko�czy�em
college i je�li sytuacja tego wymaga, wci�� jeszcze
potrafi� pos�ugiwa� si� angielskim. W moim
zawodzie nie jest to wprawdzie zbyt cz�sto
wymagane... Pracowa�em jako wywiadowca u
s�dziego okr�gowego, Wilde'a. Szef
wywiadowc�w Bernie Ohls, wezwa� mnie i
powiedzia�, �e chce mnie pan zobaczy�. Jestem
kawalerem z tej prostej przyczyny, �e nie znosz�
�on funkcjonariuszy policji.
- A pr�cz tego jest pan troch� cynikiem -
u�miechn�� si� starzec. - Nie podoba�a si� panu
praca u Wilde'a?
Starzec przygl�da� mi si� chwil� oczami bez
wyrazu.
- Odszed� miesi�c temu. Nagle, nie m�wi�c
nikomu ani s�owa. Nie po�egna� si� nawet ze mn�.
Zabola�o mnie to, ale c�, by� wychowany w
twardej szkole �ycia. Jestem pewien, �e wcze�niej
czy p�niej dostan� od niego wiadomo��. Na razie
jednak jestem zn�w szanta�owany.
- Zn�w? - spyta�em.
Wyci�gn�� r�ce spod pledu. Trzyma� w nich
br�zow� kopert�.
- Dop�ki Rusty by� tutaj, mog�em tylko
wsp�czu� ka�demu, kto by mnie pr�bowa�
szanta�owa�. Kilka miesi�cy przed jego
przybyciem, mniej wi�cej dziesi�� miesi�cy temu,
wyp�aci�em pewnemu typowi o nazwisku
Joe Brody pi�� tysi�cy dolar�w po to, �eby
zostawi� w spokoju moj� m�odsz� c�rk�, Carmen.
- O! - wymkn�o mi si�.
Poruszy� rzadkimi, bia�ymi brwiami.
- Co pan chcia� przez to powiedzie�?
- Nic - odpar�em.
Chwil� przygl�da� mi si� ze zmarszczonym
czo�em, wreszcie powiedzia�:
- Niech pan we�mie t� kopert� i obejrzy j�,
prosz� sobie nala� brandy.
Wzi��em kopert� z jego kolan i wr�ci�em na
krzes�o. Wytar�em d�onie i obejrza�em list z
zewn�trz. Koperta by�a zaadresowana do genera�a
Guy Sternwooda, 3765 Alta Brea Crescent, West
Hollywood, California. Adres zosta� napisany
atramentem, uko�nymi, drukowanymi literami.
Koperta by�a rozci�ta. Wyci�gn��em z niej br�zow�
wizyt�wk� i trzy kawa�ki sztywnego papieru. Na
cienkiej karteczce z doskona�ego papieru widnia�
z�oty nag��wek: Arthur Gwynn Geiger. Adresu nie
podano. Na dole, w lewym rogu, male�kimi
czcionkami z�o�ono: �Rzadkie ksi��ki luksusowe
wydania". Odwr�ci�em kartonik. Po drugiej stronie
by�o napisane uko�nymi, drukowanymi literami:
�Szanowny panie, mimo �e za��czone pokwitowania
nie mog� by� prawnie zaskar�one, gdy� stanowi�
d�ugi za gry hazardowe, wydaje mi si�, �e wola�by
pan je jednak wykupi�. Z powa�aniem A.G.
Geiger.
Przyjrza�em si� trzem kawa�kom sztywnego
bia�ego papieru. By�y to wypisane atramentem
weksle nosz�ce daty z poprzedniego miesi�ca.
Tre�� ich brzmia�a: �Okazicielowi niniejszego,
Arthurowi Gwynn Geigerowi lub jego
pe�nomocnikowi, zobowi�zuj� si� wyp�aci� na
��danie sum� tysi�ca dolar�w ($1000.00) bez
procent�w. Pieni�dze otrzyma�am. Carmen
Sternwoo�f�.
Tekst by� napisany niewyra�nym, kulfoniastym
charakterem pisma, z wieloma zawijasami i k�kami
zamiast kropek.
Zrobi�em sobie jeszcze jednego drinka,
poci�gn��em �yk i od�o�y�em dow�d rzeczowy na
bok.
- Co pan z tego wnioskuje? - spyta� genera�.
- Na razie nic. Kto to jest Arthur Gwynn Geiger?
- Nie mam najmniejszego poj�cia.
- A co na ten temat powiedzia�a panu Carmen?
- Nie pyta�em jej. I nie zamierzam. Gdybym to
zrobi� prawdopodobnie zacz�aby ssa� kciuk i
zrobi�a boja�li-w� mink�.
- Widzia�em j� w hallu - powiedzia�em. -
Rzeczywi�cie dok�adnie tak si� zachowa�a. Potem
spr�bowa�a usi��� mi na kolanach..
Wyraz twarzy genera�a nie zmieni� si� ani na jot�.
Jego splecione d�onie le�a�y spokojnie na kocu, a
upa�, kt�ry sprawia�, �e czu�em si� jak kurczak na
ro�nie, zupe�nie na niego nie dzia�a�.
- Czy musz� by� uprzejmy, czy mog� by�
zupe�nie szczery?
-- Nie wydaje mi si�, aby pan cierpia� z powodu
zbyt wielu zahamowa�, panie Marlowe.
- Jak si� panu wydaje, generale, czy pa�skie
c�rki zabawiaj� si� razem?
- Nie s�dz�. My�l�, �e d��� sobie w�a�ciwymi i
bardzo rozbie�nymi drogami do zguby. Vivian jest
zepsuta, wyrafinowana, inteligentna i prawie
bezwzgl�dna. Carmen natomiast to dziecko, kt�re
lubi wyrywa� muchom n�ki. �adna z nich nie ma
wi�cej poczucia moralno�ci ni� kot. Zreszt� ja te�
nie. �aden ze Sternwood�w nigdy go nie mia�.
Prosz� pyta� dalej.
- S�dz�, �e odebra�y staranne wychowanie.
Wydaje mi si�, �e wiedz�, co robi�.
- Vivian ucz�szcza�a do dobrych snobistycznych
szk� i na uniwersytet. Carmen chodzi�a do jakiego�
p� tuzina szk� o coraz mniejszych i mniejszych
wymaganiach, a� wreszcie sko�czy�a nauk� w
punkcie, w kt�rym j� zacz�a. Przypuszczam, �e
obie mia�y i maj� jeszcze teraz wszelkie znane
na�ogi. Je�eli w ustach ojca brzmi to troch�
z�owieszczo, panie Marlowe, to chyba dlatego, �e
m�j w�asny spos�b �ycia by� zawsze daleki od
wszelkiego rodzaju wiktoria�skiej hipokryzji. -
Opar� g�ow� o fotel i przymkn�� oczy, by je nagle
otworzy�. - Nie musz� panu dodawa�, �e
m�czyzna, kt�ry w pi��dziesi�tym czwartym roku
�ycia po raz pierwszy za�y� rozkoszy ojcostwa,
zas�u�y� na wszystko, co go spotka�o.
Prze�kn��em �yk mojego drinka i skin��em g�ow�.
Puls na jego chudej, szarawej szyi t�tni� wyra�nie,
ale mimo to tak wolno, �e ledwie mo�na by�o go
uzna� za puls. Stary cz�owiek, na wp� martwy, ale
zdecydowany patrze� �yciu prosto w oczy.
- Co pan radzi? - warkn�� nieoczekiwanie.
- Zap�aci�bym mu.
- Dlaczego?
- To kwestia niewielkiej sumy z jednej strony, a
wielkich nieprzyjemno�ci z drugiej. Jestem pewien,
�e co� si� za tym kryje. Nie s�dz� jednak, �eby to
panu z�ama�o serce. Poza tym, wielu oszust�w
musia�oby zu�ytkowa� bardzo wiele czasu, by
wy�udzi� od pana tyle, aby pan to odczu�.
- Mam swoj� dum�, panie Marlowe - odezwa�
si� ch�odnym tonem.
- Kto� na to liczy. To najprostsza droga, �eby
pana oszuka�. Pana albo policj�. Geiger m�g�by t�
sum� spokojnie zainkasowa�, o ile nie potrafi�by
mu pan dowie�� oszustwa. Zamiast tego przesy�a
panu pokwitowania w prezencie, dodaj�c �e s� to
d�ugi karciane czy te�
z rulety, co daje panu bro� do r�ki, nawet gdyby
Geiger zatrzyma� czeki. Dobrze sobie to
wykombinowa�, wie, �e dostanie te pieni�dze,
zar�wno je�li pan go uzna za oszusta, jak i za
uczciwego cz�owieka, zajmuj�cego si� po�yczkami
na niewielki procent. Kto to by� ten Joe Brody,
kt�remu wyp�aci� pan pi�� tysi�cy dolar�w?
- Jaki� hazardzista. Nie przypominam ju� sobie.
Norris powinien wiedzie�. M�j s�u��cy.
- Czy pa�skie c�rki posiadaj� w�asny maj�tek,
kt�rym mog� rozporz�dza�, generale?
- Vivian posiada, ale niewielki. Carmen jest
wci�� jeszcze w my�l testamentu jej matki
niepe�noletnia. Obie dostaj� ode mnie hojne sumy
jako kieszonkowe.
- Naturalnie mog� usun�� z pana pola widzenia
owego Geigera, generale, je�eli pan sobie tego
�yczy-powiedzia�em. - Wszystko jedno kim jest i
czym si� 'Zajmuje. Mo�e to pana troch�
kosztowa�, niezale�nie od honorari�w, kt�re mi
pan wyp�aci. Ale to oczywi�cie nic nam nie da.
Op�acanie szanta�yst�w nigdy nic nie daje. Pa�skie
nazwisko figuruje ju� na li�cie �r�de� pieni�dzy.
- No tak - wzruszy� szerokimi, ko�cistymi
ramionami okrytymi czerwonym p�aszczem
k�pielowym. - Przed chwil� powiedzia� mi pan,
�ebym zap�aci�. Teraz pan m�wi, �e to mi nic nie da.
- Mia�em na my�li, �e by�oby taniej i pro�ciej
przewleka� spraw� i przysta� na jak�� rozs�dn�
sum� tego szanta�u, to wszystko.
- Obawiam si�, �e jestem raczej niecierpliwym
cz�owiekiem, panie Marlowe. Jak wysokie jest
pa�skie honorarium?
- Dostaj� dwadzie�cia pi�� dolar�w dziennie
oraz zwrot wszelkich wydatk�w, naturalnie
je�li mam szcz�cie.
- W porz�dku. Nie jest to zbyt du�o za
uwolnienie cz�owieka od wszelkiego rodzaju
paso�yt�w. To b�dzie bardzo delikatna operacja.
Mam nadziej�, �e pan sobie zdaje z tego spraw�.
Mam te� nadziej�, �e przeprowadzi pan t�
operacj� z jak najmniejsz� szkod� dla pacjenta.
By� mo�e tych pacjent�w jest wielu, panie
Marlowe.
Wys�czy�em drinka i wytar�em chustk� wargi i
twarz. Brandy niestety nie zmniejszy�o upa�u.
Genera� rzuci� mi kr�tkie spojrzenie i szarpn��
koniec okrywaj�cego go pledu.
- Czy mam ubi� interes z tym jegomo�ciem,
naturalnie je�eli jego ��dania zawarte b�d� w
rozs�dnych granicach? - zapyta�em.
- Oczywi�cie. Wszystko jest wy��cznie w
pa�skich r�kach. Nigdy nie za�atwiam niczego
po�owicznie.
- Nie chc� pana przera�a� - powiedzia�em - ale
b�dzie mu si� wydawa�, �e lawina spada mu na
g�ow�.
- Jestem tego pewien. A teraz prosz� mi
wybaczy�. Jestem zm�czony. - Wyci�gn�� r�k� i
nacisn�� guzik dzwonka znajduj�cego' si� na
oparciu fotela. Sznur od kontaktu by� wetkni�ty w
gruby czarny kabel wij�cy si� wzd�u� �cianek
g��boko wkopanych zielonych skrzynek, w
kt�rych wzrasta�y i gni�y orchidee. Genera�
zamkn�� oczy, otworzy� je jeszcze raz, by rzuci�
kr�tkie, o�ywione spojrzenie i u�o�y� si� wygodniej
na poduszkach. Powieki opad�y mu znowu. Nie
zwraca� ju� na mnie �adnej uwagi. Wsta�em,
zdj��em marynark� z oparcia wilgotnego
wiklinowego krzes�a i ruszy�em, mijaj�c orchidee,
do drzwi. Otworzy�em jedne i drugie i znalaz�em
si� na zewn�trz cieplarni, wch�aniaj�c �apczywie
�wie�e pa�dziernikowe powietrze. Szofer znikn��
ju� sprzed gara�y. Lokaj, sztywny i uroczysty,
szed� bezszelestnie i spokojnie w moim kierunku
czerwon� �cie�k�. Zarzuci�em na ramiona
marynark� i patrzy�em, jak nadchodzi�. Zatrzyma�
si� p� metra przede mn� i wypowiedzia�
uroczy�cie:
- Pani Kegan �yczy�aby sobie z panem
porozmawia�, zanim pan nas opu�ci, prosz� pana.
Je�li chodzi o pieni�dze, genera� poleci� mi wr�czy�
panu czek na jak�kolwiek sensownie brzmi�c�
sum�.
- Upowa�ni� pana? W jaki spos�b?
Spojrza� na mnie zdziwiony i u�miechn��
si�.
- Och, rozumiem, prosz� pana. Jest pan
detektywem... Nawiasem m�wi�c, genera�
przycisn�� dzwonek.
- Wystawia pan czeki za genera�a?
- Mam ten przywilej.
- Wobec tego z pewno�ci� nie grozi panu
pogrzeb na koszt miasta. Na razie nie chc� �adnych
pieni�dzy. W jakiej sprawie pani Regan chce ze
mn� rozmawia�?
Jego niebieskie oczy patrzy�y na mnie
zbeznami�tnym spokojem.
- Wydaje mi si�, �e �le zrozumia�a pow�d
pa�skiej wizyty, prosz� pana.
- A kto j� powiadomi� o mojej wizycie?
- Jej okna wychodz� na cieplarni�. Widzia�a, jak
do niej wchodzili�my. By�em zmuszony powiedzie�,
kim pan jest.
- Nie podoba mi si� to -
powiedzia�em.
Jego niebieskie oczy zlodowacia�y.
- Czy pan zamierza pouczy� mnie o moich
obowi�zkach, prosz� pana?
- Nie, ale mam niez�� zabaw�, pr�buj�c
odgadn�� na czym w�a�ciwie polegaj�.
Przez moment patrzyli�my na siebie w milczeniu.
Wreszcie, rzuciwszy mi niebieskie spojrzenie,
odwr�ci� g�ow�.
Rozdzia� III
Ten pok�j by� r�wnie� za du�y.
Sufit by� za wysoko, drzwi zbyt ogromne, a bia�y
dywan, pokrywaj�cy pod�og� od �ciany do �ciany,
sprawia� wra�enie �niegu, �wie�o opad�ego na
ogromn� tafl� jeziora. Na �cianach umieszczono
olbrzymie lustra oraz d�ug� p�k� z kryszta�u.
Meble koloru ko�ci s�oniowej by�y bogato
zdobione chromem, a olbrzymie, r�wnie� koloru
ko�ci s�oniowej zas�ony spada�y na bia�y dywan w
odleg�o�ci co najmniej metra od okien. Biel
sprawia�a, �e kolor ko�ci s�oniowej wydawa� si�
brudny, a ko�� s�oniowa dos�ownie zabija�a biel.
Okna wychodzi�y na ciemne wzg�rza. Deszcz
wisia� w powietrzu.
Usiad�em na brzegu g��bokiego, mi�kkiego
fotela i spojrza�em na pani� Regan. Warto by�o na
ni� popatrze�. Wygl�da�a jak osoba maj�ca du�e
k�opoty. Spoczywa�a rozci�gni�ta na
supernowoczesnej kanapie. Nie nosi�a pantofli, tak
�e mog�em wytrzeszczy� oczy na jej os�oni�te
paj�czyn� jedwabnych po�czoch nogi. Zreszt�
wygl�da�o na to, �e zosta�y specjalnie u�o�one po
to, by si� na nie gapi�. By�y ods�oni�te do kolan, a
jedna nawet
sporo powy�ej. Mia�a pi�kne kolana, ani zbyt
kanciaste, ani ostre, z do�eczkami, i r�wnie pi�kne
�ydki, o d�ugich, szczup�ych kostkach, wartych co
najmniej nastrojowego poematu. By�a wysoka i
smuk�a, ale sprawia�a wra�enie osoby raczej silnej.
Jej g�owa spoczywa�a na at�asowej poduszce
koloru ko�ci s�oniowej. Mia�a czarne, sztywne
w�osy rozdzielone po�rodku g�owy i gor�ce, czarne
oczy portretu z hallu. Podbr�dek by� �adnie
zarysowany, usta r�wnie�, cho� ich k�ciki lekko
opada�y, a dolna warga wydawa�a si� zbyt pe�na.
Trzyma�a szklank�. Poci�gn�a z niej solidny haust
i rzuci�a mi ch�odne, oceniaj�ce spojrzenie sponad
szk�a.
- Jest wi�c pan prywatnym detektywem -
powiedzia�a. - Nie s�dzi�am, �e tacy istniej � w
realnym �yciu, raczej tylko w ksi��kach. A poza
tym wyobra�a�am ich sobie jako s�u�alczych,
marnych cz�owieczk�w w�sz�cych po hotelowych
korytarzach.
Uda�em, �e mnie to nie dotyczy i pu�ci�em
zaczepk� mimo uszu.
Postawi�a szklank� na szerokiej por�czy kanapy i
b�ysn�a szmaragdem, dotykaj�c w�os�w.
- Podoba� si� panu m�j ojciec? - spyta�a powoli.
- Podoba� mi si� - odpowiedzia�em.
- Bardzo lubi� Rusty'ego. Przypuszczam, �e wie
pan, kim jest Rusty?
- Uhm - mrukn��em.
- Rusty bywa� ordynarny i pospolity, ale nie by�
zak�amany. Nie powinien by� znikn�� w taki
spos�b. Ojciec martwi si� tym, chocia� nic na ten
temat nie m�wi. A mo�e panu powiedzia�?
- Co� tam powiedzia� - stwierdzi�em.
- Nie jest pan zbyt wylewny, panie Marlowe,
prawda? Ale ojciec bardzo chcia�by go odnale��...
Tak mi si� przynajmniej wydaje...
Przez chwil� przygl�da�em si� jej z niezwykle
grzeczn� min�.
- I tak, i nie - odpowiedzia�em.
- Do�� dziwna odpowied�. Czy panu wydaje si�,
�e mo�e go pan odnale��?
- Przecie� nie twierdzi�em, �e b�d� pr�bowa� to
zrobi�. Dlaczego nie zwraca si� pani do policji, do
wydzia�u zaginionych os�b? To nie jest robota dla
jednej osoby.
- Och, ojciec nie chce nawet s�ysze� o tym,
�eby w t� spraw� miesza� policj�. - Spojrza�a na
mnie spokojnie poprzez szklank�, opr�ni�a j� i
nacisn�a guzik dzwonka. Przez boczne drzwi
wesz�a pokoj�wka. By�a to kobieta w �rednim
wieku, o d�ugiej, ��tawej, przyjaznej twarzy,
d�ugim nosie, ma�ym podbr�dku i wielkich wilgot-
nych oczach. Sprawia�a wra�enie starej szkapy,
kt�r� po wielu latach wiernej s�u�by puszcza si� na
wypas. Pani Regan wyci�gn�a ku niej pust�
szklank�. Pokoj�wka przygotowa�a now� porcj�
trunku, poda�a go swojej pani i wycofa�a si� z
pokoju bez s�owa i bez spojrzenia w moj� stron�.
- A wi�c, co zamierza pan przedsi�wzi��? -
spyta�a
pani Regan, kiedy drzwi si� zamkn�y.
- Kiedy i w jaki spos�b Rusty zwia�?
- Czy ojciec panu nie opowiedzia�?
Przechyli�em g�ow� na bok i u�miechn��em si�
do niej szeroko. Zarumieni�a si�. Jej gor�ce oczy
zacz�y rzuca� b�yskawice.
- Nie widz� w tym nic �miesznego - warkn�a.
- Poza tym nie podobaj� mi si� pa�skie maniery.
Ja te� nie jestem zachwycony pani manierami -
odpowiedzia�em. - Nie prosi�em o t� rozmow�. To
pani po mnie pos�a�a. Nie przeszkadza mi to, �e
mnie pani kokietuje, ani to, �e na �niadanie
konsumuje pani butelk� whisky. Nie przeszkadza mi
te�, �e pokazuje mi pani nogi. To pierwszorz�dne
nogi i zawarcie z nimi bli�sze., znajomo�ci nale�y do
rzeczy przyjemnych. Nie przeszkadza mi tak�e, �e
nie podobaj� si� pani moje maniery. Rzeczywi�cie
nie s� najlepsze. Zamartwia�em si� ju� nimi
dostatecznie podczas d�ugich zimowych wieczor�w.
Niech pani jednak nie traci czasu, pr�buj�c mnie
przes�ucha�.
Cisn�a szklank� z tak� si��, �e cz�� whisky
wyla�a si� na jedwabn� poduszk�. Zamachn�a si�
nogami, opu�ci�a je na pod�og� i stan�a przede mn�
z rozszerzonymi nozdrzami i oczami miotaj�cymi
p�omienie. Rozchyli�a wargi i bia�e z�by b�ysn�y w
moim kierunku. Kostki jej zaci�ni�tych r�k
pobiela�y.
- Jak pan �mie w ten spos�b ze mn� rozmawia�?
odezwa�a si� g�osem st�umionym w�ciek�o�ci�.
Siedzia�em spokojnie, u�miechaj�c si� do niej.
Powoli zamkn�a usta i spojrza�a na rozlan� whisky.
Usiad�a na brze�ku kanapy i podpar�a podbr�dek
r�k�.
- M�j Bo�e, c� za przystojny grubianin z pana.
Po
winnam by�a rzuci� czym� w pa�sk� g�ow�.
Pstrykn��em zapa�k� i-o dziwo - zapali�a si�
natychmiast. Wypu�ci�em k��b dymu w powietrze i
czeka�em.
- Czuj� wstr�t do despotycznych m�czyzn -
powiedzia�a. - Po prostu nienawidz� ieh.
- Czego pani si� boi, pani Regan?
Jej oczy przygas�y, po chwili pociemnia�y znowu,
jej nozdrza zacisn�y si�.
- Jestem pewna, �e nie o mnie pana pyta� -
powiedzia�a napi�tym g�osem, w kt�rym wci��
jeszcze pobrzmiewa�a odrobina w�ciek�o�ci. -
Chodzi�o o Rusty'ego, prawda?
- Niech go pani lepiej o to sama zapyta.
- Wyno� si�! - wybuchn�a znowu. - Do jasnej
cholery, won st�d! Mia�a rzeczywi�cie przepi�kne
nogi. Trzeba by�o jej to przyzna�. Dobrana parka,
ona i jej ojciec! Genera� chcia� mnie
prawdopodobnie wypr�bowa�, poniewa� praca,
kt�r� mi powierzy�, nadawa�a si� raczej dla
adwokata. Nawet gdyby szanowny Arthur Gwynn
Geiger, �rzadkie ksi��ki i luksusowe druki", okaza�
si� zwyk�ym szanta�yst�, by�aby to praca wy��cznie
dla adwokata. Chyba �e kry�o si� za tym co�
wi�cej, ni� mog�oby si� wydawa� na pierwszy rzut
oka. Wygl�da na to, �e m�g�bym si� nie�le zabawi�,
pr�buj�c to odkry�.
Podjecha�em do biblioteki publicznej w
Hollywood i przejrza�em pobie�nie nudny tom
zatytu�owany: �S�awne pierwsze wydania". P�
godziny strawione-nad tym zaj�ciem sprawi�o, �e
odczu�em gwa�town� potrzeb� zjedzenia lunchu.
Rozdzia� IV
Siedzib� A.G. Geigera okaza� si� by� frontowy
sklep w p�nocnej cz�ci bulwar�w, bardzo blisko
Las Palmas. Do �rodka prowadzi�y osadzone g��-
boko poza wystawami drzwi. Szk�o wystawowe
zabezpiecza�y mosi�ne kraty, a, okna os�oni�to
chi�skimi parawanami, tak by nie mo�na by�o
zajrze� z ulicy do wn�trza. Ponadto le�a�o tam
wszelkiego rodzaju wschodnie �elastwo, o kt�rego
warto�ci nie mia�em najmniejszego poj�cia,
poniewa� obce mi by�y wszelkie starocie, z
wyj�tkiem nie zap�aconych rachunk�w. Drzwi
wej�ciowe sporz�dzone by�y z grubej szklanej tafli,
ale przez nie te� nie by�o niczego wida�, poniewa�
we wn�trzu sklepu panowa� p�mrok. Po jednej
stronie budynku znajdowa� si� wjazd na podw�rze
domu, po drugiej po�yskuj�ca bi�uteri�,
wzbudzaj�ca zaufanie firma jubilerska. W�a�ciciel
tego sklepu sta�, lekko znudzony, ko�ysz�c si� na
pi�tach w drzwiach wej�ciowych - siwow�osy,
wysoki, przystojny �yd w ciemnym ubraniu, z
dziewi�ciokaratowym brylantem na prawej r�ce.
Leciutki domy�lny u�mieszek wykrzywi� mu wargi,
kiedy wchodzi�em do sklepu Geigera. Zamkn��em
za sob� cicho drzwi i st�pn��em ha gruby niebieski
dywan, pokrywaj�cy ca�� pod�og�.' W
pomieszczeniu znajdowa�o si� kilka niebieskich,
pokrytych sk�r� foteli, przed kt�rymi sta�y stoliki z
przyborami do palenia. Na eleganckim pod�u�nym
stoliku by�o wy�o�one par� oprawionych w
wyt�aczan� sk�r� tom�w. Podobne ksi��ki
umieszczono w zawieszonych na �cianach
gablotach. By�y to wyj�tkowo �adne egzemplarze,
jakie zwykli kupowa� nuworysze, po to by
wype�ni� nimi p�ki, nakleiwszy przedtem na ksi��ki
exlibrisy. W g��bi sklepu sta�a drewniana �cianka z
drzwiami po�rodku. By�y zamkni�te. Mi�dzy
�ciank� dzia�ow� a jedn� ze �cian, w rogu, przy
ma�ym biurku, siedzia�a kobieta. Przed ni� sta�a
drewniana, rze�biona lampa.
Kobieta wsta�a powoli i zbli�y�a si� do mnie,
posuwaj�c si� w w�owych skr�tach. Nosi�a
obcis�� sukni� o g��bokiej, nasyconej czerni. Mia�a
d�ugie uda, a spos�b, w jaki si� porusza�a, zupe�nie
nie odpowiada� atmosferze ksi�garni. By�a
platynow� blondynk� o zielonych oczach i rz�sach
pokrytych grub� warstw� tuszu. Jej w�osy sp�ywa�y
g�adk� fal�, zaczesane za uszy, w kt�rych
po�yskiwa�y dwa wielkie klipsy. Paznokcie u r�k
mia�a pomalowane na srebrno. Mimo tych
wszystkich zewn�trznych zalet nie sprawia�a
wra�enia osoby szczeg�lnie dystyngowanej.
Podp�yn�a do mnie z pot�nym �adunkiem sex-
appea-�u, zdolnym wznieci� panik� nawet w�r�d
debatuj�cych o interesach biznesmen�w, i
przechyli�a g�ow�, �eby poprawi� niby to zab��kany
kosmyk mi�kkich, po�yskuj�cych w�os�w. Jej
u�miech by� zdawkowy, cho� mia� sprawia�
wra�enie przyjaznego.
- Czym mog� s�u�y�? - spyta�a.
Mia�em na nosie grube, rogowe okulary.
Zmieni�em
g�os i spyta�em piskliwie:
- Czy nie mia�aby pani przypadkiem Ben Hura,
wydanie z roku 1860?
Nie powiedzia�a od razu: co prosz�? -
chocia�mia�a na to ochot�. U�miechn�a si� blado.
- Pierwsze wydanie?
- Nie - odpowiedzia�em. - Trzecie, z b��dami
korekto-rskimina sto szesnastej stronie.
- Obawiam si�, �e nie... nie mamy tego w tej
chwili na sk�adzie - odpar�a.
- A mo�e jest Chevalier Audubon z 1840,
naturalnie pe�ne wydanie?
- Niestety... nie mamy tego na razie -
zamrucza�a! z wyra�nym zniecierpliwieniem.
U�miech b��ka� si� j wci�� jeszcze po jej twarzy,
ale sprawia� wra�enie, jakby mia� si� w ka�dej
chwili zerwa� i rozbi� na kawa�ki.
- Przecie� wasza firma sprzedaje ksi��ki -
stwierdzi�em uprzejmym falsetem.
Obrzuci�a mnie spojrzeniem od st�p do g��w.
Nie] u�miecha�a si� ju�, a jej oczy stwardnia�y.
Przybra�a napuszon� i kompetentn� min�.
Zab�bni�a pomalowanymi na srebrno paznokciami
po szkle gablotki.
- A wed�ug pana co to wszystko jest?
Grapefruity? -dopytywa�a si� zgry�liwie.
- O, te rzeczy mnie nie interesuj�, wie pani.
Przecie� to s� tanie duplikaty sztych�w, tandetne,
cho� efektowne. Pospolity, jarmarczny towar! O
nie, dzi�kuj� bardzo, nie.
- Rozumiem - stara�a si� znowu naci�gn��
u�miech na twarz. - Mo�liwe, �e m�g�by panu
pom�c pan Geiger, ale w tej chwili jest
nieobecny.
Przygl�da�a mi si� coraz uwa�niej. W ka�dym
razie wiedzia�em ju� z ca�� pewno�ci�, �e zna si� na
rzadkich ksi��kach tak, jak na prowadzeniu
pchlego cyrku.
- Czy mo�e mi pani powiedzie�, kiedy on
przyjdzie?
- Obawiam si�, �e p�no.
- Jaka szkoda - westchn��em. - Naprawd�
szkoda. Zasi�d� wobec tego na jednym z tych
przepi�knych krzese� i wypal� papierosa. Nie mam
zbyt wielu zaj�� dzi� po po�udniu. Musz� tylko
przemy�le� m�j wyk�ad z trygonometrii.
- Rozumiem - powiedzia�a. - Tak... naturalnie.
Usadowi�em si� wygodnie w fotelu i zapali�em
papierosa, u�ywaj�c stoj�cej na stole okr�g�ej,
niklowanej zapalniczki. Kobieta sta�a, przygryzaj�c
doln� warg�, z nieokre�lonym wyrazem
zak�opotania w oczach. Wreszcie skin�a g�ow�,
odwr�ci�a si� powoli i pow�drowa�a do swego
ma�ego biureczka w k�cie. Obserwowa�a mnie.
spoza lampy. Za�o�y�em nog� na nog� i ziewn��em.
Jej srebrne pazurki zbli�y�y si� do telefonu
stoj�cego na biurku, nie dotkn�y go jednak, opad�y
i zacz�y b�bni� po blacie.
Milczenie trwa�o oko�o pi�ciu minut. Po up�ywie
tego czasu otworzy�y si� drzwi wej�ciowe i ukaza�
si� w nich wysoki, oble�ny facet z lask� i pot�nym
nosem. Nacisn�� na klamk�, ignoruj�c urz�dzenie
do zamykania drzwi, pomaszerowa� z wdzi�kiem
do biurka, po�o�y� na nim opakowan� w papier
paczk�, a nast�pnie wyci�gn�� z kieszeni portfel o
poz�acanych brzegach i pokaza� co� blondynce.
Przycisn�a umieszczony na biurku guzik dzwonka.
Wysoki jegomo�� podszed� do drzwi w drew-
nianym przepierzeniu i uchyli� je tak sk�po, �e
ledwie m�g� si� przez nie przecisn��.
Sko�czy�em jednego papierosa i zapali�em
nowego.
Czas wl�k� si� powoli. Przez zamkni�te drzwi
wej�ciowe dochodzi� pomruk ulicznego gwaru i
tr�bki klakson�w. Przejecha� wielki czerwony
autobus mi�dzymiastowy. Zmienia�y si� �wiat�a na
skrzy�owaniu. Blondynka roz- siad�a si� wygodniej
na krze�le, podpar�a r�k� czo�o i obserwowa�a mnie
uwa�nie. Drzwi w drewnianej �cianie uchyli�y si�
ponownie i wysoki jegomo�� z lask� wy�lizn�� si�
spoza przepierzenia. W r�ku trzyma� �wie�o 1
opakowan� paczk�, przypominaj�c� kszta�tem
grub� 1 ksi��k�. Podszed� do biurka i ui�ci� jak��
sum�. Wyszed� I tak samo, jak wszed�, poruszaj�c
si� na palcach, oddychaj�c otwartymi ustami.
Mijaj�c mnie pos�a� mi kr�tkie, podejrzliwe
spojrzenie.
Zerwa�em si� na r�wne nogi, machn��em
kapeluszem w stron� blondyny i poszed�em za nim.
Szed� w kierunku zachodnim ko�ysz�c laseczk� i
zakre�laj�c ni� ma�y, precyzyjny �uk przy prawym
bucie. �ledzenie go nie by�o trudnym zadaniem.
Nosi� marynark� skrojon� z materia-1 �u
przypominaj�cego ko�sk� derk� o krzycz�cych
kolo- | rach, z ramionami tak szerokimi, �e
wystaj�ca z nich szyja wygl�da�a jak �odyga selera,
do kt�rej przymocowano chwiej�c� si� w takt
krok�w g�ow�. Szli�my tak razem kilkaset
metr�w. Przy najbli�szej przecznicy zr�wna�em si�
z nim i sprawi�em, �e mnie zauwa�y�. Obrzuci� mnie
zrazu nieuwa�nym, potem kr�tkim, podejrzliwym
spojrzeniem i szybko odwr�ci� wzrok. Przy
zielonym �wietle przeszli�my jezdni� i doszli�my do
nast�pnej przecznicy. Wyci�ga� swoje d�ugie nogi
tak, �e na najbli�szym rogu uzyska� nade mn�
pi�tna�cie metr�w przewagi. Skr�ci� na prawo. Sto
krok�w dalej zatrzyma� si� nagle, zawiesi� laseczk�
na ramieniu i wyci�gn�� sk�rzan� papiero�nic� z
wewn�trznej kieszeni marynarki. Wtykaj�c
papierosa w usta upu�ci� pude�ko zapa�ek.
Obejrza� si� podnosz�c je i stwierdziwszy, �e
obserwuje
go zza. rogu, wyprostowa� si� tak gwa�townie,
jakby dosta� kopniaka. Ruszy� dalej, niemal
wzniecaj�c kurz pospiesznymi, niezdarnymi
krokami i uderzaj�c laseczk� o p�yty chodnika.
Skr�ci� w lewo. Mia� nade mn� przewag� przesz�o
p� d�ugo�ci ulicy, kiedy dotar�em do miejsca, w
kt�rym skr�ci�. Odsapn��em. By�a to w�ska,
obsadzona drzewami ulica, ograniczona murem z
jednej i trzema bungalowami z drugiej strony.
Zgubi�em go. Wa��sa�em si� wzd�u� ulicy,
rozgl�daj�c si� na wszystkie strony.
Zatrzyma�em si� przy drugiej posesji, nosz�cej
nazw� La Baba". By�o to ciche miejsce z dwoma
rz�dami ma�ych, drewnianych pawilonik�w
stoj�cych w cieniu drzew. Droga prowadz�ca
mi�dzy domkami by�a obsadzona przyci�tymi w
kszta�cie klock�w cyprysami. Za trzecim drzewem
zauwa�y�em rami� w krzycz�cym materiale.
Opar�em si� o przydro�ne drzewo i czeka�em.
Gdzie� spoza wzg�rz rozleg� si� znowu grom. Blask
b�yskawicy o�wietli� zgromadzone na po�udniu
czarne chmury. Na drog� spad�y pierwsze
pojedyncze krople deszczu, ��obi�c otwory
wielko�ci pi�ciocent�wek. Powietrze by�o prawie
tak samo nieruchome jak w cieplarni genera�a
Sternwooda.
Zza drzewa zn�w ukaza�a si� krzykliwa
marynarka, nast�pnie wielki nos, oko i rudawo��te
w�osy. Tym razem nie nosi� kapelusza. Oko
spojrza�o na mnie i znikn�o. Drugie oko pokaza�o
si� niczym dzi�cio� po drugiej stronie drzewa.
Min�o pi�� minut. Wyko�czy�em go. Nale�a� do
facet�w o s�abych nerwach. Us�ysza�em trzask
zapa�ki, po czym rozleg�o si� pogwizdywanie i
niewyra�ny cie� przemkn�� ku nast�pnemu drzewu.
Po chwili jegomo�� znalaz� si� na dr�ce i ruszy�
wprost na mnie, pogwizduj�c i bawi�c si� lask�.
Nie by�o to przyjemnie brzmi�ce gwizdanie,
widocznie przychodzi�o mu z trudem. Wznios�em
zamy�lone oczy ku niebu. Min�� mnie w odleg�o�ci
trzech metr�w, nie zaszczycaj�c spojrzeniem. By�
bezpieczny. Pozby� si� k�opotu.
Poczeka�em, a� znikn�� mi z oczu, ruszy�em w
kierunku �La Baby" i rozgarn��em ga��zie
trzeciego cyprysa. Wyci�gn��em zawini�t� w
papier ksi��k�, wsadzi�em j� sobie pod pach� i
odszed�em. Nikt mnie nie goni�.
Kiedy zn�w znalaz�em si� na bulwarze,
wszed�em do kabiny telefonicznej i znalaz�em
w ksi��ce domowy adres Arthura Gwynn
Geigera. Mieszka� na Laverne Terrasse,
bocznej ulicy odchodz�cej od bulwaru
Canyone. Wrzuci�em do automatu monet�! i z
czystej
ciekawo�ci nakr�ci�em numer. Nikt nie
odpowiada�. Przejrza�em ksi��k� i wynotowa�em
adresy kilku ksi�garni po�o�onych przy
okolicznych przecznicach.
Pierwsza, do kt�rej si� uda�em, le�a�a po p�nocnej
stronie du�a suterena zaopatrzona w materia�y
pi�mienne i wype�nione ksi��kami p�pi�tro. To nie
by�o to, czego szuka�em. Przeszed�em na drug�
stron� ulicy i uda�em si� w kierunku wschodnim, do
nast�pnej. Ta wygl�da�a ju� bardziej na rodzaj
sklepu, jakiego potrzebowa�em. By�a niewielka,
zapchana rega�ami z ksi��kami od! pod�ogi a� do
sufitu. Czterech czy pi�ciu moli ksi��kowych
wertowa�o nowe wydawnictwa, pozostawiaj�c
�lady palc�w na nowiutkich obwolutach. Nikt nie
zwraca�
na nich uwagi.
Przepcha�em si� do �rodka sklepu, min��em
przepierzenie i natkn��em si� na nisk� brunetk�,
czytaj�c� za biurkiem jak�� prawnicz� ksi�g�.
Prztykn��em otwartym portfelem o blat biurka
i da�em jej mo�liwo�� zerkni�cia na przypi�t� do
klapki odznak�. Spojrza�a na ni�, zdj�a okulary i
odchyli�a si� do ty�u, opieraj�c wygodniej o por�cz
krzes�a. Schowa�em portfel do kieszeni. Mia�a
subteln� twarz bardzo inteligentnej �yd�wki.
Patrzy�a na mnie w milczeniu.
_ Czy mo�e mi pani wy�wiadczy� przys�ug�? -
spyta�em - Niewielk� przys�ug�?
_ Trudno mi powiedzie�. O co panu chodzi? -
mia�a �agodny matowy g�os.
- Czy zna pani sklep Geigera? Dwie przecznice
dalej, na zach�d?
- Zdaje si�, �e przechodzi�am tamt�dy kilka razy.
- To jest ksi�garnia - wyja�ni�em. - Ale nie
takiego rodzaju jak ta. Pani zreszt� na pewno
dobrze o tym wie.
Nie odpowiedzia�a, skrzywi�a tylko leciutko,
pogardliwie wargi.
- Czy zna pani z widzenia Geigera? - spyta�em.
- Jest mi bardzo przykro, ale nie znam pana
Geigera.
- Czyli nie mo�e mi pani powiedzie�, jak
wygl�da? Jej wargi wykrzywi�y si� troch�
mocniej.
- A powinnam?
- Naturalnie nie musi pani, nie ma pani �adnego
obowi�zku. Je�eli pani nie ma ochoty, nie mog�
pani zmusi�.
Spojrza�a w kierunku drzwi w przepierzeniu i
znowu odchyli�a si� g��boko w krze�le.
- Czy na pa�skim portfelu by�a wybita gwiazda
szeryfa?
- Ochotniczy asystent. To nic nie oznacza. Jest
mniej warte od groszowego cygara.
I - Rozumiem. - Wyj�a z szuflady paczk�
papieros�w, wyci�gn�a jednego, rozlu�ni�a w
palcach i si�gn�a po niego ustami. Poda�em jej
ogie�. Podzi�kowa�a i przyjrza�a mi si� poprzez dym
papierosa. - Chce pan wiedzie�, jak on wygl�da,
ale nie chce go pan osobi�cie odwiedzi�? - spyta�a
rozwa�nym tonem.
- Nie ma go w sklepie - powiedzia�em.
- Przypuszczam, �e kiedy� przyjdzie. To w ko�cu
jego sklep.
- W tej chwili jeszcze nie chcia�bym go
odwiedza� - wyzna�em wreszcie.
Zn�w zerkn�a przez otwarte drzwi do wn�trza
sklepu.
- Czy pani zna si� na bia�ych krukach? -
spyta�em.
- Mo�e mnie pan przeegzaminowa�.
- Czy mia�aby pani Ben Hura z 1860 roku,
trzecia wydanie z powt�rzonym tym samym
wierszem na stronie sto szesnastej?
Odsun�a ��te prawnicze dzie�o na bok,
si�gn�a po grub� ksi�g� le��c� na biurku,
przerzuci�a kilkana�cie kartek, znalaz�a
odpowiedni� stron� i przestudiowa�a j�.
- Nikt by nie mia� - powiedzia�a nie podnosz�c
wzroku. - Nic takiego nie istnieje.
- Ma pani racj�.
- Do czego, na Boga, pan zmierza?
- Dziewczyna w sklepie Geigera nie wiedzia�a,
�e taki Ben Hur nie istnieje.
Podnios�a na mnie oczy.
- Tak? Zaciekawi� mnie pan. Ale tak sobie.
- Tak si� z�o�y�o, �e jestem prywatnym
detektywem. By� mo�e zadaj� zbyt wiele pyta�,
ale jak na razi niewiele si� dowiedzia�em.
Wypu�ci�a mi�kkie, szare k�ko dymu i
w�o�y�a we� palec. Rozwia�o si� w w�t�e
pasemka. Odezwa�a si� dl mnie uprzejmie, ale
zupe�nie oboj�tnie.
- Ma oko�o czterdziestki, wed�ug mojej
oceny, �redniego wzrostu, z tendencj� do tycia.
Wa�y oko�o siedemdziesi�ciu pi�ciu
kilogram�w. Ma t�ust� twarz, w�sik jak Charlie
Chaplin, grub�, mi�kk� szyj�. W og�le ca�y jest
jaki� mi�kki. Ubiera si� bardzo dobrze, nigdy nie
nosi kapelusza. Chwali si� swoj� znajomo�ci�
sztuki, chocia� wcale jej nie posiada. Ach tak!
Ma szklane lewe oko.
- Da�a mi pani bardzo dobry rysopis -
powiedzia�em.
Od�o�y�a katalog na p�eczk� z boku jej biurka i
zn�w przysun�a ku sobie prawnicze dzie�o.
- Mam nadziej�, �e nie - powiedzia�a wk�adaj�c
okulary.
Podzi�kowa�em i wyszed�em. Zacz�o pada�.
Pobieg�em w deszczu, trzymaj�c pod pach�
owini�t� w papier ksi��k�. M�j samoch�d by�
zaparkowany na bocznej ulicy, prawie naprzeciwko
sklepu Geigera. Przemok�em, nim do niego
dotar�em. Wpakowa�em si� do wozu, podnios�em
obie szyby, wytar�em paczk� chusteczk� do nosa i
rozpakowa�em j�.
Wiedzia�em naturalnie, co b�dzie zawiera�.
Ci�ka, �adnie oprawiona ksi��ka, pi�knie
wydrukowana specjaln� czcionk� na �wietnym
papierze. Pe�na ca�ostronicowych zdj��. I zdj�cia i
tekst by�y nieopisanie plugawe. Ksi��ka nie by�a
nowa. Na kartonowej ok�adce widnia�y daty
wypo�ycze� i zwrot�w. Wypo�yczona ksi��ka. Z
wypo�yczalni specjalnych wyda� z wyrafinowanymi
spro�no�ciami.
Zapakowa�em ksi��k� z powrotem i umie�ci�em
j� na siedzeniu za sob�. Co� tak obrzydliwego,
zupe�nie jawnie prowadzonego przy g��wnym
bulwarze oznacza�o, �e w�a�ciciel wypo�yczalni
znajduje si� pod opiek� wp�ywowych os�b.
Siedzia�em w samochodzie, tru�em si� dymem z
papieros�w, s�ucha�em padaj�cego deszczu i
my�la�em.
Rozdzia� VI
Ulewny deszcz przepe�nia� rynny, wylewaj�c
si� z nich strumieniem na chodnik. Wysocy
policjanci w b�yszcz�cych jak lufy rewolwer�w
p�aszczach przeciwdeszczowych zabawiali si�
przenoszeniem chichocz�cych dziewcz�t, przez
najwi�ksze ka�u�e na jezdni. Deszcz b�bni� po
dachu mego samochodu i przedostawa� si� do
wewn�trz. Na pod�odze, akurat pod moimi stopami,
utworzy�a si� ka�u�a. To nie by�o normalne - taka
ulewa o tej porze roku. Z trudem wbi�em si� w
wilgotny p�aszcz i p�dem przebieg�em do najbli�szej
knajpy, gdzie zafundowa�em sobie butelk� whisky.
W samochodzie poci�gn��em na tyle solidnie, �e
zrobi�o mi si� ciep�o i wszystko zn�w zacz�o mnie
bawi�. Parkowa�em d�u�ej, ni� zezwala�y n� to
przepisy, ale na szcz�cie policjanci zbyt byli zaj�ci
noszeniem dziewcz�t i u�ywaniem gwizdk�w, �eby
troszczy� si� o m�j samoch�d.
Mimo deszczu, a mo�e w�a�nie dlatego �e
pada�o, sklep Geigera cieszy� si� niezwyk�ym
powodzeniem. Z zatrzymuj�cych si� przed nim
eleganckich samochod�w wysiadali wytworni
ludzie, znikali w �rodku i wychodzili obarczeni
paczkami. Nie byli to wy��cznie m�czy�ni.
Geiger pojawi� si� oko�o godziny czwartej.
Zd��y�em dostrzec t�ust� twarz z chaplinowskimi
w�sikami, podczas gdy wysiada� i wchodzi� do
sklepu. By� bez kapelusza, mia� na sobie zielony
sk�rzany p�aszcz, przewi�zany paskiem. Z
odleg�o�ci, w jakiej si� znajdowa�em, nie mog�em
stwierdzi�, czy ma szklane oko. Wysoki, przy-
stojny m�ody ch�opak w sk�rzanej kurtce wyszed�
ze sklepu i odprowadzi� samoch�d za r�g. Wr�ci�
pieszo ze zlepionymi od deszczu b�yszcz�cymi,
czarnymi w�osami. Min�a godzina. Zrobi�o si�
ciemno. Przy�mione deszczem �wiat�a sklep�w
gin�y w mroku ulicy. Tramwaje
przeje�d�a�y z ha�asem. Oko�o wp� do sz�stej
przystojny ch�opak w sk�rzanej kurtce wyszed� z
parasolem ze sklepu, podprowadzi� kremowy
samoch�d i zaparkowa� go przed frontowymi
drzwiami. Kiedy wyszed� Geiger, ch�opak
przytrzyma� parasol nad jego ods�oni�t� g�ow�.
Potem z�o�y� go i poda� Geigerowi, gdy ten ju�
siedzia� za kierownic�. Sam wycofa� si� do sklepu.
Zapu�ci�em silnik.
Samoch�d Geigera pojecha� przez bulwary w
kierunku zachodnim. Zmusi�o mnie to do
nieprawid�owego skr�tu w lewo i przysporzy�o
wielu nieprzyjaci� w�r�d kierowc�w, z kt�rych
jeden posun�� si� nawet do wytkni�cia g�owy i
zwymy�lania mnie w ulewnym deszczu. Kiedy
zako�czy�em manewr, kremowy samoch�d
znajdowa� si� ju� o dwie przecznice dalej. Mia�em
nadziej�, �e Geiger jedzie do domu. Dwa czy trzy
razy uda�o mi si� dostrzec jasny samoch�d, w
ko�cu zobaczy�em, �e skr�ci� w jedn� z przecznic w
lewo i pojecha� zakrzywion�, wybetonowan� ulic�.
By�a to Laverne Terrasse, w�ska ulica z domami
rozrzuconymi po pochy�o�ci, ustawionymi tylko po
jednej stronie, tak �e ich dachy znajdowa�y si�
niemal na poziomie szosy. Okna dom�w zas�ania�
g�szcz krzak�w i �ywop�ot. Przemokni�te drzewa
stercza�y tu i �wdzie ma ca�ym terenie.
Geiger zapali� �wiat�a. Nie poszed�em za jego
przyk�adem. Doda�em gazu i wymin��em go na
zakr�cie. W�a�nie hamowa�. Zanotowa�em w
pami�ci numer domu i stan��em w przecznicy.
Reflektory samochodu Geigera o�wietla�y gara�
przy niewielkiej willi, otoczonej tak
skomplikowanym labiryntem �ywop�otu, �e prawie
nie by�o jej wida�. Obserwowa�em go, jak wyszed�
z roz�o�onym parasolem z gara�u i wszed� do domu.
Zachowywa� si� tak, jakby w og�le nie spodziewa�
si�, �e ktokolwiek mo�e go �ledzi�. W willi
rozb�ys�o �wiat�o. Podjecha�em do najbli�szego
domu sprawiaj�cego wra�enie nie zamieszkanego.
Zaparkowa�em, przewietrzy�em samoch�d,
poci�gn��em z butelki i uzbrojony w cierpliwo��,
czeka�em. Nie wiedzia�em na co, ale jaki�
wewn�trzny g�os . kaza� mi czeka�. Czas up�ywa�
niemi�osiernie wolno.
Wymin�y mnie zaledwie dwa samochody,
zd��aj�ce na szczyt wzg�rza. To by�a bardzo
spokojna ulica. Kr�tko po sz�stej przez strumienie
deszczu przedar�o siej jakie� �wiat�o. Poza tym
panowa�y egipskie ciemno�ci, By�y to �wiat�a
samochodu, kt�ry zatrzyma� si� przed domem
Geigera. Reflektory �arzy�y si� jeszcze chwil�, a�
zgas�y zupe�nie. Drzwi samochodu otwar�y si� i
wysz�a z nich kobieta. Ma�a, zgrabna kobieta w
wielkim filcowym kapeluszu i przezroczystym
p�aszczu przeciwdeszczowym. Rusz